You are on page 1of 184

Strzępy meldunków

Felicjan Sławoj Składkowski


Przedmowa
„Nazywałem go - pisał w wydanej w 1941 roku Historii Polski Stanisław Cat-Mackiewicz -
«Komendanta Piłsudskiego wachmistrzem Soroką». Kto wie, może gdyby zacnego Sorokę zrobiono
kanclerzem Rzeczypospolitej, także by zwariował. Jako pisarz, Składkowski pozostanie w literaturze
polskiej - jego pyszna proza wojskowa przypomina jędrnością- i świetną polszczyzną styl Jana
Chryzostoma na Gosławicach Paska. Składkowski miał rozmach, dynamicznośd, ujawniał ją zwłaszcza
w sprawach, do których dorósł, a więc przede wszystkim w sprawach klozetów i urządzeo
sanitarnych. Jego reformy w tej dziedzinie były tak arbitralne i tak energicznie przeprowadzane w
całej Polsce, że nazwałem go «Piotrem Wielkim w klozetowej skali». Za czasów jego premierostwa
przywieziono do Polski zwłoki króla i wielkiego księcia Stanisława Augusta. Składkowski oświadczył, że
nie może tego króla pochowad na Wawelu, bo to był zły król, i w nocy po kryjomu kazał go
zamurowad w zakrystii w Wołczynie, b. rodzinnym majątku Poniatowskich na Podlasiu. Pisałem mu
wtedy dośd wyraźnie: «zobaczymy jeszcze, na jaki pogrzeb pan zasłużysz». Istotnie, gdy cała Europa
budowała schrony, Składkowski wiercił dziury w płotach, domagając się, by cała Polska miała płoty z
drutu lub żeby chłopi bielili swe chaty. Nawet w tragicznym odwrocie z Polski sam premier spisywał
protokoły za niechlujnie utrzymane śmietniki. Tragizmem narodów słowiaoskich są rządy paostw
oddane obłąkaocom; lejce rozbieganej czwórki czy kierownica samochodu w rękach obłąkaoca nie są
widokiem tak tragicznym jak obłąkane władztwo nad wielkim paostwem i żywym narodem. Paweł I,
obłąkany rycerz, wizjoner średniowiecza na tronie Rosji, Rasputin, u nas Składkowski. Był to zresztą
dobry człowiek, dobry żołnierz, dobry Polak. Zwichnęli mu umysł, pozbawili poczucia uczciwości
żołnierskiej ci, co zrobili go premierem, wyrządzając mu tym największą osobistą krzywdę”1.

Cat miał powody, by nie lubid ostatniego premiera II Rzeczypospolitej, bo na jego to właśnie
polecenie znalazł się, na krótko zresztą, w: Berezie Kartuskiej. Pamiętajmy też, że cytowany fragment
pisany był w kilkanaście miesięcy po klęsce wrześniowej.

W miarę upływu czasu historiografia emigracyjna łagodniała w ocenach generała Felicjana Sławoja
Składkowskiego. Władysław Pobóg-Malinowski stwierdzając, iż powołanie gabinetu Składkowskiego
było rezultatem kompromisu pomiędzy Mościckim i Rydzem-Śmigłym, wskazywał, że w tej sytuacji
premier „musiał zrezygnowad ze swoich konstytucyjnych praw i obowiązków”, bowiem każdy z
ministrów „miał swe oparcie albo u Prezydenta, albo u Śmigłego, i stąd zależnośd ich od premiera
była umiarkowana i względna”. W rezultacie „ograniczony w roli premiera, mógł Składkowski tym
więcej czasu i energii poświęcid sprawom wewnętrznym, zrobił też bardzo dużo w zakresie
usprawnienia administracji i podniesienia stanu sanitarnego kraju; ponadto - zarządzenia jego o
odnowieniu domów, porządkowaniu dróg, burzeniu płotów; wprowadzaniu siatkowych ogrodzeo,
zakładaniu trawników, sadzeniu drzew zmieniały wygląd przedmieśd, dzielnic, ulic w całej niemal
Polsce, dawały przy tym możnośd dorywczego zatrudnienia do 120 tys. ludzi, a więc i ważnego
odciążenia problemu bezrobocia”2.

Adam Krzyżanowski, wybitny ekonomista i człowiek dobrze zorientowany w personaliach obozu


sanacyjnego, pisał, że „Sławoj Składkowski był człowiekiem szczęśliwym. Zaciągnął się do Legionów.
Czuł się stale żołnierzem, powołanym li tylko do wykonywania rozkazów, wydawanych przez

1
Stanisław Mackiewicz (Cat): Historia Polski od 11 listopada 1918 r. do 17 września 1939 r., Londyn 1941, s.
278-279.
2
Władysław Pobóg-Malinowski: Najnowsza historia polityczna Polski 1864-1945. Tom drugi, częśd pierwsza,
Londyn 1956, s. 645-646.
przełożonych, którzy za niego myśleli i kierowali jego postępowaniem. Nie żarła go ambicja
wpływania na tok wypadków. Wystarczyło mu byd posłusznym komendantowi Legionów, a po jego
śmierci - następcy”3.

Podobnie pisze o Sławoju Składkowskim Paweł Zaremba stwierdzając, że jego osoba i działalnośd
„były i wówczas, i później ulubionym przedmiotem różnych anegdot i dykteryjek, po części
prawdziwych, a po części tylko dowcipnych. Składkowski się wcale na nie nie oburzał, a będąc sam -
jak wiemy chociażby z jego twórczości literackiej - człowiekiem bardzo dowcipnym, z dużym zapałem
tę atmosferę wokół swojej osoby podsycał. Sprawiedliwośd wymaga przyznania mu wielu zasług
dzięki jego pracowitości i zapobiegliwości, lecz raczej jako ministra, spraw wewnętrznych, a nie
premiera rządu. Sam mówił o sobie z humorem, że jest premierem «faute de mieux» - z braku kogoś
lepszego, lub inaczej, że każdy inny premier komuś by przeszkadzał. Przyznawał też, że zawsze
wykonywał rozkazy Piłsudskiego, jako wojskowy. W rzeczywistości był wojskowym lekarzem. Po
śmierci Piłsudskiego objął premierostwo, gdyż tego sobie życzył następca Piłsudskiego - to znaczy
Śmigły-Rydz jako najstarszy oficer4.

Historiografia krajowa nie zajmowała się dotychczas postacią Sławoja Składkowskiego. W syntezach
dziejów II Rzeczypospolitej temu najdłużej urzędującemu premierowi poświęca się w najlepszym
razie parę zdao5. W świadomości społecznej utrwalił się raczej stereotyp z Domku z kart Emila
Zegadłowicza, gdzie Sławoj Składkowski przedstawiony jest w karykaturalnym uproszczeniu.
Koresponduje z tym charakterystyka, którą daje Romeyko: „Sama już sylwetka tego «męża stanu»
wydawała mi się zawsze dziwna. Nie umiałem wyzbyd się wrażenia, że obserwuję takiego sobie
pełnego żywotności «pospolitaka» wciągniętego w mundur o numer za duży, wbitego w «komiśne»
buty, któremu jeszcze przed łaźnią i fryzjerem przyczepiano ostrogi, akselbanty i ordery. Wulgarny w
zachowaniu się i w mowie, wiecznie się spieszył; ruchy jego były szorstkie, nieopanowane, wzrok
rozbiegany, którego nie potrafił zatrzymad na jednym miejscu czy osobie. Widział i słyszał jedynie to,

3
Adam Krzyżanowski: Dzieje Polski, Paryż 1913, s. 195-196.
4
Paweł Zaremba: Historia dwudziestolecia (1918-1939). Tom II Do druku przygotował Marek Łatyoski, Paryż
1981, s. 231.
5
W obszernym, czteroczęściowym, tomie IV Historii Polski przygotowanym przez Instytut Historii PAN o
Sławoju Składkowskim czytamy: „Nowy premier, lekarz, generał, poprzednio parokrotny minister, oddany
całkowicie Piłsudskiemu, uzdolniony publicysta i błyskotliwy mówca był przede wszystkim wykonawcą i
powolnym narzędziem w rękach Rydza-Śmigłego, nie posiadał wystarczających kwalifikacji na ten wysoki urząd,
jako polityk był indywidualnością mniej niż przeciętną” (s. 225-226). Henryk Zielioski pisze o Składkowskim, że
„nie miał on poważniejszych aspiracji politycznych, był typem wykonawcy o raczej ograniczonych horyzontach
myślowych, służbiście posłusznego zarówno prezydentowi, jak i generalnemu inspektorowi” (Historia Polski
1914-1939, Wrocław 1983, s. 247).
„Składkowski - stwierdza Andrzej Ajnenkiel - zasłynął swymi nagłymi, przeprowadzanymi w różnych porach dnia
i nocy, inspekcjami. Chciał w ten sposób usprawnid administrację. Ośmieszano jego usiłowania podniesienia
stanu sanitarnego kraju, owo «malowanie płotów» i «sławojki». Stał się też głośny jako inicjator brutalnych
posunięd pacyfikacyjnych, autor pamiętnych słów «policja strzelała i strzelad będzie», zwolennik głośnego «i
owszem», dającego placet postulowanemu przez prawicę ekonomicznemu bojkotowi Żydów. On też przyczynił
się znacznie do ponownego zapełnienia więźniami Berezy. Jako premier ograniczał się przede wszystkim do
kierowania resortem spraw wewnętrznych. Próby koordynowania działalności innych ministerstw napotykały
przeszkody z tego przede wszystkim powodu, że każdy z ministrów miał oparcie bądź u prezydenta, bądź u
Rydza i z tej przyczyny w niewielkim stopniu liczył się z nominalnym szefem rządu” (Polska po przewrocie
majowym. Zarys dziejów politycznych Polski 1926-1939. Warszawa 1980, s. 518).
Piotr Stawecki, świetny znawca problematyki wojskowej II RP, unika oceny Sławoja Składkowskiego (Następcy
Komendanta. Wojsko a polityka wewnętrzna Drugiej Rzeczypospolitej w latach 1935-1939. Warszawa 1969, s.
39).
co uprzednio zamierzał zobaczyd czy usłyszed; zachłystywał się od szybkiego mówienia. Umysł jego
nie podlegał woli skupienia, zastanowienia się, przemyślenia. Wyniosły, zarozumiały, arbitralny i
arogancki w stosunku do podwładnych i mniej znanych - obcych, «brat łata» w stosunku do «braci
legionowej»...”6. Pamiętad jednak należy, że Romeyko pisze, iż nie może myśled o Sławoju bez odrazy.

W każdym razie ten stereotyp tępego zupaka, maniaka „sławojek” i radosnego „byczo jest”
powszechnie funkcjonuje. Na pewno nie był Sławoj intelektualistą, na pewno zostając premierem
znacznie przekroczył próg niekompetencji, ale mimo wszystko i ocena Cata-Mackiewicza, i
charakterystyka Romeyki wydają się krzywdzące. Czas już chyba napisad naukową biografię i tej
postaci. A materiału, i to różnorodnego, jest bardzo wiele.

Póki co należy przedstawid w encyklopedycznym skrócie koleje życia autora Strzępów meldunków.
Urodził się 9 czerwca 1885 r w zaborze rosyjskim, w Gąbinie, w powiecie gostyoskim Jego ojciec,
Wincenty, był sędzią. Gimnazjum ukooczył Sławoj w Kielcach, do których przenieśli się rodzice, i w
1904 roku zapisał się na Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Studiował zaledwie kilka
tygodni, gdy za udział w manifestacji na placu Grzybowskim, w dniu 13 listopada, został aresztowany i
osadzony na Pawiaku. Był wówczas członkiem „Spójni”, organizacji znajdującej się pod wpływem
Polskiej Partii Socjalistycznej. Stąd prowadziła już prosta droga do PPS. Po krótkim pobycie na
Pawiaku Składkowski odesłany został pod nadzór policyjny do Kielc. Tu w gorących miesiącach
rewolucji działa w PPS, często, jak wspomina, wyjeżdżając do pobliskiego Zagłębia. Studia medyczne
ukooczył w 1911 roku w Uniwersytecie Jagiellooskim i tamże został asystentem u znanego anatoma,
profesora Kazimierza Kostaneckiego.

Może by i został Sławoj zwykłym lekarzem, gdyby nie wielka wojna. W sierpniu 1914 roku wstępuje
do Legionów i służy jako lekarz najpierw w V batalionie, a później w 1, 7 i 5 pułku piechoty. Opisał to
w dwutomowych wspomnieniach zatytułowanych Moja służba w Brygadzie. W lipcu 1917 roku, po
kryzysie przysięgowym, jako poddany rosyjski osadzony został w obozie oficerskim w Beniaminowie.
Wspomnienia z tego okresu ukazały się w tomie zatytułowanym Beniaminów.

Gdy wybuchła niepodległośd, objął komendę tworzącego się w Zagłębiu Wojska Polskiego. Wówczas
to właśnie złożył pierwszy w Niepodległej meldunek Komendantowi. „Broo, odebrana Austriakom i
Niemcom - pisze w Strzępach meldunków - dostała się częściowo w ręce ludności cywilnej. Skorzystali
z tego komuniści i stworzyli oddziały czerwonej gwardii, zaopatrzone w karabiny ręczne i maszynowe,
dwiczące się na licznych punktach zbornych i wartowniach. Żołnierz, który miał stawid czoło tej
lokalnej czerwonej gwardii, był młody, ideowy, ale niedostatecznie wyszkolony, a w wielu wypadkach
spokrewniony z komunistami. Trudno było żądad, by strzelał z zimną krwią do swych krewnych spod
czerwonego sztandaru”.

Od pierwszych dni niepodległości miał więc Sławoj do czynienia z zadaniami raczej policyjnymi niż
wojskowymi. Przez kilka miesięcy, do kwietnia 1919 roku był oficerem politycznym w Dowództwie
Okręgu Wojskowego w Będzinie. Szybko awansował. Pierwszy meldunek składał u Piłsudskiego
jeszcze jako kapitan. Nominację na pułkownika otrzymał ze starszeostwem od 1 czerwca 1919 roku.
Był kolejno szefem sanitarnym dywizji, grupy operacyjnej, armii. W latach 1921-1923 był inspektorem
Oddziałów Sanitarnych WP. W 1924 roku skierowany został na kurs w École Supérieure de Guerre we
Francji. W opinii o nim pisał płk Trousson, dyrektor wyszkolenia Francuskiej Misji Wojskowej: „jego

6
Marian Romeyko: Przed i po maju, t. 2. Warszawa 1976, s. 274.
umysł był przyzwyczajony do rozstrzygnięd bezwzględnych i nie podlegających dyskusji. Jego szorstki i
niewątpliwie despotyczny charakter zdawał się mięknąd i naginad do naszych rozumowao... Pod
szorstką skorupą ukrywa się u niego wielka uczciwośd”7.

Przewrót majowy zastał Składkowskiego, już jako generała brygady, na stanowisku szefa
Departamentu Sanitarnego Ministerstwa Spraw Wojskowych. Nie miał oczywiście żadnych
wątpliwości, po której opowiedzied się stronie. Był piłsudczykiem, chod jak pisał po latach, nie
odgrywał wśród piłsudczyków wybitnej roli. W drugim dniu przewrotu, 13 maja 1926 roku, generał
Dreszer mianował Składkowskiego komisarzem rządu na m. st. Warszawę, co odpowiadało
stanowisku wojewody. Miał za zadanie utrzymad porządek i spokój w Warszawie oraz zapewnid
ludności wyżywienie po normalnych cenach.

„Kiedy tylko umilkły strzały uliczne - wspomina Feliks Młynarski - zaraz zgłosił się do Banku Polskiego
gen. Felicjan Sławoj Składkowski, mianowany komisarzem na miasto Warszawę. Buoczucznie
zakomunikował, że Piłsudski nakazuje utrzymanie stabilizacji złotego. Zapytałem go, czy i ile milionów
dolarów przynosi, aby zrealizowad taki «rozkaz», ponieważ chyba orientuje się, że stabilizacja będzie
wymagad obfitych środków dewizowych. Zdetonowany wycofał się z «nakazu», a tylko prosił o
doraźne przeciwdziałanie panice giełdowej, gdyby się zrodziła”8.

Ale mimo wszystko dawał sobie Sławoj Składkowski nieźle radę na nowym stanowisku. Gdy więc
jesienią 1926 roku nastąpiło pierwsze po przewrocie majowym przesilenie gabinetowe i generał
Kazimierz Młodzianowski opuścid musiał Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, Piłsudski wezwał
Składkowskiego do Belwederu i oświadczył mu: „No więc zostaniecie ministrem spraw
wewnętrznych, bo Młodzianowski nie chce już dłużej pracowad z tym... Sejmem”, a gdy zaskoczony
Sławoj powiedział, że nigdy z polityką nie miał do czynienia, Piłsudski, zakooczył audiencję:
„Niepotrzebna tu polityka. Wszyscy krzyczą, że jesteście administrator, więc dlatego będziecie
ministrem Zameldujecie się u pana Bartla. No do widzenia!”

Te trzy kropki przed słowem Sejm oznaczają słowo nieparlamentarne. Piłsudski często słów takich
używał, a autor Strzępów meldunków zastępował je kropkami, co czasami powoduje, że wypowiedzi
Piłsudskiego są niezbyt zrozumiałe.

Niezwykła to była forma ministerialnej nominacji. Zacytujmy komentarz, jakim opatrzył ten fragment
Wacław Jędrzejewicz: „Trzeba tu wyjaśnid specyficzny stosunek Piłsudskiego do Sławoja
Składkowskiego, którego dobrze znał z Legionów i bardzo lubił. Nie traktował go jednak jako partnera
do rozmów, lecz jako oddanego mu człowieka, gotowego posłusznie wykonad wszelkie polecenia,
ściśle według otrzymanych instrukcji. Stąd zwykle suchy ton Piłsudskiego i krótkie polecenia. (...)
Natomiast - stwierdza dalej W. Jędrzejewicz - nie należy z notatek Składkowskiego wyciągad zbyt
daleko idących wniosków odnośnie charakterystyki samego Piłsudskiego. Miał on wiele postaci i
oblicz i potrafił w rozmowach byd bardzo różnym. Jeżeli chodzi o omawiane przesilenie gabinetowe,
to można sobie wyobrazid, że zaproszenie do rządu takich osobistości, jak Aleksander Meysztowicz
lub Karol Niezabytowski, było zupełnie inne. Piłsudski potrafił byd w podobnych rozmowach

7
Centralne Archiwum Wojskowe, sygn. 2150. Dziękuję doc. dr. hab. Piotrowi Staweckiemu za udostępnienie mi
tej opinii.
8
Feliks Młynarski: Wspomnienia, Warszawa 1971, s. 281.
niesłychanie finezyjnym w doborze argumentów, uważnym w wypowiadaniu swoich myśli, a także w
użyciu osobistego czaru w stosunku do ludzi, co wielu współczesnych podkreślało”9.

Sławojowi Składkowskiemu, jak wynika ze Strzępów meldunków i innych jego wspomnieo, nigdy nie
było dane owej finezji doświadczyd. Jego stosunek do Komendanta był bezkrytycznie bałwochwalczy,
co - jak się wydaje - czasami Piłsudskiego denerwowało. Sam Sławoj Składkowski „zwykł mawiad, że
jest koniem ujeżdżanym przez Marszałka Piłsudskiego i gdy na życzenie Marszałka ustępował z
jakiegokolwiek stanowiska, twierdził, że Jak dobry ogier, z lekka popierdując odchodzi do stajni”10.

Ministrem spraw wewnętrznych był ponad trzy lata, bo od 2 października 1926 do 7 grudnia 1929
roku. Następnie powrócił na siedem miesięcy do wojska, jako zastępca szefa administracji armii, by 3
czerwca 1930 roku ponownie objąd resort spraw wewnętrznych. On to właśnie przeprowadził
aresztowania przywódców Centrolewu. Do wojska powrócił w czerwcu 1931 roku na stanowisko II
wiceministra spraw wojskowych i szefa administracji armii. Jak już wspomnieliśmy, 15 maja 1936
roku, awansowany dwa miesiące wcześniej na generała dywizji, został szefem rządu.

Po klęsce wrześniowej został internowany w Rumunii. W czerwcu 1940 roku, wyposażony przez
ambasadę polską w Bukareszcie w fałszywy paszport, wyjechał przez Bułgarię do Turcji. Po
półrocznym pobycie w Turcji, w styczniu 1941 roku przetransportowany został do Palestyny. Tu
przyjęto go do armii, powierzając „inspekcję jednostek i instytucji Armii Polskiej na terenie Palestyny
pod względem sanitarnym”. Już jednak po czterech miesiącach przeniesiony został do tzw. II grupy,
czyli stał się oficerem bez przydziału. W 1947 roku przeniósł się do Wielkiej Brytanii i zamieszkał w
Londynie, gdzie zmarł 31 sierpnia 1962 roku.

Na emigracji sporo pisał. Między innymi opublikował obszerną relację o pracach i czynnościach rządu
polskiego we wrześniu 1939 roku. Rozproszone po różnych emigracyjnych pismach teksty zebrane
zostały w dwóch książkach 11

Sławoj Składkowski miał zwyczaj codziennego notowania swych czynności w specjalnych zeszytach.
„Przez długie trzynaście lat pracy w rządzie od 1926-1939 roku - wspominał - nazbierało się
jedenaście tych zeszytów, bogatych w treśd i tajemnice paostwowe. Na szczęście zapełniane były one
mym mało czytelnym pismem, tak że niełatwe do szybkiego odczytania, ale na pewno dośd
przejrzyste przy powolnym odcyfrowywaniu i przy użyciu szkła powiększającego. Postanowiłem
zabrad tę walizkę ze sobą do Bukaresztu, a w razie ucieczki stamtąd, albo ulokowad ją u zaufanych
ludzi, albo raczej zniszczyd jej zawartośd, by nie wpadła w ręce niemieckie lub bolszewickie”12.
Niestety zeszyty te zniszczył. Cztery razem z Jakubem Krzemieoskim utopili w jeziorze, pozostałe
pracowicie moczył w hotelowej umywalce, by zamazał się kopiowy ołówek, którym były pisane, i
następnie wyrzucał. W ten sposób jedno z ciekawszych źródeł do pomajowych dziejów II
Rzeczypospolitej zostało unicestwione.

9
Wacław Jędrzejewicz: Kronika życia Józefa Piłsudskiego 1867-1935. Tom drugi. Londyn 1977, s. 250.
10
Henryk Gruber; Wspomnienia i uwagi. Londyn b.r.w., s. 302.
11
Kwiatuszki administracyjne i inne. Londyn 1959; Nie ostatnie słowo oskarżonego. Wspomnienia i artykuły.
Londyn 1964.
12
Nie ostatnie słowo oskarżonego..., s. 384, 399-400.
Zeszyty te niewątpliwie wykorzystał przy pisaniu Strzępów meldunków. Pierwsze wydanie ukazało się
z datą 1936 roku, ale egzemplarze gotowe były już w koocu 1935, a więc w kilka zaledwie miesięcy po
śmierci Piłsudskiego.

Pojawienie się tej książki było sensacją polityczną. Ukazywała ona bowiem Piłsudskiego nie znanego
szerszej opinii, ukazywała sposób podejmowania decyzji politycznych, ujawniała wiele spraw
dotychczas otoczonych tajemnicą. I była to książka - oczywiście wbrew zamierzeniom autora -
demaskatorska. Mieczysław Niedziałkowski, wybitny działacz socjalistyczny, pisał: „Ciekawe są
podane w książce fakty. Ciekawa - niesłychanie mentalnośd autora, który pisząc z niewątpliwą
szczerością, nie zdaje sobie sprawy, że kreśląc wizerunek lat ubiegłych zbudował, jeśli mowa o postaci
marszałka Piłsudskiego - krzywe zwierciadło; - gdy idzie o tzw. otoczenie marszałka Piłsudskiego
zwierciadło najdokładniejsze. Ja osobiście, gdym przeczytał Strzępy meldunków, powiedziałem sobie:
a jednak nie przypuszczałem, że to było... aż tak... z tym otoczeniem”13.

Piłsudczycy rzeczywiście znaleźli się w delikatnej sytuacji. Tym bardziej, że Strzępy meldunków
ukazały się w okresie - jak nazwał to Bogusław Miedzioski - dekompozycji obozu rządzącego. Po
śmierci Komendanta rozpoczęła się bowiem ostra walka na szczytach obozu sanacyjnego. Była to
walka o koncepcję sprawowania władzy, a tym samym o wpływ na podejmowane decyzje. Nie
wnikając w szczegóły stwierdzid można, iż śmierd Piłsudskiego spowodowała destabilizację w
piłsudczykowskiej elicie władzy. Objęcie Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych przez odsuniętego
do tej pory od działalności politycznej Rydza-Śmigłego oznaczało istotną zmianę w utrwalanej od
kooca lat dwudziestych hierarchii grupy kierowniczej. Równocześnie uaktywniło się również
dotychczas odsunięte od decyzji politycznych środowisko związane z prezydentem Mościckim. Klęska
polityczna obozu sanacyjnego w wyborach jesienią 1935 roku stanowiła dodatkowy cios dla
dotychczasowej grupy kierującej obozem.

Nic więc dziwnego, że Strzępy meldunków przyjęte zostały przez piłsudczyków z dośd wyraźnym
zakłopotaniem. Siad tego można znaleźd w posłowiu autora do wydania emigracyjnego i w zmianach,
których dokonał w tym wydaniu14.

Publiczne wypowiedzi były jednak nader pozytywne. Juliusz Kaden-Bandrowski pisał w „Gazecie
Polskiej”, że chciałby posprzeczad się z kolegą Składkowskim o skromnośd tytułu: „Tak, tak z kolegą!
Bo jeśli na myśl o takim koleżeostwie jeżą się na mundurze generała świetliste pioruny generalskie, a
gwiazdy kołnierza ze swych orbit wyskakują, to jednak muszę Składkowskiego poczytywad za kolegę i
za jakiego kolegę? Ależ to pisarz wyborny i rasowy pamiętnikarz każdą scenę pamiętający żywo,
umiejący każde zdarzenie najprostszymi słowami poprowadzid, a szczegółami nie zaciemnid, a

13
„Prosto z mostu” 1936, nr 6.
14 „...podczas gdy jedni przy czytaniu książki płakali, inni, nie obejmując całości, wyśmiewali zawarte w niej
szczegóły lub oburzali się z powodu ich ujawnienia, czasem niektórzy może nawet ze względów
subiektywnych”. I dalej pisząc, że w powojennej Polsce książki jego są zakazane, dodaje: „Tak się jednak dziwnie
składa, że i tu, na wygnaniu, co za dziwna zbieżnośd, są jednostki chcące przemilczed moją działalnośd, nawet
pisarską, i nie uznają tego, że od lat 28, gdzie tylko mogę i jak tylko umiem najlepiej, podnoszę znaczenie dla
dziejów Polski postaci Marszałka Piłsudskiego. Niestety np. w broszurze «W dwierdwiecze zgonu» nie ma ani
słowa o moich kilku książkach, licznych broszurach i artykułach o Komendancie. Co skłoniło członków Sekcji
Wydawniczej Komitetu do tego Wiele mówiącego przemilczenia - nie wiem”. Sławoj Składkowski: Strzępy
meldunków. Londyn 1965, s. 181-182.
Obecne wydanie zostało oparte na edycji Strzępów meldunków z 1936 roku, III nakład, i nie uwzględnia zmian
dokonanych na emigracji.
uwagami nie przytłoczyd, a zapamiętad najdrobniejsze okoliczności, rzeczy tylko potrzebne
uwzględnid. (...) Dla nas zwykłych czytelników, zwykłych obywateli paostwa nie są to strzępy, lecz
wprowadzenie do najwspanialszej pracowni, w której razem z wodzami, wodzów za uczniów mając
pracował i tworzył nasze dzieje jeden z najmocniejszych i najświatlejszych ludzi epoki”15.

„Stosunek autora do Marszałka Piłsudskiego - pisał inny recenzent - przypomina, a raczej pokrywa się
całkowicie z kultem żołnierzy napoleooskich dla Wielkiego Cesarza. Bezwzględne, bezgraniczne
posłuszeostwo, najszczersze przywiązanie i oddanie, nie tkliwa, lecz przesiąknięta całą istotą żarliwa
miłośd, gotowośd do największych ofiar i poświęceo, każdy najbardziej nawet bezwzględny rozkaz
zostanie wykonany, każde życzenie zostanie spełnione bezzwłocznie, bez najsłabszego odruchu
sprzeciwu, bez zastanowienia się, bez szukania odpowiedzi na pytanie - po co czy na co? Umrzed, jeśli
tego zażąda Komendant, przyjąd tekę ministra lub zejśd nagle w dół na stanowisko niższe i tam z
takim samym oddaniem, z taką samą żarliwością i zaciętością realizowad myśl, która brzemieniem
rozkazu spadła na duszę. Uwielbiam i nie staram się rozumied - oto w kilku słowach ujęta podstawa
tego stosunku”16.

Od pierwszego wydania Strzępów meldunków minęło ponad pół wieku. Żyjemy w paostwie o innym
systemie politycznym, innych granicach, innej strukturze narodowościowej i społecznej. Ta książka
jest książką czasu minionego, świadectwem epoki, którą zamknął rok 1939. Ale właśnie dlatego warto
ją przeczytad. By lepiej zrozumied ów czas miniony.

ANDRZEJ GARLICKI

15
„Gazeta Polska” 1935, nr 356.
16
Władysław Pobóg-Malinowski w: „Nowa Książka” 1936, z. 7, s. 378. Kazimiera Iłłakowiczówna, która w 1939 r.
opublikuje hagiograficzną Ścieżkę obok drogi, opisującą jej kontakty z Piłsudskim, zgłosiła Strzępy meldunków
do nagrody literackiej „Wiadomości Literackich”. W głosowaniu czytelników otrzymały 48 głosów (na ogólną
liczbę 1013 głosów). Recz ciekawa, że „Wiadomości Literackie” nie zamieściły recenzji ze Strzępów meldunków.
„STRZĘPY” - TYLKO MELDUNKÓW

Dużo rzeczy mówionych przez Komendanta oddad nie potrafię, mimo że zapisywałem je
dosłownie w czasie meldowania się.
Dużo rzeczy pisad jeszcze nie wolno - stanowią tajemnicą Paostwa.
W Polsce Niepodległej widziałem Marszałka Józefa Piłsudskiego przeszło 150 razy.
Spisałem wszystko, tak jak było, by nie poszło w niepamięd.
Dopóki jak żywa stoi w oczach postad Pana Marszałka.
Póki dźwięczą w uszach słowa Komendanta.
PIERWSZY MELDUNEK W POLSCE NIEPODLEGŁEJ

Ciężko mi było w Zagłębiu, w koocu listopada 1918 roku, jako komendantowi tworzącego się tam
Wojska Polskiego.

Broo, odebrana Austriakom i Niemcom, dostała się częściowo w ręce ludności cywilnej. Skorzystali z
tego komuniści i stworzyli oddziały czerwonej gwardii17, zaopatrzone w karabiny ręczne i maszynowe,
dwiczące się na licznych punktach zbornych i wartowniach.

Żołnierz, który miał stawid czoło tej lokalnej czerwonej gwardii, był młody, ideowy, ale
niedostatecznie wyszkolony, a w wielu wypadkach spokrewniony z komunistami. Trudno było żądad,
by strzelał z zimną krwią do swych krewnych spod czerwonego sztandaru.

Był wprawdzie batalion kapitana Młota Fijałkowskiego dobrze wyszkolonych żołnierzy, ale trudno
było obsadzid nim całe Zagłębie.

Jeżeli dodamy koniecznośd bacznego strzeżenia granicy, często naruszanej przez Niemców, to stanie
się jasne, że położenie naszych oddziałów wojskowych w Zagłębiu najłatwiejsze nie było.

Wobec tego wybrałem się do Warszawy do Obywatela Komendanta, by zameldowad Mu swoje troski
i wątpliwości oraz prosid posłusznie o rozkazy.

Koleje chodziły już dosyd regulaminie, wśród podziwu i zadowolenia podróżnych, odzwyczajonych od
ruszania się z miejsca w ciągu trwania okupacji.

Warszawa tętniła wzmożonym życiem dźwigającej się z upadku stolicy, przy czym nie można było
zorientowad się, gdzie zaczynało i kooczyło się wojsko, gdyż wszędzie na ulicach było pełno cywilów z
karabinami.

Nawet przed Belwederem posterunki Legii Akademickiej pełniły służbę wartowniczą w cywilnych
paltotach18.

W pałacu zastałem pełno delegacyj, interesantów i dostojników, oczekujących na swą kolej dostania
się do Komendanta.

Cała Polska spieszyła do tego miejsca pracy, gdzie wykuwało się Jej nowe życie, by zaczerpnąd otuchy
i wskazao do dalszych poczynao. To samo, oczywista, chciałem zrobid i ją w mych skromnych
możliwościach.

Miano wielkiego zatłoczenia salonów belwederskich, dzięki pomocy rotmistrza Kazimierza


Stamirowskiego, adiutanta Komendanta, udało mi się zameldowad u Niego o godzinie 5 po południu.

17
Czerwona Gwardia - rewolucyjna formacja zbrojna, powołana 8 listopada 1918 r. przez Radę Delegatów
Robotniczych w Dąbrowie Górniczej, działała na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. Rozbrojona w grudniu 1918 r.
18
Legia Akademicka - ochotnicza jednostka Wojska Polskiego, utworzona przez studentów wyższych uczelni
Warszawy 11 listopada 1918 r. 3 grudnia 1918 r. przekształcona w 36 Pułk Piechoty Legii Akademickiej.
Wszedłem do dużej sali jasno oświetlonej.

Komendant stał w swojej kurtce strzeleckiej bez odznak, obok stołu. Za Nim - półkolista wnęka z
zawieszonym jakimś dużym obrazem. Białe alabastrowe urny z umieszczonemi wewnątrz lampami
elektrycznymi oświetlają dalsze części salonu.

Chcę jakoś powitad bladego i zmęczonego, wychudłego Komendanta, chcę powiedzied coś o mej
radości, że Go znów widzę, ale Obywatel Komendant podaje szybko rękę i krótko rzuca: „No, co?”

Więc melduję posłusznie, że mam trudności z Niemcami na granicy i komunistami w Zagłębiu, ale
Komendant przerywa moje biadolenie i mówi krótko:

„Chcę oddad władzę w Polsce Sejmowi. Wybory muszą odbyd się w spokoju, mimo że spodziewam się
bojkotowania ich przez komunistów. Niewykluczone są strejki. Musicie więc przygotowad zapas
węgla na sześd tygodni i utrzymad porządek w Zagłębiu”.

Chciałem spytad, czy mam w tym celu obsadzid kopalnie wojskiem i dad przymusowych zarządców
spośród oficerów, ale Komendant wyciągnął rękę i powiedział: „To wszystko”.

Już więc muszę wyjśd z pokoju, by dad miejsce następnym interesantom.

Ściskam z wdzięczności rotmistrza Stamirowskiego i wychodzę na dziedziniec Belwederu, rzucającego


jasne światło w ciemną noc listopadową.

Wiem już, co mam robid, bo widziałem i mówiłem przecież z Obywatelem Komendantem.

Wszystkiego mi nie powiedział, ale mam wrażenie, że wiem już wszystko! Teraz trudności w Zagłębiu
wydają się łatwe i proste.

Widziałem Komendanta!!!

OFICER POLITYCZNY

W styczniu 1919 roku zostałem mianowany, jako znający stosunki w Zagłębiu Dąbrowskim, oficerem
politycznym przy pułkowniku Tarnawskim, komendancie Okręgu Wojskowego Będzin. Urząd mój
nosił wiele mówiący tytuł, „szefa sztabu”.

Otóż pewnego dnia styczniowego przyszedł fonogram z Warszawy, że na drugi dzieo mam
zameldowad się u Obywatela Komendanta w Belwederze.

Boże, co za radośd!

Więc już nie ja staram się dostad do Komendanta, ale On sam wzywa mię do siebie. Widoczne jest
więc, że do czegoś jeszcze mię potrzebuje.

Wieśd o wyjeździe moim do Warszawy obiegła szybko cały „wojskowy” Będzin. Wróżono mi wielkie
dostojeostwa, którymi obdarzony będę niezawodnie na „specjalnej audiencji” w Warszawie.
Toteż na dworzec stawiła się duża ilośd kolegów oficerów, by żegnad wyróżnionego przez
Komendanta „szefa sztabu” Okręgu Wojskowego Będzin, który jutro może zostad kimś jeszcze
wyższym.

Zrobił się po prostu „jubel”, i to na cały Będzin.

Przyznaję się, że i ja trochę wierzyłem, że to wezwanie do Belwederu musi przecież oznaczad coś
niezwykłego.

Tego zdania był również mój przełożony pułkownik Tarnawski.

Pierwszy to raz byłem wezwany przez samego Komendanta i nie mogłem zupełnie zorientowad się,
po co i w jakim celu.

Wyznaję ze skruchą, że i później, na wyższych stanowiskach, ani razu, dosłownie ani razu, nie udało
mi się przewidzied, po co jestem wezwany do Komendanta. Zawsze Obywatel Komendant miał mi do
rozkazania co innego, niż ja przypuszczałem.

Nie wiedzieli również, po co są wezwani przez Komendanta - koledzy, których po przybyciu do


Warszawy spotkałem w adiutanturze Belwederu.

Weszliśmy razem do znanej mi sali przyjęd z wnęką półkolistą i urnami z alabastru.

Komendant wygląda już lepiej niż po powrocie z Magdeburga, chociaż widad na Nim zmęczenie, gdyż
w poczekalniach Belwederu tak samo pełno, jak miesiąc temu.

Obywatel Komendant przemówił do nas krótko, stawiając, jako oficerom politycznym, następujące
rozkazy:

1) Dobrze i gruntownie poznad swój teren.


2) Byd lojalnym wobec swych przełożonych, równocześnie informując ich ściśle o nastrojach
politycznych w terenie i sposobach dążących do ich opanowania.
3) Wpłynąd, wszystkimi rozporządzanymi siłami, na wytworzenie takiego stosunku między
oficerem i żołnierzem, jaki był w Legionach, czyli oprzed go na dobrym przykładzie i zaufaniu.
4) Urobid w społeczeostwie przekonanie o ważności wyborów do Sejmu, jako źródła władzy w
Paostwie.

Odprawa trwała nie dłużej niż kwadrans, a wyszliśmy z niej bogaci w wytyczne dla naszej pracy w
terenie i pokrzepieni na duchu, jak po każdym widzeniu Komendanta.

Tegoż wieczora wyjechałem do Będzina, gdzie nikt nie spodziewał się tak szybko mego przyjazdu.

Pułkownik Tarnawski, gdy zameldowałem mu (przy referowaniu odprawy belwederskiej) o osobistym


rozkazie Komendanta - bezwzględnej lojalności wobec niego, pułkownika, jako bezpośredniego mego
przełożonego, odetchnął z ulgą, zaczerwienił się z zadowolenia i uścisnął mocno moją rękę.

Reszta za to kolegów patrzyła na mnie z widocznym rozczarowaniem, gdy po meldowaniu się w


Belwederze u Komendanta wróciłem do dawnej mojej pracy w Okręgu Wojskowym Będzin.
ZDOBYCIE MIŃSKA

W gorący dzieo letni 1919 roku wdzierała się Druga Dywizja Legionów do bronionego przez
bolszewików Mioska19.

Do południa trwały jeszcze walki na ulicach z ustępującym powoli nieprzyjacielem.

Ledwieśmy roztasowali kwaterę Dowództwa Dywizji w jednym z lepszych hoteli miasta, gdy rozeszła
się wieśd, że przyjechał Komendant.

Wyglądamy przez okno, rzeczywiście przed hotelem stoi duże auto, zakurzone z dalekiej drogi.
Wybiegamy z pokoju na korytarz i spotykamy na schodach Komendanta, zakurzonego i zmęczonego,
ale wesołego i zadowolonego ze zdobycia Mioska.

Z korytarza Komendant idzie w towarzystwie generała Roi i szefa sztabu dywizji Piskora do dużej sali,
w której ma odbyd się odprawa ze sztabem naszej dywizji.

Przechodząc obok minie, Komendant podaje mi rękę, mówiąc: „Co słychad, doktorze?”

Naturalnie jest to tylko pytanie życzliwe, które ma zostad bez odpowiedzi, gdyż cały czas Komendant
zajęty jest sprawą zorganizowania pościgu za bolszewikami.

W chwilę po Komendancie przyjeżdża na odprawę generał Konarzewski, dowódca Dywizji


Poznaoskiej, która weszła razem z nami do Mioska.

Oczywista, wobec Komendanta przedstawiciele każdej z dywizyj, a więc naszej - legionowej i


poznaoskiej, twierdzą, że pierwsza weszła do Mioska ich dywizja.

Komendant śmieje się z tego lokalnego patriotyzmu i szybko wydaje krótkie rozkazy, mające na celu
odcięcie odwrotu bolszewikom, cofającym się wzdłuż dwóch linij kolejowych, biegnących z Mioska w
kierunku Borysowa i Bobrujska.

Odprawa trwa zaledwie pół godziny, po czym Komendant, odprowadzany przez nas do samochodu,
odjeżdża z Mioska na inny odcinek frontu.

Było to jedyne moje spotkanie z Komendantem na froncie.

Utkwiło mi ono w pamięci na całe życie ze względu na wyraz twarzy Komendanta.

Nigdy później, w czasie największych tryumfów politycznych, nie widziałem tyle ognia, radości i
satysfakcji w oczach Komendanta, jak wtedy w Miosku, w chwili montowania pościgu, mającego
zniszczyd nieprzyjaciela, cofającego się ze zdobytego przez nas miasta.

Żywiołem Komendanta była wojna, a owocem jej - Zwycięstwo.

19
Wojska polskie zajęły Miosk 8 sierpnia 1919 r.
NIEUDANY MELDUNEK W BELWEDERZE

W grudniu 1919 roku pełniłem od kilku miesięcy służbę szefa sanitarnego Grupy Operacyjnej
Generała Żeligowskiego z siedzibą dowództwa w Miosku.

Pracy biurowej było tam mało. Za to odcinek frontu - duży i urozmaicony.

Toteż, mimo zimy, jeździło się często na dalekie inspekcje, celem zorientowania się w stanie
zdrowotnym naszych oddziałów.

W czasie jednej z takich inspekcyj, wśród zawianych śniegiem lasów, wezwano mię telefonicznie do
sztabu Grupy i tu dowiedziałem się, że zostaję przeniesiony do Warszawy, do Departamentu
Sanitarnego Ministerstwa Spraw Wojskowych, gdzie mam niezwłocznie się zameldowad.

Nie było rady, trzeba było jechad.

W Warszawie dowiedziałem się, że zostałem mianowany szefem Wydziału Organizacyjnego Służby


Sanitarnej.

Dało mi to dobrą „szkołę”. Praca przy pękatych biurkach w ciasnych, ciemnych pokojach pałacu
Mostowskich wydała mi się tak okropna, że po wielu szamotaniach się psychicznych i bezskutecznych
próbach załatwienia sprawy „legalnie” zdecydowałem się na krok bohaterski: raport u Komendanta z
prośbą o wysłanie mnie z powrotem na front.

Oczywista - był to, wyznaję ze skruchą, „raport” bez zachowania drogi służbowej, a nawet w
tajemnicy przed ministrem spraw wojskowych generałem Sosnkowskim.

Nie mogąc uzyskad „sprawiedliwości” w ministerstwie, skierowałem swe kroki do Belwederu.

W Belwederze nie było już takiego natłoku, jak przed rokiem, ale praca Komendanta była ogromna z
powodu przeciągającej się wojny i sytuacji politycznej w kraju.

Dlatego też adiutant, któremu wyłuszczyłem moją sprawę, wzbraniał się w ogóle meldowad mię u
Komendanta.

Wreszcie, uproszony przeze mnie i przekonany, że przecież chodzi o wypuszczenie mię z kraju na
front, o co przecież znów takiego natłoku podao nie ma, wszedł, wahając się, do gabinetu, gdzie
pracował Obywatel Komendant.

Oczekiwałem z bijącym sercem, czy uda mi się dostad do Komendanta i zameldowad swą prośbę, gdy
szybko wrócił adiutant z twarzą zmieszaną, nie wróżącą nic dobrego, po czym dłuższą chwilę milczał,
jakby ważył, co mi powiedzied.

„No co?” spytałem, czując coś niedobrego, „czyście meldowali moją prośbę?”

„Meldowałem... i Komendant odpowiedział tylko tyle: Powiedzcie mu, niech on mi tu nie


przychodzi!” - oświadczył mi adiutant, który też widocznie „coś” usłyszał z mego powodu.
Zrozumiałem, że nic nie wskóram i na front się nie dostanę.
Postałem, poczekałem, pomyślałem i... wróciłem smutny do mego biurka w ponurym pałacu
Mostowskich.

Dobrym szefem wydziału, zdaje się, nie byłem.

Grube akta kładłem na dno szuflad biurka, a cienkie załatwiałem „od ręki”. Nie mogłem jakoś nabrad
serca do tej „wojny” z papierami.

Wreszcie w lecie 1920 roku udało mi się, tym razem już na podstawie raportu, z zachowaniem drogi
służbowej, opuścid mroczne korytarze pałacu Mostowskich i wrócid na front, na stanowisko szefa
sanitarnego Grupy Operacyjnej Jazdy.

UWAGI O SŁUŻBIE SANITARNEJ

Po zwycięskim zakooczeniu wojny z bolszewikami Obywatel Komendant od czasu do czasu wzywał do


Belwederu przedstawicieli broni i służb celem omówienia dodatnich i ujemnych cech, wykazanych w
trakcie działao wojennych.

W czasie tych odpraw krytyka przeszłości była punktem wyjścia do wytycznych na przyszłośd,
mających zapobiec powtórzeniu dawnych błędów i niedociągnięd.

My z departamentu sanitarnego długo nie byliśmy wzywani, tak że zwątpiliśmy już w to, by
Komendant osobiście zechciał omówid wrażenia z działalności naszej służby w czasie wojny i udzielid
nam wskazówek na przyszłośd.

W tym czasie, tj. w 1921 roku, walczyliśmy jeszcze uporczywie o prawa służby zdrowia i lekarzy w
Wojsku Polskim. Obawialiśmy się, zresztą nie bez pewnej dozy słuszności, że prawa służby zdrowia,
nabyte w Legionach i w okresie wojny o Niepodległośd, będą uszczuplane stopniowo w czasie
nadchodzącego pokoju.

Chodziło - między innymi - o rozstrzygnięcie zasadniczego pytania, czy lekarz wojskowy ma byd
oficerem, czy też urzędnikiem wojskowym.

Zdania były mocno podzielone.

Toteż gdy otrzymaliśmy wezwanie do Belwederu, szef departamentu polecił mi opracowad referat w
sprawie uprawnieo lekarzy wojskowych, które byłyby, naszym zdaniem, pożądane w Wojsku Polskim.

Elaborat mój sumiennie zacząłem od służby sanitarnej z czasów... Egipcjan.

Podkreśliłem w nim, że lekarze-kapłani w wojsku egipskim mieli duży wpływ nie tylko na leczenie
rannych wojowników, ale na całokształt życia wojska, dzięki dużym wiadomościom z zakresu higieny
wojskowej.
Rozpatrując dalej prawa lekarzy wojskowych w szeregu wieków i wpływ tych praw na wydajnośd i
pożytek pracy służby sanitarnej, dochodziłem do wniosku - konieczności nadania lekarzom praw
oficerskich.

W dniu wyznaczonym meldowaliśmy się z drżeniem serc w dużym salonie Belwederu.

Przy Panu Marszałku był obecny w czasie odprawy pułkownik lekarz Piestrzyoski, co dodawało nam
nieco otuchy.

Mówię: przy „Panu Marszałku”, gdyż po otrzymaniu przez Obywatela Komendanta buławy
marszałkowskiej, w darze od zwycięskich wojsk, tytułowaliśmy go już zawsze: „Panie Marszałku”.

Komendant, po przywitaniu się, pozwolił nam siadad, a później powiedział mniej więcej, co następuje:

„Proszę panów, ja nie mogę nie zwrócid uwagi panów na specjalną cechę waszej służby, którą
obserwowałem w czasie obecnie zakooczonej wojny.

Podczas gdy lekarze oddziałowi pracowali dobrze, to szpitale wasze rzadko kiedy zdążały, by w porę
zaopatrzyd rannych i wywieźd ich na tyły.

Ja nie mogę obronid się od tego wrażenia, że szpitale wasze stale były w drodze i więcej dni spędziły
w marszu niż przy właściwym pełnieniu służby. Nie wiem, czemu to przypisad, ale tak było”.

Przyznam się, żeśmy zdrętwieli z wrażenia pod wpływem tej surowej krytyki Pana Marszałka,
skierowanej pod adresem działalności naszej służby z czasu ostatniej wojny.

Chcąc bronid służby sanitarnej, zameldowałem, że braki naszej ruchliwości pochodziły stąd, iż
mieliśmy kiepskie konie, a rozkazów nie otrzymywaliśmy w porę, chodby na skutek braku telefonów
w szpitalach polowych.

Stąd, nim ewakuowaliśmy rannych i zwinęliśmy szpital - oddziały walczące zdążyły już odsunąd się
daleko od nas.

Pan Marszałek przerwał mi, mówiąc: „Ha, ha, panie, to doskonale, to pan już o wojnie zapomniał, to
chcielibyście mied dobre konie i byd na parę dni naprzód przez telefon powiadomieni o zamierzeniach
wojsk, które powinny czekad na szpitale, a nie pędzid zbyt szybko naprzód. Otóż wiedzcie, że w
przyszłej wojnie ja będę jeszcze szybciej maszerował niż w minionej. Musicie mię dogonid i bez
telefonów!...” dodał, śmiejąc się, Komendant.

Zapanowało milczenie, które wykorzystując, spytałem Pana Marszałka, czy mógłbym zameldowad, jak
sobie przedstawiamy stanowisko lekarza w Wojsku Polskim, niezbędne - naszym zdaniem - do
należytego wypełnienia zadao służby sanitarnej.

Pan Marszałek skinął głową, mówiąc: „Dobrze, ale tylko krótko!”

Odchrząknąłem więc i, nie umiejąc przegrupowad mego referatu w obecności Komendanta,


zaczynam: „Egipcjanie w swym wojsku...”

Pan Marszałek pochylił się w fotelu, jakby wątpił, czy dobrze dosłyszał, a potem, uderzając ręką w
poręcz fotela, mówi: „Czy to ma byd krótko?!”
„Będzie krótko, Pandę Marszałku”, odpowiedziałem widząc z rozpaczą, że za chwilę mogę „stracid
głos”.

Jakoś udało mi się przeskoczyd dośd szybko przez tryumfy lekarzy wojskowych w starożytnym Egipcie
i napiętnowad nieuctwo cyrulików średniowiecza, przy „opiece” których ginęło w wojskach więcej
wojowników od chorób zakaźnych niż od walk.

Podkreśliłem dalej nieudolnośd przesiąkniętych martwą rutyną „urzędników zdrowia” czasów


wielkiego księcia Konstantego i, gdy zacząłem mówid o dodatniej działalności w Powstaniu
Listopadowym generał-sztabslekarza Kaczkowskiego, Obywatel Komendant przerwał mi, mówiąc:

„Lekarz wojskowy musi byd oficerem, gdyż pracuje i styka się z żołnierzem na polu walki i jej
bezpośrednich tyłach. Bez praw oficerskich nie mógłby wypełniad tam swych czynności”.

Słuchaliśmy, olśnieni tym rozstrzygnięciem Pana Marszałka, które przyszło tym bardziej
niespodziewanie po surowej krytyce naszej służby, wyrażonej na początku odprawy, gdy On już wstał,
mówiąc: „Dziękuję panom!”

Wychodziliśmy z Belwederu „jak zmyci”, lecz szczęśliwi z powodu decyzji Komendanta.

Walka o prawa służby zdrowia i jej personelu w Wojsku Polskim - została rozstrzygnięta dla nas w
sposób dodatni i „honorowy”.

WYGNANIE W SULEJÓWKU

W czasie kilkuletniego, dobrowolnego, wygnania Komendanta w Sulejówku przechodziliśmy my, Jego


uczniowie i podkomendni, ciężkie chwile20.

Toteż każde wadzenie Komendanta, każde zetknięcie się z Nim było dla nas wielkim niezapomnianym
świętem i pokrzepieniem ducha.

Niestety, okazje zobaczenia Komendanta były rzadkie i nieregularne.

Wieśd o nich rozchodziła się zwykle wśród nas na krótko przed terminem, tak że niewielu tylko
wybranych mogło nasycid swoje oczy widokiem Wodza.

Mogliśmy, mieliśmy możnośd widzied Komendanta w czasie Jego odczytów wojskowych, podczas
zjazdów legionowych, na nieczęsto zwoływanych, zamkniętych zebraniach politycznych i wreszcie na
Dworcu Wileoskim, przy rzadkich zresztą, ale jedynych - wyjazdach do Wilna.

20
Latem 1923 r. Piłsudski zrzekł się zajmowanych stanowisk: szefa Sztabu Generalnego oraz
przewodniczącego Ścisłej Rady Wojennej, i do przewrotu majowego mieszkał w Sulejówku jako osoba
prywatna.
Zarówno w czasie odczytów wojskowych Komendanta, jak i przy zjawianiu się Jego na zjazdach
legionowych - wybuchał taki żywiołowy entuzjazm kolegów, że doprawdy sama treśd przemówienia
odchodziła na plan dalszy.

Sam fakt oglądania Wodza, patrzenia w Jego mądre, dobre oczy, słuchanie Jego głosu, stwierdzenie,
że przecież żyje wbrew chęciom wrogów, że wygląda nieźle - wszystko to stwarzało dla nas
niezapomnianą, jedyną w życiu atmosferę dumy i szczęścia, przypominającą młodzieocze czasy
Pierwszej Brygady.

Nie wiedzieliśmy wcale, kiedy skooczy się wygnanie Komendanta i w jakich warunkach zechce wrócid
do władzy w Polsce, ale to było nam niepotrzebne, gdyż ufaliśmy Mu i wiedzieliśmy, że gdy nadejdzie
czas - wyda nam rozkazy.

Rozkazy te, od czasu do czasu, dawał Komendant w nielicznym gronie kolegów, podczas z rzadka
zwoływanych zebrao politycznych. Odbywały się one zwykle albo w mieszkaniu obywatela
Świtalskiego, albo Krzemieoskiego.

Na zebraniach tych bywało nieraz do czterdziestu osób.

Czasami czekaliśmy na przybycie Komendanta po parę godzin, gdyż nie zawsze zdołano wydobyd dla
Niego dobre auto celem przyjazdu z Sulejówka do Warszawy.

W czasie tych zebrao nie było żadnej dyskusji. Padały jedynie ścisłe, rzeczowe polecenia i rozkazy
Komendanta, których słuchaliśmy jak wyroczni.

Smętna byliśmy, że musimy oto, w wolnej, wywalczonej Polsce, kryd się z naszym posłuszeostwem i
wiernością wobec Komendanta, tym bardziej że nie śmieliśmy pytad, kiedy wreszcie nastanie kres tej
konspiracji.

Wyjazdy Pana Marszałka do Wilna odbywały się w okresie sulejówkowskim co parę miesięcy, zwykle
w godzinach rannych, z Dworca Wileoskiego, na który Komendant przyjeżdżał z Sulejówka
samochodem. Zbieraliśmy się wtedy, na długo przed odejściem pociągu, wielką gromadą na dworcu,
oczekując przyjazdu Komendanta.

Pan Marszałek aż do chwili odjazdu rozmawiał z nami, żartował i dowcipkował, tak jakby wyjeżdżał w
podróż nie z wygnania, ale po dawnemu, z Belwederu. Zawsze bowiem w podróży Komendant jest w
dobrym humorze.

W roku 1925, w czasie jednego z wyjazdów do Wilna, zameldowałem się Komendantowi na dworcu z
moim dwunastoletnim synem.

Komendant położył swoją kochaną rękę na głowie chłopca.

MELDUNEK W SULEJÓWKU
„Czy chcesz odwieźd Komendantowi lekarstwa?” spytał mię pułkownik lekarz Hubicki pewnego
jesiennego dnia 1923 roku. Ucieszyłem się niezmiernie.

Już od paru lat siedział Komendant na dobrowolnym wygnaniu w Sulejówku i mogliśmy widywad Go
tylko bardzo rzadko, bo jedynie przy okazji zjazdów legionowych, przejazdów przez Warszawę do
Wilna i odczytów wojskowych, które zresztą nie były częste.

Dlatego możnośd zobaczenia Komendanta w Sulejówku, gdzie nigdy jeszcze nie byłem,
zelektryzowała mię i napełniła błogim oczekiwaniem.

Uda mi się więc nie tylko widzied Dziadka, ale może pomówid z Nim o polityce, o Jego i naszej
przyszłości, wreszcie o tym, co ma byd dalej w Polsce.

Chwyciłem więc skwapliwie doręczoną mi przez kolegę Hubickiego paczkę z lekarstwami, zawiniętą w
szary papier, i tegoż dnia o zmroku jechałem tramwajem na Dworzec Wschodni. Był on mi doskonale
znany z trzymiesięcznych codziennych wyjazdów na kurs do Rembertowa.

Teraz jechałem do Sulejówka, zaledwie o kilka kilometrów dalej, ale w jakże odmiennym nastroju niż
na codzienne wykłady wojskowe.

Była już ciemna noc listopadowa, dął zimny wiatr i zacinał deszczem, gdy wysiadłem z pociągu na
stacyjce z napisem „Sulejówek”, umieszczonym na drewnianym budyneczku, przypominającym ni to
barak, ni to jakąś werandę, o otwartej stronie zwróconej do torów kolejowych.

W myśl wskazówek życzliwych kolejarzy przeszedłem przez tory kolejowe i piaszczystą drogą
posuwałem się powoli wśród opłotków, otaczających jakieś, ledwie widoczne w ciemności,
domostwa.

Tak, stopniowo, znalazłem dom obywatela premiera Moraczewskiego, a wkrótce potem otwierałem
furtkę w ogrodzeniu willi Komendanta.

Powitało mię szalone ujadanie psów - i podoficer żandarmerii, który dowiedziawszy się, kto jestem i
w jakim celu przybywam, wprowadził mię na ganek i poszedł meldowad. Za chwilę wyszedł z
oznajmieniem, że Obywatel Komendant prosi.

Rozebrałem się z mokrego płaszcza w ciemnawym przedpokoju i wszedłem do jasno oświetlonego


gabinetu Pana Marszałka, trzymając w ręku paczkę z lekarstwami.

Komendant zdrów, dobrze wyglądający i uśmiechnięty stał przy biurku i patrzył na mnie szarymi
oczami spod swych wielkich brwi.

Oślepiony nagłym światłem, po wyszukiwaniu drogi w ciemnościach, zobaczyłem szary mundur


Komendanta dopiero po chwili, poderwałem się na „bacznośd” i zameldowałem, że przywożę
lekarstwa.

Komendant aż się za boki złapał na skutek mego głośnego meldunku i, podając mi rękę, zawołał
przedrzeźniając mój głos: „Składkowski, melduję - hu, hu i hu! zawsze tacy zostaliście!!”

Lekarstwa Pan Marszałek położył na biurku, przy którym siedliśmy, i zaczął ze mną rozmowę, głównie
oj stosunkach panujących w wojsku. Na wiele rzeczy, meldowanych przeze mnie, Komendant zżymał
się, ale raczej słuchał tego, co mówiłem, niż mówił. Parę razy korciło mię, by zapytad wprost:
„Obywatelu Komendancie, kiedy to wszystko wreszcie się skooczy i kiedy Komendant wróci do nas?!”

Jednak milczenie Pana Marszałka, przerywane z Jego strony tylko krótkimi pytaniami, na które nie
zawsze umiałem trafnie i wyczerpująco odpowiedzied, oraz jakiś niemy nakaz w oczach Komendanta
kazały mi milczed.

Po pewnym czasie weszła do gabinetu Pani Marszałkowa i poprosiła nas na kolację.

Przedtem prosiłem Ją o sprawdzenie, czy przywiozłem odpowiednie lekarstwa, gdyż Komendant


wcale się nimi nie interesował i nawet na nie nie spojrzał.

Leki okazały się takie, jakie miał przepisane Pan Marszałek, wobec czego poszliśmy na kolację.

Wyznaję, że to zaproszenie Komendantowej przyjąłem z ciężkim sercem. Wiadomo było między nami,
że na skutek nieprzyjmowani a przez Pana Marszałka należnych mu poborów21, w Sulejówku „nie
przelewało się”.

W stołowym pokoju siedziały już przy stole dwie córeczki Paostwa Piłsudskich: Wandzia i Jagódka.
Pani Marszałkowa bardzo gościnnie zapraszała do jedzenia.

Serce ściskało się, gdy widziałem, w jakich warunkach musi żyd Komendant i Jego rodzina.

Po kolacji siedzieliśmy jeszcze jakiś czas przy stole, gdy Pan Marszałek zaczął ziewad.

„Ziuk jest zmęczony?” zapytała troskliwie Komendantowa.

Zacząłem się żegnad. Komendant rzeczywiście jakoś przygasł po chwilowym ożywieniu.

W ogrodzie znów odprowadzał mię do furtki żandarm i ujadanie psów.

Na dworcu wył wiatr i rzucał dla odmiany mokrym śniegiem...

Nazajutrz, radosny, musiałem opowiadad kolegom, jak widziałem Komendanta w Sulejówku.

KINDŻAŁ MAROKAŃSKI

W maju 1924 roku wysłany zostałem do Maroka, by studiowad tam lotnictwo sanitarne.

Na próżno przez kilka dni czekałem na transporty rannych. Powstaocy marokaoscy22 w górach Atlasu
jakby zwiedzieli się o mym przybyciu, nie atakowali wysuniętych posterunków francuskich, tak że
rannych nie było nawet „na lekarstwo”.

21
Piłsudski nie korzystał z przyznanego mu przez Sejm dożywotniego uposażenia, które przeznaczał na cele
społeczne i charytatywne. Utrzymywał się z pracy pisarskiej i odczytów.
22
Powstanie w górach Rif (północne Maroko) skierowane było przeciwko Hiszpanii i Francji, sprawującym
protektorat nad Marokiem. Trwało od 1921 do 1926 r.
Spędzałem więc wolny czas, w ucieczce przed fioletowo-białymi promieniami potężnego słooca, na
skalistym wybrzeżu oceanu, w Rabacie.

Tutaj, w cieniu ruin twierdzy mauretaoskich piratów, powziąłem śmiałą myśl napisania odkrytki do
Komendanta, który przebywał wtedy w Sulejówku.

Wiedziałem, że listu na pewno nie przeczyta, najwyżej Mu go „zreferują”, a kartkę, byd może, obejrzy
chod przelotnie.

Dlatego powziąłem śmiałą myśl napisania „odkrytki” z Rabatu do Sulejówka.

W kartce napisałem, że wysyłam ją z najdalszego miejsca od Polski, do jakiego dotąd w życiu


dotarłem, o czym „posłusznie melduję”.

W Meknes, dawnej stolicy sułtanów Maroka, wzdłuż wąskich stromych uliczek pieni się gwarne życie
niezliczonych sklepów i sklepików.

Gwar krzykliwych głosów ludzkich wisi w powietrzu omdlałym od palących, rozżarzonych do białości,
promieni słooca.

