You are on page 1of 228

Czerwone noce

Henryk Cybulski
Od autora
Wiele już lat dzieli nas od wydarzeo przedstawionych w niniejszej książce. Jej tematem są dzieje obrony
Przebraża, polskiej wsi na Wołyniu, która w okresie hitlerowskiej okupacji stała się warownym obozem,
miejscem schronienia dla dwudziestu pięciu tysięcy ludzi wyrwanych ze swych domowisk. Ludzie ci, tropieni
dniem i nocą przez faszystowskie bandy ukraioskie, unosząc życie i okruchy ocalałego mienia, dążyli do
Przebraża po ratunek.

Tak się złożyło, że powierzono mi funkcję komendanta tego ośrodka. Nie przygotowany do pełnienia tak
trudnych, różnorodnych i odpowiedzialnych obowiązków nie byłbym w stanie im podoład, gdyby nie pomoc
zarówno najbliższych współpracowników, jak i ludności okolicznych - wsi i miasteczek, która dostarczała nam
żywności, broni i informacji - cennego elementu w warunkach, w jakich trwała samoobrona.

Wiele też zawdzięczamy inspektoratowi Armii Krajowej w Łucku, skąd napływały informacje wojskowe, broo,
żywnośd i pieniądze. Wyrazy głębokiej wdzięczności winni jesteśmy również oddziałom radzieckiej partyzantki
operującym w tych rejonach. Chciałbym wreszcie w szczególny sposób podkreślid pomoc tych Ukraioców i tych
wsi ukraioskich, które nie uległy naciskom sfanatyzowanych elementów faszystowskich i które, narażając się na
straszliwy odwet z ich strony, nie tylko nie dały się wciągnąd w wir krwawej walki, lecz udzieliły nam czynnego i
bezcennego wsparcia. Do takich wsi należała też między innymi wieś Jezioro, bezpośredni sąsiad Przebraża.
Postawa mieszkaoców Jeziora była dla nas tym cenniejsza, że budziła świadomośd, iż walczymy nie z narodem
ukraioskim, lecz z jego zaślepionymi odszczepieocami, i że przynależnośd do tego lub innego narodu nie
decydowała o znalezieniu się po tej lub po tamtej stronie frontu.

W niniejszym pamiętniku dążyłem do maksymalnie obiektywnego i dokładnego przekazania wszystkiego, co


wiem o obronie Przebraża. Ogromny dystans czasowy powoduje, że byłoby rzeczą niemożliwą odtworzyd całośd
dziejów samoobrony opierając się wyłącznie na własnej pamięci. Toteż niezwykle przydatne okazały się
zachowane do dziś notatki robione na gorąco w pamiętnych dniach walki oraz relacje naocznych świadków i
uczestników tamtych wydarzeo. Im wszystkim za okazaną pomoc składam szczególne wyrazy podziękowania.

Historia obrony Przebraża jest zarazem cząstką historii polskiego mchu oporu przeciwko faszyzmowi. To, że
faszyzm ten zdobił „tryzub”, a nie swastyka, nie ma najmniejszego znaczenia. Szowinizm i nacjonalizm, bez
względu na głoszone hasła, są zawsze ruchem wrogim ludzkości.

Dzieje tej samoobrony to jednocześnie świadectwo sprawności organizacyjnej, dzielności, męstwa i odwagi
zwykłych ludzi, mieszkaoców zwykłej, przeciętnej polskiej wsi, bo taką przecież było Przebraże. Po latach więc
chciałem złożyd podziękowanie wszystkim, którzy dali liczne dowody ofiarności i poświęcenia.

Słowa moje nie dotrą niestety do tych, którzy czuwając nad bezpieczeostwem tysięcy bezbronnych kobiet i
dzieci oddali, co najcenniejsze - własne życie. Niech ta książka stanie się więc również formą uczczenia pamięci
poległych w obronie Przebraża i wszystkich innych podobnych ośrodków na Wołyniu.

Październik 1964

Henryk Cybulski
Na bezdrożach
Gdy w 1937 roku otrzymałem pracę w nadleśnictwie Kiwerce na Wołyniu, mogłem mied powody do
dużej radości. To była moja pierwsza samodzielna praca i pierwsze zapracowane pieniądze.

Od dawna już marzyłem o tym, żeby usamodzielnid się, ulżyd rodzinie. Mój ojciec, rolnik, właściciel
kilkunastu hektarów i... dziesięciorga dzieci, gospodarował skrzętnie i zapobiegliwie, ale nie mógł
zapewnid dostatniego bytu tak licznej rodzinie. Zdawałem sobie sprawę, że wcześniej czy później
trzeba będzie ruszyd w świat, poszukad jakiegoś zawodu i dachu nad głową.

Otrzymując tę pracę miałem jeszcze inny, specjalny powód do zadowolenia. Oto nie zdarzyło się
jeszcze, by posadę w tym nadleśnictwie otrzymał ktoś legitymujący się tak młodym wiekiem. Zwykle
dostawali się tam starsi leśnicy obarczeni liczną rodziną. Dzieci miały stąd blisko do szkoły w
Kiwercach lub w Łucku, a komunikacja kolejowa i samochodowa była - jak na tamte czasy i tamte
tereny - wyjątkowo dogodna.

Lasy kiwereckie, rozległe, wspaniale wyrośnięte, stanowiły od dawien dawna jeden z najbogatszych
drzewostanów na Wołyniu. Rosła tu przeważnie sosna o rzadko spotykanej jakości, toteż opasłe jej
pnie płynęły do kraju i okolicznych tartaków nieprzerwanym strumieniem.

Tę intratną posadę zawdzięczałem swoim sukcesom... sportowym. Wszechstronna sprawnośd


fizyczna pozwalała mi wybijad się jednocześnie w kilku dziedzinach sportu.

Zacząłem od strzelectwa. Mój ojciec, jak prawie każdy Wołyniak, czuł słabośd do myślistwa, które na
tych terenach oprócz przyjemności dawało niezłe dochody.

Wkrótce i ja zaraziłem się tą pasją. Na któreś tam imieniny otrzymałem od ojca piękny belgijski
flower. Miałem wówczas nie więcej niż szesnaście lat, toteż ojciec wręczając mi podarunek nie
zapomniał o ostrzeżeniu:

- Pamiętaj, że to już jest prawdziwa broo. Jednym strzałem zabijesz z niej nie tylko wronę, jastrzębia
lub zająca. Z taką samą łatwością można nieopatrznie zabid też człowieka. Uważaj!

Mówiąc to wycelował w pobliski słupek. Padł strzał. Podeszliśmy bliżej. Po drugiej stronie słupka
widniał maleoki otwór.

- Musisz także pamiętad, że każdy karabin raz do roku strzela sam. Trzeba więc uważad, z bronią nie
ma żartów! - zakooczył surowym tonem.

Odtąd nie rozstawałem się z bronią ani na chwilę. Ojciec jeszcze przez długi czas obserwował moje
postępy w strzelaniu.

. - Celuj dokładnie i spokojnie! Nie zrywaj! - pouczał przy każdej okazji.

Mając własny karabinek, szybko doskonaliłem swoje umiejętności strzeleckie. Wkrótce przyszły
pierwsze sukcesy w zawodach, a następnie na mistrzostwach jednostek wojskowych, gdzie zawsze
należałem do faworytów.
Jednak największe sukcesy i sławę sportowca osiągnąłem w biegach długich. Zacząłem od 1500
metrów. Po kilku latach biegałem na wszystkich dystansach - od 1500 do 10 000 metrów. Niemal od
pierwszych startów zostałem bezkonkurencyjnym mistrzem okręgu wołyoskiego.

W 1933 roku wygrałem w Warszawie bieg na przełaj. Na Wołyo powróciłem jako triumfator. Sukces
ten ostatecznie ugruntował moją pozycję w świecie sportowym Wołynia. Gdy wstąpiłem do Klubu
Sportowego Przysposobienia Wojskowego Leśników w Łucku, moi kibice z dyrekcji nadleśnictwa, do
których należał „sam” dyrektor Lasów Paostwowych Modzelewski, wystarali mi się o pracę w
nadleśnictwie. To zdopingowało mnie jeszcze bardziej do intensywnych treningów.

Rzadko trenowałem na łuckim stadionie. Na drogach leśnych, w cieniu podniebnych sosen, w


orzeźwiającym zapachu żywicy i leśnych traw czułem się najlepiej. Tu zdobywałem żelazną kondycję i
świetne samopoczucie.

Marzyłem o sławie wybitnych, legendarnych sportowców, roiłem sobie, że zostanę polskim Nurmim,
a w szczytowych uniesieniach widziałem siebie na olimpijskim stadionie w Helsinkach. Rozprysnęły
się te marzenia w ciągu pierwszej godziny wojny.

Do dziś nie wiem, dlaczego ominęła mnie mobilizacja. Nie należałem zresztą do wyjątków. Potem
spotkałem jeszcze wielu takich młodych ludzi, którzy w tych tragicznych dniach zostali poza wojskiem.
Tułaliśmy się z kąta w kąt, nie mogąc pojąd, dlaczego kraj nie wzywa nas do walki. Pozostawało tylko
jedno: biernie przysłuchiwad się odgłosom toczących się gdzieś na zachodzie Polski działao
wojennych.

Wieści nie były dobre. Klęska stawała się faktem. Pierwszy etap mojego życia mijał bezpowrotnie.

Siedemnastego września na teren Wołynia wkroczyła Armia Czerwona. Rozpoczynała się nowa
rzeczywistośd, w której należało znaleźd sobie miejsce. Wróciłem na poprzednie stanowisko do pracy
w nadleśnictwie.

Dni toczyły się wolno. Nadeszła wczesna, ciężka zima. Któregoś dnia zostałem aresztowany. Byłem
pewny, że zaszła jakaś pomyłka, która się szybko wyjaśni. Pospiesznie doszukiwałem się w swoim
życiu przewinieo, które stanowiłyby podstawę do aresztowania. Nic takiego nie znalazłem. To mnie
uspokoiło. Niestety, na krótko - niebawem stwierdziłem, że mój los podzielili i inni leśnicy.

Nikt z nas nie orientował się jeszcze wtedy w istocie beriowszczyzny i jej symptomach. Nie
wiedzieliśmy, że jej ofiarą padali również i radzieccy uczciwi ludzie.

Wkrótce znalazłem się wraz z innymi na dalekiej północy. Pracowaliśmy przy wyrębie lasu. Okiem
leśnika patrzyłem na niezmierzone obszary tajgi, podziwiałem mroczne ściany szemrzących kolosów,
pełne rozśpiewanego ptactwa lub skute bolesną, mroźną ciszą.

Z dala od swoich, od ziemi i rodzinnych lasów, oderwany od dalekiego, a tak bliskiego mi świata,
poznałem tu także prawdziwy ciężar samotności. Dręczyło mnie poczucie doznanej krzywdy.
Wydawało mi się, że mnie dotknęła w szczególnie brutalny sposób. W młodym sercu narastał bunt.
Zacząłem myśled o ucieczce.

Tak przeszła zima. Wiosna wybuchła nagle, po syberyjsku, wylała zielenią jak przeogromny potok i
parła zwycięsko ku latu.
Byłem młody i silny, wysportowany i zahartowany w trudach, a tajga, której życie dobrze poznałem,
aż kipiała za oknem mojego baraku.

W pogodny lipcowy wieczór pożegnałem kolegów. Obdarowany przez nich kilkoma kromkami chleba,
uzbrojony w nóż, zanurzyłem się w tajgę. Dokąd, w jakim kierunku zwrócid swoje kroki?

Tu, za kołem podbiegunowym, orientacja według słooca i gwiazd stawała się zawodna i nieprzydatna.
Decydowało wyczucie. To, co utrzymywało mnie w prostej linii, nie dając zabłądzid w bezkresie lasów,
nawet trudno nazwad zmysłem orientacji. To raczej instynkt, ten sam, dzięki któremu ptaki wiosną
nieomylnie trafiają do swoich gniazd.

Szedłem tak osiem tygodni, pokonując dziennie pięddziesiąt do sześddziesięciu kilometrów.


Wycieoczony i głodny, często ulegałem złudzeniom: płachetek kosodrzewiny, który, wydawało się,
można przebyd w ciągu kilkunastu minut, zabierał mi trzy lub cztery dni marszu. W takich chwilach
ogarniało mnie przerażenie: zdawało mi się, że dostaję pomieszania zmysłów, chciało mi się wtedy
zrezygnowad z dalszej walki o życie, siąśd pod karłowatą sosną i nie ruszad się z miejsca.

Nękał mnie głód. Brak pewności, czy idę we właściwym kierunku, pozbawiał mnie resztek sił i woli.
Tęskniłem do spotkania z ludźmi i bałem się ich.

Któregoś dnia stanąłem wreszcie nad Wołgą. Wiła się tutaj w licznych zakolach. Nie chcąc nakładad
drogi, musiałem forsowad ją pięd razy. Później było już coraz łatwiej. Na Wołyniu poczułem się jak u
siebie w domu.

I oto po ośmiu tygodniach gigantycznego marszu stanąłem o północy w rodzinnej wsi. Bieg był
zakooczony. Potworny bieg, którego nie wytrzymałoby żadne zwierzę. Bieg bez widzów i oklasków.
Na mecie witała mnie kojąca cisza.

Dla rodziców, braci i sióstr mój powrót był czymś zupełnie niewiarygodnym. Ja także nie mogłem
uwierzyd w to wszystko. Dopiero wówczas, gdy opowiedziałem własne dzieje, dotarło do mojej
świadomości, że opowiadam nie o kimś, lecz o sobie. Ten fakt przywrócił mi poczucie rzeczywistości.

Liczyłem się z tym, że wcześniej czy później wyjaśni się sprawa mojej deportacji i że będą mógł wrócid
do normalnego życia. Nie wiedziałem jednak, na jakich ludzi mogę się natknąd przy tych
wyjaśnieniach. Zwolennicy metod Berii nie byliby przypuszczalnie skłonni zrezygnowad ze swoich
bezpodstawnych oskarżeo.

Na razie więc nie mogłem pozostad we wsi ani jednego dnia. Znali mnie przecież wszyscy, a moje
zniknięcie na wiele miesięcy było szeroko komentowane. Już na drugi dzieo byłem daleko od
Przebraża. Osiadłem We wsi Cezaryn w rejonie Ostrożca. Zostałem parobkiem u jakiegoś gospodarza.

Miejsce było wymarzone dla takiego rozbitka. Typowa zabita deskami wiocha, położona z daleka od
kolei i większych traktów, gwarantowała spokój i bezpieczeostwo.

Gospodarz był Czechem. Obchodził się ze mną z pełną domyślności rezerwą. Po kilku miesiącach
musiałem się od niego wyprowadzid z powodu tej właśnie niezbyt przychylnej mi atmosfery i
zwiększającego się kręgu znajomych. Opuściłem więc Cezaryn i osiadłem na krótko koło Jarosławie u
ukraioskiego chłopa, znów na „etacie” parobka do wszystkiego. Chłop gonił jednak do pracy nie na
żarty. Wystarczyło kilku dni, aby robota zbrzydła mi do cna. Bez pożegnania opuściłem jego chałupę i
udałem się do Łucka. Pierwsze kroki skierowałem do swojego brata Józka. Nawet nie zdziwiło go
moje przybycie.

- Masz dośd? - zapytał zwięźle.

- Po same uszy! - machnąłem ręką z rezygnacją. - Chłop sknera, dusigrosz i wyzyskiwacz. Wolę umrzed
z głodu...

- Dlaczego masz umierad? - zaśmiał się Józek. - Byłeś w gorszych tarapatach, to i teraz dasz sobie
radę. Zaczekaj, mam pomysł... Koło Młynowa wycinają lasy. Jesteś leśnikiem, czy nie jesteś? Na
pewno coś się tam dla ciebie znajdzie...

W kilka dni później zgłosiłem się do kierownika robót. Spojrzał na mnie nieufnie, taksującym
wzrokiem.

- Potrzebuję brakarza. Dacie sobie radę? - zapytał z powątpiewaniem.

- Możemy zrobid egzamin - odpowiedziałem.

- Zgoda.

Wyszliśmy za barak, gdzie leżały świeżo ścięte sosny. Z wprawą przystąpiłem do wyliczania cech
każdej sztuki, określania klasy drewna. Kierownik z zadowoleniem kiwał głową.

- Przychodźcie jutro do pracy - zawyrokował z wyraźnym zadowoleniem.

Zaczął się kolejny okres mojego życia. Zamieszkałem w pobliskiej wsi Podwale u miejscowego
gospodarza Piotra Kwaszy. Ukraioski chłop był ostrożny, skąpy w wypowiedziach, zamknięty w sobie.
Mruk - myślałem z niechęcią.

Kiedyś wreszcie bąknął coś, czego się sam prawdopodobnie przestraszył:

- Nimci wysadyłyś w Finlandii...

Było to pierwsze potwierdzenie moich niejasnych podejrzeo, że krąg zainteresowao Piotra Kwaszy
wybiega daleko poza obręb własnego gospodarstwa i kłopotów codziennego życia.

- Wysadyłyś... - potwierdziłem, przypomniawszy sobie krótką notatkę z radzieckiej gazety. Chciałem


wciągnąd gospodarza w dyskusję, ale chłop jak ślimak zamknął się w sobie i w niechętnym milczeniu
naprawiał uprząż.

Od tego czasu zdawało mi się, że unikał rozmów ze mną. Jednocześnie wiedziałem, że obserwuje
mnie z daleka, bada, śledzi. Jego obserwacje wypadły widad na moją korzyśd, bo po jakimś czasie
rzucił jakby od niechcenia:

- W Łucku każut, szczo nad hranyciu lita jut nimecki samoloty.

Zamilkł i patrzył na mnie badawczo. Wzruszyłem ramionami, pozostawiając wyzwanie bez


odpowiedzi.
Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że to niezwykłe zainteresowanie ruchami wojsk niemieckich nie
wypływa u niego ze szczególnych skłonności do studiowania zasad strategii wojskowej. Musiało to
mied jakiś bliższy związek z jego własnym życiem i nadziejami.

Nie myliłem się. W koocu jednak nie wytrzymał i wyrzucił z siebie to, co prawdopodobnie dręczyło go
najbardziej.

- Boh dast, to może kołyś powstanę samostijna Ukraina...

Tu cię mam! - ucieszyłem się w duchu. - O to ci chodzi! Teraz wszystko jest jasne, i ta ostrożnośd, i te
wzdychania. Głośno zaś powiedziałem:

- Boh dast, a Hitler pomoże...

Nie zrozumiał ironii. Przyjął te dwie siły, które miały odrodzid „Samostijną” - Opatrznośd i Hitlera - za
rzecz zupełnie naturalną.

Od tego czasu poczułem do Piotra zdecydowaną niechęd. Było coś obrzydliwego w tym jego
oczekiwaniu na Hitlera, w tych naiwnych kalkulacjach, za którymi czaiło się coś, czego jeszcze nie
mogłem zrozumied, połączyd w logiczną całośd.

Kwaszą wyczuł chyba zmianę mojego stosunku do niego. Stał się znowu milczący, mrukliwy.
Musiałem się liczyd z jego nastrojami, ostatecznie żyłem półlegalnie i wiedziałem, że nie można
jeszcze wykluczad rozmaitych niespodzianek.

W tym czasie stale utrzymywałem kontakt z Józkiem. Bezwiednym łącznikiem był zresztą Kwaszą,
który zgodnie z tym, co mu powiedziałem, nawet nie podejrzewał, że łączą mnie z Józkiem więzy
rodzinne. Był pewny, że nasze kontakty opierają się na zażyłej przyjaźni.

Raz tylko zdarzyło się, że po powrocie z miasta, gdzie odwiedzał syna przebywającego w szkole
średniej, popatrzył na mnie przenikliwie i powiedział:

- Ale ten wasz kolega taki do was podobny, oj podobniutki...

Zaśmiałem się w odpowiedzi i więcej na ten temat nie rozmawialiśmy.

Wypadki toczyły się szybko. Każda wyprawa mojego gospodarza do miasta poprawiała mu humor, I
do mnie docierały wieści o chmurach gromadzących się nad zachodnią granicą. O wojnie
przebąkiwano coraz częściej i dziwiłem się, że nie tylko nie znajduję w prasie potwierdzenia tych
wieści, lecz przeciwnie, wszelkie oficjalne komunikaty zdecydowanie dementują takie pogłoski. 22
czerwca 1941 r. zbudziły mnie o świcie detonacje. Wybiegłem ze stodoły. Na dworze było jeszcze
szarawo. Miałem wrażenie, że za Młynowem, gdzie mieściło się radzieckie lotnisko wojskowe,
wybuchł wulkan, ziejący ogniem i lawą. Poprzez huk i zamęt wyraźnie przebijało się spazmatyczne
wycie nurkujących samolotów.

Niemcy rozpoczynali wojnę ze Związkiem Radzieckim w swój wypróbowany sposób: znienacka,


poprzez paraliżujące uderzenie. Lotnisko pod Młynowem było jednym z ważniejszych punktów
strategicznych radzieckiej linii obrony, skupiło więc na sobie pierwsze uderzenia Luftwaffe.
To samo działo się w tej chwili w Łucku, który oddalony był od wioski o około trzydziestu kilometrów.
Mimo to odgłosy bombardowania dochodziły aż do nas.

Zdawałem sobie sprawę, że wojna może zmienid moją sytuację, ale że nie będzie to zmiana, jakiej
pragnąłem. Nie łączyłem własnych przeżyd ze stosunkiem do Kraju Rad. Jeżeli miałem uprzedzenia, to
nie do władzy, nie do ustroju, który nas, chłopów, mógł tylko dźwignąd w górę, lecz do konkretnych
metod.

Nienawidziłem z całego serca nadciągających hitlerowców. To oni zniszczyli mój kraj i moje
najwspanialsze marzenia. Teraz z minuty na minutę tajały we mnie urazy- nawet do tych ludzi
radzieckich, od których doznałem swoich krzywd. Na horyzoncie pojawiał się nowy, wspólny wróg.
Nienawiśd do niego jednoczyła i nakazywała zapomnied o smutnych przeżyciach.

Może dlatego właśnie czułem głęboki wstręt do swego gospodarza Piotra Kwaszy, który tak wiele
zawdzięczał władzy radzieckiej, a teraz ogarnięty szałem nacjonalizmu stał na progu swojej chaty i
przy każdym odgłosie detonacji żegnał się nabożnie, mrucząc jednocześnie pod nosem:

- Sława Bohu, sława Bohu...

Kiedy przez okolicę przewaliły się pierwsze oddziały niemieckie, wróciłem do domu, do Przebraża.

Po kilku dniach odpoczynku wyruszyłem znowu na poszukiwanie pracy. Przede wszystkim udałem się
do nadleśnictwa Kiwerce, gdzie spotkałem wielu znajomych. Inżynier Charczun skierował mnie do
pracy w leśniczówce położonej między Kiwercami a Łuckiem, w miejscowości Julana.

Zamieszkałem tam wraz ze swoim współpracownikiem, Jadeszką, w opuszczonej leśniczówce.

W sierpniu 1941 roku przybył do nas jeszcze inżynier Karol Bernolak. Miał rodzinę w Kiwercach i tam
pracował, ale latem 1941 roku jego pomoc w pracy stała się dla nas niezbędna.

Z leśnictwa Julana do Łucka było tylko siedem kilometrów. Przez Łuck ciągnęły wówczas transporty
jeoców radzieckich. Traktowani nieludzko, z pominięciem wszelkich konwencji międzynarodowych,
uciekali przy każdej nadarzającej się okazji.

Jesienią 1941 roku napotkałem w pobliżu leśniczówki trzech wynędzniałych ludzi, ubranych. w
strzępy radzieckich mundurów. Patrzyli na mnie nieufnie, zastanawiając się, czy nie zniknąd mi z oczu.
Woleli wybrad spotkanie z jednym człowiekiem niż z całą wsią, gdzie łatwiej o jakiegoś szpicla lub
donosiciela. Spotkanie było nieoczekiwane. Domyślając się, kim są, krzyknąłem, że jestem leśniczym i
nic im z mojej strony nie grozi. Uspokoili się nieco i podeszli bliżej. Przypuszczenia moje okazały się
prawdziwe. Kiedy zaprowadziłem ich do domu i dałem jeśd, zaczęli opowiadad o swojej ucieczce, o
koszmarnych warunkach, w jakich transportowano ich na zachód.

Udało im się zbiec już w Łucku, przy wjeździe pociągu na stację. Nie znając zupełnie okolicy, błądzili
przez trzy dni w okolicznych lasach, bojąc się zbliżyd do ludzkich osiedli.

Zaproponowałem im pracę w moim leśnictwie. Przystali na to chętnie. Linia frontu była daleko,
powrót do wolnego świata stał się niemożliwy. Pozostało czekad, przetrwad jakoś to wszystko. Myśl o
partyzantce była wówczas jeszcze tak nierealna...
Z pomocą Jadeszki skompletowałem jako tako trzy ubrania i Rosjanie stanęli do pracy przy wyrębie
lasu.

W tym czasie Niemcy zaczynali już węszyd w poszukiwaniu zbiegłych jeoców i Żydów. Leśniczówki
znalazły się pod szczególnie „troskliwą” kontrolą. Moi podopieczni musieli więc wy wędrowad gdzieś
dalej. Pewnej nocy przyszli podziękowad mi za wszystko, co dla nich zrobiłem, i udali się na północ.

Kilkakrotnie spotykałem też błąkających się Żydów, tych, którzy nie mieli złudzeo co do celu
zakładania gett. Kryli się w rejonie naszego leśnictwa lub zgłaszali bezpośrednio po ucieczce do
gajówki o pomoc. Potem znikali natychmiast, odchodząc w kierunku północnego Wołynia, gdzie
rozciągały się nieprzebyte bagna i lasy.

Latem 1942 roku przeniesiony zostałem do nadleśnictwa Głębokie z siedzibą w Maniewiczach. Przed
samym odjazdem odwiedził mnie na starym miejscu brat Józek. Z jego poważnej, niemal uroczystej
miny wywnioskowałem, że ma mi do zakomunikowania coś ważnego. W koocu wyniszczył cel swojej
wizyty:

- Siedziałeś tutaj jak u Pana Boga za piecem. Czy słyszałeś, że niedawno powstała polska organizacja
podziemna?

- Nic o tym nie wiem.

- A jednak...

- Należysz? - zapytałem zaskoczony całą tą rozmową.

- Oczywiście. Pomyślałem sobie, że i ty powinieneś wstąpid do niej.

- Ale co mam robid? Na czym ma polegad to „należenie”?

- Cel jest jeden: walka z okupantem. Wstępujesz więc do organizacji, czy zapominamy o tej
rozmowie?

- Wstępuję.

- Od dziś możesz się więc uważad za członka naszej organizacji. Obierz sobie pseudonim i czekaj na
pierwsze kontakty...

Już nazajutrz udałem się w asyście brata na spotkanie z inspektorem organizacji. Spotkanie nastąpiło
w łuckim parku, „Adam”1 - taki pseudonim wymienił - przedstawił mnie swojemu zastępcy,
„Czyżykowi”2. Inspektorów interesowało przede wszystkim środowisko, w którym się obracam. Gdy
dowiedzieli się, że w tych dniach zmieniam pracę i przenoszę się na Polesie, prosili, abym na nowym
terenie rozglądał się w poszukiwaniu odpowiednich ludzi do organizacji. Najważniejszą sprawą było
wówczas utworzenie sieci komórek organizacyjnych. Sprawa broni i zbrojnych wystąpieo rysowała się
dopiero w przyszłości. Po krótkiej rozmowie zapytano mnie jeszcze raz, czy zdecydowany jestem
należed do organizacji i czy gotów jestem złożyd przysięgę. Wyraziłem zgodę. Zaprzysiężenie odbyło

1
Leopold Świkla.
2
Jerzy Aleksandrowicz.
się w oryginalnych okolicznościach. Poszliśmy do opustoszałego zakątka parku, stanąłem w postawie
przypominającej postawę „na bacznośd” i powtarzałem za „Adamem” tekst przysięgi.

Do Maniewicz wyruszyłem już jako członek podziemnej organizacji.

W drodze na nowe stanowisko towarzyszył mi nieodłączny Janek Jadeszko. Kilka miesięcy wcześniej
przeniesiono tu także z Kiwerc nadleśniczego inżyniera Charczuna. Nasze stanowiska w Julanie objęli
Ukraiocy.

Ale i tu nie zagrzaliśmy długo miejsca. Zostałem leśniczym w Karasinie, w pobliżu Maniewicz.
Jadeszko objął funkcję kierownika miejscowej składnicy drzewa.
Karasin
Z Maniewicz do Karasina jedzie się ponad dwadzieścia kilometrów w kierunku północno-zachodnim.
W połowie drogi zaczynają się olbrzymie lasy i bagna łączące Polesie z Wołyniem.

Karasin jest dużą wsią ukraioską, leżącą wśród lasów, moczarów i nieprzebytych bagien. Kościół,
cerkiew i posterunek policji ukraioskiej to najważniejsze, wyróżniające się w tej wsi budowle.

Posterunek w Karasinie był ostatnią, najdalej wysuniętą placówką niemieckiej władzy przed głuszą
poleskich lasów i bagien. Policjanci, których wkrótce poznałem, czuli się tu jeszcze bardzo pewnie.
Dopiero później śmiałe wypady radzieckich partyzantów pozbawiły ich tupetu.

Na koocu wsi obok zabytkowej cerkwi i pałacyku rósł stary park ze sztucznym stawem pośrodku.
Odrapany pałacyk dawno już przeżył czas obszarniczej świetności, ale nadal przyciągał oko swoją
wystawnością, jaskrawo kontrastującą z wiejskim pejzażem Karasina.

Najwięcej uroku dodawały całości wielowiekowe drzewa parku i dobrze zachowane aleje jaśminów i
róż.

Tutaj, w tym starym pałacyku, pełnym przeróżnych alków, sal, facjatek i mrocznych piwnic,
zamieszkaliśmy obydwaj z Jadeszką. Połowa pokoi oparła się jakoś naporowi czasu i miejscowym
wandalom. Wbrew legendom - mimo że czasem oczekiwaliśmy pozagrobowych wizyt dawnych
właścicieli, tak ponod częstych w starych zamczyskach - nic nas nie straszyło, nie skrzypiały stare
podłogi, nie łomotały okiennice, nie rozlegały się pośród nocy mrożące krew w żyłach chichoty i jęki.
Pałacyk dniem i nocą był jednakowy: cichy, smutny, pogrążony w gorzkiej melancholii.

Leśnictwo w Karasinie objąłem w sierpniu 1942 roku. Należało do niego dziesięd tysięcy hektarów
lasu wraz z sześcioma sporymi jeziorami. Kontrola i gospodarka w tak dużym kompleksie lasów
nastręczała wiele kłopotów. Skład osobowy administracji stanowili: leśniczy, objazdowy, kierownik
składnicy i sześciu gajowych.

Wszyscy gajowi, ludzie znacznie ode mnie starsi, byli Ukraiocami. Różnica wieku, ich nieufny
charakter i uprzedzenia narodowościowe nie sprzyjały zbliżeniu. Od razu wyczułem, że gajowi radzi
byliby mied starszego wiekiem zwierzchnika i, oczywiście, Ukraioca.

Jakoś tak się jednak złożyło, że w bardzo krótkim czasie udało mi się pozyskad ich sympatię, i do
kooca mojej pracy w Karasinie żyliśmy w jak najlepszej zgodzie.

Skoro tylko formalności połączone z zagospodarowaniem się i przejęciem leśnictwa zostały


zakooczone, przystąpiłem do zwiedzania mojego gospodarstwa. Zacząłem od najdalszych,
najdzikszych zakątków, oprowadzany przez milczących gajowych. Zapewne spodziewali się, że ten
słomiany zapał minie mi bardzo prędko i do lasu będę zaglądał, jak mój poprzednik, raz do roku.
Systematycznie jednak, dzieo za dniem, obchodziłem kwartały. Byłem wszędzie, wszystko chciałem
zobaczyd. Wkrótce poruszałem się w lesie z taką swobodą, jakbym tu mieszkał od lat.

Zanim wrosłem w miejscowe stosunki, nadeszła jesieo. Wtedy właśnie zaczęły krążyd uporczywe
pogłoski, że w lasach Karasina przebywają jakieś „żydowskie bandy”; takiego określenia używali
miejscowi policjanci, którzy uważali mnie za „swojego” i nie kryli się przede mną.
To samo powtórzył mi miejscowy pop, Nesterowicz, z którym mieszkałem po sąsiedzku. Wyznał mi w
tajemnicy, że donieśli mu o tym policjanci, którzy poprzez swoich popleczników wiedzą o wszystkich
szczegółach życia wsi i okolicy.