W jednym ze sklepów zobaczyłem stary kindżał, nieudolnej ręcznej roboty, w miedzianej pochwie.
Rękojeśd z czarnego drzewa nabijana była również miedzią.

Na zakręconej w półksiężyc pochwie jakieś trójkąty i kwadraty, ryte w miedzi, tworzyły pierwotną
ornamentację.

Sięgnąłem ręką po kindżał.

Kupiec, siedzący na ziemi, wpośród swego towaru, sennym ruchem dał mi go do ręki.

Nastąpił nieuchronny targ, w czasie którego sprzedający wyjął z pochwy kindżał, o zakrzywionej,
podeszłej rdzą klindze i, wskazując na jakiś napis, powiedział: „stara robota, oto napis”.

„Co znaczy ten napis?” zapytałem.

Kupiec spojrzał mi w oczy, potem wzruszył ramionami i powiedział tylko: „stary napis”...

Zapłaciłem, po czym kupiec pyta mię lakonicznie: „Francuz?!”

„Nie”.

Sięgnął leniwie do leżącego obok stosu jakichś pstrych sznurków, wybrał zrudziały sznur w czerwone i
niebieskie cętki i przywiązał go do pochwy kindżału.

Patrząc mi w oczy, -wyjął jeszcze raz kindżał, spojrzał na napis i powiedział:

„Przywiązad mocno do siodła!

Niech kindżał ten nigdy nie wpadnie w ręce twoich wrogów!”

Już kindżał, zawinięty w papier, trzymałem w rękach, a kupiec zajął się natychmiast innym
kupującym.
Zrozumiałem, że był to widocznie zwykły obrządek, zwykłe życzenie, towarzyszące sprzedaży
kindżału.

Później kilka razy, już w Paryżu, usiłowałem dowiedzied się, co oznacza napis na klindze kindżału, ale
na próżno.

Napis był stary, zatarty i nakreślony nieudolnie - niewprawną ręką.

W początku 1925 roku, w Warszawie, otrzymaliśmy wezwanie na tajną odprawę. Komendant


przyjeżdżał z Sulejówka i miał przemówid do nas w mieszkaniu majora Świtalskiego.

Wziąłem mój kindżał, owinięty w papier, i schowałem go pod mundurem na piersiach, by po


odprawie ofiarowad go Obywatelowi Komendantowi.

Po przemówieniu Komendanta, którego wysłuchaliśmy jak Ewangelii, obywatel Świtalski wprowadził


mię do bocznego pokoju, gdzie Komendant ubierał się już do odjazdu.

Wyjąłem mój kindżał i ofiarowałem go Komendantowi, wyjaśniając, że jeźdźcy marokaoscy mają


jeszcze dzisiaj takie kindżały, przywiązane na sznurku po prawej skronie siodła, i używają ich do wałki
wręcz z konia.

Komendant obejrzał kindżał, spojrzał na napis na klindze i ważył go w ręku.

Korzystając z chwili, spytałem, czy Komendant otrzymał moją kartę z Rabatu.

„Zdaje się - otrzymałem”, odpowiedział.

Chciałem dodad, że plamki na karcie pochodziły od kropel fali przypływu oceanu, ale widząc, że
Komendant szykuje się do wyjścia - szybko powiedziałem:

„Obywatelu Komendancie, melduję posłusznie, że kindżał ten został sprzedany z życzeniem, by nigdy
nie wpadł w ręce wrogów tego, który go posiada!”

Źrenice Komendanta na chwilę rozszerzyły się zdziwieniem, po chwili jednak wręczył kindżał
obywatelowi Świtalski emu, mówiąc żartobliwie: „W takim razie przechowajcie go dla mnie”.
Roześmieliśmy się wszyscy i za chwilę Komendant wszedł do samochodu.

W kaika lat później, po meldunku u Pana Marszałka, w towarzystwie majora Buslera zwiedzałem małe
muzeum, składające się z darów ofiarowanych Komendantowi, na piętrze w Belwederze. Wśród
zawieszonej na ścianie broni poznałem ofiarowany przeze mnie kindżał, ale bez starego sznurka,
który przywiązał kupiec marokaoski.

Jakaś ręka, miłująca porządek i nowe rzeczy, nieświadoma tego, co czyni, usunęła sznur, który miał
przecież sprawiad, by kindżał nie dostał się nigdy do rąk wrogów tego, któremu był ofiarowany.
ODMOWA LECZENIA SZPITALNEGO

W koocu zimy 1925 roku zgłosił się do mnie, do biura szefa Departamentu Sanitarnego, pułkownik
Wieniawa-Długoszowski, oświadczając, że Komendant jest w Warszawie, w mieszkaniu paostwa
profesorostwa Sujkowskich, gdzie leży chory, w gorączce.

Prawdopodobnie będzie to grypa, na którą Komendant choruje każdej zimy.

Chodzi o to, by namówid Komendanta do przeniesienia się do szpitala tu w Warszawie, gdyż przejazd
samochodem do Sulejówka w stanie gorączkowym może byd niebezpieczny, zwłaszcza wobec
panującego zimna.

Uradziliśmy wobec tego przewieźd Komendanta do Szpitala Mokotowskiego, którego szef -


podpułkownik lekarz Raźniewski, chociaż nie legionista, pozostał wierny i przywiązany do Wygnaoca z
Sulejówka.

Zamówiłem telefonicznie obszerny pokój w szpitalu i udałem się razem z pułkownikiem Wieniawą do
mieszkania paostwa Sujkowskich.

Komendanta zastaliśmy leżącego w ubraniu na łóżku. Ciężko oddychał, oczy miał błyszczące,
widocznie miał gorączkę.

Mowy nie było, naszym zdaniem, by mógł w tym stanie jechad samochodem do Sulejówka w zimno i
niepogodę.

W tym tez duchu zaczęliśmy prosid Pana Marszalka, by poddał się leczeniu w szpitalu. Przedstawienia
nasze z początku nie odnosiły żadnego skutku, po pewnym jednak czasie Komendant, acz niechętnie,
dał swą zgodę na przewiezienie Go do Szpitala Mokotowskiego.

Ucieszeni tym sukcesem, wybiegliśmy z Wieniawą na ulicę dopilnowad urządzenia pokoju w szpitalu i
poczynid pewne zakupy dla Komendanta. Było koło godziny piątej po południu, uradziliśmy więc
przewieźd chorego do szpitala na godzinę siódmą wieczorem.

W szpitalu zastałem pokój przygotowany, uprzątnięty i upiększony kwiatami na przyjęcie


Komendanta. Umówiliśmy się z podpułkownikiem lekarzem Raźniewskim na godzinę siódmą
wieczorem, po czym wróciłem ido mieszkania paostwa Sujkowskich.

Komendant na pół drzemał, leżąc na łóżku, odwrócony do ściany. Kiedy zameldowałem, że pokój w
szpitalu jest gotowy, że za pół godziny przewieziemy Komendanta, nagle usłyszałem stanowczą i
nieodwołalną decyzję, że Komendant do szpitala nie pojedzie, natomiast autem, które ma sprowadzid
Wieniawa, odjedzie jeszcze dzisiaj do Sulejówka.

Na próżno przedstawiałem ryzyko podobnego postępowania. Komendant nie ustępował, mimo


wszystkich mych próśb, błagao i perswazyj.

Bojąc się o zdrowie i życie Komendanta i chcąc wyprosid Jego zgodę na leczenie się w szpitalu,
pocałowałem Go w rękę.
Komendant wyrwał rękę, wołając: „Właśnie nie pójdę, co to, zmuszad mię już chcecie, co za
świostwo!!”

Umilkłem, widząc, że niczego już nie osiągnę, żałując, że tylko na próżno zirytowałem Komendanta.

Za chwilę wszedł Wieniawa, ale i jemu nie udało się przekonad Komendanta, by zechciał udad się do
szpitala.

Osiągnęliśmy naszymi prośbami tylko tyle, że Komendant zgodził się zostad na noc u paostwa
Sujkowskich - i wyjechad do Sulejówka dopiero nazajutrz rano.

Wobec tej zgody rozebraliśmy Komendanta i ułożyliśmy Go do łóżka, po czym pojechaliśmy z


Wieniawą do szpitala z minami mocno niewyraźnymi.

Podpułkownik lekarz Raźniewski wybiegł na schody, by meldowad się Komendantowi, toteż zmartwił
się, gdyśmy mu zakomunikowali odmowę Komendanta na przybycie do szpitala.

Baliśmy się, teraz we trzech, medytując, jak Komendant, mając gorączkę, zniesie nazajutrz drogę do
Sulejówka, ale byliśmy zupełnie bezradni.

MINISTER SPRAW WEWNĘTRZNYCH

Po przewrocie majowym 1926 roku pełniłem obowiązki komisarza rządu na miasto stołeczne
Warszawę23.

Minister spraw wewnętrznych Młodzianowski darzył mię całkowitym swym zaufaniem i gdy podawał
się do dymisji, w koocu miesiąca września, wezwał mię do siebie.

Oświadczył mi krótko, że zamierza podad się do dymisji wskutek rozdźwięków z większością Sejmu i
chce przedstawid mię Komendantowi jako kandydata na ministra po swym ustąpieniu24.

Nie przypuszczałem, by z tego wyszło coś realnego, gdy niespodzianie, dnia 1 października, wezwany
zostałem w godzinach popołudniowych do Belwederu.

Komendanta nie widziałem już dosyd dawno, toteż byłem dobrze wzruszony, gdy stary wielki
samochód Komisariatu Rządu wtoczył się ze mną z chrzęstem na wysypany żwirem dziedziniec
Belwederu.

Pan Marszałek przyjął mię w narożnym saloniku, leżącym od strony tarasu za dużym salonem, który
znałem z dawnych meldowao się u Komendanta.

23
Komisarz rządu na miasto stołeczne Warszawę - urzędnik administracji paostwowej będący odpowiednikiem
wojewody (stąd czasami był tytułowany wojewodą).
24
Kazimierz Młodzianowski podał się do dymisji po udzieleniu mu przez Sejm 24 września 1926 r. wotum
nieufności, ale jego ustąpienie z rządu wynikało prawdopodobnie z jego własnej decyzji.
Wygląd Pana Marszałka przedstawiał się dobrze. Ubrany był Komendant w kurtkę strzelecką bez
odznak i siedział za owalnym stołem w rogu pokoju, stawiając pasjansa.

Pierwszy to raz od czasów brygadowych widziałem Komendanta w zwykłych warunkach bytowania,


bez oficjalnego otoczenia, toteż dowód tego zaufania rozrzewniał mię oraz, wyznaję, nawet mi
pochlebił.

Pan Marszałek podał mi rękę nad stołem, wskazał ręką krzesło i powiedział bez wstępów: „No więc,
zostaniecie ministrem spraw wewnętrznych, bo Młodzianowski nie chce już dłużej pracowad z tym ...
Sejmem”.

Siedziałem cicho, czekając, co Komendant powie dalej, gdy jednak milczał, patrząc mi badawczo w
oczy, zwróciłem posłusznie uwagę, że z polityką dotychczas się nie stykałem, że są inni koledzy,
znający ją lepiej.

Na to Pan Marszałek, śmiejąc się i jakby przyznając mi rację, powiedział: „Nie potrzebna tu polityka.
Wszyscy krzyczą, że jesteście administrator, więc dlatego będziecie ministrem. Zameldujecie się u
pana Bartla. No, do widzenia!”

Tu Komendant, jakby znudzony tą rozmową, opuścił głowę i zaczął stawiad pasjansa, nie podając mi
ręki na pożegnanie.

Wymeldowałem się i wyszedłem z Belwederu, zdziwiony i tym, że zostałem ministrem, ale również i
formą, w jakiej to się odbyło.

Przyznam się, że gdym dawniej czytywał w gazetach, że ktoś został ministrem, to przedstawiałem to
sobie zupełnie inaczej.

Komendant zaproponował mi „posadę” w ten sposób, jakby uległ tylko „namowom” i „krzykom”
innych, a sam był z góry przekonany, że ja na takie stanowisko się nie nadaję.

Co prawda, to w głębi duszy myślałem to samo i ja.

Zameldowałem się, w myśl rozkazu, u premiera Bartla i na drugi dzieo, 2 października, otrzymałem
krótkie pismo, zaopatrzone podpisem Pana Prezydenta Rzeczypospolitej i Komendanta, jako Prezesa
Rady Ministrów, treści następującej:

„Mianuję Pana Ministrem Spraw Wewnętrznych”. Dnia 3 października złożyłem w ręce Pana
Prezydenta przepisaną przysięgę.

Tak to zostałem ministrem.

Wszyscy winszują mi tego „dowodu zaufania” Komendanta... Oj, oj!!

PIERWSZA RADA MINISTRÓW Z KOMENDANTEM


W listopadzie 1926 roku wezwany zostałem na Radę Ministrów, jak zwykle, o godzinie piątej minut
trzydzieści.

Mimo iż godzina wyznaczona już minęła, premier Bartel nie rozpoczynał posiedzenia, ani nawet nie
pokazał się na sali obrad.

Była to sensacja nie lada, gdyż profesor Bartel odznaczał się w swych pracach niezwykłą
punktualnością.

Po pół godziny oczekiwania rozeszła się wiadomośd, że ma przyjechad do Rady Ministrów Komendant
i że premier Bartel oczekuje Go przed gmachem.

Wiadomośd ta sprawdziła się niebawem.

Komendant w towarzystwie premiera Bartla wszedł na salę w doskonałym humorze, ubrany w


niebieski mundur marszałkowski z odznaczeniami bojowymi i, nie witając się z nikim, zajął miejsce
przy stole obrad, po prawej stronie prezesa gabinetu, czyli tuż obok mego miejsca. Szybko odsunąłem
swój fotel, nie śmiąc siedzied obok Komendanta, ale Pan Marszałek przytrzymał mię za rękaw,
mówiąc: „Siedź-że pan!”

Po chwili, śmiejąc się i robiąc groźną minę, Komendant spytał mię ostro: „A dlaczego to nie macie
szabli?!”

Szablę zostawiłem w przedpokoju, nie poczuwając się więc do winy, zerwałem się z fotela i
odpowiedziałem wesoło: „Panie Marszałku, melduję posłusznie, nie byłoby równych szans w dyskusji,
gdybym tylko ja jeden był uzbrojony!”

Komendant śmiał się serdecznie i patrzył na mnie tak dobrym, radosnym wzrokiem, że starczyło mi to
za wszystkie „zapewnienia i dowody” zaufania.

Nagle odbiegły mię wszelkie obawy, że Komendant niechętnie wyznaczył mię na stanowisko ministra
spraw wewnętrznych.

Pan Marszałek siedział do samego kooca obrad Rady Ministrów, po czym udał się do gabinetu
premiera Bartla celem załatwienia szeregu spraw paostwowych.

RADA NAUKOWA WYCHOWANIA FIZYCZNEGO

Dnia 16 lutego 1927 roku zostałem zaproszony na godzinę 12 do Ministerstwa Spraw Wojskowych na
pierwsze inauguracyjne posiedzenie stworzonej wolą Komendanta Rady Naukowej Wychowania
Fizycznego.

Zebranie odbyło się w pięknie urządzonej sali konferencyjnej Ministerstwa Spraw Wojskowych.

W chwili wejścia do sali zastałem tam szereg osób mających oficjalny lub nieoficjalny związek z
wychowaniem fizycznym narodu. Byli więc: minister oświaty Dobrucki, szef Departamentu Zdrowia
Min. Spraw Wojskowych pułkownik Rouppert oraz pułkownicy: Osmólski, Pieracki, Bobkowski i
Ulrych, pracujący w sprawie wychowania fizycznego bądź w wojsku, bądź wśród młodzieży i
stowarzyszeo sportowych.

Z władz cywilnych byli: dyrektor służby zdrowia Wroczyoski, profesor uniwersytetu Ciechanowski,
kilka pao lekarek, wreszcie propagator taternictwa i morza - generał Zaruski.

Punktualnie o godzinie dwunastej wszedł do oświetlonej jasno promieniami słooca sali - marszałek
Piłsudski i po przywitaniu się i zajęciu przez wszystkich miejsc za wielkim stołem otworzył pierwsze
posiedzenie stworzonej przez siebie Rady Naukowej Wychowania Fizycznego.

Przy otwarciu posiedzenia Komendant wypowiedział mowę, w której wezwał Radę, jako grono
specjalistów, do współpracy z rządem. Praca wspólna podzielona zostaje w ten sposób, że rzeczą
specjalistów jest opracowad najważniejsze działy wychowania fizycznego, rzeczą zaś rządu jest, w
myśl słów Komendanta, „regulacja wysiłków ludzkich, zorganizowanie ich, o ile one są sobie
sprzeczne, gdyż to się najczęściej zdarza”.

Wychowanie fizyczne narodu chce Pan Marszałek zacząd od dzieci, „które w dusznej atmosferze
szkolnej muszą z konieczności wyprostowywad swe biedne nóżki”.

W koocu swego przemówienia Pan Marszałek wzywa członków Rady do wykazania samodzielności
myślenia i inicjatywy działania.

Po mowie Komendanta odbyła się krótka dyskusja, w czasie której Pan Marszałek zachował swój
dobry humor, co zdarza się rzadko.

Widocznie problem wychowania fizycznego narodu zajmuje Go bardzo i chce mied oświetlone to
zagadnienie przez specjalistów dokładnie i ze wszystkich stron. Dlatego nie niecierpliwi się, słuchając
dyskusji.

Wieczorem odbyło się przyjęcie w sali Hotelu Europejskiego, na którym mogłem rozmawiad z
Komendantem.

Tak zeszedł szczęśliwie cały ten dzieo „wychowania fizycznego”.

OTWARCIE SEJMU 1928 ROKU

Wybory do Sejmu 1928 roku dały dla stronnictwa rządowego wyniki bardzo skromne25.

W żadnym wypadku wynik tych wyborów nie odpowiadał wielkiej popularności Marszałka
Piłsudskiego w Polsce.

25
W wyborach do Sejmu 8 marca 1928 r. Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem i inne ugrupowania
prorządowe uzyskały razem 25,1% głosów i 29,3% mandatów.
Co gorsze, szereg stronnictw opozycyjnych nadużywało najpopularniejszego w Polsce imienia
Komendanta do głosowania na ich listy26. Twierdzili przy tym, że właśnie oni najlepiej rozumieją ideę
Komendanta, a nie rząd i blok bezpartyjny. Mimo to, a może właśnie dlatego, pisma opozycyjne już
przed otwarciem Sejmu głosiły o popełnionych nadużyciach wyborczych ze strony władz
administracyjnych, oskarżając o nie rząd.

Samo otwarcie Sejmu w tych warunkach nie zapowiadało się spokojnie, wobec czego Pan Marszałek,
jako premier rządu, podjął się dokonad go osobiście.

Na parę dni przed początkiem obrad sejmowych wezwany zostałem do Pana Marszałka, który
oświadczył mi, co następuje: „Otwarcia nowego Sejmu dokonam osobiście, w imieniu Pana
Prezydenta.

Mają tylko złożyd przysięgę i wybrad przewodniczącego, więcej nic. (Po chwili namysłu). Jeżeli będą
mi chcieli przeszkadzad, to wprowadzę do sejmu policję ... Co to jest! ...

I to mi bardzo odpowiada, że pan nosisz mundur. Bo pan mi odpowiadasz osobiście za porządek w


sejmie. Za dwa dni zameldujecie mi, czy jesteście gotowi. No, możecie odejśd!!”

Odpowiedziałem jak zwykle: „Rozkaz, Panie Marszałku!” po czym zaproponowałem, by może dla
utrzymania porządku w sejmie użyd straży marszałkowskiej, którą będzie dysponował poseł Bojko,
jako chwilowy przewodniczący27.

Pan Marszałek machnął ręką i odpowiedział: „Nie chcę znad waszej straży marszałkowskiej!”

Tu Pan Marszałek odwrócił się do swoich papierów, nie podając mi ręki na pożegnanie.

Teraz, w tajemnicy, zacząłem montowad plan użycia policji w sali sejmowej, na wypadek oporu
posłów przeciwko zarządzeniom Pana Marszałka.

Trudności rosły, jak po grudzie.

Przede wszystkim nie znałem nowego gmachu, w którym miał zebrad się Sejm28, jego rozkładu,
przejśd, połączeo i rozmieszczenia w nim posłów.

Wybrałem się więc do sejmu celem „zbadania warunków bezpieczeostwa”.

W wielkiej półkolistej sali kooczono jeszcze prace nad ustawieniem foteli poselskich. Wszędzie
czyniono ostatnie przygotowania przed otwarciem sesji.

Obszedłem salę, korytarze i dojścia od dawnego sejmu, obecnie senatu, bufetu i hotelu poselskiego.
Kazałem zbadad i zabezpieczyd specjalnie podium, na którym zasiada prezydium Sejmu, a z którego
Pan Marszałek miał otwierad Sejm.

26
Jako ugrupowanie piłsudczykowskie deklarowało się - wbrew woli Piłsudskiego - Stronnictwo Chłopskie.
Również Polska Partia Socjalistyczna i Polskie Stronnictwo Ludowe „Wyzwolenie” unikały występowania
przeciwko Piłsudskiemu.
27
Jakub Bojko, działacz chłopski wybrany z listy BBWR, otwierał posiedzenie jako marszałek-senior, mimo że w
Sejmie zasiadało dwu posłów starszych od niego wiekiem.
28
Otwarcie Sejmu drugiej kadencji było inauguracją nowego gmachu sejmowego. Poprzednie sejmy zbierały się
w sąsiednim budynku byłej rosyjskiej szkoły żeoskiej.
Co do obsadzenia galerii, to niestety, najmniej połowa biletów rozdana już została przez kancelarię
sejmową, zupełnie nie wiadomo komu.

Policję, potrzebną mi na sali, umieściłem w jednym z domów przy ulicy Wiejskiej. Byli to dobrani
ludzie bez karabinów, tylko z pistoletami przy pasach. W razie gdyby pierwszy dziesiątek policjantów
nie dał sobie rady przy robieniu porządku w sali sejmu, miał mu nadejśd z pomocą drugi, zbrojny już
w karabiny.

Poza tym na ulicy Wiejskiej poleciłem dad wzmocnioną obsadę policji, jak zwykle w dniach otwarcia
Sejmu.

Gdy zameldowałem się u Pana Marszałka w sprawie mych przygotowao, nie chciał wchodzid w
szczegóły, powiedział tylko krótko: „Wszystko ma byd zrobione porządnie, przez policję mundurową,
a nie ...”

W dniu 27 marca 1928 roku przyjechałem do sejmu wcześnie, na godzinę przed jego otwarciem.

Na ulicy Wiejskiej przed gmachem sejmu - normalne ożywienie ze strony publiczności i policji.

W sejmie rozejrzałem się jeszcze raz, sprawdzając, gdzie na sali ma siedzied jakie stronnictwo.

Mimo wczesnej godziny, na galeriach i w loży dla dyplomacji jest już wiele miejsc zajętych.

Na sali, w fotelach poselskich, na razie panują pustki.

Nikt ze świeżo wybranych posłów nie chce pokazad, że mu pilno do „fotela”.

Powoli zaczynają zjeżdżad się ministrowie i podsekretarze stanu.

Koło godziny piątej przyjechał do sejmu Komendant i przeszedł do pokoju dla rządu, położonego tuż
obok ław rządowych w sali obrad.

Poprosiłem do Pana Marszałka posła Bojkę, z którym Komendant rozmawiał z ożywieniem kilka
minut.

Komendant ubrany jest w swój błękitny mundur marszałkowski z bojowymi odznaczeniami, przy
szabli na długich rapciach. W białe rękawiczki przybrane ręce trzymają niebieską maciejówkę.

Porucznik Zadwilichowski, sekretarz Prezesa Rady Ministrów, trzyma akt Prezydenta Rzeczypospolitej
- otwarcia nowo obranego Sejmu.

Po odejściu posła Bojki Pan Marszałek przywołał mię do siebie i spytał: „Jesteście gotowi?”

„Tak jest, Panie Marszałku!” odpowiedziałem „zuchowato”.

„To dobrze, będziecie dzisiaj cały wieczór przy mnie, potrzebuję was. Macie wykonad natychmiast
wszystko, co wam każę”.

Co tu dużo gadad, byłem naprawdę szczęśliwy z powodu okazywanego mi zaufania Komendanta.


Wszedł do pokoju porucznik Zadwilichowski, meldując, że sala sejmowa jest już zapełniona. Wszyscy
ministrowie również zajęli już swe miejsca na ławach rządowych. Była wtedy godzina piąta minut 35
po południu.

Pan Marszałek bierze z rąk porucznika Zadwilichowskiego zwinięty w trąbkę akt otwarcia Sejmu i
wychodzi do sali sejmowej. Kieruje się w stronę fotela przewodniczącego i wśród grobowej ciszy
zaczyna rozwijad orędzie Prezydenta Rzeczypospolitej. Porucznik Zadwilichowski i ja stoimy tuż za
Panem Marszałkiem. Cały Sejm zastygł w oczekiwaniu ...

Nagle, na lewej stronie Sejmu, między pierwszymi a drugimi drzwiami, wiodącymi na korytarz, w
tylnych rzędach, niewielka grupa posłów zaczyna krzyczed: „Precz z faszystowskim rządem
Piłsudskiego!!”, później, za chwilę, znów - cisza.

Pan Marszałek przerywa rozwijanie papieru i mówi w kierunku krzyczących komunistów: „Panowie
będziecie wyrzuceni z sali!”

Nie wiem, czy mogli usłyszed te słowa, powiedziane „pod wąsem”, ale krzyki ich wzmogły się z tym
większą siłą.

„Wyrzucid ich!” powiedział Pan Marszałek, odwracając się do mnie i wskazując ręką komunistów.

Wybiegłem do hallu głównego i krzyknąłem w kierunku stojącego przy szatni komisarza rządu
Jaroszewicza: „Pierwszy rzut!! - już!”

Jaroszewicz wybiegł przed sejm.

Zapanowała znów w korytarzach sejmu cisza, przerwana na chwilę mym krzykiem. Straż
marszałkowska stała na swych miejscach.

Z sali posiedzeo Sejmu nie dochodziły mię również żadne krzyki.

Za chwilę, która wydała mi się dośd długa, wpadł do hallu biegiem dziesiątek policjantów bez
karabinów, prowadzony przez Jaroszewicza i komisarza policji.

Spojrzałem, gdy biegli jeszcze korytarzem przy garderobie, jak zachowa się straż marszałkowska.
Strażnicy patrzyli na policjantów z zimną obojętnością...

Dobrze, są więc „neutralni”.

Wzniesieniem ręki zatrzymałem biegnących i krzyknąłem: „Chłopcy, ci s... syni komuniści


przeszkadzają mówid Komendantowi. Wyrzucimy ich, za mną!”

Teraz biegłem korytarzem, a za mną stukali okutymi obcasami policjanci.

Byle tylko nie omylid się co do drzwi - myślałem.

Oto drugie drzwi szklane, otwieram je szybko i wbiegam do sali, a za mną wojewoda Jaroszewicz z -
policjantami.

Widzę pobladłych komunistów i wskazuję ich policjantom.


W tej chwili jednak „Sejm” zaczyna krzyczed i ruszad się z miejsc.

Posłowie z PPS ruszają tłumem ku mnie, wołając: „Co pan robi?!”

Jeden z nich wyciąga z kieszeni pistolet, ale na szczęście chowa z powrotem do kieszeni.

Moi policjanci chwytają krzyczących komunistów, by ich wyprowadzid z sali, ale posłowie
socjalistyczni i chłopscy dopadli już do ostatnich rzędów foteli i uczepili się komunistów, nie dając ich
wyprowadzid. Grożą przy tym policjantom i rzucają się na nich.

„Chłopcy, wyprowadzid ich, wypełnid obowiązek!” ryczałem przez ten czas, odgradzając posłów od
policjantów.

„Winszuję panu paoskiej funkcji, panie generale!” krzyczy za mną generał-poseł Roja. Nie mam,
niestety, czasu mu odpowiedzied.

Robi się zakorkowanie. Moi policjanci nie mogą wyciągnąd w ciasnym przejściu sali komunistów,
trzymanych przez szereg posłów. Nawet każdy policjant jest „miłosiernie” osadzony na miejscu przez
paru wpiętych w jego mundur „suwerenów”.

Siła złego na jednego. Jesteśmy oblepieni i zablokowani przez posłów.

Na szczęście Jaroszewicz wprowadza w tej chwali drugi dziesiątek policjantów.

Zjawienie się ludzi z karabinami, którymi odsuwają nacierających posłów, pozwala nam wytargad z
sali komunistów i, poza nimi, posła Smołę, którego ani rusz nie dało się odczepid od gąsienicy posłów
i policjantów, wypełzającej, a właściwie wyciąganej przez policjantów ustawionych w korytarzu, przez
drzwi sali posiedzeo Sejmu.

Wychodząc z sali, oglądam się na Komendanta. Stoi on spokojnie wsparty na szabli, samotny i
zrównoważony w tym chaosie borykania się i walki.

Komunistów każę odprowadzid do komisariatu policjantom z karabinami, a pierwszy rzut z


pistoletami każę mied, na wszelki wypadek, jeszcze w pogotowiu.

Policja opuszcza sejm.

Gdy wszedłem na salę posiedzeo, Pan Marszałek czytał już orędzie Pana Prezydenta, wobec spokoju i
ciszy na sali.

Staję obok Komendanta i porucznika Zadwilichowskiego.

Po odczytaniu aktu otwarcia Sejmu Pan Marszałek staje z boku, a do fotela prezydialnego zbliża się
poseł Bojko, desygnowany przez Pana Prezydenta Rzeczypospolitej, jako najstarszy wiekiem, do
przewodniczenia na pierwszym posiedzeniu Sejmu.

Na sekretarzy powołuje on najmłodszych posłów: Piotra Kosibę i Władysława Pragę. Przy czytaniu
tego drugiego nazwiska poseł Bojko ma trudności wzrokowe, wobec czego Komendant szybko zbliża
się do mego i pomaga odczytad nazwisko posła.
Zaczyna się składanie ślubowania przez posłów, w czasie którego Pan Marszałek przechodzi do
pokoju ministrów.

Spostrzegam, że Komendant jest bardzo zmęczony. Oddycha szybko, jest blady i spocony.

Widocznie to wprowadzenie policji do sejmu kosztowało Go więcej zdrowia niż tych posłów,
ryczących o wolnościach parlamentarnych.

Proponuję Panu Marszałkowi, by się położył na kanapę, ale odmawia i za chwilę odjeżdża do
Belwederu, każąc tam powiadomid się o przebiegu wyboru przewodniczącego Sejmu.

Odprowadziliśmy Go do samochodu, po czym wróciliśmy na salę obrad.

Po ukooczeniu ślubowania i przerwie odbyły się wybory na marszałka Sejmu, którym wybrany został
poseł Daszyoski.

Aresztowani komuniści wrócili z pozwolenia Komendanta do sejmu i złożyli ślubowanie przy krzykach
tryumfalnych lewicy.

Po ukooczeniu pierwszego posiedzenia Sejmu zwolniłem policję i udałem się zameldowad o przebiegu
posiedzenia.

Wyszły nadzwyczajne dodatki pism o zajściach w sejmie Pisma opozycyjne, a nawet niektóre nasze
uważały, że pohaobiłem godnośd ministra, wyrzucając osobiście z policją komunistów z sali.

Nie wiedzieli oni, że Komendant, gdy jeden z Jego podkomendnych wzbraniał się wykonania
pewnego, mniej przyjemnego rozkazu, powiedział: „Paniczyk, a nie łaska g ... a wozid dla Polski, gdy
będzie trzeba!!”

Tak, życie Paostwa, jak życie człowieka składa się nie z samych tylko funkcyj podniosłych.

A minister, to przecież minister Paostwa.

No, a minister to - wiadomo - znaczy po prostu - sługa!

RADA GABINETOWA NA ZAMKU

Na urzędzie ministra spraw wewnętrznych widywałem Komendanta dosyd rzadko.

Nawet w czasie wyjazdów Pana Marszałka do Wilna nie zawsze udało mi się byd na dworcu, gdyż
podróże Komendanta trzymane były w całkowitej tajemnicy. Ja sam nie pchałem się, nie chcąc byd
posądzonym o natręctwo.

Pracowałem w swoim resorcie jak umiałem, nie wiedząc zupełnie, czy praca moja podoba się
Komendantowi, czy nie. Kontakt tygodniowy podtrzymywałem z premierem Bartlem, który
koordynował pracę ministrów, bądź w charakterze premiera, lub wicepremiera, gdy premierem był
sam Pan Marszałek.
Na posiedzeniach Rady Ministrów i w gmachu Prezydium Komendant bywał bardzo rzadko. Za to
premier Bartel bywał dosyd często w Belwederze celem otrzymania od Komendanta ogólnych
wytycznych polityki paostwowej.

W tych warunkach nadeszło lato 1928 roku i większośd ministrów szykowała się do wyjazdu na urlop,
gdy gruchnęła wieśd, że w dniu 25 czerwca 1928 roku odbędzie się Rada Gabinetowa na Zamku, a
więc w obecności Pana Prezydenta.

Zrozumieliśmy od razu, że wobec tego będzie obecny także i Komendant.

Jakoż gdy zebraliśmy się już na Zamku, w sali łączącej adiutanturę z gabinetem Pana Prezydenta,
sygnał trąbki, dochodzący z dziedzioca zamkowego, oznajmił wystąpienie warty pod broo przed
Komendantem, a w chwilę potem wszedł do sali Pan Marszałek.

Ubrany był, jak zwykle przy pobycie na Zamku, w błękitny mundur marszałka z odznaczeniami
bojowymi.

W lewej ręce niósł Komendant szablę (na długich rapciach), czapkę-maciejówkę i białe rękawiczki. Po
przywitaniu się z nami Pan Marszałek wszedł do gabinetu Pana Prezydenta.

W kilka minut później adiutant otworzył drzwi i przez gabinet weszliśmy do dużej narożnej sali z
kolumnami, gdzie był ustawiony długi stół, nakryty suknem.

Po przywitaniu się z Panem Prezydentem obsiedliśmy stół i Komendant poprosił o głos, po czym
złożył, jako szef gabinetu, dymisję na ręce Pana Prezydenta w imieniu wszystkich obecnych
ministrów.

Sprawiedliwośd wymaga zaznaczyd, że nikt z nas, ministrów, nie wiedział zupełnie o zamiarze Pana
Marszałka podania się do dymisji, ale, oczywista, milczeliśmy z godnością.

Jako motywy dymisji podał Pan Marszałek swoje zdrowie, nie pozwalające Mu zajmowad się
jednocześnie całokształtem spraw rządu i przygotowywaniem obrony Paostwa.

Znacznie ważniejszą jednak przyczyną dymisji Komendanta, jako szefa rządu, jest obecna konstytucja
polska i związany z nią tryb i zasięg pracy prezesa Rady Ministrów.

Zdaniem Komendanta - szef gabinetu ministrów, w myśl naszych tradycyj, musi pracowad ze
wszystkimi i często ma pracę podrzucaną przez innych ministrów, czyli musi „niaoczyd cudze dzieci”.

Nawet przedstawiciele obcych paostw zwracają się z szeregiem rzeczy do premiera, czyli cały świat
daje mu „podrzutki”.

O ile zwrócid na to uwagę odnośnych ministrów - podają się oni do dymisji i trzeba ich uspokajad.

Czyli, zdaniem całego świata, prezes ministrów jest „omnipotens”, a „omnipotens” to jest to samo, co
„rienpotens”29.

29
omnipotens (łac.) - wszechmogący; rienpotens - nic nie mogący, wyraz stworzony przez Piłsudskiego z fr. rien
- nic i łac. potens - mocny, mający władzę.
Ten stały nacisk najważniejszych spraw na szefa rządu, który przecież jest osobą przejściową,
pochodzi ze zbyt małych prerogatyw Pana Prezydenta Rzeczypospolitej, będącego czynnikiem stałym
w życiu Paostwa.

A przecież większa jeszcze ilośd podrzutków niż do Pana Marszałka szła na pana Bartla. Stąd zdrowie
obydwóch jest już zepsute.

Musi byd w paostwie czynnik, musi byd „ktoś, co może pozwolid albo nie pozwolid”.

Lekarze zabronili Komendantowi żyd dalej „w proteście z samym sobą”, co jest związane z
codziennym pozwalaniem i niepozwalaniem na szereg spraw.

Komendant „nie może patrzed spokojnie” na nieuregulowanie sprawy urzędniczej, której nie udało
mu się załatwid...

Protestuje przeciwko temu, że nie załatwił tej sprawy, i to jedynie „z powodu ochrony jej przez
ministrów”. Było to przecież łatwe...

Komendant „wpada w pasję”, gdy o tym myśli. Druga rzecz, która nie udała się Panu Marszałkowi, to
„stanowcze zerwanie z paskudztwami przeszłości... Gdzieś nikły pieniądze, gdzieś kradli”...

System poprawy idzie naprzód, zdaniem Komendanta, ale nie dosyd szybko i radykalnie. Dowód to, że
nawet „omnipotens - nie może”.

Ostatnim motywem (podania się Komendanta do dymisji jest Sejm, jego praca i zachowanie się oraz
stosunek rządu i premiera do Sejmu.

„Nie jestem w stanie... się długo i znosid szubrawstwa sejmowe, to dla mnie fizycznie niemożliwa
rzecz!”

Jako przykład może służyd ostatnie uchwalenie budżetu przez Sejm. Na całym świecie w pracy
parlamentarnej jest tu dwa „aut”: albo budżet przedłożony przez rząd jest przyjęty przez Sejm, albo
nie jest przyjęty.

Na te dwa „aut” jednak w Polsce znaleziono trzecie - całkowita zmiana budowy budżetu, czyli -
rozmiękczenie mózgu.

Komendant nie może tego robid.

Cieszy się, że był chory w czasie uchwalania budżetu przez Sejm, inaczej „gnaty byłyby połamane”...

Musi byd szef gabinetu, który łatwiej się... Nie chce z nimi gadad.

Składkowski też... się, a nie bił po mordzie.

„M...30, prawnik kauzyperda, prezes socjalistów, oni może chcą straszyd mnie prawniczymi
określeniami!!”

„Pan Prezydent widzi, że ja szaleję, a mnie nie wolno szaled”.

30
Marelc.
Tu musi byd człowiek na premiera, który będzie, zdaniem Komendanta, bardziej kompromisowy.

„Ja staję, gdy jest burza, bo znam się na tym, ale na drobne rzeczy”... Oni uchwalają wysokośd
dochodu, którego rząd dad nie może.

„Jak Sejm Sejmem - takiej głupoty nie było!!”

Teraz Komendant reasumuje, że do prośby o dymisję zmusza Go: stan zdrowia, sprawa urzędnicza,
nieuzgodnienie kompetencyj ministrów i sprawa stosunku rządu do Sejmu.

Przekleostwa: „Kab ty cudze dzieci niaoczył” - Komendant dłużej znosid nie może.

Jeżeli przyjdą rzeczy poważniejsze w życiu Paostwa, Komendant zawsze służy swą osobą Panu
Prezydentowi. Obecnie jednak podaje swój gabinet do dymisji.

Gdy Pan Prezydent zechce wezwad kogo innego na szefa rządu, to zawsze znajdzie Komendanta do
pracy w wojsku i Generalnym Inspektoracie.

Za kilka miesięcy, jeżeli zajdzie potrzeba, Komendant gotów jest znów stawid się na wezwanie Pana
Prezydenta jako szef gabinetu.

Wtedy znów trzeba będzie dobierad inny gabinet, „ale Składkowskiego nie wezmę, bo on się...”,
dodaje Komendant.

Po chwili milczenia, patrząc na mnie, Pan Marszałek mówi: „Ja się zresztą namyślę, ale musi bid jak
stupajka!”

Zwracając się do Pana Prezydenta, Komendant proponuje, by nie doprowadzad do tego, żeby „jeden
człowiek mógł byd stały jako szef gabinetu”, natomiast dobrad trzech, czterech ludzi
najodpowiedniejszych i zgranych ze sobą, którzy by rządzili jeden po drugim.

Tylko wtedy możliwa jest ciągłośd linii rządów i odpoczynek jednego premiera przez czas, gdy pracuje
inny. Inaczej szef gabinetu może dojśd do choroby i skooczyd się.

Obecnie w stanie swego zdrowia Komendant widzi takie samo wyczerpanie i przemęczenie, jak w
chwili gdy przestał byd Naczelnikiem Paostwa. Komendant gorączkuje i zupełnie już nie sypia.

„Wyjaśniłem więc powody i mus mojej dymisji. Zostawiam drzwi otwarte dla wybraoca Pana
Prezydenta.

Rzecz niemożliwa obecnie do rozgłoszenia. Na razie - niemożliwe to ogłosid.

Ja staję do rozporządzenia każdego premiera, którego wyznaczy Pan Prezydent, ale postawię
przyszłemu premierowi jako warunek urealnienie budżetu Ministerstwa Spraw Wojskowych”.

Przez czas formowania nowego gabinetu Pan Marszałek gotów jest jeszcze pełnid swe obowiązki.

Zwracając się do ministrów, mówi, pokazując swoją dłoo: „Jesteście w mojej łapce i nie radzę robid
zamieszania!”

„Pan Prezydent będzie miał czas robid narady ze mną, prezesem Sejmu i Senatu”...
„Tak, jak ja starałem się robid przy Sejmie suwerennym: oni mi przedstawiali kandydatów, a ja ich
wyrzucałem przez drzwi”...

„Prezes gabinetu musi robid także wszystkie roboty główne, a ministrowie są wobec Sejmu miękcy.
Przecież ja mogę wskazad panów, którzy podawali się do dymisji.

Czy to jest omnipotencja prezesa gabinetu?!

A podao ma - do sufitu!...

Do Druskiennik przyjechała jedna kobieta aż ze Stanisławowa i mówi: «przyjechałem tu, bo pan bez
roboty!!»”

Tu Marszałek zamilkł, wyczerpany długim i gwałtownym mówieniem.

Pan Prezydent, zabierając głos, wyraził zadowolenie, że Komendant zgadza się na odpoczynek,
leczenie i poprawę swego zdrowia. Pan Prezydent ma nadzieję, że po powrocie do zdrowia Pan
Marszałek wróci znów do decydującej pracy dla Paostwa.

Obecnie Pan Prezydent wzywa ministrów do powstania z miejsc celem uczczenia zasług Komendanta
jako premiera.

Pan Marszałek zwraca się z ulgą do Pana Prezydenta, mówiąc już półprywatnie: „Rzecz przechodzi do
ciebie”...

Zmiana gabinetu ma nastąpid w ciągu siedmiu do dziesięciu dni, przy czym Komendant mówi z
westchnieniem:

„Mnie kradną lato”.

Lekarze wysyłają Komendanta na południe, ale „tym lekarzom to tak łatwo bredzid”. Dlatego, o ile
Pani Marszałkowa nie będzie mogła wyjechad z powodu zwichnięcia nogi, to Komendant osobiście
odwiezie dzieci nad morze.

Żegnamy się z Panem Prezydentem i Komendantem.

Zostaje tylko minister Moraczewski, którego zatrzymuje Pan Marszałek.

Opuszczamy Zamek pod silnym wrażeniem słów. Komendanta. Było to pierwsze ostrzeżenie ze strony
Pana Marszałka, że kiedyś będzie musiał odciążyd się w ogromie pracy paostwowej.

Na drugi dzieo, 27 czerwca 1928 roku, gabinet Komendanta otrzymał dymisję od Prezydenta
Rzeczypospolitej.

ŚLEDZTWO W SPRAWIE KORYZMY


Wieczorem dnia 8 grudnia 1928 roku wezwany zostałem do Belwederu, do Pana Marszałka, w
sprawie zabójstwa żandarma Koryzmy, stojącego na posterunku na tarasie pałacu belwederskiego31.

Zreferowałem sprawę, - tak jak ją znałem z meldunków władz bezpieczeostwa, nie mogłem jednak,
niestety, pochwalid się konkretnymi rezultatami dochodzeo.

Pan Marszałek kazał prowadzid dalsze śledztwo z całą energią, po czym pożegnał się z nami.

W czasie meldunku był obecny pułkownik Prystor.

Komendant wygląda dobrze. Meldowałem się w narożnym saloniku Belwederu.

Po wyjściu od Pana Marszałka dłuższy czas naradzaliśmy się, w myśl Jego wytycznych, z pułkownikiem
Prystorem celem uzgodnienia dochodzeo władz cywilnych i wojskowych.

POCHWAŁA KOMENDANTA

Dnia 5 stycznia 1929 roku wezwany zostałem do Belwederu na godzinę dwunastą w południe.

Pan Marszałek przyjął mię, jak zwykle, w gabinecie narożnym, położonym za dużym salonem, siedząc
za półokrągłym stołem.

Gdy siadłem naprzeciw, Komendant spytał mię o sytuację w Sejmie.

Opowiedziałem w krótkości o dwudniowej dyskusji na plenum Sejmu, o budżecie i funduszu


dyspozycyjnym Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Pan Marszałek wysłuchał mię cierpliwie, nie przerywając, po czym pochwalił moją mowę w Sejmie -
za jej śmiałośd i otwarte przedstawienie sprawy funduszu dyspozycyjnego32.

Ponieważ Pan Marszałek przestał mówid, więc pożegnałem się uszczęśliwiony z pochwały
Komendanta.

Adiutanci powiedzieli mi, w poczekalni przy wyjściu, że Pan Marszałek, czytając moją mowę w
gazecie, powiedział: „Gdyby wszyscy tak przemawiali w Sejmie, to ja bym nie był chory”.

Oczywista, jestem skłonny uważad to za prawdę niezwykle dla mnie pochlebną, chociaż przy
chwaleniu mego przemówienia wobec mnie Komendant był znacznie powściągliwszy.

No, ale nawet i powściągliwą pochwałę Komendanta słyszy się nie co dzieo.

31
Według W. Jędrzejewicza (Kronika życia Józefa Piłsudskiego 1867-1935, t. II, Londyn 1977) śmierd Koryzmy
była wynikiem intrygi wymierzonej w żandarmerię przez urząd śledczy policji. Agent policji strzelał w stronę
Belwederu, aby wykazad, że ochrona gmachu jest niewystarczająca, i przypadkiem zabił żandarma.
32
Składkowski wygłosił mowę na plenum Sejmu dnia 4 lutego (nie stycznia !) 1929 r. Atakował decyzję komisji
budżetowej Sejmu, która skreśliła z budżetu fundusz dyspozycyjny ministra spraw wewnętrznych, i deklarował:
„nieprawdą jest, abym używał funduszów dyspozycyjnych na popieranie takiej czy innej akcji partyjnej wśród
społeczeostwa polskiego”.
RADA MINISTRÓW W OBECNOŚCI KOMENDANTA

Dnia 22 stycznia 1929 roku wezwany zostałem na Radę Ministrów na godzinę pierwszą po południu.

Premier Bartel rozpoczął ją z pewnem opóźnieniem, gdyż niespodziewanie na posiedzenie ministrów


przyjechał Komendant. Obrady trwały dwie i pół godziny, z czego koło dwudziestu minut przemawiał
sam Komendant.

Jak zwykle - zdanie Jego było ostateczną i bezapelacyjną decyzją w sprawie poruszanej na Radzie. Nikt
z obecnych nie śmiał przeciwstawid się, pod jakimkolwiek względem, opinii i wytycznym
wypowiedzianym przez Pana Marszałka.

Udało mi się zabrad na pamiątkę arkusz papieru, na którym w czasie obrad Komendant robił swe
notatki i rysunki.

Po Radzie Ministrów, jak zwykle, Pan Marszałek udał się do gabinetu premiera Bartla.

MELDUNEK W INSPEKTORACIE

Dnia 3 kwietnia 1929 roku zostałem wezwany na godzinę trzynastą do Inspektoratu, gdzie Pan
Marszałek przebywa obecnie, gdy ma dużo roboty z inspektorami armij.

Dyżurny żandarm, siedzący w klatce schodowej, wysłanej biało-czerwonym chodnikiem,


zatelefonował do adiutantury o mym przybyciu i wskazał mi drogę po schodach na piętro.

Drzwi poczekalni otworzył major pułku szwoleżerów Busler i poszedł meldowad do Komendanta. W
poczekalni nie ma nic prócz wieszadła, stołu, kanapy i paru krzeseł. Umeblowanie bardzo skromne.

Za chwilę major wyszedł, mówiąc, że Pan Marszałek prosi. Przeszedłem wielki, wysoki, nieprzytulny
pokój, umeblowanie którego stanowi wielki stół, nakryty zielonym suknem, i łóżko stojące za stołem,
z daleka od ściany.

Całośd sprawia wrażenie nieprzytulnej tymczasowości.

Drugi gabinet, od strony dziedzioca, jest bardziej ciepły i przytulny. Stoi tu również wielki stół, cały
zarzucony aktami i mapami, za którym w fotelu siedzi Komendant w rozpiętej kurtce strzeleckiej i
pantoflach, paląc papierosa. Niedaleko Komendanta na pliku papierów leży, jako przycisk, duży,
czarny, oksydowany pistolet Browning.

Na rozkaz Pana Marszałka siadam po przeciwnej stronie stołu, po czym Komendant oświadcza mi, iż
wezwał mię, w zastępstwie chorego premiera Bartla, głównie w tym celu, abym zaniósł premierowi
polecenie „zbesztania” ministrów za brak pracy, politykomanię i „chodzenia do Sejmu”.
Tu Pan Marszałek odłożył papierosa i tak mówił dalej: „Jest trzech ludzi, gdzie jest źródło władzy w
Polsce: Pan Prezydent, ja i pan Bartel. Niechże więc ministrowie szukają władzy u tego źródła, a nie w
Sejmie, który będę teraz traktował jak Sejm pana Rataja”.

Dalej dał mi Komendant kilka poufnych zleceo do premiera Bartla i kazał go prosid, by nie wychodził z
sypialni do biura, gdyż jest jeszcze chory, osłabiony i był spocony, gdy Pan Marszałek był u niego po
raz ostatni.

Nazajutrz Komendant ma zamiar odwiedzid premiera Bartla w Prezydium Rady Ministrów, prosi więc
o dobre napalenie w piecach, gdyż w pokojach Prezydium panuje zawsze zimno, a Komendant nie
chce wstępowad w ślady pana Bartla i przeziębid się teraz, gdy wiosna za pasem.

Niestety pogoda jest fatalna, zmienna i mimo kwietnia, jak mówią dzieci: „sasanek nie chce wyjśd!”

Komendant śmiał się serdecznie z tej charakterystyki pogody, przekazanej Mu przez dzieci i, patrząc
w zachmurzone nagle niebo za oknami, powtórzył smętnie parę razy: „Tak, sasanek nie chce wyjśd, to
i ja czekam też lepszego czasu”. Wobec tego nie jest pewne, czy nazajutrz Pan Marszałek wybierze się
do Prezydium Rady Ministrów. Wszystko będzie zależed od pogody.

Komendant wygląda dobrze i mało kaszle, szkoda więc byłoby, gdyby się zaziębił.

Pożegnałem się i pojechałem do premiera Bartla, by mu powtórzyd polecenia Pana Marszałka.

MIANOWANIE WICEMINISTRA PIERACKIEGO

Dnia 8 kwietnia 1929 r., w poniedziałek, wezwany zostałem telefonicznie przez doktora
Woyczyoskiego na godzinę dwunastą w południe do Inspektoratu.

Pana Marszałka zastałem w drugim, bardziej słonecznym, gabinecie, chodzącego po pokoju w


brunatnym swetrze.

Wygląd Komendanta dobry, kaszel przychodzi tylko z rzadka.

Po moim zameldowaniu się Pan Marszałek usiadł w fotelu za wielkim stołem, kazał mi usiąśd
naprzeciw i zaczął mówid w sposób następujący:

„Wezwałem was, bo chcę z wami pomówid o waszym resorcie. Wiecie, że koło czwartku rozstrzyga
się sprawa rządu. Premierem będę albo ja, albo Świtalski.

Chciałbym obecnie poprowadzid rząd, ale ma to swoje ujemne strony.

Pan Prezydent przedstawia mi, bym szanował moje zdrowie, bo będąc premierem, zdzieram się
bardzo, gdyż muszę opanowywad swe nerwy. (Machnąwszy ręką). Całe życie musiałem opanowywad
swe nerwy, a to jest bardzo ciężko. (Zapalając się nagle i stukając ręką w stół).
A jak stracę panowanie, jestem zupełnie wytrącony z równowagi, to każę powiesid albo rozstrzelad
stu lub dwustu tych łajdaków, złodziei, drani... wtedy będzie spokój i porządek w Polsce. (Uspokajając
się, z uśmiechem). Tak, że byd dla mnie premierem teraz to za ciężko”.

Poza tym pogoda jest zupełnie zła, czas taki, że nie wiadomo, co to znaczy takiego, ja nie mogę
wychodzid z domu, więc jako premier zwycięży Świtalski. (Po chwili milczenia). Otóż, o waszym
resorcie... Na miejsce waszego zastępcy, ja chcę wam dad Pierackiego, czy się zgadzacie?!” „Rozkaz,
Pandę Marszałku!” Tu Komendant uśmiechnął się i mówił dalej: „Widzicie, wy dużo jeździcie i to
dobrze, że dużo jeździcie, ale przez ten czas, gdy wyjeżdżacie, nikt nie może wykorzystywad waszej
nieobecności i działad, jak chce, od okazji do okazji. Dlatego tam u was musi byd pewny człowiek”.

Widocznie na twarzy mojej odbiło się wielkie zdziwienie z tego nagłego przydziału pułkownika
Pierackiego, bo Komendant zatrzymał się chwilę, popatrzył na mnie i dodał: „Nie jestem austriacką
świnią, żeby was podejśd, tylko tak trzeba!

Nie mówcie o tym jeszcze tam... w wojsku, bo oni zaraz zaczną robid plany, a tak ja to załatwię
delikatnie”...

Teraz Pan Marszałek przeszedł do spraw Korpusu Ochrony Pogranicza i powiedział: „Będziecie mieli
jako dowódcę KOP-u - Tessaro. On jest człowiek mocny, twardy i on tu się w centrali nie zepsuje”.

Odpowiedziałem znów: „Rozkaz, Panie Marszałku”. Tak Komendant „porządkował” mój resort, a ja
oczywista, nie miałem tu nic do gadania, tylko patrzyłem, jak miejsca moich podwładnych zmieniają
swych „posiedzicieli”.

Widocznie Komendant jednak nie wyczerpał jeszcze swych planów co do Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych, bo pomyślał chwilę i powiedział: „Co do reszty, zobaczymy później!”

Nie na próżno na początku mego meldowania się Pan Marszałek uprzedził mię, że zajmie się
sprawami mego resortu!

Teraz Komendant złagodniał na twarzy i rzucił nagle pytanie: „Wrażenie mego artykułu?!”

Odpowiedziałem, że wrażenie artykułu: „Dno oka” jest druzgocące33.

Artykuły w dziennikach opozycji trąbią na odwrót. Opinia Sejmu jest zaskoczona nowym uderzeniem
Komendanta. W „Robotniku” Niedziałkowski pisze, że rozbrojeni ludzie nie byli bojówką, tylko że to
był kurs instruktorski.

Mówią, że nie mogą dopuścid do walki, bo to byłoby zgubne dla Polski, czyli - cofają się na całej linii.

Pan Marszałek podał mi rękę, mówiąc: „To dobrze, to mi bardzo odpowiada z tym Sejmem. Dziękuję
bardzo!”

Wyszedłem do poczekalni, wyprowadzony przez adiutanta, kapitana Parczyoskiego.

33
Artykuł „Dno oka”, opublikowany 7 kwietnia 1929 r. w dzienniku „Głos Prawdy”, zawierał liczne obelgi pod
adresem Sejmu i niektórych działaczy opozycji sejmowej.
Tu siadłem chwilę na krześle, by chod trochę uporządkowad myśli, bo takiego „łupnia”, taką „szkołę”
dał mi Komendant. Potem szybko ubrałem się i wyszedłem, rozumiejąc, że nic na razie nie wymyślę!

Całą noc myślałem, co robid, a na rano miałem już plan gotowy.

Do dymisji się nie podam, bo to nonsens z Komendantem. Jeżeli będzie chciał, to w każdej chwili mię
wyrzuci.

Szkoda więc gadad, trzeba jeszcze raz święcie wypełnid rozkaz Komendanta.

Ciężko było mi rozstawad się z wiceministrem Jaroszyoskim, dotychczasowym mym pomocnikiem, ale
- rozkaz jest rozkazem.

Pułkownikowi Pierackiemu, gdy zameldował się u mnie z rozkazu Pana Marszałka, przydzieliłem
najważniejszą funkcję mego resortu - sprawy polityczne, mówiąc: „Pułkowniku, jest tyle pracy w
Polsce, że dla nas obydwóch wystarczy”.

Pracowaliśmy też potem zawsze zgodnie i w harmonii.

W parę lat później, gdy zbliżyliśmy się do siebie, Bronek Pieracki wyznał mi, że szedł do mnie z ciężką
misją od Komendanta zaprowadzenia w mym resorcie porządku i pracy, gdyż Komendant, wysyłając
go, powiedział: „Musicie iśd do Sławoja i podtrzymad go, bo chłopak zupełnie mi się wykoleił - nic nie
robi, tylko autem jeździ”.

Oczywista - była to „praca” przyjaciół, których każdy posiada.

O wy, „serdeczni przyjaciele”, którzyście tak odmalowali Panu Marszałkowi moją pracę w terenie -
obyście ... żyli wiecznie!

Ciągłą pracą i posłuszeostwem wobec Komendanta zdobyłem na nowo Jego zaufanie, którym
obdarzał mię aż do swej śmierci.

TRZYKROTNE WIDZENIE KOMENDANTA

Dnia 15 kwietnia 1929 roku widziałem Komendanta trzy razy, co będzie chyba rekordem w mym
życiu.

O godzinie 11 rano wezwani zostaliśmy wszyscy ministrowie nowo sformowanego rządu Świtalskiego
na Zamek, gdzie w gabinecie Pana Prezydenta złożyliśmy na Jego ręce przepisaną przysięgę.

Pan Marszałek przyjechał, jak zawsze na Zamek, w stroju uroczystym, przy szabli, w białych
rękawiczkach. Powitało Go na dziedziocu wyjście pod broo warty zamkowej.

Przywitał się z nami, zebranymi w salonie, łączącym adiutanturę z gabinetem Pana Prezydenta, po
czym wszedł, razem z premierem Świtalskim, do gabinetu.

Za chwilę zostaliśmy poproszeni i my wszyscy.


Przysięgę przed Krzyżem i zapalonymi świecami odczytał głośno Pan Prezydent, a my powtarzaliśmy
ją za Nim.

Prócz premiera mamy czterech nowych ministrów: pułkownik Boerner - poczta i telegraf; Czerwioski -
oświata; Matuszewski - skarb i pułkownik Prystor - praca i opieka społeczna.

Po przysiędze Pan Marszałek pozostał w gabinecie Pana Prezydenta, a my odjechaliśmy każdy do


swego ministerstwa.

Ja nie potrzebowałem witad się z moimi urzędnikami, gdyż znamy się już przeszło dwa lata. Tak, z
rozkazu Komendanta człowiek przeżył już parę „gabinetów” jako minister.

O godzinie trzeciej i pół po południu odbyło się pierwsze posiedzenie nowego gabinetu w Prezydium
Rady Ministrów, na które przyjechał również Pan Marszałek i usiadł obok premiera Świtalskiego.

Nowy premier w krótkim przemówieniu ofiarował ministrom swą pracę i pomoc, żądając od nich w
zamian lojalności i zgodnego współdziałania.

Pan Marszałek ani nikt z obecnych, prócz premiera, głosu nie zabierał, tak że ta pierwsza Rada
Ministrów gabinetu Świtalskiego trwała zaledwie kilka minut.

Przy koocu swego przemówienia premier oświadczył, że na godzinę piątą po południu mamy wszyscy
stawid się w Belwederze, gdzie nastąpi pożegnanie ustępującego premiera Bartla.

Na parę minut przed piątą pełno już było w adiutanturze i poczekalni Belwederu, gdyż zaproszeni
zostali wszyscy nowi i ustępujący ministrowie.

Samo pożegnanie premiera Bartla odbyło się w dużej sali przyjęd.

Pan Marszałek był w świetnym humorze i posadził pana Bartla po swej prawej stronie na kanapie, w
półkolistym wgłębieniu salonu.

Obowiązki gospodarza pełnił pułkownik Prystor i trzeba mu przyznad, że dał do picia parę butelek
doskonałego węgrzyna.

Pożegnanie ciągnęło się czas dłuższy. Punktem kulminacyjnym było przemówienie Pana Marszałka,
który w serdecznych i wesołych słowach zwrócił się do premiera Bartla, mówiąc, że nie żegna się z
nim, lecz rozstaje się tylko na czas konieczny, by premier mógł „wyleczyd swoje nerwy i swoje nerki”.

Dobry humor Komendanta ożywił, podniósł atmosferę pożegnania do rozmiarów serdecznej


manifestacji na cześd ustępującego i dobrze zharatanego pracą premiera Bartla. Przemówienia, chod
„na chybcika” przy kieliszku, sypały się ze wszystkich stron.

Premier Bartel był widocznie wzruszony tym objawem uznania za swą pracę ze strony Komendanta
oraz wyrazami sympatii od swych byłych współpracowników.

Tak rozstawał się Komendant ze swym długotrwałym współpracownikiem.


MELDUNEK W SPRAWIE 1 MAJA

Dnia 19 kwietnia 1929 roku wezwany zostałem przez pułkownika Prystora do Komendanta, do
Inspektoratu na godzinę szóstą wieczorem.

Pan Marszałek przyjął mię w drugim pokoju pytaniem, czy obawiam się jakichś rozruchów względnie
niepokojów na dzieo pierwszego maja.

Odpowiedziałem, że niewątpliwie manifestacje będą, ale większych rozruchów się nie spodziewam.

W ostatnich czasach była manifestacja w postaci krzyków narodowców w jednym z kin Warszawy po
zgaszeniu świateł, a więc po ciemku. Samo to już świadczy o słabości manifestujących.

Dalej jeden z posłów ludowych, który wyjechał na wieś agitowad przeciw rządowi, usłyszał od swych
wyborców chłopów, że najlepiej byłoby, gdyby posłowie i urzędnicy otrzymywali połowę tych
poborów, które mają obecnie. Świadczy to niewątpliwie o słabych wpływach w terenie posłów
opozycyjnych. Komuniści, po pobiciu ich w roku zeszłym, wyszukują pretekstów, by nie manifestowad
tłumnie 1 maja. Wobec czego większych mamfestacyj w dniu pierwszego maja nie spodziewam się,
jak również bójek wśród manifestujących, podobnych do tych, jakie były rok temu34.

Pan Marszałek odpowiedział, że bez względu na to, jakie będzie nasilenie manifestacyj
pierwszomajowych, policja ma nie reagowad na krzyki, śpiewy, a nawet bójki manifestantów.
Natomiast z całą energią i siłą wystąpid należy wobec każdej strzelaniny na ulicy i zdusid ją wszelkimi
siłami w zarodku.

Zameldowałem posłusznie, że przygotuję wszelkie środki ostrożności w myśl tych rozkazów, i


zameldowałem swoje odejście.

Wygląd i humor Komendanta - dobry.

SPRAWOZDANIE FINANSOWE

Dnia 8 maja 1929 roku odbyła się w godzinach popołudniowych Rada Ministrów, na której minister
Matuszewski złożył szczegółowe sprawozdanie z sytuacji finansowej Kraju.

Na posiedzeniu był obecny Pan Marszałek, który krytykował często przemówienia poszczególnych
ministrów w czasie dyskusji nad sprawozdaniem ministra skarbu.

Komendant nawoływał do poparcia ministra skarbu w jego dążeniach oszczędnościowych, mówiąc:


„Byłem tym, który żądał najmniej, lecz wszyscy dodawali nowe sumy w swych żądaniach, ku memu
przerażeniu.

34
1 maja 1928 r. w Warszawie na placu Teatralnym demonstracja komunistyczna została ostrzelana przez
bojówkę warszawskiej organizacji PPS, pragnącą przeszkodzid w połączeniu się jej z pochodem socjalistycznym.
Ciągle byłem ostrożny i ostrzegałem przeciw tumultowi optymizmu.

Dawniej pieniądze skarbowe lały się na rękę z otwartymi palcami. Myśmy ścisnęli rękę. Zostało dużo
na ręce, ale jeszcze raz ścisnąd już nie można ...

Budżet i tak już powiększyliśmy... Będzie pan miał jeszcze dodatki na urzędników, u których są w
niewoli ministrowie.

Nie staram się malowad na czarno, lecz na wielką oszczędnośd. .. Popieram ministra finansów... Nie
idźcie z dodatkowymi kredytami i ściśnijcie kieszeo ...

Najgorsze - tumult optymizmu i tumult pesymizmu ...”

Pan Marszałek przemawiał przeszło pół godziny, zapalając się chwilami do swych myśli.

Wygląd Komendanta dosyd dobry, jest jednak blady i zmęczony.

RADOSNY POWRÓT Z WILNA

Od kilku dni Pan Marszałek bawił w Wilnie.

Nie byłem powiadomiony o Jego wyjeździe, toteż z tym większą radością otrzymałem wiadomośd, że
Komendant wraca do Warszawy w dniu 23 maja 1929 roku, o godzinie szóstej minut czterdzieści
wieczorem.

Jak zwykle, na pół godziny przed nadejściem pociągu byłem już na dworcu, by sprawdzid zarządzenia
bezpieczeostwa.

Robiłem to właściwie tak z amatorstwa, bod na pewno podkomendni moi znają się na tym znacznie
lepiej ode mnie.

Po mnie zaczęli nadjeżdżad stopniowo ministrowie: Kühn, Prystor, Kwiatkowski i Boerner.

Na parę minut przed przybyciem pociągu przyjechał premier Świtalski.

Każdy z nas patrzył filuternie na drugiego, że to niby my wiemy, kiedy przyjeżdża Komendant.
Prowadzeni przez ministra Kühna i inspektora Szmidta wyszliśmy na peron, gdzie wkrótce wtoczył się
wolno pociąg wileoski.

Chwilkę biegniemy do ostatniego wagonu, stopnie którego opuszcza na peron konduktor, nazywający
się Wojewoda.

Szykujemy się przed wyjściem z wagonu, na tle zasłoniętych okien którego widad już pochyloną lekko
postad Komendanta.

Patrzymy, Komendant wychodzi żwawo z wagonu i zaczyna witad się z nami.

Boże, jak dobrze wygląda!


Jakże ten kilkudniowy pobyt w Wilnie świetnie Mu zrobił. Już nie znad na Nim zupełnie przebytej
choroby ani pisania „artykułów”, ani zgryzot konstytucyjnych.

Niezwykłą zdolnością regeneracyjną w ciągu kilku dni zwalił Komendant z siebie brzemię trudów i
walk. Opalony, wysmukły w swym niebieskim mundurze idzie Pan Marszałek, żwawo rozmawiając z
premierem.

My grupujemy się w drugim rzucie, postępując za szybko idącym Komendantem.

Inspektor Szmidt kieruje nas w stronę wyjścia na ulicę Chmielną.

Komendant rozmawia ożywiony, radosny, po trochu z każdym z nas.

Ja, jak zwykle, jestem w obecności Komendanta zażenowany i nieśmiały. Zdaje mi się zawsze, że Pana
Marszałka trzeba oszczędzad, a nie zawracad Mu głowy tym, co ja mogę powiedzied.

Tak samo nie mam dotąd jeszcze autografu Komendanta pod Jego fotografią, bo zawsze jakoś nie
śmiem Go niepokoid prośbą o podpis.

Dochodzimy już, mocni i radośni Jego mocą i radością, do ulicy Chmielnej.

Trochę ludzi zbiera się przy wyjściu. Mężczyźni zdejmują kapelusze, ale kobiety patrzą tylko
serdecznie, nie zdobywając się na jakiś wybuch powitania.

My, Polacy, nie mamy jeszcze po prostu techniki uzewnętrzniania swych uczud w tłumie.

Czy to niewola, czy sentymentalizm?!

Ktoś słabo i nieśmiało rzucił: „Niech żyje”, głownie jednak tłum wita Komendanta wzrokiem.

Już Pan Marszałek siada do auta, wesoły i wypoczęty.

Chciałoby się wyrzucid za nim z całej piersi: „Niech żyje Komendant!!”

DWA MELDUNKI W SPRAWIE KOP-U

W dniu 11 maja i 28 maja 1929 roku meldowałem się dwa razy w Inspektoracie u Pana Marszałka, w
sprawie stosunku pracy Korpusu Ochrony Pogranicza do władz administracyjnych i policji.

Pan Marszałek wydał swe dyspozycje i wytyczne.

TRYBUNAŁ STANU

W początkach czerwca 1929 roku otrzymałem następujący papier:

„Nr. sprawy T. S. 1/29 20.

1 egzemplarz należy doręczyd adresatowi


Wezwanie

Trybunał Stanu35 (Warszawa, Plac Krasioskich - Pałac Rzeczypospolitej) na zasadzie art. 581 n. p. k.
wzywa pod skutkami prawa Pana Felicjana Sławoj-Składkowskiego, Ministra Spraw Wewnętrznych,
na dzieo 26 czerwca 1929 r. o godz. 11, jako świadka w sprawie b. Ministra Skarbu Gabriela
Czechowicza.

Sekretarz Trybunału Stanu


Łukaszewicz
Sędzia Apelacyjny”

Ano, jak dostałem to wezwanie, to zamyśliłem się.

Zamyśliłem się i było nad czym, gdyż ten Trybunał Stanu był jedną wielką niewiadomą co do swych
praw, kompetencyj i trybu postępowania. Pytałem się prawników o wyjaśnienia, ale ci wiedzieli tylko
rzeczy zasadnicze, a w wątpliwościach szczegółowych - zasłaniali się -brakiem „precedensów”.

No, i mieli trochę racji - precedensów nie było, bo Trybunał Stanu zbyt często się nie zbiera.

Ja chciałem wiedzied, jakie prawa mają wobec świadków poszczególni członkowie, prezes i
oskarżyciele Trybunału.

Zajmowało mię również, czy są pytania, które można uchylid lub na które można nie dad odpowiedzi.

Wreszcie, co w ogóle zeznawad w tej -nie tyle budżetowej, ile politycznej sprawie, będącej jednym z
ogniw walki Marszałka Piłsudskiego z omnipotencją Sejmu.

Uspokoił mię fakt, że na świadka wezwany został również Pan Marszałek i minister Kwiatkowski.

W każdym więc razie jest człowiek w dobrym towarzystwie.

Co będzie jednak, jeżeli Pan Marszałek nie da mi żadnych wytycznych co do zachowania się i
zeznawania wobec Trybunału Stanu?

Niepewności moje rozchwiały się, gdy otrzymałem wezwanie do Belwederu, do Komendanta, na


dzieo 25 czerwca w godzinach popołudniowych.

Razem ze mną wezwani zostali jeszcze dwaj ministrowie. Pan Marszałek przyjął nas w dużym salonie
Belwederu i od razu podał plan działania w związku z jutrzejszym posiedzeniem Trybunału Stanu.

Komendant oświadczył, że wszelkie sprawy, związane ze współpracą rządu z Sejmem, bierze


wyłącznie na siebie i oświetli je wszechstronnie w swym jutrzejszym przemówieniu.

My, jako świadkowie, mamy odmówid zeznao, w szczególności w sprawach tyczących się stosunku
ministrów między sobą w byłym gabinecie Pana Marszałka.

35
Trybunał Stanu - instytucja przewidziana przez konstytucję z 1921 r. do rozpatrywania wykroczeo
popełnionych przez prezydenta RP i członków rządu. Składał się z sędziów wybranych przez Sejm i Senat, a jego
przewodniczącym był z urzędu pierwszy prezes Sądu Najwyższego. Trybunał Stanu został zwołany tylko raz, w
celu osądzenia ministra skarbu G. Czechowicza, który w 1928 r. przekazał (na polecenie Piłsudskiego) 8 min
złotych z funduszu dyspozycyjnego premiera na kampanię wyborczą BBWR. Trybunał Stanu nie wydał wyroku,
ale odesłał sprawę Czechowicza do ponownego rozpatrzenia przez Sejm.
Nie będąc pewnym ścisłości tego, co usłyszałem, spytałem Komendanta, czy mam więc jako świadek
wstrzymad się od dawania wyjaśnieo przed Trybunałem Stanu, a gdy Pan Marszałek dał odpowiedź
twierdzącą, odpowiedziałem: „Rozkaz, Panie Marszałku!”

Pan Marszałek oświadczył, że zamierza „winę”, przypisywaną ministrowi Czechowiczowi, wziąd


całkowicie na siebie i zrobid to w ten sposób, że chociaż Trybunał Stanu składa się z ludzi na ogół
sympatycznych, ale będzie to dla nich ciężko słuchad przemówienia Komendanta.

„Zależy mi na skompromitowaniu dalszym Trybunału Stanu i Sejmu”, zakooczył Komendant, żegnając


się z nami.

Nazajutrz, 26 czerwca 1929 roku, zaraz po wyjaśnieniach oskarżonego ministra Czechowicza,


wezwany zostałem jako świadek przed Trybunał Stanu, zasiadający pod prezesurą pana Supioskiego.

W myśl otrzymanego wczoraj rozkazu odmówiłem zeznao, motywując ten krok faktem współwiny
moralnej z oskarżonym ministrem Czechowiczem.

Obydwaj bowiem, w stosunku do Sejmu, wypełnialiśmy ściśle rozkazy Pana Marszałka.

Jeżeli więc to jest winą i minister Czechowicz jest postawiony za to przed Trybunał Stanu, to czuję się
współwinnym z oskarżonym ministrem w całej rozciągłości. Stąd - odmawiam wszelkich wyjaśnieo i
zeznao.

Takie stanowisko nie spodobało się oskarżycielowi sejmowemu posłowi Liebermanowi, ale prezes
Supioski wkrótce zwolnił mię od dalszych zeznao.

Zaraz po mnie zeznawał minister przemysłu i handlu Kwiatkowski, po czym prezes Trybunału zarządził
przerwę.

Po przerwie wszedł na salę Pan Marszałek. Wszyscy obecni na sali, z wyjątkiem członków Trybunału,
wstali z miejsc.

Komendant zastrzegł się, że to, co będzie przykrego mówił o Trybunale Stanu, nie odnosi się do jego
dzisiejszego składu, lecz instytucji jako takiej.

Biorąc całą „winę” przekroczeo budżetowych na siebie, Pan Marszałek stwierdził, że minister
Czechowicz uległ w tej sprawie Jego presji personalnej, w czasie gdy Komendant „miał, zaszczyt
pracowad” z nim w jednym gabinecie.

Mój Boże, czyż za takie jedno powiedzenie ze strony Pana Marszałka nie warto stanąd nawet trzy razy
jako oskarżony przez Trybunałem Stanu?!

Są jeszcze szczęściarze na tym świecie!

DWA MELDUNKI W ZASTĘPSTWIE PREMIERA


Z powodu urlopu premiera Świtalskiego meldowałem się u Pana Marszałka dwa razy w sprawach
bieżących.

Taki „premierowski” meldunek nie należy bynajmniej do przyjemności.

Komendant ma specjalne, „dalekowzroczne” nastawienie na sprawy Paostwa. Myśli On kategoriami


zasadniczych zagadnieo, sięgających lat, a nie miesięcy.

Tymczasem premier musi zwracad się często do Pana Marszałka w ważniejszych sprawach bieżących,
by zasięgnąd Jego opinii jako oficjalnego lub nieoficjalnego szefa rządu.

O ile sprawa nie wzbudza zainteresowania Pana Marszałka, odmawia On odpowiedzi całkowicie lub
odkłada ją na dalszy termin, nie zawsze osiągalny dla premiera.

Przy -takich (rozmowach „w sprawach bieżących” Pan Marszałek miał z góry zły humor, chyba że coś
zdołało Go zainteresowad. Wtedy audiencja była wygrana i można było załatwid więcej nawet, niż się
przypuszczało.

Ba, ale skąd wziąd do każdego meldunku sprawy, które by zainteresowały Pana Marszałka?

Gdy meldowałem się u Komendanta w dniu 24 lipca 1929 roku, panował szalony upał.

Pan Marszałek był widocznie zmęczony i znudzony już na początku mego meldowania się. Nie
zostałem zwymyślany za nic, chyba tylko dlatego, że Pan Marszałek był nie ubrany: w pantoflach i
rozpiętym mundurze.

Komendant zaś ma tę „delikatnośd”, że gdy ma kogoś zwymyślad, to mówi mu grzecznie - „panie” i


ubiera się przepisowo na taką „uroczystośd”.

Ja, mimo oczywistego i wyraźnego znudzenia Komendanta, musiałem ciągnąd mój meldunek od
początku do kooca. Był on niestety nudny i jałowy:

1) Program najbliższej Rady Ministrów.


2) Poprawa budżetu Korpusu Ochrony Pogranicza.
3) Wyasygnowanie miliona złotych na budowę Centralnego Paostwowego Instytutu
Wychowania Fizycznego (zainteresowanie Komendanta, jak zawsze, sprawami wychowania
fizycznego).
4) Stosunek rządu do opozycji z prawicy i lewicy.
5) Skonfiskowany w „Robotniku” artykuł o „Słoocu”36.
6) Zjazd legionistów w Nowym Sączu37, chęd PPS wysłania tam swej ekipy, byłych legionistów.
(Na to Pan Marszałek machnął tylko ręką, dając do zrozumienia, że to nieważne). Na zjazd
Komendant nie pojedzie, gdyż musi odpocząd. Może coś przyśle do „kolegów”, jeszcze dobrze
nie wie. Zależy od tego, jak będzie się czuł w okresie zjazdu.
7) Pan Marszałek jest w zasadzie przeciwny dalszym wymianom jeoców politycznych z
Sowietami, uważa również za zbyteczne dalsze oddawanie pod sąd posłów opozycji, jako nie
wiodące do celu.

36
24 lipca 1929 r. został skonfiskowany w „Robotniku” felieton pod tytułem ,bajeczka o człowieku, który nie
chciał byd słoocem”, zawierający w alegorycznej formie krytykę Piłsudskiego i prezydenta Mościckiego.
37
Zjazd legionistów w Nowym Sączu odbył się 11 sierpnia 1929 r.
8) Ze względu na bliski swój wyjazd na urlop zakazuje Pan Marszałek robid nowe wydatki
budżetowe ani też nie chodzid później do Sejmu z ich zatwierdzeniem.
9) Zbadad dobrze sytuację Sejmu i stronnictw opozycyjnych, by wiedzied, co robid w jesieni.
10) Pan Marszałek zmienia trasę kolei projektowanej między Zagłębiem Węglowym a Gdynią.
11) Wreszcie Komendant zezwolił na postawienie swego popiersia, odlanego w brązie, w
zakładzie dla dzieci w Ustroniu w Poznaoskiem, mówiąc: „Stawiajcie, co chcecie!”

Uff! Gdy kooczyłem ten meldunek, byłem cały mokry, nie od upału, ale od widocznego znudzenia
Komendanta!

Podobny, niestety, charakter nosił mój meldunek, złożony Panu Marszałkowi, w zastępstwie
premiera, w dniu 31 lipca 1929 roku.

Na porządku dziennym były sprawy polityczne, mające byd aktualnymi w jesieni; trwanie wakacyj
ministrów, wreszcie pewna sporna sprawa, z którą nie mogłem sobie dad rady.

Mianowicie minister rolnictwa Niezabitowski nie chciał, ze względów zasadniczych polityki zbożowej,
podpisad ceł wywozowych na pszenicę, na które termin mijał właśnie w dniu dzisiejszym - 31 lipca.

Gdy zameldowałem tę sprawę Panu Marszałkowi, nie przejął się nią bynajmniej i powiedział z
niezadowoleniem, że nie będzie jej rozpatrywał, gdyż właśnie również w dniu dzisiejszym, 31 lipca,
rozpoczyna swój urlop.

Wiałem więc z Inspektoratu, szczęśliwy, że nie jestem „prawdziwym” premierem, który musi często
składad meldunki w sprawach bieżących.

OFICEROWIE W PRZEDSIONKU SEJMU

Dnia 30 października 1929 roku zawiadomiony zostałem, że z powodu choroby premiera Świtalskiego
na nowo otwartą sesję sejmową w dniu następnym, a więc 31 października, przyjedzie osobiście Pan
Marszałek.

Gdy tego dnia, przed godziną szesnastą, przyjechałem do sejmu, zastałem tam na ganku i w
przedsionku kilkudziesięciu oficerów. Stali oni po obydwu stronach przedsionka, zostawiając wolne
przejście do korytarza sejmowego.

Udałem się do pokoju dla rządu, a na parę minut przed spodziewanym przyjazdem Komendanta
wyszedłem na ganek sejmowy, by Go powitad.

Pan Marszałek przyjechał otwartym samochodem w towarzystwie pułkownika Becka i po wejściu do


przedsionka sejmu przeszedł wśród szpaleru oficerów salutujących Go w milczeniu.

Od mych urzędników, będących w sejmie, dowiedziałem się, iż oficerowie czują się dotknięci
wezwaniem, zwróconem do nich przez funkcjonariuszy sejmu, by wyszli z przedsionka.
Zameldowałem o tym Komendantowi.
Ledwie Pan Marszałek usiadł na kanapie w pokoju ministrów, gdy oznajmiono mi, że marszałek Sejmu
Daszyoski prosi mię do swego gabinetu. Zapytałem więc Komendanta, czy mogę się tam udad.

Pan Marszałek polecił mi iśd i w razie poruszenia przez marszałka Sejmu Daszyoskiego sprawy
obecności oficerów w przedsionku oświadczyd mu, że oficerowie czują się dotknięci i wzburzeni
usiłowaniami ze strony funkcjonariuszy marszałka Sejmu usunięcia ich z gmachu obrad sejmowych.

Zostawiłem Pana Marszałka palącego papierosa w pokoju ministrów, a sam udałem się do gabinetu
marszałka Sejmu Daszyoskiego. W pierwszym pokoju, czyli saloniku marszałka Sejmu, zastałem
pułkownika Becka i po przywitaniu się z marszałkiem Daszyoskim weszliśmy wszyscy trzej do
właściwego gabinetu.

Marszałek Daszyoski oświadczył mi, iż wie od swych urzędników, że w hallu sejmu zebrali się jacyś
uzbrojeni oficerowie, którzy grożą, że wejdą na salę obrad.

Odpowiedziałem, że nie słyszałem nic o tych groźbach, natomiast słyszałem, że wzbraniano im


pobytu w przedsionku, w sposób nieodpowiedni, więc poczuli się tym dotknięci i rozdrażnieni.

Ja zresztą oficerom żadnych rozkazów nie dawałem.

Marszałek Daszyoski odpowiedział, że to jest niemożliwe wymierzad sobie w ten sposób


sprawiedliwośd w ciele ustawodawczym i że on obrad nie otworzy.

Powiedziałem na to: „Mam zaszczyt zawiadomid Pana Marszałka, że w sejmie jest Pan Marszałek
Piłsudski, jako zastępca premiera rządu”.

To moje oświadczenie zostało potwierdzone przez pułkownika Becka. Marszałek Daszyoski


odpowiedział krótko: „Ja wiem”, po czym z pułkownikiem Beckiem opuściliśmy gabinet prezesa
Sejmu.

Pana Marszałka zastaliśmy w pokoju ministrów w towarzystwie ministra Prystora i innych członków
rządu, którzy przybyli również na otwarcie sesji sejmowej.

Gdy zameldowaliśmy Komendantowi słowa marszałka Daszyoskiego, iż nie otworzy posiedzenia


Sejmu z powodu obecności w przedsionku oficerów, Komendant powiedział krótko, że zamierza
osobiście udad się do marszałka Sejmu.

Tymczasem w korytarzach sejmu zaczęły rozchodzid się wieści, że marszałek Daszyoski napisał list do
Pana Prezydenta o niemożliwości otwarcia obrad, to znów później przyszła wiadomośd, że marszałek
Daszyoski osobiście pojechał do Pana Prezydenta na Zamek.

Tak mijał czas.

W sali obrad siedzieli rozmawiając zebrani posłowie, a w przedsionku trwali w milczeniu oficerowie.

Po pewnym czasie przyszło sprostowanie, że marszałek Daszyoski nie opuszczał sejmu i jest u siebie w
gabinecie.

Pan Marszałek siedział w pokoju rządu, rozmawiając z ministrami.


O godzinie piątej Komendant spojrzał na zegarek, wezwał mię i mówi z uśmiechem: „Może by już iśd
do niego?”

Odpowiedziałem: „Panie Marszałku, meldują posłusznie, że mamy czas”.

Mówiąc tak, miałem nadzieję, że marszałek Daszyoski, widząc spokojne zachowanie się oficerów
otworzy obrady Sejmu.

Komendant jednak nagle wstał i powiedział już bez uśmiechu: „Ale ja obliczyłem sobie, że o piątej
godzinie zacznę!” po czym kazał się prowadzid do gabinetu marszałka Daszyoskiego.

Szliśmy więc: Pan Marszałek, pułkownik Beck i ja, przez korytarze sejmu do gabinetu pana
Daszyoskiego.

Marszałek Daszyoski spotkał nas sztywny i uroczysty i po przywitaniu się z Panem Marszałkiem
poprowadził Go do drugiego pokoju - właściwego gabinetu.

We drzwiach, widząc, że idziemy do gabinetu, marszałek Daszyoski obrócił się do mnie i pułkownika
Becka i, wskazując salonik powiedział: „Może pan generał i pułkownik zostaną”.

Pan Marszałek Piłsudski: „Nie, od czasu gdy pan przekręca wszystko, wziąłem tu dwóch świadków.
(Siadają, pułkownik Beck i ja - stoimy).

Słyszałem, że miał pan jechad do Pana Prezydenta, więc nie przychodziłem do pana, teraz widzę, że
pan jest tu, więc przychodzę i chcę pana spytad, po co robi pan te hece.

Czy ja mam długo czekad na otwarcie Sejmu?

Czemu Pan nie otwiera Sejmu. Co znaczą te hece?!”

Marszałek Daszyoski: „Czy to, że tu są panowie oficerowie w sejmie?”

Pan Marszałek Piłsudski: „Nie, nie to, ale to, że pan nie otwiera posiedzenia Sejmu.

Czegóż pan go nie otwiera?”

Marszałek Daszyoski (mocnym, starczym głosem): „Pod bagnetami, karabinami i szablami izby
ustawodawczej nie otworzę. W hallu są uzbrojeni oficerowie”.

Pan Marszałek Piłsudski: „A skąd pan to wie, że oficerowie są uzbrojeni, i jak pan to dowiedzie?”

Marszałek Daszyoski: „Mówili mi to moi urzędnicy”.

Pan Marszałek Piłsudski: „Oh! paoscy urzędnicy! Oficerowie weszli spokojnie do -gmachu i nic im nie
mówiono, a dopiero później, nie wiadomo kto, paoski służący czy urzędnik, czy może który z panów
posłów powiedział im, żeby wyszli. Jeżeli pan tego nie chce, to trzeba to było ogłosid zawczasu. Nikt
tak nie robi, a przed wąskim wejściem, gdzie ogłoszenia nie ma, zawsze tłum zebrad się musi. A
później jacyś fagasi albo któryś z posłów każe oficerom wychodzid. Po co te głupstwa?”

Marszałek Daszyoski: „Jest pan moim gościem, więc nie chce z tego, co pan mówi, robid użytku”.

Pan Marszałek Piłsudski: „Z czego?”


Marszałek Daszyoski: „Pan mówi, że robię głupstwa”.

Pan Marszałek Piłsudski: „Ja nie jestem gościem, jestem tu oficjalnie”.

Marszałek Daszyoski: „Ja też oficjalnie!”

Pan Marszałek Piłsudski: „Więc proszę pana o trzymanie języka! (uderzenie w stół ręką) i pytam pana,
czy zamierza pan otworzyd sesję?”

Marszałek Daszyoski: „Pod bagnetami, rewolwerami i szablami nie otworzę!”

Pan Marszałek Piłsudski: „To paoskie ostatnie słowo?!”

Marszałek Daszyoski: „Tak jest”.

Pan Marszałek Piłsudski: „To paoskie ostatnie słowo?”.

Marszałek Daszyoski: „Tak jest”.

Pan Marszałek Piłsudski bierze czapkę, białe rękawiczki i, kłaniając się lekko, nie podając ręki
marszałkowi Daszyoskiemu, opuszcza jego gabinet.

W saloniku Komendant wypowiada dwa znane historyczne słowa, niezupełnie pochlebne dla
marszałka Daszyoskiego38.

Przechodzimy znów przez korytarze sejmu do pokoju ministrów. Tu Pan Marszałek siada na kanapie
mówiąc: „Dajcie mi się namyślid”. Po chwili Komendant decyduje się jechad do Zamku do Pana
Prezydenta, by omówid z Nim sytuację.

Z Panem Marszałkiem odjeżdżają minister Prystor i pułkownik Beck.

Odprowadzam Komendanta do samochodu przez szpaler oficerów, którzy ciągle stoją w przedsionku,
i wracam do pokoju ministrów.

Oficerowie powoli i w spokoju opuszczają przedsionek sejmu.

Jadę do chorego premiera Świtalskiego do Prezydium Rady Ministrów, by mu zameldowad przebieg


wypadków w sejmie.

Z Prezydium Rady Ministrów jadę na Zamek, gdzie składam Panu Marszałkowi meldunek w obecności
Pana Prezydenta Rzeczypospolitej i ministra Prystora.

Pan Marszałek żegna się z Panem Prezydentem i jedzie ze mną samochodem do premiera
Świtalskiego.

(Jest to jeden z nielicznych razy, kiedy towarzyszyłem Komendantowi w samochodzie).

W Prezydium Rady Ministrów Komendant czuje się zmęczony, toteż zostaje u premiera na herbacie.

38
Piłsudski powiedział wtedy: „To dureo”.
Zapytuję Pana Marszałka, czy mam pozwolid, by odbyły się manifestacje przy Bramie Straceo w
Cytadeli, prowadzone przez PPS i dawnych „Fraków”39. Pan Marszałek daje rozkaz niestawiania
przeszkód.

Omawiając pseudodramatyczną sytuację dzisiejszego wieczoru w sejmie, Komendant mówi: „Niech


oni robią wielkimi rzeczami, mnie na razie wystarczy jeszcze działad tylko kpinami”.

Zameldowałem swe odejście, zostawiając Komendanta pijącego herbatę u premiera Świtalskiego.

Zaraz po przyjeździe do domu opracowałem notatki, tyczące się tego burzliwego wieczoru, które
narzuciłem jeszcze w sejmie.

W parę dni później, 2 listopada, pułkownik Beck, szef gabinetu Komendanta jako ministra spraw
wojskowych, zadzwonił do mnie, że Pan Marszałek chce przejrzed moje notatki z ostatnich zajśd w
sejmie i w tym celu wzywa mię tegoż dnia na godzinę pierwszą.

Wobec tego zapiski moje przepisałem na maszynie i Pan Marszałek porównał je z notatkami
pułkownika Becka.

Razem, w obecności Komendanta, opracowaliśmy z pułkownikiem Beckiem tekst komunikatu do


prasy, oparty na naszych zapiskach, a obrazujący ściśle przebieg rozmowy Pana Marszałka z
marszałkiem Daszyoskim.

Komendant kazał podad cały przebieg wizyty u marszałka Sejmu, nie pomijając żadnych szczegółów
and użytych przez siebie wyrazów.

Tak powstał komunikat PAT-a, który ogłosiliśmy z pułkownikiem Beckiem tegoż dnia, 2 listopada 1929
roku.

Komunikat ten, w myśl intencyj Komendanta, znacznie zaognił sytuację polityczną.

Niestety, zaostrzeniu uległ również stan zdrowia Komendanta, który każdą ciężką walkę polityczną
opłacał własnym zdrowiem.

KONFERENCJA W SPRAWIE CIWF

Dnia 19 listopada 1929 roku zostałem wezwany na godzinę siedemnastą minut trzydzieści do Pana
Marszałka na konferencję w sprawie stworzenia statutu dla nowo budującego się na Bielanach w
Warszawie Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego.

Obecni byli:: minister oświaty Czerwioski, generał Rouppert, pułkownik Ulrych i parę innych osób.

39
Wiec zorganizowany przez PPS 1 listopada 1929 r. na stokach Cytadeli warszawskiej ku czci ofiar rewolucji
1905 r. został rozpędzony prze policję. „Fracy” - członkowie istniejącej w latach 1906-1909 Polskiej Partii
Socjalistycznej-Frakcji Rewolucyjnej.
Pan Marszałek zadecydował, że na czele szkoły (instytutu) ma stanąd człowiek obeznany dobrze z
zasadami wychowania fizycznego i dobrze wyposażony.

Do pomocy dyrektora przydzielona ma byd rada przy dyrektorze, składająca się z przedstawicieli
trzech zainteresowanych ministrów: spraw wojskowych, spraw wewnętrznych i oświaty.

Pierwszym dyrektorem Instytutu mianowany zostaje zasłużony w sprawach sportu pułkownik lekarz
Osmólski.

Mamy opracowad plan pracy i obowiązki rady przy dyrektorze.

Pan Marszałek odmówił wprowadzenia specjalnego lekarza do rady przy dyrektorze, mówiąc, że
będzie ich tam dosyd wśród specjalistów przydzielonych z Rady Naukowej Wychowania Fizycznego.

Jak zawsze, gdy chodzi o sprawy wychowania fizycznego, Pan Marszałek wykazał wielkie
zainteresowanie się sprawą.

Traktował też dzisiaj ministra Czerwioskiego i mnie jako „kolegów ministrów” - wyjątkowo
pobłażliwie.

DYMISJA MINISTRA SPRAW WEWNĘTRZNYCH

Na skutek wyrażenia votum nieufności rządowi Świtalskiego przez Sejm, Pan Prezydent
Rzeczypospolitej przychylił się do podania o dymisję całego gabinetu, polecając premierowi i
ministrom pełnienie swych funkcyj aż do chwili utworzenia nowego rządu.

Misję tworzenia nowego rządu otrzymał od Pana Prezydenta były wielokrotnie premier - profesor
Bartel.

Przyjechał on ze Lwowa do Warszawy i przy pomocy sekretarza Rady Ministrów, porucznika


Zadwilichowskiego, zaczął odbywad konferencje z przyszłymi ministrami swego gabinetu.

Na parę dni przed świętami Bożego Narodzenia 1929 roku zostałem wezwany i ja do premiera
tworzącego się rządu.

Z miną zafrasowaną zaproponował mi premier Bartel tekę ministra spraw wewnętrznych, dodając
melancholijnie, że jest to dla niego - Servitut.

Od słowa do słowa, zaczęliśmy przyjaźnie wyjaśniad sobie, co znaczy to słowo „Servitut”. Okazało się,
że premier Bartel zamierza spróbowad „całkowicie konstytucyjnej” współpracy z Sejmem, no a moje
całe nastawienie do Sejmu - jego zdaniem - nie bardzo temu odpowiada. W tych warunkach, spytał
mię premier Bartel, czy chcę byd ministrem spraw wewnętrznych w jego gabinecie.

Odpowiedziałem, że ministrem spraw wewnętrznych chcę byd aż do chwili, gdy trwa dla mnie rozkaz
Komendanta, zdaję sobie jednak sprawę, że obecnośd moja w gabinecie niewątpliwie utrudni
premierowi Bartlowi jego zamierzoną współpracę z Sejmem.
Takeśmy sobie pogadali i rozstaliśmy się. Zaraz po świętach premier Bartel znów zaprosił mię do
siebie, pytając, czy chcę byd ministrem w jego gabinecie.

Odpowiedziałem, że chcę, to jednak uprzedzam go lojalnie, że polityki mojej wobec Sejmu bez
wyraźnego rozkazu Komendanta zmienid nie mogę.

Wobec tego premier Bartel przyrzekł mi wyjaśnid sprawę z Panem Marszałkiem.

Dnia 28 grudnia 1929 roku, wezwany znów do premiera Bartla, usłyszałem, że Pan Marszałek zgodził
się, bym nie był ministrem spraw wewnętrznych w nowo tworzonym gabinecie, przy czym
Komendant dodał, że ma już od dawna przygotowaną dla mnie pracę w wojsku.

Rozstaliśmy się z premierem Bartlem bez pretensyj, gdyż zdawałem sobie sprawę, że wobec jego
nowej polityki byłbym anachronizmem w jego gabinecie, anachronizmem, który nie ma zamiaru ulec
rekonstrukcji w myśl nowych idei sejmofilnych bez rozkazu ze strony Komendanta.

Tak więc przestałem byd ministrem spraw wewnętrznych. Kiedyś, naturalnie, to musiało nastąpid,
tym bardziej że i tak Komendant trzymał mię na tym stanowisku przeszło trzy lata.

Gdy wróciłem do domu po rozmowie z premierem Bartlem, nie powiem, żeby w nastroju
podniosłym, rozmyślałem, jaką to pracę da mi Komendant w wojsku.

Ta ciekawośd moja nie była narażona na długą próbę, gdyż tegoż wieczora otrzymałem wezwanie do
Belwederu na jutro, czyli 29 grudnia 1929 roku, na godzinę dwunastą minut piętnaście.

Gdy zameldowałem się w narożnym saloniku Belwederu, Komendant siedział w kurtce strzeleckiej za
stołem, stawiając pasjansa.

Podając mi rękę, powiedział: „Siadajcie. Gdy Bartel uważa was i Prystora za swych współzawodników,
więc wrócicie do wojska...„

Odpowiedziałem: „Rozkaz, Panie Marszałku!” - po czym Komendant ciągnął dalej: „Nabyliście obecnie
znajomości paostwa ... wasze doświadczenie paostwowe macie teraz przelad na innych.

Administracja naszej armii ciągle jeszcze nie wyzbyła się wstrętnych tradycyj z czasów wojny: robienia
sobie życia na tyłach, nawet bez pomagania bijącym się. Dlatego oficerowie liniowi przegrali po ich
powrocie do domu. Dlatego ja cały czas wysuwam na górę ludzi, którzy przeszli przez wojnę.

Wadą organizacji administracji naszej armii jest to, że centrala i dowództwa okręgów korpusu
zajmują się tą samą rzeczą. Istnieje nadmierna centralizacja, tak że centrala odbiera za dużo od
DOK...”

Metoda pracy specjalnej, którą otrzymano od Pana Marszałka, rozpocznie się od powierzenia
generałowi Zarzyckiemu, dotychczasowemu zastępcy szefa Administracji Armii, resortu przemysłu
wojennego, ja zaś otrzymam nominację na zastępcę szefa Administracji Armii.

Obowiązków moich na razie mam nie obejmowad, aż do specjalnego rozkazu Komendanta. Wszystkie
obowiązki zastępcy generała Konarzewskiego, jako szefa Administracji Armii, ma pełnid po dawnemu
generał Zarzycki.
Pomoc przy wejściu do wojska otrzymam od szefa gabinetu Pana Marszałka, pułkownika Becka, i
szefa Biura Inspekcji, pułkownika Gąsiorowskiego. Poza tym pomagad mi będzie pułkownik Langner,
szef Biura Ogólnoadministracyjnego.

Naturalnie, współpracowad winieniem z generałami Konarzewskim i Fabrycym - wiceministrami oraz


szefem Sztabu - generałem Piskorem.

Celem wybadania opinii dowódców okręgów korpusów mam „wysłuchad żale” generałów:
Wróblewskiego z Krakowa, Dzierżanowskiego z Poznania, Litwinowicza z Grodna i Popowicza ze
Lwowa.

Pracę powierzoną mi przez Pana Marszałka ma cechowad „powolne, istotne jej odrobienie, a nie
napisanie tylko papierka”.

Za 2 miesiące mam zameldowad się u Komendanta z pierwszymi wytycznymi mej pracy, po czym
otrzymam dalsze instrukcje.

Po tych rozkazach Pana Marszałka opuściłem Belweder, jak ogłuszony, niewiele rozumiejąc z
formalnej strony mego nowego przydziału.

Mam więc nazywad się zastępcą szefa Administracji Armii i jednocześnie nie pełnid mych nowych
funkcyj, lecz wykonad specjalną pracę w wojsku dla Pana Marszalka.

Generał Zarzycki zostaje niewątpliwie w nieprzyjemnej sytuacji, spełniając po dawnemu wszystkie


obowiązki zastępcy generała Konarzewskiego, lecz tracąc swój tytuł zastępcy szefa Administracji
Armii.

Co jednak mogę zrobid na to wszystko. Nic.

Miałem dużo roboty, a teraz stałem się nagle „zwisakiem”, czyli człowiekiem bez jasno określonej
funkcji, bod pracę, którą mi dał Komendant, można by było, przy pewnym wysiłku, dokonad w ciągu
miesiąca.

Oto myśli, jakie wywołały we mnie najnowsze rozkazy Komendanta z dnia dzisiejszego.

Zostały one przerwane o godzinie piątej po południu, gdy udałem się do Prezydium Rady Ministrów
na pożegnalną herbatkę, którą dawał ustępujący premier Świtalski dla starych i nowych ministrów.

Komendant wytworzył tradycję pomajową, w myśl której ustępujący i wstępujący w kręgi światła
władzy premierzy i ministrowie spożywali w salach Prezydium Rady Ministrów wspólną kolację, którą
wydawał zawsze ustępujący premier.

Było niewątpliwie w tym dużo chęci wykazania harmonii w chwili tzw. zmiany warty, czyli
zastępowania jednych minerów, podległych Marszałkowi Piłsudskiemu - drugimi.

No, ale nawet w chwili prawdziwej zmiany warty, humory ustępujących z wartowni i wstępujących do
niej nie są jednakowe...

Zjadłem już kilka takich kolacyj w Prezydium Rady Ministrów z dobrym apetytem i... humorem, gdyż
przeżyłem, jako minister, kilka gabinetów.
Aż dzisiaj - przyszła kryska i na mnie.

Pan Marszałek przyjechał do Prezydium punktualnie, w niebieskim mundurze z bojowymi


odznaczeniami i w doskonałym humorze. Jak zwykle, Komendant przez cały wieczór okazywał więcej
uprzejmości ustępującemu premierowi i ministrom niż nowym.

Niechże ci nowi zasłużą na Jego zaufanie i uprzejmośd. Mają czas i sposobnośd ku temu.

Po kolacji, przy czarnej kawie, opowiadał Pan Marszałek wiele ciekawych rzeczy.

Najprzód podawał wiele szczegółów z życia ulubionego swego króla - Stefana Batorego, które
Komendant poznał w czasie swej podróży w Siedmiogrodzie40.

Otóż podpisy Stefana Batorego zmieniały się w miarę otrzymywania nowych dostojeostw. Całą ich
serię badał Komendant w zameczku rodzinnym Batorego.

Pokazywano tam również Panu Marszałkowi łaźnię, w której Stefan Batory osobiście dwiczył rózgami
swą rodzinę i krewnych w razie jakichś przewinieo.

Dalej szła opowieśd o Angliku, który w podróży po Polsce nie mógł się nadziwid strukturze Barbakanu
w Krakowie. Gdy zaszła mowa o sztuce portretowania, Pan Marszałek opowiedział, jak Malczewski
koniecznie chciał umieścid ptaka na pierwszym portrecie Komendanta, ale ptaka siedzącego na Jego
głowie.

Miało to symbolizowad górne myśli Komendanta.

Dalej porównał Pan Marszałek dwie szkoły przedstawiania portretów wodzów, przeprowadzając
paralelę między obrazem Kossaka: „Poniatowski pod Raszynem” a obrazem Ślendzioskiego: „Piłsudski
pod Wilnem”. Sposób ujęcia nie tylko techniki malarskiej, ale również i tematu jest zupełnie różny.

Później przypomniał Pan Marszałek o misji ministra Prystora wobec Ligi Narodów, którą powierzył mu
w czasach Litwy Środkowej41.

Wreszcie, jak często, gdy Komendant jest w dobrym humorze, oświadczył, że jesteśmy na najlepszej
drodze, by Wilno zostało stolicą całego świata.

Poza Panem Marszałkiem mówili dosyd wiele: premier Świtalski, minister Moraczewski, Kwiatkowski i
Prystor.

Ja, jak zwykle wobec Komendanta, nie śmiałem wiele mówid. Za to Komendant zwracał się do mnie
kilka razy w ciągu wieczora.

Rozeszliśmy się już koło północy.

40
Piłsudski zwiedzał Siedmiogród we wrześniu 1928 r., podczas pobytu w Rumunii.
41
Litwa Środkowa - twór paostwowy istniejący na Wileoszczyźnie w latach 1920-1922, po zajęciu jej przez
wojska polskie, dowodzone przez generała L. Żeligowskiego. A. Prystor, zaufany współpracownik Piłsudskiego,
był wówczas głównym doradcą politycznym Żeligowskiego.
Następnego dnia, 30 grudnia, opuściłem Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, a 31 grudnia
otrzymałem już powołanie mię z rezerwy armii do służby czynnej i nominację na zastępcę szefa
Administracji Armii.

Komendant, gdy chce, działa bardzo szybko.

Jakże dba Pan Marszałek o swych podwładnych.

Przecież mógł był mię po prostu „spuścid do cywila” i nie troszczyd się więcej o mnie jako o byłego
ministra.

Tymczasem przyjmuje mię na powrót do wojska i osobiście powierza specjalną pracę, dodając otuchy
swym przemówieniem do mnie w Belwederze i w Prezydium Rady Ministrów.

„NIC SIĘ NIE ZMIENIŁO”

Ponieważ wypadki chodzą po ludziach nie pojedynczo, więc ustępując z Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych, zapadłem na dosyd ciężką grypę.

Nie była to bynajmniej, niestety, choroba polityczna, ale połączona z prawdziwą gorączką i innymi
„niepolitycznymi” dolegliwościami.

Leżałem więc w domu i rozmyślałem nad zmiennościami tego świata.

Jedyną rozrywką moją było opędzanie się od telefonów, pochodzących od różnych stowarzyszeo, do
których należałem, jako minister, parę lat.

Były to wszystko bardzo godne i sympatyczne stowarzyszenia kulturalne i dobroczynne, ale na


należenie do których nie mogłem sobie w tej chwili absolutnie pozwolid.

Obliczyłem, że chcąc utrzymad się na poziomie wszystkich składek, które dotychczas płaciłem, trzeba
paręset złotych miesięcznie, gdy tymczasem pobory moje skurczyły się w sposób wybitny i nagły w
ciągu dwóch ostatnich dni grudnia.

Za styczeo otrzymałem już połowę tego, co miałem za grudzieo.

Tymczasem skarbnicy i akwizytorzy stowarzyszeo dzwonili telefonicznie i do drzwi mieszkania,


wreszcie przysyłali pocztą szereg pokwitowao, na których „z góry” dziękowali za wpłacenie wkładek
na rok nowy 1930.

Jest to jedna z najprzykrzejszych stron życia ustępującego ministra, zatruwająca chwile „zasłużonego
wypoczynku”.

Z początku krępowałem się, nawet płaciłem, ale gdy zobaczyłem, że nie dam rady, rżnąłem bez
żenady ustnie, telefonicznie i listownie, że przestałem byd ministrem i nie mam pieniędzy.

Oczywista, przyjmowane to było z „lodowatym uśmiechem”, który czud było nawet przez telefon.
Mniejsza z tym jednak. Są przecież ludzie, którzy mają większe zmartwienia materialne niż moje.

Gdy tak sobie odpoczywałem, filozofując jak umiałem, wezwano mię telefonicznie w godzinach
przedpołudniowych, dnia 13 stycznia 1930 roku, bym stawił się w Belwederze, u Komendanta, o
godzinie pół do drugiej po południu.

Miałem jeszcze 38° gorączki i nie ruszałem się od dwóch tygodni z łóżka, postanowiłem jednak,
oczywista, zameldowad się na rozkaz.

Wstałem więc z łóżka, umyłem się alkoholem, by nie udzielid grypy Komendantowi, wziąłem proszek
na wzmocnienie serca, a drugi na osłabienie kaszlu i tak „usztywniony” jechałem starą potrzaskaną
„Tatrą” do Belwederu.

Nie powiem, żebym czuł nadmiar sił, ale długie buty usztywniały znakomicie me nogi, pozwalając
zachowad postawę pionową, zbliżoną do przepisowej.

W adiutanturze Belwederu oświadczył mi adiutant, że Komendant pracuje w swym gabinecie na


górze, ale zejdzie, by mię przyjąd w pokojach parterowych.

Gdy czekałem na Komendanta w pokoju przylegającym do adiutantury, nadeszła Pani Marszałkowa.


Wyglądała tego dnia na zmęczoną i wyczerpaną.

Na moje ostrzeżenie, w roli półlekarza, odpowiedziała, że nie ma czasu leczyd się, gdyż ma za dużo
zajęcia.

Za chwilę zaczął schodzid po stromych schodach Pan Marszałek, podał mi rękę, a słysząc moje
ochrypłe meldowanie się, powiedział, że to nieprawda, jakoby na płuca chorowali tylko ludzie
szczupli, o wąskiej klatce piersiowej.

Sam Pan Marszałek, chociaż tęgo zbudowany, do czterdziestu lat ciągle miał gorączkę z powodu
kaszlu i chrypki. Ojciec Pana Marszałka był jeszcze tęższy, a mimo to często chorował na płuca. Umarł
w Petersburgu z osłabienia serca, które wystąpiło w czasie grypy. Mimo choroby, ojciec Komendanta,
bardzo lubiąc muzykę, pojechał, na koncert „wyższej” filharmonii; po powrocie z koncertu zmarł
nagle.

„To samo Pani Marszałkowa nie uważa na siebie”, dodał Komendant, zwracając się do żony.

Potem, powiedziawszy: „No, ja zabieram pana”, udał się przez duży salon do narożnego saloniku,
dokąd szedłem za Nim, pożegnawszy się pośpiesznie z Panią Marszałkowa.

Komendant wygląda dobrze, ubrany jest w błękitną kurtkę strzelecką i w dobrym humorze. Staram
się trzymad od Komendanta z dala i nie kasład, by nie udzielid Mu mej grypy.

Siadłszy za stołem w narożnym gabinecie, Pan Marszałek zaczął mówid:

„Chcę włożyd na pana dodatkowy interes: wychowanie fizyczne i przysposobienie wojskowe wraz z
tym Instytutem.

Nie jestem w stanie zająd się sam tą sprawą w szczegółach. Historia tego interesu jest ta, że
przysposobieniu wojskowemu wszyscy byli bardzo silnie przeciwni. Teraz się to już zmieniło.
Złączenie jednego z drugim (przysposobienia wojskowego z wychowaniem fizycznym) może jest już
za stare. Początek taki był dobry, lecz obecnie, przy rozsportowaniu się i rozwoju wychowania
fizycznego, razem z przysposobieniem wojskowym wychodzi obraz zanadto mały i „rwany”. Ciężko iśd
obecnie według metody i recepty dawnej. Do tego doszedł jeszcze ten Instytut.

Dałem na tę zimę dla przysposobienia wojskowego 300 tysięcy złotych, by za nie nauczyd ludzi w
ciągu zimy dobrze celowad. Inaczej - później szkoda ostrych nabojów. Chodzi o skontrolowanie tej
rzeczy przez was przy obecnej penurii budżetowej”.

Druga praca, którą włożył na mnie Pan Marszałek, jest związana z teorią nauki wychowania
fizycznego.

Chodzi tu o Radę Naukową, którą znam. Tam trzeba ludzi nieprzeciętnych. Aby mogli oni się wyrobid,
trzeba dad im pracę i pomoc w tej pracy, a nie postponowad Rady Naukowej.

Trzecia rzecz - to Instytut Wychowania Fizycznego.

Tu Pan Marszałek każe mi uregulowad rzecz następująco:

„Budżet Instytutu dotąd jest podwójny: Ministerstwa Spraw Wojskowych i Ministerstwa Oświaty, ale
przecież przy dwiczeniach nie można mieszad nauczycielek z podoficerami, mimo wspólnego budżetu.
Podstawa w zasadzie jest głupia i durna. Musicie to uregulowad.

Gmach jeszcze nie jest zakooczony, a my już pędzimy do zakooczonych form życia i bytowania
Instytutu.

Osmólski zostaje jako dyrektor. Należy go instruowad co do postępowania i pracy, zachowując jego
autorytet.

Rada przy dyrektorze ma odpowiadad za poziom naukowy Instytutu. Ma ona wydawad co kwartał sąd
o ewolucji szkoły za ten czas.

W łonie rady przy dyrektorze istnieje tzw. kącik Rady Naukowej, na którego pracę łoży pieniądze
budżet wychowania fizycznego.

Jest to laboratorium naukowe przy Instytucie, które nie należy ani do Wojska, ani do Czerwioskiego.
Ktoś musi administrowad i dbad o ten kącik Rady Naukowej.... Kącik ten jest podstawą przyszłego
niezależnego instytutu naukowo-badawczego, ma należed do Rady Naukowej, stąd należy chronid go
od rozdrapania.

Kilioski musi uważad, by tu administracja była samodzielna.

Aby to ułatwid... musi powoład się na regulamin, który pozwoli... obronid wszystko na miejscu od
rozwleczenia, np. do Lwowa...

Członkowie Rady Naukowej muszą byd za takim administrowaniem «kącika» - przy Instytucie.

Dalej, musicie skontrolowad tam postawione budynki Instytutu. Źle jest, że trzeba było przy jego
budowie robid dodatkowe budżety. W tym roku będzie skromny dalszy rozwój budowli Instytutu, ale
może dopiero na wiosnę.
Trzeba skooczyd jedynie części najistotniejsze i już zaczęte. Nic nie zaczynad na nowo. Dad tylko szyby
i zameldowad mi o tym”.

Tu zdawało mi się, że Pan Marszałek już skooczył i czeka na moje odejście, gdy skinął ręką, bym
siedział dalej, i zaczął na nowo z ożywieniem:

„Jeszcze jedno.

Pojedziecie na godzinę do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, porozumiecie się z ministrem i


zatelefonujecie do każdego z wojewodów, że w polityce wewnętrznej nic się nie zmienia z waszem
odejściem.

Zrobicie to możliwie szybko, gdy wyzdrowiejecie, by wojewodowie mi nie opadli”.

Wyznaję, że byłem mocno zdziwiony tym rozkazem Komendanta.

Tłumaczyłem posłusznie, że trudno mi będzie w dwa tygodnie po ustąpieniu z Ministerstwa Spraw


Wewnętrznych telefonowad oficjalnie stamtąd, w obecności nowego ministra, że „nic się nie
zmieniło”.

Komendant nie przerywał mi, uśmiechał się tylko i odpowiedział krótko: „To bardzo łatwo!
Powołajcie się na mnie. Do widzenia”.

Wymeldowałem się i wróciłem do domu myśląc, co robid z tym rozkazem. Ha, trzeba go wykonad, jak
każdy inny. Zatelefonowałem do ministra Józewskiego, że z rozkazu Komendanta mam byd u niego za
parę dni, gdy wyzdrowieję.

Dnia 17 stycznia w gabinecie ministra spraw wewnętrznych omówiliśmy formułę rozmowy


telefonicznej, uważając, że najlepiej będzie nadad jej formę mego pożegnania z wojewodami, do
którego wstawimy słowa nakazane przez Pana Marszałka, że „nic się nie zmieniło”. Samą rozmowę z
wojewodami przeprowadziliśmy następnego dnia, 18 stycznia, szybko, bo w ciągu półtorej godziny.
Wypadło więc - z łączeniem - po 5 minut na wojewodę.

Sekretarze trzymali w pogotowiu zamówionych do telefonu wojewodów, dając ich bezpośrednio,


jednego po drugim, i „standaryzowana” rozmowa odchodziła, jak następuje:

Słuchawkę brał najprzód minister Józewski i mówił do telefonu: „Dzieo dobry, panie wojewodo. Tu
minister spraw wewnętrznych Józewski. Za chwilę będzie mówił pan minister Składkowski”.

Teraz ja brałem słuchawkę i mówiłem:

„Tu generał Składkowski. Panie wojewodo, nie mogłem pożegnad się z panem z powodu nagłego
odejścia z Ministerstwa, w czasie choroby. Czynię to obecnie, dziękując panu wojewodzie za
współpracę ze mną i, w porozumieniu z panem ministrem Józewskim, pragnę upewnid pana
wojewodę, że w polityce wewnętrznej z moim odejściem nic się nie zmieniło. Moje uszanowanie
panu wojewodzie”.

Tu kładłem słuchawkę na widełki, nim zdumiony taką mieszaniną przemówieo ministrów wojewoda
mógł się zdobyd na jakieś słowo odpowiedzi.
Pracowaliśmy z ministrem Józewskim, który rozkaz Komendanta potraktował z wielką lojalnością, jak
dwa dobrze zgrane automaty i w półtorej godziny zawiadomiliśmy zgodnie i autorytatywnie całą
administrację polską, że „nic się nie zmieniło”.

Zadanie było wykonane tak, jak kazał Komendant, i poszło „łatwo” w myśl Jego zapowiedzi.

Zaraz po wyjeździe z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych udałem się do Belwederu, meldując przez
adiutanta, że rozkaz w sprawie rozmowy telefonicznej z wojewodami - wykonałem.

Adiutant wrócił za chwilę, mówiąc:

„Zameldowałem i Pan Marszałek powiedział - dobrze”.

POKRZEPIAJĄCY MELDUNEK

Dnia 25 lutego 1930 roku wezwany zostałem do Komendanta, do Belwederu, na godzinę siedemnastą
i pół.

Wezwanie to wyrwało mię ze stanu odrętwienia, w którym znajdowałem się od miesiąca.

Co tu dużo gadad. Komendantowi nie meldowałem się już od sześciu tygodni. Pracy, danej mi przez
Pana Marszałka, starczało mi zaledwie na 2-3 godziny dziennie. Resztę dnia spędzałem na czytaniu
książek wojskowych lub nudzeniu się w mym gabinecie w Ministerstwie Spraw Wojskowych. Nudząc
się, jednak wypoczywałem po wytężonej pracy w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Jednym
słowem, prowadziłem typowy żywot „zwisaka”, czyli odstawionego na boczny tor pracownika, który
może jeszcze kiedy będzie przepchnięty z powrotem na tor główny, a może tak już przejdzie ze
„zwisakowania” - w stan spoczynku.

Toteż zelektryzowany i podniesiony na duchu wchodziłem między białe kolumny ganku


belwederskiego.

Pana Marszałka zastałem w narożnym saloniku-gabinecie, leżącym za dużym salonem


„imieninowym”. Nazywałem go tak z powodu przyjęcia w nim ministrów w czasie jednych jedynych
imienin, gdy Komendant przyjmował życzenia w Warszawie. Zameldowałem się, po czym Pan
Marszałek spytał mię o zdrowie. Podziękowałem posłusznie i siadłem na krześle naprzeciw
Komendanta przy stole półokrągłym.

Komendant ubrany jest w zupełnie nową błękitną kurtkę; strzelecką z „parasolem”42 nad lewą górną
kieszenią.

Wygląd Komendanta - niezły, męczy Go tylko kaszel.

42
„Parasol” - popularna nazwa Odznaki Oficerskiej Związku Walki Czynnej, nadawanej przez Piłsudskiego przed
I wojną światową oficerem Związków Strzeleckich.
Siadając, spostrzegłem z radością brązowe popiersie Komendanta, ustawione na sześcianie z
marmuru krajowego, ofiarowane przeze mnie przed rokiem do Belwederu.

Oczywista, mowy nie było o ofiarowaniu popiersia osobiście Panu Marszałkowi, tylko tak -
przemyciłem je bezimiennie do Belwederu przez „adiutanturę”.

Przede wszystkim poleca mi Pan Marszałek zbadad wykonanie w terenie nauki celowania w
Przysposobieniu Wojskowym. Komendant obawia się, że w ciągu zimy nie zostanie wyczerpany ani
program nauki, ani pieniądze.

Gdy na pytanie Pana Marszałka, kto to robi w terenie, odpowiadam, że pułkownik Kilioski,
Komendant widocznie uspokaja się w swych obawach.

Poleca jednak sprawdzid mi rzecz całą w terenie.

Dalej zapytuje mię Pan Marszałek, co zrobiłem dotychczas w sprawie Centralnego Instytutu
Wychowania Fizycznego.

Po złożeniu meldunku w tej sprawie obiecuje mi Komendant, że w niedługim czasie wybierze się, by
objechad samochodem wzdłuż alej parku Instytutu celem obejrzenia z bliska jego budowli.

Melduję utworzenie w pracowniach Instytutu - laboratorium Rady Naukowej i wkłady już tam
zrobione.

Komendant pyta o współpracowników pułkownika Osmólskiego i obawia się tard przy pracach Rady
Naukowej Wychowania Fizycznego na terenie Instytutu. Na szczęście, mogę uspokoid te obawy Pana
Marszałka, na podstawie przeprowadzonej przeze mnie inspekcji w Instytucie.

Wreszcie przedstawiam Komendantowi szkic powierzonej mi pracy organizacyjnej. Pan Marszałek


każe napisad jej treśd „językiem ludzkim, bez paragrafów”.

Ma w tej sprawie odbyd się dyskusja u Komendanta, która będzie jednocześnie krytyką mej pracy, ale
nastąpi to najwcześniej dopiero w kwietniu. Mam więc jeszcze dosyd czasu do pisania mego
elaboratu.

Po ukooczeniu części służbowej meldunku Komendant pomilczał chwilę, potem spojrzał na mnie i
powiedział: „A my mamy chorobę”...

Tu wyjaśnił Pan Marszałek, że panna Wandzia ma odrę, że „było ciężko”, że „Michałowicz kręcił
głową”, że „było 41° gorączki”, że „wysypka nie chciała wyjśd”, ale że „jest już dobrze, bo jest 36° „.

Po chwili znów milczenia Komendant dodał: „Wandzia wymigała się, jak była chora Jagódka, to teraz,
co to za gadanie - obowiązkowo odrę już każdy przejśd musi”.

Tu Pan Marszałek zamyślił się na chwilę, po czym podał mi rękę i powiedział: „Dziękuję serdecznie”.

Wyszedłem pokrzepiony na duchu rozmową z Komendantem.

Nie darmo mówimy, wśród nas, współpracowników Komendanta, że kto obetrze się o kolumny
Belwederu, ten już jest mocniejszy i „usztywniony” na przeciwności życiowe.
ZATWIERDZENIE ZASAD PRACY

Dnia 29 kwietnia 1930 roku zostałem wezwany do Komendanta do Belwederu. Złożyłem meldunek z
mej pracy, którą w ogólnych zarysach Komendant zaakceptował.

Później Pan Marszałek dłuższy czas mówił o sprawach polityki wewnętrznej i wojska.

W koocu swego przemówienia uprzedził mię Pan Marszałek, że przed użyciem mnie w wojsku na
stałe będzie miał dla mnie pracę w jednym z resortów cywilnych.

Wyszedłem z Belwederu, myśląc, co to będzie za praca i jak prędko ją dostanę.

Obym tylko miał tej pracy więcej niż obecnie. Zaiste, wypocząłem już dostatecznie po pracy w
sprawach wewnętrznych.

Komendant kaszle i jest zaflegmiony, jak zwykle na wiosnę, ale wygląda dobrze.

POWRÓT MINISTRA SPRAW WEWNĘTRZNYCH

Dnia 26 maja 1930 roku wezwany zostałem do Belwederu na godzinę szóstą wieczorem.

Gdy meldowałem się w narożnym gabinecie Komendanta, gasły w nim ostatnie promienie światła
dziennego, chociaż słooce złociło jeszcze wierzchołki drzew parku belwederskiego.

Pan Marszałek siedział w fotelu przy oszklonych drzwiach, prowadzących na taras. Nie podając mi
ręki, kazał usiąśd przy stole półokrągłym i bez żadnych wstępów zaczął:

„Przechodzicie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Sejm będzie rozwiązany i macie zrobid nowe wybory razem ze Sławkiem i Świtalskim. Oświadczyli mi
oni, że do wyborów jesteście im potrzebni, więc chwilowo wrócicie do spraw wewnętrznych.

Ile czasu wam potrzeba, żeby zrobid wybory?”

Milczałem, zmieszany i zaskoczony słowami Komendanta, który tymczasem ciągnął:

„Sześd tygodni wam wystarczy?”

„Sześd tygodni na pewno nie wystarczy, Panie Marszałku - odpowiedziałem.

Muszę przecież zorientowad się w sytuacji, poznad administrację i nastroje ludności. Zdaje mi się, że
najmniej potrzeba mi na zrobienie wyborów - trzy miesiące. Muszę podciągnąd ludzi. (Gdy zaś
Komendant milczał słuchając, dodałem:)
Przecież trudno, Panie Marszałku, objąd niespodzianie dowodzenie pułkiem i za godzinę prowadzid
ten pułk do ataku, nie znając ludzi ani terenu”.

Komendant uśmiechnął się i powiedział: „A jednak Napoleon tak robił.

Miał jednego pułkownika, zapomniałem tylko jego nazwisko, którego rzucał zawsze do objęcia
dowodzenia w najcięższych chwilach. Bił się pod Aspern z pułkiem, do którego przydzielony został w
czasie bitwy... Zapomniałem jego nazwisko... Więc ile potrzeba wam czasu na te wybory?”

Rozłożyłem (z lekka) ręce, chcąc usprawiedliwid się tym gestem, że nie jestem pułkownikiem spod
Aspern, i zameldowałem: „Melduję posłusznie, że trzy miesiące, Panie Marszałku”.

„Trzy miesiące, ciągle wasze trzy miesiące.

Tylko nie myślcie, że idziecie na stałe do tej polityki.

Zrobicie wybory i macie wracad do wojska.

To nie ma rady. Co to jest takiego...

Pójdziecie jutro do premiera Sławka, ja będę z nim mówił. Dowiecie się, kiedy macie przejśd do spraw
wewnętrznych”. Skinienie ręki, że mogę odejśd.

Melduję swe odejście i przez słabo oświetlony salon przechodzę do jasnej poczekalni, obok
adiutantury. Przestaję, wreszcie, byd „zwisakiem”.

Trwało to „tylko” 5 miesięcy, ale naprawdę to wystarczy.

Ciekawym też, dlaczego to Napoleon nie mianował tego „morusa” spod Aspern dowódcą pułku na
stałe, tylko tak ciskał nim od wypadku do wypadku.

I co by powiedział pułkownik spod Aspern, gdyby mu nagle kazali robid wybory.

Nazajutrz, 27 maja, zameldowałem się u premiera Sławka, który oświadczył mi, że w pierwszych
dniach czerwca obejmę urzędowanie ministra spraw wewnętrznych, gdyż Pan Prezydent
zaakceptował już moją kandydaturę na to stanowisko.