Udając przejęcie, z uwagą wysłuchałem jego ostrzeżeo i rad, żebym nie zapuszczał się głębiej w las.
Policjanci zobowiązali mnie do natychmiastowego zawiadomienia ich w wypadku natknięcia się na
coś podejrzanego.

Postanowiłem zorientowad się, ile jest prawdy w tych uporczywie krążących pogłoskach. Gdy
zwierzyłem się ze swoich zamiarów gajowym Mielnikowi i Karpence, zaczęli mi gorąco odradzad.

- Wojna jest, nie wiadomo, jaki czort siedzi teraz na bagnach - perswadował Karpenko.

- A chodby tam byli, to co nas to obchodzi? - popierał go Mielnik. - Niech siedzą! A w razie czego, nic
nie wiedzieliśmy...

Mimo to uparłem się. Przegląd rozpoczęliśmy od najdalszych miejsc, otoczonych mokradłami.


Łaziliśmy prawie cały dzieo, ale nie znaleźliśmy nic ciekawego. Również i w następnych dniach
systematycznie przeczesywaliśmy obszar leśnictwa.

Któregoś dnia, idąc na czele gajowych, przystanąłem na skraju młodego lasu. Zastanowiła mnie duża
ilośd świeżych kretowisk. Kopki szarawego piasku rozrzucone były w promieniu kilkudziesięciu
metrów.

To mnie zdziwiło. Na podmokłym gruncie kretowiska są raczej rzadkością, a tu tymczasem cała ich
kolonia!

Rozgarnąłem jedną kopkę. Pod spodem ukazała się ziemia z kępką wrzosu. Nigdzie nie mogłem
znaleźd charakterystycznego otworu, jaki pozostawia kret w środku swojej budowli. Przy następnych
„kretowiskach” powtórzyła się ta sama historia. Nigdzie ani śladu kreta.

Gajowi głośno zastanawiali się nad tym wybrykiem natury.

- Coś mi się zdaje, że to nie krety - powiedziałem. - Zobaczcie, wszystkie kopki są jednakowe.
Wyglądają, jakby je ktoś usypał jedną miarką...

Zaczęliśmy przeszukiwad zagajnik. W niewielkiej kępce małych sosenek dostrzegłem wyraźną


nierównośd gruntu. Wrzos, z rzadka porastający ten gęsty zagajnik, był tu pożółkły i nadwiędnięty.

Pociągnąłem za kępkę łodyg. Kątem oka dostrzegłem, że gajowi powoli wycofują się za pobliskie
sosenki. A może wybuchnie?

Ustąpiło z zadziwiającą łatwością i... równo uciętą darnią. Po prostu pagórek obłożony był darnią. Pod
spodem natknąłem się na cienką warstwę ziemi, później słomy, a pod tym na... ziemniaki. Był to
solidny, dobrze zabezpieczony kopiec ziemniaków.

Schowek miał pokaźne rozmiary. Oceniliśmy na oko, że ktoś zmagazynował tu ze dwadzieścia


kwintali.
Zaczęliśmy się naradzad, co zrobid z tym fantem. Nie mieliśmy wątpliwości, że ziemniaki są własnością
tych, których tak pilnie poszukujemy. Czekad teraz na nich? Mogą przyjśd za godzinę, a równie dobrze
za dwa miesiące! Zabezpieczenie kopca było solidne. Świadczyło wyraźnie, że jego właściciele
zamierzają tutaj zimowad. Postanowiliśmy nie ruszad nagromadzonego bogactwa. Z powrotem
starannie okryliśmy ziemniaki. Dopiero w drodze do domu gajowi przyznali się, że już kilka razy
natknęli się na uzbrojonych ludzi. Mieli swoje powody, by tę tajemnicę zachowad wyłącznie dla
siebie.

- Zaraz byłaby obława, strzelanina. Potem to już naprawdę zrobiłoby się niebezpiecznie. Lepiej nie
zaczynad z tymi ludźmi - stwierdzili.

Zgodziłem się z nimi w zupełności, ale z innych powodów.

- Macie rację, lepiej z nimi nie zaczynad. Policjanci zrobią obławę, która się albo uda, albo nie, a my tu
zostaniemy - podtrzymałem ich obawy.

A więc pogłoski sprawdziły się. Nadal jednak nie wiedziałem, kim są ci leśni ludzie: ratującymi swoje
życie Żydami czy też radzieckimi partyzantami?

W tę ostatnią możliwośd trudno było uwierzyd. Partyzanci tutaj? Tak daleko na tyłach wojsk
hitlerowskich? Wśród posterunków policji i sprzyjających Niemcom nacjonalistów ukraioskich? Skąd
zresztą wzięliby broo, czym by się żywili, gdzie mogliby kwaterowad, gdy nadejdzie zima? Uznałem, że
nielegalnymi mieszkaocami lasu mogą byd tylko wygnani ze swoich domostw Żydzi.

Niech sobie siedzą. Kopiec ziemniaków to ich jedyny majątek. Jeśli przeżyją zimę, to ich szczęście.
Żeby sprawie nie nadawad większego rozgłosu, całe to wydarzenie puściliśmy w niepamięd.

Gdzieś na początku września siedziałem jak zwykle w składnicy drzewa, przyglądając się sortowaniu
zwożonych z lasu sosen. Na placu krzątali się robotnicy, obok mnie stał objazdowy Prechodko.

Od strony wsi szła w naszym kierunku młoda dziewczyna, ubrana po miejsku. Na widok składnicy
przyspieszyła kroku. Podeszła do jednego z robotników.

- Czy tutaj pracuje pan leśniczy Cybulski? - doleciało mnie pytanie.

- Tak, tutaj. Siedzi tam, pod tą stertą drzewa.

Usłyszawszy swoje nazwisko, wyszedłem jej naprzeciw. Już z odległości kilku kroków stwierdziłem, że
dziewczyna jest Żydówką, a w następnej sekundzie poznałem ją. Była to córka właściciela kamienicy,
w której mieszkał mój brat Józek. Widocznie poznała mnie także, gdyż twarz jej rozpogodziła się.

- Mam list do pana leśniczego - powiedziała z przejęciem.

Rozerwałem zaklejoną starannie kopertę. Pisał Józek. Już po pierwszych słowach zorientowałem się,
o co chodzi. Nie chcąc wzbudzad zainteresowania obserwujących nas ludzi, wszedłem z dziewczyną
do mieszkania.

Józek prosił mnie o zaopiekowanie się nią. Jest sama, jej rodzice zginęli w getcie. Liczył na to, że tu, z
dala od Niemców, zdołam ją ukryd przed donosicielami.
Z opowiadania dziewczyny wynikało, że przed dwoma tygodniami Niemcy, dyrygując sforą
własowców i policji ukraioskiej, przystąpili do likwidacji getta w Łucku. Żydów wyprowadzano za
miasto i mordowano nad wspólną mogiłą. Dziewczyna schowała się w piwnicy domu i ocalała. Po
trzech dniach, zmorzona głodem, opuściła kryjówkę i tuż za bramą domu natknęła się na patrol policji
ukraioskiej. Zaprowadzono ją na zamek, gdzie przetrzymywano innych Żydów ocalałych z pogromu.

Tej samej nocy udało się jej zbiec i przyjśd do mojego brata. Józek ukrywał ją na strychu, ale
obawiając się rewizji, odwiózł ją po paru dniach do Przebraża. Pojawienie się jej wywołało we wsi
ciche poruszenie. Rozpowiadano, że u Cybulskich mieszka jakaś ładna czarnowłosa dziewczyna,
bardzo podobna do Żydówki.

Jej dalszy pobyt w Przebrażu stal się niemożliwy.

Bracia czym prędzej wystarali się dla niej o jakieś dokumenty i polecili jej zgłosid się do mnie. Po kilku
dniach wędrówki, omijając wsie, dotarła do Karasina.

Przyznam się, że po przeczytaniu listu i wysłuchaniu relacji dziewczyny nie wiedziałem w pierwszej
chwili, co począd. Jej smoliste oczy i włosy, typowo semickie rysy nie mogły nie wzbudzad podejrzeo.
Doskonale zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeostwa, na jakie się narażam, ale nie mogłem
postąpid inaczej, musiałem ją zostawid u siebie.

- Jak masz teraz na imię?

- Irena3 - odpowiedziała oczekując w napięciu na moją decyzję.

- No to, Irenko, zostajesz u mnie. Od dziś jesteś moją kuzynką, której rodzice zginęli w Łucku podczas
bombardowania. Nie zapomnij o tym, gdyby cię ktoś zaczął wypytywad. Pokoi mamy tu pod
dostatkiem. Musisz tylko zmienid sukienkę, tutejsze dziewczęta ubierają się inaczej.

Irena rozgościła się u matki byłego leśniczego Swędrowskiego. Stara kobieta z radością przystała na
towarzystwo młodej, pogodnej dziewczyny. Niezwłocznie postaraliśmy się o nowy strój dla Irenki:
typową na Polesiu jaskrawą, kwiecistą bluzkę i taką samą spódnicę. Ale nawet w tym przebraniu
wyróżniała się spośród innych dziewcząt.

Obawiałem się przede wszystkim miejscowych policjantów. Zdawałem sobie sprawę, że wcześniej czy
później musi dojśd do spotkania. Policjanci przychodzili do mnie często w odwiedziny lub w sprawach
związanych z administracją lasu. Kręcili się po pałacyku i nie miałem najmniejszych wątpliwości, że
zwrócą w koocu uwagę na nową, urodziwą lokatorkę.

Już w najbliższą niedzielę zjawił się u mnie z wizytą „sam” komendant posterunku, Kuźma, z żoną i
kilkuletnią córką. Przyjąłem ich gościnnie, a w trakcie spotkania zaproponowałem zrobienie kilku
pamiątkowych zdjęd.

Aparat fotograficzny w tamtych czasach i na tamtym terenie był jeszcze dużą rzadkością, toteż
Kuźmowie z radością przystali na moją propozycję. Pozując do zdjęd, gapili się w obiektyw aparatu z
takim namaszczeniem, jakby od tego zależało ich życie. Zrobiłem kilkanaście zdjęd na tle pałacu i
parku, po czym zaprosiłem ich na mały poczęstunek. Dla mnie był to kulminacyjny punkt programu;

3
Prawdziwe nazwisko „Ireny” - Dwojra Blak.
przy stole miała usługiwad nam Irenka. Nie było sensu ukrywad jej przed światem. Wcześniej czy
później wieś dowiedziałaby się o niej, a atmosfera tajemnicy nie sprzyjała bezpieczeostwu.

Jak przewidywałem, pojawienie się i wygląd Irenki zaintrygowały moich gości. Gdy tylko stanęła w
drzwiach, uprzedzając pytania, przedstawiłem ją:

- A oto moja kuzynka. Jej rodzice zginęli w Łucku w czasie bombardowania. Jakiś czas przebywała u
mojej rodziny, a od kilku dni pomaga mi w kawalerskim gospodarstwie.

Kuźmowie wyrazili ubolewanie z powodu nieszczęścia dziewczyny i powiedzieli kilka zdawkowych


komplementów na temat jej urody.

Kuźma albo udawał brak zainteresowania, albo naprawdę nie dostrzegł w wyglądzie Irenki nic
szczególnego. Goście posiedzieli jeszcze z godzinę i odchodząc, zaprosili mnie na następną niedzielę
do siebie.

- Niech pan koniecznie przyjdzie z kuzynką - nalegała pani Kuźmowa z uroczym uśmiechem. - Będzie
nam przyjemniej i weselej.

Masz babo placek! - pomyślałem ze złością. - Dobre sobie: z Irką! Tam przecież zbierze się cała załoga
posterunku. Będą się przyglądad Irence chociażby ze względu na jej urodę.

Nie wolno mi było jednak zlekceważyd zaproszenia. Mogłoby to popsud moje stosunki z
komendantem posterunku i jeszcze bardziej wzmóc podejrzenia.

W następną niedzielę kazałem ubrad się Irence w sposób jak najbardziej „maskujący” i poszliśmy.
Towarzyszył nam Janek Jadeszko.

Rygor spartaoskiego trybu życia, jaki narzuciłem sobie w czasach czynnego uprawiania sportu, na
zawsze zaszczepił we mnie niechęd do alkoholu. Wprawdzie później nieraz zdarzało mi się
uczestniczyd w różnych sutych libacjach, ale nie wiem, czy zawdzięczałem to dobrej kondycji fizycznej,
czy jakimś wyjątkowym predyspozycjom organizmu, dośd, że nigdy nie mogłem się upid, zawsze
zachowywałem pełną świadomośd myśli, słów i czynów.

Tego dnia postanowiłem dotrzymad kroku całemu towarzystwu. Liczyłem na to, że w pijackiej
atmosferze zdołam pochwycid jakieś nieopatrzne słówka, które powiedzą mi, czego mogę się
spodziewad w tym gronie, czego mam się wystrzegad i co naprawdę myślą o Irence.

Już od samego początku rozpoczęła się ostra pijatyka. Samogon płynął obfitą strugą. Rozmowa rwała
się wskutek coraz częstszych „przerw w życiorysach” biesiadników, ale nadal nie słyszałem nic, co
kazałoby mi pilniej nadstawid uszu. Irenkę traktowano bardzo uprzejmie, z odrobiną kokieterii
należnej ładnej, dorastającej smarkuli. Od czasu do czasu spoglądałem na nią, sprawdzając jej
odpornośd nerwową. Siedziała jak na rozżarzonych węglach, ale umiejętnie udawała swobodę i
zadowolenie z otaczającego ją towarzystwa.

Czas było wracad. Rozparłem się łokciami na stole, opuściłem głowę na ręce i zacząłem pochrapywad.
Po chwili doleciały mnie szepty i śmiechy:
- Hotowyj - stwierdził pobłażliwie jeden z policjantów. Wkrótce też zaczęto się rozchodzid do domów.
Kuźmowie odprowadzili nas do drzwi mieszkania. Słyszałem, jak wyrażali swoją gotowośd do pomocy
w załadowaniu mnie do łóżka, ale Jadeszko zapewnił ich, że sam sobie poradzi.

Od czasu owej uczty wizyty policjantów stawały się coraz częstsze i dłuższe. Irka bardzo szybko weszła
w swoją rolę, przyzwyczaiła się do tych odwiedzin i powoli przestawano zwracad na nią uwagę.
Wreszcie nastąpił ostateczny retusz: zaczęła chodzid do kościoła.

Tymczasem moi zaufani gajowi - Karpenko i Mielnik - coraz częściej donosili mi, że nasz las zaludnia
się nielegalnymi lokatorami. Według ich obserwacji, na uroczysku Suzanka i w dwu okolicznych
gajówkach przebywali jacyś uzbrojeni ludzie, nawet nie bardzo się kryjąc.

Wiadomości te docierały, niestety, nie tylko do mnie, ale i do policjantów. Któregoś dnia Kuźma
stwierdził w rozmowie ze mną, że tak dalej byd nie może, że musi oczyścid lasy, zanim Niemcy zarzucą
mu bezczynnośd i tolerowanie tego stanu rzeczy.

Pewnego dnia silny wzmocniony patrol ukraioskich schutzmanów z innych posterunków udał się do
odległej o dziesięd kilometrów Suzanki. Otoczono obydwie gajówki. Policjanci, ukryci za pniami sosen,
zaczęli wzywad niewidocznych ludzi do poddania się i złożenia broni. Gajówki milczały. Chcąc
sprowokowad ogieo, schutzmani zaczęli ostrzeliwad obydwa budynki Znowu odpowiedziało im
milczenie.

Zniecierpliwieni obrzucili je granatami. Gajówki spłonęły; wewnątrz nie było nikogo. Wyprawa spełzła
na niczym. W drodze powrotnej Kuźma wstąpił domnie usprawiedliwiając się, że spalił mi dwie
gajówki. Tłumaczył, że nie miał innego wyjścia. Szła zima, gajówki stałyby się doskonałym
schronieniem i bazą wypadową dla „bandytów”.

Na drugi dzieo wybuchła nowa sensacja. Aresztowano jednego z gajowych - Mielnika, pod zarzutem
współpracy z partyzantami. Sprawa stawała się niebezpieczna bezpośrednio dla mnie. Niechby tylko
gajowy przyznał się, że razem odkryliśmy schowek z ziemniakami i nie zameldowaliśmy o tym policji!

Musiałem spróbowad szczęścia i wyjśd naprzeciw niebezpieczeostwu. Poszedłem do Kuźmy i


stanąłem w obronie Mielnika. Widad argumenty moje poskutkowały, bo komendant zaczął żałowad
swojej decyzji. Co więcej, zwierzył mi się, że ludzie ze wsi kilkakrotnie donosili mu o tym, iż gajowi
mają kontakty z partyzantami, a ponieważ nie miał konkretnych dowodów, na chybił trafił kazał
zatrzymad Mielnika. Skoro jednak osobiście ręczę za niego, on, Kuźnia, jest przekonany o jego
niewinności. Sprawa zdążyła się jednak skomplikowad; aresztowany jest już w Maniewiczach, gdzie
oddano go do dyspozycji komendanta Slipczuka.

Pojechałem do Maniewicz do inżyniera Charczuna, człowieka bardzo uczciwego, a jednocześnie


wpływowego.

Przedstawiłem mu całą prawdę, nie kryjąc nawet swego udziału w „ziemniaczanej aferze”. Charczun
obiecał, że postara się tę sprawę jakoś zatuszowad. Poszliśmy do komendanta Slipczuka. Nadleśniczy
w zdecydowany sposób wstawił się za Mielnikiem, dowodząc jego lojalności wobec władz. Powołał
się przy tym na moją opinię jako bezpośredniego przełożonego Mielnika.
Rozmowie przysłuchiwał się jakiś schutzman, który kategorycznie sprzeciwił się uwolnieniu Mielnika,
ale Slipczuk, częściowo przekonany naszymi argumentami, a trochę zniecierpliwiony, kazał uwolnid
aresztowanego.

Wróciliśmy do nadleśnictwa, gdzie już czekał na nas uradowany Mielnik. Późnym wieczorem
pojechaliśmy obydwaj do Karasina. Zastałem u siebie w domu brata i syna Mielnika. Nie mogli się
doczekad wiadomości o wyniku moich starao i nawet nie marzyli o tym, że wrócę razem z
aresztowanym. Ponura sława aresztu w Maniewiczach rozeszła się już w całej okolicy. Na ogół rzadko
kto wydostawał się stamtąd. Tym radośniejsze było powitanie człowieka, który wyszedł z tej katowni
cało. Wiedziałem, że dzięki swojemu wstawiennictwu zyskałem sobie niezawodnego sprzymierzeoca.

Nadeszła jesieo. Dni stawały się coraz krótsze, noce chłodne i ciemne. Wkrótce nastała pora
długotrwałych deszczów. Nizinne tereny szybko zamieniały się w podmokłe bagna i rozlewiska. W
powietrzu wisiała ciężka, niezdrowa wilgod. Był to ów czas, kiedy przepiękne lasy Polesia i Wołynia
tracą cały swój niepowtarzalny urok, stają się ponure, przygnębiające i nieprzystępne.

A jednak w tym czasie w lasach żyli partyzanci. Wiedziałem o tym z całą pewnością. Teraz już prawie
codziennie donoszono mi, że to tu, to tam pojawiają się uzbrojeni ludzie, że w naszym rejonie
stacjonuje prawdopodobnie silny i liczny oddział partyzancki. Sam jednak nigdy jeszcze nie natrafiłem
na jakiekolwiek ślady pobytu większej grupy ludzi, chod śmiało zapuszczałem się w najbardziej
odległe zakątki leśnictwa. Byłem prawdopodobnie pod obserwacją, a znajomośd, jaką utrzymywałem
z policjantami i popem, nie przemawiała na moją korzyśd.

Pewnego wieczoru Jadeszko wyszedł gdzieś z domu i długo nie wracał. Czytałem właśnie jakąś
książkę, ale ,nie mogąc się doczekad kolegi, zamknąłem okiennice i zacząłem się rozbierad do snu. W
tym momencie rozległo się ciche pukanie do okna, które przed chwilą zasłoniłem. Szybko, na palcach,
pobiegłem do pokoju Irki.

- Ktoś puka do mojego okna. Idź i powiedz, że mnie nie ma!

Przestraszona dziewczyna weszła do mojego pokoju i siląc się na spokój, zapytała:

- Kto tam?

- Proszę otworzyd, chcę się widzied z panem Cybulskim.

- Kim pan jest? - dopytywała się Irenka, chcąc zyskad na czasie.

- To nieważne, proszę otworzyd!

- Pana leśniczego nie ma w domu.

- Przed chwilą zamykał okiennice. Proszę otworzyd drzwi, bo może byd źle! - odpowiedział ten sam
głos, donośny i zdecydowany.

- Otwieraj, a ja wieję - szepnąłem Irence do ucha. Chwyciłem swój ogromny kożuch i na palcach
pobiegłem wzdłuż ciemnego korytarza. Znalazłem się w drugiej, nie zamieszkanej części pałacu. Przez
okienko w komórce wyskoczyłem do parku. Tu już poczułem się pewniej. Otoczył mnie ciemny chłód
nocy. Po chwili zastanowienia postanowiłem udad się do najbliższej chałupy. Ponaglił mnie
przenikliwy chłód. Byłem przecież boso, w samej bieliźnie, a pod stopami czułem zamarzniętą grudę.
Gdy wyszedłem na drogę wiodącą do wsi, w ostatniej chwili dostrzegłem w rowach, po obydwu
stronach drogi, pełno ciemnych sylwetek ludzkich. W tej samej chwili usłyszałem okrzyk:

- Stoj, chto ide?!

To pewne, że nawet na mistrzostwach Polski nie zademonstrowałem tak piekielnego zrywu jak
wtedy, gdy smagnięto mnie tym krótkim okrzykiem. Tylko wiatr świszczący w uszach świadczył o
szybkości, z jaką oddalam się od niebezpiecznego miejsca.

Nikt mnie nie gonił, a co najważniejsze, nie strzelano za mną. Kiedy byłem już daleko, zwolniłem
kroku i dopiero wówczas stwierdziłem, że zamiast do wsi biegłem w przeciwnym kierunku. Znalazłem
się na łąkach. W ciemności niewyraźnie zamajaczył stóg siana.

Teraz, gdy minął największy strach, znowu poczułem zimno. Siadłem pod stogiem, oderwanymi
rękawami koszuli otuliłem zgrabiałe stopy. Niewiele to pomogło.

W pobliżu mieszkał gajowy Kanistrat. Jego gajówka stała na uboczu i mogła byd bezpiecznym
schronieniem w tę burzliwą dla mnie noc. Ruszyłem truchtem w stronę gajówki.

Kanistrat jeszcze nie spał. Można sobie wyobrazid jego konsternację, gdy ujrzał w drzwiach swojego
przełożonego w tak niekompletnym stroju.

- Kanistrat, szybko zasłonid okno albo zgasid lampę! - zarządziłem.

Kiedy gajowy wykonał moje polecenie, opowiedziałem mu swoją przygodę.

- To na pewno partyzanci - zawyrokował. - Nikt, tylko oni.

Zaczęliśmy nasłuchiwad odgłosów ze wsi. Słyszeliśmy coraz gwałtowniejsze ujadanie psów i znowu
zapadła cisza. Nagle dostrzegliśmy w górze białą rakietę i w sekundę po tym we wsi rozgorzała ostra
strzelanina. W okolicy posterunku wybuchały granaty. Z drewnianego budynku, gdzie była siedziba
policji, wystrzeliły jasne płomyki ognia. Płomienie szybko przerzucały się na sąsiednie zabudowania.

Pożar i zamieszanie zaczęły przygasad dopiero nad ranem. Było już całkiem widno, gdy w ubraniu
gajowego ruszyłem do wsi. Posterunek policji był spalony, w pobliżu dostrzegłem ciała zabitych.

W domu zastałem Irkę i Janka Jadeszkę. Z niepokojem oczekiwali na mój powrót. Okazało się, że
Janek spędził całą noc w domu popa. Gdy wybuchła strzelanina, nikt nie ośmielił się wyjśd na krok z
domu.

- Niepotrzebnie pan uciekł - powiedziała Irenka. - Kilka razy chodziłam do parku i wołałam pana.

- Kto to był?

- Partyzanci - powiedziała z przejęciem. - Szli właśnie na posterunek i chcieli z panem porozmawiad...

- Aha, porozmawiad...

- Tak, porozmawiad. Mówili, że leśniczy w Karasinie to równy chłop i żeby nie uciekał następnym
razem, bo może się przeziębid. Dowodził nimi jakiś barczysty, wysoki partyzant. Inni mówili do niego
per „panie kapitanie”.
Dopiero później dowiedziałem się, że był to „Maks”4, dowódca oddziału partyzanckiego.

Posterunek przestał istnied. Policjanci, którzy zdołali uciec, bali się pozostawad nadal w Karasinie i
przenieśli się do Maniewicz.

Tym razem miałem więc namacalne dowody istnienia i działalności partyzantów. Byłem zły na siebie z
powodu swojej niedawnej rejterady, ale w tych czasach nigdy nie wiadomo było, kto i po co złoży
człowiekowi niespodziewaną wizytę.

Po kilku dniach znowu rozległo się ciche pukanie do mojego okna. Tym razem postanowiłem zostad
na miejscu. Nie bez emocji podszedłem do okna.

- Kto tam?

- „Maks”. Niech pan otworzy, panie Cybulski.

- Dobrze, już lecę.

Józef Sobiesiak - „Maks”

Za chwilę do pokoju weszło dwóch mężczyzn. Jeden wysoki, barczysty, o szczerym, otwartym
spojrzeniu, drugi - wyższy i szczupły, o lekko skośnych oczach, zdradzających wschodnie pochodzenie.

Przedstawili się:

- Kapitan „Maks”.

- Major „Mahomet”.

Przybysze od razu wywarli na mnie jak najlepsze wrażenie. W ich ubiorze, ruchach, postawie i
spojrzeniu wyczuwało się dużą swobodę i pewnośd siebie. W zachowaniu natomiast dostrzegłem tę
ledwie uchwytną niezręcznośd ludzi, których stałym miejscem pobytu jest las.

4
Józef Sobiesiak.
Usiedli naprzeciw siebie, tak aby jeden miał przed oczyma drzwi, a drugi okno. Z pewnością
partyzancki sposób ubezpieczania się - pomyślałem.

Poprosiłem Janka, aby przywołał Irenkę.

- Niech przygotuje herbatę i coś do zjedzenia. Wydając to polecenie czułem, że goście uważnie
studiują moją twarz, słowa, gesty. Egzamin wypadł chyba pomyślnie, bo kapitan „Maks” od razu
wyłuszczył cel wizyty.

- Jako leśniczy wie pan doskonale, że w tutejszych lasach przebywają partyzanci. Potrzebna jest nam
pomoc i współpraca ludzi dobrze znających te tereny i cieszących się zaufaniem miejscowej ludności.
Zanim tu przyszliśmy, z wielu źródeł zasięgaliśmy o panu języka. No i jesteśmy...

- Wydaje mi się - odezwał się major „Mahomet” - że pan nadaje się do wykonywania
atrakcyjniejszych zadao niż uciekanie z domu przed partyzantami.

Roześmieliśmy się. Mimo wszystko nie mogli odmówid sobie przyjemności, żeby mi dopiec w związku
z tamtą ucieczką. Napięcie powoli mijało.

- Proszę się zdecydowad - powiedział „Maks” poważniejąc. - To rzecz niebezpieczna, sam pan o tym
wie wystarczająco dobrze. Dlatego nie wymagamy od pana natychmiastowej zgody. To jest nasza
propozycja...

Propozycja była o tyle ponętna, co niebezpieczna.

- Nie wiem na razie, na czym polegałaby moja współpraca z wami - odezwałem się po chwili
milczenia. Chciałem trochę zyskad na czasie, przemyśled całą sprawę! Czułem jednak, że tego
wieczora skooczy się moja bezczynnośd i właściwie byłem zdecydowany z nią skooczyd. Chciałem to
zrobid nie pod wpływem chwili, ale świadomie, zdając sobie dokładnie sprawę z obowiązków, które
dobrowolnie na siebie nakładam. Nie po to przecież tak uporczywie dążyłem do spotkania z
partyzantami, by teraz zmarnowad tak ważną okazję.

- Jesteśmy oddziałem dywersyjnym - objaśniał major „Mahomet”. - Naszym głównym zadaniem jest
wysadzanie transportów wroga, minowanie torów kolejowych, mostów, niszczenie sieci elektrycznej.
Niszczymy także wroga w bezpośredniej walce, jak to miało miejsce w Karasinie. Przyzna pan, że
policjanci zasługiwali na to, co ich spotkało.

- Oczywiście. Moje pozornie poprawne stosunki z nimi wynikały z konieczności - czułem potrzebę
wyjaśnienia niedomówieo, byd może świadomie zawartych w słowach „Maksa”. - Ta dziewczyna,
która podała nam herbatę, jest Żydówką, i widad to wystarczająco wyraźnie. Polak przechowujący
Żydówkę i mieszkający wśród nacjonalistów nie jest w bezpiecznej sytuacji. Wam tego objaśniad nie
muszę. W każdej chwili mogę oczekiwad policji lub Niemców. Zdawałem sobie sprawę, że ci policjanci
z Karasina mogliby któregoś dnia przyjśd do mnie w zupełnie innym charakterze.

Partyzanci z uwagą przyj rżeli się Irence, gdy Weszła do pokoju niosąc gorącą jajecznicę.

- Tak, to ryzykowna historia. W naszym oddziale mamy kilku Żydów, ale ci zrezygnowali z bierności,
nauczyli się nie tylko bronid, ale i atakowad. Gdyby paoska sprawa się wydała, byłoby krucho. Strach
nie oblatuje? - zapytał „Maks”.
- Jak czasem. Zresztą w razie czego potrafię tak biegad, że i partyzanci nie mogą dogonid -
zrewanżowałem się za poprzednią złośliwośd.

- Więc na czym polegałyby moje zadania? - zapytałem powracając do przerwanego tematu.

- W naszych wypadach na tory potrzebna jest doskonała znajomośd terenu i oparcie w ludności Bez
tego najlepiej zorganizowany i wyposażony oddział partyzancki wcześniej czy później skazany jest na
rozbicie. Pan pomógłby nam w nawiązaniu tych pierwszych kontaktów. Wasza leśniczówka i podległe
wam gajówki mogłyby odgrywad ważną rolę w konspiracji.

- Dobrze, zgadzam się - odrzekłem bez namysłu. - Zrobię, co będzie można. Tylko nie „spalcie mnie”
przedwcześnie w oczach policji i tutejszych faszystów.

- Proszę się nie obawiad - uspokoił mnie „Maks” - My także wiemy coś niecoś o zasadach konspiracji.
Będziemy się zjawiad nocą albo umawiad się z panem w lesie. A teraz może chciałby pan na początek
jakieś małe zadanie do wykonania? - zapytał, patrząc uważnie, jak zareaguję na tę propozycję.

- Proszę.

- Potrzebny jest nam dokładny plan Maniewicz: rozmieszczenie najważniejszych obiektów oraz
szczegóły dotyczące ruchu pociągów.

- Dobrze - ucieszyłem się. - Znam Maniewicze jak własną kieszeo. Zresztą pomogą mi znajomi.

- Tylko ostrożnie! - upomniał mnie „Maks”. - Miasto to nie las - dodał z uśmiechem. Goście, nie bez
racji zresztą, uznali mnie na zupełnego nowicjusza w dziedzinie konspiracji. - Kiedy możemy zgłosid
się po informacje?

- Sądzę, że za trzy dni wszystko będzie gotowe.

- Doskonale - zgodził się „Maks” i podniósł się zza stołu. - A więc dogadaliśmy się. Dokładnie za trzy
dni jesteśmy u pana.

Zostałem sam, oszołomiony nieco tym spotkaniem. W natłoku myśli i różnorakich wątpliwości, jakie
opadły mnie po wyjściu partyzantów, jedno uświadamiałem sobie niezbicie: od dziś współpracuję z
partyzantami. Imponowało mi to. Niebezpieczeostw, które miały iśd w parze z tym faktem, jeszcze nie
uświadamiałem sobie jasno.

Nazajutrz pojechałem do Maniewicz. Oczywiście domyślałem się, że to pierwsze „bojowe” zadanie


jest po prostu próbą i sprawdzianem mojej lojalności w stosunku do partyzantów. Byłem pewny, że
„Maks” już od dawna ma szczegółowy plan Maniewicz i nie czekał z jego zdobyciem do czasu
dogadania się z jakimś tam leśniczym. Mimo to postanowiłem wypełnid zadanie jak należy.

Przede wszystkim zgłosiłem się do nadleśnictwa i poprosiłem inżyniera Charczuna o trzy dni
zwolnienia.