Tak też się stało.

Dnia 3 czerwca otrzymałem nominację Pana Prezydenta Rzeczypospolitej i złożyłem przysięgę.

Służbę objąłem 4 czerwca, a już 6 czerwca o godzinie siedemnastej i pół meldowałem się na rozkaz
Komendanta w Belwederze, gdzie otrzymałem ogólne wytyczne polityki wewnętrznej Paostwa.

Komendant jeszcze raz przypomniał, że po zrobieniu wyborów wracam do wojska.

Tak więc będę ministrem spraw wewnętrznych, ale nie „na dniówki”, tylko „na akord”.

Jak tylko odwalę pracę, to znów jazda do wojska.

Byle tylko nie na „zwisaka”...


ZJAZD LEGIONISTÓW W RADOMIU

Szczęśliwe, niezapomniane chwile, gdy Komendant miał jeszcze siły przyjeżdżad na zjazdy, by
przemówid lub chodby tylko pokazad się braci legionowej!

Bo to zjazd zjazdem, wiadomo - jest po to, by zjechad się, skrzyknąd i zobaczyd między kolegami, ale
przecież najważniejszym zagadnieniem każdego zjazdu legionowego było:

„Przyjedzie czy nie przyjedzie?!!”

Kto?

Wiadomo kto - Komendant!!

Więc to samo było i w czasie Zjazdu Radomskiego, w sierpniu 1930 roku...43

Lały się w dniu tym od rana potoki deszczu na Rynek Radomski, w czasie mszy i poświęcenia pomnika
Żołnierza Legionowego.

Wiara była przemoknięta i zziębnięta, ale stokrod gorsza od niepogody była niepewnośd, czy
zobaczymy chod na chwilę Komendanta.

Bo zepsuci jeszcze wtedy byliśmy naszym szczęściem i Zjazdu bez mowy i bytności Komendanta -
uznad nie chcieliśmy.

W połowie mszy rozeszła się wiadomośd, że Komendant wyjechał już autem z Warszawy.

I tu zaczęła się nasza niepewnośd i nowy niepokój.

Drogi były zepsute i rozmoknięte, a Komendant lubił jeździd bardzo szybko.

Mało tego, lubił ustanawiad rekordy szybkiej jazdy na naszych fatalnych szosach.

Odbywało się to zwykle w ten sposób, że przy wyjeździe z Warszawy Pan Marszałek patrzył na
zegarek i, zwracając się do swego świetnego szofera Malinowskiego, dawał mu rozkaz, że na tę a tę
(bardzo bliską) godzinę ma dojechad do celu podróży.

Błoto, objazdy, zła droga i przeszkody na niej nie wchodziły w rachubę przy tych obliczeniach
Komendanta, robionych dosłownie „z zegarkiem w ręku”. W tych warunkach nietrudno było o
wypadek.

Toteż samochód Pana Marszałka był specjalnie kontrolowany przed każdym wyjazdem, ale mimo to
drżeliśmy przed możliwością katastrofy przy każdej podróży Komendanta.

Otóż i w czasie Zjazdu Radomskiego tak samo niepokoiliśmy się o szczęśliwy przebieg podróży
Komendanta, moknąc na Rynku Radomskim.
43
IX zjazd legionistów odbył się w Radomiu 10 sierpnia 1930 r.
Czy przyjedzie i czy szczęśliwie dojedzie?!

Pod koniec ceremonii odsłonięcia pomnika rozeszła się lotem błyskawicy wieśd, że Komendant
przyjechał, że bokiem placu wszedł do gmachu Dyrekcji Kolei Radomskiej, z ganku którego miał
przyjmowad naszą defiladę.

O jakimś przemówieniu Komendanta, wobec ulewnego deszczu, mowy nie było. Wiara uważała
jednak za szczęście, że chociaż się nam pokaże i przejrzy nasze szeregi.

Przecież właściwie po to tu wszyscy przyjechaliśmy!!

Prezes Sławek, generał Śmigły i kilku nas jeszcze zameldowaliśmy się u Komendanta w gmachu
Dyrekcji Kolejowej.

Był trochę zmęczony, ale drogę odbył dobrze i nie zmókł wcale w czasie jazdy samochodem, tylko
trochę przy przechodzeniu przez plac zapełniony legionistami.

W chwilę potem Komendant, w towarzystwie obywateli Sławka i Śmigłego, wyszedł na wysoki ganek,
panujący nad całym placem, zalanym zbitą masą oczekujących kolegów. Huragan gorącej radości i
entuzjastycznych okrzyków przeleciał po całym zadeszczonym placu w chwili ukazania się pochylonej
postaci Komendanta przed filarami gmachu.

Właśnie na przekór chmurom, mgle i deszczowi, właśnie na przekór zimnu i przemoczeniu darła się i
ryczała wiara na widok niebieskiego płaszcza swego Wodza.

Teraz cały tłum, zalegający szczelnie plac, runął naprzód wpatrzony w Komendanta, jakby chciał
rozerwad wysoki ganek, na którym stał Pan Marszałek.

Stał pod deszczem, razem z nami wszystkimi, i nie żałował nam swego, tak drogiego dla Polski,
zdrowia.

Tu egoizm szczęścia oglądania Komendanta przeważył u wiary troskę o Jego zdrowie.

Nasz jest i niczyj poza tym, więc naraża dla nas nawet swe zdrowie. Dlatego ryczała i dygotała wiara
szczęściem, jak chyba nigdy.

Po długich, długich chwilach entuzjazmu stanęła wiara do defilady na ciasnej przestrzeni placu.

Niesporo im szło - schodzid z placu i tracid z oczu Komendanta. No, ale jak defilada, to defilada.

Szli waląc przemoczonymi butami w kamienie placu, jakby wywalid je chcieli z bruku, szli szybko
popędzani deszczem i naporem fali ludzkiej, patrząc z nabożeostwem na ganek, gdzie Komendant,
Komendant mókł razem z nimi.

Trwało to przeszło godzinę i Komendant zdążył przemoknąd niestety tak, że musiał po jakim takim
osuszeniu się odjechad, przepowiadając sobie pewną gorączkę.

Ale co warta była ta nadzieja, której nikt nie tracił, że ujrzymy Go jeszcze po południu na akademii.

Przecież błoto i deszcz, i zimno nie istniały dla nas w obecności Komendanta.
Komendant przeziębił się na Zjeździe i, gdy widziałem Go w Warszawie w parę dni później, miał
gorączkę i kasłał bezustannie.

MELDUNKI W SPRAWACH POLITYCZNYCH

Dwa przeszło miesiące byłem już ministrem spraw wewnętrznych, a Pan Marszałek zupełnie nie
wzywał mię do siebie.

Dopiero 11 sierpnia 1930 roku zostałem wezwany do Belwederu, gdzie Komendant kazał mi
przygotowad w najkrótszym czasie odpowiedź na szereg zajmujących Go pytao z zakresu życia
politycznego Polski.

Największy nacisk położył Pan Marszałek na toczące się dochodzenia w sprawie kongresu
Centrolewu, odbytego w Krakowie w dniu 29 czerwca, którego uczestnicy występowali nie tylko
przeciwko rządowi i Komendantowi, ale nawet przeciwko Prezydentowi Rzeczypospolitej44.

Stopieo winy i obciążenia poszczególnych posłów Komendant objął ogólną nazwą „kondemnatek”45 i
kazał sobie możliwie szybko przygotowad i szczegółowo zreferowad owe „kondemnatki” wszystkich
posłów Centrolewu.

Dalej interesował się Pan Marszałek wynikami wyborów samorządowych, ogólną charakterystyką
podległej mi administracji, wreszcie nawet cenami zboża po zbiorach.

Po wysłuchaniu ogólnej charakterystyki sytuacji politycznej w kraju zapytał mię Komendant, kiedy -
zdaniem moim - należałoby rozpisad wybory.

Odpowiedziałem, że robiłbym jak najprędzej, gdyż da to zaskoczenie przeciwników politycznych i


spowoduje ujęcie inicjatywy w nasze ręce.

Pan Marszałek nic na to nie odpowiedział, tylko pożegnał się ze mną.

Następne meldunki w sprawie sytuacji politycznej miałem u Pana Marszałka bądź sam, bądź w
obecności ministra Cara i pułkownika Becka.

Przedmiotem ich były „kondemnatki” posłów Centrolewu i zorganizowana akcja sabotażowa w


Małopolsce wschodniej46.

Meldunki te odbyłem u Pana Marszałka:

19 sierpnia 1930 roku, o godzinie siedemnastej i pół, w Belwederze;

44
Rezolucja kongresu Centrolewu zarzucała prezydentowi Mościckiemu „nadużywanie uprawnieo
konstytucyjnych głowy paostwa dla bieżących celów politycznych rządu” i domagała się jego ustąpienia.
45
„Kondemnatka” - od wyrazu kondemnata, oznaczającego w przedrozbiorowej Polsce zaoczny wyrok
skazujący.
46
Latem 1930 r. Organizacja Ukraioskich Nacjonalistów podjęła akcję terrorystyczną w Galicji Wschodniej
(głównie podpalanie polskich domów i instytucji).
21 sierpnia 1930 roku, o godzinie siedemnastej i pół, w Inspektoracie;

22 sierpnia, w obecności ministra Cara i pułkownika Becka, w Belwederze, o godzinie piątej i pół po
południu.

W czasie tego ostatniego meldunku Pan Marszałek zapowiedział nam, że za parę dni zamierza zostad
premierem rządu, który będzie robił wybory.

Po objęciu władzy zamiarem Komendanta jest, po rozwiązaniu Sejmu, aresztowanie szeregu byłych
posłów za ich „kondemnatki”.

W pewnej chwili Pan Marszałek zapytał, kto podpisze rozkaz aresztowania.

Zapanowało milczenie, po którym zameldowałem: „Melduję posłusznie, że ja podpiszę Panie


Marszałku”.

„No więc!” powiedział Komendant, jakby strofując mię za zbyt długie namyślanie się.

DYMISJA RZĄDU SŁAWKA

Dnia 23 sierpnia 1930 roku zwołana została Rada Gabinetowa, na którą przybył Komendant.

Zagaił ją premier Sławek, który oświadczył, że jest przemęczony i nie może pogodzid obowiązków
prezesa rządu z przewodniczeniem w Bloku Bezpartyjnym. Wobec czego postanowił prosid Pana
Prezydenta Rzeczypospolitej o dymisję ze stanowiska premiera.

Taka dymisja równa się, oczywiście, dymisji całego gabinetu.

Nastało dłuższe, zrozumiałe zupełnie milczenie, po którym zabrał głos Pan Marszałek, podając do
naszej wiadomości, że Pan Prezydent proponował Mu objęcie urzędu premiera, po ustąpieniu
premiera Sławka.

Pan Marszałek zapewne przyjmie propozycję Pana Prezydenta, musi jednak przedtem rozmówid się z
ministrem skarbu w sprawach natury zasadniczej.

Pan Marszałek nie chce jako premier byd „Mädchen für alles”47, stąd weźmie sobie do pomocy, jako
ministra bez teki i wicepremiera, pułkownika Becka, dotychczasowego swego szefa gabinetu w
Ministerstwie Spraw Wojskowych.

Ponieważ jednak pułkownik Beck będzie koordynował pracę wszystkich ministrów w zastępstwie
Pana Marszałka, więc Komendant zapytuje po kolei ministrów, czy zgadzają się na takie postawienie
sprawy.

Przed wypowiedzeniem się ministrów Pan Marszałek uprzedza, że w razie sprzeciwu kogokolwiek
przeciw Beckowi wybierze na pewno Becka, a nie któregokolwiek z ministrów.

47
Mädchen für alles (niem.) - dziewczyna do wszystkiego.
Nastaje chwila głuchego milczenia, którego nikt nie śmie przerwad wobec surowego wzroku i głosu
Komendanta.

Pan Marszałek stawia pytania ministrom, czy zgadzają się na zastępowanie Go przez pułkownika
Becka, poczynając od ministra poczty i telegrafu - Boernera.

Wszyscy po kolei wyrażają swą zgodę.

Nieobecni są ministrowie Kwiatkowski i Staniewicz, z którymi Pan Marszałek przyrzeka pomówid


osobno.

Rada Gabinetowa kooczy się szybko, wśród milczenia wszystkich ministrów.

Premier Sławek jedzie na Zamek, by złożyd oficjalnie swą prośbę o dymisję w ręce Pana Prezydenta,
Komendant zaś zostaje w Prezydium Rady Ministrów, by rozmówid się z ministrem skarbu
Matuszewskim.

My wszyscy mamy przyjśd do Prezydium pojutrze, w poniedziałek, o godzinie pół do pierwszej po


południu. Wtedy dowiemy się, co będzie dalej.

Wszystko poszło szybko, sprawnie i, można powiedzied, wcale nie przesadzając, bez gadania.

Już Pan Marszałek, jak chce, to umie wytworzyd taką atmosferę, że nikt słówka nie piśnie.

Dzisiaj Komendant był surowy i niedostępny, jak rzadko.

Widocznie jako premier nie myśli żartowad i postawi nam duże wymagania.

GABINET KOMENDANTA

Gdyśmy zebrali się w Prezydium Rady Ministrów, o oznaczonej godzinie, a więc dwunastej i pół po
południu, w poniedziałek dnia 25 sierpnia 1930 roku, sytuacja zmiany gabinetu była już prawie
wyjaśniona. Komendant, tak samo surowy i opryskliwy jak w sobotę, oświadczył, że po rozmowie
sobotniej z ministrem skarbu Matuszewskim zapewne obejmie gabinet.

Pan Marszałek mówi „zapewne”, gdyż ostatecznie nie mówił jeszcze z Panem Prezydentem po
zaproponowaniu Komendantowi premierostwa.

Wobec ministrów przyszłego gabinetu stawia następujące warunki:

a) pracuje tylko z ministrami,


b) w sprawach jedynie najważniejszych,
c) sprawy codzienne załatwia w gabinecie minister Beck.

Teraz Komendant jedzie na Zamek oświadczyd Panu Prezydentowi, że zgadza się na objęcie prezesury
rządu. O ile nie zajdzie nic nieprzewidzianego, mamy zgłosid się na Zamku o godzinie piątej po
południu celem złożenia przysięgi.
Odbyła się ona, rzeczywiście, o godzinie piątej, według ustalonego ceremoniału.

Tak zaczęły się rządy Komendanta, mające dad nam zwycięskie wybory.

Oczywista, nikt nie ośmielił się nazwad Komendanta - panem premierem!

Obecnie, wszyscy nazywamy Komendanta Panem Marszałkiem, z wyjątkiem paru najbliższych


współpracowników, którym wolno mówid - Komendancie.

Ja spróbowałem raz wyrazid się w ten sposób, zwracając się do Pana Marszałka, ale otrzymałem takie
spojrzenie, że ciarki mię przeszły.

Widocznie forma tytułu, zasłużonego na zwycięskiej wojnie - Panie Marszałku - jest Komendantowi
najmilsza. Dlatego też, gdy Komendant mówi o marszałku Sejmu lub Senatu, mówi o nich zawsze:
„prezes”, a nie „marszałek”.

Marszałek w Polsce jest tylko jeden, Ten, który zdobył buławę w zwycięskiej wojnie o Niepodległośd.

Jeden jedyny raz, gdy Komendant zatelefonował do mnie w pewnej sprawie, usłyszałem w telefonie:

„Tu Marszałek”...

Zdębiałem tak, że nawet się nie zameldowałem... Komendant powiedział, o co Mu chodzi, i spytał, nie
słysząc nic ode mnie: „Zrozumieliście?!” „Tak jest, Panie Marszałku!”

ROZWIĄZANIE SEJMU

Po objęciu rządu przez Pana Marszałka nikt w Polsce nie wątpił, że wkrótce zajdą znaczne zmiany w
życiu politycznym Paostwa.

Jakoż dnia 29 sierpnia 1930 roku, o godzinie szóstej i pół po południu, wezwani zostaliśmy do
Prezydium Ministrów na Radę Gabinetową. Punktualnie o oznaczonej godzinie Pan Marszałek zasiadł
na fotelu premiera, obok Niego minister Beck.

Komendant wygląda źle i zmęczony, jak zwykle w okresach wytężonej pracy. Dla nas, ministrów, jest
ciągle surowy i - celowo samotny.

Widocznie przyjdą ważne decyzje, które narzuci nam Pan Marszałek.

Gdyśmy siedli przy stole obrad, Pan Marszałek zaczął mówid głosem głębokim i podnieconym:

„Zebrałem panów, by dad wam wniosek do uchwalenia. Wniosek ten brzmi o rozwiązaniu Sejmu.

...Ta głupia konstytucja. Ta głupia konstytucja...

Proszę panów, ja przystępuję do motywacji.


Ja dawno zmierzyłem swoje możliwości i niemożliwości pracy. Pierwszą rzeczą, która mię skłania do
rozwiązania Sejmu, jest system niemożliwości babrania się w wielkich brudach.

Nigdy tego nie mogłem znieśd - urodziłem się we dworze i nazywali mię paniczem, i nie mogę babrad
się w brudach, i wtedy wolę zabid człowieka.

Tymczasem w Sejmie ja ciągle musiałbym babrad się w brudach. Druga rzecz, panowie posłowie
zrobili fach w przestępowaniu prawa w sposób liczny i ciągły.

Jak ja mogę zależed od czasu wakacyjnego jakiegoś drania... Musiałbym odpowiadad na te draostwa
stale gwałtem, odpierając próby anarchizowania Paostwa w sposób bezczelny.

(Przedrzeźniając)... W imieniu Sejmu!!...

Sejm jest tylko, gdy jest posiedzenie!

Inaczej, jest to banda, której ja szanowad nie mogę!!!

Muszę więc popełniad ciągły gwałt za małe świostwa posłów.

To trwałoby za wiele czasu i postawiło rząd w upokarzające stanowisko.

Jestem człowiekiem wojny, mogę popełnid gwałt, ale nie mogę siec «takiego pana» na ulicy za
strzelanie do policji... Jakiś immunitet!!

To jest drugi powód, może najstraszniejszy.

Trzeci wreszcie motyw - jest to mus wytwarzania ciągle nowych sytuacyj z Sejmem.

Musiałbym popełniad gwałt za gwałtem i wtedy - życie by mi zbrzydło”.

Tu Komendant przerwał, bębniąc palcami po stole i patrząc w dal.

Jeden z ministrów zapytał, kiedy będą wybory. Komendant spojrzał na niego bystro i odpowiedział z
żywością:

„Przepraszam, to ja zaraz dodam.

Konstytucja pozwala rozwiązad Sejm, ale wszystkie rzeczy związane z terminami należą już do Pana
Prezydenta i o tym nie mogę dyskutowad z panami.

Ja powiem wam tylko, że mam teraz okres zacisza, bo to bydło wypoczywa... Ja nie myślę nawet
szanowad immunitetu poselskiego. Kara musi ich spotkad, a pan od razu o terminach wyborów.

Wybory będą na pewno rozpisane, bo ja rządzę konstytucyjnie. Ja dla Polaków nie będę czyścił
wychodków przez «oktrojowanie»48!

Ja mogę iśd nawet już na sesję budżetową, ale to jest obrzydliwe... W razie przeciwnym dyktatorem
będzie komisarz policji, wyznaczony przez pana Składkowskiego, który będzie ciągle po mordach bid,
tak że zęby latad będą”.

48
Oktrojowanie - narzucenie przez władzę zwierzchnią konstytucji lub praw z pominięciem parlamentu.
Znów paru ministrów zwróciło się do Pana Marszałka z projektem zmiany ordynacji wyborczej, na co
Komendant odparł:

„Ja już zwalczyłem dużo prawnych zastrzeżeo pana Cara, ale tak daleko iśd nie mogę.

Już konferowałem nawet z prokuratorami, ale ja nie będę za tym, niestety, by zmieniad ordynację
wyborczą.

Co panowie chcecie, mamy nad sobą: Sąd Najwyższy, «Trajbunał» Administracyjny, kompetencyjny i
... jej ... jej...!!

I pan Car ich broni!!”

Minister Zaleski pyta, czy uchwała jest tylko zasadnicza, czy też należy rozwiązad Sejm w pewnym
terminie.

Komendant: „Ja nie mogę tego Panu Prezydentowi narzucad, bo to jest Jego rzecz.

To jest sekret Pana Prezydenta.

Dlatego dopóki nie mam zgody Pana Prezydenta co do terminów, to nie mogę nic postanowid”.

Na uwagę jednego z ministrów, jak można uniknąd sesji budżetowej Sejmu, Pan Marszałek
odpowiada zniecierpliwiony:

„No, to wie pan, bardzo praktyczny wzgląd.

Najgłówniejsza rzecz jednak jest to, jak będzie z wyborami.

Proszę panów, ja poddaję pod głosowanie rozwiązanie Sejmu. Kto jest za tym?!”

(Ogólne podniesienie rąk, bo, no niechby tylko nie!!!).

„Ja jadę teraz do Pana Prezydenta i, dopóki pan Beck nie zawiadomi panów po powrocie z Zamku,
zechcą panowie nie mówid nikomu.

Wtedy, jak Beck zawiadomi, to wolno mówid!”

(Do ministra Zaleskiego, ze śmiechem).

„Żeby pan zagranicy nie informował, bankierom nie mówił”...

Na posiedzeniu przeszła jeszcze kwestia mianowania pana Jagodzioskiego na kierownika


województwa stanisławowskiego, po czym Pan Marszałek pojechał na Zamek.

Następnego dnia, 30 sierpnia, ukazał się dekret Pana Prezydenta o rozwiązaniu Sejmu i Senatu.

Wybory do Sejmu zostały wyznaczone na 16 listopada, a do Senatu na 23 listopada.

Tak więc, w grudniu tego roku, w myśl zapowiedzi Komendanta, wracam zapewne do wojska.
ROZKAZY KOMENDANTA

Pan Marszałek codziennie przyjeżdża obecnie do Prezydium Rady Ministrów, gdzie przyjmuje
ministrów w ważniejszych sprawach.

Byłem dzisiaj, pierwszego września 1930 roku, z meldunkiem u Komendanta, w czasie którego
otrzymałem następujące instrukcje i rozkazy:

1) Pan Marszałek daje swe nazwisko na pierwszem miejscu listy paostwowej Bloku
Bezpartyjnego.
2) Pan Marszałek akceptuje odebranie pozwolenia na broo byłym posłom.
3) Na przedstawionej przeze mnie liście posłów z „kondemnatkami” Pan Marszałek
własnoręcznie, zielonym ołówkiem zaznacza, kto ma byd aresztowany i zamknięty w Brześciu.
4) Podpalao, sabotażów, napadów i gwałtów w Małopolsce wschodniej nie wolno traktowad
jako jakieś powstanie.

Unikad rozlewu krwi, natomiast stosowad, w razie dobrowolnego czy niedobrowolnego popierania
zamachowców przez ludnośd, represje policyjne, a gdzie to nie pomoże - kwaterunek wojskowy ze
wszystkimi ciężarami, związanymi z nim49.

Sama obecnośd wojska uniemożliwi zamachowcom terroryzowanie ludności. Ludnośd musi wiedzied,
że ma słuchad władz, a nie zamachowców.

Poza tym Pan Marszałek, już w obecności ministra Becka i mojej, wysłuchał referatu wiceministra
Stamirowskiego i naczelnika Kaweckiego - o sytuacji politycznej.

„PANOWIE URZĘDNICY, BYLI POSŁOWIE”

Dnia 10 września 1930 roku wezwany zostałem na Radę Ministrów, jak zwykle, na godzinę piątą i pół.

Byłem tego dnia dobrze niewyspany po całonocnej służbie w ministerstwie z powodu


przeprowadzanych aresztowao byłych posłów, obciążonych „kondemnatkami”, ale ożywiłem się
natychmiast, gdy zobaczyłem, że Radzie Ministrów przewodniczy osobiście Komendant.

Pan Marszałek wygląda nieźle, ale ciągle jest jeszcze surowy, jakby zirytowany i nieprzystępny.

Ledwie usiedliśmy, gdy Komendant zaczął mówid głosem urywanym i surowym:

„Proszę panów, my mamy do rozpatrzenia 12 wniosków, a potem jest jeszcze częśd druga.

Częśd druga Rady Ministrów, wedle zwyczaju bardzo śmiesznego, zawiera rzeczy, które przyjmowane
są wszystkie en bloc.

49
Według wytycznych Piłsudskiego przeprowadzono tak zwaną pacyfikację Galicji Wschodniej, trwającą od 16
września do 30 listopada 1930 r.
Zajmą nam dzisiaj czas obrad - panowie urzędnicy, byli posłowie50.

Stanąłem do walki, że były poseł nic nie znaczy...

Liczba ich coraz więcej się mnoży i wszystkich trzeba karmid...

Oni przychodzą teraz na miejsca zajęte, gdyż nie są od dawna urzędnikami.

Teraz wyrzucad kogo dla nich?!

Kazałem przygotowad projekt przeniesienia tych byłych posłów na nowe miejsca. Czekam do kooca
września z tymi przeniesieniami. Inaczej - ich usunę. Jest ich 39 ludzi, którzy naturalnie teraz zgłaszają
się na smaczne kawałki...

Będą panom zrobione propozycje z prezydium - co do ich przeniesieo i panowie zechcą zastosowad
się do tego...

Ja walczę z systemem, że były poseł znaczy jeszcze cokolwiek na świecie!

Druga rzecz, proszę panów, jest to, że na szczęście panowie prokuratorzy zastosowali ściganie byłych
posłów.

Co do mnie, to też przygotowałem częśd tej pracy, bo chcę, by byli karani. Nie mogę znieśd, by taka
banda byłych posłów była niekaralna i psuła moralnośd Polski...

Ta bezkarnośd tego bydła przeklętego psuje całe Paostwo...

Zastrzelę ich, jak psów, gdy sądy nie osądzą...

Zwrócę jeszcze raz panów uwagę, co do ich urzędników, w czasie trwania wyborów.

Ja ostrzegam, urzędników wyrzucę ze służby... takich panów, którzy robią, co do nich nie należy...
robią z siebie hieny wyborcze...

Panów proszę o dwie rzeczy:

1) Załatwid sprawę z panami urzędnikami, byłymi posłami. Na przykład, pan Rataj jest profesorem
szkoły średniej w Samborze...

Pan Pużak jest urzędnikiem szóstej klasy u pana Boernera.

Cóż on robi u pana? Buntuje panu urzędników!!

Pan Chądzyoski jest urzędnikiem ministra przemysłu i handlu... To nonsens...

Wobec tego, że zacząłem walkę ze związkiem zawodowym byłych posłów do Sejmu, muszę walczyd z
tym i przez panów.

Jeżeli się nie zgodzą na przeniesienie, to ja ich wydalę.

50
W myśl artykułu 16 konstytucji z 1921 r. pracownicy paostwowi i samorządowi otrzymywali urlop na czas
trwania mandatu poselskiego, a po jego wygaśnięciu mieli prawo wrócid na dawne stanowisko pracy.
Ja im wyznaczę komisję lekarską, tak jak w wojsku...

Ja myślę ich tak zasekowad, żeby im życie zbrzydło!

Druga rzecz, do której wracam, to uprzedzenie panów urzędników co do ich stanowiska w czasie
wyborów...

Ja panów bardzo proszę, żeby to było jak należy!!”

Tu Pan Marszałek, zmęczony, przerwał swe przemówienie.

Minister Czerwioski zwraca uwagę, że co do nauczycieli istnieje tak zwana stabilitas loci51.

Każde więc przeniesienie nauczyciela, byłego posła, będzie bezprawne i obalone przez Trybunał
Administracyjny.

Na to Pan Marszałek odpowiedział porywczo:

„Robid!... Wszystko jedno... Trybunał Administracyjny musi wziąd pod uwagę, że pan nie może dad
dwóch nauczycieli, tam gdzie potrzeba jednego. Nie wyrzuci pan dobrego pracownika dlatego, że
przyszedł kiepski, który był posłem i wszystko zapomniał.

...Bezpłatny urlop można udzielid, kto poprosi, bo to nie szarpie pieniędzy...

Droga mej walki polega na tym, że ja ich przenoszę na nowe miejsca...

Każdy z panów zwoła starszych urzędników i przedstawi im to, jak mają się zachowad w wyborach...

Teraz, proszę panów, wiecie, że w Warszawie kazałem zaaresztowad dziewięciu posłów, natomiast na
prowincji aresztują ich prokuratorzy”.

Tu Pan Marszałek, zmęczony, opuścił posiedzenie Rady Ministrów, wzywając mię za sobą do gabinetu
premiera.

Tu referowałem sytuację akcji wyborczej w kraju i projekt komunikatu o aresztowaniach byłych


posłów.

Pan Marszałek długo jeszcze był wzburzony po swym przemówieniu, a wkrótce poczuł się szalenie
zmęczony...

Jeżeli Komendant będzie jeszcze dłuższy czas premierem, to przypłaci tę pracę zdrowiem.

Dobrze Komendant powiedział kiedyś, że byd szefem rządu to praca nie dla Niego.

MELDUNEK W SPRAWACH POLITYCZNYCH

51
Stabilitas loci (łac.) - trwałośd miejsca, tu: przywilej zabezpieczający przed przeniesieniem na inne stanowisko.
Dnia 15 września wezwany zostałem do Pana Marszałka, do Prezydium Rady Ministrów, na godzinę
piątą po południu.

Meldowałem przebieg niedzielnych manifestacyj w kraju, a szczególnie w Warszawie, w Dolinie


Szwajcarskiej i Alejach Ujazdowskich52.

Później przedstawiłem sytuację w Małopolsce wschodniej i koniecznośd zlikwidowania „Piasta”53,


występującego specjalnie gwałtownie.

Pan Marszałek słuchał spokojnie, nie przerywając mi, potem dał ogólne wytyczne i rozkazy.

Zabronił przede wszystkim rozdymania znaczenia wypadków i manifestacyj zarówno w centrum


Paostwa, jak i Małopolsce wschodniej.

W Polsce ma panowad spokój, bez żadnych stanów wyjątkowych. Natomiast sądy mają niezwłocznie
załatwid przestępstwa przeciw porządkowi w Paostwie, tak by przykład kary działał możliwie szybko i
bezpośrednio.

Poza tym mam karad mocno, możliwie pieniężnie, za nielegalne posiadanie broni.

Pan Marszałek wygląda źle i widocznie jest zmęczony tym prowadzeniem rządu. Codziennie pracuje
po południu w Prezydium Rady Ministrów.

No, aby tylko mógł wytrzymad do wyborów. Później będzie łatwiej.

SPRAWY BUDŻETOWE

Dnia 23 września 1930 roku wezwani zostaliśmy na Radę Ministrów, jak zwykle na godzinę piątą
minut trzydzieści po południu.

Komendant przewodniczył. „Punkty” szybko przechodziły jeden za drugim, jak zwykle w obecności
Pana Marszałka, który nie dopuszczał do długiej dyskusji w czasie obrad.

Po wyczerpaniu porządku dziennego zabrał głos Pan Marszałek, w sprawach układania budżetu na
rok następny.

Komendant stwierdza zmniejszenie się dochodu Paostwa o 7 do 8%. Za cały rok może to dad 150 do
180 milionów złotych.

„Ten smutny jakoby stan, mówi Komendant, nie wydaje mi się zanadto smutnym.

Analiza moja związana jest z tym, z czego składa się to zmniejszenie.

52
14 września 1930 r. w 21 miejscowościach odbyły się wiece zwolenników Centrolewu. W Warszawie
demonstracja w Alejach Ujazdowskich zakooczyła się starciem z policją, zginęły 2 osoby, a 29 było rannych.
53
„Piast” - skauting ukraioski, organizacja o nastawieniu nacjonalistycznym.
Przede wszystkim widzimy 59 milionów zmniejszenia z ceł, czyli zmniejszenia dochodów
paostwowych z tego działu.

My tyleśmy zrobili szykan celem zmniejszenia importu, że osiągnęliśmy skutek doskonały...

...Trzydzieści kilka milionów istotnego zmniejszenia naszego budżetu - wydaliśmy na podwyższenie,


wbrew mej opinii, pensy j urzędnikom.

Dlatego w rozmowie mej z ministrem skarbu nie mogłem się zatrzymad na globalnej sumie, którą
bym wyznaczył.

Zgodził on się ze mną, że prace nad budżetem muszą byd prowadzone dłuższą drogą - rozmów z
innymi ministrami.

Ja stwierdzam jeszcze raz, że jest zmniejszenie dochodów skarbowych o trzydzieści kilka milionów...

Będę z panami rozmawiał pod naciskiem zmniejszenia dochodów...

Zamierzam już w tym tygodniu przystąpid do pracy z ministrami.

Wybrałem na pierwszy plan pana ministra Staniewicza i pana Matakiewicza.

Ja uprzedzam panów, że dodatkowych kredytów nie puszczę”.

Tu Komendant skłonił się wszystkim głową i wyszedł z sali obrad, razem z ministrem Beckiem.

Pan Marszałek wygląda lepiej i jest mniej surowy niż na początku swej prezesury w Radzie Ministrów.

PODWIECZOREK W PREZYDIUM

Minister Beck zawiadomił mię telefonicznie, że dnia 29 września (1930 roku), o godzinie piątej po
południu, Komendant będzie rozmawiał w sprawach sytuacji politycznej w Prezydium Rady Ministrów
z paru osobami spośród swych najbliższych współpracowników.

W dużej sali Prezydium zebraliśmy się na wyznaczoną godzinę: prezes Sławek, b. premier Świtalski i
ja. Za chwilę wszedł Komendant, w mundurze marszałkowskim, w towarzystwie ministra Becka.

Na środku sali - stół zastawiony był do podwieczorku, ale Komendant wyjął od razu papierosa i mówił
cały czas paląc, tak że nikt nie tknął owoców, leżących na stole.

Gdy tylko zajęliśmy miejsca przy stole, Komendant zaczął mówid:

„Moja metoda walki politycznej ma za cel: 1) zmianę konstytucji; 2) poprawę złych obyczajów
politycznych i parlamentarnych.

Aby to osiągnąd, przeszkadzam w życiu przeciwnikom. Są tu: a) aresztowania; b) poszukiwanie broni;


c) płacenie za nią kar, czyli, w ogóle psucie przeciwnikom życia.
Chciałbym się obejrzed, czy należy ten styl prowadzid do kooca tak ostro, czy też przestad go
kontynuowad.

Bo tak już jest w Polsce: jak deszcz pada, to musi padad cały rok... wszyscy do wszystkiego się
przyzwyczajają... po jakimś czasie ludzie się obyli i to nie stanowi już tak wielkiej rzeczy.

Sądownictwo poszło na...

Ja stawiam pytania: po pierwsze, czy prolongowad to dalej w sposób ostry i silny, czy robid to już
normalnie; po drugie, jak to się odbiło na szansach wyborczych, gdyż na pewno dobrze się odbiło na
osłabionej poprzednio administracji”.

Tu Pan Marszałek kazał nam odpowiadad po kolei na postawione przez siebie pytania.

Mówiąc o wyborach, oświadczyłem, że na zasadzie mych obserwacyj spodziewam się, że Blok


Bezpartyjny otrzyma 170 mandatów, nie wliczając w to listy paostwowej54.

Pan Marszałek rzucił się na to z niechęcią:

„Co pan mi tu wygadujesz!! Znam takich, co wygadują podobnie głupie rzeczy, a później, gdy się one
nie sprawdzą, płaczą i wołają: Nie udało mi się!”

Potem, już spokojniej, Pan Marszałek dodał:

„Przecież ja muszę zupełnie inną taktykę szykowad wobec Sejmu, w którym mam większośd, a w
którym jej nie mam. Zrozumcie to”.

Odpowiedziałem, że zameldowałem tak, jak sprawa mi się przedstawia, bez naświetlenia


optymistycznego.

Zebrawszy nasze opinie, Komendant pożegnał nas i odszedł z ministrem Beckiem do gabinetu
premiera.

Takeśmy z przygotowanego podwieczorku nic nie ruszyli.

MELDUNEK O SPISKU NA ŻYCIE KOMENDANTA

Dnia 6 października 1930 roku meldowałem się u Pana Marszałka w sprawie kandydowania do Sejmu
posłów uwięzionych w Brześciu.

Meldunek trwał koło pół godziny.

Dnia 12 października, w niedzielę, władze bezpieczeostwa natknęły się na ślady spisku na życie
Komendanta55.

54
W wyborach 16 listopada 1930 r. BBWR uzyskał 247 mandatów (56%), a nie wliczając listy paostwowej - 204
mandaty.
Następnego dnia, 13 października, w poniedziałek, byłem przyjęty w tej sprawie najprzód u ministra
Becka, a o godzinie dwunastej i pół po południu zameldowałem się u Pana Marszałka.

Gdy powiedziałem, że poszlaki spisku na życie Komendanta sięgają szeregów milicji PPS, Komendant
zaczął spokojnie rozważad psychologiczne możliwości podobnego faktu.

Po dłuższym rozumowaniu, myśleniu głośno Pan Marszałek doszedł do przekonania, że mimo więzów
dawnej pracy Jego z PPS zaistnienie spisku w szeregach milicji nie jest wykluczone.

Rzecz w tym, że milicja PPS znajduje się obecnie w stanie rozkładu. Rozkład ten powstał na tle
bezczynności, która musiała wywoład zniechęcenie wszystkich bardziej energicznych członków milicji.

Na takim tle występują zwykle odruchy mocniejszych ludzi, którzy starają się drogą faktów
dokonanych przeforsowad swoją taktykę.

Tym odruchom nie mogą przeciwstawid się obecnie władze milicji na skutek braku koordynacji pracy i
mocnego dowodzenia.

Bez względu na większe lub mniejsze prawdopodobieostwo zamachu na Jego życie, Komendant
zgodził się zwiększyd środki ochronne w czasie swych wyjazdów, szczególnie do Sulejówka.

BUDŻET NA ROK PRZYSZŁY

Po Radzie Ministrów, która zaczęła się o godzinie piątej i pół po południu dnia 17 października 1930
roku, Pan Marszałek zarządził pozostanie na sali jedynie ministrów, otwierając tym sposobem tzw.
zebranie Rady Gabinetowej.

Gdy już wyszli sekretarze, protokołujący zwykle posiedzenia, Pan Marszałek zaczął mówid w sposób
następujący:

„Mój doradca finansowy, pan Matuszewski, mam z nim do rozmówienia się, gdyż żąda, bym
zmniejszył globalną sumę budżetu Paostwa.

Muszę więc wydobyd z siebie również pewną sumę, zmniejszającą budżet, chod z doradcą
finansowym (patrząc z uśmiechem na ministra skarbu Matuszewskiego) będę się targował.

Przygotowany jednak byd muszę na zmniejszenie mego budżetu (jako ministra spraw wojskowych).
Minister finansów też ustąpid mi musiał, tak jak i panowie.

Osiągnąłem u panów najrozmaitsze ustępstwa, gdym szedł in minus...

Odziedziczyliśmy zdrzewnienie wszystkiego, co jest pieniądzem paostwowym, i wydawanie pieniędzy


w sposób nieprzyzwoity.

55
Piotr Jagodzioski, weteran ruchu socjalistycznego, kierownik milicji PPS w Warszawie, symulował
przygotowywanie zamachu bombowego na Piłsudskiego, aby zdemaskowad agenta policyjnego w szeregach
milicji. W lutym 1931 r. został skazany na rok więzienia i zwolniony za kaucją.
Pieniądze przed majem przepływały przez dłoo z rozstawionymi palcami, dopiero po maju palce tej
dłoni się zamknęły.

W tym stanie ciężkim musimy mied zimną krew i spokój, a poza tym zwrócid uwagę na trzy biedy.

Pierwszą biedą są urzędnicy, nazbyt rozbudowani co do liczby i wysokości poborów.

Drugą biedą jest pan Prystor z jego opieką społeczną.

Trzecią biedę stanowi pan minister Połczyoski z jego dopłatami do cen żyta56.

Ich wszystkich trzeba ukrócid, bez tego nie ma wyjścia.

To są trzy miejsca, które nam zrobiły trzy dziury, już nie kobiece, ale większe. Pan Połczyoski chce, by
żyto kosztowało np. 73 złote, bo wtedy będzie dobrze...57

Ja podyktuję cyfry dla budżetów panów koło pierwszego listopada, albowiem budżet napisad
będziemy mogli w ciągu pięciu tygodni...

Co do formy budżetowania, będę trzymał się tej zasady, że każdy minister broni swego budżetu przed
Sejmem..., i dlatego każdy z panów jest wolny zrobid formę swego budżetu, jaka mu się podoba.

Jeżeli któremu z panów nie starczy konceptu, to niech zestawi formę budżetu tak, jak jest.

Moje jedyne żądanie jest, by wszystkie wydatki osobowe były przedstawione osobno”.

Minister Prystor pyta Komendanta, jak w budżecie ma umieścid swoje liczne „urzędy”.

Pan Marszałek śmieje się, macha ręką i mówi:

„Jak tobie będzie wygodniej, tak i rób.

Jak ciebie zaatakują, to ja się ciebie zrzeknę (ogólna wesołośd).

Dlatego wam swobodę taką daję.

Sposób pisania naszego budżetu jest przystosowany tylko dla wygody urzędników, a ja nie mam
obowiązku o to dbad. Każdy z panów może napisad budżet, jak chce, i później bronid go, jak chce”.

Minister Matakiewicz wyraża obawę, że tym sposobem budżety różnych ministerstw będą
niejednolite.

Minister Kwiatkowski wyjaśnia, że Panu Marszałkowi chodzi jedynie o swobodę programu


budżetowego, wyrażonego w pewnych stałych formach budżetowania.

Komendant rozszerza tę opinię, mówiąc: „Ja daję panom swobodę robienia budżetu, jak kto chce”.

56
Dopłaty do cen żyta wprowadzono, aby przeciwdziaład załamaniu się cen spowodowanemu kryzysem. Od
1929 r. miały charakter premii eksportowych (zwrot pieniędzy wydanych przez eksporterów żyta na opłacenie
cła), a od wiosny 1930 r. Paostwowe Zakłady Przemysłu Zbożowego skupywały żyto po cenach nieznacznie
wyższych od cen rynkowych. System interwencji paostwowej na rynku zbożowym okazał się mało skuteczny.
57
We wrześniu 1930 r. cena żyta wynosiła 16 zł za 100 kg.
Minister Matuszewski oświadcza, że poda metodę, by wyodrębnid wydatki osobowe w każdym
ministerstwie, po czym Pan Marszałek dodaje:

„Nie będę motywował metody mej pracy, gdyż powiem to 1 listopada, przy koocu pracy.

Ostatni u mnie na rozmowę pójdzie pan Połczyoski i Składkowski.

Kühn (minister kolei) i Boerner (minister poczt) będą mówid tylko z ministrem finansów o dochodach,
jakie dadzą, bo panowie musicie iśd in plus”.

Tu Pan Marszałek wstał ze swego miejsca, na znak, że Rada Gabinetowa skooczona i, skinąwszy
głową, wyszedł z sali obrad z ministrem Beckiem.

Komendant wygląda lepiej i jest w lepszym humorze niż w ciągu poprzedniego miesiąca, mimo że
roboty ma wcale nie mniej.

Z niezwykłą sumiennością spędza Komendant w Prezydium Rady Ministrów prawie każde


popołudnie. Musi to wyczerpywad Jego siły, a poza tym zwiększa niebezpieczeostwo dla Jego życia w
razie zamachu, dzięki stałości drogi między gmachem Rady Ministrów a Belwederem.

Wbrew swej zapowiedzi, że w sprawie budżetu wezwany będę dopiero ostatni, kazał mi Komendant
zreferowad budżet Ministerstwa Spraw Wewnętrznych już 21 października.

Pan Marszałek zatwierdził mój budżet w całości, nie zmniejszając go, zaznaczając, że nie może
zmniejszad ani ilości policji w Paostwie, ani też obniżad skromnego uposażenia policjantów.

Dnia 4 października o godzinie szóstej po południu meldowałem się u Pana Marszałka w sprawach
politycznych.

RADA GABINETOWA W SPRAWIE BUDŻETU NA ROK PRZYSZŁY

Dnia 6 listopada 1930 roku wezwani zostaliśmy na Radę Gabinetową do Prezydium Rady Ministrów.

Przewodniczył sam Komendant osobiście. Wygląda dobrze i jest pełen energii.

Po omówieniu ogólnych wytycznych budżetowych, Pan Marszałek ciągnął swe przemówienie w


sposób następujący:

„Druga praca ministra skarbu jest związana z istniejącym zmniejszeniem złośliwym dochodów
monopolowych58.

Słyszałem zdanie pana Konarzewskiego, że wódkę pędzą na maszynkach amerykaoskich, co


przeszkadza panu Matuszewskiemu, a pomaga ministrowi rolnictwa...

58
Niektóre stronnictwa opozycyjne prowadziły agitację przeciwko spożywaniu alkoholu, aby zmniejszyd
dochody paostwa czerpane z monopolu spirytusowego.
Z drugiej strony jednak przy bojkocie monopoli zmniejsza się pijaostwo, co także nie jest tak złe...
Paostwo byłoby spokojne, nawet gdyby to sięgało dalej.

Pan Matuszewski był bardziej pesymistą niż ja, gdyż ja tego niepokoju nie miałem.

Natomiast muszę powiedzied o trzech dziurach w worku paostwowym: wygoda urzędników,


bezrobocie i interwencja zbożowa.

Przypominam sobie ciągle czas pomajowy 1926 roku. Wtedy sytuacja była gorsza i kwestie
budżetowe odgrywały zupełnie inną rolę jak teraz.

Wtedy zastanawiałem się, czy w ogóle możliwa jest organizacja wojska jak obecnie.

Minister finansów robił szopki i panika szalała tak wielka że ja stworzyłem aforyzm, że «Polskę
przewrócid można za 600.000 dolarów».

Obecnie wiele mi się przypomina z czasów 26 roku. Wtedy - chaos zaczynał panowad i panowie co
tydzieo robiliście nowe budżety. Pan minister finansów przeżył próby runu na nasze kasy... Bank
Polski dygotał...

Ale przy mnie trudno jest poddad się panice. Tak było wtedy...

Obecnie pan Matuszewski przetrzymał ten nowy okres paniki z takim bohaterstwem, że jestem pełen
podziwu dla niego...

Przechodziliśmy dawniej już od budżetu miesięcznego do dekadowego, co położyło Grabskiego i


rządy Sejmu.

Nie można, proszę panów, bid ciągle w jeden punkt, jak to robi pan Prystor i Połczyoski z bezrobociem
i interwencją zbożową.

Idziemy teraz stopniowo ku lepszym czasom, ale wytrzymad ten napór było dla mnie i ministra
finansów niełatwe.

Ja to mówię, bo w preliminarzu, podanym panom, jest pewna przesada in plus, nie in minus.

Zamykanie tego roku budżetowego chciałbym, by spadło na Pana Prystora i Połczyoskiego.

To zamykanie dochodzi do 150 milionów na wydatki dla urzędników i panowie zobaczcie, co wam to
da.

Dlatego preliminarz wydatków, wbrew słuszności, szedł in plus.

Pan Matuszewski przedstawił mi swój projekt obcięcia budżetu do 130 milionów.

Ja rozumiem ostrożnośd pana Matuszewskiego, ale moim staraniem iśd należy w kierunku
zmniejszenia obcinania budżetu, przynajmniej do możliwego stopnia.

Ja liczę się z lepszą pracą przyszłego Sejmu, niż dotąd, i z moimi próbami uzdrowienia finansów
Paostwa.
Dotychczas jest ten system, by Paostwo oddawało swe fundusze nie na swe potrzeby, lecz do
prywatnych kieszeni. (Ze złością i ironią).

Paostwo musi kredyty melioracyjne wydawad bez procentów nawet. Paostwu dad procent za
pożyczkę jest niemożliwością!!

Na Paostwo... trzeba! Takie Paostwo... to do... z takim Paostwem.

Ja zrobię towarzystwo akcyjne do wyciągania złota z powietrza. Dostanę na to od panów zaraz 4


kilometry lasów paostwowych, wezmę moich krewnych do komisji rewizyjnej towarzystwa i zażądam
dla tego towarzystwa najmniej 4 miliony, nie mniej!!! (Unosząc się).

A jak mi się nie uda, to - jeszcze zażądam!!

Tak się robi w naszym Paostwie.

Mam wstręt do takiego Paostwa!

W skórę bid takich projektodawców!

Otóż ja liczę, że można dojśd do tego, by Paostwo mniej traciło na rzeczy niepotrzebne. Dlatego,
proszę panów, ja pozwalam sobie byd optymistą, mimo że budżet nasz ma dziury. Tak, ma dziury...

Spory moje z panem Matuszewskim w sprawie budżetu poszły dośd łagodnie, bo on ma... cichy głos.
Zakooczyliśmy dosyd zgodnie i potem wszystko kręciło się między nami koło 7-8 milionów.

Przede wszystkim obciąłem pana Matuszewskiego jak najdalej, tak by możliwie goły mi się
prezentował. Gdy zacząłem od tego, poszło później znacznie łatwiej.

Między innymi w systemie pracy mojej szedłem w kierunku niemożliwości obcięcia budżetu
wojskowego.

Bez wojska nasze znaczenie w świecie całym jest zerem.

Żyjemy w czasach demagogicznych krzyków i hałasów, które idą przeciw wojsku. Dlatego możemy
byd jednymi z pierwszych, których zechcą rozbrajad. Zacznie się to rozbrajanie od obcięcia budżetu i
dlatego ja nie mogę ustąpid nic w budżecie wojska.

Przy tym ogólnym obcinaniu jednak wojsko swój udział mied również może... Wtedy to pada jednak
głównie na pracę przygotowao mobilizacyjnych, których wtedy robi się mniej. Muszą one wtedy byd
przejadane przez ich wydawanie, zużycie i nie uzupełniane.

Mógłbym, w ostateczności, zmniejszyd budżet wojska o 20 milionów. Ja jednak postawię to w


zależności od decyzji Pana Prezydenta i zdania pana Prezesa Rady Ministrów. I tak już zmniejszyłem
budżet jak najwięcej.

To budżet wojska.

Druga rzecz tyczy się ministra spraw wewnętrznych. Byłem przeciwny obcięciu jego budżetu.
Jesteśmy, w ciągu rządów ministra Składkowskiego, świadkami niezwykle pocieszającego zjawiska -
podniesienia autorytetu i siły moralnej policji.

Przy tej ilości policji płace policji są bardzo nikłe i dlatego nie można nie iśd pewnym nadmiarem
wygód dla policjanta.

To, czego odmawiam innym urzędnikom, nie mogę odmówid policji. (Zwracając się do
Składkowskiego). Od siebie dałem panu pół miliona spod serca na rzecz paoskiego resortu...

Suma, na którą najbardziej został obcięty budżet, jest największa u ministra wyznao religijnych i
oświecenia.

Przełożenie mieszkao nauczycieli na samorządy daje ministrowi oświaty oszczędnośd wielką, więc ja
pana obciążyłem na 21 milionów. Wobec tej oszczędności z mieszkaniami, suma ta zbyt przerażającą
dla pana byd nie może.

Wreszcie walczyłem najwięcej o budżet pana Połczyoskiego (minister rolnictwa). Stale żądałem
nieobcinania go tak daleko. Miałem, przyznam się chęd ukarania pana za interwencję zbożową, poza
tym nie mogłem znieśd tego, co pan powiedział, że pan chce doprowadzid oprocentowanie kredytu
melioracyjnego do zera! Ja, panie, o to nie spałem trzy godziny!!... Ja na takie rzeczy nie mogę iśd!

Dlatego mimo chęci dociągnięcia pana do pięciu milionów, ta rzecz mi się nie udała. (Komendant
śmieje się przekornie do ministra Połczyoskiego). Co do innych budżetów, to starałem się trzymad
tego, jak umówiłem się z panami.

Jeżeli panu Matuszewskiemu skreśliłem coś, to pan na to zasłużył!

Bo jak pan nie wyda dwudziestu milionów, to po co panu to w budżecie?

Ja się starałem głównie o swój budżet, budżet Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Ministerstwa
Oświaty.

Stan finansów jest zły. Dlaczego tak jest?!

Mówię jeszcze raz o trzech workach: urzędnicy, interwencja zbożowa i bezrobocie.

Kwestia urzędnicza zależy zupełnie od nas. Na urzędników wydaje się dużo niepotrzebnych
pieniędzy59.

Z tą kwestią urzędniczą mam do czynienia od maja 26 roku i przegrałem ją haniebnie, między innymi
dzięki podwyżce poborów urzędniczych o 130 milionów w czasie mojej nieobecności w Polsce.

W wojsku ja przez cztery i pół lat poświęcam bardzo dużo czasu personaliom i mam wojsko obecnie
tysiąc razy lepsze niż dawniej, ale zmniejszyłem o trzy tysiące ilośd oficerów i - specjalnie - ilośd
starszych rang. Zostawiłem tylko naprawdę dobrych.

59
Obowiązujące w latach dwudziestych przepisy były bardzo korzystne dla urzędników paostwowych,
przewidywały automatyczne awanse związane z wysługą lat, różnego rodzaju dodatki do pensji, zaliczanie lat
przepracowanych w paostwach zaborczych jako podstawy wymiaru emerytur. Duża częśd tych przywilejów
została odebrana urzędnikom przez ustawodawstwo oszczędnościowe w latach 1931 i 1933.
Za to psuto mi stale życie. Dzięki temu wydatki na personalia są znacznie niższe i wojsko poprawiłem,
tak że jest jednym z najlepszych w Europie.

Dopiero wtedy praca pójdzie dobrze, gdy urzędników pocisnąd i połowę wyrzucid.

U mnie, w wojsku, idzie naprzód i awansuje tylko zdolny albo bardzo pracowity, a u was jest
całowanie po ... urzędników i dlatego to, co wam odebrałem, możecie dziesięd razy odebrad od
waszych urzędników!

Personalia, panowie, nad wami panują!

Panowie urzędnicy siedzieli nad swymi przywilejami i Paostwo jakby ruszyd ich nie może. Każdy
interes, chroniąc się, chowa się za administrację.

Luksus wszędzie! Jakie macie prawo tak rozporządzad pieniędzmi?!

Mam tylko dwa ministerstwa, które poszły, jak należy - to moje i spraw wewnętrznych.

I trzeba nadeptad tę gadzinę wydatków administracyjnych i główkę jej zdeptad.

Rozbudowane są wasze ministerstwa tak daleko, że w tłumie nie można dobrze pracowad i stąd
panowie pracowad dobrze nie możecie.

Przykład: mamy trzy instancje w każdym ministerstwie, stąd - wielka ilośd pisaniny.

Gdy byłem Naczelnikiem Paostwa, mówiłem zawsze: Idzie ciężko wóz paostwowy, ktoś podłoży
zapałkę i... wóz staje. Ta miękkośd administracji stwarza, że te wydatki niepotrzebne rosną.
Zmniejszcie je trochę, a będzie lepiej...

Wasz system jest centralizacją tak śmieszną, że nie jest już centralizacją nawet, a przeszkadzaniem w
pracy. Poza tym te coraz nowe wydatki w poborach urzędników.

Dziecko ma - pład, żonę ma - pład, ... się źle pład, ciągle pład!! Urzędników jest za wiele, a wy jeszcze
ich dobieracie.

Te wasze «szczebły», rangi!! Takie Paostwo!!

Miałem mied na początku bataliony, złożone z generałów, a bez szeregowych. Tymczasem jeden
człowiek dobrze pracujący starczy za tysiące złych. Ale nie kierowad się, szczeblami, rangami i tak
zwanymi nabytymi przywilejami i innymi diabłami. Wtedy wasze skrócenia dadzą się zrobid.

Dlatego bronię budżetu mego i spraw wewnętrznych, bo te dwa ministerstwa - swoje zrobiły.

Przegrałem tę sprawę urzędniczą i Paostwo płaci za to 135 milionów.

Mówiłem ciągle, nie podnosid poborów, chyba najzdolniejszym i pracowitym. Panowie z urzędnikami
pakty zawieracie i po ... ich całujecie.

Jeżeli ja tak walczyłem o budżet ministra rolnictwa, to dlatego, że pan Połczyoski - jeden - zmniejszył
go na personaliach. (Zwracając się do ministra Połczyoskiego). Ja dlatego o pana tak walczyłem”.
Minister Staniewicz zwraca uwagę, że jeżeli tym samym budżetem więcej robi, niż robiono dawniej,
to - jego zdaniem - robi też oszczędności.

Pan Marszałek: „Ja w to nie wierzę!”

Minister Boerner: „Ja zwiększyłem ilośd urzędów pocztowych”.

Pan Marszałek: „Ja budżetów pana Boernera i Kuhna nie rozpatrywałem. Ich obciął pan
Matuszewski”.

Minister Boerner mówi, że szereg wydatków jego związanych jest z brzemieniem ustaw, w razie
niewykonania których wkracza Trybunał Administracyjny.

Pan Marszałek: „Trybunał Administracyjny nie jest od tego, żeby naprawiał i krytykował rządy, to
Sejm jest od krytyki rządu”.

Minister Prystor proponuje omówid kwestię urzędniczą, Komendant oświadcza, że kwestię


urzędniczą poruszy w tydzieo po wyborach, po czym mówi:

„Streszczam moje motywacje w sprawach budżetu:

Nasz system finansowy i stan budżetu nie przedstawia się dobrze i na rok przyszły. Optymizm mój
jednak jest uzasadniony, gdyż liczę na lepszą pracę Sejmu i łatwośd obcięd, gdy zechcecie zmienid
wasz system w sprawie urzędników.

W sprawie wojska niemożliwe jest obcięcie budżetu, gdyż chodzi tu o spokój i pewnośd Paostwa.
Chodzi to samo i o policję.

W samym budżecie wojska Pan Prezydent, o ile uzna to, zmniejszy go o 20 milionów. Inne
zmniejszenia będą łatwe przy zmianie kwestii urzędników”.

Tu Pan Marszałek spojrzał z uśmiechem na ministra Matuszewskiego.

Minister skarbu daje ogólną charakterystykę trudności budżetowych, które jednak ma nadzieję
szczęśliwie pokonad.

Zabierają teraz po kolei głos ministrowie: Kwiatkowski, Matakiewicz, Połczyoski, Czerwioski i Zaleski.

Każdy z nich przedstawia niemożliwośd dokonania dalszych obcięd w ich budżetach.

Pan Marszałek słucha dosyd cierpliwie tych przemówieo, po czym zabiera głos.

„Ja pracuję nad scałkowaniem budżetu, panowie zaś chcecie go zróżniczkowad. Na pewno każdy z
panów mógłby żądad nie zmniejszenia, lecz zwiększenia swego budżetu!

Spokojnie!!

Ja śmiało zawsze powiem: Najgorzej na tym budżecie wychodzi wojsko i finanse. Ja daję z mego
budżetu 20 milionów i nie wiem, jak wytrzyma swe obcięcia Matuszewski.

Pan Matakiewicz broni inwestycyjnego charakteru swego budżetu. Właśnie na inwestycje musimy
mied pieniądze i na nie się idzie.
Każdy - swoje broni, to ja będę bronił budżetu wojskowego, tak że świat się zatrzęsie!! (stuka ręką w
stół).

Mnie boli mój budżet i ministra Czerwioskiego, gdzie trzysta trzydzieści tysięcy dzieci zostaje bez
nauki!

To cóż mnie obchodzą drogi...

Panowie chcecie mię zmusid, żebym ja jeszcze raz z panem Matuszewskim pracował. Ja nie będę...
pracował! (Bębniąc nerwowo palcami po stole i przesuwając papierośnicę).

Mnie ledwie to się udało, żeby mied realny budżet...

My jesteśmy świadkami wzrostu naszego budżetu, zbyt szybko. Ponarastały nam rozmaite podwyżki,
związane z naszą pracą. Mnie zawsze dziwi, że tak nagle wyrastają różne potrzeby i gdy ich nie
uwzględnid, zaraz... świat się kooczy!

Można jeździd i po złej drodze.

My jesteśmy specjalistami w niszczeniu mienia paostwowego. Szedłem w kierunku, chod trochę,


urealnienia budżetu. Jak wyjdziecie w tym roku przy obcięciu stu dwunastu milionów?!

To nie jest i tak realne. Nie widzę możliwości zrobienia realnego budżetu bez wielkich skrótów.

Wolę skrócid urzędników niż robotę!

Urzędnicy mogą zaczekad jeszcze cztery lata.

Byli bici w każdym paostwie, a teraz muszą krzyczed, bo w Polsce...

Prawie każdy z panów ministrów mówił mi, że gdyby miał prawo niedzielenia budżetu na paragrafy,
to zgodziłby się jeszcze bardziej byd obcięty. Widzicie paostwo, jak łatwo zdecydowad się byd
obciętym.

Pod względem usunięcia tych paragrafów będę mógł dad panom dośd daleko idące gwarancje. Ją
skooczyłem.

Westchnijcie panowie ciężko, bo każdemu wolno jest westchnąd i... podnieście ręce... (licząc).
Przeszło wszystkimi głosami przeciw głosowi pana Połczyoskiego. Skooczone...

Teraz musimy budżet ten napisad.

Tu jest dopuszczalne podawanie jedynie cyfr w setkach tysięcy, a nie w złotych i ułamkach.

Sprawę uzgodnienia szczegółów budżetu aż do kooca zostawiam zupełnie panu Matuszewskiemu i


zostawiam mu najzupełniej moje pełnomocnictwo co do drobnych uzgadniao, z tym że powstała stąd
nadwyżka nie przekroczy jednego miliona na całości.

Pan minister każdy odpowiada przed Sejmem za swój budżet i dlatego każdy ma swobodę w ułożeniu
swego budżetu.

Żaden urzędnik ani żaden finansjer nie ma prawa tu wkraczad.


Nie wolno tylko obciążad budżetu na przyszłośd bez ministra finansów. Na przykład - zaczynad
budowli, nie mając pieniędzy.

Żadna pozycja budżetu nie śmie byd mniejsza od dziesięciu tysięcy złotych. Nie wolno mniejszych cyfr
wpisywad. Nie wolno dawad znaków specjalnych przy rubrykach, bo to psuje budżet.

Na druk budżetu daję dwa tygodnie czasu. Musi on byd wniesiony do Sejmu dziesiątego grudnia.

Minister skarbu chce robid sam budżet z ministrami i chce, by kredytów dodatkowych nie było.

Objaśnienia mogą byd do budżetu, ale bez nich może byd i łatwiej bronid budżetu.

Posiedzenie Rady Ministrów następne będzie znowu dopiero po wyborach.

Dekrety dla Pana Prezydenta będą przechodzid na posiedzeniach raz na tydzieo. Ja nie będę mógł
przewodniczyd, lecz zastąpi mię pan Beck.

Do Sejmu mamy jeszcze cztery tygodnie, a mamy do uchwalenia 28 dekretów. To nie jest dużo. Teraz
musicie poświęcid dużo czasu na poprawę budżetu. (Po chwili milczenia).

Chciałem panów zaprosid na kieliszek wina z powodu zakooczenia budżetu, ale nie mam, niestety,
czasu.

Ja poświęcę, po wyborach, jedną Radę Ministrów na kwestię urzędniczą.

Teraz siadam do awansów w wojsku. Jest to wielka praca. Nie ma mowy o awansach
automatycznych. To przeczy pojęciu o awansie”...

Tu Pan Marszałek wstaje z fotela i, kłaniając się z lekka, opuszcza salę obrad.
CZYM CHCĘ BYĆ?