- A cóż to się stało? - zdziwił się Charczun. - Przecież ciebie trudno wyciągnąd z lasu nawet na godzinę,
a teraz nagle... Przyznaj się, o co chodzi?
Nie miałem przed tym człowiekiem żadnych tajemnic i wiedziałem, że mogę mu ufad bez reszty.
Opowiedziałem więc o wizycie partyzantów i o swoim pierwszym zadaniu, jakie od nich otrzymałem.

Mimo stale powtarzających się pogłosek Charczun nie wierzył dotychczas w istnienie oddziału
partyzanckiego. Wiadomośd zrobiła więc na nim piorunujące wrażenie. Nie tylko dał mi trzy dni
zwolnienia z pracy, ale sam zaofiarował swoją pomoc w zbieraniu informacji i kreśleniu szkicu
Maniewicz.

Z samego rana rozpoczęliśmy penetrację miasta. Obchodziliśmy każdą uliczkę wymierzając krokami
odległośd między ważniejszymi obiektami i notując w pamięci domy, w których kwaterowali Niemcy.

Wieczorem wszystkie dane nanosiliśmy na mapkę w skali 1 :500. Z planem stacji i częstotliwością
ruchu pociągów nie mieliśmy żadnych trudności. Tu znowu pomógł nam dobry znajomy Charczuna,
kasjer Stanisław Sztylke, który współpracował z „Maksem” przed jego aresztowaniem w
Maniewiczach. Krąg wtajemniczonych powiększył się więc do trzech osób. To było trochę za dużo jak
na początek, ale obydwaj ludzie, którym powierzyłem to zadanie, Charczun i jego znajomy, należeli
do godnych zaufania osób.

Trzeciego dnia mapka była gotowa i pod wieczór wróciłem do Karasina. Partyzanci zgłosili się
dokładnie o wyznaczonej godzinie. Późnym wieczorem rozległo się pukanie w okiennice, po czym
dwaj znajomi weszli do mieszkania. Nie tracąc czasu, z wyraźnym zainteresowaniem pochylili się nad
szkicem. Moja pierwsza robota na rzecz dywersji wypadła zadowalająco.

- Zupełnie nieźle - pochwalił mnie „Maks”, podnosząc głowę znad mapki. - Musiał pan już z tym mied
do czynienia w wojsku albo pomagał panu ktoś dobrze oblatany.

- W wojsku wiadomości z topografii nie sprawiały mi specjalnych trudności, ale teraz pomagał mi
pewien inżynier. Wspólnymi siłami jakoś zrobiło się ten szkic - wyjaśniłem skromnie.

-- Co to za inżynier?

- Mój zwierzchnik, nadleśniczy Charczun z Maniewicz.

- Pewny człowiek?

- Jeśli w tych cholernych czasach ktoś może byd pewny, to Charczun i Sztylke przede wszystkim.

Partyzanci wypytywali mnie o wszystkie szczegóły, komentowali przyjęty przeze mnie sposób
zbierania danych do mapki, wytykali błędy w stosunku do podstawowych zasad konspiracji. Teraz
dopiero mogłem ocenid zakres ich partyzanckiego, konspiracyjnego doświadczenia. A przecież był to
zaledwie maleoki wycinek ich rozległej wiedzy.

Zapragnąłem nagle zobaczyd ich w walce, poznad taktykę tej walki, uczestniczyd w ich codziennym
życiu. W pewnej chwili pozazdrościłem im szczerze tego wszystkiego. Moja praca straciła nagle
wszystkie swoje zalety. Wydała mi się szara, beznadziejna, dobra dla starzejącego się domatora.
Zdecydowałem się:

- Wiecie co - wygarnąłem szczerze - a gdybyście tak wzięli mnie do swojego oddziału?

- Po co? - zapytał „Maks”.


- Jak to po co? Chcę walczyd! - Byłem zdziwiony tym pytaniem.

- Przecież pan już walczy. Stoczył pan trzydniową bitwę nerwów...

- Taka tam walka...

- Panu się wydaje, że walczyd można tylko z karabinem w ręku. To były, że tak powiem, ciosy piórem i
atramentem, a takie ciosy czasami są skuteczniejsze i bardziej bolesne niż najcelniejsze serie.

- Tak - dodał „Mahomet”. - Jak się okazuje, można spad w autentycznym pałacu i jednocześnie byd
pełnowartościowym partyzantem. Tu będzie pan nam bardziej potrzebny. Gdybyśmy zabrali pana do
oddziału, znowu musielibyśmy szukad kontaktów z pana następcą. I tak w kółko...

Nasza rozmowa przedłużyła się do późnej nocy. Zrozumiałem wtedy wiele skomplikowanych spraw,
które dotąd wydawały mi się zupełnie oczywiste. Zmieniłem szereg naiwnych wyobrażeo o hierarchii
partyzanckich wartości, o sposobach walki i umiejętności życia w leśnym oddziale.

W trakcie tej rozmowy wtajemniczono mnie w wiele istotnych szczegółów dotyczących oddziału
„Maksa”. Ja także opowiedziałem im swoje dzieje aż do chwili objęcia pracy w Karasinie.

Odtąd ludzie z oddziału „Maksa” stali się częstymi gośdmi w mojej leśniczówce. Coraz bardziej
wrastałem w atmosferę konspiracyjnego życia. Wymagało to ode mnie wielkiej ostrożności i sporego
wyczucia w nawiązywaniu dalszych kontaktów. Liczyłem się z możliwością wpadki, ale dalej
prowadziłem normalne, otwarte życie leśniczego i kawalera. Dla odwrócenia uwagi od moich
prawdziwych zainteresowao zacząłem organizowad w swoim „belwederze” huczne zabawy. Stara
budowla rozbrzmiewała wtedy śmiechem, weselem i rwetesem. Ludzie patrząc w oświetlone okna
pałacu mówili: „Wesoły chłopak z tego naszego leśniczego, lubi się bawid”. W przerwach między
zabawami i pracą, w nocy, rozpoczynałem inne życie.

Tymczasem terror okupanta i ukraioskich schutzmanów stawał się coraz bardziej brutalny. Były to
przecież miesiące największych zwycięstw wojsk hitlerowskich.

Jednocześnie wzrastał opór ludności. Pogłosek o istnieniu oddziałów partyzanckich nie przyjmowano
już z niedowierzaniem. Niemcom i policji dawały one dotkliwe i liczne dowody swego istnienia.

Rozpoczynała się właśnie słynna bitwa o szyny. Wylatywały w powietrze niemieckie transporty z
wojskiem i sprzętem wojennym, zdążające na wschód. Ruch na linii kolejowej Kowel-Sarny zamierał
niekiedy na całe dnie. Niemcy i policjanci ukraioscy byli bezsilni. Do ochrony torów zapędzano
ludnośd z pobliskich wiosek, ale i to nie osłabiło skuteczności akcji dywersyjnych. Niemcy nie nadążali
z uprzątaniem rozbitych pociągów i mostów, z naprawą torów kolejowych.

W tym właśnie okresie stary pałac w Karasinie stał się miejscem ważnych narad i odpraw starszyzny
partyzanckiej. We wsi nie było już schutzmanów, mieliśmy większą swobodę.

Kiedyś w rozmowie z „Maksem” wygadałem się, że pochodzę z okolic Kiwerc. Stało się to akurat w
tym czasie, gdy jego oddział miał powiększyd „strefę wpływów” aż po rejon Kiwerc, na linii Kowel-
Równe. Należało więc i tam poszukad kontaktów, zdobyd zaufanych ludzi. „Maks” natychmiast
zaproponował mi powrót na tamte tereny, ale kiedy już miałem wyrazid zgodę, inne wypadki
odsunęły tę sprawę na dalszy plan.
Zimą 1942 roku Niemcy, zdenerwowani wzrastającą skutecznością dywersji, zdecydowali się
przeczesad lasy Karasina i Krasnego Boru. Do Karasina i okolicznych wiosek ściągnięto kilka tysięcy
schutzmanów i Niemców. Przyjechał tu także komendant policji Slipczuk. Towarzyszyło mu czterech
oficerów SS, którzy mieli kierowad całą akcją. Kłopoty z Irenką rozpoczęły się na nowo. Ukraiocy jej
nie rozpoznali, ale czy nie rozpoznają Niemcy?

Któregoś dnia do pałacu wkroczył Slipczuk i czterej oficerowie niemieccy. Z duszą na ramieniu i
uśmiechem na twarzy przywitałem „gości”. Niemcy przez chwilę podziwiali piękno całego zakątka, po
czym weszli do środka.

Esesmani nieźle mówili po polsku. Mogłem się domyślid, w jakich okolicznościach udało im się poznad
ten język. Rozmowa toczyła się początkowo wokół błahych tematów, ale wiedziałem, że nie przyszli
tu z kurtuazyjną wizytą. Szukali kwater i dobrego żarcia na czas przeprowadzanej akcji. Tymczasem
gospodarz okazał się kawalerem, a jego kawalerskie porządki wyzierały z każdego kąta.

- Chętnie zaprosiłbym panów na jutrzejszy obiad - usprawiedliwiałem się, - ale, jak panowie widzą,
jestem kawalerem i nie opływam w dostatki. Nie wiem, czy potrafiłbym należycie panów przyjąd.

Miałem nadzieję, że moje słowa całkowicie zniechęcą ich do złożenia mi następnej wizyty.
Tymczasem stało się zupełnie inaczej.

- Niech się pan nie martwi - odparł jeden z Niemców. - Rozumiemy, że ma pan trudności z żywnością,
dostarczymy Wszystkiego, co okaże się potrzebne. Chodzi tylko o to, żeby ktoś umiał zrobid z tego
porządny obiad. Bo ostatnio... - - uśmiechnął się ironicznie - przyjmowano nas tak, że... zabito krowę i
ugotowano całe góry mięsa, tylko że nie można tego było jeśd.

- A na deser były jaja na twardo - uzupełnił z przekąsem Slipczuk.

Wkrótce po ich odejściu przybiegł zdyszany sołtys Dymczuk:

- Pane łesnyczy, szczo wam prynesty na obid?

Wspólnie zaczęliśmy się zastanawiad nad menu. Pomogła nam Irenka. Od chwili przybycia do
Karasina poczyniła znaczne postępy w sztuce kulinarnej.

Wieczorem wszystkie wiktuały znalazły się u mnie. Raniutko Irenka wraz z żoną objazdowego
Prechodki wzięły się do roboty. Obiad miał byd gotowy na godzinę piętnastą. Gdy przygotowania
zostały zakooczone, poszedłem do popa i zaprosiłem go na obiad razem z jego córką Larysą.
Obecnośd jeszcze jednej młodej kobiety mogła w pewnym stopniu odwrócid uwagę od Irenki.

Slipczuk zjawił się z Niemcami punktualnie. Irenka, ubrana w sposób wyjątkowo upodabniający ją do
wiejskiej dziewczyny, nakryła stół. Poprosiłem „gości” do pokoju. Nie miałem zamiaru raczyd ich
alkoholem, ale oni sami przydźwigali pokaźną butlę wódki.

Irena w roli gospodyni domu krzątała się w kuchni. Tylko od czasu do czasu wpadała do pokoju, żeby
wymienid nakrycia. Obserwowałem, jak pod wpływem alkoholu twarze Niemców zaczynają się
zmieniad. Im prędzej się upiją, tym lepiej - pomyślałem przelotnie. Nagle wzrok mój padł na jednego z
Niemców, który, jak mi się zdawało, z nadmierną uwagą wpatrywał się w Irenę. Zrobiło mi się zimno.
Dziewczyna musiała wyczud to spojrzenie, gdyż natychmiast -znalazła pretekst, żeby wyjśd do kuchni.
- Ładna ta... wasza kuzyneczka - rzekł Niemiec, kiedy Irena zniknęła za drzwiami.

Więc o to chodziło - westchnąłem z ulgą.

- Owszem, niczego sobie - odparłem. - Podobna do mojej ciotki. Wdała się w matkę.

- O, ja, ja...

- Panie Cybulski, daj pan jej odpocząd - wtrącił się Slipczuk. - Niech posiedzi z nami.

- Natürlich, ja... odpocząd, zmęczona... - podchwycił Niemiec i zanim zdążyłem cokolwiek powiedzied,
odsunął krzesło i ciężkim krokiem powlókł się do kuchni.

Byłem prawie zupełnie trzeźwy i z przeraźliwą jasnością zdawałem sobie sprawę z tego, co może za
chwilę nastąpid. Za wszelką cenę musiałem wyjśd teraz do kuchni. Chwyciłem ze stołu do połowy
opróżniony półmisek.

- Świetnie! Niech tu zostanie, ja jej teraz pomogę! Wpadłem do kuchni i zamarłem ze strachu.
Niemiec stał obok Irenki, trzymając w ręku chustkę zerwaną z jej głowy. Spojrzałem na dziewczynę.
Była opanowana.

Nie wiem, jak długo to mogło trwad, ale w tym czasie przeleciały mi przez głowę tysiące myśli,
miałem sto pomysłów na wypadek gdyby...

- Schöne, schwarze Haare...

Te słowa mnie otrzeźwiły. Dopiero teraz dostrzegłem na twarzy Niemca szczery, niekłamany zachwyt.
Irena rzeczywiście miała piękne, krucze włosy, ale one właśnie były jedną z przyczyn moich
niepokojów. Musiałem w tej chwili uśmiechad się niezbyt mądrze, gdyż Niemiec parsknął nagle
głośnym śmiechem.

- Zazdrosny o kuzynkę? Machnąłem lekceważąco ręką.

- To przecież jeszcze dziecko.

- Oh, nein - zaprzeczył - sie ist eine schöne Dame!

- Chodźcie tu, chodźcie tu! - wołał nas z sąsiedniego pokoju Slipczuk. - Mamy dwie panny do taoca -
oznajmił, kiedy powróciliśmy z kuchni - musi byd zabawa.

- Ja, ja, kann man tanzen! - wołał zachwycony pomysłem Niemiec. Jego kolega już wyciągał z kieszeni
ustną harmonijkę.

Larysa zaczęła taoczyd z jednym z Niemców. Pop miał roziskrzone oczy, policzki mu płonęły. Slipczuk
wybijał takt, uderzając łyżką o brzeg stołu. Patrzyłem na to widowisko oszołomiony wszystkim, co
działo się przed moimi oczami.

Młody Niemiec ogarnął Irenę ramieniem, taoczyli jakoś poważnie, prawie uroczyście. Nikt oprócz
mnie nie wiedział i nie mógł wiedzied, co działo się w sercu tej biednej dziewczyny żydowskiej,
taoczącej z butnym przedstawicielem herrenvolku.
Larysa przytulała się do swojego partnera. Niemiec przebierał ustami w jej włosach, rozpalał się.
Slipczuk z rozdziawioną głupkowato gębą śledził te zaloty z pełną aprobatą. Jeśli zabawa zostanie
zaliczona do udanych, będą w tym i jego zasługi. Niemiec dmuchał zapamiętale w harmonijkę. Upajał
się wydobywanymi z niej tonami. Atmosfera stawała się coraz bardziej gorąca.

Patrzyłem z obawą na Irenę. Jej partner przytulał ją coraz mocniej. Bałem się o nią, bałem się, że
podświadomie, jakimś szorstkim ruchem, odepchnie tancerza, zdradzi swoje prawdziwe uczucia.

Niemiec pochylał się właśnie, aby przylgnąd policzkiem do jej twarzy, gdy nagły, potężny ryk zburzył
nastrój. Slipczuk skurczył się w sobie, spojrzał ze zdumieniem na swojego sąsiada. To pop
Nesterowicz poczuł po chwilowej drzemce nagły przypływ energii, huknął raz i drugi jak rozjuszony
tur i wybiegł na środek pokoju. Wszyscy mimo woli znieruchomieli. Niemiec grał dalej. Pop,
podśpiewując zachrypniętym basem, ruszył do solowego taoca. Sutanna fruwała jak czarna płachta.
Slipczuk ukradkiem obserwował Niemców, nie wiedział, czy ta niespodziewana atrakcja znajdzie
uznanie w ich oczach. Tylko popa nie dręczyły takie obawy. Wywijał nogami, wyrzucał ręce ponad
głowę, giął się w pasie, ku zdumieniu i podziwowi widzów.

Gdyby Nesterowicz mógł sobie wyobrazid, jak wdzięczny mu byłem za te jego błazeostwa! Teraz on
był głównym obiektem zainteresowania. Niemcy patrzyli na duchownego z minami turystów,
podziwiających egzotyczny taniec derwiszów.

Wreszcie energia popa wyczerpała się, opadł na najbliższe krzesło, dysząc i posapując z głębi rozległej
piersi. Posypały się brawa. Slipczuk najbardziej hałaśliwie demonstrował swoje szczere czy też udane
zadowolenie z popisów „swiaszczenyka”. Muszę przyznad, że biłem brawa szczególnie gorąco.
Zmęczony Niemiec przestał grad, zabawa osiągnąwszy swój punkt kulminacyjny zmierzała wyraźnie
ku koocowi.

W pół godziny później cała banda zaczęła się zbierad do wyjścia. Dom opustoszał. Patrzyliśmy z
Irenką, jak lekko zataczające się postacie znikają w perspektywie parkowej alejki.

- Bardzo się bałaś? - zapytałem po to tylko, by przerwad nieznośne milczenie.

- Tak - przyznała prosto i nadspodziewanie spokojnie. - Myślałam, że już mnie zabiją. To znaczy... nas -
poprawiła się.

Nazajutrz rozpoczęła się obława, która nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Partyzanci wcześnie
powiadomieni o niebezpieczeostwie wyniknęli się z kotła. W Krasnym Borze sprawili Niemcom
niespodziankę, pozostawiając pozorowany, sztuczny obóz. Niemcy w przekonaniu, że dopadli
wreszcie siedliska partyzantów, rozpoczęli huraganowy ogieo. Dopiero po pewnym czasie,
zorientowawszy się, że nikt nie odpowiada, zdecydowali się podejśd bliżej. Strzępy znalezionych
manekinów wyjaśniły im wszystko. W czasie gdy hitlerowcy prowadzili bohaterską bitwę z
manekinami, główne siły partyzantów spokojnie oddalały się z niebezpiecznego rejonu.

Wkrótce Karasin opustoszał. Niemcy i policjanci, spędzeni z okolicznych posterunków, rozjechali się
do swoich siedzib.
Na drugi czy trzeci dzieo, o zwykłej porze, zjawili się u mnie starzy znajomi. Ze wszystkimi szczegółami
opowiedzieli o swoim podstępie, a także o forsownym, wielogodzinnym marszu, jaki musieli zrobid,
aby się wydostad poza pierścieo obławy.

W tym czasie Janek Jadeszko, którego już dawno wtajemniczyłem we wszystkie swoje poczynania,
przebywał w Kiwercach i Łucku. Przywiózł stamtąd niezwykle cenne trofeum: mapę sztabową
Wołynia, Polesia i części Białorusi, a także kilkadziesiąt sztuk baterii do latarek elektrycznych.

- To wszystko dla twoich partyzantów - powiedział wręczając mi upominki.

- Teraz już nie ma „twoich” czy „moich”. Dla naszych partyzantów - sprostowałem.

Zimą 1943 roku najbliższe okolice Karasina były już - praktycznie biorąc - wolne od Niemców. Ruch
partyzancki z każdym dniem rósł i potężniał. Partyzanci pojawiali się teraz w Karasinie w biały dzieo.
Stanowili siłę, której miejscowi nacjonaliści woleli się nie narażad.

W okolicznych lasach przybywało zbiegów. Znajdowały się wśród nich całe rodziny żydowskie. Irenka
zapoznała się z kilkoma swymi rówieśnicami. Doszło nawet do wzajemnych odwiedzin. Kontakty
zacieśniały się coraz bardziej. Cieszyło mnie to i uspokajało. Wiedziałem już, że gdyby mnie któregoś
dnia zabrakło, dziewczyna nie zostanie bez opieki.

Wiosną 1943 roku doszły mnie wieści o pierwszych napadach band UPA na polskie wsie. Wieści te
były tak niesamowite i makabryczne, że z trudem tylko można je było przyjąd za prawdę.

O wydarzeniach tych informowali mnie partyzanci. Podawali nawet nazwy miejscowości, daty i liczby
pomordowanych. Dowiedziałem się też od nich, że niektóre wsie zaczęły samorzutnie tworzyd własne
oddziały samoobrony.

- Teraz szczególnie zależy nam na kontaktach w okolicach Łucka i Kiwerc - zwierzał się „Maks” w
czasie którejś ze swych wizyt. - Kiedy rozmawialiśmy po raz pierwszy na ten temat, chodziło nam
przede wszystkim o przewodników i informacje potrzebne do akcji dywersyjnych. Teraz sytuacja
przedstawia się inaczej. W okolicach Kiwerc znajduje się duża wieś zamieszkana przez Polaków.
Organizują tam samoobronę. Chcielibyśmy im pomóc, ale ludzie są nieufni. Zresztą nie można się
temu dziwid. Ktokolwiek pojawi się z bronią w ręku w okolicy wsi, likwidują bez pytania. Niedawno
historia taka przydarzyła się naszym partyzantom. Trzeba z tym skooczyd. Musimy z nimi nawiązad
jakiś kontakt. Mamy wspólny cel i jeszcze tylko tego brakowało, żebyśmy zaczęli strzelad do siebie. A
gdyby tak pan pojechał tam na rekonesans? Ot, chociażby na parę tygodni...

- Zaraz, zaraz... Przede wszystkim, co to za wieś?

- Nazywa się Przebraże.

- Przebraże?! Przecież to moja rodzinna wieś!

- A to świetnie! - ucieszył się „Maks”. - Słusznie, zapomniałem, że pan mi już o tym kiedyś
wspominał... No więc jak?

- Ależ zgoda! Oczywiście, zgoda... - powiedziałem z nie ukrywaną radością.


Powrót do Przebraża
Wieś, w której się urodziłem i wychowałem - Przebraże, Liczyła przed drugą wojną światową około
dwóch tysięcy mieszkaoców. Położona w odległości dwudziestu pięciu kilometrów od Łucka, ciągnęła
się w kierunku północno-zachodnim w rozwidleniu dwóch głównych traktów, biegnących z Łucka
przez Kiwerce do Kołek i Zofiówki.

Przed wojną Przebraże tworzyło wraz z sąsiednimi wioskami i koloniami: Mostami, Chołopinami,
Jaźwinami, Majdanem Jezierskim, Zagajnikiem i Wydranką, jedno ogromne sołectwo, stanowiąc w
ten sposób jednolity kompleks pól i zabudowao, ciągnących się od szosy prowadzącej w kierunku
Zofiówki na przestrzeni sześciu kilometrów i od lasów siekierzyckich, przez Zagajnik, do prywatnych
posiadłości Poczackich - około pięciu kilometrów.

Chociaż ta przedwojenna jednośd administracyjna została zniesiona przez okupanta, w świadomości


mieszkaoców owych wiosek tkwiło silne poczucie przynależności do jednego organizmu
administracyjnego.

Wszystkie te wioski, łącznie z Przebrażem, zamieszkiwała ludnośd polska, tworząc w ten sposób
wysepkę w morzu ukraioskich osiedli. To zaś jeszcze bardziej wzmacniało poczucie przynależności i
solidarności narodowej. Nie znaczy to, że poczucie tej jedności przerodziło się w nacjonalizm lub
wyrosło z nacjonalizmu. Od dawien dawna współżycie z okolicznymi wioskami ukraioskimi układało
się tu na zasadzie normalnych, dobrosąsiedzkich kontaktów. Składano sobie wzajemne wizyty,
pomagano w pracach na polu, a mieszane małżeostwa polsko-ukraioskie były na porządku dziennym.
Na ogół nie orientowano się bliżej zarówno w zamierzeniach polityki narodowościowej rządu, jak też
w subtelnościach różnorakich nurtów politycznych ludności ukraioskiej. Kraoce polskiej wysepki nie
były więc granicami narodowościowymi.

W zasadzie nie tworzyły tych granic również i różnice wyznaniowe. W ostatnich latach przed wojną
dośd liczne były wypadki przechodzenia z prawosławia na katolicyzm. Proces ten był częściowo
wynikiem presji politycznej na miejscową ludnośd, w znacznym jednak stopniu stawał się aktem
powrotu do wiary ojców. W latach caratu małżeostwa mieszane musiały zawierad ślub w cerkwiach,
dzieci zaś z takich małżeostw zaliczano do wyznania prawosławnego. Taką drogę odbywały rodziny
Malewiczów, Burzyoskich, Semanowiczów, Kwiatkowskich, Iwaszkiewiczów i wiele innych.

Owszem, Przebraże miało ambicję przodowania. Tutejszą liczną młodzież łatwo było pobudzid do
działania, zorganizowad ją i zainteresowad różnymi sprawami. Przedwojenne władze administracyjne
skwapliwie korzystały ze sprzyjających okoliczności. Wystarczy wspomnied, że własnymi środkami
zbudowano we wsi siedmioklasową szkołę powszechną.

Pod opieką „Strzelca” rozwinął ożywioną działalnośd wiejski klub sportowy. W zimie instruktorzy ze
szkoły rolniczej w Trościaocu prowadzili kursy rolnicze. Działał tu także zespół artystyczny pod opieką
kierownika szkoły Stanisława Bochniewicza.

Aktywnośd ta nie wpływała ujemnie na stosunek mieszkaoców wsi do innych narodowości, nie
rozumiano jej jako formy walki z „obcym żywiołem”, lecz jako spontaniczną próbę stworzenia
przykładu dla innych wsi za pomocą własnych osiągnięd. Dążenia czynników rządowych do
wchłonięcia elementu ukraioskiego, do jego pełnej asymilacji, nie znalazły wśród chłopstwa polskiego
czynnego poparcia. Wśród Ukraioców posiały jednak ziarna rozgoryczenia i buntu, przyspieszyły
wzrost nastrojów nacjonalistycznych.

Sztandar samoobrony Przebraża

Wielonarodowościowy Wołyo, zamieszkany przez Polaków, Rosjan, Ukraioców, Żydów, Niemców i


Czechów, był terenem sprzyjającym zgodnemu współżyciu. Narzucała to po prostu życiowa,
codzienna koniecznośd. Zakłócid to współżycie mógł tylko czynnik zewnętrzny: bałamutna, obliczona
na posianie wzajemnej nienawiści i antagonizmów polityka, jaką zastosował hitlerowski okupant.
Wybuch wojny, zmieniając ludzkie losy, nie wpłynął jednak w sposób zasadniczy j na zmianę ludzkich
postaw.

Gdy linia frontu po napaści Niemiec na Związek i Radziecki zatrzymała się na pewien czas między
Łuckiem a Kiwercami, przebrażanie urządzili w lokalu szkoły szpital polowy. Ludnośd samorzutnie
opiekowała się kilkuset rannymi żołnierzami radzieckimi, żywiąc ich i lecząc dostępnymi wówczas
środkami.

Gdy szpital ewakuowano, a fala hitlerowskiego uderzenia zalała Przebraże i parła niepowstrzymanie
naprzód, młodzież nie zdała Niemcom przechowywanej broni i amunicji. Skrzętnie zakopywano ją
gdzie się dało, często nawet wbrew wiedzy i woli starszych.

Najwięcej broni ukrył Zygmunt Sinicki i jego nie- j odłączny przyjaciel, mój brat Tadek, którego w
domu I nazywaliśmy Munkiem. Zakopali oni znalezione karabiny, granaty, karabin maszynowy,
tysiące sztuk amunicji.

Granaty zagrzebywali w mrowiskach, bo gdzieś tam wyczytali, że mrówczy kopiec nie przepuszcza
deszczu i wilgoci. Hermetyczne skrzynie z amunicją zatapiali w bagnach za Chołopinami.

Kilka sztuk broni i odpowiednią ilośd amunicji ukryli w obrębie swoich zabudowao, aby na wszelki
wypadek mied je pod ręką. Wielu gospodarzy Przebraża i pozostałych wiosek polskich - podobnie jak
młodzi - zatroszczyło się o zdobycie broni. Gdy Przebraże przystępowało do walki, okazało się, że jest
jej wcale pokaźna liczba.

Wtedy jednak nikt jeszcze nie przewidywał, kiedy i w jakich okolicznościach broo ta zostanie
wykorzystana.

Już pierwsze dni okupacji na tych terenach wskazywały na to, że w najbliższym czasie należy
oczekiwad istotnych i ponurych wydarzeo. Rozlepiane w miastach, miasteczkach i wsiach
obwieszczenia, podpisane przez Banderę, a głoszące „smert Lacham, Żydam i Moskwiczam”, nie
pozostawiały żadnych złudzeo co do „programu politycznego” nowych władz.

Latem 1942 roku Niemcy przystąpili do masowej likwidacji Żydów zamkniętych w gettach. Wywożono
ich samochodami lub pędzono pieszo na miejsca straceo. Niemcy posłużyli się wtedy specjalnie
przeszkolonymi oddziałami policji ukraioskiej.

W odległości dziesięciu kilometrów od Przebraża znajdowało się małe miasteczko Zofiówka,


zamieszkane prawie wyłącznie przez Żydów. Pewnej sierpniowej nocy przyjechało tu z Łucka kilku
esesmanów oraz jedenaście ciężarówek załadowanych ukraioskimi schutzmanami. O świcie otoczono
miasteczko gęstym pierścieniem. Częśd oprawców udała się do miasta, skąd zaczęto wyprowadzad
Żydów do lasu. Tu musieli się rozbierad i kłaśd twarzą do ziemi w uprzednio przygotowanych rowach.
Schutzmani szli wzdłuż rowu i strzałami w tył głowy zabijali swoje ofiary. Nadchodziła następna grupa
i w rowie przybywała nowa warstwa ciał. Kiedy rów wypełnił się po brzegi, zasypywano go cienką
warstwą ziemi i podchodzono do następnego.

Wieczorem miasteczko opustoszało zupełnie - zginęło przeszło pięd tysięcy osób. Jeszcze tego
samego dnia mordercy odjechali do następnych miejscowości zbierad swoje krwawe żniwo. Akcja
objęła cały Wołyo.

Mimo szczelnego szpaleru policji opasującego miasto doszło do wielu szczęśliwych ucieczek. Jeszcze
nie umilkły strzały w Zofiówce, gdy policja ukraioska przystąpiła do aresztowao Polaków,
podejrzanych o przechowywanie Żydów lub - jak wówczas mówiono - - o „kontakty z bandami
żydowskimi”. Zdarzały się i denuncjacje.

I tak na przykład żona Antoniego Skirzewskiego, z pochodzenia Niemka, doniosła Niemcom, że


gajowy Cezary Cybulski5 przechowuje w lesie Żydów i utrzymuje kontakty z partyzantami radzieckimi.

Cezary zbiegł, ale schutzmani dosięgnęli jego syna Zygmunta. Zginął rozstrzelany w Cumaniu.
Wkrótce jednak aresztowano i Cezarego, a także jego żonę. Mimo straszliwych tortur nie wydali
ukrytej broni i nie zdradzili kryjówek Żydów i partyzantów radzieckich.

Nie był to koniec tragedii tej rodziny. Na wolności pozostawali jeszcze trzej synowie Cybulskich.
Nagonka rozpętana przeciwko całej rodzinie doprowadziła wkrótce do schwytania najstarszego z
nich, Stanisława. Wleczono go zmaltretowanego wokół leśniczówki, żądając wydania ukrytej broni.
Schutzmani widząc, że nic z niego nie wydobędą, kazali mu kopad dół. Chłopiec domyślił się
wszystkiego. Ponaglany uderzeniami kolb, zaczął kopad grób. W pewnej chwili trójka oprawców
nachyliła się ku sobie, przypalając papierosy od jednej zapałki. Chłopiec nie miał nic do stracenia:

5
Nazwisko Cybulskich było popularne na Wołyniu. Z rodziną Cezarego nie łączyło mnie żadne pokrewieostwo.
grzmotnął łopatą po pochylonych łbach i skoczył do lasu. Posypały się za nim strzały. Na szczęście
niecelne. Noc spędził w lesie. Na drugi dzieo, skradając się okrężnymi drogami, zapukał do drzwi
gajowego Sewruka.

Wkrótce schwytano trzeciego syna Cybulskich, Władysława. Niespełna piętnastoletni chłopiec


potrafił zachowad się równie dzielnie. Aresztowano go u ciotki w Chorłupach. W drodze do Zofiówki
schutzmani bili go, żądając wydania broni. Kiedy nad ranem mijali Dermankę, Władek zorientował się,
że schutzmani drzemią na furmance. Jeden z nich położył karabin na kolanach, spuścił nogi między
szczeble drabiny i nawet pochrapywał. Władek zdecydował się. Czekał tylko na chwilę, kiedy wjadą na
odpowiedni teren. Wreszcie po obydwu stronach drogi dostrzegł gęste krzaki. Szarpnął z całej siły za
karabin i skoczył do lasu. Broo konwojenta spadła na ziemię. Upłynęło kilka sekund, zanim pozostali
schutzmani, przebudzeni krzykiem tamtego, złożyli się do strzału. I tak, pomimo pogoni, Władek
zdołał się uratowad. On również dostał się do gajowego Sewruka, ten zaś odwiózł obydwu chłopców
do Przebraża.

Niemcy, nie tyle planując stworzenie „samostijnej” Ukrainy, ile zamierzając złupid jej bogactwa,
potrzebowali pomocników, którzy ułatwiliby ściąganie kontyngentów, rabowanie dobytku, a przy tym
w jakimś stopniu zabezpieczali ich tyły, zaplecze frontu. Tymi zadaniami obarczyli ukraioskich
nacjonalistów. W przyspieszonym tempie formowali tysięczne zastępy ukraioskiej „czarnej policji”,
tak zwanych schutzmanów.

Wieloletnie marzenia kacyków różnych szczebli, marzenia o nieograniczonej władzy, nareszcie mogły
byd spełnione. Okupant nie tylko nie stawiał im przeszkód, ale jeszcze udzielał wszechstronnej
pomocy w broni, umundurowaniu, sprzęcie.

Były oczywiście różne gradacje marzeo. Czołowi przywódcy ukraioskiego nacjonalizmu - Bandera i
Bulba - śnili o „samostijnej” Ukrainie kroczącej przy boku zwycięskiej Rzeszy hitlerowskiej.
Pomniejszym jawiły się ministerialne fotele. Jeszcze mniejszym - prowincjonalne dostojeostwa.

Urzeczywistnid te marzenia można byłoby tylko wtedy, kiedy odniosłoby się zwycięstwo w
poszczególnych etapach walki. Niemcy żądali przede wszystkim wyniszczenia ludności żydowskiej, a
następnie polskiej. Hasło to bynajmniej nie było sprzeczne z dążeniami ukraioskich faszystów.

Schutzmani z zapałem zabrali się do roboty. Najpierw spędzono Żydów do gett. Gdy całe Polesie i
Wołyo zostały już objęte tą akcją, nastąpiła masowa likwidacja według znanych wzorów.

A jednak mimo staranności, z jaką przeprowadzano tę akcję, setki Żydów zdołało się uratowad. Byli to
przede wszystkim ci, którzy przewidując swój los zawczasu uciekli z rodzinami lub pojedynczo w głąb
nieprzebytych lasów.

Kiedy okupanci uznali, że „problem żydowski został rozwiązany”, nacjonaliści przystąpili do


następnego etapu - niszczenia ludności polskiej. Najczęściej powtarzały się trzy preteksty:
przechowywanie lub udzielanie jakiejkolwiek pomocy Żydom, współpraca z „bandami”, czyli
partyzantami radzieckimi, i przechowywanie broni.

Dochodziło do mordowania całych rodzin. W tym czasie działały jeszcze trzy odrębne grupy:
bulbowcy, banderowcy i schutzmani. Po kilku miesiącach pozory tej odrębności zniknęły - latem 1942
roku wszystko się już przemieszało. Z czasem wielu schutzmanów usamodzielniło się, przechodząc na
własny „rozrachunek”. Oficjalna służba u Niemców nie odpowiadała im. Wielu z nich uciekało do lasu,
zabierając ze sobą broo, amunicję i wszystko, w co wyposażyła ich „Wielka Rzesza”. Dopiero w lesie
otwierała się przed nimi pełna, niczym nie krępowana swoboda. Nie trzeba już było pełnid
obowiązków psa policyjnego - szło się, gdzie oczy poniosą, mordując i paląc na rachunek
„Samostijnej”.

Trzynastego listopada 1942 roku nastąpił pierwszy masowy mord ludności polskiej. Ofiarą tego
okrucieostwa padli wszyscy bez wyjątku mieszkaocy wsi Obórki.

Była to mała wioska leżąca w odległości trzydziestu kilometrów od Przebraża, zamieszkana przez kilka
rodzin blisko ze sobą spokrewnionych i noszących te same nazwiska: Domalewskich, Trusiewiczów i
Szprynglów.

Wieś ta, położona z dala od większych miast i dróg, stała się wymarzonym schronieniem dla
tułających się Żydów i radzieckich żołnierzy zbiegłych z niemieckiej niewoli. Toteż od początku
okupacji Obórki stały się stacją węzłową w drodze do lasu.

Schutzmani i ich sługusy szybko wpadli na trop powiązao mieszkaoców Obórek z ludźmi lasu.
Jedenastego listopada pojawiła się we wsi kilkunastoosobowa grupa mężczyzn podających się za
partyzantów radzieckich. Grzecznie poprosili o poczęstunek i po spożyciu posiłku ruszyli w dalszą
drogę. Na odchodnym prosili, aby o ich pobycie nigdzie nie meldowad - ani policji, ani ludziom z lasu.

Mieszkaocom Obórek wizyta ta wydała się bardzo podejrzana. Znali przecież wszystkich Żydów,
zbiegłych jeoców i partyzantów radzieckich przebywających w promieniu wielu kilometrów, ale
twarze tych ludzi były im zupełnie obce. Wreszcie ustalono, że jest to pewnie jakiś oddział, który
niedawno przywędrował w te strony.

Dwa dni upłynęły bez specjalnych wydarzeo. Trzeciego dnia zjechało do Obórek kilkudziesięciu
schutzmanów z Kołek i Cumania. Dowodził nimi Saczkowski, vel Saczko, komendant policji w Kołkach,
oraz Kiszko, komendant policji z Cumania. Aresztowali oni wszystkich mężczyzn - w sumie
siedemnastu. Tylko Tadeusz Trusiewicz oraz jeden z Domalewskich zdołali zbiec do lasu.

Komendant Kiszko, były nauczyciel z Czernirza, bił po kolei wszystkich aresztowanych, jednego
zastrzelił na miejscu. Pozostałych szesnastu wywieziono do Cumania.

We wsi pozostały tylko kobiety i dzieci. Pięd kobiet udało się do Cumania, aby dowiedzied się czegoś o
losie aresztowanych.

Tymczasem piętnastego listopada znowu wpadło do wsi kilkudziesięciu schutzmanów. Polecili


wszystkim zgromadzid się w mieszkaniu Franciszka Trusiewicza.

- Kobiety z dziedmi - wyjaśnili - trzeba przesiedlid do większej wsi, bo tu zaczynają grasowad bandy.

Kiedy w domu znalazło się około pięddziesięciu osób, schutzmani wyprowadzili je w małych grupach
do pobliskiej stodoły. Stała się ona miejscem kaźni.

Tego dnia powróciły z Cumania cztery kobiety. Jedna z delegowanych, Stanisława Trusiewicz, została
jeszcze w Cumaniu na kilka dni. Policjanci wyjaśnili przybyłym, że Wszyscy mieszkaocy wsi zostali ze
względu na ich bezpieczeostwo przesiedleni do Rudnik i że one również nie mogą pozostad w
Obórkach.

W Rudnikach zamknięto je w domu jednego z miejscowych gospodarzy, Ukraioca. Okoliczności


towarzyszące „przesiedleniu” wydały się kobietom mocno podejrzane. Zofia i Leonarda Trusiewicz,
podobnie zresztą jak Maria Lipioska i Helena Szpryngiel, już w czasie drogi do Rudnik zorientowały się
w szczegółach tej operacji. Schutzmani uśmiechali się tajemniczo i nie odpowiadali na pytania
dotyczące losu i miejsca pobytu pozostałych kobiet.

Uwagę uwięzionych zwróciło dziwne zachowanie się gospodarza z Rudnik. Ów starszy już wiekiem
Ukrainiec wyraźnie pragnął zamienid z nimi w jakiś sposób kilka słów. Wreszcie znalazł się odpowiedni
moment.

- Wtikajte, bo was pomordujut... - szepnął.

Jednakże o ucieczce nie było mowy. Tej samej nocy zawleczono kobiety do pobliskiej stodoły...

Jedyna pozostała jeszcze przy życiu mieszkanka Obórek - Stanisława Trusiewicz, zastała po powrocie
tylko zgliszcza rodzinnej wsi. Nie znając losu pozostałych kobiet, udała się do Rudnik, gdzie mieszkał
jej dawny znajomy, Ukrainiec. Gospodarz powitał ją z przerażeniem w oczach.

- Nie możesz tu zostad ani chwili - przestrzegł ją - - jeśli znajdą cię w moim domu, wymordują mi całą
rodzinę...

Uciekad, ale jak, dokąd?! Chłop podrapał się po szczeciniastej brodzie.

-- Trzeba tu coś zaradzid - medytował głośno. - Olga! -- krzyknął do żony. - Daj jej chleba i mleka, a ja
zaprzęgnę konie.

Nocą, gdy najcichsze nawet skrzypnięcie furmanki rozlegało się echem w całej okolicy, przy
zachowaniu największej ostrożności Stanisława Trusiewicz została przewieziona do wsi Bogusławka i
oddana pod opiekę jakiegoś gospodarza, także Ukraioca.

- Dziękuje wam, dziękuję -- mówiła ze łzami w oczach do odjeżdżającego chłopa z Rudnik.

- Nu niczoho, niczoho, ne płacz... - pocieszali ją. - Szcze wse bude dobre, ne bijsia...

Trudno było uwierzyd, że uciekając przed Ukraiocami znalazła opiekę u Ukraioców. A więc nie
przynależnośd do określonej narodowości decydowała o postawie ludzi. Stanisława Trusiewicz miała
się o tym jeszcze raz przekonad.

Po kilku dniach gospodarz zakomunikował swojej podopiecznej, że dalszy jej pobyt we wsi jest
niemożliwy. Jeszcze tej samej nocy kobieta odbyła kolejną podróż do wsi Silno i została oddana pod
opiekę następnemu Ukraiocowi.

- Nie martw się - pocieszał ją po drodze chłop. - Ten Kozak, do którego jedziemy, to porządny
człowiek. On z tymi... - tu zamilkł na chwilę, jakby szukał wystarczająco obraźliwego słowa - on z tymi
bandytami nie ma nic wspólnego.
Ukrainiec nazwiskiem Kozak okazał się rzeczywiście uczciwym człowiekiem. Cała jego rodzina była
przejęta losem Trusiewiczowej. Naradzano się, co z nią zrobid. Wiadomo było, że na dłużej nie da się
jej ukryd we, wsi.

- Z domu nie wygonisz - tłumaczył Kozak żonie, kiedy ta zaczynała się denerwowad.

- A czy ja to mówię? - oburzała się. - Psa nie wygonisz, kiedy wilki na dworze!

Dzięki gościnności i odwadze Kozaków Trusie wieżowa przetrwała u nich aż do wiosny. Potem
przewieziono ją do Przebraża. Tak dzięki poświęceniu i pomocy kilku ukraioskich rodzin ocalał jeden z
nielicznych świadków mordu w Obórkach. Okazało się, że żaden z aresztowanych mężczyzn nie
wyszedł żywy z rąk komendanta Kiszki. Wraz z nimi zginęło wówczas trzech partyzantów radzieckich.
Mogli się bronid. Wiedząc jednak, że ich opór w czasie aresztowania może zgubid całą wieś, dali się
zatrzymad bez walki.

Represje w stosunku do ludności polskiej przybierały na sile. Wkrótce schutzmani i banderowcy


sięgnęli do środowisk inteligenckich. Wśród aresztowanych w Obórkach znalazł się notariusz Zymon,
który prowadził wywiad na rzecz radzieckich partyzantów.

W noc wigilijną do byłego sekretarza gminy Kołki weszło kilku osobników. Bez żadnych wyjaśnieo
wyprowadzili go z domu. W tym samym czasie inni bandyci wywlekli z mieszkania dwu cieszących się
powszechnym szacunkiem nauczycieli z Kołek: Michalskiego i Janusza Kosiaka. Wszyscy trzej zniknęli
na zawsze.

Były to pierwsze zbrodnie schutzmanów i banderowców w okolicy Przebraża, Kołek, Łucka i Kiwerc.
To samo zaczęło się dziad wkrótce na całym Polesiu i Wołyniu.

Na razie wypadki takie zdarzały się sporadycznie; motywowano je prawdziwymi lub nieprawdziwymi
oskarżeniami o współpracę z partyzantką, o przechowywanie Żydów, o wyrządzone kiedyś komuś
jakieś krzywdy.

Tak nadeszła surowa zima 1942 roku. Przez trzy tygodnie padał gęsty, puszysty śnieg, który metrową
warstwą przykrył świeże zgliszcza spalonych domów. W koocu wyjrzało słooce, powietrze jakby
znieruchomiało, nad Wołyniem rozpostarła się na kilka miesięcy ostra, kłująca cisza. Były to
błogosławione dni spokoju, ciche noce nie rozdzierane łunami pożarów. Gdzieś na wschodzie wojska
radzieckie toczyły ciężkie boje.

W miastach i wsiach panował pozorny spokój. Wydarzenia z lata i jesieni wydawały się koszmarnym,
nieprawdziwym snem. Z utęsknieniem czekano wiosny, jakby miała ona odmienid świat i ludzi.

Wreszcie ruszyły pierwsze wiosenne lody. Spod znikającego śniegu ukazywała się czarna, wołyoska
ziemia, spragniona ciepła i słooca. Ta wiosna nie miała spełnid ludzkich nadziei. W czasie długich
zimowych miesięcy po wsiach i chutorach Wołynia krążyli niezmordowanie fanatyczni emisariusze-
atamani. Wzywali młodzież do wstępowania w szeregi Ukraioskiej Powstaoczej Armii.

Pierwsze sotnie band UPA ruszyły do lasu 3 marca 1943 roku. Szli od Kołek, śpiewając hymn
„samostijnej” Ukrainy:

Czorne more Dniprom propływe,


Ataman na Moskwu nas wede.
Ne strasznaja w boju smert
Sława Bohu, czest...
Smert Lacham, żydiwskoj komuni.

Był to krwawy pochód. W pobliżu Kołek zamordowano w starym tartaku siedmiu żołnierzy
radzieckich, zbiegłych z niemieckiej niewoli. Spalono doszczętnie Łepeteo, dawną miejscowośd
letniskową księcia Radziwiłła. Zabito kilkunastoletniego chłopca, Romka Polewiaka. Leśniczy Szumski
dosiada konia i ogłasza się miejscowym „komandyrem”. Oddziały upowców ruszają w dalszą drogę.

Fala nacjonalistycznych rzezi to przycicha, to znów podnosi się ze zdwojoną siłą. Polacy nie mają już
żadnych złudzeo. Wiedzą, że to, co się dzieje, nie jest wybrykiem jakichś tam band ani przejawem
lokalnych zamieszek czy zadawnionych waśni. Sytuacja wymaga, by pomyśled o zorganizowanej,
przemyślanej obronie, o jednoczeniu sił i środków.

W większych wsiach i osadach zaczynają powstawad wiejskie posterunki, czujki, grupy obronno-
alarmowe. Ludzie uzbrajają się w widły, stare szable, bagnety, rzadziej - w karabiny lub dubeltówki.

Broo palna staje się bezcennym skarbem. Wieś Hołodnica dysponuje dwoma karabinami, podczas gdy
oddział obrony liczy pięddziesięciu ludzi.

Wieści o pospiesznym dozbrajaniu się polskich wsi docierają do ukraioskich faszystów. Korzystając z
udzielonych im przez Niemców uprawnieo, przetrząsają podejrzane gospodarstwa, przeprowadzają
aresztowania, zmuszają, zatrzymanych do składania zeznao o organizacji samoobrony, o uzbrojeniu,
planach obrony i tym podobnych sprawach.

Pewnego wieczora patrol schutzmanów wkroczył do Taraża. Lecz nagle z okien, zza domów; zza
drzew posypały się celne strzały. Kilku schutzmanów padło, wśród nich osławiony zbir Jaromelec,
znany z tego, że jako jeden z pierwszych zamordował swoją żonę Polkę i wstąpił do bandy.

Na zemstę nie czekano długo. W lesie koło Rudnik w zasadzkę wpadł polski patrol. Z pobliskiego
pastwiska bulbowcy porwali kilkoro dzieci, które znaleziono później z roztrzaskanymi głowami. Już
coraz trudniej było zorientowad się, co jest przyczyną, a co skutkiem. Fale napaści szły jedna za drugą.
W morzu rosnącej nienawiści tonęły coraz liczniejsze ofiary. Nastąpił napad na Taraż. Obrona wsi była
bezsilna wobec pięciuset świetnie uzbrojonych banderowców.

Sobota 12 marca na zawsze utkwiła w pamięci ocalałych mieszkaoców Taraża. Wieś spłonęła w ciągu
kilkudziesięciu minut. Ogieo karabinów ręcznych i maszynowych bezlitośnie kosił mieszkaoców.

Tego samego dnia spłonęła Marianówka. Pół tysiąca upojonych zwycięstwem faszystów runęło ku
widniejącej z dala Hołodnicy. Ale wieś nie dała się zaskoczyd. Pod osłoną miejscowego oddziału
samoobrony wycofywano się z całym dobytkiem do dalszych wsi, przygotowujących się do
rozpaczliwej obrony.

Banderowcy nie odważyli się atakowad dalej. Odeszli w lasy, unosząc dobytek zrabowany z trzech
spalonych wsi. Przyczaili się w lasach, dopóki starczyło im zdobytej żywności, dopóki nie dojrzały
plany dalszych napadów. Łuny pożarów nie gasły już ni dniem, ni nocą. Krąg mordów rozszerzał się.
Kogo nie dosięgła śmierd, uciekał do większych skupisk ludności: do Huty Stepaoskiej, do Przebraża,
do wielu pomniejszych ośrodków, które jeszcze skutecznie odpierały ataki band UPA.

W Przebrażu od pierwszych tragicznych dni postanowiono bronid się. Wydzielono nocne warty,
liczące po kilkudziesięciu ludzi, ale ich uzbrojenie - widły i siekiery - nie mogły gwarantowad
zupełnego bezpieczeostwa.

Któregoś dnia, kiedy rozprawiano nad możliwościami zdobycia broni palnej, cała wieś została nagle
poruszona: oto Zygmuś Sinicki, mój najmłodszy brat Munek i kilku ich rówieśników pojawili się we wsi
z własną bronią. I to z jaką! Munek z fioskim automatem, Zygmuś z ręcznym karabinem
maszynowym.

Starym gospodarzom, umiejącym docenid rolę i jakośd tych „zabawek”, aż zaokrągliły się oczy ze
zdumienia i radości.

Wieczorem Munek i Zygmuś zgłosili się na wartę. Na odprawę przyszli uzbrojeni po zęby. Z dumą
oświadczyli otaczającym ich ciasnym kołem kolegom, że mają jeszcze więcej takich „cacek”.

- Kto chce dostad broo, niech się do nas przyłączy. Damy za darmo.

Zgłosiło - się wielu, . przeważnie młodych chłopców. Wśród nich mój drugi brat Władek, Edek Sinicki,
Zygmuś Kowalski i wielu innych. Po kilku dniach dołączyli do nich: Albert Wasilewski, Stanisław
Olszewski i Franciszek Żytkiewicz. Był to już spory oddziałek. Tymczasem, jak się okazało, główny
arsenał zakopany w mrowiskach i zatopiony w bagnie leżał jeszcze nie tknięty. W koocu Zygmuś i
Munek zdradzili swoją tajemnicę - potrzeby obrony rosły, musiano sięgnąd po rezerwy.

Wieś stawała się fortecą, ale fortecą, którą z racji dużej i wciąż rosnącej liczby kobiet i dzieci łatwo
mogły zniszczyd regularne oddziały.

O tym, by ukryd przed Niemcami fakt posiadania broni, nie mogło byd mowy. Przy pierwszym lepszym
ataku banderowców wszystko wyszłoby na jaw. Ukraioscy faszyści nie omieszkaliby natychmiast
skwapliwie zameldowad o tym swoim protektorom. Wieś nie mogła się stad typowym oddziałem
partyzanckim: ruchliwym, zmieniającym swoje miejsce postoju. Rodziły się tysiące obaw, co do
realności zachowania Przebraża jako zbrojnej bazy. Trzeba było w jakiś sposób zamydlid Niemcom
oczy, to znaczy uzyskad ich oficjalną zgodę na posiadanie chodby kilku karabinów i przy tym nie
zdradzid faktu, że wieś ma własną broo, którą Niemcy z pewnością zarekwirowaliby natychmiast.
Broo i granaty wyciągnięto z mrowisk, amunicję wydobyto z bagna. Wszystko zostało starannie
przejrzane, oczyszczone i rozdane najbardziej zaufanym ludziom. Teraz trzeba było jak najprędzej
przeprowadzid z Niemcami dyplomatyczne rozmowy, zorientowad się w ich nastawieniu do tej
sprawy.

Na zebraniu starszyzny Przebraża postanowiono wysład w tej sprawie oficjalną delegację do Jeskego,
kreislandwirta w Kiwercach. Pochodził on z Prus Wschodnich, a jego matka była podobno Polką, co
budziło jakie takie nadzieje.

Nikt nie był pewny, czy te pogłoski są prawdziwe, bo Jeske nie rozumiał po polsku i zawsze posługiwał
się tłumaczami. Jednym z nich był nauczyciel ze szkoły rolniczej w Trościaocu, Miś, drugim -
nauczyciel z kolonii Czołnica, Jackowski.
W skład delegacji weszli obydwaj tłumacze, gospodarz z Przebraża Ludwik Malinowski, doskonale
władający językiem niemieckim, oraz Wincentyna Jacewicz, nauczycielka z Zagajnika, popularnie
nazywana „panią Wincią”.

Wincentyna Jacewicz

Argumentu, że broo potrzebna jest polskiej ludności do obrony przed bandami nacjonalistów
ukraioskich, delegaci nie mogli brad pod uwagę, gdyż godziłoby to w fundamentalną politykę
okupanta na Ukrainie: divide et impera. Durząc Ukraioców obiecankami o wolnej Ukrainie, Niemcy
starali się wszelkimi sposobami skłócid obydwa narody, aby tym łatwiej osiągnąd własne cele.

Nie wiadomo, czy pomogło półpolskie pochodzenie Jeskego, czy zadziałała tu protekcja dwóch
tłumaczy, ich elokwencja i dyplomatyczne talenty, czy też Niemiec zrobił to dlatego, aby jeszcze
bardziej poróżnid Ukraioców i Polaków, dośd że zgodził się na petycję przebrażan.

„Niniejszym zezwala się upoważnionym przedstawicielom wsi Przebraże na używanie tej broni do
walki z bandami leśnymi, działającymi na szkodę Wielkiej Rzeszy” - napisał na kartce papieru.

Kiedy dokument znalazł się w ręku Malinowskiego, delegaci pożegnali się szybko, aby przypadkiem
decyzja nie została cofnięta. W magazynie wydano im piętnaście pokrytych kurzem, przeżartych rdzą
starych karabinów. Były to muzealne okazy, nie czyszczone od niepamiętnych czasów. Mówiło się
jednak, że otrzymali piętnaście sztuk broni, a to było najważniejsze.

Pozwolenie Jeskego stało się hasłem do wydobycia z dziur i zakamarków wszystkiego, co mogło
jeszcze strzelad.

Podstępne wymordowanie trzynastu osób w Dobrej i dalsze napady podwoiły czujnośd przebrażan.
Otwierali teraz ogieo do każdego, kto zbliżył się na odległośd strzału. Każdy uważany był za bulbowca,
schutzmana lub szpicla. Ludzie nie uznawali żadnych wyjątków. Pozbawieni kontaktów z otoczeniem,
nie wierzyli w istnienie jakiejkolwiek partyzantki. Każdy, kto przebywał w lesie z bronią w ręku,
traktowany był jako wróg.

W tej sytuacji wcześniej czy później musiało dojśd do tragicznych pomyłek. Niemal w przeddzieo
wypadków w Dobrej, 11 kwietnia 1943 roku, grupa partyzantów radzieckich w sile sześciu ludzi
weszła do domu Juliana Słowikowskiego, mieszkającego w Zagajniku, wsi położonej w pobliżu
Przebraża.

Któryś z sąsiadów zauważył, że u Słowikowskiego znajdują się jacyś obcy ludzie i natychmiast
zawiadomił o tym samoobronę w Przebrażu. Dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że nieznani ludzie są
bulbowcami, którzy przyszli mordowad i palid. Kilkunastu uzbrojonych przebrażaków pędem pobiegło
do Zagajnika. Otoczyli dom Słowikowskiego, czekając aż „banda” wyjdzie z mieszkania.

Kiedy partyzanci ukazali się na drodze, dźwigając chleb, mleko i wiadro ziemniaków, któryś z
przebrażaków krzyknął:

- Rzucid broo!

Rosjanie błyskawicznie znaleźli się w rowie. Uprzedzeni przez Słowikowskiego, że w okolicy znajdują
się bulbowcy, byli przekonani, że natknęli się właśnie na nich. Walka trwała krótko. Partyzanci padli
ofiarą fatalnej pomyłki. Znalezione przy poległych dokumenty wyjaśniły wszystko. Wieści o istnieniu
partyzantów, przyjmowane dotąd z niedowierzaniem, okazały się prawdą, i to prawdą potwierdzoną
w jakże tragicznych okolicznościach!

Po tym zajściu obroocy Przebraża stali się bardziej ostrożni. Okazało się, że nie wszyscy, którzy
pojawiają się w okolicy Przebraża, są bulbowcami. Mimo to świadomośd ustawicznego zagrożenia
jeszcze nieraz powodowała zbyteczne alarmy. W przeddzieo mojego wyjazdu z Karasina, a nazajutrz
po opisanych wydarzeniach w Zagajniku, znów dano znad, że do wsi Komarówka, położonej w
odległości dwóch kilometrów od Przebraża, wtargnęła silna banda bulbowców.

Nasi sąsiedzi z Komarówki w tym czasie nie byli już bezbronni. Otoczeni z trzech stron lasami, mieli
połączenie z oddaloną o kilometr Rafałówką i Hawczycami przez zmeliorowane, dawniej bardzo
błotniste łąki. Z przejawami nacjonalizmu ukraioskiego spotkali się już znacznie wcześniej. Zaczęło się
od tajemniczych schadzek okolicznych Ukraioców, śpiewania prowokacyjnych piosenek, strzałów zza
węgła, a skooczyło zorganizowanymi napadami.

Zimą 1943 roku trzej mieszkaocy Komarówki: Emil Kopij, Kazimierz Sawicki i Wilesław Kopij, zawieźli
siano do gajówki położonej w pobliżu Siekierzyc, zamieszkanej przez ukraioskiego gajowego „Anasio”
- Lichockiego, który sprawował nadzór nad wyrębem drzewa w okolicznych lasach. Koledzy
Sawickiego zabrali się do zrzucania siana, on sam zaś skierował się do mieszkania gajowego. W sieni
przystanął. Z izby dochodził gwar podnieconych głosów, pokrzykiwania i śmiechy. Ktoś śpiewał
ukraioską piosenkę, której treśd zapowiadała śmierd wszystkim Polakom.

Sawicki zawahał się. Miał przecież wejśd do jaskini morderców. Wprawdzie w tym czasie jeszcze nikt z
mieszkaoców Komarówki nie doznał krzywdy od sąsiadów z okolicznych wiosek ukraioskich, ale
wieści o coraz liczniejszych morderstwach docierały do wszystkich. Może to właśnie dziś kolej na
Komarówkę, a ci tutaj odbywają naradę bojową, dodając sobie animuszu wódką?

Te trwożne myśli przerwał sam gajowy; wyszedł do sieni zobaczywszy chłopców zrzucających siano
pod okap drewutni.

- O, Kazik! - wykrzyknął gajowy i zmieszał się. Był czerwony na twarzy, rozgrzany alkoholem. -
Zachody! - Otworzył szeroko drzwi. Buchnęło dymem, oparami alkoholu.
Pierwszą rzeczą, którą dostrzegł Sawicki, była spora beczka. Jakiś pijany mężczyzna zanurzywszy rękę
po łokied wyjmował z niej ogórki.

Obok, na taborecie, stał litr mętnego samogonu, bochenek chleba, plastry słoniny i nadgryzione
cebule. Wokół tej „zastawy” przykucnęło na słomie sześciu młodych ludzi i dziewczyna, którą
obejmowało jednocześnie dwóch mołojców.

- A to szczo za odyn? Czoho win zdeś szukaje? - warknął niechętnie ten, który wyjmował ogórki.

Kazio bystro spojrzał na gajowego. Zdołał jeszcze pochwycid porozumiewawcze spojrzenie, jakie
„Anasio” posłał pytającemu. Siedział jak na węglach. Odwrócony od okna nie widział, czy koledzy
zdążyli już uporad się z sianem. Wreszcie wstał.

- A ty hde? - rzucił ospowaty dryblas i uniósł się na jedno kolano. Kazio już zerkał ku oknu, oceniając
odległośd do skoku, lecz gajowy z udaną swobodą grzmotnął tamtego w plecy:

- Małczy, ne twoje diło!

Wyszedł z Sawickim na podwórze. Kopij już zajeżdżał przed sieo. Swobodnie pożegnali gajowego,
skoczyli na wóz, ruszyli. Kazio obejrzał się. Gajowy stał w miejscu, patrzył za nimi długo, dopóki nie
zniknęli mu z oczu.

Komarówka należała do sołectwa w Hawczycach, ukraioskiej wsi o zdecydowanie nacjonalistycznych


nastrojach. Kiedyś Wilesław Kopij został wezwany do sołtysa. Jako mieszkaniec polskiej wsi, wolał nie
iśd do Hawczyc z gołymi rękami. Wziął więc karabin i kilka granatów. Karabin ukrył w pobliżu wsi i z
granatami w kieszeni wszedł do mieszkania sołtysa. Sołtys był bardzo zdenerwowany, co chwila
wyglądał przez okno i w pewnej chwili wyszedł z izby. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, z kuchni
wychyliła się jego żona. Była blada, zapłakana i roztrzęsiona.

- Wtikajte! Budut ryzaty! - rzuciła.

Wilesław spojrzał na podwórze. We wrotach stodoły ukazało się kilku uzbrojonych bulbowców. Nie
miał chwili do stracenia. Wpadł do kuchni, uderzeniem pięści wybił szybę i przerzucił nogi przez
parapet. Stanął na grubym zagaceniu ściany, podciągniętym pod samo okno. Skoczył. Biegł chyłkiem
pod ścianami chat i zabudowao, oczekując strzałów.

Nikt go jednak nie ścigał. Tamci nie ważyli się jeszcze na głośną rozprawę, na strzelaninę w biały
dzieo. Kiedy wreszcie Kopij poczuł w dłoni twardą kolbę karabinu, odzyskał spokój. Szedł szybko w
kierunku swojej wsi, unikając głównej drogi i leśnych ścieżek. Bał się zasadzki. Przemoczony od
śniegu, osypującego się z gałęzi świerków i jodeł, dotarł szczęśliwie do swoich.

Odtąd Komarówka stale czuwała po nocach. Po dwie rodziny zbierały się w jednej chałupie,
mężczyźni pełnili nocną wartę na zmianę. Często widziano oddziałki bulbowców, przemykające się w
kierunku Jeziora i Trościaoca.

Pospiesznie zaczęto gromadzid broo. Zaczątkiem uzbrojenia było kilkanaście strzelb myśliwskich,
przechowywanych jeszcze sprzed wojny. W wyniku skrzętnych poszukiwao już w pierwszych
miesiącach walk obronnych Komarówka dysponowała osiemnastoma karabinami, kilkoma
pistoletami maszynowymi, jednym erkaemem i sporą ilością granatów. Kiedy któregoś dnia rozeszła
się wieśd, że jesienią 1939 roku kierownik szkoły w Rafałówce wrzucił do sadzawki w pobliżu Hawczyc
kilka karabinów porzuconych przez polskich żołnierzy, natychmiast postanowiono je wydobyd.
Sadzawka znajdowała się w bezpośrednim sąsiedztwie nacjonalistycznej wsi, co wzmagało
niebezpieczeostwo i nakazywało szczególną ostrożnośd. W chłodną kwietniową noc wykopano
kilkunastometrowy rów łączący sadzawkę z rowem melioracyjnym. Woda spływała szybko. Nad
ranem ukazało się muliste dno i mnóstwo różnych przedmiotów, które znajdowały się tu od
niepamiętnych czasów. Uzbrojeni w bosaki ludzie systematycznie przeczesywali zimną maź. W
pewnej chwili żelazo szczęknęło o żelazo. Wyciągnięto pierwszy karabin. Drugi karabin, znaleziony w
kilkanaście minut później, zakooczył poszukiwania. Dwie sztuki broni były wspaniałą nagrodą za
całonocny trud.