Dnia 18 listopada 1930 roku, w dwa dni po wyborach, które dały większośd w Sejmie Blokowi
Bezpartyjnemu, wezwany zostałem do Komendanta, do Prezydium Rady Ministrów, na godzinę
szóstą i pół wieczorem.

Pan Marszałek siedział w gabinecie premiera, przy stole okrągłym, w fotelu stojącym najbliżej okna.

Wygląda na zmęczonego i niewyspanego. U nóg Jego żarzy się piecyk elektryczny, gdyż w wielkim
gabinecie wcale nie jest za ciepło.

Pokój oświetlony jest jedyną lampą, stojącą na biurku, stąd panuje w nim półmrok. Melduję się.

Komendant: „Niech pan siada.

Pamięta pan dawną naszą umowę, że pan wraca do wojska?”

Ja: „Tak jest, Panie Marszałku!”

Komendant: „Teraz zrobił pan dobrze wybory (widząc radośd na mej twarzy, głosem surowszym),
zrobił je pan dobrze wraz z innymi, więc co pan wybiera obecnie, swój urząd czy wojsko?”

Ja: „Wedle rozkazu, Panie Marszałku, będę dalej pracował”.

Komendant: „Jest pan nudny”.

Ja: „Nie mogę przecież osądzid, Panie Marszałku, do której służby nadam się lepiej”.

Komendant (przerywając mi niecierpliwym ruchem- ręki): „Nie pytam o służbę, ale - co jest lepiej dla
pana!”

Ja: „Panie Marszałku, o tym, co jest dobre dla mnie, już zdążyłem zapomnied, służąc Panu
Marszałkowi.

«Ofiarowałem się» i będzie dobrze tak, jak zrobi Pan Marszałek”.

Komendant: „Pan mówi do mnie jak austriacki stabler60 i usiłuje pan byd tajemniczy”.

Ja: „Tutaj, w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, umiem już wszystko i praca idzie mi łatwo”...

Komendant: „No, no!”...

Ja: „Ale jak Pan Marszałek każe mi przejśd do wojska, to na pewno w ciągu pół roku lub roku nauczę
się moich nowych obowiązków.

Komendant (uderzając dłonią w poręcz fotela): „Pan mi robi zmartwienie!”

60
Stabler (niem. potoczne) - sztabowiec.
Ja: „Żeby Pan Marszałek miał zawsze tylko takie zmartwienia”...

Komendant: „Kiedy pan taki, to niech pan sobie idzie... Ja panu nawet nie powiem, gdzie pan będzie”.

Ja: „Melduję posłusznie swoje odejście!”...

Komendant macha ręką, że mogę odejśd.

Wyszedłem z gabinetu i opowiedziałem całą rozmowę z Komendantem ministrowi Beckowi, którego


spotkałem w przyległej sali, oczekującego na meldunek u Pana Marszałka.

Opuściłem gmach Prezydium pod wrażeniem, że jednak dobrze odpowiedziałem Komendantowi, ale
jednocześnie z niepokojem, co z tego wyjdzie i jak Komendant rozstrzygnie me losy.

W każdym razie wybierad coś „dla siebie” - nie było sensu.

Takie rzeczy to nie z Komendantem.

SPRAWY URZĘDNICZE

W kilka dni po wyborach do Senatu, dnia 28 listopada 1930 roku, wezwany zostałem na Radę
Gabinetową, do Prezydium Rady Ministrów.

Gdy zebraliśmy się w sali posiedzeo, punktualnie o godzinie pierwszej po południu, wszedł Pan
Marszałek w towarzystwie ministra Becka i... prezesa Sławka.

Byliśmy wszyscy zaskoczeni obecnością prezesa Sławka, który nie należał do składu gabinetu, i
zrozumieliśmy, że święci się coś niezwykłego.

Komendant siadł na swym miejscu i zaczął mówid, od razu głosem wzburzonym:

„Pierwszą rzeczą, którą mam zakomunikowad panom - podaję się do dymisji... Ja już poirytowałem się
tak, że boję się z ludźmi rozmawiad... Szarpnąłem się silnie i już więcej nie mogę pracowad.

Pan Prezydent wyznaczył na premiera - pana Sławka. Daję panu Sławkowi czas do sformowania
gabinetu według jego myśli... Krótki czas...

Przez ten czas jestem prezesem gabinetu i moja rączka (otwierając rękę i patrząc po obecnych)
będzie jeszcze odczuta!

Nie mogę dalej pracowad... Jest zima, ciężka pora i wtedy zawsze stoję na progu śmierci, a ja tego nie
chcę!... (Chwila ciszy grobowej, Komendant mruczy pod wąsem, potem mówi).

Na porządku dziennym jest kwestia urzędnicza.

Dajemy olbrzymie sumy na wydatki osobowe urzędników i emerytury. Ministerstwo Spraw


Wojskowych, na 800 milionów budżetu, daje 300 milionów na wydatki osobowe.
Żałuję teraz, że budżetów nie obciąłem więcej.

W kwestii urzędniczej - postanowiłem sobie nie irytowad siebie...

Mam największą pogardę dla siebie samego, że nie potrafiłem jej przeprowadzid. Zjada nas ten
dodatek dany urzędnikom, a nie mamy dobrych urzędników.

W systemie całej pracy urzędników jest usunięcie siebie od wszelkiej pracy wobec ministrów i
panowie indolentnie to popierają.

Indolencja jest wadą Polski. Dlatego mamy do czynienia z budżetem, który nie ma sensu, bo gubi się
on dla urzędników.

Po co zbierad podatki na nich. Tak zwane gażowe budżety nie mają kultury pracy.

Ten system indolencji do wszystkiego, co jest osobą, jest tak charakterystyczny dla Polaków.

U nas jest zawsze robienie dla osoby, nie dla rzeczy, nie dla pracy i wielkości Paostwa.

Druga metoda urzędników to jest grożenie palcem w jakimś Trybunale Administracyjnym. Ja


przedstawię swój program tak, by panom ułatwid obcięcie nadmiernych personaliów. Każdy z panów
ma swego pomocnika dla personaliów.

Ja idę przeciw wszystkim moim pomocnikom i dlatego wojsko się poprawia i wykazuje swoją wartośd.

Projekt mój polega na wniesieniu do Sejmu zmiany pragmatyki służbowej. Bo dotychczasowa jest to
spisek przeciw Paostwu, który panowie popieracie, by nie mied kłopotu!

Poleciłem panu Pierackiemu przygotowad wszystkie paragrafy pragmatyki, które mają byd zmienione.

Ja szczęśliwie dałem sobie radę z najgorszym złem - panami posłami.

Pan Sławek ma dad sobie radę z drugim złem - prawami urzędników.

Paostwo jest bez praw wobec urzędników!!

Następna rzecz, to jest ustanowienie konieczności posiadania w każdej dykasterii jednego człowieka -
ministra lub jego pomocnika, który ma kwalifikowad urzędników tak pilnie, by była nulla dies sine
linea61...

Urzędnicy nie mogą sami się kwalifikowad swymi sowietami. Kwalifikowad powinni tylko przełożeni.

Musi dlatego nastąpid zmiana biur personalnych i dawad tam ludzi bezwzględnych.

Do góry mogą iśd tylko ci, co są bardzo pracowici, a tacy są w Polsce, co żyły z siebie wyciągają, lub
zdolni ludzie. Ale zdolni hultaje - za nic w świecie!

Następną rzeczą są emerytury.

61
Nulla dies sine linea (łac.) - ani dnia bez kreski (tj. bez posunięcia pracy naprzód).
Z trwogą śledziłem wzrost emerytur w sposób anormalny, gdyż emerytury płacimy anormalnie. Tylko
dwunastoletnia służba powinna byd ceniona, a nie wymyślanie jeszcze jakichś dodatków.

Wszystkie prawa urzędników następują «mechanicznie» i zawsze działają in plus, nigdy in minus.
Musi tam byd ukryte tyle świostw, jak... Pan minister Matuszewski musi sam wziąd energicznego
człowieka, tak by te pobory urzędnicze nie szły więcej w górę, a nawet spadły.

My płacimy za służbę dla Rosji, Austrii i Niemiec, nie wiadomo czemu.

Powtarzam, konieczne jest:

1) Zniesienie z pragmatyki służbowej tych paragrafów, które szkodzą rządzeniu.


2) Zniesienie indolencji ministrów i obcięcie najrozmaitszych «etatów».

Ja wolę nie mied złego oficera niż płacid mu niepotrzebnie pieniądze. Sama budowa waszych
«etatów» jest śmieszna.

A później, na ich zasadzie: «Jakżeż ja wyrzucę?!» - zapłacze się pan minister!

Ludzi bez pracy jest w urzędach więcej jak trzecia częśd, to na pewno.

Wobec tego, że ja tylko robiłem porządek w personaliach, a indolentni ministrowie - nic,


znajdowałem wszędzie przeszkody w postaci mafij urzędniczych.

To są dranie w tych mafiach, a panowie chcecie tylko wygody mied!... «Niech, niech, niech jeszcze
służą»... mówicie, gdy nie ma pieniędzy.

Gdybyście poświęcili czasu i energii, to te obcięcia budżetowe spokojnie zakooczycie.

Jeden ze sposobów w Polsce: gdy kto jest dureo, to pchnąd go wyżej, bo wtedy nie będzie
przeszkadzał w pracy, a dół będzie pracował.

Te tak zwane «szczebły» i rangi są zupełnie szkodliwe.

To dobry projekt pana Matuszewskiego, by wzrost budżetu zatrzymad przez usunięcie trzech dziur w
worku budżetowym: sprawy urzędniczej, interwencji zbożowej i bezrobocia.

Najważniejsza jest pierwsza sprawa urzędnicza.

Żałuję mocno, że nie zrobiłem tu pierwszych kroków realnych. Zmuszony jestem zwalid na pana
Sławka tę ciężką i niezwykłą pracę.

Po Sejmie ta druga rzecz jest najważniejszą naprawą Paostwa. Ja sądzę, że dla pierwszego kroku na
tej drodze wprowadzenie tych rzeczy jest wystarczające.

Musi jednak sam minister lub jego pomocnik siedzied na personaliach...

Na początku Paostwa ta banda mafij rosła, ale ja miałem wojnę!

Wszędzie furtki i wyjątki dla wybranych, to stała praca personaliów. Co to za zabawa?!... Krętacze,
wstyd mówid o waszych urzędnikach.
Jeden człowiek pracowity pracuje za dziesięciu innych! Dlatego każda rzecz, której w urzędach
dotknąd, to stare g..., śmierdzi i śmierdzi. Ten wóz paostwowy i zapałki, które go zatrzymują.

Dlatego wasz obowiązek - przestad byd indolentnymi, tak by całą pracą urzędników nie było tylko
wygodnie wy... się w wychodkach paostwowych!... (Ciężko oddychając). Przepraszam, ja zaczynam się
irytowad”...

Minister Matuszewski wtrąca uwagę, że koszty osobowe budżetu są tak duże, gdyż obejmują również
koszty personelu przedsiębiorstw paostwowych, Komendant jednak nie zgadza się na to, mówiąc:

„Tak, według pana, przemysł i handel - jeszcze jako tako, roboty publiczne - jeszcze jako tako,
wszystko jako tako! Tak nie można pracowad!

Ja nie cofam żadnych słów. Ta niemoc panów w stosunku do urzędników, ja nie mogę jej znosid.
Dlatego zaczynam wycofywad się z politycznego centrum i podaję się do dymisji.

Muszę przedtem załatwid różne rzeczy z panem Sławkiem i przeprowadzę z nim szereg rozmów. Dalej
moje mieszanie się do spraw paostwowych nie sięga, gdyż jesteśmy w stanie kryzysu ministerialnego.
(Nachylając się do prezesa Sławka). Będę dzisiaj z tobą mówił i pomówię z tobą o terminach, i proszę
cię, byś ich nie chybił, bo inaczej - ja wszystko rzucę... (Zwracając się do ministrów).

Ja dzisiaj z panem Sławkiem ułożę terminy i do tego czasu nie podam się do dymisji.

Pan Kwiatkowski się śmieje, a sam wygląda zmęczony, inaczej, niż gdy tu przyszedł”.

Minister Kwiatkowski mówi, że gdy wypocznie miesiąc, będzie wyglądał jak dawniej.

Pan Marszałek przerywa mu, mówiąc z żywością:

„A ja panu radzę wziąd urlop na dwa miesiące minimum. Ja panu powiem zdanie pana doktora
Pareoskiego, który był jednym z najznakomitszych doktorów.

Gdy mnie leczył, jeszcze przed wojną, mówił mi często: «Pan odpoczywa, ale pan odpoczywa za
krótko, bo miesiąc to jest za krótko dla restytucji nerwów».

Gdy mówiłem mu, że po miesiącu nudzę się już na urlopie, on powiedział, że dopiero gdy pan zaczyna
się nudzid, dopiero wtedy zaczyna byd dobrze. Nerwy restytuują się tylko w czasie snu i dopiero w
drugim miesiącu odpoczynku.

Dlatego ja panów opuszczam i wyjeżdżam na dłuższą kurację. Ja nie mogę już wytrzymad całej zimy u
nas. Mnie szarpnęła przeszła zima tak, że się przeraziłem.

Wyszedłem z zimy jak konie na Syberii, które nie mają stajen. Konie słaniają się na nogach...

Ja nie wiem, czy, jeszcze parę tygodni, ja bym wygrał wybory, tak jestem osłabiony... Ale ja - «chytra
Litwina» jestem. (Zwracając się do prezesa Sławka). Ja myślałem, że trzeba będzie pracowad z
wyborami do stycznia. Ponieważ wygrałeś je wcześniej, ja mówię, że ja byłem w rządzie, a nie ty!
(Śmiejąc się). No już minęło! (Po chwili milczenia, jakby w zamyśleniu).

Ja zawsze mówię, że nie jestem Polakiem, bo bym się często za panów wstydził i wstydzę... (Nagle
urywając wątek przemówienia). Rozmowy przy panu Sławku poprowadzę z panami Zaleskim i
Matuszewskim. Jeszcze poprowadzę rozmowę z tobą i panem Składkowskim. To jeszcze mogę, bo to
krótka osobista rozmowa.

Terminy są krótkie, siedem, osiem dni... Ja dłużej nie wytrzymam...

W Polsce nigdy jednej rozmowy zrobid nie można. Tylko ja robię jedną rozmowę, ale - nie jestem
Polakiem... Ty będziesz miał czterdzieści rozmów. Ty jesteś Polakiem i lubisz personalne sprawy
odrabiad... Ja tych trzech dni ostatnich ci nie zapomnę. Ja już tak jestem przemęczony, że po południu
jestem do niczego.

Ja nie mogę nie powiedzied, że pracując nadmiernie, spokojnie zbliżam się do grobu. Dlatego zawsze
z podziwem jestem dla mego ojca, który mógł pracowad dziennie 18 godzin. Ja tak wytrzymywałem
tylko do trzydziestego roku życia. Teraz jestem zmęczony...

Ale w systemie każdego kryzysu ministerialnego są rzeczy trwożące. Dlatego jutro to ogłoszę, że zimą
z trudem znoszę ten klimat i muszę wyjeżdżad.

Praca związana z pragmatyką urzędniczą była przeze mnie polecona panu Pierackiemu, który, mimo
choroby, stanął do roboty. Tylko on jest zbyt gruntowny i przepracowuje się... (Po chwili namysłu i
patrzenia w dal).

Ja serdecznie panom wszystkim dziękuję”.

Komendant wychodzi z sali z prezesem Sławkiem i ministrem Beckiem, lekko skinąwszy głową na
pożegnanie z ministrami swego gabinetu.

„KRÓTKA OSOBISTA ROZMOWA”

Z niecierpliwością oczekiwałem „osobistej rozmowy” ze mną, zapowiedzianej przez Pana Marszałka w


czasie ostatniej Rady Gabinetowej.

Nastąpiła ona dnia 3 grudnia 1930 roku, o godzinie piątej i pół po południu, w gabinecie premiera, w
Prezydium Rady Ministrów.

Tym razem pokój jest jasno oświetlony. Komendant w mundurze marszałka stoi na środku gabinetu.
Jest zmęczony i przygaszony.

Melduję się „na rozkaz”.

Pan Marszałek: „Jak się macie, moje dziecko? Chodźcie-no tutaj! (Podaje mi rękę).

Więc ja myślałem długo i postanowiłem, skoro zostawiliście mi wybór, że zostaniecie w Ministerstwie


Spraw Wewnętrznych.

Tak będzie lepiej. Ja jestem zmęczony i nie mogę przeprowadzid w wojsku wszystkich koniecznych
rozmów.
Będzie to trwało jeszcze trzy, cztery, może do sześciu miesięcy, czyli na wiosnę pójdziecie do wojska.
Tylko nie mówcie nikomu, bo zaraz mam w wojsku rwetes”.

W tej chwili wszedł do gabinetu premier Sławek, będący w trakcie tworzenia nowego gabinetu.

„A co, jak ci idzie?”... spytał go Komendant.

Zrozumiałem, że trzeba odejśd i pożegnałem się.

„Osobista rozmowa” była rzeczywiście „krótka”, ale niezwykle serdeczna.

Widocznie Komendant chciał mnie wynagrodzid za zwymyślanie przed dwoma tygodniami od


„austriackich stablerów”.

PRZEJŚCIE NA SZEFA ADMINISTRACJI ARMII

Dobiegał już rok od wyznaczenia mnie przez Pana Marszałka na ministra spraw wewnętrznych i nic
nie było słychad o zapowiedzianym powrocie mej skromnej osoby do wojska.

A przecież gdy rok temu, w czerwcu roku 1930, wyznaczył mię Komendant na sprawy wewnętrzne,
powiedział wyraźnie: „Zrobicie wybory, a potem, nie ma rady, macie wracad do wojska”.

W myśl tych słów Pana Marszałka debatowałem parę razy, czy nie oddad mu „mej teki do dyspozycji”,
mówiąc górnolotnym językiem paostw parlamentarnych.

Rozumiałem jednak nonsens podobnego wystąpienia wobec ciągłej i nieustannej „dyspozycyjności”


naszych „tek” w rękach Komendanta.

Siedziałem więc cicho i robiłem swoje, jak umiałem, w sprawach wewnętrznych, mimo że od
wyborów minęło już przeszło pół roku.

Wyznaję, że nie bardzo mię to martwiło, bo zawsze co minister, to nie wiceminister, chodby przy
samym Komendancie, poza tym nie byłem pewny, jakie trudności napotkam jako wiceminister spraw
wojskowych, ze wzglądu na moje „nieliniowe” pochodzenie.

O wytyczne zasadnicze mej pracy nie bałem się wiedząc, że będę pracował pod bezpośredniem
kierownictwem Pana Marszałka jako ministra.

Tak stały sprawy, gdy wezwany zostałem do Belwederu na dzieo 2 czerwca 1931 roku, na godzinę pół
do pierwszej po południu. Nie wiedziałem zupełnie, czy Komendant będzie rozmawiał ze mną jeszcze
w sprawach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, czy też już - Wojskowych.

Był jasny, słoneczny dzieo letni - i narożny salon Belwederu tonął w promieniach słooca, gdy
meldowałem się Panu Marszałkowi.

Zastałem Komendanta siedzącego za owalnym stołem w rogu pokoju, roześmianego i patrzącego na


mnie z przekorą. Ledwie usiadłem, gdy Pan Marszałek zawołał: „Przyszła kryska na Matyska!
Taki jestem kontent, że tę sprawę już załatwiłem. Przypieczętowałem ją dymisją... Teraz wasze
zmartwienie.

Konarzewski i szef sztabu wiedzą już, że będziecie głównym administratorem. Sprawa będzie trwad
do kooca czerwca.

Stopniowo będziecie odbierad służbę i musicie się zaznajomid głównie z budżetem, bo będziecie w
nim pracowad. Czas macie do pracy w waszym obecnym ministerstwie jeszcze do kooca czerwca,
chociaż ja straszę pana premiera, że już do kooca czerwca nie wytrzymam”.

Tu Pan Marszałek zaśmiał się, jakby chciał pokazad, że bez takiego pracownika jak ja mógłby
„wytrzymad” nie tylko „do kooca czerwca”, ale całe życie - i przeszedł do pierwszych rozkazów w
sprawach wojskowych.

Mam więc, pozostając na razie na stanowisku obecnym, ministra spraw wewnętrznych, stopniowo w
ciągu czerwca, z zachowaniem tajemnicy, wchodzid w służbę generała Konarzewskiego, I
wiceministra spraw wojskowych, przy czym muszę się zaznajomid głównie z „urządzeniem nowego
budżetu” na rok przyszły.

Mam iśd życzliwie wobec żądao wiceministra generała Fabrycego, szczególnie w sprawie wyszkolenia
strzeleckiego wojska i potrzebnej do tego amunicji.

„Jeszcze jedna kwestia, to jest zbadad specjalnie przezbrojenie - ujednostajnienie uzbrojenia wojska,
gdyż jest jeszcze kilka dywizyj z karabinami francuskimi. To mamy zrobid... Musiałem cały rok
poświęcid Paostwu, stąd straciłem dużo pracy w wojsku. Na zimę wyznaczę coraz więcej pracy.

Tyle wam chciałem powiedzied, moje dziecko” - zakooczył Komendant swe przemówienie, żegnając
się łaskawie ze mną.

Opuściłem Belweder i wracałem zamyślony do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Było o czym myśled. Od dwóch lat nie miałem urlopu. W zeszłym roku w czasie wakacyjnym wypadło
mi kręcid się koło sprawy brzeskiej, pacyfikacji Małopolski i wyborów. W tym roku, gdy myślałem
trochę wypocząd - otrzymuję na miesiąc czerwiec zajęcie podwójne, a później nową zupełnie służbę z
miłościwą zapowiedzią Pana Marszałka: „na zimę wyznaczę coraz więcej pracy”.

Nic więc z mego wypoczynku, ale za to przecież będę pracował w bliskości Komendanta i w sprawach
wojska, które On stawia zawsze tak wysoko.

Ja, skromny lekarz wojskowy, mam, na skutek zaufania do mnie Komendanta, przygotowywad Mu
materiałową częśd przyszłej wojny, przyszłych Jego zwycięstw.

Można byd podniesionym na duchu, obejmując podobną służbę, nawet będąc przypadkowo, z
rozkazu Pana Marszałka, ministrem spraw wewnętrznych.

Będę więc pracował przez czerwiec od 8 godziny do 10 w Ministerstwie Spraw Wojskowych, a od 10


do 3 po południu w sprawach wewnętrznych.
Dopiero Komendant zdziwi się, gdy zobaczy, że chwyciłem szybko w ręce sprawy administracji armii,
mimo że mam w sprawach wewnętrznych przez cały czerwiec wybory uzupełniające w paru
okręgach. Nie mogą przecież one wypaśd gorzej niż poprzednie, zakwestionowane.

Pokażemy, że Sarmata umie jeszcze wolnym byd!!

PODANIE O DYMISJĘ ZE STANOWISKA MINISTRA SPRAW


WEWNĘTRZNYCH

Dnia 15 czerwca 1931 roku zostałem wezwany do Belwederu na godzinę pierwszą po południu.

Pana Marszałka zastałem siedzącego w narożnym saloniku, przy stawianiu pasjansa, ubranego w
kurtkę strzelecką bez odznak. Ledwie usiadłem po przeciwległej stronie stołu, gdy Komendant zaczął:

„Czy gotowi jesteście?!”

Ja przypuszczałem, że Panu Marszałkowi chodzi o moje studia budżetowe, zacząłem więc recytowad
wszystko, czego zdążyłem nauczyd się przez kilka dni od generała Konarzewskiego i pułkownika
Langnera.

Komendant przerwał mi jednak szybko ten popis, mówiąc: „Nie to! Pytam, czy jesteście gotowi ze
sprawami formalnymi. Przecież musicie podad się do dymisji i tak dalej. (Po chwili milczenia).

Musimy sobie wyznaczyd pewne terminy.

Rozumiecie, tu trzeba byłoby Rady Ministrów na robienie podsekretarza stanu, ale ja nie chcę, by
Rada Ministrów miała mi mówid, co robid z generałami, więc poproszę premiera, by zrobił mi
ustępstwo i żeby was mianował tylko Pan Prezydent i ja.

Podanie do dymisji złożycie po rozmowie jutrzejszej z prezesem gabinetu”.

Gdy odpowiedziałem: „Rozkaz, Panie Marszałku!” - nagle usłyszałem wypowiedziane twardo:

„Nie będziecie pierwszym wiceministrem, lecz drugim wiceministrem i szefem Administracji Armii!”

Wyznaję, że zabolało mię to na razie, ale złapałem w siebie duży łyk powietrza i znów zawołałem:
„Rozkaz, Panie Marszałku!”.

Teraz Komendant kazał mi omówid ze swym szefem gabinetu, majorem Sokołowskim, wydanie
rozkazu, mieszczącego w sobie specjalne pełnomocnictwo w sprawach pieniężnych, brzmiące
podobnie do tego, które otrzymał od Pana Marszałka generał Konarzewski.

Sprawę przyszłego budżetu mam omówid z generałem Fabrycym i szefem sztabu, generałem
Piskorem, przy czym Pan Marszałek dał wytyczną następującą:
„Chcę, by w tym tygodniu rzecz została przez was z Fabrycym i szefem sztabu dociągnięta do różnic i
te różnice pójdą na moje rozstrzygnięcie; te różnice rozstrzygnę w sobotę. Docisnąd do różnic między
wami, Fabrycym i szefem sztabu, tak bym nie musiał wszystkiego przeglądad.

Teraz rzecz związana z zeszłym rokiem budżetowym. Za zeszły rok my nie otrzymaliśmy
siedemdziesiąt kilka milionów... Rozpada się to na poszczególne pozycje... Te rzeczy wy musicie mied
spisane pozycjami. Ja odmówiłem wypłaty szeregu rzeczy - nie płacę, bo mi nie dają pieniędzy. Te
pozycje muszą zostad - w tej sytuacji - nie wypłacone. Tegorocznego budżetu w to nie wkładam!

Odmówiłem rachunków do Kontroli Generalnej, bo nie rozumiem, jak to ma byd, że mam płacid
pieniędzmi, których nie dostałem.

Okres ulgowych miesięcy musi byd przedłużony, bo w tym chaosie... niemożliwe nic wiedzied... I o
tym będę jutro rozmawiał z prezesem gabinetu...

Spiszcie mi to wszystko, co zostało do opłacenia z zeszłego roku!! (Szukając w papierach). Może to i


mam, ale zagubiłem kartkę.

Stosunek mój do pieniędzy - niewypłacalnośd, gdyż odmawiam płacenia aż do otrzymania należności


za rok ubiegły.

Waszym zastępcą zamianuję pułkownika Langnera, szefa Biura Ogólnoadministracyjnego. Na


przemysł wojenny weźmiecie pułkownika Czuruka.

Streszczam się:

1) Dociągnie pan do różnic budżetowych z Fabrycym i Piskorem i da mi do rozstrzygnięcia.


2) Zrobi pan spis pozycyj nie wypłaconych za rok ubiegły i powie, że pieniędzy na ten cel nie
otrzymaliśmy. To... było zmuszanie nas do wypłaty z tegorocznego budżetu, a ja tego nie
chcę!
Jak wy mi podacie rachunek rzeczy nie wypłaconych, to ja rozumiem, że pewne rzeczy dadzą
się zapłacid. Może, ale niewiele...
3) 3) Jutro was zawiadomię, czy już się podajecie do dymisji, czy nie.
4) Musicie przygotowad rzeczy związane z Langnerem i Czurukiem, bo ja rozkazów dotąd nie
podpisałem.

Muszę wam powiedzied, że z Maciejowskim mówiłem, że można wyjśd z przemysłu uzbrojenia...”

W koocu spytałem Pana Marszałka, czy mam złożyd mój mandat poselski przy przejściu do wojska.

Komendant roześmiał się wesoło i zawołał:

„Ależ po co, będziecie właśnie parlamentarnym podsekretarzem stanu i to w moim ministerstwie!”.

Tu pan Marszałek mię pożegnał.

Na drugi dzieo zgłosiłem się, w myśl otrzymanego rozkazu, u premiera Prystora, meldując, że
zamierzam podad się do dymisji ze stanowiska ministra spraw wewnętrznych.
Pan premier odpowiedział, że mówił w tej sprawie z Komendantem i mam pełnid obowiązki w
sprawach wewnętrznych do 22 czerwca, ale podanie do Pana Prezydenta Rzeczypospolitej mam
napisad jeszcze dzisiaj.

Premier będzie prosił Pana Prezydenta o zwolnienie mnie z datą 22 czerwca.

Tak też się stało. Napisałem podanie o zwolnienie, a 23 czerwca meldowałem się u Pana Prezydenta
Rzeczypospolitej już jako wiceminister spraw wojskowych.

W drugim dniu mego urzędowania otrzymałem następujące pismo:

„Rozkaz Dzienny Nr 20 Ministerstwa Spraw Wojskowych


Warszawa, dnia 24.VI.1931 r.

Wyciąg

Wszelkie sprawy natury pieniężnej przekazuję tymczasowo Szefowi Administracji Armii gen. bryg.
Sławoj Składkowskiemu Felicjanowi, który za celowośd gospodarki pieniężnej ponosi osobiście
odpowiedzialnośd.

Minister Spraw Wojskowych


(-) J. Piłsudski
Marszałek Polski”

Skromnośd nakazuje mi dodad, że to „tymczasowe” przekazanie „wszelkich spraw natury pieniężnej”


trwało aż do śmierci Komendanta.

SPRAWY ADMINISTRACYJNE

Dnia 18 czerwca 1931 roku pułkownik Glabisz wezwał mnie przez telefon do Inspektoratu na godzinę
czwartą i pół po południu.

Komendant siedzi za stołem w drugim gabinecie, jest zmęczony i nie ogolony, ubrany w rozpiętą pod
szyją kurtkę strzelecką.

Gdy zameldowałem się i siadłem przy drugim koocu długiego stołu, Pan Marszałek wypowiedział
szereg myśli o administrowaniu wojska, z których mogę podad następujące:

„Wy tam macie to Biuro Ogólnoadministracyjne.

Mój «stand punkt»62 jest taki, ja zmieniłem dużo, co jest linią, natomiast, niestety, w pracy
ministerium nie zrobiłem zmian...

62
Standpunkt (niem.) - stanowisko.
Ja ciągle jednej rzeczy się obawiam - umiejętności robienia i pracowania w czemś, co nie jest bojem.

Postępują jak «duraczki», a ja sam wszystkim muszę się zajmowad. Jak kiedyś: sześd ministeriów
wybudowali na tyłach, w czasie wojny.

Ja nie mogę tego ująd inaczej, jak konieczności posiadania ludzi przygotowanych personalnie, by byd
administratorami i dowódcami tyłów.

Dlatego to tę robotę - wysoko stawiam i cenię. I dlatego na szefa Biura Ogólnoadministracyjnego


należy szukad człowieka, który by już w tej dziedzinie się specjalizował. Wszystko jedno, czy to będzie
dowódca pułku, czy brygady, wybierajcie. Nie każdego oddam.

Więc jest tak. Ja, na przykład, Zabdyra odebrałem od pułku i postawiłem go na ważnej dziedzinie
poboru... Langner - poszedł z brygady... Może by dad wam Zabdyra... Bo tu trzeba człowieka, który by
umiał również administrowad swoją portmonetką i swoimi spodniami... (Śmiejąc się).

Pan patrzy na mnie, że ja tego nie umiem. Tak, ja jestem od wielkiej koncepcji, nie od administracji.

Mój ojciec, nieboszczyk, był wspaniałym uczonym agronomem, ale taki ogromny majątek, jak Zułów,
przy koocu jego życia wyglądał jak Smorgonie po rozstrzelaniu. Był na dziedziocu las słupów
kamiennych, zbudowanych nie wiadomo po co.

Bóg wie, czego on tam narobił, bo nie był administratorem. Ja również...

Pięd kas w czasie rewolucji dali mi do ręki, bo umiałem powiedzied, że nie dam pieniędzy. Toteż
najszczęśliwszy byłem, gdy w kasie zostało już 20 halerzy, bo wtedy byłem spokojny. Tak, to przedtem
po nocach nie sypiałem... (Po chwili milczenia).

Pan musi mi przygotowad przynajmniej kilku kandydatów. Ludzie nasi muszą nauczyd się to robid. To
musi byd człowiek, który ma autorytet, który dowodził pułkiem lub brygadą.

Nie może byd z tych ludzi «mniej-więcej».. Wprost z linii musi przyjśd ten człowiek na Biuro
Ogólnoadministracyjne.

To wszystko do was.

Przyjdziecie w sobotę, wy, Fabrycy i Piskor, i Langner; godziny jeszcze nie wiem”.

Melduję swoje odejście, żegnany skinieniem głowy Komendanta.

Gdy zebraliśmy się w Inspektoracie, w składzie wskazanym przez Komendanta, dnia 20 czerwca o
godzinie czwartej i pół, Pan Marszałek poruszył zagadnienie minimum budżetu, potrzebnego do
dobrego życia wojska. Poza to minimum Pan Marszałek nie zajdzie, grożąc w przeciwnym razie:
„Wtedy ja pójdę!”...

Jeszcze raz zebraliśmy się w sprawach budżetowych dnia 3 lipca, w Inspektoracie.

Po omówieniu spraw budżetowych Komendant oświadczył, że wyjeżdża na urlop, mniej więcej do


połowy sierpnia. Zastępowad Pana Marszałka ma generał Fabrycy. Do pomocy otrzymuje on generała
Kasprzyckiego, który ma w tych dniach zgłosid się do służby w ministerstwie.
Dnia 4 lipca 1931 roku, o godzinie dziewiątej minut dwadzieścia rano, Komendant, w dobrym
humorze, wyjechał na urlop z Dworca Wileoskiego.

Jak zawsze, mimo nie zapowiadanego wyjazdu Pana Marszałka, na peronach, przylegających do
pociągu, przy którym był przyczepiony wagon Komendanta, zebrały się tłumy ludzi.

Okna domu kolejarzy, przylegającego do dworca były wypełnione całymi rodzinami, chcącymi
pokazad Komendanta swym dzieciom.

Poza tym, jak zawsze, odjazd odbył się bez żadnych uroczystości. Paru tylko ministrów i
wiceministrowie spraw wojskowych, wreszcie inspektor Szmidt, mający prowadzid pociąg, oczekiwali
na peronie przybycia Pana Marszałka.

Przyjechał w ostatniej chwili, przed czasem odejścia pociągu i, radosny z powodu oczekujących Go
wakacyj, lekko i szybko wszedł do wagonu.

Za chwilę pociąg odszedł, uwożąc Komendanta w kierunku Jego Wilna.

„TENDENCJE PRAWODAWCZE”

Dnia 4 sierpnia 1931 roku. wkrótce po powrocie Komendanta z urlopu, wezwani zostaliśmy do
Inspektoratu: generał Fabrycy, ja i major Sokołowski, szef Gabinetu Ministra.

Po zameldowaniu się i zajęciu miejsc przy dużym stole w pierwszym gabinecie Pana Marszałka,
usłyszeliśmy, co następuje:

„Proszę panów, ja was ściągnąłem dla jednej sprawy, związanej z tendencjami prawodawczymi.

Ja się zawsze sprzeciwiałem tendencjom prawodawczym, do których ludzie są chętni. Niestety, to


było bezużyteczne i tendencje te istnieją. To wydaje mi się nonsensem, bo i tak jesteśmy w chaosie, a
tu jeszcze nowy chaos!

Coś nie klapuje i dlatego wydajemy nowy dekret. Byłem temu przeciwny.

Gdy przyszedł Sejm z naszą większością, sam byłem inicjatorem poprawienia różnych ustaw, czyli
tego, co przechodzi przez Sejm.

Możnośd wydawania dekretów Pana Prezydenta sprawiła to, że ministrowie wnieśli 800 dekretów i
Sejm przestał je nawet oprotestowywad, bo to było niemożliwe.

Ja stwierdziłem przed wyjazdem do Founchalu63, że Sejmowi trzeba dad raczej robotę konstytucyjną.
Na przykład system kontroli paostwowej, który jest przestarzały, albo zmiana ustawy o samorządach.
Wyrosła z tego po mym wyjeździe gwałtowna fala prawodawstwa, bo musimy zmieniad przez Sejm
to, co on uchwalił.

63
Funchal - główne miasto Madery (Portugalia). Piłsudski wypoczywał na Maderze od grudnia 1930 do marca
1931 r.
Po powrocie spotkałem projekty idące i od wojska.

Samo nasze prawodawstwo jest takie, że wszystko podpada pod Sejm. Brak jest u nas różnicy między
ustawą a przepisem. Najlepiej działad w drobnych sprawach drogą przepisów, a nie ustawodawstwa.

Ale tu spotykamy przeszkody w istniejącym już ustawodawstwie.

Wstrzymałem swoje podpisy pod nowymi ustawami, bo Sejm jest już nimi zawalony.

Wczoraj z prezesem gabinetu stwierdziłem, że najciężej muszę krzywdzid mą dykasterię, gdyż jestem
przyzwoitym paostwowcem, a inni ministrowie nie są nimi.

To pochodzi z czasów Sejmu Ustawodawczego i następnego, gdy tworzono, jak mówili u nas, w
pierwszym pułku - regulowanie nieporządków.

Otóż powiedziałem panu prezesowi, że przystępuję obecnie do prawodawstwa wojskowego i chcę


dodad chodby sto ustaw.

Biedy w starych naszych ustawach: duch ograniczenia Paostwa wszelkimi sposobami. Ograniczenie to
osiągamy czy to elementem społecznym, czy to składkowym pismem praw dla każdej partii. Stąd w
ustawach widzimy frazesy, dodane nie wiadomo po co - nonsens ówczesnego życia - dzięki którym w
tych prawach jest dużo nie tylko sprzeczności, ale i nieokreśloności. Język nie jest jeden i ten sam w
ciągu całej ustawy. Są miejsca, gdzie są podawane rzeczy wprost studenckie.

Dlatego przy próbach ustawodawczych, z naszej strony, trzeba iśd drogą poprawek, a nie całych
nowych praw. To łatwiej przejdzie i daje możnośd uregulowania rzeczy istotnych przez wyrzucenie
szeregu paragrafów niepotrzebnych, a nie powiększanie ich liczby.

Jeszcze istnieje jedna tendencja w Sejmie: oddad to wszystko Prezydentowi do podpisania, by się
pozbyd tego. Będą te składkowe rzeczy niezbyt i dla nich przyjemne.

Tak może prędzej dojdę do tego, by dad Panu Prezydentowi prawo dekretowania.

Stąd u nas w wojsku konieczne jest przygotowanie pewnej akcji. Najprzód trzeba utworzyd prawną
komisję, celem przejrzenia starych ustaw, zrobienia planu prac i wybrania najprzód, co idzie prędzej,
a co później.

Ustawy, które nam ciążą, należy wysunąd naprzód, drogą poprawek, a nie nowego ustawodawstwa.

Mamy obecnie - początek sierpnia. Należy zacząd pracę w ten sposób, by skooczyd ją w drugiej
połowie sierpnia. Pierwsze idą rzeczy już przygotowane (przeglądając podaną przeze mnie kartką z
projektami ustaw).

Czy to nie można zrobid drogą rozkazów?

Więc to jest pragmatyka? Pragmatyki - teraz nie można.

Lepiej tych cywilów z ich pragmatyką odczekad niż, odwrotnie, iśd razem!

Ustawa o Czerwonym Krzyżu? Czy Czerwony Krzyż nie ma już innych podatków? Kontrola zawsze jest
trudna przy pobieraniu opłat stałych.
Więc, panowie, zaczniecie ten okres próbny pracy ustawodawczej.

Dacie poprawki do starego ustawodawstwa, do rzeczy, które obciążają Paostwo wydatkami i


niejasnościami, a nie dadzą się załatwid drogą rozkazów.

Jest zawsze w ustawach i rozporządzeniach dodatkowa praca włożona: zwalid odpowiedzialnośd na


kogo innego, na Radę Ministrów.

Dobrze byłoby, gdybyście odciążyli Radę Ministrów, a odpowiedzialnośd włożyli na ministra spraw
wojskowych, a co nie można, dali na podpis Pana Prezydenta.

Wojsko i sprawy zagraniczne najlepiej zostawid przy Prezydencie.

W paostwach monarchicznych to było przy królu, przez samo jego urodzenie. To dawało
«ustojcziwoje rawnowiesje».

Więc dokonacie próby przejrzenia praw i wyciągniecie z nich, co jest najodpowiedniejszego. Na


koniec sierpnia macie przygotowad 27 ustaw.

Sokołowski zamelduje rzeczy, do mego podpisu. (Po chwili milczenia, patrząc z uśmiechem w dal).

A ja będę postępował tak, jak zastępca sprawnika na Syberii...

Na Syberii, w pierwsze dwa lata pobytu w Kiereosku, zrobili mi rodzaj posady w Kierenskoj
Grażdanskoj Bolnice64. Statut tego szpitala był jeszcze z czasów Mikołaja I. Rządził szpitalem doktór i
smotritiel.

Poza tym była Rada Szpitalna, którą stanowili: sprawnik, pomocnik sprawnika, sędzia miejscowy i
podprokurator, potem - pan dowódca «miestnoj roty» - kapitan, i wreszcie doktór.

Sowiet bolnicy zależał od guberni, gdzie był najwyższy sowiet na gubernię, gdzie szły wszystkie
papiery.

Najlepsze w tych papierach były rachunki. Światło liczyło się jeszcze na «salnyja świeczki», chociaż
dawno już w szpitalu paliło się naftą.

Porcje dla chorych były: «ordynarna», «extraordynarna» i mleczna. Doktór co dzieo musiał te porcje
ustanawiad i obliczone było, co idzie na porcję. Był tam wliczony «kwas», którego nikt nie robił, ale
obliczony był na «doli» z ułamkiem jeszcze.

Dlatego, gdy siadałem do rachunków przed koocem miesiąca, to była ostra praca!

Moje rachunki podpisywał doktór, smotritiel i sowiet szpitala.

Otóż opowiadał mi stróż, który nosił rachunki do podpisu, że pomocnik sprawnika, gdy miał podpisad
rachunki, to żegnał się trzy razy i mówił: «Hospodi, pomiłuj!»... (Po chwili milczenia, głośniej).

Tak ja będę wasze prawa i ustawy podpisywał! (Patrząc w dal, z uśmiechem). A ja byłem jednocześnie
sekretarzem szpitala i jego sowietu.
64
Piłsudski przebywał na zesłaniu w Kiereosku nad Leną w latach 1887-1890 i pracował tam jako pisarz
kancelaryjny w szpitalu.
Otóż doktór, młody człowiek, nie mógł znosid tego «kwasu» i «salnych świeczek» i dał projekt zmiany
obliczenia rachunków do Irkucka. Po trzech kwartałach otrzymał za to «nagoniaj», skierowany na cały
sowiet, co ostatecznie spadło na mnie.

Otóż pod tą wymówką władzy musiał «raspisatsia» cały sowiet szpitala. To wszystko zrobiłem
jednocześnie w pół godziny i odesłałem do Irkucka. Bo nagana musiała byd załatwiona i odesłana
natychmiast.

Płacił w szpitalu chory za siebie sam lub gmina. Poszukiwania za chorymi, którzy nie zapłacili, były
częste. Raz przy kontroli zrobiono «naczot» byłemu smotritielowi, na kilka kopiejek.

Poszukiwania go, «pierepiska» trwała już dwa i pół lat, gdy doszła do mnie. Poszukiwania były
robione «w gorodie Tomskie». Bez kolei szło to trzy tygodnie, a i tam się nie śpieszyli. W Tomsku na
blankietach pięciu uczastków policji napisali, że go tam nie ma. Papier i pieczęcie na te poszukiwania
szły już w ruble.

Potem wysłano go szukad na «zołotyje priiski», gdzie chowali się dłużnicy, ale i tam «nie naszłoś».

Myślałem, co robid. Nie załatwionych papierów nie mogło byd we «wchodiaszczem żurnale». Przy
rewizji każdej - najprzód badali akta nie załatwione.

Ja wymyśliłem więc jeszcze jedno miejsce i wysłałem papier z poszukiwaniami do Władywostoku,


prosząc też, jak poprzednicy: «po swiedienjam», by pismo szło jak najdalej i najdłużej...

Więc ja będę te wasze ustawy podpisywał tak, jak ten pomocnik sprawnika” - zakooczył Komendant
swą opowieśd syberyjską, żegnając się z nami.

„SYTUACJA FINANSOWA”

Dnia 6 sierpnia 1931 roku, o godzinie pół do pierwszej po południu, meldowałem się u Pana
Marszałka, na Jego rozkaz, w Inspektoracie.

Komendant widocznie wstał niedawno, gdyż nie był jeszcze ubrany. Zresztą, może nie ubierał się z
powodu upału.

Gdy wszedłem do pierwszego gabinetu i zameldowałem się, Pan Marszałek, widocznie w doskonałym
humorze, nie podając mi ręki, rzucił nagle:

„Powiedzcie, czy to właściwie dobrze jest meldowad się, gdy przełożony nie jest ubrany?”

Pomyślałem chwilę, jak wydobyd się z pułapki, zastawionej na mnie przez Komendanta, i
odpowiedziałem:

„Panie Marszałku, nie wiem, czy dobrze jest meldowad się, wiem tylko, że bardzo niedobrze byłoby
nie zameldowad się”...
Komendant, śmiejąc się, machnął tylko ręką, po czym, siadając przy stole i wskazując mi miejsce
naprzeciw, powiedział z łagodną ironią:

„Jako z «ministrem» naszej szanownej administracji, muszę omówid z wami najprzód, jaka jest nasza
sytuacja finansowa?”

Zameldowałem stan budżetu wojska i zaangażowanie się nasze w wydatkach.

Pan Marszałek słuchał uważnie, nie przerywając, później powiedział krótko: „No, dziękuję”.

Bodaj to zawsze mied takie meldunki u Komendanta.

W kilka dni później, dnia 14 sierpnia, o godzinie pół do szóstej po południu, meldowałem się znów w
Inspektoracie u Pana Marszałka, w sprawach budżetu i administracji.

Po załatwieniu szeregu spraw, związanych z wyszkoleniem wojska, a wymagających dodatków


pieniężnych z budżetu wojska, Pan Marszałek powiedział:

„Jeszcze jedna rzecz, o której ja, tak sobie, zaczynam rozmowę z panem.

Niepokoję się o... i przyszedłem do zdania, że dalsza odbudowa tam koszar da się zrobid przy pomocy
Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. W zeszłym roku miałem opłaconych robotników bez
kredytów i procentów przez Alę (premier Aleksander Prystor). Teraz możemy trochę zrobid przez
Hubickiego. On i dotąd wypłaca zapomogi dla naszych robotników.

Hubicki wstawi odpowiednią sumę i wojsko zatrudni bezrobotnych, wtedy możemy budowad. Częśd
pieniędzy, naturalnie, trzeba robotnikom płacid z naszego budżetu.

Chcę w... dad ten Instytut Geograficzny, by wynieśd go z Warszawy już na tę zimę.

Bo tam, gdzie jest teraz, grożą nam, że dom się niszczy, i chcą zerwad kontrakt z Instytutem.
Spróbujmy więc odnawiad domy aż do listopada i przenieśd Instytut”...

(W parę miesięcy później Pan Marszałek zmienił swą decyzję i kazał Instytut Geograficzny zostawid w
Warszawie).

Przy koocu długiego meldunku, już o zmroku, w związku z omawianiem dążenia do dużej
samodzielności władz prowincjonalnych, Komendant opowiedział o generale rosyjskim Zielonowie,
który jako „gradonaczalnik” miasta Odessy, kazał kłaniad się sobie wszystkim Żydom w mieście.

Został jednak wkrótce usunięty ze swego miejsca na skutek zwymyślania na „bulwarze” w Odessie
szefa departamentu z Petersburga, który przyjechał tajnie na inspekcję i był podobny do Żyda.

Wreszcie meldowałem się u Pana Marszałka w sprawach administracyjnych dnia 2 września 1931 r., o
godzinie pół do pierwszej po południu.

Pan Marszałek był zadowolony z meldunku, gdyż powiedział, żegnając się ze mną:

„Bardzo dobrze. Do widzenia, moje dziecko”.


CZTERY MELDUNKI

Generał Fabrycy i ja - meldowaliśmy się w Inspektoracie u Pana Marszałka, w ciągu krótkiego czasu
cztery razy, w sprawach, których, niestety, podad w tym miejscu nie mogę.

Zanotuję więc w tych meldunkach tylko parę zdao i powiedzeo Komendanta, które mogą byd
ujawnione.

Meldunek z dnia 17 września 1931 roku, o godzinie pół do pierwszej po południu. Niczego nie mogę
podad.

Meldunek z dnia 21 września 1931 roku, o godzinie pół do pierwszej po południu.

...”Wieniawę i Prystora dawno chciałem mianowad generałami, gdyż oni pomagali mi w czasie wojny.
(Po chwili milczenia.) Prystor teraz premierem, to nie można”...

...”Teraz do innych rzeczy. Co mi powiedział mój brat, a minister finansów65. Nie jest pewien, czy
dotrzyma całości budżetu i czy do kooca roku go pokryje. Nie sądzi, by można było liczyd na lepsze
miesiące i na pokrycie dotychczasowych deficytów. (Po chwili milczenia.)

Panie, funt szterling, funt szterling mię martwi! Przechodzimy coraz bardziej na «gotiu»66, a to jest
przecież już z podatków... Ja teraz w funtach szterlingów siedzę, by dad krok w tej sprawie na
przyszłośd przynajmniej. Taki jestem tym zajęty, że nie mogę o czym innym myśled...

Meldunek z dnia 30 września 1931 roku, o godzinie trzynastej.

...”Teraz biedy zimowe na mnie włażą...

...U mnie z czasem paskudnie wychodzi - co do tego wyjazdu, bo 15 października ja mam święto
mojej panny (Panna Jagódka). To już więc podejrzanie dla niej wygląda, że ja tak w okresie takiego
święta - wyjeżdżam...

Ja chcę do Konstancy jechad67, by przedłużyd jesieo, bo tu zima tak wcześnie się zaczyna... I to ja
dostałem urlop od córek tylko na wypadek, gdy będzie deszcz (śmiejąc się). Więc ja proszę Boga o
deszcz...

...Personalia były ważniejsze niż same rzeczy. Miałem z nimi (legionistami) z tego powodu takie sceny,
że jej... jej! To okropne rzeczy wśród tych legionistów. Liczą się kompaniami i sitwą jeszcze z czasów
legionowych. Rzeczy nie mające żadnego znaczenia obecnie (przedrzeźniając): «On był u mnie w
plutonie!!» - Będą już staruszkami i jeszcze będą się kłócid!

Ja raz spotkałem się jeszcze z weteranami 63 roku w takiej samej sprawie. Chciałem dad im Virtuti
Militari, każdemu, kto służył w linii, a nie w tych dodatkach jakichś.

Są u nich mierosławszczycy68 i ci, co są contre.

65
Jan Piłsudski.
66
Tak w tekście.
67
Piłsudski odbył podróż do Konstancy (Rumunia) w październiku 1931 r.
To była główna kłótnia między nimi jeszcze obecnie!

Jeden był dowódcą oddziału nawet, a wykreślili go z listy na Virtuti dlatego, że był
mierosławszczykiem. To już nie mogę zapomnied tego!

Ja, wszystko jedno, mu to Virtuti w liście wstawiłem. Bo co za nonsens!

A ci (legioniści) znów będą tu się kłócid kompaniami z 14 roku!”...

Meldunek z 9 października 1931 roku, o godzinie szóstej po południu.

Komendant wygląda źle, ma wypieki na twarzy i mówi nam już od progu:

„Jestem słaby... i zaziębiony, więc będę może niecierpliwy i wściekły.

...«Technicznego człowieka» mamy w Polsce mało i tym różnimy się bardzo od innych.

To zawsze przypomina mi się biedny mój ordynans, który był ze mną w Paryżu.

Przy powrocie do Polski, w Zbąszyniu wskoczył do mnie do przedziału, budzi mię i krzyczy: «Panie
Naczelniku, przyjechaliśmy do Polski, bo grają Pierwszą Brygadę!»

Pytam go: «Cóż to, źle wam było w Paryżu?»

«Panie Naczelniku - w Paryżu aut więcej jak w Warszawie ludzi, to jak tam żyd można?!»

Rzeczywiście, mój ordynans Władek w Paryżu wlazł w tarapaty. Poszedł zwiedzad miasto, by w
wyznaczonej godzinie do służby stanąd. Poszedł więc sobie, a gdy miał wrócid, wsadzili go do
métropolitain69 i nie wiedział, gdzie ma wysiąśd, bo po francusku nie umiał.

Twierdzi, że nie chcieli go wypuścid, ale - «cud» - wyszedł na górę na ulicę i spotkał przypadkowo
ordynansa generała Henrysa, który był w Polsce. Rzucił się do niego jak do zbawcy, a ten go zabrał do
szynku i wszędzie go przedstawiał, tak że przyszedł do mnie do domu późno i pijany.

Tak oszalał ze strachu, że znów go spod ziemi nie wypuszczą, że bał się wyjśd na ulicę...

Nam brak ludzi obeznanych i oswojonych z techniką...

...Jeszcze jedno, panowie nie zechciejcie tutaj wprowadzad jakichś nowatorstw przez ten czas, jak
mnie nie będzie. Ja teraz robię przygotowania, związane z moim wyjazdem”...

Pan Marszałek żegna się z nami.

WYTYCZNE AWANSOWE

68
Mierosławszczycy - zwolennicy Ludwika Mierosławskiego, dyktatora powstania styczniowego.
69
Métropolitain (franc.) - metro.
Dnia 19 listopada 1931 roku wezwany zostałem do Inspektoratu, razem z generałem Fabrycym, na
godzinę pół do pierwszej po południu.

Pan Marszałek wyszedł do nas do pierwszego gabinetu, ubrany w mundur z trzema odznaczeniami, i
podał nam ogólne wytyczne awansowe w słowach następujących:

Ja kilka dni temu rozmawiałem z szefem gabinetu w sprawie związanej z całym wojskiem. Była
uchwała Rady Ministrów, by nie robid awansów na rok przyszły.

W armii nie można robid tego zatrzymania awansów dla dwóch powodów:

a) istnieje obowiązek kwalifikacji rocznej i nie wolno jej nie wykorzystad;


b) armia musi byd rozumiana, jako całośd, w stanie płynnym, a nie stałym, bo stała armia jest
najgorsza.

Jako przykład może służyd, że gdy armia francuska poszła do wojny, to generał Joffre zmienił dwie
trzecie swych dowódców, w tym nawet swych przyjaciół. Inaczej, Francja byłaby przegrała wojnę.

Ja sam raz byłem w ciężkiej sytuacji z jazdą, bo nie miałem w niej podpułkowników. Dlatego mus
awansu dla wojska istnieje.

Prystor zgodził się na awans w armii, lecz zastrzegł się, by awansując wielu, nie robid obciążeo
budżetowych.

W zeszłym roku awanse dały zwiększenie wynagrodzeo o 450 tysięcy.

Nie jest to tak straszne, gdyż Prystor powiedział, że zwolnionym i tak trzeba płacid emerytury.

Mimo że ja myślę, że Polacy przestaną wreszcie płacid emerytury za to, że ktoś służył Austriakom lub
Moskalom. To zwiększa bardzo budżet, zresztą nie nasz. My, szczęśliwie, pracujemy lepiej niż inne
paostwa, gdyż nie mamy emerytur w budżecie spraw wojskowych.

Wynik mojej dyskusji z premierem Prystorem jest ten, że mogę zrobid w wojsku awanse, ale wąskie.
(Po chwili milczenia, zwracając się do nas dwóch).

Czego od was wymagam?

Ja nie mogę iśd przy tych awansach drogą starszeostwa. Im bardziej awanse są wąskie, tym bardziej
wyborowe muszą byd.

Zatrzymałem się już na najniższych rangach w oczyszczaniu armii. Każda ranga zajmowała mi rok
pracy. Cięcia moje oczyściły personalia do piramidy w hierarchii rang.

Kapitanowie i porucznicy dają trudności, gdyż liczba ich duża. Stąd trudno tu jest iśd rozumnie,
indywidualizując...

Nie można jednak zamykad im drogi do wyjścia wyżej. Stąd kłopot ze starymi majorami.

Panowie obaj będziecie użyci do wszystkich prac awansowych, każdy w swojej dziedzinie...
...Więc kwestia awansów rozstrzygnięta: awanse będą. (Śmiejąc się). Może mniej niż za 400 tysięcy
złotych, ale będą. Szerzej awanse podporuczników ujmę. (Patrząc na mapy, które chcę pokazad Panu
Marszałkowi). Nic więcej nie chcę! Te wasze mapy!!”

Wychodzimy.

WSTĘPNE UWAGI AWANSOWE

Dnia 7 grudnia 1931 roku zostałem wezwany, wraz z mym zastępcą pułkownikiem Langnerem, do
Inspektoratu na godzinę pół do pierwszej po południu.

Pan Marszałek przyjął nas w pierwszym gabinecie, mówiąc:

„Proszę panów, pierwsza rzecz to jutrzejsze prace awansowe.

Pierwsze głosowanie będzie nad kandydatami na generałów. Pułkownik Langner głosowad nie ma
prawa i przy pierwszym głosowaniu nie będzie.

Drugie głosowanie dotyczy awansów trzech rodzajów broni: piechoty, kawalerii i artylerii z
podpułkowników na pułkowników. Na tym głosowaniu Langner będzie obecny.

Posiedzenie odbędzie się jutro o 12 z rana, tutaj, w sali Inspektoratu. Głosowanie ma byd tajne i nie
wolno innym pokazywad kartek: tego nie robid.

Do zbierania kartek z wszystkimi głosami wyznaczony jest przeze mnie pułkownik Wieniawa-
Długoszowski, człowiek z najbardziej honorowych w armii i nie mówi, kto jak głosuje.

Stawiam kandydatów ja - i nikt inny.

Żadnych zmian w naszym dziale na razie nie ma. Rzeczy związane z zaopatrzeniem - zostają tak, jak
były. Dlatego awanse będą wąskie”.

Pan Marszałek przemawiał jeszcze czas dłuższy w innych sprawach, mających byd wytycznymi do mej
służby. Mówił spokojnie i łagodnie.

Po takiej rozmowie człowiek nabiera zawsze otuchy do dalszej pracy i przezwyciężania przeszkód.

POSIEDZENIE AWANSOWE NA ROK 1932

Zgodnie z zapowiedzią Pana Marszałka, następnego dnia, 8 grudnia 1931 roku, o godzinie 12 w
południe, zebrali się inspektorowie armii i wiceministrowie w sali odpraw Inspektoratu. Poza tym był
obecny pułkownik Wieniawa-Długoszowski.
W sali stoi wielki stół w kształcie podkowy, obstawiony krzesłami i fotelami. Na ścianie wisi duży
obraz Rozena, przedstawiający przegląd na placu Saskim, dokonywany przez wielkiego księcia
Konstantego. Defiluje 2 pułk ułanów i artyleria konna.

Poza tym jest zawieszone kilka fotografij powstaoczych z 1863 roku.

Pan Marszałek wszedł do sali, ubrany w mundur z odznaczeniami bojowymi, i nie witając się z nikim,
usiadł w fotelu przy najwyższym miejscu stołu. Nikt nie siedzi obok Pana Marszałka, prócz pułkownika
Wieniawy. Usiedliśmy na zaproszenie Komendanta.

Generał Fabrycy usiadł naprzeciw Pana Marszałka, mówiąc mi, bym siadł tam również jako
wiceminister. Wolałem siąśd z boku, tak jednak, by widzied i słyszed rzeczy, których dotychczas ani
widziałem, ani słyszałem.

Pierwszy to raz zostałem dopuszczony do zebrania wojskowych, piastujących najwyższe stanowiska.


Stąd czułem się nieśmiało i niepewnie.

Pan Marszałek zagaił:

„Proszę panów, my dzisiaj przystępujemy do prac awansowych.

Sposób naszej pracy będzie następujący: Ja daję przedstawienia na generałów. Przy czym, ponieważ
przedstawiam na generała również kandydaturę pułkownika Długoszowskiego, będziecie więc
panowie głosowali dwa razy, raz na niego, drugi raz na resztę kandydatów na generałów.

Kartki z głosowaniem na pułkownika Długoszowskiego oddacie mi osobiście. (Wieniawa opuszcza


salę). Macie pisad «tak» lub «nie», albo dawad plus lub minus, wszystkim na jednej kartce, z
wyjątkiem Wieniawy”.

Oddajemy Panu Marszałkowi kartki na awans Wieniawy. Komendant nakłada binokle, przegląda
kartki i mówi z uśmiechem: «Wieniawa przeszedł», po czym każe woład pułkownika
Długoszowskiego, który wchodzi na salę.

Teraz Komendant stawia kandydatów na generałów. Z piechoty: pułkownik Jatelnicki, pułkownik


Zulauf, pułkownik Bortnowski. Z artylerii odczytał Pan Marszałek pułkowników Przedrzymirskiego i
Gąsiorowskiego. Z kawalerii podał Komendant tylko jedną kandydaturę - Wieniawy.

Dalej odczytał Pan Marszałek kandydatów na pułkowników, po czym powiedziawszy: „Ja panów
zostawię teraz” - opuścił salę.

My głosowaliśmy - na generałów bez dyskusji, a na pułkowników z dyskusją, której przewodniczył


generał Sosnkowski.

Gdy ukooczyliśmy, pułkownik Długoszowski zebrał kartki i odniósł je do Pana Marszałka.

Wyraziliśmy wszyscy Wieniawie „współczucie” z powodu utraty, przy awansie na generała, czapki
szwoleżerskiej, czerwonego lampasa i tak popularnego tytułu: „pułkownik Wieniawa”.

Odpowiedział, śmiejąc się, że to „dla Ojczyzny”. Naszyłby sobie chętnie błyskawicę generalską na
czerwony lampas czapki szwoleżerskiej, ale... boi się Komendanta.
Tak, nie ma nic bez „ale”.

AWANSE SANITARNE NA ROK 1932

Dnia 21 grudnia 1931 roku zostałem wezwany z generałem Rouppertem na posiedzenie awansowe
do Inspektoratu. W poczekalni zastaliśmy już generała Fabrycego i pułkownika Hulewicza.

Pan Marszałek, siedząc w pierwszym gabinecie za stołem, polecił nam siadad, po czym zaczął mówid,
zwracając się do generała Roupperta.

„Służba zdrowia.

W ciągu ostatnich lat awansowało na lekarzy przeciętnie 84 rocznie. W tym roku dam wam jednak
tylko 42, gdyż awanse są mniejsze. Ja nie idę dużymi awansami. (Przeglądając tablice awansowe).
Najlepiej awansów dawad na wyższe stanowiska mało, a niższe stanowiska szybko dociągad do
kapitanów. W ogóle to głupie urządzenie dla lekarzy wojskowych, że w niższych szarżach zaczynają
swą służbę.

Jeżeli pan pójdzie w awansach niższymi szarżami, to ja panu te 42 awanse powiększę, ale dla tych
niższych szarż”.

Generał Rouppert melduje, że sam też opiekuje się niższymi szarżami, prosi jednak Pana Marszałka o
awansowanie jednego pułkownika na generała.

Komendant, porywczo: „Nie, z tego nic nie będzie!

On ciągle mi od góry pcha, gdy ja od dołu. Ja muszę iśd wąskimi awansami. Jak panu nie wstyd (ze
śmiechem). Ja cię «pod areszt» posadzę.