Wspólne zagrożenie, ten sam głód broni i amunicji ściśle łączyły Komarówkę z Przebrażem. W parę
miesięcy później, podczas zmasowanych ataków bulbowców na Przebraże, jedynie Komarówka
wytrzymała skierowane na nią natarcie. Latem i jesienią liczba przybywających tam uciekinierów
wzrosła do półtora tysiąca osób, a wieś stała się niezwykle ważnym ogniwem w rozległym systemie
obronnym Przebraża. Warty obydwu ośrodków miały ze sobą bezpośredni kontakt i kontrolowały
teren aż po Rafałówkę.

Teraz też, kiedy dano znad, że do Komarówki wtargnęli bulbowcy, zarządzono alarm. Kto tylko miał
broo, biegł na umówione miejsce, z którego, podzieleni na grupy, pod dowództwem Franciszka
Żytkiewicza ruszyli przebrażanie do Komarówki. Wieś otoczono z trzech stron. „Nieprzyjaciel”
dostrzegł ten manewr i otworzył ogieo do członków samoobrony. W odpowiedzi posypał się grad
pocisków w stronę „bandy”.

Jedną z grup dowodził kierownik szkoły Stanisław Bochniewicz. Kiedy odległośd od „nieprzyjaciela”,
zmniejszyła się, rozpoczął pertraktacje:

- Poddajcie się, bulby, bo wystrzelamy was jak szczury! - krzyknął przez zwinięte w trąbkę dłonie.

- Ot, mierzawiec, u tiebia bulby i partizany wsie rawnyje - posłyszał w odpowiedzi.

Pomyłka została szybko wyjaśniona, bez ofiar w ludziach. Nieznany oddział, wzięty za bulbowców,
okazał się oddziałem partyzantów radzieckich. Natychmiast zawiadomiono o tym pozostałe grupy,
które właśnie szykowały się do frontalnego szturmu.

Kilkadziesiąt sztuk broni, której stan techniczny przedstawiał wiele do życzenia, nie gwarantowało
Przebrażu pełnego bezpieczeostwa. W starciu z liczniejszą i dobrze uzbrojoną bandą nie mieli szans
na zwycięstwo. Wieś była rozciągnięta na przestrzeni wielu kilometrów i nagły atak na jednym
skrzydle mógł rozstrzygnąd walkę błyskawicznie.

Dowództwo Przebraża wiedziało o tych słabościach. Jedyną radą było otoczyd wieś zasiekami z drutu
kolczastego, stworzyd obronę okrężną. Promieo takiego kręgu byłby jednak olbrzymi i obsadzenie go
wymagałoby zaangażowania wielu ludzi.

W tym czasie było to jeszcze niemożliwe. Postanowiono więc na razie otoczyd zasiekami całą wieś. W
razie ataku ludnośd Przebraża i okolicznych wiosek miała uciekad w obręb zasieków.
Zwożono drut kolczasty, skąd tylko się dało. Najwięcej znajdowano go w lasach, gdzie w 1941 roku
przebiegały linie oporu Armii Radzieckiej. W wyniku tych prac centrum wsi zostało otoczone
kilkumetrowym pasem zasieków. Wewnątrz różnymi sposobami umocniono główne siły obrony.

Zasieki obronne wokół Przebraża

Nowe i niezwykłe warunki życia wsi rozrastającej się z dnia na dzieo zmuszały do przemyślenia wielu
spraw administracyjnych, wynikających z powstałej sytuacji. Dawna struktura organizacyjna wsi nie
wystarczała. Wybrano dowództwo i władze cywilne Przebraża. Komendantem do spraw
administracyjnych jednogłośnie obrano Ludwika Malinowskiego. Organizację samoobrony
powierzono Zygmuntowi Nesterowiczowi. Wyznaczono także dowódców placówek rozmieszczonych
na kraocach wsi. Ich rola ograniczała się w pierwszych miesiącach obrony do kontroli. Prawdziwymi
dowódcami zostali dopiero wtedy, gdy placówki rozrosły się do składu pełnych kompanii.

Do Przebraża przyjechałem dopiero dwudziestego kwietnia. Po dwóch latach nieobecności po raz


pierwszy spędziłem święta w domu.

W dniu mego przyjazdu zebrała się w mieszkaniu mojego ojca starszyzna wsi obozu. Dopiero tu i
dopiero teraz usłyszałem tragiczne opowieści o wszystkich morderstwach dokonanych przez
faszystów w okolicznych wsiach, osadach i na uroczyskach. Posypały się nazwy wsi, nazwiska
znajomych mi ludzi. Tego wieczora dowiedziałem się także o wszystkich poczynaniach obronnych
Przebraża, od historii zdobycia broni do planów urządzeo fortyfikacyjnych.

W kilka dni później odbyła się ponownie narada. Tym razem zaproponowano mi objęcie dowództwa
samoobrony. Wprawdzie wieś dawno już wybrała dowódcę, ale Nesterowicz był już człowiekiem
starszym, nie mógł sprostad nowym, wzrastającym zadaniom. Po pewnych wahaniach zdecydowałem
się, przyjąłem tę propozycję. Wówczas nawet w części nie orientowałem się, jak wielką biorę na
siebie odpowiedzialnośd.

O tym, że obejmując dowództwo obrony spełniam jednocześnie w pewnym sensie polecenie


partyzanckich dowódców i inspektoratu AK w Łucku, powiedziałem tylko najbardziej zaufanym.
Zorientowałem ich ogólnie w swoich kontaktach z ludźmi lasu, zaznaczając, że bardzo zależy mi na
współpracy z Przebrażem, które może ułatwid partyzantom pozyskanie zaufanych przewodników i
zdobywanie potrzebnych informacji z Łucka i Kiwerc.

Widziałem wyraźnie, że te wynurzenia nie wszystkim przypadły do gustu.

- Najlepiej broomy się sami. Jeśli Niemcy dowiedzą się o naszej współpracy z partyzantami, w ciągu
jednego dnia puszczą nas z dymem. Wykooczą nas szybciej niż bulbowcy.

Taka ewentualnośd była bardzo prawdopodobna. Z drugiej jednak strony wiedziałem, że nie można
się izolowad, że musimy szukad sojuszników. Tymi sojusznikami mogli byd tylko radzieccy partyzanci.
Dlatego powiedziałem otwarcie:

- Na kimś musimy się oprzed, a tym kimś może byd tylko partyzantka, jasne?

Potakiwali głowami z powątpiewaniem.

- Było tu kilku partyzantów, ale pięciu, sześciu ludzi to żadna siła.

- Zobaczycie ich więcej. - Uśmiechnąłem się tajemniczo, co wywołało pewne wrażenie.

- Jesteś komendantem - poparł mnie któryś - rób, jak uważasz.

Przed formalnym objęciem swojej funkcji chciałem jeszcze wrócid do Karasina i porozumied się z
„Maksem” i „Mahometem”.

Na razie jednak, w drugi dzieo świąt, pojechałem do Rafałówki. Wiedziałem, że cel, który chcę
osiągnąd, będzie wymagał szerszego poparcia, toteż poprosiłem o spotkanie inżyniera Tadeusza
Rykowskiego, który do niedawna był przełożonym obecnego komendanta Rafałówki - Apolinarego
Oliwy, byłego gajowego w lasach hrabiego Jezierskiego.

Apolinary Oliwa, komendant samoobrony w Rafalówce

Rafałówka leżała w bezpośrednim sąsiedztwie linii kolejowej Kiwerce - Równe, a więc było to
wymarzone miejsce dla partyzanckich oddziałów dywersyjnych, w każdym bądź razie mogła się stad
ważnym ogniwem w montowanej przez „Maksa” sieci dywersyjnej. Nieco wcześniej powiedziano mi,
że ta mała wioska ma już swoją samoobronę, nieliczną, ale świetnie uzbrojoną. Komendantem całości
był właśnie młody, może trzydziestoletni Apolinary Oliwa. Miał on dziwne upodobanie do
obwieszania się wszelkim uzbrojeniem, granatami, pistoletami i automatami. Jego masywna sylwetka
i ta ilośd broni tworzyły całośd groźną i surową. Taki też wydał mi się Apolinary, gdy w towarzystwie
swego brata, Alberta Wasilewskiego, Tadeusza Rykowskiego i Jerzego Tatarkowskiego przekroczyłem
próg jego domu. Trzeba przyznad, że Oliwa potrafił z powodzeniem wykorzystad swoje uzbrojenie i w
późniejszych walkach okazał się człowiekiem dzielnym, lubianym i cieszącym się powszechnym
szacunkiem. Znaliśmy się na razie tylko z widzenia, ale Władek i Albert byli jego rówieśnikami, toteż
rozmowa szybko nabrała charakteru przyjacielskiej pogawędki.

Już przechodząc przez wieś zauważyliśmy, że niektóre urządzenia obronne wykonane są w sposób
mający niewiele wspólnego z podstawowymi zasadami sztuki fortyfikacyjnej. A że moi przyjaciele
lubili sobie i dawniej pożartowad z Apolinarego, nie omieszkali i tym razem skorzystad z tej okazji.

- Po co wam te rowy melioracyjne wokół wsi? - zapytał Albert mrużąc oczy. - Woda wieś zalewa?

- Jakie znów rowy melioracyjne! - obruszył się Oliwa. - To przecież normalne okopy! Z kogo ty chcesz
robid wariata? - dodał, patrząc nieufnie na Alberta.

- Wykopane są pod samymi strzechami, więc myśleliśmy, że chcecie łapad deszczówkę - odparł ten z
całą powagą.

- Ale uważajcie - ostrzegł Władek jakby od niechcenia - jeżeli bulbowcy napadną na wieś podczas
deszczu, woda z okapów zaleje was po same uszy.

- A w czasie suszy posypie się wam za kołnierz płonąca słoma - dodał znów Albert, po czym wszyscy
trzej roześmieliśmy się. Apolinary nareszcie połapał się w czym rzecz.

- Wprawdzie okopy nie leżą pod samymi strzechami, jak powiadacie, ale rzeczywiście znajdują się
trochę za blisko stodół. Nie pomyśleliśmy o tym - przyznał. - W razie pożaru byłoby trochę za ciepło.

- Banderowcy mogliby was wykurzyd bez walki.

- Za to uzbrojenie macie na medal - odezwałem się z nie ukrywanym podziwem. - Co drugi chłopak
ma u was podobno karabin maszynowy.

. - To wszystko z frontu. Uzbierało się trochę po lesie i teraz się przydaje - przyznał z zadowoleniem
dowódca. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę o szczegółach ubezpieczenia wsi, po czym wy łuszczyłem
cel naszej wizyty.

- Za kilka dni obejmę dowództwo samoobrony w Przebrażu - powiedziałem. - Mniej więcej w tym
samym czasie przybędzie w te strony silny oddział partyzantów radzieckich. Interesuje ich szczególnie
linia kolejowa Kiwerce - Równe. Kilka miesięcy temu nawiązałem z nimi współpracę w lasach Karasina
i teraz chcę kontynuowad ją w Przebrażu. Im chodzi przede wszystkim o pomoc tutejszych ludzi: o
przewodników, o informacje, o kwatery. My zaś czulibyśmy się o wiele pewniej, mając w pobliżu tak
silnych przyjaciół.

- Nie wierzę w żadnych partyzantów! - żachnął się Apolinary. - Znam tutejsze lasy jak swoje pięd
palców i nigdzie nie widziałem partyzantów.
- A jednak są. I to całe oddziały partyzanckie - przerwałem. - Widziałem ich wiele razy, rozmawiałem z
dowódcami i spędziłem z nimi niejeden wieczór. Zresztą dali namacalne dowody swojego istnienia i
siły w Karasinie. Rozbili cały posterunek policji. Byłem tam i wiem - dodałem mocniej, widząc, że
przekonad Oliwę będzie mi dośd trudno.

- To podstęp, jasne jak na dłoni! - sprzeciwił się. - Albo upowcy, albo policja ukraioska chcą nas w ten
perfidny sposób zażyd. Po co podchodziliby akurat pod Przebraże, czyli tam, gdzie jest najwięcej
ludności? A gdzie ty się z nimi spotykasz? - zainteresował się po chwili.

- Czasami w lesie, ale najczęściej u siebie w domu. Są tak uprzejmi, że sami przychodzą do mnie.

- I chodzisz tak sam, bez broni? - Apolinary był coraz bardziej zdumiony.

- Sam i bez broni - zaśmiałem się w głos, bo wyobraziłem sobie, że siedzę naprzeciw „Maksa” z
rewolwerem gotowym do strzału.

- Nie do uwierzenia! - wykrzykiwał Oliwa. W koocu zamilkł, szukając widocznie nowych argumentów.

- Zmienisz zdanie, kiedy ich sam zobaczysz. Właśnie chciałem ci zaproponowad spotkanie z nimi.
Pogadalibyśmy o tym i owym. Przyznam się, że oni bardzo liczą na twoją pomoc i współpracę.
Mówiłem im o tobie.

Apolinary był zaszokowany. Nie odezwał się teraz ani słowem.

- No więc niech się pan zgodzi - poparł mnie Rykowski.

- Dobrze, zgadzam się, skoro tak gardłujecie za nimi. Pojadę, ale pod jednym warunkiem: na
spotkanie stawię się uzbrojony po zęby. Nie dam się wziąd żywcem. Odbezpieczę dwa granaty, żeby
wiedzieli od razu, czym może się dla nich skooczyd ta schadzka, gdyby zachciało im się jakichś
kawałów!

- Możesz oczywiście tak zrobid, ale osobiście nie radzę. To byłoby niepoważne. Zresztą w trakcie
rozmowy możesz nieopatrznie spowodowad wybuch, i co potem? Zginą dwaj dowódcy partyzantów,
komendant samoobrony w Rafałówce i komendant samoobrony W Przebrażu. Sama śmietanka ruchu
oporu na Wołyniu. Historia nie wybaczyłaby ci tego! - zażartowałem, ucieszony zgodą Oliwy.

- Nie będzie z niego wielkiej pociechy. Za ostrożny - powiedział Tatarkowski w drodze powrotnej.

– A ja myślę, że będzie - zaoponowałem. - Przypominam sobie, że kiedy powiedziano mi po raz


pierwszy o istnieniu partyzantów, miałem podobną minę. A jak sami przyszli do mnie, musiałem
wyglądad tak samo śmiesznie...

W dwa dni później przekraczałem próg nadleśnictwa w Maniewiczach.

- No, jak tam w domu? - powitał mnie przyjaźnie inżynier Charczun. - Wszyscy zdrowi?

- Zdrowi, ale nie wiadomo na jak długo...

- Jak to, planujecie jakieś choroby?!


- Niestety. Bulbowcy coraz częściej kręcą się w pobliżu Przebraża. Przystąpili widocznie do realizacji
najważniejszego punktu: oczyszczania Ukrainy z Lachów.

- Tu jeszcze jakoś cicho...

- To pozory. Oni się tylko przyczaili. Pewnego dnia wykooczą nas szybko i bez hałasu.

- Niedobrze zaczyna się dziad na Wołyniu. - Moje słowa zaniepokoiły Charczuna.

- Mam prośbę do pana, inżynierze - przystąpiłem do rzeczy.

- O co chodzi?

- Chciałbym prosid o zwolnienie z pracy.

- A cóż to, źle panu tutaj?

- Takiej pracy nigdzie nie znajdę. Jest mi tu rzeczywiście dobrze, spokojnie, ale w Przebrażu
potrzebują młodych ludzi. Prosili mnie, abym objął dowództwo samoobrony...

- I zgodził się pan, oczywiście?

- Tak. Przecież tam jest cała moja rodzina. Będę bronił i jej, i innych rodzin. Zresztą sprzykrzyła mi się
bezczynnośd. Ludzie w moim wieku mają teraz inne zajęcia...

- Słusznie. Mówiąc prawdę, to i ja także myślę o rzuceniu roboty. Obydwaj jesteśmy kawalerami i
możemy ułożyd sobie życie o wiele ciekawiej i pożyteczniej, a że mniej bezpiecznie, to już inna
sprawa... - uśmiechnął się porozumiewawczo.

- Otóż to, coś mi się widzi, że w Przebrażu nie będę mógł narzekad na brak zajęcia.

- No cóż, zgadzam się na paoską rezygnację. Od kiedy chce pan odejśd?

- Natychmiast, to znaczy za dwa lub trzy dni, kiedy uporządkujemy swoje sprawy.

- Doskonale. Życzę powodzenia. Sądzę, że jeszcze nieraz się spotkamy - zakooczył Charczun,
serdecznie ściskając mi dłoo.

W Karasinie z niecierpliwością oczekiwała mnie Irenka.

- Ci dwaj partyzanci co wieczór pytają o pana. Dziś też na pewno przyjdą.

- Mam dla nich dobre wiadomości. I coś mi się zdaje, że rozstaniemy się z Karasinem...

- Dlaczego? - zapytała z niepokojem.

- Wracam do Przebraża.

- A co będzie ze mną?

- Nie martw się. Pójdziesz do oddziału „Maksa”. Jestem pewny, że cię przyjmie. Będziesz tam miała
mniej wygodne życie, ale z pewnością bardziej bezpieczne. Tu cały czas żyjemy z duszą na ramieniu.
Wieczorem rzeczywiście przyszedł „Maks” i major „Mahomet”.

- Jak nasze sprawy? - zapytał „Maks” od progu.

- Ano nieźle. Załatwiłem sprawę przewodników w Przebrażu i Rafałówce. Nie bardzo chcieli wierzyd w
wasze istnienie. Radzili mi, żebym w czasie rozmowy z wami trzymał odbezpieczony pistolet. Tylko że
nie mam pistoletu. A może wy macie przy sobie jakiś zbędny nagan?

- Znajdzie się, czemu nie. Naprawdę nie wierzą, że istnieją partyzanci?

- Są przekonani, że jesteście przebranymi bulbowcami. Z całą pewnością będą początkowo bardzo


nieufni wobec was.

- A to dopiero heca! - zaśmiał się „Mahomet”. - My i bulbowcy! Dobre sobie, co?

- Poznają nas i uwierzą - powiedział „Maks”. - Najtrudniejsze są pierwsze kontakty, później pójdzie
łatwiej. Kim są ci ludzie, z Przebraża, z którymi mamy się spotkad?

- Inżynier Tadeusz Rykowski z Kiwerc...

- Rykowski? Ja go przecież znam! Rozmawiałem z nim kilkakrotnie. To bardzo dobrze, że na początek


będziemy mied znajomego i pewnego człowieka. I kto jeszcze?

- Komendant samoobrony w Rafałówce, Apolinary Oliwa, i Albert Wasilewski, mój kolega z lat
szkolnych. Chłopak bystry i pewny. Można na niego liczyd, i wreszcie... Henryk Cybulski, komendant
Przebraża...

- Fiu, taka szycha! A ilu tam macie tych Cybulskich i do tego Henryków? - zdziwił się „Maks”.

- Jest tylko jeden!

- No dobrze, co o nim wiesz?

- Niewiele - bawiłem się niedomyślnością „Maksa”. - Jest średniego wzrostu, twarz pociągła, blondyn.
Nie wiem, jak się z nim dogadacie, bo nie znosi bimbru!

- Nie szkodzi - mruknął „Maks”, notując w pamięci szczegóły. - Wypijemy sami, z tym nie ma kłopotu.
Jutro jadę do niego.

- Na razie nie ma go w Przebrażu.

- A gdzie go znajdziemy?

- Do dziś był leśniczym w Karasinie, a za dwa dni wraca, by objąd dowództwo...

- A niech cię diabli! - roześmiał się uradowany „Maks”.

- I jeszcze jedno: od pewnego czasu jestem członkiem polskiej organizacji podziemnej. Chciałbym
wiedzied, jakie jest wasze stanowisko w tej sprawie.
- Nam to nie przeszkadza - odpowiedział „Maks”. - Sądzę, że po zagospodarowaniu się w okolicy
Przebraża pomyślimy o nawiązaniu łączności z tą organizacją. Orientujesz się już, jakie są jej cele i
założenia?

- Organizowad się, gromadzid broo, a przede wszystkim szkolid ludzi w dywersji.

- Zgadza się. Przypuszczam, że przy dobrej konspiracji macie szanse wykonad te zadania. Musimy się z
wami porozumied. We wspólnym froncie będzie nam raźniej.

Rozmowa przeciągnęła się do późnej nocy. Omówiliśmy szereg dodatkowych okoliczności, wynikłych
z mojego niespodziewanego awansu. Czasu mieliśmy niewiele. Za kilka dni miałem zniknąd z Karasina.

-- Słuchajcie - przypomniałem sobie w pewnej chwili - mam kłopot z Irenką. Nie mogę jej przecież
tutaj zostawid...

- Jeżeli się nie boi i ma mocne nogi - powiedział po namyśle „Maks” - możemy ją zabrad do oddziału.

- Rozmawiałem z nią. Powiedziała, że pójdzie bardzo chętnie. To dzielna dziewczyna.

- Zabierzemy ją, będzie miała u nas dobrze. Ładna jest, to prawda, ale chłopaki znają mores... -
zakooczył „Mahomet”.

- Dziękuję wam! - Ucieszyłem się z tak pomyślnego obrotu sprawy.

Warunki życia w Przebrażu

W dwa dni później byłem już gotowy do wyprawy. Ósmego maja 1943 roku pożegnałem się z
Jadeszką, z Irenką i wyruszyłem do Przebraża. Po drodze postanowiłem wstąpid do brata, który
mieszkał w Łucku.
Józek czekał na mnie, jakby przeczuwał, że go odwiedzę. Dowiedziawszy się o moich zamiarach,
ucieszył się bardzo. Nadarzała się doskonała okazja do połączenia mojej pracy z zadaniami tajnej
organizacji. Opowiedział mi o aktualnych założeniach organizacji i udzielił wielu istotnych wskazówek.

Przebraże zastałem w żałobie. Tego właśnie dnia pochowano siedemnaście osób zamordowanych
przez bulbowców we wsi Ostrów.

Ta wstrząsająca zbrodnia zasługuje na osobną opowieśd.

Wobec wzrastającego napływu ludności do Przebraża pojawiły się ogromne trudności z


zaopatrzeniem w żywnośd. Miejscowi gospodarze dzielili się z uciekinierami czym mieli, w sumie
jednak było tego niewiele. Brakowało mąki, ziemniaków, tłuszczu. Co odważniejsi wypuszczali się
większymi grupami do sąsiednich wsi po zakupy. Wieści o morderstwach dokonywanych na polskiej
ludności nie mogły ich odstraszyd, głód był silniejszy. Jedna z takich właśnie wypraw wyruszyła na
tydzieo przed moim przybyciem. Dwudziestoosobowa grupa mężczyzn i kobiet udała się na
furmankach do majątku Czetwertnia, położonego w odległości dwudziestu kilometrów od Przebraża.
Po szczęśliwym przybyciu do celu, załadowano na furę ziemniaki i wyruszono w drogę powrotną.

Przed Ostrowem drogę zastąpił im młody, może siedemnastoletni chłopak, uzbrojony w karabin.
Stanął na szosie i pewnym głosem kazał zatrzymad się.

Pierwszą furmankę prowadził Dominik Kowalski. Bez namysłu zszedł z wozu i przybliżył się do
wyrostka, obiecując sobie w duchu, że sprawi mu tęgie lanie. W tym właśnie momencie wyszło z lasu
kilkudziesięciu uzbrojonych ludzi w czarnych mundurach.

- Nie bójcie się, nic wam nie zrobimy - odezwał się jeden z nich po polsku. - Musicie zejśd z drogi i
zaczekad, bo w tym miejscu urządziliśmy zasadzkę na Niemców. Schowajcie się do tego domu -
wskazał jakąś samotną chatę - i siedźcie cicho, aż przyjdziemy po was.

Bez protestu dali się zgromadzid w jednej izbie. „Czarni” odeszli, pozostawiając dwóch wartowników.

Zamknięci w mieszkaniu zorientowali się, że wpadli w pułapkę. Rozpoczęła się dramatyczna narada.
Niektórzy radzili rzucid się na wartowników, rozbroid ich i uciekad, zanim nadejdą pozostali, jednakże
większośd, zwłaszcza kobiety, sprzeciwiła się temu.

- Nie zrobią nam nic złego. Przyjdą i wypuszczą, zobaczycie - uspokajały resztę.

Upłynęło kilka godzin. Nagle rozległy się jakieś strzały, a w kilka minut po tym otworzono drzwi.

- Wychodzid po dwie osoby! - krzyknął ktoś z zewnątrz. »

Pierwsi wyszli gospodarze z Przebraża: Dominik Kowalski i Adam Bergiel.

- Ręce do tyłu! - padł nagle rozkaz. Kilku banderowców rzuciło się na zaskoczonych mężczyzn.
Wprowadzili ich do stodoły i uderzeniami kolb powalili na ziemię.

Kowalski po którymś z kolei uderzeniu odzyskał przytomnośd. Nie otwierał jednak oczu, udając
martwego. Dopiero kiedy obydwaj schutzmani wyszli po następne ofiary, podniósł głowę. Między
deskami stodoły dostrzegł duży otwór. Dotknął ręką towarzysza: Bergiel nie dawał znaku życia.
Kowalski wyczołgał się więc ze stodoły i pobiegł w kierunku lasu. Kiedy przystanął, by zaczerpnąd
tchu, stwierdził z przerażeniem, że całą głowę ma zakrwawioną. Resztką sił powlókł się naprzód, byle
dalej od przeklętego miejsca. Późnym wieczorem doczołgał się do jakiejś stodoły i runął na słomę.

Tymczasem schutzmani wyciągali z domu pozostałych. Kiedy jeden z- oprawców znowu przestąpił
próg izby, osiemnastoletni Czesław Kobylaoski chwycił za lufę jego karabinu. Faszysta wyrwał broo,
cofnął się na podwórko i zaczął strzelad w drzwi.

Kobylaoski dostrzegł w sieni wejście na strych. Nie namyślając się długo, wdrapał się po drabinie.

W tym czasie Franciszek Sinicki i Słowikowski wyskoczyli oknem, ale trafiły ich kule schutzmanów.
Bandyci otoczyli dom i zaczęli strzelad przez ściany i okna. Krupioski upadł przy pierwszym strzale, ale
nie był trafiony. Leżał pod zwłokami towarzyszy.

Kiedy ucichły wszelkie odgłosy życia, schutzmani odważyli się wejśd do środka. Któryś stanął
Krupioskiemu na nodze i uderzył go kolbą. Leżący ani drgnął.

- Toho toże czort wziął! - mruknął schutzman. Kobylaoski, siedząc na strychu, szukał rozpaczliwie
sposobów ucieczki. Wiosną strych był pusty, nie było w nim ani źdźbła siana. Zrobił więc otwór w
poszyciu i wyjrzał na podwórko. Wszędzie kręcili się schutzmani.

Nagle usłyszał, jak jeden z pozostałych w izbie liczy zabitych.

- Odnoho nema! - stwierdził. Któryś z bandytów doradził mu, by sprawdził na strychu.

Kobylaoski zrozumiał, że jest zgubiony. Naraz jego przerażony wzrok spoczął na grubym sznurze
zwisającym spod strzechy. Jakimś instynktownym odruchem chwycił się sznura i podciągnął się pod
samą strzechę.

Zasłaniał go komin. Schutzman zajrzał na strych i nie widząc nikogo, zszedł z drabiny.

Po paru minutach ucichło, banda opuściła zabudowania. Wkrótce Kobylaoski znowu usłyszał na
podwórku czyjeś kroki i rozmowę. Do mieszkania weszły dwie kobiety, mieszkanki tego domu. Widok
pomordowanych nie sprawił na nich żadnego wrażenia. Najspokojniej w świecie zaczęły wyjmowad z
pieca chleb. Wzajemnie ponaglały się do pośpiechu:

- Szwydsze, szwy cisze, szczob Lachy ne priszły i chaty ne spałyły!

Baby wyjęły chleb z pieca, pozbierały najpotrzebniejsze rzeczy i już miały odchodzid, kiedy jedna z
nich przypomniała sobie, że na strychu została wełna.

- Trzeba ją zabrad, szkoda przecież... Kobylaoski słyszał, jak któraś z nich wdrapuje się na górę po
drabinie. Znów podźwignął się na sznurze i trzymając go tuż przy gardle, udał wisielca. Kobieta miała
mocne nerwy. Nawet nie krzyknęła. Podeszła bliżej i trąciła „wisielca”, chcąc widocznie sprawdzid, czy
jeszcze żyje.

Kobylaoski puścił sznur i runął babie na głowę. Rozległ się jej przeraźliwy wrzask i obydwoje spadli do
sieni. Chłopak podniósł się i pognał do lasu.

Tymczasem Kowalski bez czucia przeleżał do samego rana. O świcie skrzypnęły wrota i do stodoły
wszedł gospodarz. Na widok zalanego krwią człowieka zatrzasnął wrota i pobiegł do domu.
To już koniec - pomyślał z rezygnacją Kowalski.

Po chwili gospodarz wrócił w towarzystwie kobiety i dwóch innych mężczyzn. Mówili po ukraiosku.
Ranny musiał wyglądad strasznie, skoro kobieta spojrzawszy na niego wy buchnęła głośnym płaczem.

Gospodarz zapytał, kim jest i skąd pochodzi. Kowalski chciał odpowiedzied, ale z ust jego wydarł się
tylko jakiś bełkot. Nie mógł mówid. Jakieś ośrodki mózgu zostały sparaliżowane.

Jeden z mężczyzn sięgnął do jego kieszeni. Wyjął z niej dokumenty. Teraz dowiedzą się, że jestem z
Przebraża - pomyślał Kowalski - a to znaczy... Było mu już właściwie wszystko jedno.

Tymczasem cała czwórka zaczęła się naradzad, co robid z rannym. Mężczyźni proponowali, żeby
zawiadomid sołtysa, ale kobieta stanowczo zaprotestowała, twierdząc, że sołtys każe go dobid.

Kowalski leżał jak kłoda. Słyszał i rozumiał wszystko, był biernym świadkiem narady, która miała
zadecydowad o jego życiu.

W koocu zapadła decyzja, że należy go odwieźd do rodziny polskiej, mieszkającej w sąsiedniej wsi.
Słyszał, jak wymieniają nazwisko Olszaoskich. Gospodarz poszedł po konie. Prawdopodobnie w
obawie przed sąsiadami wtoczyli wóz aż do stodoły i wyścieliwszy go słomą, ułożyli rannego.

U Olszaoskich podano Kowalskiemu coś do picia. Nastąpił kryzys i ranny stracił przytomnośd na kilka
godzin. Olszaoscy odwieźli go później do Wincentówki, a stąd Ukrainiec Laszuk przetransportował go
do Przebraża.

Tego samego dnia przywlekli się do wsi Krupioski i Kobylaoski.

Ósmego maja silna grupa przebrażan pojechała furmankami na miejsce mordu. Oddziałem dowodził
Franek Żytkiewicz.

Mieszkanie było uprzątnięte, tylko źle wymyte plamy na podłodze świadczyły o tym, że tu właśnie
rozegrała się tragedia. W chałupie zastali kobietę o wyzywającym spojrzeniu. Nie chciała udzielid
odpowiedzi na pytanie, gdzie są ciała pomordowanych. Dopiero gdy zagrożono jej śmiercią,
wyprowadziła ich za stodołę i wskazała świeżo rozkopane miejsce.

Kilkunastoosobowa grupa śmiałków przeżyła przy odkopywaniu ciał nie lada emocję. W odległości
kilkudziesięciu metrów od miejsca mordu przemaszerowały w kilkuminutowych odstępach silne
oddziały bulbowców. Gdyby spostrzegli przebrażaków, ich los byłby przesądzony. Kiedy wszystko
uspokoiło się, dokooczono pracę i wrócono do Przebraża z ciałami zamordowanych.
W poszukiwaniu broni
Przebywając w Karasinie byłem w zasadzie odcięty od wydarzeo, jakie rozgrywały się na Wołyniu od
jesieni 1942 roku do wczesnej wiosny 1943 roku. Dochodziły do mnie tylko jakieś wypaczone wieści o
starciach z ukraioskimi faszystami. Izolowany od świata, mierzyłem te wieści starą, przedwojenną
miarką: ot, znowu jakieś zatargi o miedzę, jakieś zadawnione konflikty między wsiami, załatwiane
teraz „hurtem”, w doskonale do tego nadających się warunkach wojennego bezprawia.

W Przebrażu znalazłem się w samym środku bolesnego węzła. Zdawałem sobie sprawę z
odpowiedzialności, jaka mnie czeka w wypadku wyrażenia zgody na objęcie funkcji komendanta. Ale
na przyjęcie jej gorąco namawiał mnie inspektor „Adam”. W czasie jednej z rozmów z nim
dowiedziałem się, że organizacja, do której należę, nosi nazwę Armia Krajowa. Licząc się z pomocą
organizacji, na co miałem obietnice „Adama”, ostatecznie zgodziłem się zostad komendantem
samoobrony w Przebrażu.