Jak pan pójdziesz awansami młodszych, to zwiększę panu awanse do 45; a jak awansujesz tylko
starszych, to zmniejszę panu do 40. Pan tylko o starszych się stara.

Szerzej niższymi iśd, a węziej - starszymi”.

Przez cały czas tych wymówek Pan Marszałek śmieje się pod wąsem, ubawiony zmieszaniem generała
Roupperta, z którym, podobno, zawsze jest bardzo pogodny i wesoły.

Gdy generał Rouppert zapytuje, ile dostanie awansów dla oficerów służby zdrowia, poza lekarzami,
Komendant udaje zaskoczenie i woła:

„Więc to tyczy się tylko lekarzy?! Oni tylko wchodzą w tę grupę? Inni nie wchodzą?! Ja nie mogę
znieśd tych grup osobowych, złożonych z 15 ludzi”.

Potem, wracając do list awansowych:

„Dwóch na pułkowników i podpułkownik Woyczyoski, prócz tego, awansuje.


Sześciu na podpułkowników. Dziesięciu kapitanów na majorów. Dwudziestu siedmiu poruczników na
kapitanów. To wszystko - lekarze.

Aptekarzy średnio awansowało rocznie 9. Bierzmy połowę - awansuję w tym roku czterech.

Dwóch poruczników sanitarnych awansuje na kapitanów, ale robię to tylko dla Stachurka (tak
Komendant nazywa w chwilach dobrego humoru generała Roupperta).

Podporuczników sanitarnych - wszystkich 15 awansuję.

Ilu jest dentystów? Trzynastu? Trzynaście - cyfra bardzo ładna. Zgoda - dla Was (do generała
Roupperta).

Weterynarzy awansowało rocznie przeciętnie 18. Daję połowę, czyli 9 spośród 11 przez was
przedstawionych.

Administracyjni - nie awansuję.

Proszę panów, ja przed świętami kooczę te awanse. Zacznę później te maleokie grupki - (sadownicy,
geografowie itd.) możliwie szybko. Będzie ich 20 wszystkich razem.

Zostaje łącznośd, inżynieria i saperzy - i dlatego muszę na to specjalny czas poświęcid.

Jest jeszcze pilna marynarka, ale ta idzie po świętach”.

Generał Fabrycy pyta: „Około jakiego 4 stycznia?”

Pan Marszałek: „Tak jest. Jeżeli śpieszę, to tylko z powodu pana (do pułkownika Hulewicza).

W czasie świąt ja awansami się nie zajmuję. Zajmę się czym innym. Mam dośd awansów!”

Komendant żegna się z nami, śmiejąc się do strapionego generała Roupperta.

AWANSE SŁUŻB NA ROK 1932

Dnia 26 stycznia 1932 roku wezwany zostałem do Inspektoratu na godzinę 13, w sprawie awansów
służb.

Szefowie departamentów nie byli wezwani.

„Idziemy korpusami osobowymi” - zaczął Pan Marszałek, siedząc za wielkim stołem w pierwszym
gabinecie.

Na ogół przeszły awanse średnio.

Komendant był w dobrym nastroju i udało mi się uprosid Go o średnie przynajmniej awanse dla służb,
motywując to ostrym kursem, który zaprowadziłem w administracji armii.
Że niby, mówiłem, gdy są karani, niechże będą i awansowani.

Pan Marszałek słuchał moich wynurzeo, kiwając pobłażliwie głową i nie przerywając mi.

Jedynie samochody i tabory nie otrzymały żadnego awansu.

Postaram się, by awansowali na rok przyszły, po wypełnieniu rozkazów i uwag Pana Marszałka.

Wychodziłem z Inspektoratu radosny, że udało mi się chociaż coś niecoś uzyskad i że nie wracam do
mych podwładnych z pustymi rękami.

A wobec podkreślonej kilkakrotnie przez Pana Marszałka w tym roku „wąskości awansów” nie była
wykluczona nawet ta smutna ostatecznośd.

Tymczasem Komendant załatwił ze mną awanse służb szybko i życzliwie.

Widocznie chce mi okazad swą pobłażliwośd w początkach mej pracy w administracji armii i ułatwid
współpracę z podwładnymi.

DWA MELDUNKI W SPRAWIE BUDŻETU WOJSKA

Ze względu na toczącą się dyskusję budżetową w Sejmie Pan Marszałek wezwał mię do siebie w dniu
30 stycznia 1932 roku, o godzinie 13.30, do Inspektoratu.

Przyjęty zostałem w pierwszym gabinecie i Komendant od razu kazał sobie zreferowad budżet.

Zameldowałem, między innymi, z radością, że będę może miał pewne oszczędności na niektórych
działach budżetu. Pan Marszałek spojrzał na mnie bystro i powiedział:

„Czy pan uważa, że już wszystkiego mamy dosyd w wojsku?

W tej obronie budżetu musicie się trzymad istotnych, a nie tylko tegorocznych potrzeb wojska. Te
wasze oszczędności są dosyd niepewne nawet co do nazwy, gdyż pojutrze mogą już przestad byd nimi.

My mamy pewne zabytki przeszłości, że odkładamy dużo pieniędzy do wydatkowania na zakooczenie


roku budżetowego, gdyż szło się dawniej dodatkowymi budżetami - i kapitałami dodatkowymi. Lepiej
więc nie robid oszczędności w tangentach miesięcznych.

Ja boję się, że nie zakooczymy roku tym, co mamy, a pan mi tu chwali się oszczędnościami”.

Pan Marszałek pożegnał mię, zburczawszy porządnie z powodu moich tendencyj oszczędzania na
życiu wojska za wszelką cenę.

Komendant nie uważał zagadnienia za wyczerpane, gdyż wezwał mię znów do siebie już 1 lutego,
czyli w dwa dni po poprzednim meldunku.

Widocznie obawiał się. ciągle mych skłonności do „oszczędzania”, gdy potrzeby Wojska wzrastają.
Tym razem Pan Marszałek siedział w drugim pokoju, za wielkim stołem, w rozpiętej kurtce bez
odznak. Kazał mi siąśd przy drugim koocu stołu, zarzuconego mapami i papierami.

„Jeszcze raz całą sprawę budżetu wałkowałem z premierem” - zaczął Pan Marszałek.

„Trzeba inaczej obchodzid się z pieniędzmi. Niech pan nie mówi nic o tych paoskich oszczędnościach.
Zbliżamy się do kooca okresu budżetowego. Ja będę walczył o te pieniądze, które są konieczne. Po co
im dawad przed oczy pieniądze. My rok budżetowy kooczymy wielkimi wydatkami, albo zarwiemy się
w potrzebach wojska. Zakooczyłem rozmowę z premierem, żądając na przyszły rok budżetu bez
zmiany. Niech się dzieje wola nieba.

Tu w budżecie wspominacie o Departamencie Inżynierii. Ja już go skasowałem raz, a on ciągle


istnieje. To nonsens.

Jutro wyjeżdżam rano do Wilna. W tym tygodniu - o ile byłoby coś, możecie później u mnie załatwid,
byleby tylko to nie były sprawy personalne”.

Melduję posłusznie Panu Marszałkowi, że budżet będziemy mieli w wysokości lat poprzednich.

Rozumiem, że potrzeby wojska są wielkie, toteż meldowałem o „oszczędnościach” wyłącznie Panu


Marszałkowi. Są to pozostałości z paru miesięcy, które będą na pewno wydane przed koocem roku
budżetowego i to na rzeczy naprawdę potrzebne.

Pan Marszałek słucha mię łaskawie, nie przerywa, nawet przytakuje głową. Widocznie obawy Pana
Marszałka co do obrony przeze mnie budżetu zostały rozproszone moim przemówieniem, dośd że
Komendant pokazuje mi szczegółowo, leżące na stole w gabinecie, japooskie wydanie „Popiołów”,
zachwycając się rysunkami i winietami.

Opuszczam Inspektorat - pokrzepiony na duchu dobrocią i wyrozumiałością Komendanta.

ZAMKNIĘCIE ROKU BUDŻETOWEGO

Dnia 27 lutego 1932 roku wezwani zostaliśmy do Inspektoratu na godzinę pół do pierwszej po
południu: generał Fabrycy i ja.

Pan Marszałek przyjął nas w pierwszym gabinecie i, po omówieniu spraw bieżących, przemówił w
sposób następujący:

„Proszę panów, ja wyjeżdżam teraz na urlop.

Jest to ostatni miesiąc normalnego budżetowania. Zakooczenie roku budżetowego w Paostwie jest
tak nienormalne, że ja boję się go i dla nas.

Jest to fabrykowanie budżetu, by wyjśd z nim przyzwoicie.


Dawniej było jeszcze gorzej. W tym czasie wypływały dawniej uzupełniające kredyty i wydatki, gdyż
były niedobory, na które żądano pieniędzy.

Stąd i dla budżetu wojskowego jest to czas wielkiego niebezpieczeostwa...

Obrona naszego budżetu musi byd zacięta.

My idziemy paostwowo z deficytem. Ja osobiście w tym jawnym deficycie nie widzę nieszczęścia.
Widzę nieszczęście w deficytach nie pisanych, w tych spacerach poza budżet, których nie znam.

Teraz jest początek marca. Jest mus obrony tangenty marcowej70. W zeszłym miesiącu ja to
obroniłem. Teraz nie widzę dobrych możliwości.

Dlatego nie trzeba zwracad uwagi na żadne «paostwowe» naciski. Ten przejściowy czas jest bardzo
niebezpieczny. Więc obaj panowie musicie byd à qui vive71 teraz, w koocu tego roku. Żadnych
ustępstw.

Proszę pamiętad, że zakooczenie roku jest i u nas, nie tylko u nich. Ta gospodarka łatana nie może nie
robid kłopotu. My musimy też łatad dziury w budżecie. To był mój jeden z największych argumentów.
(Patrząc na mnie surowo). Oszczędności pana są iluzoryczne. Pan się chwalił tym niepotrzebnie.

Ja zanadto dobrze pamiętam ukooczenie roku poprzedniego.

Liczę się z tym, że w przyszłym miesiącu i w kwietniu będziemy mieli większe kłopoty, niż
przypuszczacie, i że będziemy musieli jeszcze pracowad nad przyszłorocznym budżetem, robiąc go
inaczej...

Tak więc, proszę panów, jest to jedno moje polecenie, bardzo na was włożone...

Teraz przejdę do innego rozkazu, który wam dam.

To jest rozkaz: dla wojska moje funkcje przechodzą na generała Fabrycego...

...Ja skooczyłem. Nie mam nic więcej. Wyjeżdżam we wtorek”.

Żegnamy się i wychodzimy.

Pan Marszałek w parę dni później wyjechał na odpoczynek do Rumunii i Egiptu, na którym był od 1
marca do 22 kwietnia 1932 roku.

TRZY MELDUNKI

Trzy te meldunki obejmują sprawy, o których pisad nie mogę. Podaję więc tylko „strzępy strzępów”.

Meldunek z 10 maja 1932 roku, w Inspektoracie, o godzinie pół do pierwszej.

70
Tangente - linia styczna. Piłsudski mówił o zbieżności dochodów z wydatkami w miesiącu marcu.
71
A qui vive (franc.) - w stanie pogotowia (poprawnie: sur le gui-vlve).
...”Jeden interes, związany z rozmową moją z szefem gabinetu.

Użył on już wszelkich sposobów, by wytrzymad sytuację finansową, ale dla zamknięcia budżetu
zostaje mu jedno tylko - obciąd gaże o 10 procent. Ja powiedziałem, że chcę, by gaża, dla
wyrównania, nie była tak jednolicie zmniejszana, ale u większych 10 procent, u mniejszych
urzędników - 7 lub 8 procent, by zaznaczyd różnicę socjalną.

Druga rzecz, ja panu mówię jeszcze jedno polecenie, by przy dyskusji w Radzie Ministrów pan
podniósł, by do oficerów tę obniżkę poborów później zastosowad, bo wchodzimy w okres dwiczeo,
który obciąża oficerów.

Więc do oficerów, by to opóźnid do października...

...Budżetowe biedy przejśd i obmyśled pewne rzeczy - zrobię to po powrocie z Wilna.

Teraz z panem mówid nic nie będę”.

Gdy chcę już meldowad swoje odejście, Komendant, który po powrocie z Egiptu wygląda dobrze i jest
w doskonałym humorze, zatrzymuje mię ruchem ręki i opowiada o suchości i gorącu klimatu Egiptu.

Chcąc, na przykład, tam zachwalid pokój do wynajęcia, podkreśla się, że leży on od strony północnej i
jest pozbawiony słooca. Mówiąc to - Komendant śmieje się wesoło i beztrosko. Widocznie urlop
dobrze Mu zrobił.

Meldunek z dnia 18 maja 1932 roku, od godziny dziewiątej i pół do godziny jedenastej i pół -
wieczorem.

...”Ja wam powiem sekret, dlaczego wygrałem wojnę.

Ja tego sekretu jeszcze innym nie mówię, ale powiem niedługo.

Ja sam się temu bardzo długo dziwiłem, że wojnę wygrałem. Tylko, to sprawa stara...

Gdy chodziliśmy, my dzieci, z ojcem do lasu, ojciec lubił chowad się i patrzed, co z tego wyjdzie.

Z początku nic, nikt nie zauważył nieobecności ojca, ale powoli zaczynaliśmy go woład, gdy to nie
pomagało, krzyczed, wreszcie dzieci ogarniała panika.

Wtedy reakcją moją było, że zrozpaczone rodzeostwo wyprowadzę z lasu do domu. Sam nie
wiedziałem, czy to zrobię, ale przyrzekałem im to święcie.

Wtedy dzieci przestawały rozpaczad, chod płakały jeszcze i zgadzały się, że «Ziuk» wyprowadzi je do
domu.

W takiej chwili zwykle ojciec wychodził z ukrycia, oszalałe dzieci pędziły do niego, krzycząc, że «Ziuk»
chciał je wyprowadzid do domu. ,

Taką samą reakcję, nakaz, miałem w czasie wojny.

Całą wojnę musiałem oszukiwad wszystkich, że na pewno zwyciężę: przyjaciół, podkomendnych,


«opiekunów».
I mówię sobie: Jeżeli tę wojnę wygrałeś, z takim wojskiem, nastrojami i «opiekunami», to dlatego, że
byłeś geniuszem”...

...”Budżet, zasada 64 miliony miesięcznie dotychczas milcząco akceptowana. Oni piszczą strasznie, że
nie mają. Ja będę mówid z szefem rządu. Ja mam tego dosyd”.

Meldunek z dnia 30 maja 1932 roku.

„Proszę panów, ja stoję przed wyznaczeniem na stanowisko szefa Departamentu Piechoty jednego z
oficerów”...

CZYTAM WASZĄ KSIĄŻKĘ

Dnia 25 sierpnia 1932 roku wybrałem się do Inspektoratu, by ofiarowad książkę: „Moja służba w
Brygadzie” Komendantowi.

Niestety, do Komendanta dostad się nie mogłem, zostawiłem więc książkę, z ciężkim sercem, w
adiutanturze.

W parę dni później, bo dnia 1 września, wezwany zostałem do Inspektoratu, na godzinę pierwszą po
południu.

Wchodzę do drugiego gabinetu Pana Marszałka i... znajduję moją książkę otwartą na stoliku do
pasjansa.

Komendant spostrzegł moje „zapatrzenie się” w kierunku książki i mówi z uśmiechem:

„Czytam waszą książkę. Strasznie śmiesznie to wszystko opisaliście i tyle wspomnieo przychodzi, gdy
się to czyta. - Bardzo zajmujące...”

Widocznie Komendant czytał książkę bez znudzenia, gdyż była już otwarta w połowie swej grubości.

Zdrętwiałem z zadowolenia i ledwie zdołałem odpowiedzied:

„Panie Marszałku, ja to co dzieo trochę pisałem w polu, a obecnie to rozwinąłem”.

Pan Marszałek, słuchając mych wyjaśnieo, przesiadł się do dużego stołu i zaczął wydawad rozkazy w
sprawach służbowych.

Wychodząc zerknąłem jeszcze raz na moją książkę, którą czytał przecież sam Komendant!

CHWILA ZNUŻENIA
Dnia 27 września 1932 roku meldowałem się, na rozkaz Pana Marszałka, o godzinie szóstej i pół
wieczorem, w Inspektoracie.

Komendanta zastałem w drugim gabinecie, skurczonego przy stoliku do pasjansa.

Nie jest blady, ale ma wypieki pod oczami, które zapadłe, błyszczą niezdrowym ogniem. Ubrany jest
Komendant w zielonkawy sweter, na nogach ma pantofle.

Melduję się, potem, na znak ręką Komendanta, siadam przy dużym stole.

Komendant ogląda się na mnie, mówiąc głosem zmęczonym i przerywanym: „Zastaje mnie pan w
gorączce... Nietypowa grypa...

Dreszcze miałem, że aż świat się trząsł... Bólów gardła ani łamania w nogach nie mam, ale to grypa...
(Tu kaszel męczący chwyta Komendanta)... Tak, jestem biedny, ale trudno, trzeba zgodzid się na
wszystko... (Po chwili milczenia, odwrócony do ściany, prawie tyłem do mnie).

Ja dziś was wezwałem, żeby u was sprawdzid rzeczy, które wam zadałem”...

Po ukooczeniu części urzędowej meldunku, czułem potrzebę powiedzenia Komendantowi czegoś


pokrzepiającego, nie mogłem jednak ubrad tego, ze względu na służbowy meldunek, w formę
bardziej serdeczną, jak: „Panie Marszałku, życzę posłusznie zdrowia”.

Aż przeraziłem się, tak wyszło to jakoś sztywno, nieudolnie, po feldfeblowsku.

Widocznie jednak ton mego głosu oddał dobrze intencję życzenia, bo Komendant nagle rozjaśnił się i
odwrócił do mnie, mówiąc: „Tak, moje dziecko, życzcie mi zdrowia, bo bez zdrowia już dużo nie
zrobię. Ja nie mogę już co dzieo pracowad”...

„Panie Marszałku, może w takim razie wyznaczyd sobie trzy dni w tygodniu pracy, a resztę czasu
odpoczywad, póki nie będzie lepiej”, zauważyłem.

„Właśnie, ja to samo myślę, ale kiedy będzie lepiej – nie wiem”, cicho, w zamyśleniu powiedział
Komendant, dając mi znak, bym odszedł.

Jeszcze nigdy nie widziałem Komendanta w takim przygnębieniu.

MELDUNKI W SPRAWIE PRZENIESIENIA GENERAŁA WOŁKOWICKIEGO

Na dzieo 21 października 1932 roku zostałem wezwany do Inspektoratu.

Gdy zameldowałem się, w myśl rozkazu, o godzinie 13, Pan Marszałek siedział w kurtce strzeleckiej w
drugim gabinecie przy stoliku do stawiania pasjansa. Na stoliku, prócz kart, leżało na boku małe
serduszko z czekolady i jakiś obrazek.
Siadam przy wielkim stole, po czym Pan Marszałek wydaje mi rozkazy przez czas dłuższy. Między
innymi każe wezwad na dzieo następny do siebie generała brygady Wołkowickiego, dowódcę 27
dywizji.

W czasie mówienia Komendant często kaszle, nie mogąc pozbyd się dużej ilości flegmy.

Skarży się przy tym, że od pewnego czasu gorączkuje. Właściwie to gorączka zaczęła się od wyjazdu
do Wilna.

Dziwne jest słyszed z ust Pana Marszałka zdanie: „Wilno mi zaszkodziło”.

To powiedzenie jest o tyle wyjątkowe, że Komendant w chwilach dobrego humoru nazywa Wilno -
stolicą świata.

Toteż w tymże gabinecie wisi obraz przedstawiający Pana Marszałka, w towarzystwie generała
Śmigłego, na wysokiej górze, wydającego rozkazy zdobycia widnego w dali Wilna. Pod obrazem
znowu jest położony na specjalnym stole pięknie wykonany teren plastyczny, przedstawiający miasto
Wilno z okolicą.

Wszystko to, co przypomina kochane miasto Wilno, znajduje się w ulubionym gabinecie Pana
Marszałka. Wilno – dla Pana Marszałka jest najpiękniejszym miastem, a Wilnianie - najpewniejszymi i
najsympatyczniejszymi z ludzi.

Dlatego też zdziwiłem się niepomiernie, gdy Komendant powiedział, że Wilno Mu „zaszkodziło”.

Właściwie to Pan Marszałek nie gorączkuje, lecz ma stan podgorączkowy, wynoszący po południu
37,6 do 37,8 stopni.

Stąd może, mimo zmęczenia częstym kaszlem, wydaje się, że Komendant wygląda dobrze i rześko,
gdyż oczy Jego błyszczą od gorączki.

„Najgorzej - mówi Pan Marszałek - że Jagódka gorączkuje tak samo, jak ja. Wandzia jest zdrowa”.

Krótkim omówieniem stanu zdrowia obydwóch córek zakoocza Komendant rozmowę. Przy mym
odejściu podaje mi rękę.

Na drugi dzieo, 22 października, gdy zameldowaliśmy się z generałem Wołkowickim u Pana


Marszałka, o godzinie 17.30, przyjął nas w pierwszym gabinecie, w mundurze z odznaczeniami
bojowymi, i powiedział, zwracając się do generała Wołkowickiego: „Proszę panów siadad! Ja dzisiaj
zebrałem panów, gdyż solenizantem dzisiejszego posiedzenia jest pan”... Dalej otrzymaliśmy szereg
rozkazów do wykonania. Stan zdrowia Komendanta nie poprawił się od wczoraj i częsty wilgotny
kaszel męczył Go bardzo w czasie dłuższego przemówienia do nas.

Generał Wołkowicki został przeniesiony do centrali Ministerstwa Spraw Wojskowych. Na mnie spadło
załatwienie wszystkich, związanych z tym, formalności.
POŻEGNANIE MINISTRA ZALESKIEGO

Zapadał wczesny zmrok zimowy, gdy dnia 8 listopada 1932 roku jechaliśmy do Prezydium Rady
Ministrów na pożegnanie ustępującego ministra spraw zagranicznych Zaleskiego.

Odbyło się ono w postaci podwieczorku, na który przyjechał Komendant.

Wszedł do salonu w towarzystwie premiera Prystora i przywitał się ze wszystkimi obecnymi,


poczynając od „solenizanta” - ministra Zaleskiego.

Pan Marszałek w błękitnym mundurze i pasie „salonowym” wygląda rześko i młodo.

Komendant usiadł przy stole w półkolistej wnęce salonu, mając przy sobie ministra Zaleskiego,
premiera Prystora i paru ministrów.

Ja, jako wiceminister, znajdowałem się w grupie stojących wokoło wejścia do niedużej wnęki, nie
mogącej pomieścid wszystkich zaproszonych.

Gdy podali wino, Pan Marszałek wypił w ręce ministra Zaleskiego, dziękując mu za długotrwałą pracę
na terenie spraw zagranicznych.

Później, jak zwykle gdy Pan Marszałek jest w dobrym humorze, zaczął opowiadad.

Mówił o swych wrażeniach z niedawnej podróży do Portugalii i na Maderę; odmalował barwnie kult
w Portugalii dla wielkiego odkrywcy Vasco da Gamy. Wreszcie przeprowadził paralelę między
dawnym rozmachem żeglarskim Portugalczyków a obecnym Anglików.

Opowiadając o szalenie szybkim powrocie na „Wichrze” po wzburzonym Morzu Północnym,


Komendant nie mógł się nachwalid dzielności i wytrwałości komandora Morgensterna, śmiejąc się, że
zmusił go do płynięcia z szybkością przekraczającą już wielki wysiłek okrętu.

Pan Marszałek, jak zwykle, mimo burzy i niepogody na morzu, zniósł podróż doskonale, bez żadnych
morskich dolegliwości.

Mówiąc o morzu i jeździe na „Wichrze”, Pan Marszałek ze śmiechem używa szeregu wyrażeo
technicznych morskich, których nabył w czasie powrotu z Madery. Zresztą obecnie - zdaniem Pana
Marszałka - młodzież nasza szybko przyswaja sobie szereg terminów morskich, których my nie
znaliśmy.

W okresie pewnego napięcia stosunków w porcie Gdaoskim, gdy niespodzianie zjawił się w nim jeden
z naszych kontrtorpedowców, co wywołało dużą sensację w życiu politycznym, córeczki Pana
Marszałka tak określiły sytuację, używając języka „morskiego”: „Jak Tatuś «przycumował» (w
Gdaosku), to świat się zatrząsł!!” 72

72
W roku 1932 wygasła umowa uprawniająca polską marynarkę wojenną do witania w charakterze gospodarza
obcych okrętów wojennych, odwiedzających Gdaosk. Gdy Senat Wolnego Miasta Gdaoska zwlekał z
przedłużeniem umowy, Piłsudski w czerwcu 1932 r. wysłał do Gdaoska kontrtorpedowiec „Wicher”, aby powitał
odwiedzającą Gdaosk eskadrę brytyjską. W rezultacie władze Gdaoska ustąpiły i podpisały nową umowę.
Wszyscy roześmieli się z tego „skrótu” sytuacji politycznej, a Pan Marszałek, śmiejąc się również,
powtórzył z zadowoleniem: „Tak, jak Tatuś przycumował, to świat, panowie, się zatrząsł!”

Wesoło minął wieczór przy słuchaniu opowiadao Komendanta.

Koło godziny dziewiątej Pan Marszałek, pożegnawszy serdecznie ministra Zaleskiego, odjechał do
Belwederu.

OFIAROWANIE KSIĄŻKI

Od paru już tygodni ukazał się w druku drugi tom: „Mojej służby w Brygadzie”, a nie miałem
sposobności ofiarowad jej Komendantowi.

Czekałem na wezwanie w jakiejś innej sprawie i możnośd zostawienia jej przy sposobności, ale ta
sposobnośd nie nadarzała się, niestety, gdyż nie miałem meldunku u Pana Marszałka już od miesiąca.

Wobec tego zdecydowałem się odnieśd książkę do Inspektoratu i oddad dyżurnemu adiutantowi, z
tajoną, a słabą nadzieją w duszy, że może, może uda się oddad ją Komendantowi osobiście.

Jakoż dnia 25 listopada 1932 roku wybrałem się koło godziny czternastej z książką pod pachą do
Inspektoratu. Otworzył mi pułkownik Woyczyoski, zdziwiony, że zjawiam się bez wezwania.
Wyjaśniłem mu cel mego przybycia, próbując, czy nie mógłbym oddad książki do rąk samemu Panu
Marszałkowi.

„Zaraz zobaczę”, powiedział doktór i zniknął za drzwiami pierwszego gabinetu. Ja czekałem z bijącym
sercem w pierwszym pokoju.

Pułkownik Woyczyoski wrócił za chwilę i, o radości, mówi: „Pan Marszałek prosi, ale... na chwilkę
tylko”.

Byczo jest, chwilka tu więcej jest warta niż gdzie indziej godziny.

Wchodzę do pierwszego gabinetu, gdzie zastaję Komendanta w fotelu, w pantoflach i z rozpiętą


kurtką, stawiającego pasjansa.

Walę radośnie obcasami i melduję posłusznie, że oto przynoszę drugi tom książki pod tytułem: „Moja
służba w Brygadzie”, której pierwszy tom Pan Marszałek był łaskaw przeglądad.

Komendant uśmiecha się, spogląda na skrzyżowaną szablę z lewatywą i zaczyna przerzucad karty.

Melduję, że książkę doprowadziłem do momentu przybycia pułku z frontu do Pułtuska73.

„Do Pułtuska”... powtarza Pan Marszałek, patrząc na fotografie w książce, jakby myśląc o przeszłości.

73
Mowa o przybyciu 5 pułku piechoty Legionów do Pułtuska pod koniec 1916 r.
Rozumiem, że warunek: „tylko na chwilkę”, pod którym wprowadził mię tutaj doktór Woyczyoski,
trwa w całej swej mocy i musi byd natychmiast wykonany.

Melduję więc posłusznie odejście i opuszczam gabinet, zostawiając me „dziecko duchowe” w rękach
Komendanta.

Dziękuję pułkownikowi Woyczyoskiemu za „protegę” i wieję uradowany z Inspektoratu.

Któż mi zabroni wyobrażad sobie w tej chwili, że Obywatel Komendant natychmiast po mym wyjściu
zaczął czytad mą książkę i „nie mógł się od niej oderwad”.

Tak też sobie ja marzę nieszkodliwie, chociaż poważnie mąci me marzenia - nie dokooczony pasjans
Komendanta.

DWA POSIEDZENIA AWANSOWE NA ROK 1933

Dnia 20 grudnia 1932 roku wezwani zostali inspektorowie, wiceministrowie i szef Sztabu Głównego
na odprawę awansową. O godzinie 17.30 wszyscy byli zebrani w dużej sali konferencyjnej
Inspektoratu.

Pan Marszałek zjawił się punktualnie i, jak zwykle, nie witając się z nikim, szybko zajął miejsce w
swym fotelu u szczytu stołu, po czym zaczął mówid:

„Proszę panów, zwołałem panów na doroczną praktykę awansową. Postawię kandydatów na


generałów i pułkowników trzech rodzajów broni.

Miałem zamiar zrobid z wami pracę, związaną z majorami, ale spadły na mnie prace z Ameryką
(sprawa załamania się kursu dolara). Odłożymy to na po świętach... Podyktuję wam nazwiska,
związane z kandydatami i zostawię pana (do generała Wieniawy) i będzie pan musiał kartki podliczyd.
Tak, to jest wszystko.

Przede wszystkim idą panowie, których daję na generałów (tu Pan Marszałek nakłada binokle i czyta z
kartki):

...pułkownik Wład Franciszek,

pułkownik Rückeman Orlik,

pułkownik Langner Władysław,

pułkownik Mond Bernard,

pułkownik Drapella Juliusz,

pułkownik Sawicki Kazimierz,

pułkownik Przewłocki - i z marynarki


komandor Unrug - na admirała.

Do tego spisu kilka słów”...

Tu Pan Marszałek motywuje kandydatury na generałów, koocząc wyrzutem pod adresem obecnych:
„Oto są rzeczy, których nie bierzecie pod uwagę”. (Po chwili przerwy).

„Kandydaci na pułkowników. Z piechoty - 23, niestety, albo - stety!”

Komendant odczytuje z kartki nazwiska, koocząc:

„To jest 23 kandydatów.

Proszę panów, teraz idzie kawaleria (odczytanie nazwisk). Artylerzyści...

To są wszyscy. Proszę panów, wobec tego, że już panów nie będę widział, życzę panom wesołych
świąt”.

Generał Sosnkowski w imieniu wszystkich obecnych składa Panu Marszałkowi „posłuszne życzenia
świąteczne”.

Na to Komendant, z żywością: „życzcie mi, bym nie usechł od Ameryki. To się nie opłaci”.

Generał Wieniawa: „Płacid nigdy się nie opłaci!”

Pan Marszałek uśmiecha się i wychodzi.

Rozpoczyna się głosowanie na kartkach pod przewodnictwem generała Sosnkowskiego.

Po świętach, w dniu 12 stycznia 1933 roku, o godzinie 17.30, odbyło się dodatkowe posiedzenie w
sali Inspektoratu, w obecności Pana Marszałka, poświęcone awansom z majorów na
podpułkowników we wszystkich trzech rodzajach broni. Panu Marszałkowi towarzyszył podpułkownik
Sobolta.

Posiedzenie, po wyjściu Komendanta, ciągnęło się dośd długo pod przewodnictwem generała
Sosnkowskiego.

Wyszliśmy z Inspektoratu koło godziny dziewiątej wieczorem.

DWA MELDUNKI W SPRAWACH BUDŻETU

Dnia 19 stycznia 1933 roku podpułkownik Sobolta zawiadomił mię telefonicznie, że jestem wezwany
do Belwederu na godzinę szesnastą i pół.

Pana Marszałka zastałem w rozpiętej starej kurtce strzeleckiej i pantoflach, siedzącego w fotelu za
stołem, w narożnym salonie, obok tarasu. Na stole stała filiżanka herbaty, obok - jakieś książki i karty
do pasjansa.
Ledwie się zameldowałem, gdy Komendant rzekł: „Siadajcie. Powiedzcie mi, jak jest z waszym
budżetem?”

Zameldowałem o dodatnich wynikach dzisiejszej sejmowej komisji budżetowej co do budżetu na rok


przyszły.

Dodałem dalej, że przez cały rok obecny otrzymujemy od ministra skarbu regularnie po 64 miliony
miesięcznie, które wydajemy w porę. Braków ani długów żadnych przy przejściu na przyszły rok
budżetowy nie mamy. Wydamy do przyszłego okresu budżetowego wszystko i na rzeczy najbardziej
celowe.

Komendant wysłuchał uważnie mego meldunku i powiedział:

„Dziękuję wam, to już wszystko!” Pożegnałem się i wyszedłem do adiutantury. Tu spotkałem


podpułkownika Buslera, z którym zwiedziłem, leżące na piętrze Belwederu, muzeum darów,
złożonych w hołdzie Panu Marszałkowi z kraju i zagranicy.

Ponieważ wiele darów leży w skrzyniach lub wprost na stołach, postanowiliśmy zamówid porządne
gablotki metalowe celem ochrony cennych, pamiątkowych rzeczy od zniszczenia.

Opuściłem Belweder, szczęśliwy z powodu poufałego traktowania mię przez Pana Marszałka per
„wy”.

W kilka dni później, bo już 23 stycznia 1933 roku, zatelefonował mi podpułkownik Busler, bym
zameldował się u Pana Marszałka w Belwederze na godzinę szesnastą.

Komendanta zastałem w tym samym narożnym salonie, dobrze wyglądającego i w doskonałym


humorze.

Na wyrażenie mej radości z powodu dobrego wyglądu Pan Marszałek odpowiada, że istotnie czuje się
znacznie lepiej niż dawniej i że nawet dawne „myśli o chorobie Go już odeszły”.

Nastaje chwila milczenia, po której Pan Marszałek każe meldowad sobie wysokośd całego naszego
budżetu paostwowego i stosunek procentowy do niego budżetu wojska.

Gdy melduję, że budżet tegoroczny wojska jest o 10 milionów niższy od zeszłorocznego, Komendant
mówi żartobliwie po rosyjsku: „Chwalitsia nieczem”, zaznaczając w ten sposób, że nie jest to różnica
warta podkreślenia.

Następnie, po omówieniu jeszcze innych spraw, Pan Marszałek każe zostawid sobie cały budżet
Paostwa i mówi krótko: „Ja panu dziękuję!”

VIRTUTI MILITARI

Dnia 2 lutego 1933 roku wezwany zostałem na godzinę 16.30 do Inspektoratu.


Pan Marszałek siedzi przy stoliku pasjansowym w gabinecie, od strony dziedzioca.

Wygląd Komendanta dobry, głos czysty, chociaż od czasu do czasu występuje wilgotny, męczący
kaszel.

Kiedy doktór Woyczyoski wprowadził mię do gabinetu, zaczynał zapadad wczesny zmrok zimowy. Pan
Marszałek każe siadad, nie podając ręki.

Jestem z tego zadowolony, gdyż boję się udzielid Komendantowi mego przeziębienia, które może
okazad się lekką grypą. Siadam więc jak najdalej od Pana Marszałka, przy wielkim stole, starając się
złapad nieco światła do mych notatek.

„Co słychad z ustawą Virtuti Militari?” zaczyna mówid Komendant.

Melduję, że nowa ustawa o Virtuti Militari rozpatrywana była wczoraj na Wojskowej Komisji Sejmu.

Pan Marszałek, przerywając mi, niecierpliwie: „A kto kazał?!”

Melduję posłusznie, iż zdawało mi się, że mam prawo przesład projekt ustawy do Sejmu, gdyż Pan
Marszałek projekt ten już dośd dawno zaparafował.

Poza tym wiem od pułkownika Sokołowskiego, że generał Śmigły meldował się w tej sprawie u Pana
Marszałka i nawet odczytał dosłownie § 10, najbardziej wątpliwy, traktujący w sprawie, kto udziela
orderu - czy Prezydent Rzeczypospolitej, czy Wódz Naczelny.

Ostatecznie zapadła decyzja, że ma go udzielad Naczelny Wódz, a to ze względu na szybkośd


nadawania odznaczenia w czasie wojny, nieraz na polu bitwy. Melduję, w dalszym ciągu, przebieg
dyskusji na Komisji Wojskowej, gdzie wielu mówców było zdania, że powaga odznaczenia zyskałaby,
gdyby nadawał je Prezydent Rzeczypospolitej, oraz że zdaniem niektórych posłów, odznaczenie
powinno byd udzielane jedynie za czyny bojowe.

Wszyscy natomiast powitali z uznaniem projekt ulg w przejazdach kolejowych dla kawalerów Orderu
Virtuti Militari.

Odpowiedź moja w czasie obrad Komisji Wojskowej polegała na wykazaniu zmiany warunków
prowadzenia nowoczesnej wojny, pogłębienia pola walki, zależności zwycięskiego przebiegu wojny
między innymi od stanu przemysłu wojennego, a to jako czynników zmuszających do nowelizacji
archaicznej nieco dawnej ustawy o nadawaniu orderu.

W przemówieniu moim na Komisji oparłem się na piśmie Pana Marszałka, skierowanym swego czasu
do Kapituły Orderu, żądającym rewizji warunków wynagradzania Krzyżem Virtuti Militari.

Obecnie sprawa nowej ustawy jest na dobrej drodze. Przewodniczący Komisji Wojskowej Sejmu,
pułkownik Miedzioski, wstrzymał jej ostateczne uchwały na kilka dni celem umożliwienia
dostarczenia jeszcze paru poprawek przez posłów, którzy je zgłosili.

Pan Marszałek wysłuchał mego meldunku i na ogół zaakceptował jego zasady, po czym dodał kilka
swoich uwag, o treści następującej:
1) Czwartą klasę Orderu Virtuti Militari może otrzymad tylko dowódca, który przyczynił się do
zwycięstwa, a więc nie można jej udzielad jedynie za osobiste męstwo.
2) Udzielenie zniżek kolejowych kawalerom Virtuti Militari uważa Pan Marszałek za
niewystarczające. Kawaler Virtuti Militari musi mied, obowiązkowo, dostarczoną sobie pracę i
nie może byd bezrobotnym.
3) Spośród głównych rodzajów broni najtrudniej jest znaleźd wytyczne określenia zasług,
uprawniających do nadania Virtuti Militari - w artylerii, jako broni specjalnej. Za przykład tego
twierdzenia służyd może fakt, że Pan Marszałek był skłonny, na skutek wniosku jednego z
dowódców dywizji, przyznad Order Virtuti artylerzyście, który pod ogniem ściągnął z pozycji
działa, bez koni - „na ludziach”.
Wezwany jako ekspert generał Pożarski, do którego Komendant miał zawsze wielkie zaufanie,
jako doskonałego żołnierza i artylerzysty, orzekł, że przedstawiony do odznaczenia
artylerzysta nie tylko że nie zasługuje na nie, ale powinien byd oddany pod sąd za zbyt dalekie
umieszczenie przodków dział i niepodciągnięcie ich w porę, gdy sytuacja stawała się
krytyczna
4) Istnieje odwrotny stosunek przy zasłużeniu na Virtuti Militari między piechotą i artylerią. Im
mniej jest powodów do odznaczenia piechoty, tym więcej ich jest w artylerii, gdyż zwykle
artyleria musi pracowad za złą piechotę i bronid jej swym ogniem.

W trakcie tych uwag Pana Marszałka zmrok w pokoju zgęstniał tak, że musiałem przestad notowania
Jego słów. A wielka szkoda, gdyż właśnie wtedy Komendant poprawił się w fotelu i zaczął opowiadad.

Opowiadał o artylerii japooskiej, która nie zmienia nigdy pozycji w ciągu dnia, chodby była nie wiem
jak ostrzeliwana.

Tak samo w najcięższym ogniu maszeruje zawsze stępa, by wykazad, że strach nie ma do niej drogi.

Jasnym przykładem zasług naszej artylerii, nadającym się do dekorowania Orderem Virtuti Militari,
było rozbicie pod Wyszkowem karabinów maszynowych rosyjskich, broniących mostu, który zaraz
potem sforsowała piechota.

Co do zwyczajów Japooczyków, to attaché wojskowy angielski, przydzielony do ich armii w czasie


wojny, podaje istniejącą u nich pasję do atakowania pozycyj.

Bitwa jest wtedy dopiero piękna i ważna, gdy jest połączona z ofiarami i stratami.

Sierżant japooski, przydzielony do attaché, gdy ten winszował mu bitwy, w której zabity został
generał rosyjski Keller, a Rosjanie musieli się szybko cofnąd, odpowiedział: „Bitwa niedobra, bo strat
japooskich za mało”.

Jeszcze jeden przykład, przytoczony przez tegoż attache. Stały obok siebie na pozycji dwie dywizje.
Jedna zdobyła we dnie, po krwawych walkach, mały odcinek okopów rosyjskich, a druga nocnym
atakiem z małymi stratami wyrzuciła Rosjan z zajmowanych pozycyj i zadecydowała o zwycięstwie
Japooczyków. Otóż w ich wojsku ta pierwsza uznana została za lepszą!! - kooczy, śmiejąc się,
Komendant. Tak więc różne są pojęcia o zasłudze.

W tej chwili pułkownik Woyczyoski wchodzi do gabinetu i zapala światło. Pan Marszałek ucina nagle
swe opowiadanie i tonem łagodnym, lecz już o odcieniu służbowym, mówi:
„Teraz, proszę pana, ja mam do pana jeden mały interes”... Tu Komendant daje mi rozkazy w
sprawach personalnych, po czym żegna się ze mną łaskawie, podając mi rękę, którą ja staram się jak
najmniej uścisnąd, gdyż Pan Marszałek miewa często w niej męczące neuralgie.

Już od progu, korzystając z dobrego humoru Komendanta, pytam nieśmiało, czy przejrzał drugi tom
mej książki, ofiarowanej Mu niedawno.

Pan Marszałek nasrożył się nagle i oświadczył, że do książki mej wcale nie zaglądał, dał ją natomiast
do czytania Jagódce, która „urabia się na legionistkę”.

Komendant śmieje się przy tym z mego zakłopotania „autorskiego”, że niby do książki „nie zaglądał”, i
żegna mię skinieniem głowy.

W adiutanturze dowiaduję się, że w dniu wczorajszym Pan Marszałek był bardzo niezadowolony,
czytając w gazecie o dyskutowaniu na Komisji Wojskowej ustawy o Virtuti Militari, tak że adiutanci
byli zdziwieni, gdy „rozmowa” ze mną odbyła się tak spokojnie.

Oświadczyłem im, że Komendant wcale się nie irytował i zaakceptował wszystko - co zostało w
sprawie ustawy zrobione.

Może pomógł tu nastrój zmroku zimowego...

No nie, nie można byd znów tak skromnym. Pan Marszałek umie skrzyczed i o zmroku!

Wyjaśnienia moje musiały byd jednak tym razem rzeczowe, jeżeli słuchał ich dosyd długo i niczego
mocno nie zganił.

AWANSE SANITARNE NA ROK 1933

Dnia 4 lutego 1933 roku zostałem wezwany wraz z generałem Rouppertem do Inspektoratu na
godzinę 18 w sprawie awansów sanitarnych.

Chwilę czekaliśmy w adiutanturze, gdyż Pan Marszałek robił awanse lotnictwa w towarzystwie
generała Fabrycego, Kasprzyckiego i pułkownika Rayskiego.

Gdy oni wyszli, zameldowaliśmy się u Komendanta, siedzącego za wielkim stołem z rozłożoną mapą
Polski, w pierwszym gabinecie Inspektoratu. Przy koocu stołu zajęli miejsca personaliusze - pułkownik
Hulewicz i podpułkownik Sobolta. My siedliśmy przy stole naprzeciw Pana Marszałka, starając się byd
nieco dalej od Niego, z tego względu, że zarówno generał Rouppert, jak i ja przeszliśmy świeżo grypę,
cierpienie udzielające się Komendantowi nadzwyczaj łatwo.

Pan Marszałek ucieszył się, jak zwykle, z widoku generała Roupperta i zaczął z nim rozmawiad o
warunkach zdobycia Paostwowej Odznaki Sportowej, którą osiągnął niedawno generał. Szczególnie
śmiał się Komendant, gdy Stachurek Rouppert oświadczył Mu, że skacze na metr w górę, mimo swej
dużej, niezaprzeczalnie, masy.
Później rozmowa zeszła na radio, przy czym Pan Marszałek stwierdził z uznaniem, że idzie w nim duża
propaganda dla sportu.

Słuchaliśmy tej łaskawej rozmowy, gdy nagle Komendant przystąpił do spraw służbowych, mówiąc:

„Ja, zgodnie ze swą zasadą, w stosunku do panów sanitarnych nazwisk nie przeglądam i daję tylko
cyfry awansowanych, biorąc je na siebie.

Gdy chodzi o budowę piramidy szarż sanitarnych, to jak przy innych mam wyliczenia ilościowe w
porównaniu z 26 rokiem.

Pułkowników było dwa razy więcej, to samo i podpułkowników - znacznie więcej... Ja podciągam do
góry poruczników i podporuczników.

W sprawie awansów kapitanów na majorów - lekarze ilościowo dociągnęli do paskudztwa z 26 roku.


Dlatego kapitanów na majorów dam tylko 13, licząc w to lekarzy i aptekarzy.

Podporuczników - wszystkich na poruczników.

O lekarzach weterynarii mówid dzisiaj nie będę, gdyż stanowią oni u mnie - osobną grupę”.

Na tym zakooczył Pan Marszałek sprawę awansów sanitarnych i powiedział, zwracając się do mnie:
„W przyszłym tygodniu robię oficerów sądowych. Przyjdziecie z szefem departamentu”.

Rozmowa zeszła na tory bezpieczeostwa w wojsku. Komendant pozwolił opowiedzied sobie, jak rok
temu omal nie byłem aresztowany w czasie inspekcji w Kielcach, przez żandarmów, po czym pożegnał
nas, mówiąc: „No, ja z panami skooczyłem”.

Do generała Roupperta powiedział: „Do widzenia Stachurkowi”.


SPRAWY POLITYCZNE

Dnia 7 lutego 1933 roku wezwany przez pułkownika Woyczyoskiego meldowałem Panu Marszałkowi
od godziny 17.30 do 18-tej, w drugim gabinecie Inspektoratu, przekazane mi przez Niego sprawy
polityczne.

Komendant siedział, jak zwykle, za wielkim stołem. Spytał mię o chrypkę, która wystąpiła po przejściu
grypy.

Przy koocu meldunku proszę Pana Marszałka o pozwolenie zostawienia na stole papieru,
wykazującego obniżki cen różnych produktów przemysłu wojennego.

Komendant nie daje zezwolenia, ale też nie zabrania, wobec czego zostawiam papier na stoliku
pasjansowym, myśląc, że może wpadnie w ręce Pana Marszałka „w chwili wolnej od zajęd”.

Niestety, chwil tych Komendant nie ma, brak mi więc nadziei, że „obniżki” moje zostaną przez Niego
obejrzane.

Ano, zrobiłem wszystko, co mogłem - i nawet udało się nieźle.

Innym razem, przed paru miesiącami, gdy chciałem zostawid Panu Marszałkowi zestawienie graficzne
na dużym papierze, zwiniętym w trąbkę, Komendant spojrzał na mnie surowo i zawołał: „Co pan mi
tu jakieś świostwa znosisz”.

Oczywista - zestawienie szybko wyniosłem z Inspektoratu.

AWANSE SĄDOWNIKÓW NA ROK 1933

Dnia 11 lutego 1933 roku kapitan Lepecki zawiadomił mię telefonicznie, że mam się zameldowad w
Inspektoracie na godzinę czternastą, w sprawach awansów sądowników.

Przejrzałem więc uważnie tablice awansowe i o wyznaczonej godzinie meldowałem się z szefem
Departamentu Sprawiedliwości, pułkownikiem Mareschem.

Pana Marszałka zastaliśmy siedzącego w pierwszym gabinecie za stołem, nakrytym mapą Polski.
Pułkownik Hulewicz był już na miejscu, ale podpułkownik Sobolta - spóźnił się parę minut.

Od razu, z miejsca, Komendant odrzucił proponowane przez pułkownika Marescha awanse w centrali
Ministerstwa i w Najwyższym Sądzie Wojskowym.

Awanse na pułkowników i niższe zostały uwzględnione przez Pana Marszałka w swej większości.
Jeszcze raz wyszło na jaw, że trzeba mied stale pod ręką ogólną liczbę oficerów danego stopnia. Pan
Marszałek przy awansach służb nie kieruje się nazwiskami, lecz liczbami oficerów poszczególnych
stopni danej służby.

Wymaga Komendant stale, by ilośd oficerów wszystkich stopni danej broni lub służby tworzyła
piramidę, której podstawą, jako najliczniejsi, są podporucznicy, a dalej w górę idą wyższe stopnie,
będące w coraz mniejszej ilości.

Otóż ta piramida „nie śmie” wybrzuszad się, czyli posiadad nieproporcjonalnego nadmiaru oficerów
którejkolwiek z szarż.

Najczęstsze i najszkodliwsze, zdaniem Pana Marszałka, „wybrzuszania” powstają w rangach majorów


i kapitanów. Toteż te rangi wymagają największej i najtroskliwszej selekcji.

Te same właśnie wytyczne zastosował Komendant przy dzisiejszym awansie.

W czasie przeglądania list awansowych okazało się, że Pan Marszałek zapodział gdzieś binokle,
wskutek czego nie mógł odczytywad przydziałów służbowych kandydatów. Dopiero podpułkownik
Sobolta znalazł binokle na ruchomym stoliku przy łóżku Komendanta.

Ten ruchomy stolik dla chorych, pozwalający czytad i stawiad pasjanse w łóżku, ofiarowaliśmy Panu
Marszałkowi w czasie pierwszej Jego grypy po 26 roku.

W sprawie Najwyższego Sądu Wojskowego Pan Marszałek wypowiedział następujące uwagi:

„Im więcej instancyj, tym gorsze są sądy.

Sądy wojskowe nie mają wydziałów cywilnych, tylko kryminalne, i wtedy apelacje i kasacje dają
wyniki fatalne”.

W trakcie krytycznej charakterystyki sądownictwa wojskowego przez Pana Marszałka, chcąc pomóc
sprawie, mówię, że jednak prokuratorzy przy DOK są naszą podporą sprawiedliwości.

Komendant patrzy na mnie przez chwilę ironicznie, a potem:

„Ja pana bardzo lubię, ale po co pan takie rzeczy gada - frazesy. To robią sądy, a nie prokuratorzy”.

Umilkłem jak zdemontowane działo i dalej Komendant „rozmawiał” już tylko z pułkownikiem
Mareschem.

Przy koocu odprawy otrzymałem od Pana Marszałka zapowiedź, bym nie wyjeżdżał z Warszawy w
przyszłym tygodniu, gdyż będę wezwany w sprawach awansowych służb, wraz z szefami
departamentów.

AWANSE SAMOCHODZIARZY, TABORÓW I LEKARZY WETERYNARII


Zgodnie z zapowiedzią Pana Marszałka, w koocu następnego tygodnia po awansach sądowników
zostałem zawiadomiony przez podpułkownika Soboltę, że mam zameldowad się w Inspektoracie w
sprawie awansów oficerów samochodowych, taborów i weterynarii.

Dnia 24 lutego 1933 roku o godzinie 17.30 oczekiwaliśmy już w Inspektoracie na wezwanie do Pana
Marszałka.

Najprzód weszliśmy z pułkownikiem Kossakowskim przy awansach samochodowych, później


podpułkownik Stamirowski meldował awanse oficerów taborowych, wreszcie generał Rouppert
otrzymał dosyd obfite awanse dla lekarzy weterynarii.

Zauważyłem, że Pan Marszałek z dużą uwagą i zainteresowaniem wysłuchuje nawet dłuższych


odpowiedzi szefów departamentów w sprawach tyczących się ich służb. Nie ma tu mowy o
„gilotynowaniu” meldunków, które stosuje Komendant wobec swych najbliższych
współpracowników.

Widocznie w ten sposób zdobywa Pan Marszałek potrzebne mu dane do swych decyzyj.

Odpowiedzi specjalistów, nawet przeczące, oczywista w sposób „posłuszny”, słowem Komendanta, o


ile są rzeczowe i logiczne - przyjmowane są przez Pana Marszałka jako pożądane „nowe elementy do
decyzji”.

Za to my, najbliżsi podwładni, najczęściej z nielicznymi wyjątkami, mamy zadanie uproszczone:


milczed i słuchad.

Dobrze i pożytecznie jednak jest słuchad rozkazów Komendanta, jeżeli przy tym nawet trzeba
„milczed”.

Awanse na ogół poszły nieźle, po czym Pan Marszałek słuchał uważnie i łaskawie opowiadania
generała Roupperta, jak na dwiczeniach w ostrym strzelaniu znalazł się „przez nieporozumienie” w
ogniu artylerii.

Żegnając się, Komendant zrobił nagle surową minę, ściągnął swe wielkie brwi i powiedział do
generała Roupperta:

„Ja panu winszuję, że pan wyszedł cało - nie spod ognia artylerii, tylko ode mnie”.

Co tu dużo gadad, o ile Pan Marszałek jest w dobrym humorze, to meldowanie się u Niego jest
rozkoszą.

Za to, nie daj Boże „rozmów”, w których „człowiek” milczy, a Komendant wali na głowę oskarżenia i
wyrzuty, przeważnie, niestety, słuszne.

Taka „rozmowa” jest równie pożyteczna i „orzeźwiająca”, ale - jak zimny, lodowaty prysznic.
AWANSE OFICERÓW KONTROLI, INTENDENTURY, UZBROJENIA I
ADMINISTRACYJNYCH

W dniu 9 marca 1933 roku zostałem wezwany do Inspektoratu z szefami służb, w sprawie
awansowania oficerów korpusu kontrolerów, intendentury i uzbrojenia.

Gdy weszliśmy do pierwszego gabinetu z pułkownikiem Wielowieyskim, siedział już tam za dużym
stołem Pan Marszałek, w mundurze, z trzema odznaczeniami.

Wygląd Komendanta był na ogół dobry, ale przy mlecznym świetle elektrycznej lampy stołowej wydał
mi się jakby zmarznięty i zmęczony.

Zaraz po zameldowaniu się naszym, Pan Marszałek wskazał nam miejsce przy stole, naprzeciwko
siebie, mówiąc do mnie grzecznie: „Proszę pana generała”...

Zrozumiałem od razu z tego odezwania się i tonu Komendanta, że z awansami dzisiejszymi nie będzie
dobrze. Jakoż, niestety, nie omyliłem się.

„Korpus kontrolerów - zaczął Pan Marszałek - patrząc bystro na nas, nosi w swej organizacji system
konserwowania tego wszystkiego, co należy do najgorszych rzeczy.

Ma on w sobie zabytki wszelkiej przeszłości, zachowane jako skarby, dla których wymyśla się robotę
(do mnie), którą pan prowadzi. Trzeba te rzeczy poprawid i postawid na lepszej podstawie. Wszystkie
zabytki, nawet rosyjskiej armii, tu są. Już nie mówię o armii austriackiej.

Zaczęliśmy ją naśladowad, gdy już nic nie była warta. Potem wzięliśmy się do naśladowania
Francuzów.

Tymczasem do zaopatrzenia armii my nie mamy tylu ludzi. Pan jest następcą Konarzewskiego i my
brniemy po dawnemu”.

W tern miejscu chcę się usprawiedliwid, ale Pan Marszałek przerywa mi niecierpliwie: „Czy pan myśli,
że ja pana oskarżam?!

Pan mi w tych warunkach nigdy żadnej chęci do awansowania kontrolerów - nie da!”

Tu Komendant podziękował pułkownikowi Wielowieyskiemu, który nie został zupełnie dopuszczony


do głosu w sprawie obrony swej służby.

Teraz meldował się pułkownik Masny, lecz ledwie usiadł, Pan Marszałek oświadczył kategorycznie, że
nie zamierza awansowad nikogo z intendentury aż do czasu zmiany położenia oficerów
administracyjnych tej służby.

Biedny pułkownik Masny wyszedł jeszcze szybciej, niż wszedł do gabinetu, nie straciwszy jednak nic
ze swej godnej postawy.

Zaraz po nim kazał Komendant wezwad pułkownika Maciejowskiego, szefa służby uzbrojenia.
Gdy tylko usiadł, Pan Marszałek zaczął gwałtownym głosem: „Pan dobiera tylko artylerzystów i to
gorszych - do siebie, oto system: jeden jest departament artylerii, a drugi uzbrojenia, żeby ich
podwójnie awansowad.

Uzbrojenie ważne jest równie dla piechoty, jazdy i innych broni, gdy to wszystko jest dane tylko
oficerom artylerii.

Co się dzieje wtedy z działem personalnym?! Tylko artyleria ma tę wygodę, że awansuje podwójnie,
chod jest najdalej posunięta w dowodzeniu. (Spokojniejszym tonem i uśmiechając się do pułkownika
Maciejowskiego). Pan jesteś podwójnym artylerzystą!”

Pułkownik Maciejowski wyjaśnia „posłusznie”, że ma w swej służbie nie tylko artylerzystów, ale
również, wprawdzie w niedużej ilości, oficerów z innych rodzajów broni.

Poza tym, korzystając z okazji, przedstawia pułkownik postępy swej służby i jej najnowsze prace.

Pan Marszałek słucha uważnie, a potem wraca do swej myśli, że oficerowie służby uzbrojenia muszą
pochodzid ze wszystkich rodzajów broni, by mogli bezstronnie uwzględniad potrzeby ich uzbrojenia.

Poza tym, tak jak jest obecnie, „personalnie to źle wygląda”, „Dlatego ja pana uprzywilejowad
awansami nie mogę, żeby pan mię nawet zabił!” mówi w koocu Pan Marszałek do pobladłego
pułkownika Maciejowskiego.

„Artyleria awansuje dwiema drogami. Ja pana uprzedzam, że awanse pana będą bardzo wąskie.

Paoska organizacja jest to zapożyczone naśladowanie, stojące najdalej od prawdy... Mam z powodu
wadliwej konstrukcji pracy - uprzywilejowanie artylerii w porównaniu z innymi broniami. Dlatego nie
mogę iśd szeroko z waszymi awansami. Dlatego nie sądźcie, że szerokie będą awanse”.

Pułkownik Maciejowski, mimo szczegółowych wyjaśnieo, nie może przekonad Pana Marszałka o
potrzebie dużych awansów swej służby. Zmuszony jest po pewnym czasie zamilknąd, a Komendant od
razu odrzuca mu wszystkie awanse na pułkowników i podpułkowników.

Przy awansach kapitanów na majorów Pan Marszałek pyta, czy pułkownik nie ma większej ilości
godnych do awansu, niż to przedstawił, gdyż majorów mógłby mu mianowad nieco więcej.

Pułkownik Maciejowski melduje, że reszta może z awansem zaczekad do przyszłego roku.

Prosi Pana Marszałka tylko o zatwierdzenie awansu tych kapitanów na majorów, których wyliczał. Na
to Komendant odchyla się w tył w fotelu, przygląda się pułkownikowi i woła:

„No, no - to pan jest wyjątek!” Po czym szybko zatwierdza awanse wszystkich poruczników na
kapitanów.

Ta „twardośd” pułkownika sprawiła Panu Marszałkowi widoczną przyjemnośd, toteż resztę


posiedzenia awansowego spędził w doskonałym humorze.

Dowiedziawszy się, że pułkownik nie przedstawia do awansu podporuczników na poruczników, gdyż


są jeszcze na studiach politechnicznych, Pan Marszałek dłuższy czas dyskutował z nim o wysokości
stypendiów i zabezpieczeniu możliwości studiów dla młodych oficerów, po czym pożegnał nas
łaskawie, Każąc mi meldowad się jeszcze dzisiaj za dwie godziny, czyli o pół do dziesiątej wieczorem.

Dobry humor nie opuścił Pana Marszałka już przez cały wieczór, mimo że sprawa uregulowania
obowiązków i stanowisk oficerów administracyjnych była ważna i wymagała gruntownej reformy.

„Przechodzimy do strasznego bałaganu administracyjnych oficerów”... zaczął Komendant, kiedy


zameldowałem się w pierwszym gabinecie Inspektoratu o godzinie pół do dziesiątej wieczorem.

„Sam tytuł dziwaczny - administracyjni - to absurd, a gdy wezmę zestawienie wszystkich ich grup -
wychodzi tym gorszy nonsens: naukowo-oświatowi, kancelaryjni, intendentury, gospodarczy,
więziennicy, rachunkowi, sanitarni, wreszcie kapelmistrze.

To rodzi przerażenie myślowe... Widad tu chęd wydzielenia niedużych grup ludzi w wojsku. Ten
system - zły.

Oficerowie administracyjni muszą byd w takim korpusie oficerskim, gdzie jest ich dział pracy... Mają
byd jednolite korpusy oficerskie, w myśl ich funkcji.

Na przykład dyplomowany oficer intendentury i zwykły - obecny oficer administracyjny. To samo


przecież mamy w broniach - oficerów dyplomowanych i zwykłych bez dyplomu.

Tak samo, rozróżnienie doktorów od oficerów administracyjnych - niedobre.

Ma byd jeden korpus sanitarny dyplomowanych lekarzy i niedyplomowanych - obecnie sanitarno-


administracyjnych.

Tworzyd większe grupy, związane z funkcją - to najlepsze”.

Tu Pan Marszałek pomyślał chwilę, a potem, żegnając się w doskonałym humorze, powiedział: „No,
do widzenia, moje dziecko!”

Wyszedłem ucieszony z Inspektoratu już późnym wieczorem, bo koło północy. Dla Pana Marszałka,
który sypia nieszczególnie, jest to jeszcze godzina wczesna.

Użycie wyrazów „moje dziecko” jest ze strony Pana Marszałka dowodem najwyższej łaski; później
idzie - traktowanie per „wy”, a wreszcie, w razie złego humoru i niezadowolenia - występuje
najgrzeczniejsza forma: „panie generale”.

Tej najgrzeczniejszej formy obym mógł od Komendanta nigdy nie słyszed!

No, ale na pewno nieraz jeszcze to się przytrafi.

SĄD KOMENDANTA

Dnia 6 maja 1933 roku wezwany zostałem do Inspektoratu na godzinę 17, jak zwykle nie wiedząc w
jakiej sprawie.
W poczekalni zastałem generała Dreszera i oficera N.

O oficerze tym wiedziałem, że od dłuższego czasu „drze koty” ze swym dowódcą dywizji.

Sprawa nieporozumieo między podwładnym a przełożonym oparła się aż o Pana Marszałka, który
wyznaczył do jej zbadania generała Dreszera.

Naturalnie, w wojsku przełożony ma taką przewagę nad podwładnym, że wynik zatargu zwykle jest
do przewidzenia. Tutaj jednak nie było żadnego widocznego przewinienia z żadnej ze stron, biorących
udział w zatargu.

Była to raczej walka światopoglądów i metod postępowania w wojsku.

Oficer N., ideowy, ofiarny, były legionista i uczestnik walk niepodległościowych, starł się z generałem,
pochodzącym z armii rosyjskiej, ale również mającym swoje zasługi w sprawie odzyskania Wolnej
Polski.