Moim zastępcą został Franciszek Żytkiewicz. Pochodził z Przebraża. Nieposkromiona odwaga,


zamiłowanie do najbardziej niebezpiecznych akcji i zmysł organizacyjny sprawiały, że Franek
Żytkiewicz był świetnym kandydatem na dowódcę.

Albert Wasilewski został adiutantem dowódcy, a jednocześnie wziął na siebie delikatną misję
nawiązania kontaktów z partyzantami radzieckimi. Okazało się później, że mieliśmy dobre wyczucie
zlecając Albertowi tę misję. Nikt nie potrafił tak jak on dogadywad się z partyzantami, szczególnie w
tym pierwszym okresie, często pełnym wzajemnej nieufności, i nikt nie potrafiłby utrzymad w
głębszej tajemnicy faktów współpracy i współdziałania z nimi.

Szefem sztabu samoobrony został Stanisław Olszewski. Był to również cenny nabytek dla Przebraża.
Jego poczucie sprawiedliwości było dla mieszkaoców wsi i uciekinierów niemal przysłowiowe.
Cechowała go całkowita bezstronnośd, co w naszych warunkach było równie ważne, jak sprawnośd
obronna Przebraża.

Oddziały bojowe podniesiono do składu czterech plutonów. Na mój wniosek inspektorat AK


mianował dowódcami plutonów: Marcelego Żytkiewicza, Tadeusza Mielnika, Franciszka
Malinowskiego i mojego brata Władysława. Byli to młodzi, odważni, wypróbowani ludzie, przeważnie
niedawni podoficerowie.

Ponieważ - jak przewidywaliśmy - w tak dużej i różnorodnej społeczności, jaką było podówczas
Przebraże, mogły się wyłonid problemy karno-administracyjne, powołano sąd wiejski. W jego skład
weszli tacy uczciwi i poważni ludzie, jak kierownik szkoły Stanisław Bochniewicz, ksiądz Józef
Szczypta, Marian Sinicki i inni.

Nowe dowództwo ostro wzięło się do roboty. Ustalono plan obrony i coś w rodzaju „polityki
zagranicznej”. Postanowiliśmy konsekwentnie zachowywad pozorną neutralnośd. Chcieliśmy, aby
Niemcy uwierzyli, że jesteśmy grupą ludzi stojących z dala od organizacji i formacji polityczno-
wojskowych, i jeśli już musimy występowad zbrojnie, to tylko w obronie swego życia.

Najpilniejszym zadaniem była dla nas obrona ludności. Postanowiliśmy ściągnąd do obozu
mieszkaoców wszystkich zagrożonych wiosek, nikomu nie odmawiad schronienia. Im więcej ludzi, tym
większe trudności, ale i większe szanse przetrwania: spośród wielu tysięcy uciekinierów łatwiej było
skompletowad liczny i pełnowartościowy oddział samoobrony.
Nasz dotychczasowy obóz, okolony obronnymi zasiekami, był już zbyt ciasny. Wytyczyliśmy nowe
linie umocnieo. Należało teraz wykopad rowy i schrony, ściągnąd z okolicy drut kolczasty, rdzewiejący
jeszcze w lasach.

W dniu 5 czerwca 1943 roku zorganizowaliśmy pierwszą wielką wyprawę po ludnośd. Wyruszyliśmy
na północ, w kierunku Kołek, oddalonych od Przebraża o dwadzieścia kilometrów. Oddziałowi,
liczącemu blisko dwustu ludzi, towarzyszyło kilkadziesiąt furmanek.

Z powrotem jechali z nami ludzie z Taraża, Hołodnicy, Marianówki, Rudnik i kilkunastu pomniejszych
wsi, wioząc ze sobą cały dobytek: żywnośd, pościel, naczynia, tysiące gospodarskich drobiazgów,
często zupełnie zbytecznych. Pędzono też bydło i świnie.

Przysięga partyzantów w lasach Przebraża

Od czasu do czasu gdzieś z dala zaterkotał nieśmiało banderowski karabin maszynowy, ale nic nie
mogło powstrzymad kolumny posuwającej się do przodu. W kierunku, skąd odzywały się strzały,
wysyłałem natychmiast silny patrol, który zmuszał banderowców do utrzymywania przyzwoitej
odległości. Bandy nie zrezygnowały jednak ze stawiania nam przeszkód. Nad Radenką ujrzeliśmy
dogasające szczątki mostu, po którym miała przechodzid nasza kolumna. Forsowanie rzeki zabrało
nam dużo czasu i wywołało wiele zamieszania. Mijając Omelno odetchnąłem z ulgą. Tu już zaczynała
się strefa „naszych wpływów”. Byliśmy szczęśliwi, że tyle ludzi, którzy teraz zasilą naszą obronę,
uratowaliśmy od śmierci. Patrzyłem na twarze mieszkaoców Hołodnicy, Taraża i Marianówki,
widziałem na nich radośd, że zaofiarowano im pomoc, a jednocześnie zadumę nad własnym losem i
troskę o porzucone gospodarstwa.

Po południu dojechaliśmy do Gruszwicy, niewielkiej wsi ukraioskiej.

Długi wąż, furmanek ciągnął się powoli w tumanach kurzu. Nagle drgnąłem. Na przełaj poprzez pola
biegł w naszym kierunku jakiś człowiek i dawał nam znaki rękoma.

- Zatrzymad ostatnie wozy i tylne ubezpieczenie! - krzyknąłem do przodu. Stanąłem wraz z


kilkunastoma uzbrojonymi ludźmi na drodze, czekając na biegnącego. Reszta kolumny pojechała
dalej.
- Panowie! - krzyczał z daleka człowiek. - Panowie, ratujcie nas!

Wreszcie dobiegł do nas i zaczął mówid, z trudem łapiąc oddech:

- W Omelnie zostało kilka polskich rodzin... Zobaczyliśmy was i chcieliśmy dołączyd, ale bulbowcy
zatrzymali nas siłą. Zginiemy, jeśli nie poratujecie. Oni tylko czekają, aż odjedziecie dalej. Pomóżcie
nam! - błagał zrozpaczony.

- Zrzucid graty z wozów, tylko piorunem! - krzyknąłem do chłopców.

Na drodze zakotłowało się od spadających pierzyn, poduszek, miednic, wiader i przeróżnych rupieci.
W chwilę później pędziliśmy w stronę Omelna. Na skraju wsi rozdzieliłem oddział na trzy grupy. Dwie
miały pozostad tutaj, a jedna weszła do wsi.

Słooce kryło się już za lasem, zapadał, zmierzch. Nagle usłyszeliśmy odgłosy strzałów.
Prawdopodobnie grupa, która weszła do wsi, została zaatakowana i przyjęła walkę. Ruszyliśmy na
pomoc. Biegliśmy gęsiego, chyłkiem, po pas zanurzeni w młodym, sypiącym się w kłosy życie. Pole
zasiane zbożem urwało się. Mieliśmy teraz przeskoczyd do następnego łanu, który podchodził do
samych zabudowao, ale dzielił nas od niego szeroki pas polnej drogi. Banderowcy czuwali Ich karabin
maszynowy bił wzdłuż gościoca, blokując nam dojście do wsi.

Przytulony do ziemi wsłuchiwałem się w odgłosy pocisków przelatujących nad naszymi głowami.
Wydawało mi się, że banderowiec strzela cokolwiek za wysoko. Na rozważania nie było czasu.

- Chłopcy - szepnąłem, oglądając się do tyłu - przeczołgam się przez drogę. Jeśli przejdę, wy za mną!

Wysunąłem się z żyta i nagle poczułem, że ktoś łapie mnie za nogę i ciągnie do tyłu.

Jeden z chłopców zatrzymał mnie, sam zaś sprawnie przeczołgał się na drugą stronę drogi.

- Panie komendancie! - zawołał. - Można przechodzid, strzelają za wysoko!

Poznałem go, był to Zygmuś Sinicki. Ten chłopak zawsze musi byd pierwszy! - pomyślałem z
podziwem.

Strzelanina we wsi gęstniała wraz z zapadającym zmrokiem. Wkrótce cała nasza grupa przeskoczyła
drogę i pobiegła w kierunku wsi. Potyczka była już jednak zakooczona. W pobliżu wsi leżało kilku
zabitych banderowców. Wywarło to na mnie duże wrażenie. Nie byłem jeszcze przyzwyczajony do
takich widoków.

Skupione wokół czterech furmanek polskie rodziny trwożnie oczekiwały kooca walki. Gdybyśmy nie
przybyli w porę, ich los byłby przesądzony.

Nasz trzydziestoosobowy oddział całkowicie opanował Omelno. Nikt już nie stawiał oporu. Ocalonym
ludziom kazałem siadad na furmanki i jechad za nami.

Kiedy zbliżaliśmy się już do Przebraża, nagle coś sobie przypomniałem.

- Sinicki, do mnie! Zygmuś zjawił się natychmiast.


- Dlaczego zatrzymałeś mnie wtedy na drodze? Wiesz, jak to się nazywa w regulaminie wojskowym? -
zrobiłem groźną minę.

- Wiem, panie komendancie - odpowiedział z rozbrajającą szczerością. - Pomyślałem sobie, że jak


mnie zabiją, to takich jak ja jest dużo, ale komendant jest jeden. Po prostu tak sobie
wykalkulowałem...

- Cieszę się, że jesteś odważny i dbasz o dowódcę, ale w przyszłości bardziej uważaj na siebie -
klepnąłem go po ramieniu.

- Tak jest! - odparł stając na bacznośd.

W Przebrażu zapanował nieopisany rozgardiasz. W pośpiechu upychano rozbitków i ich mienie do


poszczególnych domów. W zabudowaniach mojego ojca aż huczało od ryku, kwiku, gęgania i
gdakania. Wszędzie kręcili się nowi ludzie, znoszono tobołki, worki, zawiniątka, poduszki i pierzyny.

Dopiero około północy zapanował jaku taki spokój. Zmęczeni całodziennym marszem, walką i
rozdzielaniem kwater padliśmy bez sił na krzesła.

- To nie sztuka przyprowadzid tyle narodu - sapnął Żytkiewicz - teraz dopiero zaczną się kłopoty.
Rozmieścid wszystkich, nakarmid, zaopatrzyd...

- Tak - przerwał mu Albert - w ciągu jednego dnia z Przebraża zrobiło się spore miasto. I jak pomyślę,
ile musimy mied, ot, chociażby chleba, to słabo mi się robi!

- Nie ma innego wyjścia. Nie możemy przecież zostawid tych ludzi na pastwę losu... A z głodu nie
pomrzemy, zobaczycie! - próbowałem ich pocieszad.

Zdawałem sobie sprawę, że pocieszam i ich, i siebie trochę na wyrost. Ja też wiedziałem, że
prawdziwe kłopoty dopiero się zaczną.

A Przebraże zagęszczało się z dnia na dzieo. Ludnośd ściągała do nas sama lub pod eskortą naszych
oddziałów. Zawsze wyruszaliśmy w silnej obstawie. Coraz częściej dochodziło do ostrych stard z
bandami. Przeszkadzały nam, jak tylko mogły, dążąc do rozdrobnienia ludności polskiej i
uniemożliwienia jej wspólnej obrony.

Wypady przeprowadzaliśmy szybko, niespodziewanie, w najmniej oczekiwane miejsca. Zanim


nacjonaliści zdołali zgromadzid większe siły, już wieś była pusta, dobytek załadowany na furmanki, a
kolumnę gęsto otaczali uzbrojeni konwojenci.

Do kooca czerwca 1943 roku najbardziej zagrożone wsie wokół Przebraża były już ewakuowane. Pod
koniec miesiąca sprowadziliśmy jeszcze około trzech tysięcy ludzi z Kołek, małego miasteczka
położonego nad Styrem. Liczba uciekinierów wzrosła do nieprawdopodobnej, jak na nasze warunki,
sumy osiemnastu tysięcy! Mimo to napływ nie ustawał.

Obszar wsi nie wystarczał już do zakwaterowania wszystkich. Powołaliśmy nowe komitety
opiekuocze, mające troszczyd się o wyżywienie i zakwaterowanie ewakuowanych. Nasz obozowy
organizm wymagał coraz większej sprawności organizacyjnej. Tworzyliśmy już jak gdyby małe
paostewko z własnym wojskiem, administracją i wymiarem sprawiedliwości.
Najgorzej przedstawiała się sprawa mieszkao. U każdego bez wyjątku gospodarza gnieździło się teraz
po kilka rodzin, a i tak nie wszyscy znajdowali dach nad głową. Znowu więc wytyczyliśmy nowe
granice obrony, a w pobliskim lesie ludnośd przystąpiła do budowy baraków mieszkalnych.

Uciekinierzy z okolicznych wiosek, którzy znaleźli schronienie w Przebrażu

Trzeba przyznad, że gospodarze z Przebraża wykazali w tych dniach właściwą postawę obywatelską.
Tragiczne wydarzenia wyzwoliły w nich poczucie solidarności, ofiarnośd, a nawet poświęcenie.
Podczas przydzielania kwater, zbierania dobrowolnych lub nakazanych ofiar dla rozbitków nikt nie
protestował, nie krzywił się, nie odmawiał. Dzielono się z uciekinierami czym kto miał: mąką,
ziemniakami, mlekiem, odzieżą. Wszyscy czuli się członkami jednej ogromnej społeczności,
zagrożonej tym samym niebezpieczeostwem. Stawką było tu życie, sprawy materialne przestały mied
istotne znaczenie. Wszyscy rozumieli, że jedynym ratunkiem jest zgoda, wzajemne zrozumienie i
zdyscyplinowanie. Z tymi sprawami dowództwo nigdy nie miało kłopotu.

Był czerwiec. Z nastaniem lata faszyści ukraioscy wzmogli swoją działalnośd. Wieści o tragediach
całych wsi polskich nieustannie dochodziły do naszych uszu. Życie wokół Przebraża wymarło, jak po
przejściu jakiejś straszliwej zarazy. Staliśmy się jedynym w promieniu wielu kilometrów skupiskiem
polskiej ludności. Gdzieś dalej broniły się jeszcze inne ośrodki samoobrony, ale w tym czasie
wiedzieliśmy o sobie bardzo mało.

Coraz częściej dochodziły do nas informacje o planowanym napadzie na Przebraże. Wiedzieliśmy, że


wcześniej czy później musi dojśd do decydującej rozprawy. Wiedzieliśmy też, że im później nastąpi
ten atak, tym większe będziemy mied możliwości skutecznej obrony. Nasza siła wzrastała z każdym
dniem, przybywało broni i ludzi chętnych do walki.

Musieliśmy stale uaktualniad plan obrony, dokonywad zmian w systemie okopów, a przede wszystkim
zdobyd więcej broni, co pozwoliłoby w krótkim czasie dokonad reorganizacji naszych plutonów w
kompanie. Sprawa ta mogła mied decydujące znaczenie dla innych, słabszych ośrodków samoobrony.
Sądzono powszechnie, że upadek Przebraża będzie oznaczał klęskę innych placówek.
Pertraktacje i spotkania
Zanim doszło do decydujących stard z Przebrażem, banderowcy zainscenizowali kilka spotkao z
przedstawicielami naszej obrony.

Projekt pierwszego spotkania delegatów obydwu stron wyszedł od banderowców z Trościaoca i


Jaromla. Pośredniczył w tym Albin Kamioski, przodujący gospodarz z Zagajnika, znany jeszcze sprzed
wojny mieszkaocom okolicznych wiosek. Spotkanie odbyło się w pobliskiej wsi Zagajnik. Przybył tylko
jeden banderowiec. Zorientowaliśmy się, że bardziej mu chodzi o wysondowanie naszych opinii,
poznanie naszego systemu obrony niż o osiągnięcie porozumienia. W tej sytuacji do rozmów nie
doszło.

Nie zrezygnowaliśmy jednak z możliwości rokowao i dlatego postanowiliśmy spotkad się ponownie w
Przebrażu, tym razem z liczniejszą delegacją, i zaproponowad pokojowe rozwiązanie naszych spraw.

Tym razem na spotkanie przybyło trzech banderowców. Z naszej strony uczestniczyli w nim: szef
sztabu Olszewski, Albin Kamioski, Franciszek Żytkiewicz, Wasilewski i ja. Wtedy jeszcze naprawdę
łudziliśmy się, że może dojśd do porozumienia.

Przyjęliśmy delegację jak wysłanników pokoju, i pełni nadziei zasiedliśmy w mieszkaniu mojego ojca.

- Nareszcie spotkaliśmy się z wami - zaczaj Albin Kamioski. - Chcielibyśmy, aby dzisiejsze spotkanie
zapoczątkowało okres innych stosunków między nami. Ta walka do niczego nie doprowadzi.
Najwyższy czas podad sobie ręce i złożyd broo. Mamy wspólnego wroga, któremu najbardziej zależy
na tym, abyśmy się wzajemnie wyniszczyli. Nie czas teraz na wypominanie sobie tego, co było. W
imieniu dowództwa Przebraża proponuję przerwad walkę, skooczyd z napadami i przywrócid między
wioskami polskimi i ukraioskimi normalne, dawne stosunki.

Kamioski mówił zwięźle, lecz z przejęciem. Kiedy zamilkł, nasze oczy spoczęły na twarzach delegatów.
Byli to gospodarze z Trościaoca i Jaromla. Kamioski znał ich osobiście, nam również nie byli obcy.

Delegaci patrzyli na siebie, zachęcając się wzajemnie do zabrania głosu. Zapadła chwila ciszy.
Konkretna propozycja Kamioskiego, wymagająca jasnej odpowiedzi, wyraźnie ich speszyła.
Spodziewali się zapewne nie zobowiązujących, wstępnych dyskusji, w czasie których można będzie
rozejrzed się w tym i owym, poznad nastroje, umówid następne spotkanie. Na zajęcie stanowiska
wobec konkretnych propozycji Kamioskiego nie byli przygotowani.

-My, gospodarze z Trościaoca i Jaromla – odezwał się wreszcie najstarszy z nich - chcemy także
spokoju. Mamy swoją ziemię i nie potrzebujemy waszej. Nam także zależy na tym, aby spokojnie
wyjśd w pole, zebrad to, co matka-ziemia urodziła. Ale teraz inne czasy. Nie my tu rządzimy...
Przyszliśmy do was po zgodę, kazali nam zapytad, co wy na to, ale nic obiecywad nie możemy -
kooczył pochmurnie.

- Wiemy o tym - powiedziałem - że sami nic nie zadecydujecie. Kieruje wami Ukraioska Powstaocza
Armia, ale jej przywódcy nie martwią się, że ludzie niepotrzebnie giną i że kraj pustoszeje. Wkrótce
przyjdą żniwa. Kto to wszystko zbierze? Kto skosi zboże, zwiąże, wysuszy i zwiezie, jeśli będziemy do
siebie strzelad? Jak przeżyjemy zimę, my i wy? Niemcy ani nam, ani wam nie dadzą. Chętnie
natomiast zabiorą wszystko, co zdołamy uratowad. Ale tego jakoś wasi dowódcy nie widzą.
- Widzą, panoczku, widzą - przerwał jeden z milczących dotąd delegatów. - Tylko że im „samostijna”
Ukraina w głowie, chodby zniszczona, spalona. Stale przypominają, gdy tylko chcemy się z wami
dogadywad: „Trzeba poczekad, pocierpied, dopiero potem będzie wolna Ukraina i ziemia dla każdego
aż po horyzont”.

- To po co was tu przysłali? - zdenerwował się Olszewski. - Na przeszpiegi?

- Chcieli wiedzied, co Lachy myślą. I zaprosid waszego komendanta do Jaromla.

- Do Jaromla nie pojadę - powiedziałem spokojnie, ale stanowczo. - Jeśli wasz komandyr chce się z
nami spotkad, proszę bardzo, ale na neutralnym terenie.

- Nie wierzycie nam? My nie baliśmy się do was przyjechad...

- Bo wiecie, że nigdy pierwsi nie napadamy i potrafimy uszanowad posłów.

- Nie chcecie w Jaromlu, to można gdzie indziej - zaproponował najstarszy z Ukraioców, wyraźnie
unikający sprzeczki. - Tylko powiedzcie, gdzie.

- Dobrze, niech będzie jutro koło Jaromla. W lasku przy skrzyżowaniu dróg. Po trzy osoby, bez broni.

- Zgoda.

Nazajutrz o ustalonej godzinie znaleźliśmy się na umówionym miejscu. Wasilewski, Kamioski i ja


przyszliśmy bez broni. W odległości kilkuset metrów rozlokowała się w krzakach i w pobliżu drogi
Jaromel-Józefin kilkunastoosobowa grupa ubezpieczająca. Był tam między innymi Zygmuś Sinicki ze
swoim nieodłącznym erkaemem.

Znając dotychczasowy rozwój wypadków, byliśmy przygotowani na najgorsze. Natychmiast po


przybyciu na miejsce skonstatowaliśmy, że jesteśmy pod obserwacją grupy bulbowców ukrytych w
lesie. Nad bezpieczeostwem wysłanników czuwały więc obydwie strony.

Upowców przyszło trzech - dwóch z poprzedniej delegacji i jeden, znacznie od nich młodszy, o
bystrym, a zarazem ponurym spojrzeniu.

- Znam tego młodego - szepnął Albin Kamioski. - To Waśka Kałuż, kolega szkolny Szczepana.

- Dobryj deo.

- Dzieo dobry.

- No, jak tam wasi komandyrzy - zapytałem beztrosko - namyślili się?

- Nasi komandyrzy nigdy długo się nie namyślają - odpowiedział młody, patrząc na Albina
wyzywająco.

- Wiemy o tym, wiemy... - wtrącił Kamioski.

- Popierają waszą propozycję przerwania walki - ciągnął Waśka, nie zrażony uwagą Kamioskiego - i
chcą się z wami spotkad w większym gronie, żeby Omówid dokładnie warunki ugody.
- Jeszcze raz? Już po raz trzeci zbieramy się w komplecie, wychodzimy wam naprzeciw, ale waszych
komandyrów jeszcze nie widzieliśmy.

- Nie wiadomo, czy nie widzieliście - dumnie odparł Waśka. - Może tak nie jest. A chcecie zobaczyd
więcej, to naznaczymy spotkanie.

- Przecież spotkaliśmy się...

- Tu nie miejsce na spotkania. Spotkajmy się w Domaszowie.

Teraz już sprawa była dla nas zupełnie jasna. Bulbowcy po prostu chcieli całe nasze dowództwo
wciągnąd w zasadzkę. Domaszów znajdował się jakieś sześd kilometrów za Jaromlem. Spotkanie w
Jaromlu już im nie odpowiadało. Wiedzieliśmy oczywiście, dlaczego. Jaromel położony był w lesie. A
w lesie obydwie strony mogłyby zgromadzid dowolną liczbę uzbrojonych ludzi do ochrony swoich
delegatów. Domaszów natomiast leżał wśród pól. Można było z dużej odległości policzyd wszystkich
zbliżających się ludzi. Nie znając siły przeciwnika, musielibyśmy zdemaskowad swoje siły przed
rozpoczęciem rozmów.

- Powiedzcie swoim komandyrom - powiedziałem zdenerwowany tą bezczelną prowokacją - że mogą


się z nami spotkad tylko tutaj, w tym miejscu. Zostawiamy wam trzy dni do namysłu. Za trzy dni
przyjdzie tutaj nasz człowiek, który przyniesie nam waszą ostateczną odpowiedź. Zgoda?

- Zgoda. Po jednym człowieku?

- Po jednym...

Tak więc trzecie z kolei spotkanie nie przyniosło spodziewanych rezultatów. Wracaliśmy do obozu
zawiedzeni i wściekli.

- To ten Waśka był kolegą szkolnym Szczepana? - zapytałem Kamioskiego, przypomniawszy sobie jego
pośpieszną informację przed rozpoczęciem rozmów.

- Tak, chodzili razem do szkoły, ale nie widzieli się od kilku lat.

- Mam nadzieję, że nie zmienił się tak, jak inni...

- O kim mówisz?

- A chociażby Saczko-Saczkowski. Albo Jaromelec... Powiesili własne żony. To fakty. Takich faktów
można przytoczyd więcej.

- Obłęd jakiś. Nie mieści mi się to wszystko w głowie.

Po trzech dniach wysłaliśmy na umówione spotkanie swojego delegata. Był nim Szczepan Kamioski.
Nie bał się iśd sam. Nie wiedział nawet, że kilku chłopców ruszyło za nim, aby czuwad w pobliżu.

Z przeciwnej strony zjawił się również tylko jeden Ukrainiec: Waśka. Poznali się natychmiast.

- Waśka, ty u bulbowców?! - wykrzyknął Szczepan z udanym zdziwieniem.


- Tak trzeba - odparł Waśka po ukraiosku. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Szczepan na
wszelki wypadek także wsunął dłoo do kieszeni. Ale Waśka wyciągnął tylko ulotkę. - Przeczytaj,
zrozumiesz!

Kamioski wziął ulotkę. W nagłówku widniało znane mu hasło, wydrukowane dużymi literami: „Smert
Lacham, żydiwsko-moskowskoj komunii”

Oddał ulotkę bez słowa.

- Co ze spotkaniem?

- Niech wasi przyjadą do Domaszowa.

- Gadaj zdrów. Tylko to kazali ci powiedzied?

- Tak, tylko to.

- To bywaj, Waśka. Powiedz swoim komandyrom, żeby wypchali się sieczką. Jeżeli kiedyś jeszcze
zechcą wciągnąd nas w pułapkę, to niech przynajmniej wymyślą coś mądrzejszego. Na takie głupie
kawały nie nabierzecie nas. Znamy się nie od dziś.

Kamioski wyciągnął rękę na pożegnanie. Bulbowiec zawahał się, ręka Szczepana zawisła w powietrzu.

- Nie, to nie! - powiedział wesoło. - Chodby i po tym widad, jak chcecie ugody.

- Proklatyj Lach! - wycedził nacjonalista.

Próby porozumienia Spełzły więc na niczym. Upowcy jeszcze bardziej wzmogli swoją aktywnośd.
Świetnie uzbrojona, ale słaba liczebnie Rafałówką bez przerwy odpierała teraz kąśliwe ataki
okolicznych band. Wieś trwała nie zdobyta, ale niemal codziennie ktoś ginął, ktoś zostawał ranny,
płonął dom lub stodoła. Siły obrony były zbyt szczupłe, by odeprzed napastników na bezpieczną
odległośd. Broniono się z okopów.

Sąsiadujące z Rafałówką Hawczyce jawnie już współpracowały z bandami. Stąd, pod osłoną
zabudowao, Ukraiocy urządzali polowania na mieszkaoców Rafałówki.

Koncentracja band w bezpośrednim sąsiedztwie mogła zagrażad także Przebrażu. Aby pozbawid
bandytów dogodnej osłony i utrudnid im dalsze napady, uderzyliśmy na Hawczyce. Znaczna częśd
bandy została rozbita, reszta wycofała się do okolicznych lasów. Rafałówką mogła wreszcie
odetchnąd.

Przebraże zaczynało coraz bardziej odczuwad brak lekarstw i opatrunków. Prawie bez przerwy
mieliśmy przypadki poważnych zachorowao, byli także pierwsi ranni w potyczkach z bandami. Od
czasu do czasu doktor Kałużyoski przemycał do nas ze szpitala w Kiwercach trochę leków i
opatrunków, ale była to przysłowiowa kropla w morzu.

Były felczer z Trościaoca, Błażejczyk, przypomniał sobie, że tuż przed nadejściem Niemców miejscowa
apteka została rozbita, a wszystkie leki Ukraiocy ukryli u jednego ze swoich gospodarzy.

Dokładnie przeprowadzony wywiad doprowadził do wykrycia schowka. Mieścił się on u pewnego


mieszkaoca Trościaoca, w domu stojącym na samym kraocu osady. Postanowiliśmy zrobid wypad po
lekarstwa. Do akcji wyznaczyliśmy około czterdziestu ludzi. Na czele wyprawy stanął szef sztabu
Olszewski. Po wejściu do Trościaoca wywiązała się krótka walka z miejscowym oddziałem UPA.
Banderowcy zostali wyparci na drugi koniec osady. W tym czasie częśd naszych ludzi zabrała się do
ładowania lekarstw na furmanki.

Upowcy nie dali za wygraną. Kiedy zorientowali się, że celem wyprawy jest tylko zdobycie apteki,
usiłowali ponownie wedrzed się do osady. Ich atak powstrzymano ogniem z przydrożnego rowu.

Mój brat Munek zaszedł banderowców od tyłu. Jego niezawodny automat zmusił najbliższych
banderowców, zaczajonych za węgłami chat, do wycofania się. Przekonany, że Ukraiocy tym razem
na dobre uciekli z pola walki, wyszedł na drogę, zachęcając chłopców do pościgu.

W tym momencie padł strzał. Munek upadł. Kilku chłopców z osłony pobiegło za upowcami, a inni
zajęli się rannym. Postrzał był bardzo ciężki. Pocisk niemal roztrzaskał jedną stronę twarzy.

Tymczasem ładowanie lekarstw dobiegło kooca. Oddział zrezygnował z dalszego pościgu za bandą i
wycofał się w kierunku Przebraża.

W obozie przebywał właśnie doktor Kałużyoski, wizytujący naszych chorych. Po założeniu opatrunku
zawieziono Munka do Łucka. Ranny znalazł się w prywatnym szpitaliku prowadzonym przez doktora
Biłobrama.

O wszystkich tych wydarzeniach dowiedziałem się w Łucku, gdzie właśnie załatwiałem z inspektorem
AK sprawę pomocy materialnej dla uciekinierów. Doktor Biłobram pocieszył mnie, że życiu Munka nie
zagraża niebezpieczeostwo, ale twarz będzie miał zeszpeconą dwiema dużymi bliznami.

Poszedłem na salę chorych. Głowa Munka tonęła w bandażach. Był przytomny, ale nic nie mógł
mówid. Gestami tylko dawał mi do zrozumienia, że moja obecnośd jest tu zbyteczna, że powinienem
jak najszybciej wracad do Przebraża.

W Przebrażu nie byłem już od trzech dni. Kiedy wróciłem, byłem zachwycony plonem wyprawy po
lekarstwa. Plonem, który okupiony był jednak bardzo wysoką ceną.

Co kilka dni jeździłem do Munka, pocieszałem go i przekazywałem mu aktualne wieści z obozu. Chory
szybko wracał do zdrowia, ale do zupełnego wyzdrowienia było jeszcze daleko.

W tym czasie nie wiedziałem jeszcze, że zanim Munek wyzdrowieje, w szpitalu znajdzie się mój drugi
brat, Władek.

Kompania posuwała się szybko naprzód. To był nasz popisowy „egzaminacyjny” marsz. Mieliśmy
wykazad, że siedząc za drutami zasieków nie zaśniedzieliśmy w okopach i kiedy trzeba, potrafimy
odwalid kawał drogi, wykonad zadanie bojowe i wrócid do obozu.

Marsz miał charakter dwiczebny. Penetrując najbliższe okolice, chcieliśmy zorientowad się w
zamiarach przeciwnika, jego rozlokowaniu i sile oddziałów.
Szliśmy w kierunku Trościaoca. Później, nie zmniejszając tempa, wzięliśmy kurs na Jaromel, by
minąwszy Zofiówkę, wrócid przez Jaromel i Zagajnik do Przebraża. W sumie ponad dwadzieścia
kilometrów z pełnym obciążeniem: granatami, zapasowymi magazynkami i amunicją.

Przez Jaromel, niewielką wieś ukraioską, jawnie współpracującą z bandami, wrogo nastawioną do
okolicznych wiosek polskich, żołnierze szli spokojnie, nikogo nie zaczepiając. Wiedzieli bowiem, że
dowództwo nie pobłaża żadnym próbom niepokojenia ludności cywilnej. Wieś odprowadzała nas
trwożnymi spojrzeniami zza uchylonych drzwi i odsuniętych firanek.

- O, jak wieją - wskazał przed siebie partyzant, idący w pierwszej dwójce. - Szkoda, że są na koniach,
popędziłoby się kota tym bohaterom.

Istotnie, dostrzegliśmy przed sobą kilku uzbrojonych jeźdźców szybko oddalających się w kierunku
Zofiówki. Wkrótce zniknęli za zakrętem drogi.

Nie uszliśmy jednak daleko, gdy w odległości kilkuset metrów przed nami ukazał się jakiś duży
oddział. Zaalarmowany widocznie przez patrol konny, sprawnie rozsypywał się w tyralierę.

- Wszyscy do rowów!

Droga opustoszała. Rowy po obu stronach drogi zapełniły się ciemnymi czuprynami chłopców,
przygotowujących się do walki. Zapadła pełna oczekiwania cisza. Przeciwnik był jeszcze dosyd daleko i
wyraźnie nie miał zamiaru pchad się pod nasze pociski. Podobnie jak my zaległ w rowach.

Franek Malinowski wyszedł na drogę, aby móc lepiej obserwowad ruchy przeciwnika. Po tamtej
stronie, niemal w tej samej chwili, ukazał się także jakiś człowiek. Wykonał kilka szerokich ruchów,
zachęcających do zbliżenia się.

- Zapraszają nas na papierosa - rzucił Franek przez ramię. - Idziemy?

- Czemu, nie? Ale taka fajka pokoju może byd bardzo niezdrowa - odpowiedziałem w tej samej
tonacji. - Poczekaj jeszcze chwilę.

Tamten ponowił zaproszenie. Wyszedłem z rowu i stanąłem obok Franka.

- Zaczekaj - powstrzymał mnie ręką - pójdę sam. - Z przejęcia mówił szeptem, jakby tamci mogli
usłyszed.

Teraz obydwaj - Franek i tamten - zbliżali się ostrożnie do siebie. Przestrzeo między nimi malała coraz
bardziej. Zamienili kilka słów, po czym Franek odwrócił się i skinął na mnie. Ruszyłem w ich kierunku,
starając się odgadnąd, ile luf skierowanych jest teraz we mnie.

Od oddziału przeciwnika odłączył się drugi mężczyzna - niski i krępy. Szedł w moim kierunku.

Na miejsce spotkania przyszedłem pierwszy. Po chwili nieznajomy podszedł do nas i wyciągnął rękę:

- Kapitan Dubów - przedstawił się.

- Z kakogo otriada?

- Miedwiediewa.
- Cybulski. Komendant Przebraża.

Znajomośd została zawarta. To było moje pierwsze spotkanie z partyzantami radzieckimi po powrocie
z Karasina. Obydwa oddziały wyszły z ukrycia.

Po krótkiej rozmowie z kapitanem Dubowem uzgodniliśmy termin następnego spotkania na dzieo 20


czerwca.

Z dalszego marszu już zrezygnowaliśmy. Oddział radziecki pomaszerował w kierunku Wielkiego Lasu,
my zaś wróciliśmy do Przebraża.

Tak więc moje starania o nawiązanie łączności z partyzantami radzieckimi, działającymi w rejonie
Przebraża, zostały uwieoczone sukcesem w zupełnie przypadkowy sposób. „Maksa” i „Mahometa”
jeszcze w naszej okolicy nie było, miałem nadzieję, że zawitają tu wkrótce.

W kilka dni później w towarzystwie kilku najbliższych kolegów wybrałem się na ponowne spotkanie z
partyzantami Miedwiediewa. W odległości dziesięciu kilometrów od Przebraża, w byłych lasach
radziwiłłowskich, czekała na nas grupa partyzantów radzieckich. Po przywitaniu zasiedliśmy w cieniu
wysokich sosen. Zadymiły potężne skręty, posypały się rozmowy na temat uzbrojenia, leśnego życia,
dotychczasowych walk. Zapanował znakomity nastrój.

- Czy to wy spotykaliście się z partyzantami w Karasinie? - spytał jeden z oficerów, przyglądający mi


się uważnie od początku spotkania.

- Tak, z „Maksem” i „Mahometem”. Skąd o tym wiecie?

Zamiast odpowiedzi podał mi małą karteczkę. Teraz już wiedziałem, skąd wie o moich kontaktach z
partyzantami. Odchodząc z Karasina ustaliłem z „Maksem” wspólne hasło. Na tej właśnie karteczce
napisałem je własnoręcznie. Miało ono ułatwid nam ewentualne spotkanie. Hasło brzmiało: „Ksiądz
Doktor”.

- Dostaliście od „Maksa” tę kartkę?

- Nie, od pułkownika Bryoskiego - odpowiedział partyzant.

To, że hasło znalazło się w posiadaniu ludzi z oddziału Miedwiediewa, świadczyło o ścisłej współpracy
poszczególnych oddziałów radzieckich. Widocznie Miedwiediew przechodząc na nasze tereny
zasięgał u „Maksa” informacji o ludziach, z którymi może się porozumied w okolicy Przebraża.

- Pułkownik Bryoski przekazał nam tę kartkę i nazwiska kilku ludzi, z którymi możemy bez obawy
nawiązad tutaj kontakty - powiedział kapitan Dubów, jakby odgadując moje myśli. - Wasze nazwisko
znalazło się na pierwszym miejscu. Przypadek sprawił, że spotkaliśmy się wcześniej. Mam do was
dwie sprawy, a właściwie prośby - ciągnął dalej. - Bardzo nam zależy na nawiązaniu kontaktów z
jeocami radzieckimi z Łucka. Moglibyście nam w tym pomóc?

- Chętnie.

-- W jaki sposób to zrobicie? Sami czy przez znajomych?


- Mam brata w Łucku. Pracuje w tartaku, a wiem, że Niemcy stale zatrudniają w tartaku radzieckich
jeoców.

- Doskonale. Jeśli pracuje razem z jeocami, to rzeczywiście sprawa jest o wiele prostsza. Chcemy
pomóc naszym żołnierzom w organizowaniu ucieczek. Chodzi o to, aby jak największa ich liczba
zasiliła oddziały partyzanckie. Wśród jeoców są tacy żołnierze i oficerowie, których doświadczenie
bojowe jest o wiele cenniejsze niż doświadczenie niejednego partyzanta.

- Z całą pewnością - potwierdziłem.

- Kto będzie jeździł do Łucka?

- Mogę jeździd sam.

- A czy moglibyście nam ułatwid bezpośrednie spotkanie z waszym bratem?

- Zrobi się. Najlepiej będzie, jeśli ściągnę go do Przebraża. Tu pogadacie sobie swobodnie o
wszystkim.

- Świetnie. I jeszcze jedno: potrzebujemy przewodnika. Takiego, który doskonale zna okolicę i
jednocześnie nie boi się strzelaniny. Musi to byd człowiek pewny i odważny.

- Tę sprawę uzgadniałem już z „Maksem” w Karasinie. Od dawna mam dla was kilku ludzi. Dostaniecie
któregoś z Rafałówki. Stamtąd jest już tylko godzina drogi na tory.

- A teraz sprawa kontaktów z wami, w Przebrażu...

- Wolałbym poza obozem - odparłem. - Boimy się Niemców, a wśród tylu tysięcy ludzi może się
znaleźd donosiciel. Umówimy się tak: mój zastępca Wasilewski - wskazałem na Alberta - będzie
przychodził do was, powiedzmy co trzeci dzieo. Informujcie go o każdej zmianie postoju, a wtedy nie
stracimy łączności.

- My praktykujemy jeszcze inny sposób łączności z ludnością cywilną. Za pomocą tak zwanej zielonej
poczty. Są to stałe miejsca w lesie, coś jakby skrzynki pocztowe. Na wypadek niebezpieczeostwa lub
urwania się łączności, pozostaje jeszcze sygnalizacja świetlna, ale to już w ostateczności, w nagłych
potrzebach.

Sygnały świetlne zdradzają miejsce pobytu. Te sprawy jeszcze ustalimy. Na razie muszę powiedzied,
że bardzo cieszę się z osiągniętego porozumienia. Nareszcie jesteśmy u celu... Wiecie, po tych dwóch
wypadkach z ostrzelaniem naszych partyzantów przez waszą stronę byliśmy już przygotowani na
najgorsze...

-- Skąd mieliśmy wiedzied, że to wasi ludzie? Jeśli znacie podstępy upowców, nie możecie mied do nas
żalu. Tu nasi jeszcze nie bardzo chcą wierzyd w istnienie partyzantów. Dla nich każdy obcy z bronią w
ręku to tylko upowiec.

- Teraz przekonają się, że jest inaczej.

- Mam wrażenie, że już się przekonali.

Przy pożegnaniu kapitan Dubów powiedział z uśmiechem:


- Odprowadzimy was. Możecie już ściągad ubezpieczenie.

- Jakie ubezpieczenie?

- No... waszą osłonę. Nie powiecie chyba, że jest was tylko pięciu?

- I ani jednego więcej! - wykrzyknąłem zdumiony.

- To niemożliwe. Nie baliście się?

- Kogo? Was?

- A chodby i nas.

- To nie miałoby sensu - uśmiechnąłem się. - Wiedziałem, że nie macie w stosunku do nas złych
zamiarów. Zresztą widzę, że i was jest niewielu. Razem z wartownikami chyba ze dwunastu.

- Hu? - Tym razem roześmiał się Dubów. - Zdradzę wam, że jest nas co najmniej dwustu.
Stacjonujemy tutaj całym oddziałem.

- O, w takim razie - zrobiłem poważną minę - na najbliższe spotkanie przyjdzie nas co najmniej dwa
razy więcej.

Albert Wasilewski, drugi zastępca komendanta samoobrony w Przebrażu

Na drugi dzieo pojechałem do Rafałówki. Oliwa, ucieszony osiągniętym porozumieniem, zobowiązał


się przysład do mnie przewodnika. Był nim Stefan Guglarz, mieszkający w odległości zaledwie kilku
kilometrów od torów. Skontaktowaliśmy go z partyzantami i odtąd Guglarz zawsze chętnie służył im
swoją doskonałą znajomością terenu. Przeprowadzał minerów przez niebezpieczne miejsca,
wskazywał dogodne do minowania odcinki torów. Dzięki jego pomocy coraz częściej wylatywały w
powietrze cenne transporty wroga idące na wschód.

Jednocześnie Wasilewski załatwiał sprawy w Łucku. Porozumiał się z moim bratem Józkiem i wspólnie
z przedstawicielami partyzantów ułożyli plan werbunku jeoców, opracowali siatkę kontaktów.
Jeoców, którym udało się wyrwad spód „opieki” niemieckich wartowników, natychmiast kierowano
na umówione miejsce, skąd przez Przebraże szli do oddziałów partyzanckich. Najpierw do
Miedwiediewa, później do Prokopiuka i „Maksa”.

W ten sposób latem 1943 roku udało się nam uratowad kilkuset jeoców, którzy zasilili oddziały
partyzanckie.

Akcja ta trwała nieprzerwanie do jesieni. Niemcy nie zdołali zapobiec ucieczkom. Ochrona jeoców
wymagałaby co najmniej podwójnej liczby wartowników i policji ukraioskiej. Jeocy znikali zresztą nie
tylko podczas robót. Nieszczelne okazały się nawet wagony kolejowe, co z kolei było zasługą kolejarzy
z Łucka i Kiwerc.

W koocu czerwca Wasilewski, który po spotkaniu z oddziałem Miedwiediewa połowę swego czasu
spędzał wśród partyzantów radzieckich, przyniósł mi zaproszenie na spotkanie z wyższymi
dowódcami oddziałów radzieckich.

- Poznamy samego Kowpaka6 - powiedział szeptem, chod w pobliżu nie było nikogo. - Sama śmietanka
sztabu partyzanckiego.

- Ciekawe, co mogą od nas chcied?

- Sądzę, że chodzi po prostu o bliższe poznanie się. Współpraca współpracą, ale oni właściwie nie
wiedzą, co myślimy, jakie mamy poglądy na różne sprawy.

- Może masz rację. Kiedy i gdzie mamy się stawid?

- Dwudziesty dziewiąty czerwca, godzina jedenasta, spotkanie w lasach radziwiłłowskich -


wyrecytował.

- W którym miejscu?

- Gdzieś koło Dermanki, ale dokładnie nie wiem. Sami zaprowadzą nas na miejsce.

- Ilu nas pojedzie? Chyba, jak zwykle, czterech albo pięciu?

- Najwyżej. Partyzanci prosili, żeby to była nieliczna grupa.

25 czerwca ruszyliśmy na umówione spotkanie. Było nas pięciu: Wasilewski, ja, mój brat Władek,
Franek Żytkiewicz i Adam Wierzyoski, szef naszego wywiadu do spraw niemieckich.

W okolicy Dermanki spotkaliśmy grupę partyzantów radzieckich. Wskazali nam kierunek, a sami
zostali na miejscu. Znaleźliśmy się na małej polanie.

Już z daleka zobaczyłem liczną grupę oficerów otaczających jakiegoś mężczyznę średniego wzrostu, z
krótką, przystrzyżoną brodą. Mężczyzna był w ubraniu cywilnym, ale szacunek, z jakim zwracali się do
niego oficerowie, i kilka wysokich odznaczeo bojowych pozwalały się domyślad, że mam przed sobą
wysokiej rangi oficera.

Rzeczywiście, okazało się, że był to pułkownik. Przywitaliśmy się i usiedliśmy na pniu zwalonej sosny.

6
Jak się później okazało, na spotkanie przybył pułkownik Werszyhora.
W tej chwili ze zdumieniem dostrzegłem wycelowane w nas kamery filmowe. Tu, w tej głuszy? -
zdziwiłem się.

Po krótkiej rozmowie w ogólnym gronie zostaliśmy sami.

- Pozwólcie, towarzyszu Cybulski, że zadam wam jedno interesujące nas pytanie. Od kogo, jako
dowódca Przebraża, otrzymujecie instrukcje do walki z Niemcami i banderowcami? - zapytał
pułkownik otwarcie, bez wstępów, mierząc mnie uważnym spojrzeniem.

- Towarzyszu pułkowniku - odpowiedziałem bez namysłu - jako komendant Przebraża nigdy nikomu
nie podlegałem. Wprawdzie ja i wielu naszych żołnierzy jesteśmy członkami Armii Krajowej, ale nasza
działalnośd nie wynika z przynależności do tej organizacji. Nasza samoobrona powstała samorzutnie,
z inicjatywy całej wsi, bez udziału czy nacisku jakichkolwiek organizacji. Jedynym naszym celem jest
doczekad wyzwolenia, przetrwad wojnę. Byd może - dodałem po chwili zastanowienia - jest to zbyt
wąski zakres działania, ale jedynym wiążącym nas celem jest uratowanie tysięcy ludzi od śmierci z rąk
band. Zapobiegliśmy panicznej ucieczce setek rodzin, które nierozważnie zamierzały zmienid miejsce
pobytu, aby tylko uniknąd tortur i śmierci z rąk bulbowców. Opanowaliśmy tę. panikę i teraz chcemy
ocalid tych, którzy nam zawierzyli.

Pułkownik spojrzał na mnie z błyskiem w oczach i nagle mocno, serdecznie uścisnął mi rękę.

- Doskonale! To jest odpowiedź żołnierza. Taką właśnie odpowiedź spodziewałem się usłyszed od
was, towarzyszu Cybulski. Słusznie. Wszyscy teraz jesteśmy-żołnierzami. Musimy bid Niemców i
banderowców, bo to są nasi wspólni wrogowie. Początkowo widzieliśmy was w nie najlepszym
świetle. Wydawało nam się, że Niemcy są dla was zbyt łaskawi. Teraz jednak, kiedy poznaliśmy się
bliżej, wiem już, że można wam ufad.. Tym bardziej że współpracujecie z naszymi oddziałami
partyzanckimi i oddajecie im nieocenione usługi. Te fakty mówią same za siebie.

W dalszej rozmowie pułkownik zainteresował się sprawami systemu naszej samoobrony, po czym
spytał mnie, czy mógłbym na jakiś czas przyjąd do Przebraża radiostację i dwóch ludzi do jej obsługi.
Oczywiście zgodziłem się bez wahania.

Po omówieniu wszystkich interesujących nas spraw wróciliśmy do Przebraża.

W kilka dni później doniesiono mi, że w okolicy Rafałówki zatrzymał się jakiś silny oddział radziecki, a
jego dowódca chce się ze mną widzied.

Pojechałem razem z Wasilewskim do Oliwy, który natychmiast zaprowadził nas do lasu, gdzie
przebywali partyzanci. Tu po raz pierwszy zobaczyłem pułkownika Prokopiuka oraz kapitana
Kowalenkę, z którymi losy wojny połączyły mnie później na wiele miesięcy.

W czasie tego spotkania dowódcy partyzanccy podziękowali mi za sprawną organizację ucieczek


jeoców radzieckich z Łucka. Wśród ludzi Prokopiuka rozpoznałem kilkunastu byłych jeoców, których
zaledwie parę tygodni temu przeprowadzaliśmy w te lasy.

Był to właśnie okres największego nasilenia ucieczek. Łącznośd z Łuckiem mieliśmy doskonałą. Jeocy
radzieccy zatrudnieni tam na robotach masowo uciekali do Przebraża. Wkrótce wpadliśmy na pomysł,
aby do werbunku jeoców używad... samych jeoców. W tym celu przebieraliśmy przybywających do
nas zbiegów W ubrania cywilne i odsyłaliśmy z powrotem do Łucka. Kręcili się wśród pracujących
współtowarzyszy, przekazując im szczegóły „techniczno-organizacyjne”.

A oto zapamiętane przeze mnie nazwiska niektórych uratowanych jeoców: Matwiej Gonczaruk,
Nikołaj Uljanow, Wasilij Zacharuk, Aleksiej Kulik.

Lasy wokół Przebraża wprost pęczniały od partyzantów. Przynętę stanowiła dla nich ważna linia
kolejowa, o którą od wczesnej wiosny toczyła się zacięta walka. Wokół naszego obozu wytworzyła się
„strefa wpływów” poszczególnych oddziałów, znacznie neutralizujących bezpośrednią groźbę napadu
band. Nie było przy tym dnia, by w Przebrażu nie przebywało kilku lub kilkunastu partyzantów
radzieckich. Kręcili się radzieccy zwiadowcy i łącznicy, którymi zręcznie dyrygował Wasilewski.
Sprowadził nawet do swojego mieszkania radzieckiego lejtnanta Smolenkę i jego sześcioosobową
rodzinę. Odtąd Smolenko walczył w oddziałach naszej samoobrony i bardzo zżył się z Przebrażem.
Czerwone noce
Noc z 4 na 5 lipca 1943 roku była pogodna i ciepła. Przebraże spało, czuwały tylko warty wewnątrz
obozu i pojedyncze patrole rozsiane poza terenem obrony.

Nad ranem obudziło mnie gwałtowne łomotanie do drzwi. Do pokoju wpadł mój brat Władek.

- Heniek, wstawaj! Napad! - krzyknął i wybiegł na podwórze. Zerwałem się na równe nogi i z
automatem w garści wybiegłem za nim.

To, co ujrzałem, było straszne. Dookoła, jak okiem sięgnąd, płonęły wszystkie wsie. Gigantyczny
pierścieo płomieni zdawał się przybliżad do nas.

Grozę zwiększały jeszcze odgłosy walki toczącej się w okolicy Zagajnika, małej wsi należącej do
systemu obrony Przebraża, i panika potęgująca się wewnątrz samego obozu. Przerażona ludnośd
szykowała się bowiem do ucieczki. Wśród krzyków, płaczu i nawoływao zaprzęgano konie i ładowano
dobytek. Uciekad! Za wszelką cenę wydostad się z pułapki! Niestety, uciekad nie było gdzie. Jeszcze
tylko tutaj można było podjąd walkę o życie, próbowad się bronid. W lesie czy na otwartym polu cała
ta wielotysięczna masa ludzi stałaby się w ciągu godziny ofiarą faszystów.

Wiedziałem, że za wszelką cenę należy opanowad panikę, ale w ogólnym tumulcie i chaosie mój głos
nie docierał do nikogo. Patrzyłem bezradnie, jak przerażeni ludzie sami gotują sobie zagładę, i nie
mogłem temu zapobiec. Były to dla mnie, jako komendanta samoobrony, najcięższe chwile. Panika
zagrażała nam klęską,

W pewnej chwili uprzytomniłem sobie, że jeżeli istnieje jakakolwiek możliwośd opanowania sytuacji,
to jedynie przez natychmiastowe włączenie się do walki z bulbowcami. Kilku moich żołnierzy biegło
właśnie w kierunku Zagajnika. Dołączyłem do nich. Wkrótce boso i w samej bieliźnie przygalopował
do nas na jakiejś szkapinie Albert Wasilewski.

Po drodze minęliśmy kilkudziesięciu uciekających w popłochu mieszkaoców Zagajnika. Wyrwani ze


snu, nie zdążyli się nawet ubrad. Tłum białych postaci pomknął w stronę Przebraża. Z niepokojem
pomyślałem o trzecim plutonie, który stawiał opór fali napastników. Widocznie nie wytrzymali
natarcia wielokrotnie liczniejszych bulbowców, bo kilka domów już płonęło.

Kiedy znaleźliśmy się przy pierwszych zabudowaniach, pluton w nieładzie wycofywał się ze wsi.
Żołnierze Mielnika byli zaskoczeni nagłym atakiem. Zdetonowani ogólną paniką, nie mogli już
zorganizowad skutecznej obrony. Ostrzeliwując się, rozpoczęli odwrót. Dołączyli do nich żołnierze z
erkaemem, którzy tej nocy pełnili wartę u wejścia do wioski. Okazało się później, że gdyby nie oni, los
Zagajnika mógłby byd przesądzony. W porę dostrzegli skradających się nad ranem bulbowców i nagłą
serią zastopowali ich na kilkanaście bezcennych minut.

Kiedy banda przekonała się, że z zaskoczenia nic nie będzie, że nie dopadną ludzi w pościeli,
rozpoczęła systematyczne ostrzeliwanie wsi pociskami zapalającymi. W tym momencie przybyliśmy z
wątłą odsieczą. Bulbowcy szybko połapali się w nowym układzie sił. W pobliżu rósł długi pas
dojrzałego żyta. Nie wdając się w walkę, uskoczyli za zboże. W pewnym momencie, poprzez tę
zasłonę, obydwie strony zagrzmiały do siebie z całej posiadanej broni. Zboże zadrgało jak żywe. Żadna
ze stron nie odważyła się podnieśd z ziemi i ruszyd do przodu.
Denerwujący moment przedłużał się. Nagle z niedawno opuszczonej przez bandę pozycji padły
strzały. Sądząc, że to patrol bulbowców osłania odwrót bandy, zdecydowałem się zaatakowad jej
tylne straże. Jakież było moje zdziwienie, gdy na podwórku małego zabudowania ujrzałem skuloną
białą postad strzelającą w kierunku bandy. Był to Wasilewski. Zdążył już okrążyd zboże i zza grubego
pnia do rąbania drew prażył teraz do wrogów. Za każdym razem wychylał się zza węgła sprawdzając
skutecznośd strzału i wykrzykiwał coś po ukraiosku.

W chwilę później obydwaj z bratem podbiegliśmy do niego. Władek podniósł się i z postawy stojącej
ostrzeliwał bandytów z erkaemu. Wzięliśmy ich teraz w dwa ognie. Pozostał im tylko odwrót do lasu.
Uskoczyli więc do pobliskiego rowu i pod jego osłoną wycofali się w kierunku drzew.

Korzystając z tego, i ja wskoczyłem do rowu. Pozycja była idealna. Zmierzyłem do oddalających się
sylwetek i... cisza! Nacisnąłem jeszcze raz język spustowy, i jeszcze raz. Automat nie przemówił.
Miałem zerwaną sprężynę! Seria oddana z tej odległości z pewnością uratowałaby życie wielu
niewinnym ofiarom dalszych rzezi. Tymczasem bulbowcy zniknęli w krzakach, a pościg całego plutonu
nie przyniósł rezultatu.

Na tym odcinku walka przygasła. Dopalało się jeszcze kilka domów i stodół. Z pobliskich zarośli
wyszedł jeden z mieszkaoców Zagajnika, Kamioski, wraz z synami i Wacławem Gelertem. Broniąc się
przez kilkadziesiąt minut uchronili częśd wsi przed spaleniem. Inne rodziny zdołały wycofad się do
Przebraża. Jedynymi ofiarami napadu stali się mieszkaniec tej wsi, Słowikowski, oraz uciekinier z
sąsiedniej wsi, Jabłooski.

Po odparciu napadu wracaliśmy pośpiesznie do obozu, żeby rozejrzed się w sytuacji na innych
odcinkach I obrony. Przebraże zdawało się byd małą wysepką otoczoną morzem ognia. Paliło się
kilkanaście okolicznych wsi. Wiedzieliśmy, że niektóre z nich już dawno opustoszały, ale w kilku
innych przebywały całe rodziny i musiała się tam rozegrad straszliwa tragedia.

W obozie zastaliśmy setki furmanek wyładowanych po brzegi wszelkim dobytkiem. Okazało się
jednak, że kiedy minął pierwszy szok, dla wszystkich stało się widoczne, że nie ma żadnej innej
możliwości ocalenia się prócz walki wewnątrz obozu. Młodzi mężczyźni, którzy nie mieli broni,
wyciągali noże, kosy, wszystko, co tylko mogło uchodzid za broo, i postanowili walczyd do ostatka.

Wkrótce wszystkie posterunki zostały postawione na nogi. Chłopcy z oddziału Marcela Żytkiewicza
chyba najwcześniej dostrzegli pożar Czołnicy, Żaszcza i Tworymeru. Marcel nie miał wątpliwości, że
jest to początek napadu na Przebraże. Konno objechał wszystkie swoje posterunki, wzmocnił
stanowiska wszędzie tam, gdzie spodziewał się napadu, a sam wraz z pięcioma ludźmi pojechał
wierzchem w stronę Tworymeru i Wincentówki.

Pod Tworymerem natknęli się na duży oddział upowców, zajęli więc pozycje na brzegu lasu. Lekkie
wzniesienie stanowiło doskonałe miejsce do obrony. Przed sobą mieli gładkie pole, a kilkaset metrów
dalej świeżo ścięty las i łąkę.

Bandyci rabowali ostatnie domy Tworymeru - zabudowania Krupskich, Olszewskich i Glenia. Później
okazało się, że z tych trzech rodzin ocalał tylko jeden człowiek - Gleo. W ostatniej chwili udało mu się
wyskoczyd przez okno i schronid na dąb, rosnący w pobliżu podwórka. Spoza konarów drzewa widział
zagładę, swojej rodziny i gospodarstwa.
Cała banda wysypała się na drogę wiodącą do Przebraża. Ich liczba przeraziła Żytkiewicza.

- Cofajmy się do Przebraża! - krzyknął któryś. z jego oddziału.

- Zamknij gębę! - syknął Marcel. - Nie widzisz, że mamy idealną okazję? Tylko celnie strzelad!

Bulbowcy wyszli na łąkę i szli powoli bezładną grupą. Nawet nie przyszło im na myśl, by wystawid
jakieś ubezpieczenie.

Właśnie wychodzili na drogę, gdy z brzegu lasu odezwał się erkaem i kilka karabinów. Zaskoczeni,
rzucili się do panicznej ucieczki.

Na drodze pozostały cztery wozy. Chłopcy wskoczyli na furmanki i wrócili do obozu. Jadąc obejrzeli
zdobycz: na furmankach znajdowały się worki ze zrabowanym zbożem i mąką, cztery karabiny, odzież
i benzyna. Tą benzyną oblewano domy Czołnicy, Tworymeru i Wincentówki.

Marceli Żytkiewicz, dowódca drugiej kompanii

Cios zadany bandzie przez oddział Żytkiewicza, z dala od Przebraża, ostudził nieco jej zapały. Upowcy,
którzy zamierzali uderzyd na Przebraże od zachodu, mieli już dosyd walki. Na odcinku drugiego
plutonu przez cały dzieo panował spokój. Bandy bały się jeszcze zaatakowad obóz.

Około południa pożary zaczęły powoli wygasad. Natychmiast wysłaliśmy silne patrole w kierunku
spalonych wsi z zadaniem rozpoznania wroga i rozmiarów zniszczeo. Patrole doniosły, że wokół
Przebraża krążą jeszcze drobne oddziały, ale główne siły, które uderzyły na Zagajnik, odeszły w
kierunku Jaromla.

Tymczasem przed południem banderowcy ostrzelali ogniem moździerzy przylegającą do Przebraża


wioskę Chołopiny. Znowu wybuchły pożary, tym razem w bezpośrednim sąsiedztwie obozu.
Wyglądało na to, że faszyści umocnili się w Józefinie i stamtąd zamierzają nękad obrooców.

W tym czasie wieś Majdan Jezierski znajdowała się po zewnętrznej stronie pierścienia obronnego.
Zaalarmowani ogniem bulbowców, wysłaliśmy tam nieliczny patrol pod dowództwem Zygmunta
Sinickiego. Kiedy nasi ludzie wyszli z lasu, zobaczyli kilka płonących wsi: Majdan Jezierski, Dermankę,
Budy, Hutę, Marianówkę i Dobrą. Wokół płonących zabudowao kręcili się bulbowcy. Były ich setki. O
walce z tak silnym liczebnie przeciwnikiem nie mogło byd mowy.

Oddziałek Sinickiego ukrył się w jednym z ocalałych zabudowao. Nagle od strony płonącej wsi
pojawiła się grupa bandytów. Szli wyraźnie w kierunku partyzantów. Sinicki dopuścił ich na bardzo
bliską odległośd, po czym dał znak do rozpoczęcia ognia. Bulbowcy rozpierzchli się, ale odgłosy walki
zaalarmowały całą bandę. Przemówiły moździerze. Pociski zaczęły się rozrywad na tyłach naszego
patrolu, co sprawiało wrażenie, że został on okrążony. Taka ewentualnośd nie była wykluczona.
Chłopcy oddalili się przecież o cztery kil metry od obozu. Wycofali się więc na skraj lasu, do uroczyska
Nagieł.

Strzelanina ucichła. Upłynęła godzina denerwującego oczekiwania. W koocu Sinicki wybrał kilku
ochotników i wysunął się wraz z nimi do przodu.

Nagle do ich uszu dotarły podejrzane szelesty. Zalegli za drzewami. W niewielkiej odległości ujrzeli
idących gęsiego bulbowców w czarnych mundurach. Patrol szybko i bezszelestnie wycofał się do
starych rowów strzeleckich, zachowanych jeszcze z pierwszej wojny światowej.

Napastnicy wyszli z lasu i pewni siebie, o czym świadczył brak jakiegokolwiek ubezpieczenia, śmiało
szli w stronę Przebraża. Chłopcy czekali. Kiedy tamci zbliżyli się na odpowiednią odległośd, patrol
otworzył ogieo. Trzech faszystów zostało na miejscu, reszta rzuciła się w stronę wraku czołgu. Ku
zdziwieniu naszego patrolu, włazili na łeb, na szyję przez ciasny właz do wnętrza stalowej pułapki.
Kiedy zorientowali się w sytuacji, było już za późno na odwrót. Przez dolny właz dosięgnął ich celny
ogieo. Po zwycięskiej potyczce, bez strat własnych patrol wrócił do Przebraża.

Po południu zaczęły ściągad z okolic grupy ludności ocalałej z pogromu. Ludzie wychodzili z różnych
zakamarków, w których jakoś zdołali przetrwad, i teraz szukali u nas schronienia. Byli to przeważnie
ci, którym żal było porzucid własne domostwa, dorobek całego życia i mimo naszych ostrzeżeo zostali
w swoich zabudowaniach. Niektórzy jakimś cudem wyrwali się z okrążenia i opowiadali teraz o
śmierci swoich najbliższych. Wsie Huta i Marianówka, doszczętnie spalone, przestały istnied.

Pod wieczór stwierdziliśmy ostatecznie, że bulbowcy i zaprzestali dalszych ataków i wycofali się w
kierunku Kołek.

Ludnośd Przebraża nieprędko wróciła do siebie. Przez całą noc obóz trwał w czujnym oczekiwaniu.
Setki furmanek, razem z całym dobytkiem i rodzinami, nadal zalegały plac szkolny. Tej nocy mało kto
spał. Dopiero nad ranem wracano do domów i kwater, rozładowywano fury.

O świcie poszczególne plutony wyruszyły na dokładną lustrację terenu. Skutki zmasowanego ataku
faszystów okazały się straszne. Kilkaset osób padło od pocisków i toporów. Wsie zostały zrównane z
ziemią, dobytek spalony lub zrabowany. Po zgliszczach wałęsały się głodne koty i psy.

Tych, którzy dotychczas nie wierzyli w okrucieostwo nacjonalistycznych band, dramatyczna noc z 4 na
5 lipca 1943 roku ostatecznie pozbawiła wszelkich złudzeo. Wsie opustoszały. Kto ocalał, ciągnął do
Przebraża.

Ponowny, gwałtowny napływ ludności wywołał nowe komplikacje i nowe kłopoty. Należało przede
wszystkim zapewnid przybyłym wyżywienie i dach nad głową. I to możliwie jak najszybciej.
Uciekinierzy zostawili najpotrzebniejsze rzeczy, głównie żywnośd i odzież, w swoich opuszczonych
domach, piwnicach i najróżniejszych schowkach. Należało to wszystko odzyskad i zabezpieczyd.
Codziennie po kilka lub kilkanaście razy wyprawiano się w tym celu do spalonych lub opustoszałych
wsi. Rozbierano domy, które ocalały przed ogniem. Z uzyskanego drewna miały powstad baraki.