Oto myśli, które „snułem”, siedząc w poczekalni obok poważnego, jak zawsze, generała Dreszera i
bladego, zdenerwowanego kolegi N. w stroju służbowym i z dekoracjami. Pułkownik Woyczyoski
wprowadza nas do pierwszego gabinetu, do którego za chwilę wchodzi Komendant, ubrany w
mundur marszałkowski z trzema odznaczeniami i z jakimiś papierami w ręku.

Meldujemy się posłusznie, przy czym Pan Marszałek podaje każdemu rękę i zapytuje o zdrowie
generała Dreszera, który przyszedł w długich spodniach z powodu zaognienia się artretyzmu
wojennego.

Komendant odsuwa fotel i staje na swym zwykłym miejscu za stołem, po czym każe koledze N. stanąd
naprzeciw siebie, między generałem Dreszerem a mną.

„Do was komenda nie będzie się odnosid” - mówi spokojnie Pan Marszałek, patrząc na mnie i
Dreszera, po czym nagle z ust Komendanta, jak świst bata, pada komenda: „Bacznośd!!”

Skamienieliśmy wszyscy, poczułem, jak skóra moja nagle zaczyna uciskad czaszkę i twarz.

Pierwszy to raz słyszałem Komendanta rzucającego komendę, ale jak, z jaką szaloną pasją!!

Tymczasem, nim zdołaliśmy ochłonąd, Pan Marszałek już mówił głosem głębokim i surowym:

„Panie...! Mam tu pisma, które wymienialiście z panem generałem... Język i treśd tych pism są tu
niewojskowe, jakby dwaj... kłócili się między sobą. Dlatego nic nie zdołało mnie zmusid do
przeczytania tych papierów!! Przejrzałem tylko opinie dwóch generałów, którzy ocenili postępowanie
pana... jako «brak dyscypliny i opanowania się». Za to ja pana, panie... muszę ukarad, nie wchodząc w
słusznośd sprawy i dobre chęci.

Wymelduje się pan wobec tego u swego przełożonego, generała..., wobec którego był pan niekarny,
ze swej pracy,... i ja oddaję pana do dyspozycji dowódcy... Okręgu Korpusu, pana generała...”

Tu Pan Marszałek zwraca się do mnie, mówiąc: „Pan jesteś przedstawicielem i wykonawcą
Ministerstwa Spraw Wojskowych. To wszystko ma się odbyd szybko. Pan mi odpowiada za to!”
Do kolegi N.: „I mieszkanie paoskie ma byd tam, dokąd pan idzie, a nie tu, gdzie pan był, i za to
przeniesienie, żeby panu jeszcze urlopu nie dawali”...

Kolega N., blady: „Czy Pan Marszalek pozwoli?”

Komendant: „Nic nie pozwolę! Odejśd!!”

Generał Dreszer i kolega N. wychodzą. Do mnie Komendant mówi: „Pan tu jeszcze zostanie celem
wydania niektórych rozkazów”.

Gdy zostaliśmy sami, Pan Marszałek przywołał mię do siebie skinieniem palca i mówi: „A jak będzie ze
zmniejszeniem jego poborów?”

Melduję posłusznie, że zostaną obniżone na skutek zmniejszenia dodatku funkcyjnego.

Pan Marszałek surowo: „No to dobrze!”, później, nagle rozpogadzając twarz: „Tylko nie zmniejszajcie
mu dużo”.

„Rozkaz, Panie Marszałku!” odpowiadam, próbując uśmiechnąd się porozumiewawczo.

Komendant jednak mówi: „Możecie odejśd!”, wykręca się i opuszcza gabinet.

Ja idę pisad rozkazy co do przeniesienia kolegi N., gdyż jutro mam zameldowad, że przeniesienie już
zostało dokonane.

Tak Pan Marszałek uczył posłuchu i dyscypliny z całą surowością, nawet najbardziej zasłużonych i
dawnych swych współpracowników.

Nie daj Boże byd ukaranym przez Komendanta „dla przykładu”.

Wtedy człowiek - przestaje istnied. Zostaje tylko surowa, nieubłagana służba.

OMYŁKOWE WEZWANIE DO INSPEKTORATU

Dnia 1 czerwca 1933 roku otrzymałem wezwanie do Inspektoratu na godzinę 13.

Zameldowałem się, jak zwykle, nieco wcześniej i oczekiwałem przybycia Pana Marszałka, który miał
przyjśd z Belwederu.

Jakoś parę minut przed pierwszą wszedł do poczekalni Komendant i, widząc mnie, zapytał: „A, co?!”

Zameldowałem, że otrzymałem rozkaz stawienia się w Inspektoracie na godzinę trzynastą.

Pan Marszałek nic nie odpowiedział, szybko wszedł do drugiego gabinetu, wzruszając tam ramionami,
co, niestety, mogłem widzied przez uchylone drzwi.

Zrozumiałem, że widocznie zaszło jakieś nieporozumienie z wezwaniami. Nadszedł generał Fabrycy,


który też otrzymał wezwanie na godzinę pierwszą.
Za chwilę wyszedł pułkownik Woyczyoski, mówiąc, że zaszła pomyłka, gdyż nie jestem dzisiaj Panu
Marszałkowi potrzebny, natomiast generał Fabrycy ma zostad.

Opuszczam Inspektorat jak zmyty i, nie wiadomo czemu, nieco markotny.

Komendant dobrze wygląda i mimo przebycia pieszo drogi z Belwederu nie jest wcale zmęczony ani
zdyszany. Widocznie doroczny wiosenny bronchit przeszedł już szczęśliwie.

Toteż chociaż Pan Marszałek oddalił mię dzisiaj szpetnie razem z moim meldunkiem, to jednak w
duszy mojej - radośd, że wygląda dobrze i chodzi nam żwawo.

SPRAWY PERSONALNE I ZAOPATRZENIA

Dnia 14 czerwca 1933 roku wezwany zostałem wraz z kilku innymi generałami do Inspektoratu na
godzinę trzynastą.

Gdy siedzieliśmy już wokoło wielkiego stołu w pierwszym gabinecie, Pan Marszałek, ubrany w
mundur z trzema odznaczeniami, zaczął mówid, co następuje:

„Proszę panów, wobec tego, że mam dzisiaj nowych panów i że kwestia związana jest z
zaopatrzeniem, więc stwierdziłem, że nie należę do ludzi długowiecznych i dlatego z trudem patrzę
na pewne rzeczy.

Zajmuję się sprawami personalnymi, gdyż kwestia personalna stanowi o wartości wojska. To stanowi
główną rzecz dla kierownictwa armii; jeżeli wezmę swój czas, to w wojsku oddawałem więcej niż
połowę na personalia armii...

Historia armii naszej wyrosła z wojny, gdzie była organizowana.

Wojnę zacząłem z półbrygadą wojska, a skooczyłem z milionem ludzi. To nie może dad nic dobrego.

Zaopatrzenie wyrosło z zaopatrzenia wojennego i miało taki charakter, jak w Austrii z czasów jej
upadku.

Ta dekadencja zostawiła wszędzie wyraźne ślady. Wszędzie wszystkiego brakowało... To system


ochrony złodziei i główny system - masa przepisów. Jest ona robiona starannie, by nie dopuścid
nikogo, prócz pewnych ludzi.

Odpowiednia ilośd przepisów i dodatków daje zawalenie rzeczami z trudnością ich poruszenia.

Ten system daje rzecz z armii austriackiej: podział wojska na dwie części: pierwsza, która jakoby się
bije, i druga, która - nie bije się.

W armii austriackiej dopuszczano jeszcze wiele rzeczy do zaopatrujących ją i te rzeczy były zmieniane
z błyskawiczną szybkością.

Wystarczy przytoczyd następujący szczegół.


Jeszcze w Brygadzie główny intendent Litwinowicz poprosił mię raz, by mu dad pozwolenie wyjazdu
celem dokonania zakupów. Wyjechał i przez ten czas cała korespondencja z armii szła przez moje
ręce.

Raz otworzyłem kopertę i przeraziłem się: miała byd w myśl tego pisma wydana tylko pewna ilośd
gotówki, a później był rozkaz już tylko rekwirowad wszelkie środki żywności.

Nic nie zrobiłem, ale wołam Litwinowicza, gdy wrócił - i mówię mu: «Nie może pan już wydawad
pieniędzy».

Spojrzał na papier, przeczytał, a potem zmiął go i schował do kieszeni, mówiąc, że takie papiery
otrzymują wszyscy intendenci od dłuższego czasu, ale nic sobie z nich nie robią, gdyż pisane są one
tylko tak, na wszelki wypadek.

System był, by odpowiadali wszyscy, a nie było odpowiedzialności człowieka... Jest to głupie i
śmieszne...

Dział uzbrojenia - nie ma nigdzie tak starożytnego nastawienia, jak u nas. To przypomina, jak za
czasów Karola V, króla hiszpaoskiego - był dział zaopatrzenia w broo, włożony na kapitana artylerii.

Ten sam durny system istnieje i dotąd u nas i to w niejednej rzeczy.

U nas - kawaleria chce mied charakter jak za czasów króla Jana III, marynarka żyje tradycjami Nelsona,
a uzbrojenie wojska odbywa się jak za czasów Karola V. Ta głupota - niemodernizacji...”

Dalej Pan Marszałek dłuższy czas dawał szereg wytycznych w sprawach zaopatrzenia, po czym o
godzinie trzeciej po południu pożegnał nas, mówiąc:

„Zebranie następne o godzinie szóstej. Punktualnie! Do widzenia panom!”

Wychodziliśmy z Inspektoratu z ciężkim sercem, gdyż po raz to pierwszy w szerszym gronie swych
współpracowników wspomniał Pan Marszałek o swej „niedługowieczności”.

Dołączyło się do tego wrażenie, że obecnie Komendant nie może już tak długo mówid, jak dawniej.
Dzisiaj mówił dwie godziny i zmęczył się bardzo.

Mimo to wezwał nas znów na wieczór. Widocznie ma do wypowiedzenia rzeczy, których nie chce
odkładad na później.

O godzinie osiemnastej znów meldowaliśmy się w pierwszym gabinecie Inspektoratu.

„Proszę siadad”, powiedział Pan Marszałek.

„Proszę panów, ja przechodzę do zaopatrzenia specjalnie...

Nigdy nie należy ubogiemu lecied na wszystko absolutnie, a umiejętnie wybrad główne rzeczy i nad
nimi pracowad.

U nas panuje dotychczas austriacka zasada koncesyjna, gdzie w budżecie były targi o różne rzeczy
między narodami wchodzącymi w skład Austrii. Ten sposób był zasadą.
W myśl niej, na przykład, 1/18 częśd szkoły była przydzielana dla Dalmacji, a 1/6 - dla Polaków.

System koncesyjny obowiązywał również u nas przez dłuższy czas w Ministerstwie Robót Publicznych
przy budowlach i szosach. W myśl niego cala Polska miała byd rozbudowana szosami. W rezultacie nie
zrobiono nic albo bardzo mało. Otóż ten system koncesyjny nie może byd stosowany, gdyż to
absurd...

To była zasada, z którą wszędzie miałem do czynienia, gdy obejmowałem rządy.

Drugą zasadą było łączenie w zaopatrzeniu rzeczy niewspółmiernych.

Ja dzielę sprawy zaopatrzenia na: 1) broo i naboje, 2) wszystko, co nie jest bronią.

Nie można jednakowo załatwiad rzeczy żywych i martwych, metali i niemetali. Dlatego nie należy
stosowad tych samych ludzi i zasad przy wszystkich działach zaopatrzenia.

Dalszą specjalnością były: Przepisy.

Wywoływały one rosnącą stale przepaśd między wojskiem a zaopatrzeniem...

Wracam do personaliów, bo bez ludzi nie sposób jest dokonad niczego. Całe życie istnieje mus
przystosowania się do instrumentu ludzkiego, gdyż człowiek odgrywa wszędzie pierwszorzędną rolę.
Dlatego - trzeba iśd doborem ludzi...

Przy doborze ludzi do zaopatrzenia należy przede wszystkim uwzględnid znających linię i wojsko, a nie
tych, którzy tego nie chcą znad...

Praca przy zaopatrzeniu różnych broni jednym i tym samym systemem i tymi samymi ludźmi daje złe
wyniki. Nie zwracamy wtedy uwagi na jakośd zaopatrzenia i jego przedmiotów.

Oto parę obrazów, widzianych przeze mnie w czasie wojny.

Jadąc autem, by poprawid biedy na froncie wschodniogalicyjskimi w czasie odwrotu, a więc po


terenie, który jutro miał przejśd w ręce nieprzyjaciela, zobaczyłem ciężką włoską armatę, samotnie
stojącą na pagórku.

Z początku rozgniewałem się, że zostawiono tę armatę. Potem pomyślałem, że zapewne nieprzyjaciel


będzie miał tylko kłopot z tą armatą, gdyż, jako kiepskiej i starej, nie będzie mógł jej użyd.

W czasie tak zwanej obrony Warszawy przekonałem się, że było tam tyle artylerii, że można było
odeprzed każdy atak na Warszawę już ogniem armatnim, tak jak na froncie zachodnim.

Między innymi było dane przedstawienie dla Warszawy, gdy pułk najcięższej artylerii szedł jej ulicami
na front. Kamienice się trzęsły, gdy szły te armaty, zepsuli wszystkie bruki, gdzie szli, ale wtedy to nic
było, bo ze strachu. Otóż oficer dowodzący, którego zaopatrzyli w te armaty, bał się z nich strzelad, by
ich nie rozsadzid, tak były stare i zużyte.

Później już, pod Grodnem, w kryzysie bojowym, gdy nie nadchodziła druga rezerwowa dywizja,
przysłano ten sam najcięższy pułk artylerii, by zdobywad Grodno.

Że to niby Grodno forteca, więc do zdobycia potrzeba ciężkiej artylerii.


Grodno zdobyłem i jechałem autem pod Kuźnicą, wymijając maszerujący pułk najcięższej artylerii.

Zatrzymuję auto i wołam oficera, a ten, uradowany, woła do mnie już z daleka: «Panie Naczelniku, ja
sześd razy strzeliłem z armat!»

Więc on już pod wpływem strachu, gdy bolszewicy atakowali, 6 razy wystrzelił!!

Był z tego dumny, bo ryzykował i szosę całą zepsuł, tak że ruch ustał. Takie fikcje zaopatrzenia są
warte, by o nich mówid, są warte prawdy!

Ten system fikcyjnego zaopatrzenia - byle zaopatrzyd!

Dlatego przy zaopatrzeniu w uzbrojenie należy postawid sobie wyraźne cele.

Cel u nas zawsze jeden: uzbrojenie całego wojska jednolitą bronią zwykłą, i to jest główne zadanie.

Jednakowa broo w całej piechocie - wtedy jesteśmy trzy razy silniejsi. To główna rzecz uzbrojenia i
odchylenie od tego jest zbrodnią...

...Proszę panów, ja nie ukryję, że kiedy chciano skrócid budżet wojska po moim przyjeździe z Madery,
ja podałem się do dymisji...

...Moje pierwsze zadanie - przezbroid armię w jednolitą broo, bo różnorodnośd broni - psuje armię...
...Najcięższe armaty, które nie strzelają...

...Proszę panów, jesteście zepsuci tym szczęściem dla Polski, że w Polsce jest talent i podnosi wartośd
armii; ale nie ma sposobu na fabrykę talentów, więc trzeba go zastąpid ludźmi o zwykłym rozumie.

Tymczasem, u nas tendencja nieszukania doboru człowieka jest tak wielka, że to aż oburza!...

...Gdy byłem kasjerem pięciu instytucyj, nie wydawałem pieniędzy tylko na rzeczy najważniejsze,
rzeczy specjalnie wybrane.

«Zdechnijcie, przepadnijcie, a ja pieniędzy nie dam», mówiłem wtedy.

Ubóstwo: trudniej biednemu wydad 10 groszy, niż gdy się jest bogatym, wydad setki złotych. Trzeba
umied wybierad wydatki i tego się trzymad!

Największe wydatki, swego czasu, w Ministerstwie Robót Publicznych szły na opracowanie planów
szos, których później nigdy nie budowali i których nikt nie zobaczy, gdyż brakło pieniędzy...

...Mój ojciec był zdolnym rolnikiem-uczonym, ale bez kalkulacji we własnym majątku. Były tam trzy
składy, zawierające różne najnowsze maszyny rolnicze, które były do niczego...

...Nie liczę na długie życie i dlatego wskazałem wam...

Ja, proszę panów, powiedziałem wszystko.

Panowie wyjdą, a zostanie czterech panów: Śmigły, Sosnkowski, Norwid i Fabrycy”.

Opuściliśmy gabinet pod wielkim wrażeniem trzygodzinnej mowy Komendanta.


Nie mogę jej tu przytoczyd w całości...

Wrażenie było ogromne.

Nikt, poza Panem Marszałkiem, nie odezwał się jednym słowem. Cały czas panowała cisza skupienia i
uwagi.

Następnego dnia, w święto Bożego Ciała, myślałem o przemówieniu Komendanta.

Pierwszy raz wspomniał i to dwa razy o swej „niedługowieczności”, mimo że, chwała Bogu, wygląda
dobrze.

W czasie mówienia Pan Marszałek unosił się, ale nie irytował. Mówił z głębokiem przejęciem się
sprawą.

Odniosłem wrażenie, że był to raczej rodzaj testamentu myślowego niż oskarżanie stanu obecnego.

WYJAZD DO ZALESZCZYK

Dnia 4 września 1933 roku, podczas pięknej pogody, odprowadziliśmy Pana Marszałka na Dworzec
Główny, przy Jego wyjeździe na urlop, do Zaleszczyk.

Był piękny, wesoły ranek jesienny, tak że człowiek myślał ze strachem o pójściu do biura.

Pan Marszałek przyjechał o godzinie ósmej minut dziesięd, czyli na cały kwadrans przed odejściem
pociągu.

Przed nowym dworcem w Alejach Jerozolimskich jakaś taksówka, ze skrzypiącymi przeraźliwie


hamulcami, o mało nie wpadła na samochód Komendanta, w chwili gdy Pan Marszałek wysiadał na
chodnik.

Była chwila napiętego oczekiwania, aż wreszcie biedny szofer, hamując jednym kołem, zdołał w porę
zatrzymad taksówkę.

Komendant jest, jak zwykle przy wyjeździe, gdy zostawia za sobą wszystkie troski i kłopoty - wesoły i
śmiejący się. Żywo i wesoło komentuje zajście z taksówką.

Szybko schodzi Pan Marszałek, przez labirynt schodów budującego się dworca, na dolny peron, gdzie
stoi Jego wagon.

Idziemy za Nim szczęśliwi, że wreszcie znów robi coś dla swego zdrowia.

W wagonie Komendant staje przy otwartym oknie i rozmawia z nami. Gdy rozmowa się urywa,
wstawiam parę słów o Wystawie Lniarskiej w Wilnie i wprowadzeniu przeze mnie wyrobów lnianych z
Wileoszczyzny do wojska, zamiast tkanin bawełnianych. Pan Marszałek śmieje się i mówi:
„Tak, słyszałem o tym, pan z siebie bohatera lnianego robi. Wszyscy mi mówią o tym. (Po chwili
milczenia).

Widzi pan, ja nie lubię tych pionierskich prac w wojsku, bo wojsko zawsze za nie płaci. Len jest
droższy, a zobaczymy, czy będzie trwalszy od bawełny. (Śmiejąc się). Ale rób pan sobie, jak pan
chcesz, kiedy pan myśli, że tak lepiej.

Ja nic nie mam do tego”.

Pociąg ruszył, uwożąc Komendanta, bodaj pierwszy raz przez nowy tunel, w kierunku Lwowa i
Zaleszczyk.

Z tego lnu to Komendant widocznie był zadowolony (Wileoszczyzna!), a tylko „osadził” mię tak na
miejscu, żeby Mu zbyt dużo „prac pionierskich” do wojska nie wprowadzad.

ZMNIEJSZENIE BUDŻETU WOJSKA

Rano 22 września 1933 roku otrzymałem telefon od majora Buslera, że wezwany jestem dzisiaj na
godzinę 14 do Belwederu.

Nie wiedząc, o czym będzie mówił Pan Marszałek, nauczyłem się dobrze budżetu, tak na wszelki
wypadek, i na kwadrans przed terminem byłem już w salonie Belwederu, przylegającym do
adiutantury, w którym stoi popiersie Prezydenta Narutowicza.

Punktualnie o godzinie drugiej adiutant wypowiedział sakramentalne: „Pan Marszałek prosi”.

Wszedłem, przez duży salon z wnęką półkolistą, do sali narożnej, gdzie już siedział Komendant przy
stole, założonym kartami do pasjansa.

Pan Marszałek jest nie ogolony i włosy zapuszczone spadają Mu na kołnierz kurtki strzeleckiej, ale
wygląda dobrze, jest opalony, mimo że podobno w Zaleszczykach, skąd świeżo wrócił, nie było ładnej
pogody i cały czas padały deszcze.

Komendant podaje mi rękę i gestem każe usiąśd przy stole, mówiąc: „Ja wezwałem was, bo nie mogę
już dłużej trzymad tego większego budżetu”...

Na rozkaz Komendanta melduję, że budżet wojska w sumie 829 milionów rocznie nie jest cały
wydawany, że wydamy zapewne 768 milionów.

Pan Marszałek każe podad tę sumę do preliminarza budżetowego, zmniejszając tym sposobem
budżet nasz o 61 milionów w porównaniu z preliminarzem roku ubiegłego.

Nastaje dłuższa chwila milczenia, po której Pan Marszałek mówi dobitnie: „To wszystko!”

„Czy mogę, Panie Marszałku, przedstawid jeszcze parę rzeczy?” zapytałem.

Komendant, podnosząc nagle głos: „Nie!! - panie!”


Szybko kłaniam się i wychodzę, rozumiejąc, że rozgniewałem Pana Marszałka moją chęcią
„meldowania”.

O podaniu ręki - mowy nie ma.

Komendant na początku meldunku mówił mi per „wy”, a skooczył nagle wyrazem „panie”, co zawsze
nie wróży nic dobrego, a tym razem jest wyraźnym ukaraniem mnie za nietakt, ośmielenie się
zaproponowania „przedstawienia paru rzeczy”, których Komendant nie żądał ode mnie.

W adiutanturze porządkuję moje papiery i patrzę na zegar. Jest dopiero godzina druga minut pięd, a
więc u Pana Marszałka byłem wszystkiego pięd minut.

Pięd minut, ale dobrych!

DRUGI MELDUNEK W SPRAWIE OBNIŻENIA BUDŻETU WOJSKA

Widocznie Pan Marszałek nie przestał myśled o redukcji budżetu wojska, gdyż w parę dni po
meldunku w Belwederze wezwany zostałem do Inspektoratu na godzinę 19 dnia 25 września 1933
roku.

Otworzył mi drzwi doktór Woyczyoski i po chwili meldowałem się u Pana Marszałka w drugim
gabinecie, położonym od strony dziedzioca. Komendant siedział tyłem do drzwi, przed stolikiem do
stawiania pasjansa, w szarej kurtce bez odznak, rozpiętej pod szyją.

Pan Marszałek podał mi rękę i wskazał krzesło obok dużego stołu, po czym zaczął mówid, tasując
powoli karty:

„Ja z szefem gabinetu rozmawiałem w sprawie budżetu. Prezes gabinetu poszedł na to bez
zastrzeżeo.

Spodziewałem się od niego sprzeciwów, ale nie dał ich. Pan przeszkód nie ma, więc trzeba będzie
zmienid i strukturę budżetu”.

Tu Pan Marszałek przerwał na chwilę, z czego korzystając, powiedziałem:

„Panie Marszałku, premier będzie miał doskonałą sytuację przed Sejmem, że to kryzys i budżet
wojska o 61 milionów zmniejsza”.

„No tak, z tych pieniędzy już nie ustępuj pan”. „Rozkaz, Panie Marszałku!”

„No to już!” zakooczył Pan Marszałek, nagle ucinając rozmowę.

Ja jednak zebrałem się na odwagę i postanowiłem, mimo niepowodzenia przed paru dniami w
Belwederze, jeszcze raz próbowad zameldowania Komendantowi rzeczy, o której wiedziałem, że
zajmowała Go bardzo. Zacząłem więc:
„Panie Marszałku, wiem, jak Panu Marszałkowi leży na sercu kwestia przezbrojenia wojska, więc
melduję posłusznie, że w przyszłym roku przezbroję wszystkie pozostałe dywizje. Tak, że w przyszłym
roku o tej porze już wszystkie dywizje będą jednolicie uzbrojone”.

„No dobrze!” powiedział radośnie Pan Marszałek.

„To dobrze!” powiedział po chwili namysłu, podając mi rękę.

Meldowałem swoje odejście, po czym doktór Woyczyoski pokazał mi z dumą odnowione pokoje
Inspektoratu.

Tak, teraz Pan Marszałek będzie miał trochę wygodniej.

Nawet z wielkiego stołu w pierwszym gabinecie, od Alei Ujazdowskich, w którym Komendant sypia,
zostało zdjęte zielone sukno i zastąpione szarym kilimem o ciepłym kolorze.

Jest to dobra innowacja, gdyż na pewno zielone sukno na wielkim stole przypominało ciągle Panu
Marszałkowi rosyjską salę sądową, a nie musiały to byd wspomnienia miłe i uspokajające.

Wyszedłem z Inspektoratu radosny, że udało mi się zameldowad Komendantowi o przezbrojeniu


wojska.

DWA MELDUNKI W SPRAWIE POŻYCZKI NARODOWEJ

Kapitan Lepecki zawiadomił mię telefonicznie, rankiem dnia 28 września 1933 roku, że na godzinę
13.30 jestem wezwany do Komendanta, do Inspektoratu.

Kiedy stawiłem się na wezwanie, jak zwykle dziesięd minut przed terminem, dowiedziałem się, że
istnieje małe „nieporozumienie” w sprawie Pożyczki Narodowej74.

Rzecz się ma, jak następuje.

Mając polecone od premiera Jędrzejewicza wydanie wytycznych, regulujących wysokośd subskrypcji


Pożyczki Narodowej przez wojskowych, dokonałem tego określając wysokośd rat płaconych przez
oficerów w przystosowaniu do stopni cywilnych i na warunkach podanych przez premiera dla
urzędników paostwowych.

Oczywista, rozkaz ten, wydany przeze mnie „w zastępstwie ministra”, odnosił się do wszystkich
wojskowych, bez różnicy stopnia.

Niestety, nie miałem możności zameldowad Panu Marszałkowi o wydaniu tego rozporządzenia, tak że
Komendant nie znał mych „ogólnych wytycznych” w chwili, gdy adiutant zameldował się do Niego z
arkuszem subskrypcyjnym pożyczki.

74
Pożyczka Narodowa została rozpisana 5 września 1933 r. w celu pokrycia deficytu budżetowego. Dla
urzędników paostwowych i oficerów wykupienie pożyczki było obowiązkowe.
Podobno Pan Marszałek kazał adiutantowi zostawid sobie arkusz, by namyślid się, w jakiej wysokości
ma podpisad pożyczkę.

Wtedy adiutant zameldował, że jest to już przewidziane wytycznymi Ministerstwa Spraw


Wojskowych, w myśl których każdy oficer powyżej rangi majora wpłaca jednomiesięczne pobory,
rozdzielone na 6 rat miesięcznych.

„Kto to kazał?!” spytał Pan Marszałek.

„Generał Składkowski”, odpowiedział adiutant.

„Cóż to, on mi będzie dawał rozkazy?!” powiedział Pan Marszałek, odsuwając papier.

Tyle dowiedziałem się do chwili, gdy pułkownik lekarz Woyczyoski wyszedł do poczekalni, mówiąc:
„Komendant prosi”.

Pan Marszałek, o dobrym wyglądzie, siedział za dużym stołem w pierwszym gabinecie, ubrany w
kurtkę strzelecką bez odznak.

Od razu zaczął mówid o Pożyczce Narodowej.

Oczekiwałem wielkiej burzy z powodu wydania przeze mnie „wytycznych”, ale Pan Marszałek mówił
cały czas spokojnie, nadmieniając, że otrzymał „papier do wypełnienia, a nie wie, jak to jest w
wojsku”.

Zameldowałem, że nie mogąc widzied się z Panem Marszałkiem, wydałem wytyczne w myśl
„okólnika” premiera i rozesłałem je do dowódców okręgów korpusów celem wprowadzenia w życie.

„Bo mnie nikt o tym nie mówił”, zauważył Komendant, przesuwając palcami srebrną papierośnicę, po
czym ciągnął dalej:

„Ja to zrobię tak, żeby nas (wojskowych) jakoś od tego terminu wykręcid. Bo to zbyt szybki termin
sześd miesięcy i to zanadto ciąży nad budżetem rodziny”.

Po tych słowach Pan Marszałek, w dalszej rozmowie, zgodził się, by wojskowi spłacali Pożyczkę
Narodową w ciągu dziesięciu lub dwunastu miesięcy.

Co do urzędników cywilnych pozostawił sprawę do uregulowania premierowi Jędrzejewiczowi.

„Mam więc sprawę płacenia pożyczki w ciągu 10-12 miesięcy zameldowad premierowi jako zdanie
osobiste, a nie rozkaz Pana Marszałka?” zapytałem.

„Tak jest”, odpowiedział Komendant.

„Bo, melduję posłusznie, że już w sobotę, za parę dni, będą to ściągad przez płatników, w myśl
wydanego okólnika”.

„A, w sobotę już, a tu premiera nie ma”, powiedział zafrasowany Pan Marszałek, gdyż premier
Jędrzejewicz bawił od paru dni w Gdaosku, z rewizytą tamtejszego Prezydium Senatu.
Komendant dał znak ręką, że mogę odejśd. Wygląd Pana Marszałka i humor - dobre. Meldunek trwał
15 minut.

Sprawy uregulowania spłaty pożyczki przez wojskowych na dłuższe raty Pan Marszałek nie poniechał,
gdyż zaraz nazajutrz, 29 września, zostałem wezwany na godzinę 15 do Belwederu.

W adiutanturze spotkałem premiera Jędrzejewicza, który wyszedł od Pana Marszałka dosyd


zaaferowany.

Nie miałem czasu porozumied się z premierem, gdy zostałem wezwany do Komendanta.

Pan Marszałek, w świetnym humorze, siedział za owalnym stołem, zarzuconym kartami, w narożnym
saloniku, śmiał się i mówił szybko, z ożywieniem:

„Więc ja już wymogłem na szefie gabinetu to wielkie ustępstwo, że będzie przez wojskowych płacona
pożyczka w 10 lub 12 ratach. Wymawiał się tu, że to będzie trudno, ale go zmogłem”.

Tu Komendant uśmiechnął się, jakby chciał podkreślid „trudności” Jego z przekonaniem premiera, po
czym dodał:

„Nie można tak naruszad budżetu rodzin. Całośd pożyczki będzie spłacona w ciągu 12 miesięcy.

Dlatego ja tak śpieszyłem, że to już jutro płatne. Trzeba już ratę pierwszego miesiąca zmniejszyd”.

Pokazałem Panu Marszałkowi wynik subskrypcji pożyczki w wojsku, która wyniosła przeszło 16
milionów.

Pan Marszałek podniósł nagle głowę i przekornie, śmiejąc się, mówi: „To teraz nie będzie mniej o
połowę?”

„Nie, Panie Marszałku, tylko płacid będziemy mniej co miesiąc, a więc trwad to będzie dłużej, przez 10
do 12 rat”.

„To wszystko!” powiedział Komendant, żegnając mię.

Wyszedłem szybko, by „złapad” premiera Jędrzejewicza i, w myśl rozkazów Pana Marszałka,


uzgodnionych z szefem rządu, podzielid spłatę pożyczki na 10 rat.

Rozkaz nadałem niezwłocznie do wszystkich dowództw okręgów korpusów, gdyż już za dwa dni miała
byd potrącona z poborów oficerskich pierwsza rata pożyczki.

Na konieczne obliczenia mieliśmy więc zaledwie 36 godzin, ale zostały one dokonane i dnia 1
października wszystko stało się w myśl rozkazów Pana Marszałka.

Mieliśmy potrącone zamiast szóstej, tylko dziewiątą częśd poborów, a koledzy poniżej stopnia majora
- jeszcze mniej.

Taki był wynik dwóch meldunków w sprawie Pożyczki Narodowej u Pana Marszałka.
AWANSE NOWOROCZNE NA ROK 1934

Dnia 13 grudnia 1933 roku o godzinie osiemnastej zebraliśmy się w sali konferencyjnej Generalnego
Inspektoratu, wezwani na posiedzenie awansowe, w obecności Pana Marszałka.

Zjawili się, jak zwykle, inspektorowie armii, wiceministrowie z zastępcami i generał Wieniawa-
Długoszowski, któremu Komendant powierza zbieranie kartek po głosowaniu i odniesienie ich do
swego gabinetu.

Pan Marszałek wszedł do sali punktualnie, w swym mundurze marszałkowskim, z trzema


odznaczeniami, i usiadł w fotelu pod świeżo zawieszonym obrazem Grabowskiego, przedstawiającym
atak Moskali na nasze okopy pod Kościuchnówką75.

Gdy zajęliśmy już miejsca, Komendant zaczął mówid:

„Proszę Panów, dorocznym zwyczajem, zaczynamy awanse, jak zwykle, od najstarszych szarż.

Na generałów: płk Godziejewski, płk Drapella, płk Anders i płk Rayski.

Przedtem, nim panowie będziecie głosowali, chcę powiedzied parę słów o pułkowniku
Godziejewskim...

...Długi czas namyślałem się, kogo dad do 19 dywizji piechoty po generale Kasprzyckim. Pułkownik
Godziejewski ma: «le bon sens, qui commande»76.

Są to słowa Napoleona i ten właśnie zdrowy spokojny rozsądek ma pułkownik Godziejewski. Dalej,
jest u niego starannośd pracy - nadzwyczajna. W tym roku jeszcze raz zbadałem jego pracę i nie
znajduję, wyznam panom, pogorszenia. Starannośd - znacznie wyższa niż przeciętna.

Nad awansami na generałów będzie, jak zwykle, tajne głosowanie, bez dyskusji.

Dalej, dam wam podpułkowników, tylko dowódców pułków, na pułkowników. Ja mam w piechocie
kandydatów... (Komendant odczytuje nazwiska).

To chciałbym, byście awanse podpułkowników na pułkowników ukooczyli jutro. Dlatego dalszy ciąg
awansów nastąpi jutro po obiedzie, o tej samej godzinie - o szóstej. Kartki wszystkie rozdane?”

„Tak jest”, odpowiada generał Wieniawa.

Komendant kieruje się ku wyjściu, ale wraca od drzwi i oddaje generałowi Konarzewskiemu żółty
ołówek, mówiąc z życzliwym uśmiechem: „To należy do tego pokoju”.

Pan Marszałek wychodzi, a my zaczynamy głosowanie na piśmie.

Na drugi dzieo, 14 grudnia 1933 roku, znów punktualnie o godzinie 18 wszedł Komendant do sali
konferencyjnej Inspektoratu i, po zajęciu miejsca, zaczął mówid:

75
Bitwę pod Kostiuchnówką nad Styrem stoczyły Legiony Polskie w dniach 4-6 lipca 1916 r.
76
Le bon sens, qui commande (franc.) - zdrowy rozsądek, który rozkazuje.
„Z wczorajszych kandydatów na pułkowników, w piechocie awansowało 9. Generałowie przeszli
wszyscy czterej.

Mamy dalej postawid kandydatów na pułkowników kawalerii i artylerii... (Komendant odczytuje


nazwiska z karty)... Teraz, proszę panów, ostatnia rzecz: awanse majorów na podpułkowników...

...Dzisiaj oczekuję kooca waszej pracy i aż do świąt wy jesteście wolni. Ja skooczyłem!”

Pan Marszałek opuszcza salę, a my przystępujemy do głosowania.

Komendant wygląda - nie bardzo dobrze.

AWANSE SANITARNE NA ROK 1934

Dnia 18 grudnia 1933 roku otrzymałem telefon od kapitana Lepeckiego, że o godzinie 13.30 mam się
zameldowad w Inspektoracie.

Będzie, oprócz mnie, obecny generał Rouppert i pułkownik Misiąg.

Przejrzałem jeszcze raz z generałem Rouppertem listę kandydatów na sanitarne awanse sztabowe i
postanowiłem, jak zwykle, nie odzywad się zupełnie w czasie referowania ich przez generała Panu
Marszałkowi.

Komendant, mimo że tego nie okazywał, miał wielką słabośd do Stachurka Roupperta, jeszcze z
czasów Pierwszej Brygady, a nawet wcześniej - Związku Strzeleckiego.

Toteż awanse sanitarne przechodziły zwykle w pogodnym nastroju i bez wyrzutów ani krytyki ze
strony Pana Marszałka.

Tak też było i tym razem.

Ledwie Komendant wszedł do pierwszego gabinetu, gdzie oczekiwaliśmy wprowadzeni przez doktora
Woyczyoskiego, gdy zawołał radośnie:

„Doktór Rouppert - jakże zdrowie?!

Proszę pana szanownego Stachurka, więc - kwestie awansowe. Skooczymy je szybko. Ja mam do was
zaufanie, bo wy jesteście grzeczni i uczciwi”.

Wyznaję, że takie podkreślanie uczciwości kolegi wobec mnie, szefa Administracji Armii - zabolało
mię trochę, ale nie pisnąłem słówka, by nie psud dobrego nastroju Komendanta.

Tymczasem Pan Marszałek siadł za stołem, po drugiej stronie którego siedliśmy we trzech: generał
Rouppert, pułkownik Misiąg i ja. Ledwie rozłożyliśmy listy awansowe, gdy Komendant zaczął znów
mówid, śmiejąc się wesoło i przekomarzając ze Stachurkiem:

„Na pułkowników dajecie 7 kandydatów!


Dla was najwyższe względy z całej armii.

Dwóch odkreślone, zostaje wam zatwierdzonych pięciu kandydatów.

Ja w artylerii robię tylko dwóch pułkowników, a jednak artyleria - to coś jest.

Teraz na podpułkowników ilu? Przyrównad was do kawalerii, co, dad wam czterech?!”

„Rozkaz!” odpowiedział uradowany generał Rouppert.

Tymczasem Pan Marszałek ciągnął dalej:

„Majorowie... Ja tu nie mogę iśd zanadto źle, bo z lekarzami trzeba inaczej się obchodzid. (Po chwili
milczenia - ze śmiechem). Warci są w skórę, ale lepsi od innych...

Ilu pan majorów, dwunastu proponuje?

Ja, proszę pana, daję dziesięciu, ale pan musi to ogłosid dopiero razem ze wszystkimi innymi
awansami.

Widzicie, co ja robię dla was, Stachurku!!

To wszystko!” - zakooczył Pan Marszałek tonem urzędowym, ale gdy spojrzał jeszcze raz na
Stachurka, stał się znów dawnym pogodnym Obywatelem Komendantem z Brygady.

Toteż gdy chcieliśmy zameldowad nasze odejście, Pan Marszałek udał, że tego nie widzi i zaczął
opowiadad wrażenia ze swego życia obecnego i dawnego, aż na Syberii, mówiąc: „Bo wasz fach jest
specjalny, wy uczycie się za długo przed otrzymaniem stopnia oficerskiego”...

Dalej mówił Komendant o aptekarzach na zapadłej prowincji, którzy muszą byd często i doktorami; o
doktorach, którzy zapisują recepty, polecając je używad w chwili gdy pieje czarny kogut; o znachorach
na Syberii, wreszcie o aptekarce, noszącej pseudonim „Mieczysława”, która adiutantowała w czasach
rewolucji.

Słuchaliśmy jak urzeczeni, ciesząc się z dobrego humoru Komendanta. Zmierzchało już, gdy wyszliśmy
z gabinetu Pana Marszałka.

W poczekalni pułkownik Misiąg zawołał: „O, gdyby tak samo nam szło ze wszystkimi awansami!”

Rzeczywiście, w tak świetnym humorze, jak dzisiaj, nie widzieliśmy Komendanta już od dawna.

DODATKI FUNKCYJNE

Jeszcze w 1926 roku, po przewrocie majowym, kazał Pan Marszałek ustanowid dodatki funkcyjne dla
najbardziej odpowiedzialnych stanowisk w wojsku.

Celem ich było podkreślenie ważności stanowiska, bez zwiększania poborów, które obciążałyby
później i pobory emerytalne. Dodatki te trwały w wojsku bez zmian do roku 1934.
W początku tego roku zostały zaprowadzone dodatki funkcyjne również dla urzędników cywilnych,
przy czym były one podzielone na 16 kategoryj.

Na mnie, jako szefa Administracji Armii, spadło „wdzięczne” zadanie uzgodnienia dawnych dodatków
wojskowych z nowo wprowadzonymi cywilnymi.

Zrobiliśmy to w Departamencie Intendentury, jak mogliśmy najlepiej, opierając się na dawnym


rozporządzeniu o dodatkach z 1926 roku, i tak przygotowane nowe rozporządzenie oddałem do
podpisu Pana Marszałka, przez pułkownika Sokołowskiego.

Zbliżał się jednak już termin wydania nowych dodatków, a podpisu Komendanta nie było.

Zaniepokojony tą zwłoką, zacząłem sprawę badad i dowiedziałem się, że podobno Pan Marszałek nie
jest zadowolony z układu i przydziału dodatków funkcyjnych i dlatego odmawia pod nim swego
podpisu.

Wreszcie dnia 24 stycznia 1934 roku, czyli na kilka dni przed terminem ogłoszenia nowych dodatków
funkcyjnych, wezwał mię telefonicznie kapitan Lepecki do Inspektoratu na godzinę osiemnastą.

W poczekalni spotkałem, wezwanych również, generała Fabrycego i pułkownika Sokołowskiego, szefa


Gabinetu Ministra.

Pułkownik Woyczyoski wprowadził nas do pierwszego gabinetu, dokąd za chwilę wszedł Pan
Marszałek, ubrany w mundur z trzema odznaczeniami.

Ledwieśmy siedli, po zameldowaniu się, gdy Komendant zaczął tonem niezadowolonym:

„Proszę panów, ja zatrzymałem u siebie to uszeregowanie, gdyż znalazłem tu przede wszystkim


rzeczy, które już zniosłem, więc... (Pan Marszałek wybiera dwie funkcje, rzeczywiście świeżo
zniesione).

Przy przejrzeniu tej listy ten system, użyty dla zaszeregowania, nie bardzo jest dobry i wzbudził
wątpliwości.

W ogóle to są trudne rzeczy i, byd może, każda rzecz byłaby nieudolna, ale ta - specjalnie nieudolnie
zrobiona.

Ktoś to robił, kto w wojsku nigdy nie był.

Ja tego nie mogę podpisad. W tym nie ma zupełnie zrozumienia rzeczy, a wszystko, co opracowane u
góry (wyższe rangi) - to najgorsze. Tu są błędy u góry, a u dołu (niższe rangi) - staranie dociągnięcia do
szesnastu kategoryj i całośd tak zagmatwana, że - kooczy się świat.

Ułożone to jest bez zwracania uwagi na rzeczywistą pracę, tylko są pewne uprzywilejowania wbrew
sensowi.

Drobny przykład, proszę panów.

Ja dałem to jeszcze jednemu oficerowi do zreferowania. On mi to przedstawił. To widad ktoś układał z


takich ludzi, którzy nie należą do szanujących dowodzenie - jakiś paskuda!! (Podnosząc głos i bijąc
ręką w tablice zaszeregowao dodatków).
Dowódca piechoty dywizyjnej jest niżej niż kierownik centrum zaopatrzenia intendentury względnie
sanitariatu!”

Tu Pan Marszałek spojrzał na mnie pytająco, więc odpowiedziałem:

„Tak jest, Panie Marszałku, to układał intendent, a ci kierownicy zakładów zaopatrzenia mają bardzo
odpowiedzialne stanowiska, związane z obracaniem wielkimi sumami pieniężnymi”...

„Ba, więc tak, to pachnie «entandanturą», przerwał mi Pan Marszałek.

Ja nie mogę robid intendentów i dyrektorów nauk, wszystkich na wysokie stopnie dodatków!...

Widocznie ten człowiek, który to pisał, nie rozumie, jak w wojsku się powinno robid.

Poza tym, sam system!

Góra nie bardzo jest pewna. Ja, jako generalny inspektor - mam jakiegoś szefa gabinetu! Kto to jest?!

Uprzywilejowanie wszystkiego, co jest częścią materiałową - jest widoczne.

Ja nie mogę nie zauważyd, że ta próba podziału wysokości dodatków na 16 kategoryj jest za duża.

Połączyd to, co jest rangą - z funkcją, to już jest trudnośd, nad którą należy się zastanowid. Ale
dołączyd do tego jeszcze 16 kategoryj dodatków - to trudnośd się zwiększa i tego już nie rozumiem.

Według mnie to jest rozwiązanie złe. Robicie trudności, które utrwalacie na wieki”.

Korzystając z przerwy w przemówieniu Komendanta, rozwinąłem moje tablice dodatków


funkcyjnych; melduję, że oparłem je na zatwierdzonych w 1926 roku, i proszę Pana Marszałka o
wskazanie najważniejszych punktów wytycznych.

Komendant każe dowódców dywizyj zaszeregowad wyżej od szefów departamentów, a dowódców


piechoty dywizyjnej - na równi z szefami departamentów.

Potem, przeglądając tablice, Pan Marszałek, niezadowolony, mówi: „Jak to mógł robid intendent?!

Przecież to decyduje o uposażeniu wszystkich!”

Coś mię skorciło, żeby powiedzied:

„Panie Marszałku, to musiał do zatwierdzenia przygotowad intendent, bo on przecież musi obliczyd,


ile to wyniesie i on będzie te pieniądze wypłacał”.

Nagle Pan Marszałek zmienił się na twarzy i bijąc ręką w papiery, zawołał w gniewie:

„Najlepiej zrób pan płatników dowódcami, wtedy będzie największy porządek!! - Ja pana każę ze
schodów zrzucid!!”

Umilkłem, przerażony, by Komendant nie dostał ataku apoplektycznego, tak silnie zaczerwienił się z
gniewu.

Zapanowała długa chwila ciężkiego milczenia.


Potem Pan Marszałek zaczął już spokojnym tonem:

„Spróbujcie rozłożyd pracę tak: uszeregujcie wysokośd dodatków funkcyjnych według grup, to znaczy
w oddzielną grupę dajcie oficerów liniowych, później sztaby i kancelarie stworzą grupę drugą, a
wreszcie do trzeciej grupy dajcie to wszystko, co jest częścią materiałową...

Chodzi teraz o 1 luty i wypłacenie poborów”.

Melduję Panu Marszałkowi, że można wypłacid pobory 1 lutego, a dodatki funkcyjne nieco później,
ale najpóźniej 15 lutego. Komendant akceptuje to skinieniem głowy, a później ciągnie:

„Nauczony tym doświadczeniem, ja, panie generale, uprzedzam, że wtedy dla skontrolowania pracy
zrobię małą komisję, bo ja się boję sam decydowad.

Gaża - 1 lutego, a dodatek przed 15, to można ogłosid.

Ja sam nie będę pracował nad detalami...”

Potem, jakby chcąc wynagrodzid mię za nazwanie „panem generałem”, Komendant uśmiecha się i
mówi:

„I wtedy ja będę nie was cisnął, ale komisję!... Więc to musi byd prędko!”

Tu Pan Marszałek spojrzał jeszcze raz na tablice dodatków funkcyjnych i, wskazując palcem na
miejsce, gdzie jest uwidoczniony dodatek dla Marszałka Polski, powiedział tonem znów surowym:

„Po co ja podpisywałem pożyczkę, kiedy teraz mi to zwracają... Będą się z Polski śmiad, że bierze
pożyczki i zaraz zwraca. Otóż jak wy to robicie!”

Tu Pan Marszałek podał nam rękę i wyszliśmy z gabinetu.

Byłem „nieco” zdruzgotany psychicznie i - było czym!

Cały czas, przeszło godzinę, Komendant irytował się na mnie, a i pożegnał się ze mną też nie bardzo
łaskawie.

Nie o to chodzi, że krzyczał.

Chodzi o to, że przy sklerozie, jaką ma Komendant, boimy się bardzo powtórzenia się ataku
apoplektycznego, który miał już przed paru laty, na szczęście w lekkiej bardzo formie.

Dlatego wszelkimi możliwymi środkami staramy się Go nie rozgniewad. Ale, niestety, nie zawsze się to
udaje.

DALSZY CIĄG AWANSÓW SANITARNYCH

Dnia 8 marca 1934 roku, o godzinie 18, wprowadził nas, tj. generała Roupperta i mnie, doktór
Woyczyoski do drugiego gabinetu Pana Marszałka w Inspektoracie.
Komendant siedział, jak zwykle, u szczytu dużego stołu. Prócz lampy wiszącej, na stole, po lewej ręce
Pana Marszałka, stoi mleczna lampa o świetle mocnym jak reflektor.

Tylko na małej przestrzeni przed Komendantem stół jest wolny od papierów. Reszta stołu założona
jest różnymi aktami i mapami.

Jedna ze stert akt nakryta jest, jak przyciskiem, dużym pistoletem systemu Browning.

Na znak Pana Marszałka siadamy przy przeciwległym koocu stołu.

Komendant jest w dobrym nastroju i wygląda dobrze. Ubrany w kurtkę strzelecką, bez odznak, tylko z
„parasolem” nad lewą górną kieszenią.

Pan Marszałek śmieje się do generała Roupperta przy naszym wejściu do gabinetu i woła:

„Już Stachurek się uśmiecha na dużo prezentów, które ma otrzymad!

No więc - kapitanowie na majorów!”

Generał Rouppert: „Trzydziestu jeden kandydatów proponuję”.

Pan Marszałek: „Ilu w tym lekarzy?!”

Generał Rouppert: „27 lekarzy i czterech farmaceutów, Panie Marszałku”.

Pan Marszałek z udaną surowością: „U pana główni są farmaceuci, aż czterech na 27 lekarzy! Cóż wy
za lekarz jesteście?!

No, zostawmy kapitanów. Idziemy na poruczników. Ilu ich jest?!”

Generał Rouppert wymienia liczbę poruczników.

Pan Marszałek: „Tu są także farmaceuci?!

Jakaż jest ich ilośd?! Pokaż mi pan tę listę!”

Wszystko to Pan Marszałek mówi głosem przekornym i na pozór surowym, ale oczy Jego śmieją się
jednakowo, gdy mówi o lekarzach i farmaceutach.

Długo Komendant sprawdza listę kandydatów, przytrzymując ręką binokle i przysunąwszy do siebie
matową lampę-reflektor. Wreszcie, odkładając na bok binokle i odsuwając ręką listą, podnosi nagle
głowę i, patrząc bystro w oczy generałowi Rouppertowi, rzuca jeden wyraz: „Podporucznicy?!”

„Podporuczników mam niedużo, Komendancie - odpowiada Rouppert. - Miałbym jeszcze jednego, ale
nie mogę podad go do awansu, bo ożenił się bez pozwolenia władz”.

Pan Marszałek, śmiejąc się:

„Wziął wam i ożenił się bez pozwolenia? To bardzo dobrze! To tęgi chłopak! (Po chwili milczenia, z
przekorą). A jak ja go wam zakwalifikuję do awansu, to co będzie?!”

Generał Rouppert: „To będzie bardzo dobrze!”


Pan Marszałek, nieco zawiedziony tą łatwą zgodą Roupperta, a chcąc się z nim dalej przekomarzad,
zwraca uwagę na stopnie, kwalifikujące wartośd kandydatów do awansu, postawione obok
odnośnych nazwisk.

„Dlaczego oni tu mają «3». Ja przerobię te «3» na «5»! Za co krzywdzid młodzież?!

Sam pan kiedyś się ożenił i to z dzieckiem, ze studentką...”

Tu Pan Marszałek opowiada o jednym ze swych profesorów, który twierdził w sprawie stopni, że na
„5” umie tylko Pan Bóg; na „4” - tylko ja, a uczniowie mogą umied przedmiot tylko na „3” lub „2”,
przy czym wybitny uczeo może umied na „3”. („3” z punktem - po rosyjsku: „stoczkoj”). „Więc i wy
też, Stachurku, tym młodym - przy trójce chod punkt postawcie!” (Po chwili milczenia, już głosem
urzędowym).

„No, proszę pana, to - to u mnie zostanie”. (Z uśmiechem).

„Ja muszę myśled, jak pana skrzywdzid i nie ulegad mojej sympatii do pana!

W tym roku przeciętna awansowa znacznie mniejsza będzie”.

Generał Rouppert rozkłada ręce na znak krzywdy, która go spotyka, i chce coś mówid. Pan Marszałek:

„Nic wam, bestiom, więcej nie dam. Tak sobie postanowiłem!” (Odsuwa listy awansowe sanitariatu).

Na próżno generał Rouppert prosi o załatwienie definitywne awansów sanitarnych w dniu


dzisiejszym, Komendant nie daje się przebłagad.

Wreszcie, po długich targach, zgadza się przejrzed awanse lekarzy weterynarii, ale znów nie załatwia
ich definitywnie, lecz po przejrzeniu odsuwa listę celem „dokładnego namyślenia się”.

Następuje chwila dłuższego milczenia, którego nie śmiemy przerywad.

Teraz Pan Marszałek wygodnie siada w fotelu i zaczyna opowiadad wrażenia ze swego życia.

Mówiąc o zwyczajach w Anglii, podkreśla z naciskiem, iż przynajmniej za Jego tam pobytu były tak
surowe obyczaje, że mężczyzna nie śmiał wejśd do przedziału kolejowego, w którym była sama
kobieta, chodby przedział ten nie był przeznaczony wyłącznie dla pao.

Na to ja niefortunnie wyrwałem się: „Panie Marszałku, u nas to jest przeciwnie!”

Komendant spojrzał na mnie z wyraźnym niesmakiem i nic na to nie powiedział.

Później Pan Marszałek mówił o zorganizowaniu obecnych studiów uniwersyteckich, opierając się na
wiadomościach od swych siostrzenic, które studiują w Warszawie i Wilnie.

Przy tym Komendant wypowiedział szereg krytycznych uwag na temat studiowania naszej młodzieży.

Między innymi ostro skrytykował Komendant naszą skłonnośd do dyletantyzmu i brak chęci do
sumiennego specjalizowania się i pracy na małym odcinku życia.

„Wszystko umieją, biorą się do wszystkiego!


Nie darmo na Syberii mówili: «Poliacziszki naród chitryj - wsio znajut!!»

Przed pożegnaniem generał Rouppert próbował jeszcze raz prosid o zatwierdzenie awansów
sanitarnych, ale Pan Marszałek ani słuchad o tym nie chciał.

Odchodzimy więc bez załatwienia awansów.

W pierwszym gabinecie oczekuje nas z niepokojem doktór Woyczyoski.

Twierdzi, że Pan Marszałek w dniu wczorajszym był na posiedzeniu wszystkich premierów


„pomajowych”, na którym przewodniczył Pan Prezydent Rzeczypospolitej.

Pan Marszałek przemawiał tam przez czas dłuższy i wrócił zmęczony. Dzisiaj długo znów pracował z
nami, co go na pewno zmęczyło.

Uspokoiliśmy doktora, że Komendant głównie opowiadał wrażenia ze swego życia, tak że raczej
wypoczywał.

Pan Marszałek ma bardzo arystokratyczny pogląd na organizację i funkcjonowanie wojska.

Po „dowodzeniu” na pierwszem miejscu stawia służbę liniową w trzech głównych broniach, a dopiero
dalej inne bronie i służby, nie wyłączając służby sztabowej.

Toteż przy awansach broni głównych jest Pan Marszałek bardzo surowy i wymagający.

Ceni wysoko artylerię, wyraża się z uznaniem o kawalerii, ale największą troską i opieką otacza
piechotę.

Kocha ją, ale dlatego stawia jej najwyższe wymagania i dlatego też tak często... wymyśla Królowej
Broni...

...Awanse sanitarne uważa Pan Marszałek za wypoczynek, zwłaszcza że spotkanie z generałem


Rouppertem przywodzi mu na myśl tyle wspomnieo z przeszłości bojowej i życia prywatnego.

Dlatego przechodzą one zwykle gładko i bez burzy.

WSTRZYMANIE DALSZYCH AWANSÓW NA ROK 1934

W tydzieo po wstrzymaniu przez Pana Marszalka awansów sanitarnych i odłożeniu ich do


„namyślenia się” zostałem wezwany, dnia 15 marca 1934 roku, na godzinę 18 do Inspektoratu. Zjawili
się również: generał Fabrycy, jego zastępca gen. Kasprzycki i szef Sztabu Głównego - generał
Gąsiorowski.

Zostaliśmy wprowadzeni przez doktora Woyczyoskiego do pierwszego gabinetu i tu oczekiwaliśmy na


wejście Komendanta.
Na dużym stole leżały papiery, a obok nich stała zapalona matowa lampa-reflektor, rzucająca silne,
ale łagodne światło na wykazy awansowe broni i służb, które przygotowane były na dzisiejszą
konferencję.

Czekaliśmy z bijącym sercem, co zadecyduje Pan Marszałek w sprawie awansów.

Minęło już prawie trzy miesiące od Nowego Roku, a szereg awansów było jeszcze nie załatwionych.

Innych lat o tej porze było już dawno po awansach.

Komendant wyszedł szybko z drugiego gabinetu, podał nam kolejno rękę, po czym grzecznie
powiedział: „Proszę siadad!” Ubrany był Pan Marszałek w mundur z trzema odznaczeniami.

Wygląda Komendant nieźle, ale jakby schudł. Obydwie te rzeczy: uprzejme podanie ręki i ubiór
służbowy nie wróżyły nic dobrego dla awansów naszych oficerów.

Najlepsze bowiem są szanse posłuchania, gdy Komendant jest ubrany w kurtkę strzelecką,
niezupełnie zapiętą, nie podaje ręki, tylko palcem wskazuje krzesło, mówiąc czasem: „siadajcie”, i
traktuje nas per „wy”.

Gdy Pan Marszałek, tak jak dzisiaj, jest ubrany w mundur, „prosi” siadad, a do tego jeszcze nazwie
„panem”, to już wiadomo, że sytuacja nie jest wspaniała.

Po zajęciu miejsca przy stole Komendant spojrzał po nas wszystkich i spytał, gdzie jest pułkownik
Wartha.

Doktór Woyczyoski poszedł go szukad, a tymczasem na jakiś czas zapanowało milczenie, gdyż każdy z
nas myślał o tym, co powie Komendant.

Nareszcie odezwał się pierwszy Pan Marszałek i po chwili rozmowy zaczął uskarżad się na zmiennośd
pogody wiosennej, która odbija się źle na Jego bronchicie. Przypomniał przy tym Komendant o
nadzwyczaj wczesnej wiośnie 1920 roku, gdy sam widział, jak koło Nowego Roku ludzie orali w polu.

Rok ten był wyjątkowy pod względem łagodności zimy.

Komendant do dziś dnia wyrzuca sobie, że czekał z ofensywą ukraioską aż do kooca kwietnia.
Tamtejsi ludzie, uciekinierzy do Polski, ręczyli, że wcześniej niż w koocu wiosny nie będzie można
ruszad się w rozmokłym terenie Ukrainy, a tymczasem okazało się, że tego roku można by było
przeprowadzid tam nawet dużą operację wojenną już wczesną wiosną, bo wyjątkowo tego roku
wszędzie było sucho.

Tu Komendant chwilę pomilczał, patrząc w światło mlecznej lampy, a później ciągnął: „Za to
pamiętam, w 1913 roku we Lwowie spadł na kwitnące już drzewa taki śnieg, że tramwaje nie
chodziły”.

W tej chwili wszedł do pokoju pułkownik Wartha, meldując, że nic nie wiedział o odprawie dzisiejszej
i że ściągnięto go w tej chwili telefonicznie.

Pan Marszałek nagle nasrożył się, odrzucił od siebie nastrój gawędziarski i tonem surowym
powiedział do Warthy: „Niech pan protokółuje!”, po czym zaczął:
„Proszę panów, ja panów wezwałem, by powiedzied swoje ostatnie słowo w sprawie awansów. Ja,
proszę panów, dalej ani jednego awansu nie dam i chciałem panom to wytłumaczyd”.

(Chwila milczenia, w czasie której Pan Marszałek składa i rozkłada machinalnie arkusz z cyframi
awansów).

„Historia naszej armii nie należy do wesołych i zaszczytnych. Organizowała się ona w czasie wojny i to
pozostawia na długi czas ślady swoje... Ta organizacja pokojowa armii w czasie wojny - to dało na
pewien czas najgorsze ślady.

Główny wysiłek był - nie wojna, ale zorganizowanie armii pokojowego czasu. Dało to dużo starszych
oficerów, którzy nie chcieli iśd na wojnę, ale rozbudowywad polską armię...

Stąd wielki aparat, budowany bardzo starannie. Budowali tak, by byd «rzeczywistymi żołnierzami», a
nie bandytami bijącymi się za Polskę!

Tu były w grze dwie najgorsze armie i to w chwili ich upadku: austriacka i jeszcze gorsza od niej
rosyjska. I według tego budowano wtedy armię polską!...

Ja, proszę panów, już robiłem to doświadczenie, że ja nie chciałem awansowad całych działów
personalnych za nic w świecie!” To samo robię i teraz! Ja nie jestem w stanie awansowad
kogokolwiek... Starszy człowiek nie jest zdolny do rozwoju i to są niepotrzebni całkiem ludzie. Ja nie
jestem w stanie awansowad ich i dolewad”...

Dalej Pan Marszałek wydaje zarządzenia, konieczne przed dokonaniem w roku przyszłym dalszych
awansów, by uniknąd sytuacji, jaka była w armiach zaborczych, gdy to: .....podoficer jest najlepszy w
myśl dwóch najgłupszych armij, w chwili ich upadku, i ludzi, którzy uważali za durnia tego, kto się za
Polskę bije. I może mieli rację!

Ja nie będę się dalej irytował, bo sprawa nie jest tego warta, tylko wykpienia.

Ja dzisiaj skooczyłem awanse i skooczyłem z panami!”

Zwracając się do Warthy, z uśmiechem: „No zapisałeś pan to, to i dobrze!”

Do mnie: „Składkowski, zameldujcie się w sobotę, będę was potrzebował przy zaszeregowaniu i pan
także (do generała Gąsiorowskiego)”.

Opuszczaliśmy gabinet w ciężkim nastroju z powodu braku awansów dla wielu działów wojska. Tak
więc w tym roku nie zaawansuje już nikt!

OSTATNIE ROZKAZY W SPRAWIE DODATKÓW FUNKCYJNYCH

W dwa dni po odprawie w sprawach awansowych zostałem wezwany do Inspektoratu, dnia 17


marca, na godzinę 13.30.
Chodziło o decyzję Pana Marszałka w sprawie dodatków funkcyjnych, której nie mogliśmy uzyskad w
ciągu dwóch miesięcy z powodu zajęcia się Komendanta innymi pilnymi sprawami.

Dyżur miał doktór Woyczyoski i wprowadził nas od razu do pierwszego gabinetu Pana Marszałka.

Prócz mnie byli obecni: generał Gąsiorowski, pułkownik Strzelecki i podpułkownik Glabisz.

Pan Marszałek wyszedł do nas w kurtce strzeleckiej, bez odznak, i po przywitaniu się zajął swe zwykłe
miejsce za dużym stołem, pod obrazem Kossaka, przedstawiającym Komendanta nad rzeką Wieprzem
w momencie początku bitwy warszawskiej w 20 roku.

Obok obrazu wiszą liczne fotografie powstaoców i scen powstaoczych z 63 roku.

Komendant wygląda dobrze i nie znad na Nim zmęczenia, mimo wytężonej pracy dni ostatnich.

„Więc, kochany generale, zaczął Pan Marszałek, jak wam powiedziałem, ja tą sprawą dalej zająd się
sam nie mogłem. Zrobiłem więc komisję z tych trzech panów, którzy mi to przedkładają”.

Zwracając się do podpułkownika Glabisza: „Pan referuje!”, później, mówiąc do mnie: „A potem pan
mi odpowie”.

Podpułkownik Glabisz zreferował krytycznie szereg punktów, których celowośd starałem się
podtrzymad.

Trwało to koło kwadransa, po czym zabrał głos Pan Marszałek, mówiąc, co następuje:

„Jest w tym zaszeregowaniu dużo braków nie uregulowanych, wymagających rozstrzygnięcia.

Dla przykładu, pierwszy oficer Inspektoratu Armii ma dwie kategorie: oficer, który przeszedł przez
dowodzenie pułkiem i który nie przeszedł.

Otóż ci, co nie przeszli przez pułk, mają stad niżej w dodatku funkcyjnym niż ci, co dowodzili już
pułkiem.

On musi tęsknid, by dostad pułk, a tak to on nie będzie chciał pułku.

U nas, proszę panów, dowódca pułku jest szczeblem, przez który muszą przejśd wszyscy wyżsi
wojskowi, i on jest punktem najwyższym dla wielu... Dlatego najwyżej mają byd postawieni ci, co
przeszli przez dowodzenie pułkiem.

To uszeregowanie dotychczasowe jest tak głupie i w tak dumy sposób ułożone, że dalej nie idzie.

Moja główna uwaga związana jest z dowódcą pułku.

Dowódca pułku ma byd podwyższony.

Dowódca pułku - to musi byd coś w rodzaju doboru w armii”.

Wyrywam się w tym miejscu niefortunnie, że pierwszy oficer sztabu armii jest na etacie generała.

Pan Marszałek, który nie znosi wyrazu i pojęcia „etat”, rzucił się na mnie:
„Fu, wstrętni jesteście... Wezwę i rozkazem skasuję etaty i tym zakooczę mą pracę. Czegoś bardziej
wstrętnego jak te etaty - ja nie znam fe!! (Uspokajając się, po namyśle).

Pamiętam, kiedy zająłem Miosk, gdzie był zawsze zarząd kolejowy sieci i warsztaty kolejowe, zgłosili
się zaraz, niby do

Coś tak ohydnego i... to nie znam ludzi!... Okropna to zakała, mnie, wszyscy kolejarze.

Jak ich mój zastępca policzył, to na każdy słup telegraficzny było dwóch kolejarzy. Oto system rosyjski
- «etaty».

Jeden profesor rosyjski porównał Moskwę z Londynem. W Moskwie jest o 52 razy mniej pocztowych
jednostek przesyłkowych niż w Londynie, a urzędników na poczcie 10 razy więcej w Moskwie niż w
Londynie.

Ja przechodziłem granicę pruską z dawnej Rosji setki razy przez punkty, gdzie ilośd pracy jednakowa
po obydwu stronach. Na pewnej komorze niedaleko Taurogów, po stronie niemieckiej - 1 urzędnik
spełnia wszystkie zadania, no i 2-3 żandarmów. Po stronie rosyjskiej urząd celny zatrudnia 12
urzędników i urząd paszportowy - 6 żandarmów.

Załatwiali oni te same rzeczy, co po stronie niemieckiej, a do tego po stronie rosyjskiej była jeszcze -
straż pograniczna.

«Zgodnie z etatami» - może byd bardzo łatwo w naszym wojsku brak sześciuset generałów!

Jak to oswobodzid się od tego paskudztwa - etatów. (Wracając do dodatków funkcyjnych).

No, ja nie wiem, co z tym zaszeregowaniem zrobid.

Moje żądanie związane jest z dowódcą pułku. Ci, co byli dowódcami pułku, mają byd postawieni
wyżej. (Zwracając się do mnie).

Uwzględnicie te poprawki, które oni (komisja) dają co do obniżenia i co do podwyższenia dodatków”.


Opuszczamy gabinet.

Ze względu, że wypłata dodatków funkcyjnych uległa już zwłoce za luty i marzec, a więc rzecz jest
pilna, umawiamy się spotkad wszyscy czterej u mnie w biurze o godzinie 17.00 celem opracowania
dodatków funkcyjnych, opierając ich wysokośd na odbytym lub nie odbytym dowodzeniu pułkiem.

Odprawa była burzliwa, ale Pan Marszałek nie wyglądał na bardzo zirytowanego, chociaż krzyczał na
etaty.

Cały czas oddech miał równy i spokojny, a więc, na szczęście, nie był poruszony do głębi.

ZMIANA PIERWSZEGO WICEMINISTRA


Dnia 2 lipca 1934 roku wezwani zostali do sali odpraw Inspektoratu generałowie, biorący zwykle
udział w posiedzeniach awansowych, na godzinę szóstą po południu.

Udając się na odprawę, zauważyliśmy przy głównym wejściu do Inspektoratu samochód Pana
Prezydenta Rzeczypospolitej, który widocznie przyjechał do Komendanta.

Punktualnie o godzinie szóstej Pan Prezydent i Pan Marszałek weszli na salę odpraw.

Po przywitaniu się z najbliżej stojącymi generałami Pan Prezydent usiadł z Komendantem przy stole
obrad, po czym Pan Marszałek zaczął mówid, gdy już usiedliśmy na swych miejscach:

„Panowie, ja was zebrałem z następującego powodu. Pan Fabrycy był moim pomocnikiem jako
ministra, podał się do dymisji i został inspektorem wśród was.

Pomocnik ministra musi byd zarazem podsekretarzem stanu, to go wprowadza do zarządu Paostwa.
Każdy z nich ma prawo zastępowad ministra w sprawach paostwowych. Dlatego każdy z
podsekretarzy stanu inaczej nie idzie w Paostwie, jak za zgodą Rady Ministrów.

Wojsko wyjątkowo nie idzie przez uchwałę Rady Ministrów i taki pan wchodzi do Rady Ministrów na
zasadzie wyznaczenia go przez ministra spraw wojskowych, znaczy mnie, po zatwierdzeniu przez
Pana Prezydenta...

Proszę panów, ja zwołałem panów dla następującego powodu (Komendant liczy obecnych). Ja przy
wyznaczaniu wiceministra jestem zupełnie swobodny. Ja chcę wysłuchad opinii waszej, tu zebranych.
Opinia ta jest dana mnie, ja zaś mogę przejśd nad tą opinią do porządku dziennego...

...Byście opinię dali sumiennie, bierzcie pod uwagę względy czysto wojskowe. Opinia ta musi dad
wgląd w wasze sumienia. Macie brad pod uwagę, czy podany przez was kandydat podoła zadaniu, a
nie coś innego.

Nie bierzcie pod uwagę żadnych innych względów paostwowych, jedynie to, że kandydat ma dwiczyd i
dowodzid wojskiem, gdy ja nie jestem przy dowodzeniu. Ma on nie dozwolid na opuszczanie się
wojska w życiu codziennym i dlatego musi byd kwestia postawiona, czy podoła on zadaniu, czy nie.

Ja nie dopuszczę żadnej dyskusji.

To jest jedno.

Druga rzecz. Każdy z panów obowiązany jest napisad jedno nazwisko na tej kartce, podpisad się i
zgiętą kartkę dad temu generałowi, którego ją wyznaczę.

Mam tylko 10 minut czasu.

Żadnej dyskusji, żadnych gawęd”...

Nastaje cisza, w czasie której wszyscy piszą swe kartki. Komendant patrzy w skupieniu na złoty
zegarek, licząc minuty.

Pan Prezydent ogląda wiszący na przeciwległej ścianie sali obraz Rozena: „Rewia wielkiego księcia
Konstantego na placu Saskim”.
Generał Osioski, pisząc swą kartkę, raz po raz łamie ołówek. „Czwarty ołówek łamię, Panie
Marszałku”, mówi do Komendanta.

Pan Marszałek uśmiecha się, ale wciąż patrzy na zegarek.

Trwa dalej ciężka cisza skupienia. Większośd generałów napisała już i złożyła swe kartki.

„Panowie trzeba kooczyd, osiem minut jest, zostaje dwie minuty do skooczenia!” mówi surowym
głosem Komendant.

Później zwraca się do generała Gąsiorowskiego i mówi z uśmiechem: „Na pana padnie zebrad...
(Patrząc w kierunku generała Śmigłego).

Śmigły, zdaje się pierwszy napisał, nie jestem pewny, ale zdaje mi się.

Panowie skooczyli? (Licząc kartki i głosujących).

Ja z panami skooczyłem i więcej nic nie mam”.

Pan Prezydent i Komendant wstają i opuszczają salę.

Na drugi dzieo - pierwszym wiceministrem spraw wojskowych mianowany został generał Kasprzycki.

ZMIANA NA STANOWISKU ZASTĘPCY II WICEMINISTRA

W godzinach rannych 25 sierpnia 1934 roku pułkownik Sokołowski, szef Gabinetu Ministra,
zawiadomił mię, że mam zameldowad się w Belwederze u Komendanta o godzinie 21 minut 30.

Jak zwykle przed pójściem do Pana Marszałka, szczególnie gdy byłem wzywany sam jeden,
przejrzałem starannie z generałem Langnerem sprawy budżetowe i... naturalnie, jak zwykle, nie
wiedziałem zupełnie, o czym Pan Marszałek będzie mówid ze mną, a właściwie - do mnie.

Chociaż bowiem Komendant lubił meldowanie się moje nazywad „rozmowami”, to jednak „rozmowy”
te były wybitnie jednostronne, gdyż zwykle mówił Pan Marszałek, a ja starannie zapisywałem Jego
słowa.

Ponieważ Pan Marszałek mówił zwykle wolno i dobitnie, więc udawało mi się zapisywad Jego
przemówienia - dosłownie. Było to jednak napisane tak niewyraźnie, że zaraz po ukooczeniu
meldowania się, poprawiałem ołówkiem, o odmiennym kolorze, najmniej wyraźne (z punktu
widzenia czytelności) miejsca.

Było co poprawiad, gdyż nieraz zapisałem kilkanaście stron mego zeszytu, nadążając za
przemówieniem Komendanta.

Tego dnia Komendant przyjął mnie w narożnym saloniku, położonym za dużą salą i wychodzącym na
taras belwederski. Słooce już zaszło, ale żółte blaski zachodu, odbite od otwartych drzwi szklanych,
wpadały do pokoju.
Pan Marszałek siedział na fotelu za owalnym stołem, będącym w samym rogu pokoju i domu,
zwrócony twarzą do dużego salonu, przez który przeszedłem szybko, już pod wzrokiem Komendanta.

Na progu narożnego saloniku zameldowałem się „na rozkaz” i zatrzymałem się na skinienie ręki
Komendanta, który przyjrzał mi się, mówiąc:

„Niech zobaczę, jak wy wyglądacie”. Odpowiedziałem posłusznie, że wyglądam „dziarsko”, gdyż


jestem po urlopie, na co Pan Marszałek pokiwał głową z powątpiewaniem, ale z uśmiechem.

Ośmielony dobrym humorem i niezłym wyglądem Komendanta, gdyż był opalony, ostrzyżony i
ogolony - wyraziłem swą radośd, że Komendant widocznie dobrze wypoczął w ciągu lata. Pan
Marszałek jednak nasrożył się nagle i, nie podając ręki, wskazał mi krzesło naprzeciw siebie przy stole,
na którym leżały karty do pasjansa.

Było to może nie nasrożenie się, lecz troska o zdrowie, gdyż w chwili gdy usiadłem, Komendant dodał,
że mimo wypoczynku utrzymują się u Niego stany podgorączkowe, które Go osłabiają.

Nim zdążyłem coś na to odpowiedzied, Komendant zaczął już mówid swym głosem „urzędowym”.

Chwyciłem ołówek i zacząłem szybko notowad.

„Ja mam do was interes czysto personalny. Ja zmieniłem DOK Łódź, ja mam dymisję Małachowskiego
i muszę go zastąpid. - Na jego miejsce pójdzie Langner”.

Byłem tak zaskoczony tą zmianą, gdyż uważałem generała Langnera za wielką pomoc dla mnie, że aby
nie pozwolid sobie na okrzyk zdziwienia, krzyknąłem: „Rozkaz, Panie Marszałku!”

Komendant popatrzył na mnie chwilę, nie przerywając jednak swego przemówienia i w dłuższym
wywodzie podał cechy specjalne DOK Łódź, koocząc w ten sposób:

„To wszystko potrzebuje innego ujmowania rzeczy. Potrzebna jest specjalna umiejętnośd...

Kogo wybrad?

To wymaga specjalnego ujęcia sprawy, a nie sołdackiego, traktowania. Dlatego wybrałem tam
Langnera i pan musi mu to w moim imieniu powiedzied.

To lepiej będzie, jak on trochę się opóźni, bo Małachowski się nie śpieszy...

Na jego (Langnera) miejsce też już obmyśliłem... i ja wziąłem... na jego miejsce Ulrycha”...

Tu nastąpiło pochwalne dla pułkownika Ulrycha umotywowanie jego przeniesienia z Oddziału IV


Sztabu na miejsce zastępcy II wiceministra.

Komendant przerwał na chwilę, z czego korzystając, zameldowałem, że DOK Lublin, na skutek ciężkiej
choroby generała Dobrodzickiego, jest od dłuższego czasu nie obsadzone.

„Na miejsce Dobrodzickiego pójdzie pomocnik z DOK III - Smorawioski”... - odpowiedział Pan
Marszałek.
„Powiedzcie memu szefowi gabinetu Sokołowskiemu, że dziś nie będę go potrzebował, lecz w
poniedziałek”.

Skinienie ręką, że mogę odejśd.

Melduję swoje odejście i wychodzę przez duży salon, starając się nie utknąd, w szybko zapadającej
ciemności, na jakim sprzęcie.

Skręcając w trzecim pokoju do adiutantury, oglądam się. Komendant zamyślony nad stołem,
machinalnie przekłada karty pasjansa.

Opuszczam Belweder po półgodzinnym pobycie, zaskoczony otrzymanymi rozkazami personalnymi.

ROZKAZ PRZEDSTAWIENIA WNIOSKÓW PERSONALNYCH

W godzinach rannych dnia 17 października 1934 roku kapitan Lepecki zawiadomił mię telefonicznie,
że zostaję wezwany wraz z pułkownikiem Ulrychem na godzinę 14 do Inspektoratu.

Oczywista nie wiem, jak zwykle, w jakiej by to mogło byd sprawie.

O godzinie 13 minut 45 otworzył nam (tj. mnie i pułkownikowi Ulrychowi) drzwi mieszkania
Komendanta w Inspektoracie doktór Woyczyoski i po chwili oczekiwania wprowadził nas do drugiego
gabinetu, położonego od strony dziedzioca. Komendant wygląda nieźle, jest w dobrym humorze,
siedzi za dużym stołem założonym książkami i papierami, ubrany w kurtkę strzelecką, bez odznak.

Meldujemy się posłusznie „na rozkaz”.

Pan Marszałek, nie podając ręki, skinieniem każe nam zająd miejsca i zaczyna mówid.

„No, siadajcie. No, je reviens toujours à mes moutons. No, ja wracam do moich baranów”...

Tu Komendant w dłuższym przemówieniu rozwinął wytyczne zaopatrzenia armii i to był właśnie ten
nawrót „à mes moutons”, nawrót - często stosowany.

Mówiąc, jak zwykle Pan Marszałek przesuwał na stole z miejsca na miejsce swą srebrną papierośnicę.
Wreszcie brał z niej papieros do ręki i długo, nieraz kwadrans, trzymał nie zapalony, chociaż zapałki
miał pod ręką.

Może w ten sposób celowo przedłużał Komendant czas między jednym papierosem i drugim, dośd, że
nie lubił, gdy mu kto zapalił papieros natychmiast, jak tylko wziął go do ręki.

Papieros musiał niejako dojrzed w ręku Komendanta do chwili zapalenia go, gdy myśli Jego zajęte były
ścisłym sformułowaniem przemówienia.

W drugiej części naszego meldowania się rozkazał Pan Marszałek sporządzid listę kandydatów na
wyższe stanowiska w dowództwach korpusów, mówiąc:
„...Więc wy obowiązani jesteście i zrobicie naradę z Konarzewskim i zrobicie listę z tych gatunków
ludzi. Rozumiecie - posegregujecie ich w tej dziedzinie. To wasz obowiązek”.

Tu Pan Marszałek przerwał swe przemówienie i po chwili spytał nas, na kiedy możemy sporządzid Mu
żądaną listę.

Mnie, jak zwykle, coś skorciło, żeby sprawę Komendantowi załatwid, szybko i, nie namyślając się,
wyrecytowałem: „Melduję posłusznie, Panie Marszałku, że możemy to zrobid dzisiaj”.

Komendant nie lubi szybkiego załatwiania spraw, toteż spojrzał na mnie z tak wyraźnem zdziwieniem
i dezaprobatą, że szybko poprawiłem się: „To pojutrze, Panie Marszałku”.

Komendant tylko zaciągnął się papierosem i dalej patrzył na mnie z wybitnym zgorszeniem, z powodu
podawania zbyt krótkiego terminu wykonania pracy.

Ponieważ meldowaliśmy się w środę, więc powiedziałem: „No więc może Pan Marszałek każe na
sobotę”.

Komendant odetchnął i powiedział: „No, to już jest rozsądniej!”

Nagle jednak przypomniał sobie, na moje szczęście, jakieś okoliczności, zmuszające Go do pośpiechu,
bo szybko zdecydował: „To wy zrobicie to dzisiaj”.

Po czym, wskazując na pułkownika Ulrycha, dodał: „Ja jego wyznaczam, bo on jest młodszy i
przyniesie mi zdanie wszystkich was trzech. Ja wam powiem kiedy... We czwartek, jutro ja mam
taką... i tu zaczyna się moje nieszczęście.

Jak wy jutro o tej samej porze przyniesiecie, to będzie dobrze”.

Komendant podał nam rękę i opuściliśmy gabinet Jego pracy.

OSTATNIA REWIA WOJSKOWA

Dnia 11 listopada 1934 roku, przy ładnej pogodzie, Pan Marszałek ostatni raz w swym życiu
przyjmował defiladę wojska na Polu Mokotowskim.

Było postanowione, że w razie złej pogody i niemożliwości przybycia Komendanta na rewię, miał Go
zastępowad generał Śmigły.

Pan Marszałek rozpoczął odbierad defiladę, jak zwykle, stojąc na zbudowanym specjalnie wzniesieniu,
do którego doszedł po wyjściu z samochodu, wzdłuż trybun, witany owacyjnymi okrzykami
publiczności.

Przemarsz wojska i organizacyj wojskowych trwał czas dłuższy, stąd w czasie defilady Komendant
zmęczył się tak bardzo, że zmuszony był usiąśd na przyniesionym naprędce fotelu.
Pan Marszałek dokooczył przeglądu mocno osłabiony, już siedząc, po czym najkrótszą drogą
samochodem opuścił Pole Mokotowskie.

Nie mogę bliżej opisad tej ostatniej rewii wojskowej w życiu Pana Marszałka, gdyż byłem chory i nie
brałem w niej udziału.

Później, w kwietniu, Komendant chciał jeszcze dokonad, jak mówił: „Ostatniej”, rewii w Wilnie, w
rocznicę zdobycia miasta, ale osłabione zdrowie nie pozwoliło Mu już na wyjazd z Warszawy.

Dnia 11 listopada 1934 roku Pierwszy Marszałek Polski oglądał po raz ostatni w życiu zwarte oddziały
stworzonego przez siebie wojska.

STYCZNIOWE POSIEDZENIE AWANSOWE

Rano dnia 22 stycznia 1935 roku podpułkownik Glabisz zatelefonował mi, że o godzinie 13.30 i o
17.30 odbędą się dwie odprawy w sali konferencyjnej Inspektoratu w sprawach awansowych.

O godzinie pierwszej po południu zaczęliśmy zbierad się w sali konferencyjnej: inspektorowie armii,
wiceministrowie i generał Wieniawa-Długoszowski.

Tego ostatniego wzywa Pan Marszałek na każde posiedzenie w sprawach awansowych celem
zebrania kartek po głosowaniu i doręczenia ich Komendantowi w Jego gabinecie.

„To jest człowiek, któremu ja wierzę bezwzględnie, i dlatego on zbierze wasze kartki z głosowaniem”,
mówi nieraz Pan Marszałek.

Tego dnia Komendant przyszedł ubrany w mundur marszałkowski, z trzema odznaczeniami: Virtuti
Militari, Krzyż Niepodległości z Mieczami i Krzyż Walecznych.

Pan Marszałek był widocznie osłabiony i podszedł do swego fotela pod obrazem przedstawiającym
„Bitwę pod Kościuchnówką” - nierównym krokiem.

Obok Niego siadł podpułkownik Glabisz z papierami.

Komendant, trzymając w ręku swe binokle w złotej oprawie, przemówił, jak następuje:

„Proszę panów, przystępujemy do awansów i jak zwykle z pułkowników na generałów”.

Po czym Pan Marszałek nałożył binokle, przytrzymując je stale jedną ręką, i odczytał z kartki:

„Pułkownik Wacław Stachiewicz, dowódca 7 dywizji piechoty”.

Dalej szło jeszcze kilku kandydatów, postawionych do głosowania przez Komendanta.

„Panowie, swym zwyczajem, przegłosujecie. Po południu będzie robota, w której będą brali udział
pomocnicy panów - pomocnicy wiceministrów: Ulrych i... (tu Komendant chwilowo zatrzymuje się) i
Regulski”.
Komendant uśmiecha się jakoś smutno i dodaje: „Ja, jak raz jakieś nazwisko się zatnę, to już później
(rozkładając ręce) - nie idzie”.

Pan Marszałek wstaje z fotela i wychodzi wolnym krokiem. Rozpoczyna się głosowanie pod
przewodnictwem generała Sosnkowskiego.

O godzinie 17.30 odbył się dalszy ciąg posiedzenia awansowego. Pan Marszałek przyszedł bardziej
wypoczęty niż rano i siadając powiedział:

„Proszę panów, ja przechodzę do panów podpułkowników”.

Dalej Komendant odczytał nazwiska szeregu kandydatów do awansu na pułkowników, dodając przed
każdym: „pan”.

Jest to charakterystyczna cecha Komendanta, że mówiąc o nieobecnych, wyraża się wybitnie


poprawnie.

No, chyba że jest burza przeciw komukolwiek. Wtedy Pan Marszałek wyrazów nie dobiera.

Po odczytaniu nazwisk Pan Marszałek zdjął binokle i powiedział:

„Ja skooczyłem. Panowie napiszecie tu Wieniawie karteczki i odejdziecie. Zostanie generał Śmigły,
generał Konarzewski, generał Berbecki i pułkownik Misiąg”.

Po czym Komendant opuścił salę i rozpoczęło się głosowanie na piśmie.

Po ukooczeniu dyskusji i głosowaniu generał Wieniawa-Długoszowski zebrał kartki od głosujących i


odniósł je do gabinetu Pana Marszałka.

OSTATNIE POSIEDZENIE AWANSOWE

Wezwany zostałem do Inspektoratu na dzieo 2 marca 1935 roku, godzina 14.00.

Nikt z wezwanych nie wiedział, jakie będą rozkazy Komendanta.

Zebrali się inspektorowie armii, szef Sztabu Głównego i wiceministrowie z zastępcami.

Parę minut po godzinie drugiej po południu wszedł na salę odpraw Pan Marszałek.

Bardzo wychudł i widoczne było, że jest osłabiony, gdyż szedł wolno wzdłuż stołu i z trudem odsunął
swój ciężki fotel, by usiąśd.

Od razu przystąpił Komendant do spraw awansowych. Gorzko, jak zwykle, wyrażał się o protekcji,
mówiąc: „Ta mała protekcja w Polsce - Polskę powoli zniszczy. To najbardziej świoskie narzędzie
zepsucia... Jest w tym masę brudu i paskudztwa”...

Dłuższy czas przemawiał Pan Marszałek, w sposób gwałtowny krytykując nasze wady, które poruszał
w związku ze sprawami awansowymi.
Dawniej, w miarę gdy przemawiał, na twarzy Jego występowały lekkie rumieoce.

Obecnie cera Komendanta jest ziemista, jakby przyprószona popiołem.

Wyszedł Pan Marszałek również wolno i jakby z trudem stąpając po sali.

Opuszczaliśmy salę odpraw Inspektoratu w ciężkim nastroju z powodu mowy Komendanta i z


powodu Jego widocznego osłabienia i złego wyglądu.

Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że była to ostatnia odprawa Pana Marszałka z Jego bezpośrednimi
podwładnymi. Ostatnia odprawa w Inspektoracie, w którym tyle pracy dokonał.

OSTATNIE WYJAZDY DO WILNA

W roku 1935 Pan Marszałek opuszczał Warszawę trzy razy.

Wszystkie te trzy razy - wyjeżdżał koleją do Wilna z Dworca Wschodniego.

Pierwszy wyjazd nastąpił 6, a właściwie 7 lutego, jak zwykle z Dworca Wschodniego.

Mówię dlatego 7 lutego, że pociąg odszedł 20 minut po północy, podczas gdy Komendant wraz z
rodziną zajął miejsce w wagonie już koło godziny jedenastej wieczorem.

Był to odjazd żałobny, gdyż Pan Marszałek jechał do Wilna na pogrzeb swej zmarłej w Warszawie
siostry, pani Kadenacowej.

Tego dnia widziałem Komendanta dwa razy: na Dworcu Głównym i Wschodnim.

W godzinach popołudniowych Komendant czekał na Dworcu Głównym, by byd obecnym przy


odprowadzeniu zwłok siostry do specjalnego wagonu, którym odjechały do Wilna. Stał w
towarzystwie adiutantów, salutując długo trumnę, po czym wrócił do Belwederu.

Gdy koło godziny jedenastej wieczorem samochód, wiozący Pana Marszałka z rodziną, zatrzymał się
przed bocznym wejściem na Dworzec Wschodni, byliśmy przerażeni złym wyglądem i osłabieniem
Komendanta. Twarz Jego była dosłownie ścięta cierpieniem i boleścią.

Osłabienie i nierówny chód Pana Marszałka przypisaliśmy jednak jedynie wpływowi śmierci kochanej
siostry.

Zresztą już od paru miesięcy Komendant potykał się, szczególnie na prawą nogę, wychodząc z
samochodu i przy wejściu do wagonu.

Toteż inspektor kolejnictwa Szmidt, który woził Pana Marszałka pociągami jeszcze w czasie wojny
bolszewickiej, zaczął podtrzymywad pod rękę Komendanta przy przejściu od samochodu do wagonu.

Oczywista, żaden z nas, ani adiutanci, nigdy byśmy nie ośmielili się na podobną poufałośd.
Tymczasem pomoc inspektora Szmidta przyjmował Pan Marszałek jako coś naturalnego i nie
irytującego.

Z początku Komendant tolerował tę pomoc tylko przy wysiadaniu z samochodu i wchodzeniu na


stopnie wagonu, w tym ostatnim jednak roku życia pozwalał już prowadzid się inspektorowi
Szmidtowi cały czas przejścia przez peron od samochodu do wagonu.

Przy schodkach wagonu pomagał w ostatnich podróżach Pana Marszałka konduktor specjalnego
wagonu salonowego - nazwiskiem Wojewoda.

W dawnych dobrych, weselszych czasach dowcipkowaliśmy, że jest to „Wojewoda”, stojący najbliżej


osoby Komendanta.

Teraz odjazdy i przyjazdy Pana Marszałka utraciły swoje dawne życie i rozmach.

Jak zwykle, tak i tego wieczora, zameldowaliśmy się przed wejściem na peron: premier Kozłowski,
minister kolei Budkiewicz, minister spraw wewnętrznych Kościałkowski, wiceminister Kasprzycki, szef
sztabu Gąsiorowski, szef Gabinetu Ministra pułkownik Sokołowski i paru innych wyższych oficerów.

Ze strony kolei był jeszcze prezes dyrekcji warszawskiej i, jak zawsze, inspektor Szmidt.

Pan Marszałek, przechodząc z inspektorem Szmidtem - podał rękę paru z nas, którzy stali bliżej, po
czym wsiadł z paniami do wagonu, by ułożyd się do snu, nim ruszy pociąg.

Wagon miał byd przetoczony z toru dolnego dworca na tory górne, gdzie odchodził zwykle do Wilna z
pociągiem, nadchodzącym z Dworca Głównego. Tak było i tego wieczoru.

Jak zwykle też nie czekaliśmy na dworcu na odejście pociągu, lecz odjechaliśmy po wejściu Pana
Marszałka do wagonu. Komendant nie lubił uroczystości odprowadzao, kompanij honorowych i
tolerował przy swych podróżach obecnośd na dworcu jedynie najbliższych współpracowników, i to na
czas konieczny.

Gdy, na przykład, dawniej wracał Pan Marszałek z Wilna rannym pociągiem, przychodzącym o
godzinie siódmej, wcale się nie pokazywał na dworcu, lecz odjeżdżał do domu dopiero po paru
godzinach, po przesunięciu wagonu na boczny tor.

Powrót Komendanta z pogrzebu pani Kadenacowej nastąpił w trzy dni później, dnia 9 lutego, o
godzinie szesnastej i pół.

Stawiliśmy się na dworcu na zawiadomienie pułkownika Sokołowskiego - ciż sami, co przy odjeździe.

Wagon został odczepiony od pociągu przychodzącego z Wilna i przetoczony na dolny tor Dworca
Wschodniego.

Pan Marszałek tego wieczoru był również bardzo osłabiony i przeszedł do samochodu,
podtrzymywany przez inspektora Szmidta.

Gdy zajął miejsce wraz z rodziną, samochód odjechał do Belwederu.

Wyjazd służbowy do Wilna, na grę wojenną, odbył się dnia 21 lutego, znów w godzinach wieczornych.
Odprowadziliśmy Pana Marszałka do wagonu już o godzinie jedenastej i pół wieczorem.
Z Komendantem wyjeżdżał pułkownik Wenda.

Kapitan Lepecki zawiadomił mię, że Pan Marszałek czyta mój „Beniaminów” i że zabrali mu go na
drogę, do wagonu.

Oczywista, ucieszyłem się bardzo.

Mieliśmy wszyscy wrażenie, że Komendant wygląda lepiej niż w czasie poprzedniej podróży, przed
kilkoma dniami.

Mimo to widoczne było, że jest osłabiony. Inspektor Szmidt podtrzymywał Go, gdy szedł po peronie.

Starałem się w ostatnich czasach stawad nieco dalej przy meldowaniu się na dworcu, by nie męczyd
Pana Marszałka podawaniem ręki. Prawą rękę Komendant ma słabszą i skłonną do bólów
newralgicznych, a podaje ją obecnie przy przejściu przez peron już tylko najbliżej stojącym osobom.

To samo odnosi się i do rozmów na dworcu. Dawniej zaczynał je zwykle sam Pan Marszałek, jak tylko
wysiadł z samochodu lub wagonu.

Komendant lubi podróżowad i dlatego na dworcu przeważnie bywał w dobrym humorze. Obecnie
widoczne jest, że Komendant wolałby nie rozmawiad. Dlatego nie wszczynam z Nim rozmowy, by Go
nie męczyd.

Powrót z gry wojennej nastąpił dnia 26 lutego, jak zwykle o godzinie czwartej i pół po południu.
Zdawało nam się, że Pan Marszałek jest zmęczony podróżą bardziej niż zwykle. Szedł do samochodu
mocno oparty na ramieniu inspektora Szmidta.

Cóż mam mówid o ostatniej podróży, jaką odbył koleją Pan Marszałek za swego życia, ciągle wiernie i
niezmiennie do kochanego Wilna.

Była to, praktykowana od paru lat przez Komendanta, podróż „imieninowa”.

Gdy tłumy z Warszawy i całej Polski szły co roku w dniu 19 marca pod Belweder, Pan Marszałek był
zwykle wtedy w Wilnie i spędzał dzieo imienin w ścisłym kółku rodzinnym.

Zwykle wesoły i rozmowny w czasie tych „imieninowych” wyjazdów, tym razem Komendant był
smutny i poważny. Smutne było i jego otoczenie. Widoczne było, że zarówno Pani Marszałkowa i
córki, jak i my wszyscy przytłoczeni byliśmy osłabieniem i złym wyglądem Komendanta. W
Inspektoracie lub Belwederze ta zmiana wyglądu i sił nie rzucała się tak w oczy jak tu na dworcu,
gdzie trzeba było od samochodu przejśd paręset kroków po peronie.

Toteż zarówno przy odjeździe, jak i w czasie powrotu z tej ostatniej podróży Pan Marszałek trzymał
się tak słabo na nogach, że idąc zwisał na ręku podtrzymującego Go inspektora Szmidta.

Zrozumieliśmy wtedy, że Komendant jest ciężko chory i musi leczyd się bardzo starannie, by móc
wrócid do zdrowia. Niestety, do zdrowia już nie wrócił.

Powrót z Wilna z rodziną w dniu 20 marca 1935 roku był ostatnią podróżą w życiu Pierwszego
Marszałka Polski.
Projektowana przez Niego podróż do Wilna na przegląd wojsk w kwietniu, w rocznicę zdobycia
miasta, podróż nazwana przez samego Komendanta „ostatnią”, ta podróż już do skutku nie doszła z
powodu Jego ciężkiej, śmiertelnej choroby.

Do Wilna odjechało tylko Serce Marszałka, po Jego śmierci.

SPRAWY BEZPIECZEŃSTWA

Dnia 10 kwietnia 1935 roku zawiadomiony zostałem telefonicznie przez kapitana Lepeckiego, że Pan
Marszałek wzywa mię jutro o godzinie 13 do Inspektoratu.

Jak zwykle, nie wiedziałem zupełnie, w jakiej sprawie jestem wezwany.

Chcąc się jednak chod trochę zorientowad, spytałem kapitana, czy jest jeszcze ktoś wezwany razem ze
mną. Kapitan odpowiedział, że owszem, wezwany jest generał Wieniawa-Długoszowski i pułkownik
Wartha.

Wyznaję, że długo i na próżno biedziłem się nad przypuszczeniami, jaką wspólną sprawę może mied
Komendant równocześnie do nas trzech, zajmujących się zupełnie różnymi działami służby
wojskowej.

Nazajutrz, 11 kwietnia, meldowaliśmy się wszyscy trzej w Inspektoracie.

Komendant, jak zwykle, przyjął nas punktualnie, co do minuty.

Nie zdarzyło mi się czekad na meldunek u Pana Marszałka nawet pięciu minut poza terminem,
wyznaczonym przez Niego.

Pan Marszałek siedział na fotelu w drugim gabinecie, od strony południowej domu, przy koocu
dużego stołu. Pokój był wypełniony promieniami wiosennego słooca.

Cicho szedł motorek „powietrza górskiego”, zaprowadzonego w pokojach Inspektoratu z inicjatywy i


pomysłu Pana Prezydenta Rzeczypospolitej celem umożliwienia Komendantowi oddychania czystym
powietrzem bez konieczności opuszczania pokoju. Była to innowacja bardzo na czasie, gdyż Pan
Marszałek zaziębiał się bardzo łatwo i całymi tygodniami wiosną i jesienią nie opuszczał mieszkania z
powodu bronchitu.

Gdy wszedłem do pokoju i zameldowałem się, Pan Marszałek osłonił ręką oczy od słooca i wyraził swą
radośd, że dobrze wyglądam.

Ponieważ od dłuższego już czasu na próżno pragnęliśmy, by Komendant zechciał dad się zbadad
lekarzom i leczyd, więc korzystając z dobrego humoru Pana Marszałka, odpowiedziałem: „Panie
Marszałku, wyglądam dobrze, bo się leczę”.

Gdy Pan Marszałek zaczął się śmiad, generał Wieniawa dodał: „Tak, to jest człowiek rozsądny, on się
leczy, Komendancie!”
Pan Marszałek śmiał się w dalszym ciągu domyślnie z tych naszych przymówek i powtórzył: „Bo się
leczycie”...

Generał Wieniawa, który był przy Panu Marszałku cały czas przed przewrotem majowym, a poza tym
cieszy się Jego wyjątkowym zaufaniem i przyjaźnią, ma, obok niewielu wśród nas, przywilej mówienia
do Pana Marszałka: „Komendancie”...

„No siadajcie”... powiedział Pan Marszałek, wskazując nam miejsca przy drugim koocu stołu, po czym
zaczął mówid: „Proszę panów, ja panów trzech wezwałem”...

Głos Komendanta płynął równy, ale mniej donośny i jakiś matowy. Słuchając, patrzyliśmy na Niego,
jak wygląda.

Schudł bardzo, ręce Jego były jeszcze mniejsze niż zwykle i nabrały niepokojącego woskowego koloru.

Za to oczy były żywe i mieniły się, jak dawniej, coraz żywszym blaskiem w miarę przemówienia
Komendanta.

Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że blask tych oczu pochodził ze stanu podgorączkowego...

Gdy opuszczaliśmy gabinet Pana Marszałka, był widocznie zmęczony swym przemówieniem.

Wyszliśmy z Inspektoratu po otrzymaniu rozkazów, nieco uspokojeni co do stanu zdrowia


Komendanta.

Wyglądał jednak na ogół nieźle dla nas patrzących na Niego, gdy siedział spokojnie w fotelu i nie
ruszał się z miejsca.

Pocieszaliśmy się, że „gadania” o Jego osłabieniu są tylko gadaniami, że to schudnięcie może jest
zapowiedzią długotrwałej starości. Tak się jeszcze pocieszaliśmy, chociaż serca nasze biły trwożnie.

WYROK ŚMIERCI

Źle wyglądał Komendant.

Nie od dzisiaj źle wyglądał, ale po ostatnim powrocie z Wilna, z imienin, w miesiącu marcu 1935 roku,
stan sił Pana Marszałka pogorszył się znacznie.

Żona i najbliższe otoczenie, po dłuższych wysiłkach: i prośbach, zdołali skłonid Pana Marszałka do
poddania się badaniu lekarskiemu.

Po kilkakrotnej odmowie przyjęcia go, generał Rouppert zameldował się wreszcie u Komendanta i
otrzymał zezwolenie na sprowadzenie lekarza z Wiednia.

Miał on byd wezwany i przyjechad pierwotnie przed świętami Wielkiejnocy, ale Pan Marszałek
zadecydował w ostatniej chwili, że święta chce mied jeszcze „spokojne”, w gronie rodziny.
Komendant nie poddawał się słabości i wyjeżdżał jeszcze w kwietniu parę razy do Sulejówka
samochodem.

Niestety, po każdej takiej wycieczce, która dawniej dawała Mu odpoczynek, wracał coraz bardziej
osłabiony.

Na święta Wielkiejnocy został Pan Marszałek w Belwederze.

Zaraz po świętach, dnia 24 kwietnia, przyjechał, wezwany z Wiednia, profesor Wenkenbach i tegoż
dnia, koło godziny piątej po południu, zgłosił się z generałem Rouppertem do Belwederu.

Komendant jednak nie zgodził się, jeszcze raz, na przyjęcie lekarza i dopiero na usilne prośby generała
Roupperta przyrzekł, że jutro da się zbadad o godzinie 8 rano w Inspektoracie. Nie chce bowiem Pan
Marszałek wprowadzad do Belwederu lekarzy i choroby.

Nie byliśmy pewni, czy Pan Marszałek do jutra nie zmieni swego zdania, jak to było już tyle razy.

Nazajutrz, w dniu 25 kwietnia, gdy przybyłem do Inspektoratu, od strony pokoju dyżurnych


adiutantów, profesor Wenkenbach z generałem Rouppertem i doktorem Mozołowskim byli już u
Komendanta.

Nareszcie Pan Marszałek zdecydował się przyjąd lekarza, którego radom i wskazówkom przyrzekł
podporządkowad się całkowicie.

Czekaliśmy w kilku z adiutantami w małym pokoiku, oddzielonym tylko przedpokojem od gabinetu, w


którym leżał Pan Marszałek. Drzwi pokojów były otwarte, tak że słychad było rozmowę Komendanta z
badającymi Go lekarzami.

Trwało to koło godziny.

W trakcie czekania przeszedłem do sypialni dyżurnych adiutantów i wkrótce wyszedł tu profesor


Wenkenbach ze Stachurkiem, bladym jak śmierd.

Profesor, sympatyczny starszy człowiek, oświadczył grzecznie, że będzie mógł mi wypowiedzied swe
zdanie co do zdrowia Pana Marszałka po odbyciu konsylium.

Wyszedłem z pokoju, zadraśnięty w mym samopoczuciu lekarza, ale zaraz to wybaczyłem


profesorowi, myśląc: „Niech mię wyrzuca z pokoju, byle tylko dobrze leczył Komendanta”.

W tej chwili nie przypuszczałem nawet możliwości szybkiej śmierci Pana Marszałka.

Usiadłem znów w małym pokoiku, przylegającym do korytarza i pokoju Pana Marszałka. Przez
otwarte drzwi słychad było ciężki oddech i postękiwania Chorego.

W pewnym momencie Komendant zaczął kaszled, po czym zachłysnął się i krzyknął głośno:
„Adiutant!!”

Odruchowo chciałem się rzucid do pokoju Pana Marszałka, by mu pomóc, ale już nadbiegł kapitan
Lepecki i znikł w otwartych drzwiach sypialni.
Myślałem o tym, jak Komendant czuł się przełożonym nawet w ciężkiej chorobie, gdy nie wezwał
żadnego z tych oddanych Mu oficerów po nazwisku, ale urzędową nazwą: „adiutant”.

Miałem wtedy jeszcze nadzieję na wyleczenie Pana Marszałka. Był to jednak ostatni moment nadziei,
bo oto generał Rouppert wzywa mię już do pokoju narad lekarzy.

We drzwiach pokoju chwyta mię rozpaczliwie za rękę i mówi: „Usłyszysz zaraz wyrok śmierci!”

Wchodzę do pokoju. Profesor chce coś omawiad długo, ale blady Stachurek mówi mu, że jestem
również lekarzem.

„Ach więc tak. Niestety, rozpoznanie moje brzmi: Rak wątroby nie nadający się do operacji.

A ponieważ rak wątroby pierwotny jest bardzo rzadki, więc przypuszczam: rak żołądka z przerzutami
do wątroby.

Zresztą pan kolega też wyczuwał pod ręką guzy nowotworowe”, dodał profesor, wskazując głową na
generała Roupperta.

Spytałem profesora, czy rozpoznanie swoje uważa za ostateczne, gdyż muszę zawiadomid o nim szefa
rządu i Pana Prezydenta Rzeczypospolitej.

Niestety, przyznał, że - jego zdaniem - trzeba to zrobid i że przyjmuje całą odpowiedzialnośd za swe
rozpoznanie.

Poza tym nie może w swych przewidywaniach wykluczyd również nagłej katastrofy, czyli
niespodziewanej śmierci Komendanta.

Umówiliśmy się, że nie ukrywając przed opinią poważnego stanu zdrowia Pana Marszałka, samo
rozpoznanie nowotworu zatrzymamy jako tajemnicę.

Na drugi dzieo profesor jeszcze raz zbadał Pana Marszałka i jeszcze raz potwierdził swe rozpoznanie -
które było wyrokiem śmierci.

ŚMIERĆ KOMENDANTA

Liczyliśmy dnie i godziny życia Komendanta od chwili wydania wyroku śmierci przez wezwanego na
Jego rozkaz z Wiednia profesora Wenkenbacha.

Straszne rozpoznanie raka wątroby wykluczało wszelką pomoc lekarską, mającą na celu chodby tylko
przedłużenie bytowania Komendanta.

Na Wielkiego Człowieka przyszła choroba tak potężna, że medycyna współczesna jest wobec niej
bezsilna.

Nie mogliśmy więc mied żadnych złudzeo.


Śmierd Komendanta, straszna myśl o niej, przygniotła nasze serca na długi miesiąc przed Jego zgonem
- ostatni miesiąc Jego życia.

A jednak, nie mogąc pogodzid się z myślą o stracie Komendanta, codziennie przerzucaliśmy się od
ogromu rozpaczy do znikomego wątku nadziei.

Nadzieja ta malała z dnia na dzieo, aż zgasła w naszych sercach na kilkadziesiąt godzin przed
ostatniem tchnieniem Marszałka Polski.

W sobotę 11 maja wystąpił krwotok ustami, który bardzo osłabił Komendanta.

W niedziele; 12 maja, o godzinie szóstej po południu, otrzymałem telefon od generała Roupperta z


Belwederu: „Jest źle, tętno słabe, bardzo przyśpieszone”.

Ulice, którymi jechałem do Belwederu, były ożywione jak zwykle w niedzielne popołudnie.

Gwałtowne zmiany życia Polski, które odbywały się w tej chwili, nie wydostały się jeszcze z sypialni
Pierwszego Marszałka.

Z okien pałacu biły smugi światła, jak tego wieczora, gdym pierwszy raz był u Komendanta w
Belwederze. Teraz szedłem do Niego - raz ostatni.

W adiutanturze prócz oficerów służbowych zastałem generała Roupperta i Wieniawę.

Udzielają mi krótkich wyjaśnieo. Tętno koło stu, słabe.

Komendant przytomny, błogosławił ręką dzieci, protestował w czasie ukłucia ramienia przez doktora
przy zastrzyku do żyły środka nasercowego.

Doktór Stefanowski pojechał po księdza Korniłowicza i ma wrócid niedługo.

Po tej krótkiej rozmowie - Wieniawa z Rouppertem odchodzą do Komendanta. Ja nie śmiem wejśd, by
Go nie rozgniewad zjawieniem się bez rozkazu.

Telefonuję do premiera Sławka, do generała Kasprzyckiego i polecam zawiadomid będącego poza


Warszawą b. premiera Prystora.

Premier Sławek zjawia się na chwilę i po zorientowaniu się w rozpaczliwej sytuacji odjeżdża wkrótce
do Prezydium Rady Ministrów.

Przybywa generał Kasprzycki, a wkrótce za nim doktór Stefanowski z księdzem Korniłowiczem.

Ksiądz z doktorem wchodzą do sypialni Komendanta, a za chwilę generał Rouppert wzywa mię, że
można już wejśd.

Wchodzę do narożnego salonu, w którym tyle razy meldowałem się Komendantowi.

Teraz, niestety, można już wejśd bez meldowania się. Staję obok generałów Kasprzyckiego i
Wieniawy.

Przed nami, na łożu, leży Komendant z zamkniętymi oczami, ciężko oddychając.


Pani Marszałkowa z córkami klęczy przy łóżku, trzymając rękę umierającego Męża. W nogach łóżka
stoi modlący się ksiądz Korniłowicz. Doktór Mozołowski, pochylony po prawej stronie łóżka,
obserwuje twarz Komendanta.

Komendant ma oczy ciągle zamknięte. Twarz Jego, wychudła w czasie choroby, jest piękna i spokojna.

Mijają długie chwile samotnego, świszczącego oddechu Komendanta i modłów księdza, udzielającego
ostatniego namaszczenia.

Wszystko nagle zatrzymuje się w biegu naszych myśli. Pozostaje - ta jedna straszna, że nic już
Komendantowi pomóc nie możemy.

W pewnym momencie Komendant zachłystuje się i oddech Jego ustaje. Doktór Mozołowski robi ruch,
jakby chciał jeszcze Komendanta ratowad, ale za chwilę ręce jego opadają bezsilnie. To już śmierd.

Klękamy wszyscy. Tylko adiutant, mający służbę, stoi na bacznośd. Jest godzina 8.45 wieczorem, gdy
przestaje bid serce Pierwszego Marszałka Polski. Za chwilę generał Kasprzycki telefonuje do premiera
o zgonie Komendanta.

W adiutanturze redagujemy komunikat do prasy o śmierci Komendanta.

Umarł o godzinie 8.45 wieczorem 12 maja 1935 roku, w trzecią niedzielę po Wielkiejnocy.

I nigdy już żadna niedziela naszego życia nie będzie tak wesoła i beztroska jak za Jego pobytu z nami.

Przeżyliśmy z Nim, słuchaliśmy Go wiernie przeszło dwadzieścia lat. A teraz już będziemy z Nim
jeszcze tylko w czasie pogrzebu, który skooczy się przecież za dni parę, kilka.

Wtedy zostanie nam już tylko - życie bez Niego.

POGRZEB PIERWSZEGO MARSZAŁKA POLSKI

Trzy dni leży Komendant na marach w obitej czernią sali Belwederu, otoczony przez posterunki
wiernych żołnierzy, nieruchomych tak samo jak On.

Meldujemy się Mu codziennie, by zobaczyd Go jeszcze parę razy w sali, gdzie widywaliśmy Go za
życia.

W tej półkolistej wnęce, gdzie teraz leży Wielki Zmarły, siadywał On często za stołem w czasie
większych przyjęd.

Tu Go widziałem pierwszy raz, po powrocie Jego z Magdeburga, już w Polsce Niepodległej, przed
szesnastu latami.

Mija kilka dni niezapomnianych smutku i żalu.


Wreszcie - nadchodzi dzieo, gdy już Komendant musi wyjśd po raz ostatni z Belwederu, który tak zrósł
się z Jego osobą.

W godzinach popołudniowych dnia 15 maja zbieramy się na dziedziocu: rząd, Sejm, Senat i żołnierze -
i ustawiamy się po obydwu stronach głównego przejścia.

Przez chwilę mamy złudzenie, że to zbliża się wieczór przed imieninami Komendanta albo 10
listopada, gdy schodzimy się co roku, by złożyd życzenia lub chociaż z daleka zobaczyd Komendanta.
Nie zawsze wychodził do nas na dziedziniec, szczególnie w latach ostatnich.

Tym razem, niestety, wyjdzie na pewno z pałacu i zostanie otoczony naszym tłumem żołnierskim.

Nie odejdziemy sprzed Belwederu sami, nad naszymi głowami wyniesiemy Komendanta.

Przybywa Pan Prezydent Rzeczypospolitej w towarzystwie premiera Sławka i generała Śmigłego.


Wchodzą do wnętrza Belwederu.

Na dziedziocu staje tymczasem długi szpaler duchowieostwa w oczekiwaniu na początek ceremonii


pogrzebowej.

Przy ostatnich blaskach dnia wypływa spośród filarów ganku pałacu wielka, okryta sztandarem
trumna.

Niosą ją najstarsi generałowie. W pierwszej parze generałowie Śmigły i Sosnkowski.

W połowie dziedzioca trumna się zatrzymuje i bierzemy ją na ramiona. Niosę z admirałem Świrskim w
drugiej parze.

We wrotach dziedzioca całuję trumnę w miejscu, gdzie leżą wewnątrz nogi Komendanta.

Przed Belwederem stoi działo, powożone przez oficerów artylerii konnej.

Już trumnę stawiamy na lawecie.

Generał Śmigły sprawdza, czy trumna dobrze przymocowana. Panuje lęk ogólny wszystkich wokoło,
by ta właśnie trumna nie spadła w czasie marszu do katedry.

Za trumną, obok Pani Marszałkowej, staje Prezydent Rzeczypospolitej.

Czekamy dłuższą chwilę, po czym działo rusza z miejsca, kierując się w Aleje Ujazdowskie.

Teraz idziemy, prowadzeni przez generała Sosnkowskiego, oddzieleni od trumny grupą rządu oraz
delegacyj Sejmu i Senatu.

Warszawa zamarła w strasznej ciszy, panującej od Belwederu aż do katedry.

Nie było żadnych zgrzytów w ponurym nastroju maszerującej kolumny pogrzebowej i stojących po
bokach tłumów. Śmierd Komendanta zwyciężyła wszystkich i wszystko w Polsce.

Po paru godzinach marszu wzdłuż półciemnych ulic dochodzimy do zalanego tłumem placu
Zamkowego i katedry.
W kościele trumna wniesiona zostaje na podwyższenie. Widoczna jest dla wszystkich.

Komendant już wysoko, daleko od nas. Tu Go zostawiamy na dni kilka, by mogły Go pożegnad tłumy
nawet tych, którzy nie widzieli Go nigdy za życia.

W dwa dni później, 17 maja, znów idziemy z Nim na pole rewii, już po raz ostatni z ostatnich...

Na zielonym kurhanie składają Go na działo i defilujemy przed Nim, żegnając Go ostatnim: „Na prawo
patrz!”

Najprzód idą generałowie, prowadzeni przez generalnego inspektora Śmigłego, a później delegacje
wojska - kompanie, szwadrony z generałem Dreszerem na czele.

Trwa to długą, przygniatającą chwilę...

Defilada w ciszy - skooczona. Odjechał już ostatni - generał Dreszer.

Grają - „Jeszcze Polska”...

Wchodzimy na kopiec, by zdjąd trumnę z lawety. Gdy przenosiłem trumnę wraz z generałem
Bukackim, ucałowałem ją znowu przez sztandar biało-czerwony. Teraz wszystko szybko się kooczy...

Trumna wysoko już złożona na lufie polskiej haubicy, ustawionej na długiej platformie kolejowej.
Kładą wieoce, zaciągają wartę honorową.

Potem ciągniemy platformę za długie liny, wolno ciągniemy aż do czekającej lokomotywy. To już
wszystko, cośmy mogli zrobid! Tu rozstajemy się z Komendantem.

„Uroczystośd w Warszawie skooczona”, mówi do nas generał Śmigły.

Zrywa się ulewa z grzmotami.

Wszyscy jadą do Krakowa, ja zostaję w Warszawie. Już Cię więcej nie zobaczę, Komendancie, chyba
tam, w krypcie.

Już Ci nie zamelduję: „Panie Marszałku”, gdy myśli krzyczą: „Obywatelu Komendancie!”...

Pociąg rusza. Już za nim nie pójdę. Komendancie!...

Nie zmoknij, Komendancie, tak łatwo się przeziębiasz. Ale to... głupota!

Już pociąg idzie. Co powiedzied Ci przy rozstaniu...

Ojcze nasz, który jesteś w Niebie, święd się Imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje...

A jednak, w sercu mym zostaniesz, Komendancie, nie Ten, wieziony w trumnie na lawecie działa, ale
Ten, który tysiące dział i miliony żołnierzy rzucał do boju o wielkośd i życie Polski.
Spis treści
Przedmowa .............................................................................................................................................. 3
„STRZĘPY” - TYLKO MELDUNKÓW ......................................................................................................... 10
PIERWSZY MELDUNEK W POLSCE NIEPODLEGŁEJ ................................................................................. 11
OFICER POLITYCZNY .............................................................................................................................. 12
ZDOBYCIE MIOSKA................................................................................................................................. 14
NIEUDANY MELDUNEK W BELWEDERZE ............................................................................................... 15
UWAGI O SŁUŻBIE SANITARNEJ............................................................................................................. 16
WYGNANIE W SULEJÓWKU ................................................................................................................... 18
MELDUNEK W SULEJÓWKU ................................................................................................................... 19
KINDŻAŁ MAROKAOSKI.......................................................................................................................... 21
ODMOWA LECZENIA SZPITALNEGO ...................................................................................................... 24
MINISTER SPRAW WEWNĘTRZNYCH..................................................................................................... 25
PIERWSZA RADA MINISTRÓW Z KOMENDANTEM ................................................................................ 26
RADA NAUKOWA WYCHOWANIA FIZYCZNEGO .................................................................................... 27
OTWARCIE SEJMU 1928 ROKU .............................................................................................................. 28
RADA GABINETOWA NA ZAMKU ........................................................................................................... 33
ŚLEDZTWO W SPRAWIE KORYZMY ........................................................................................................ 37
POCHWAŁA KOMENDANTA................................................................................................................... 38
RADA MINISTRÓW W OBECNOŚCI KOMENDANTA ............................................................................... 39
MELDUNEK W INSPEKTORACIE ............................................................................................................. 39
MIANOWANIE WICEMINISTRA PIERACKIEGO ....................................................................................... 40
TRZYKROTNE WIDZENIE KOMENDANTA ............................................................................................... 42
MELDUNEK W SPRAWIE 1 MAJA ........................................................................................................... 44
SPRAWOZDANIE FINANSOWE ............................................................................................................... 44
RADOSNY POWRÓT Z WILNA ................................................................................................................ 45
DWA MELDUNKI W SPRAWIE KOP-U .................................................................................................... 46
DWA MELDUNKI W ZASTĘPSTWIE PREMIERA....................................................................................... 48
OFICEROWIE W PRZEDSIONKU SEJMU.................................................................................................. 50
KONFERENCJA W SPRAWIE CIWF .......................................................................................................... 54
DYMISJA MINISTRA SPRAW WEWNĘTRZNYCH ..................................................................................... 55
„NIC SIĘ NIE ZMIENIŁO” ......................................................................................................................... 59
POKRZEPIAJĄCY MELDUNEK.................................................................................................................. 63
ZATWIERDZENIE ZASAD PRACY ............................................................................................................. 65
POWRÓT MINISTRA SPRAW WEWNĘTRZNYCH .................................................................................... 65
ZJAZD LEGIONISTÓW W RADOMIU ....................................................................................................... 67
MELDUNKI W SPRAWACH POLITYCZNYCH ............................................................................................ 69
DYMISJA RZĄDU SŁAWKA ...................................................................................................................... 70
GABINET KOMENDANTA ....................................................................................................................... 71
ROZWIĄZANIE SEJMU ............................................................................................................................ 72
ROZKAZY KOMENDANTA ....................................................................................................................... 75
„PANOWIE URZĘDNICY, BYLI POSŁOWIE” ............................................................................................. 75
MELDUNEK W SPRAWACH POLITYCZNYCH ........................................................................................... 77
SPRAWY BUDŻETOWE ........................................................................................................................... 78
PODWIECZOREK W PREZYDIUM ............................................................................................................ 79
MELDUNEK O SPISKU NA ŻYCIE KOMENDANTA .................................................................................... 80
BUDŻET NA ROK PRZYSZŁY .................................................................................................................... 81
RADA GABINETOWA W SPRAWIE BUDŻETU NA ROK PRZYSZŁY ........................................................... 83
CZYM CHCĘ BYD? ................................................................................................................................... 91
SPRAWY URZĘDNICZE............................................................................................................................ 92
„KRÓTKA OSOBISTA ROZMOWA”.......................................................................................................... 96
PRZEJŚCIE NA SZEFA ADMINISTRACJI ARMII ......................................................................................... 97
PODANIE O DYMISJĘ ZE STANOWISKA MINISTRA SPRAW WEWNĘTRZNYCH ...................................... 99
SPRAWY ADMINISTRACYJNE ............................................................................................................... 101
„TENDENCJE PRAWODAWCZE” ........................................................................................................... 103
„SYTUACJA FINANSOWA” .................................................................................................................... 106
CZTERY MELDUNKI .............................................................................................................................. 108
WYTYCZNE AWANSOWE ..................................................................................................................... 109
WSTĘPNE UWAGI AWANSOWE........................................................................................................... 111
POSIEDZENIE AWANSOWE NA ROK 1932 ........................................................................................... 111
AWANSE SANITARNE NA ROK 1932 .................................................................................................... 113
AWANSE SŁUŻB NA ROK 1932 ............................................................................................................. 114
DWA MELDUNKI W SPRAWIE BUDŻETU WOJSKA ............................................................................... 115
ZAMKNIĘCIE ROKU BUDŻETOWEGO ................................................................................................... 116
TRZY MELDUNKI .................................................................................................................................. 117
CZYTAM WASZĄ KSIĄŻKĘ..................................................................................................................... 119
CHWILA ZNUŻENIA .............................................................................................................................. 119
MELDUNKI W SPRAWIE PRZENIESIENIA GENERAŁA WOŁKOWICKIEGO ............................................. 120
POŻEGNANIE MINISTRA ZALESKIEGO.................................................................................................. 122
OFIAROWANIE KSIĄŻKI ........................................................................................................................ 123
DWA POSIEDZENIA AWANSOWE NA ROK 1933 .................................................................................. 124
DWA MELDUNKI W SPRAWACH BUDŻETU ......................................................................................... 125
VIRTUTI MILITARI................................................................................................................................. 126
AWANSE SANITARNE NA ROK 1933 .................................................................................................... 129
SPRAWY POLITYCZNE .......................................................................................................................... 131
AWANSE SĄDOWNIKÓW NA ROK 1933 .............................................................................................. 131
AWANSE SAMOCHODZIARZY, TABORÓW I LEKARZY WETERYNARII ................................................... 132
AWANSE OFICERÓW KONTROLI, INTENDENTURY, UZBROJENIA I ADMINISTRACYJNYCH .................. 134
SĄD KOMENDANTA ............................................................................................................................. 136
OMYŁKOWE WEZWANIE DO INSPEKTORATU ..................................................................................... 138
SPRAWY PERSONALNE I ZAOPATRZENIA............................................................................................. 139
WYJAZD DO ZALESZCZYK ..................................................................................................................... 143
ZMNIEJSZENIE BUDŻETU WOJSKA ....................................................................................................... 144
DRUGI MELDUNEK W SPRAWIE OBNIŻENIA BUDŻETU WOJSKA......................................................... 145
DWA MELDUNKI W SPRAWIE POŻYCZKI NARODOWEJ ....................................................................... 146
AWANSE NOWOROCZNE NA ROK 1934 .............................................................................................. 149
AWANSE SANITARNE NA ROK 1934 .................................................................................................... 150
DODATKI FUNKCYJNE .......................................................................................................................... 151
DALSZY CIĄG AWANSÓW SANITARNYCH ............................................................................................ 154
WSTRZYMANIE DALSZYCH AWANSÓW NA ROK 1934......................................................................... 157
OSTATNIE ROZKAZY W SPRAWIE DODATKÓW FUNKCYJNYCH ........................................................... 159
ZMIANA PIERWSZEGO WICEMINISTRA ............................................................................................... 161
ZMIANA NA STANOWISKU ZASTĘPCY II WICEMINISTRA ..................................................................... 163
ROZKAZ PRZEDSTAWIENIA WNIOSKÓW PERSONALNYCH .................................................................. 165
OSTATNIA REWIA WOJSKOWA ............................................................................................................ 166
STYCZNIOWE POSIEDZENIE AWANSOWE ............................................................................................ 167
OSTATNIE POSIEDZENIE AWANSOWE ................................................................................................. 168
OSTATNIE WYJAZDY DO WILNA .......................................................................................................... 169
SPRAWY BEZPIECZEOSTWA ................................................................................................................. 172
WYROK ŚMIERCI .................................................................................................................................. 173
ŚMIERD KOMENDANTA ....................................................................................................................... 175
POGRZEB PIERWSZEGO MARSZAŁKA POLSKI ...................................................................................... 177
Przedmową opatrzył Andrzej Garlicki
Obwolutę, okładkę i stronę tytułową projektował MICHAŁ JĘDRCZAK
Przypisy i Indeks osób opracował MICHAŁ CZAJKA
Redaktor WANDA ZBYSZEWSKA
Redaktor techniczny RENATA WOJCIECHOWSKA
Korektor ZOFIA BANASIAK
isbn 83-11-07600-6
Printed ln Poland
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1988 r. Wydanie I
Nakład 39 650 + 350 egz. Objętośd 12,89 ark. wyd., 16,5 ark. druk. Papier druk. mat. IV ki. 70 g. 61 x 86/16. Oddano do składania w marcu
1988 r. Druk ukooczono w czerwcu 1988 r. w Wojskowej Drukarni w Gdyni. 0451. 1988 r.
Cena zł 670.-

Indeks osób został pominięty - zorg

You might also like