Przebraże szybko rozrastało się. Gdyby nie bunkry, rowy obronne i widoczna na każdym kroku
atmosfera tymczasowości, mogłoby uchodzid za duże miasto powiatowe.

Szałasy w lesie pod Przebrażem

Jako komendant byłem tym zaniepokojony. Przeliczałem to na ilośd potrzebnych na każdy dzieo
bochenków chleba, mięsa, ziemniaków i innych artykułów, bez których ta dwudziestotysięczna rzesza
ludzi nie mogła się obyd.

Niemcy coraz nieufniej przyglądali się rosnącej w siłę obronie. Partyzanci radzieccy mieli zbyt wiele
własnych kłopotów, by mogli przychodzid nam z systematyczną pomocą. Zresztą nasza współpraca z
nimi musiała byd okryta najgłębszą tajemnicą. Ujawnienie jej oznaczałoby bezwzględną pacyfikację
obozu.

Ważnym zagadnieniem była również sprawa zorganizowania ludzi w karną, zdyscyplinowaną


społecznośd. Należało też zdobyd więcej broni i amunicji, bez których niemożliwa była dalsza
skuteczna obrona.

Na razie jednak w dalszym ciągu zaprzątały nas inne sprawy. Likwidowaliśmy jeszcze skutki napadu.
Nasze oddziały wychodziły do coraz to innych wsi, sprowadzały błąkających się rozbitków, grzebały
ciała pomordowanych.

Każda taka wyprawa obfitowała w wiele ponurych momentów. Za każdym razem wysłuchiwano
wstrząsających opowieści uratowanych ludzi.
Oddział z Rafałówki, dowodzony przez Oliwę, odnalazł w pobliżu Dermanki kilkumiesięczne niemowlę
z rozbitą główką. Mijał już trzeci dzieo od chwili napadu, ale dziecko żyło. Gdy oddział wyruszał w
drogę powrotną, z lasu wyłoniła się grupa kobiet, mężczyzn i dzieci. To byli ci, którzy ocaleli z
pogromu w Dermance i okolicznych wioskach. Głodni, rozhisteryzowani ludzie nie wiedzieli, czy w
promieniu kilkudziesięciu kilometrów jest jeszcze jakaś ocalała wieś lub osada. Tkwili w miejscu,
niezdolni do dalszej walki o życie, nocą tylko wpadali do wsi w poszukiwaniu żywności.

Odnaleziono wśród nich braci Trybulskich - Władysława i Baltazara. Ocalałe niemowlę należało do ich
rodziny. W samej Dermance zginęło w ciągu jednego dnia pięddziesiąt dziewięd osób.

Tragiczne chwile przeżył też piętnastoletni Tadeusz Konefał i jego matka.

4 lipca przyszli do wsi partyzanci radzieccy, ostrzegali przed możliwością napadu, ponieważ spotkali w
okolicy skoncentrowane siły banderowców.

Nad ranem matka Tadeusza posłyszała strzały i krzyki. Obudziła chłopca i razem wybiegli na
podwórze. Niestety, dom otaczali już bulbowcy. Padł strzał, matka upadła. Chłopiec rozpaczliwym
wysiłkiem wyrwał się z rąk jakiegoś bandyty i zaczął uciekad. Posypały się za nim strzały. Tadeusz
dopiero pod lasem poczuł, że jest ranny w prawą ręką powyżej łokcia. W lesie przyjrzał się ranie. Ręka
zwisała bezwładnie, kości były zgruchotane. Bandyci nie zrezygnowali z pościgu. Kiedy wydawało się,
że już nie ujdzie swym prześladowcom, zdecydował się na ucieczkę przez bagna. Bulbowcy zatrzymali
się. Rozkołysane trzęsawisko groziło wchłonięciem śmiałka. Wówczas poszczuli chłopca psem.
Tadeusz potknął się i upadł. Pies chwycił go za udo. Chłopiec namacał zdrową ręką jakąś gałąź i z całej
siły uderzył psa po łbie. Zwierzę uciekło ze skowytem.

Tadeusz kontynuował ucieczkę aż do utraty sił. Szczęśliwie przebrnął przez bagna i wydostał się na
jakąś polanę. Wówczas dostrzegł na drodze trzech uzbrojonych mężczyzn. Był pewny, że to bulbowcy,
ale nie miał już sił dalej uciekad. Osunął się na ziemię i stracił przytomnośd.

Obudził się w Przebrażu, w gabinecie lekarskim. Był już umyty, rękę miał zabandażowaną, na
temblaku. Na drugi dzieo przewieziono go do szpitala w Kiwercach. Nigdy nie dowiedział się, kim byli
jego wybawcy.

Jego matce, również rannej, też udało się dostad do Przebraża.

4 lipca 1943 roku córka Piotra Cybulskiego7 z Huty, siedemnastoletnia Lodzia, wróciła z Przebraża,
gdzie odwiedziła krewnych.

- Jak tam w Przebrażu? - zapytała matka, szykując córce spóźniony obiad.

- Coś okropnego! Ludzi coraz więcej. Mówi się tam, że ma byd napad na Hutę, Marianówkę i inne
wsie. Dziwią się, że my jeszcze tu siedzimy.

- Ja też mam już tego dośd - odezwała się matka. - Piotr, uciekajmy - zwróciła się do męża. - Wszyscy
ludzie uciekają do Przebraża, tylko ty nie i nie. Zginiemy przez ciebie!

7
Rodzina nie spokrewniona z autorem.
- Przeze mnie, do jasnej cholery, przeze mnie! - Cybulski zerwał się z krzesła. Dziewięcioletnia Wacia i
sześcioletnia Jadzia przytuliły się do matki przestraszone wybuchem ojca. Tylko czteroletni Jurek, nic z
tego nie rozumiejąc, usunął się w kąt cicho płacząc.

- Zawsze tylko przeze mnie! - krzyczał Cybulski, chodząc wielkimi krokami po izbie. - A kto tutaj
zostanie? Kto napoi krowy? Kto nakarmi świnie? No kto? Zabierzesz to wszystko do tego Przebraża? A
tam kto ci da jeśd? Za tydzieo żniwa - przypomniał sobie i fala bezsilnej złości opanowała go
ponownie.

- Tato - odjęła nieśmiało Lodzia - jakoś byśmy przeżyli. Tyle ludzi tam żyje. Krowy zabralibyśmy ze
sobą. I świnie... A potem przyjechalibyśmy po resztę...

- Dobrze, jedziemy - powiedział ojciec zdecydowanym tonem. - Jedziemy, i to zaraz. Idę zaprzęgad.
Żeby mi za pół godziny wszystko było gotowe!

- Piotrek, zaczekaj - mitygowała go żona. - Jedźmy jutro, a nie teraz, przed nocą. To kawał drogi.

- Jedziemy zaraz! Możemy przenocowad w Marianówce u Kacpra, a rano będziemy już blisko
Przebraża. Lodziu - zatrzymał się w drzwiach - led do sąsiadów. Powiedz im wszystko, co słyszałaś w
Przebrażu. Jak chcą, niech jadą z nami.

Kobiety wiedziały, że postanowienie ojca jest nieodwołalne. Cybulska zaczęła wiązad tobołki,
pierzyny, wynosid przed dom różne drobne i większe przedmioty. Wkrótce zrobił się z tego pokaźny
stos. Cybulski zajechał przed dom furmanką, spojrzał na nagromadzony dobytek i bezlitośnie odrzucił
wszystko to, co wydało mu się zbędnym balastem.

Kilku sąsiadów, zaalarmowanych opowiadaniem Lodzi, zbiegło się do Cybulskiego.

- Co was tak pognało, Piotrze? - pytali zaniepokojeni. - Prawda to, co Lodzia mówi?

Nie wiem. Dośd już mam babskiego biadolenia.

Jadę, niech się dzieje, co chce. Już od wiosny pyskują, że zginiemy przeze mnie. Jedziecie?

- Jeszcze zaczekamy - odpowiedział jeden z gospodarzy, o którym wiedziano, że ma w domu karabin, i


kilka granatów ukrytych z czasów, kiedy był tu front. - Przyjdzie, paru bandziorów, to się ich
przepłoszy, a jak się pokaże większa banda, to zawsze zdążymy uciec.

Najpotrzebniejsze rzeczy były już na wozie. Lodzia wyprowadziła dzieci, ojciec uwiązał dwie krowy z
tyłu wozu. Kiedy już mieli ruszad, Cybulska jeszcze raz wbiegła do domu i wróciła ze starym
budzikiem.

Gospodarz cmoknął na konia i wóz wytoczył się na drogę. Na koocu wsi zatrzymał ich Meler,
niezamożny gospodarz, którego nie stad było na posiadanie własnego konia.

- Weźmiecie mnie ze sobą? Wszystko spakowane. Niewiele tego, można by na plecach ponieśd, ale
taki kawał drogi...

- Dobrze. Szkapa jakoś uciągnie, a nam będzie raźniej.

- Myślałem, że pojedzie cała wieś i z kimś się zabiorę - tłumaczył zakłopotany Meler.
Zbliżał się ciepły, lipcowy wieczór. Furmanka szybko posuwała się naprzód. Słooce kryło się już za
wierzchołkami drzew, gdy dojeżdżali do Marianówki. Zatrzymali się u Kacpra Cybulskiego, z którym
łączyło ich dalekie pokrewieostwo, zatarte i zagubione wśród licznych w tych okolicach rodzin o tym
nazwisku.

We wsi zastali wielkie poruszenie. Tego dnia kilkakrotnie natknięto się w okolicy na grupki
uzbrojonych ludzi. Podjęto wspólną decyzję, że o świcie wszyscy wyruszą do Przebraża. W nocy
rozstawiono wzmocnione warty, Piotr Cybulski miał czuwad wraz z innymi do godziny dwunastej,
później miał go zmienid Kacper.

Nad ranem, gdy ludzie wyczerpani nerwowym wyczekiwaniem zapadli w głęboki sen, we wsi rozległy
się przeraźliwe krzyki i posypały się strzały.

Melerowie i Cybulscy wybiegli z domu, ale za stodołą natknęli się na silny, chod na szczęście niecelny
ogieo. Piotr chwycił najmłodsze dziecko i z całą grupą rzucił się do ucieczki. Była tylko jedna droga:
zbożami do lasu dobrzaoskiego. Zyto urywało się jednak po kilkunastu metrach i uciekinierzy wypadli
na szeroką łąkę. Teraz już tylko ona dzieliła ich od lasu.

Bulbowcy przewidzieli to. Las i łąka były obstawione. W kierunku biegnących posypały się strzały, ale
znów niecelne. Poranna rosa pozostawiała wyraźne ślady ucieczki.

- Rozproszyd się! - krzyknął Cybulski i sam skręcił w lewo, w stronę kępy krzaków. Instynkt gromady
był jednak silniejszy. Zamiast rozproszyd się i utrudnid bulbowcom wyszukiwanie pojedynczych
zbiegów, obydwie rodziny pobiegły w tym samym kierunku. Wszyscy wpadli w niewielką kępę
krzaków.

Upowcy klnąc szukali zbiegów. Szukali chaotycznie, nawołując się wzajemnie do pośpiechu.

Zamarła z przerażenia gromadka nadsłuchiwała kroków swoich prześladowców. Nagle jeden z


bandytów natknął się na kryjówkę.

- Lachy! - wrzasnął triumfalnie.

Upowcy w mgnieniu oka zbiegli się na ten okrzyk. Ludzi wywleczono z zarośli. Cybulski poznał ich. Byli
to jego znajomi z Horodyszcza i Silna.

- Zemluk, kosiłem kiedyś u ciebie, pamiętasz? Chcesz nas pozabijad? - próbował przemówid bandycie
do rozsądku.

W sekundę później na głowy Cybulskiego i Melera spadły dwa potężne ciosy.

- Łożyś, łożyś - krzyczeli bandyci do kobiet i dzieci, skamieniałych na widok dwu zamordowanych na
ich oczach mężczyzn.

Lodzia rzuciła się do ucieczki. Padł strzał. Dziewczyna uniosła ramiona do góry i osunęła się na ziemię.
Miała najlżejszą śmierd.

Bandyci mordowali kobiety i dzieci uderzeniami kolb i bagnetów. Jedenastoletni Janek Cybulski mógł
w tym zamieszaniu uciec. Nikt go nie pilnował. Widok konającego ojca przykuł go jednak do miejsca.
Podbiegł i nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeostwa wtulił głowę w poły ojcowskiego kożucha.
Otrzymał uderzenie kolbą, ale kożuch złagodził siłę ciosu. Bandyta widząc, że chłopiec jeszcze żyje,
pchnął go kilkakrotnie bagnetem. Wreszcie banda, ponaglana narastającą strzelaniną, oddaliła się w
stronę wsi.

Janek żył jednak. Przedpołudniowe słooce przywróciło mu przytomnośd. Ciało jego pokryło się
sztywną skorupą zakrzepłej krwi. Nagle posłyszał słaby krzyk:

- Mamusiu, wody!

Poznał głos kilkuletniego syna Melerów. Jego krzyki rozlegały się głośno w ciszy poranka. Janek z
przerażeniem pomyślał, że bandyci mogą je usłyszed i wrócid.

Usiłował się podnieśd, ale zdołał tylko dźwignąd się na kolana. Popatrzył dookoła. Wszyscy leżeli
pokotem, tak jak zastała ich śmierd. Nikt nie uszedł z życiem. Jego ojciec, matka, siostry...

Otarł twarz połą kożucha. Kiedy schylał się, przy każdym głębszym oddechu powietrze uciekało z jego
przebitych płuc. Rozbita głowa bolała straszliwie. Czuł w niej zamęt i bolesny szum.

Nagle wydało mu się, że słyszy plusk wody. Chwytając się traw, ruszył w stronę tego odgłosu. Nie
mając siły zejśd, stoczył się ze stromego brzegu do wody. Pił długo. Potem znów stracił przytomnośd.

Obudziły go grzmoty i ulewny deszcz. Była już noc. Strumyk gwałtownie przybrał i zalewał ciało
chłopca. Czuł, że utonie, jeśli nie zdoła wyczołgad się wyżej.

Czepiając się przybrzeżnych wiklin, usiłował podźwignąd się do góry, ale za każdym razem znów
osuwał się do wody.

W koocu udało mu się wypełznąd. Powrócił na dawne miejsce. Dziecko Melerów spało. Janek
wczołgał się pod mokry kożuch ojca. Rano syn Melerów znów zaczął krzyczed:

- Mamusiu, wody!

Janek znowu się przeraził. Sił miał coraz mniej, trawiła go gorączka, zatracał poczucie rzeczywistości.

Drugiej nocy mały Meler już nie krzyczał. Zamilkł na zawsze. Słodkawy odór rozkładających się ciał
wstrząsał organizmem Janka, wywołując wymioty. Słabł coraz bardziej. Przez dwa dni i dwie noce
tkwił instynktownie przy ciałach rodziców. W jego świadomości byli jeszcze jego rodzicami, jego
opiekunami, mimo że dawno uleciało z nich życie.

Teraz uświadomił sobie ich przeraźliwą obcośd. Postanowił czołgad się do Przebraża. W oddali widział
słupy telegraficzne biegnące do celu wędrówki jego rodziców.

Dowlókł się do drogi i zaczął się czołgad. Tak dotarł do Józefina. Bóle w głowie ustąpiły gorączce,
pragnieniu i kraocowemu osłabieniu. W sadzie opuszczonego gospodarstwa Niemca Rudolfa zdołał
urwad kilka wiśni. To był jego pierwszy posiłek od kilku dni.

Pod jednym z drzewek leżała sterta perzu. Usadowił się na niej i przymknął oczy. Wszystkie przeżycia,
ból, wyczerpanie rozpłynęły się w głębokim śnie w cieniu drzew, z dala od tragicznego miejsca, gdzie
spoczywali jego najbliżsi. Obudził się po południu. Słooce chyliło się ku zachodowi.
Znów zerwał kilka wiśni, zjadł je i ruszył w dalszą drogę. Tuż za Józefinem dostrzegł przed sobą dużą
grupę ludzi, koni i furmanek, jadących od strony Przebraża. Ten widok rozwiał w nim resztki nadziei
na ocalenie. Nie miał wątpliwości, to byli bulbowcy. Rozbili Przebraże i wracają ze zrabowanym
dobytkiem. Wczołgał się pod most. Po chwili posłyszał nad głową turkot wozów, stąpanie koni.

- On się nas boi. Schował się. Na pewno jest pod mostem - doleciał go jakiś kobiecy głos.

Serce zamarło w nim z przerażenia. Słowa te wypowiedziane były po polsku, ale dobrze wiedział, że
bulbowcy też często udają Polaków.

Zza bariery wychyliło się kilka głów. Dostrzegli go.

- To chłopak z Huty. Syn Cybulskich! - krzyknął któryś z uzbrojonych ludzi.

- Janek, wychodź, nie bój się. Jesteśmy z Przebraża!

Janek wybuchnął płaczem. Chciał się podźwignąd, ale siły opuściły go zupełnie.

Wacek Wyszyoski zbiegł pod most i wyniósł go. Ułożono rannego na trawie. Poznało go jeszcze kilka
osób.

- Gdzie twoja rodzina?

- Wszyscy zabici. W Marianówce. . - Huta spalona?

- Nie wiem - odpowiedział tracąc resztki świadomości.

Oddział zwiadu jechał tam właśnie na rozpoznanie. Janek został ulokowany na wozie, który odjechał
w stroną Przebraża.

W obozie zajęto się chłopcem troskliwie. Sanitariuszka Wala Kowalska rozcięła zaskorupiałe ubranie,
obmyto chłopca i napojono rosołem. Felczer Błażejczyk opatrzył rany.

Dopiero teraz nastąpił kryzys. Stan Janka był beznadziejny.

Wieczorem wrócił oddział, który odnalazł chłopca. Obydwie wsie Huta i Marianówka już nie istniały.
Po pierwszym jesiennym napadzie pozostało w nich wiele rodzin. Teraz sterczały tam tylko
pogorzeliska.

Oddział przywiózł jednego z nielicznych, ocalałych rozbitków - Polewiaka. Od uderzeo w głowę


wytworzył mu się olbrzymi krwiak w okolicy lewej skroni. Odwieziono go do Kiwerc wraz z Jankiem
Cybulskim, ale zmarł po dwóch dniach.

Janek ocalał. Jego młody organizm przezwyciężył wszystkie trudy i rany. Powoli wracał do zdrowia.
Chorzy i personel szpitala, poznawszy jego tragiczne przeżycia, opiekowali się nim jak własnym
dzieckiem. Czuwał nad nim doktor Kałużyoski, z pełnym oddaniem pielęgnowała go siostra szpitalna
Sapiekowska i miejscowa nauczycielka.

W ten sposób jedyny świadek tragedii w Marianówce szybko powrócił do zdrowia.

Dziś, już od dłuższego czasu, jest milicjantem w Warszawie.


Te nie kooczące się opowieści o makabrycznych, wprost nieprawdopodobnych wydarzeniach stały się
dla nas tak powszechne, że z czasem wysłuchiwaliśmy ich tak, jak słucha się opowiadania o zwykłych
sprawach.

Po kilkunastu dniach zaniechaliśmy dalszej penetracji terenu. Wszystko, co mogliśmy zabrad ze


spalonych wsi, znajdowało się już w Przebrażu.

Z napadu na samo Przebraże wyciągnęliśmy kilka zasadniczych wniosków. Wiedzieliśmy już, że przy
takim stanie zasieków, przy takiej ilości schronów i rowów strzeleckich oraz przy dotychczasowym
stanie uzbrojenia nie możemy nawet marzyd o skutecznej walce z większymi siłami UPA. Wykryliśmy
też kilka słabych miejsc w liniach obrony, a także kilka zbyt mocno obsadzonych punktów.

Na przykład nie trzeba było tak silnie ubezpieczad się od strony południowej, bo chroniły nas tu
rozległe i niebezpieczne bagna Warchanie. Z tej strony bulbowcy nie odważyliby się chyba uderzyd.

Natomiast najbardziej zagrożony mógł byd Zagajnik - wysunięty do przodu, otoczony lasami i leżący
na drodze z Kołek do Przebraża.

Podobnie zagrożony był kierunek wschodni, od strony Zofiówki, Józefina i Jaromla. Tu zresztą
bulbowcy próbowali już szczęścia w czasie napadu, ale obroocy zdołali wytrwad na swoich pozycjach.

Wprawdzie główne siły nie zaatakowały wówczas wschodniego odcinka, ale w razie dalszych
napadów należało spodziewad się z tej strony najsilniejszych ataków. Najbliższe tygodnie miały
potwierdzid słusznośd tych przypuszczeo.

Łuny z piątego lipca 1943 roku rozwiały nadzieje na zlikwidowanie zatargów z nacjonalistami
ukraioskimi. Napad ów przysporzył nam wiele doświadczeo, zorientował nas zarówno w
możliwościach i taktyce przeciwnika, jak i we własnych niedociągnięciach. Nikt już nie łudził się, że
Przebraże, mimo dużego obszaru, jaki zajmowało, i wielkiej liczby mieszkaoców, zdoła odstraszyd
wroga i zniechęcid go do dalszej otwartej walki.

Wiedzieliśmy, że jeżeli nawet teraz nastąpi cisza, to będzie to cisza krótkotrwała, którą przeciwnik
wykorzysta do zgromadzenia jeszcze większych sił do ostatecznego szturmu.
Kisielin
W niespełna dwa tygodnie po opisanych wydarzeniach do Przebraża zaczęli napływad dalsi
rozbitkowie z terenów położonych na południe od Łucka. Okazało się, że bandy UPA nie zdołały
przeprowadzid swego planu na całym Wołyniu. Główne uderzenie, które wyszło od strony Lwowa i
zmiotło polskie wsie w kierunku północnym i zachodnim, zatrzymało się około 24 czerwca na
wschodnich granicach powiatu łuckiego i horochowskiego.

Z północy, od Żurawicz i Kołek, bandy posuwały się szybciej. Tamte tereny, zamieszkane przeważnie
przez ludnośd ukraioską, okazały się znacznie łatwiejszym łupem. W rezultacie rejon Przebraża
przeżył swoją „krwawą łunę” o tydzieo wcześniej niż powiaty położone na południe od Łucka. Kiedy
my likwidowaliśmy już skutki napadu, ściągaliśmy z okolic ocalałą ludnośd i dobytek, powiaty: łucki,
horochowski i włodzimierski, dopiero zaczynały płonąd.

W każdym z nich UPA miała swoje ośrodki wojskowe, swoje lokalne stolice i sztaby.

Silne zgrupowania UPA dały znad o sobie między innymi na południowy zachód od Łucka, w okolicach
znanych od dawna jako jawne siedliska nacjonalizmu. Bandyckie akcje skierowały się także w rejon
Zaturec i Kisielina, zamieszkanych przez ludnośd polską.

Mieszkaocy tych wiosek byli w momencie nastąpienia rzezi niemal bezsilni. Na wiele miesięcy
przedtem upowcy, podając się za partyzantów, wyłudzili od nich niemal wszystką broo, jaka ocalała
po przejściu frontu. Najczęściej tłumaczyli łatwowiernym ludziom, że polskie podziemie przygotowuje
powstanie przeciwko Niemcom i potrzebuje broni. Oddawano im więc broo, przechowywaną dotąd z
narażeniem życia. Ludzie wierzyli, że oddają ją w godne ręce obrooców ojczyzny, tymczasem miała
ona zasilid bandy.

W ostatnich tygodniach przed rozpoczęciem bandyckiej akcji specjalnie przeszkolona tajna służba
policyjna UPA wzmogła swoją aktywnośd. Coraz natarczywiej nagabywano ludzi o broo, rozrzucano
ulotki ze znanymi antypolskimi i antyradzieckimi hasłami.

Przy jednym z takich agentów, zastrzelonych w Jachimówce, znaleziono instrukcję precyzującą


zadania i postawę ideową członka „Służby Bezpieczeostwa”. Na pierwszej stronie widniało hasło:
„Czlen służby bezpieki je bezposzczadnyj i nemyłosernyj dla swoich worohiw, a szczeholne dla
Lachiw”.

Mając w szeregach tak wychowanych „ideowców”, banderowcy, bulbowcy i melnikowcy mogli


spokojnie oczekiwad na „bezposzczadne” sukcesy. Przystąpili więc do działania. ,

Dniem uderzenia stała się niedziela 11 lipca 1943 roku. Zanotowano wtedy cztery napady na kościoły
wypełnione ludźmi. Bandy okrążyły świątynie i wymordowały ludnośd w Porycku, Chrynowie,
Zabłodcach i Kisielinie.

Następnego dnia spłonęły wsie: Rudnia, Woroczyn, Warszawka, Adamówka i Aleksandrówka. Teraz
już każdy dzieo i każda noc przynosiły nowe zbrodnie. Po upływie tygodnia wszystkie trzy powiaty:
Horochów, Włodzimierz i Łuck, stały się łupem band.
Szczególnie głośnym echem odbiła się na całym Wołyniu rzeź w Kisielinie. Tragiczna niedziela 11 lipca
1943 roku niech odżyje w relacji naocznego świadka, Sławosza Dębskiego, obecnie nauczyciela szkoły
muzycznej w Lublinie.

Sławosz Dębski

„W niedzielę 11 lipca 1943 roku padał od rana gęsty deszcz, który wielu zniechęcił do udziału w
nabożeostwie. Toteż w kościele zgromadziło się tego dnia nie więcej niż sto pięddziesiąt osób. Jeszcze
przed nabożeostwem dostrzegłem w pobliżu kościoła jakichś obcych ludzi, ale nikt nie zwrócił na nich
specjalnej uwagi, chod już od jakiegoś czasu mówiło się o spodziewanym napadzie na kościoły.

Po nabożeostwie na dziedziocu zaroiło się od »czarnosetennych«. Ludzie momentalnie zawrócili do


kościoła. Wtedy bandyci otworzyli ogieo. Ci, którzy nie zdążyli cofnąd się w porę, padli w czasie tej
pierwszej strzelaniny.

Zamknąłem główne drzwi, zaryglowałem je ogromną zasuwą. Z zewnątrz dobiegł do nas rozkaz:

- Wychodite po czetyroch!

Wszyscy w popłochu rzucili się do kaplicy. Tu dopiero co przytomniejsi ochłonęli z wrażenia. Ktoś
perswaduje:

- Po co było zamykad? Oni pewnie kogoś szukają.

- Słusznie, jeżeli nie otworzymy dobrowolnie, to i tak wyważą drzwi, a wtedy wymordują wszystkich! -
krzyczał Różaoski.

- Jesteście głupi! I tak nas wybiją, czy się poddamy, czy nie. Przecież tylko po to tu przyszli!

Jednakże głosy naiwnych przeważyły. Bronka Janaszkówna, córka miejscowego organisty, jej siostra
stryjeczna Teresa oraz kilka innych kobiet ruszyło do drzwi.

Większośd ludzi - około stu osób, które nie miały złudzeo co do zamiarów bandy, rzuciła się do
księżowskiej plebanii.
Kościół - stara, renesansowa kolegiata - miał grube mury i małe okienka. Podobnie zbudowana była
kaplica i przylegająca do niej piętrowa plebania. Sporo ludzi przedostało się na strych plebanii. Dalej
nie było już gdzie uciekad. Wszyscy kryli się w mrocznych kątach, chowali za belkami stropów. Ktoś
zanurzył się w ogromnym kufrze wypełnionym mąką.

Kiedy już wszyscy znaleźli się na piętrze plebanii, zatrzasnąłem drzwi z klatki schodowej.
Spostrzegłem, że wszędzie stoją kufry. To ludnośd Kisielina, spodziewając się napadu, poznosiła do
plebanii swoje najcenniejsze rzeczy. Tutaj przynajmniej nie groził im pożar.

Wśród kufrów poznaję także ojcowską skrzynię. Taszczę ją pod drzwi. Ktoś mi pomaga. Po chwili
drzwi zabarykadowane są już stosem skrzyo i kufrów. Nikomu nie przychodzi jeszcze myśl o jakiejś
zorganizowanej obronie. Ta barykada to po prostu odruch samoobrony. Teraz jedyną nadzieją są te
drzwi podparte skrzyniami.

Na dole, w nawie kościoła, pozostało jednak około sześddziesięciu osób. Słyszymy strzały. Doskakuję
do okna. Poraża mnie straszny widok. Czarne zbiry wyciągają ludzi z kościoła i mordują pod murem.

Oto widzę, jak jeden z bandytów, może siedemnastoletni chłopak, doskakuję do jednej z dziewcząt.
Znęciła go jej ładna, kolorowa bluzeczka. Strzał w biodra. Aby nie zabrudzid bluzki - domyślam się.
Pod murem leży już sterta ciał. Niektóre jeszcze drgają. Tych bandyci dobijają strzałami lub -
oszczędzając naboje - kolbami.

Upowcy jednak pamiętają, że to nie wszyscy. Rozpoczynają poszukiwania. Za chwilę wylatują z


brzękiem szyby z okien plebanii. Tupot wielu nóg. Łomotanie do drzwi.

- Wychodźcie!

Rozpaczliwa próba ratunku - milczymy. Bandyci zaczynają rąbad drzwi. Kobiety podnoszą rozpaczliwy
lament. Tak, to chyba koniec.

Nagle krzyczy stary Krupioski:

- Na co czekacie?! Aż wyrąbią drzwi i wystrzelają nas co do jednego?! Tchórze! Broocie się!


Mężczyźni, psia wasza mad!...

Te słowa poskutkowały jak smagnięcie biczem. Nikt do tej chwili nie myślał o czynnej obronie.
Byliśmy oszalałym ze strachu tłumem kobiet i mężczyzn. Tak, trzeba się bronid! Jeśli nawet nie
ocalimy siebie, to przynajmniej zginie kilku z nich.

I nagle zakotłowało się. Rozbiegliśmy się po kątach w poszukiwaniu czegoś do obrony. Ktoś znalazł
siekierę. Ja wracam ze strychu z cegłami w ręku. Po drodze widzę, że ksiądz Kowalski spowiada; stoi
przed nim sznur łkających kobiet. Ten widok, nie wiedzied czemu, podsyca moją wściekłośd.

Po którymś uderzeniu ostrze bulbowskiej siekiery ukazuje się po naszej stronie. Potężny zamach i
nasza siekiera - główna w tej chwili broo - uderza w siekierę napastników, siejąc snop iskier. Stoimy
po bokach: ja, mój brat Jerzy, Stanisław Ziółkowski, Władek Kraszewski, ojciec i syn Krupioscy,
Romuald Rodziewicz i Józef Bagnecki. Obok nas inni gotowi do pomocy. Czekamy.
Nasz opór przyprawia atakujących o wściekłośd. Dziura w drzwiach powiększa się z sekundy na
sekundę. Wkrótce ukazuje się w niej lufa i sieje dokoła pociskami. Uderzenie siekiery, i bandyta cofa
broo.

W tym czasie ludzie znoszą ze strychu cegły, inni zabierają się do rozbierania pieców. Otwór jest już
tak duży, że możemy przez niego rzucad odłamkami cegieł i kafli.

- Nie można wejśd, rzucają cegłami - leci raport do reszty bandy, oczekującej na dole. Upowcy
zmieniają plan. Uderzenia siekier cichną. Po chwili stalowy ścieg pocisku z erkaemu rozbija solidny
zamek. W drzwiach jest jeszcze jednak zasuwa. Drzwi pozostają nadal zamknięte. Erkaem wali teraz
na oślep. Przeciwległa ściana ugina się od pocisków. Odbity tynk wznieca chmury pyłu. Świszczą
rykoszety.

Nagle drętwieję z przerażenia. Przez otwór w drzwiach wpada granat. Sycząc kręci się wokół własnej
osi, zwalnia i... cisza! Niewypał. Ziółkowski błyskawicznie chwyta granat. Wychylony w stronę otworu,
z rozmachem rzuca go w czarną gardziel korytarza. Sekundy popłochu za drzwiami i potężna
detonacja. Krzyki i jęki rannych. Wrzask triumfu po naszej stronie.

Teraz następuje dłuższa przerwa. Bulbowcy naradzają się. Nagle zza. drzwi dobiega rozkaz:

- Wychodźcie, bo spalimy was!

W pierwszej chwili opadają nam ręce. Podpalą! Wobec ognia jesteśmy bezsilni. Wykurzą nas z
murów. Z murów? Prawda! Murów nie podpalą! Plebania jest murowana i kryta dachówką.

Upowcy naprawdę jednak próbują nas podpalid. Znoszą słomę i układają ją pod drzwiami. Słoma
oblana naftą wybucha jasnym płomieniem. Korytarz wypełnia się gryzącym dymem. Upowcy
wycofują się. Czekają.

Sytuacja staje się groźna. Dym wdziera się do środka. Zaczynamy się krztusid.

W całym budynku nie ma ani kropli wody. Wtedy wpadam na desperacki pomysł. Pod ścianą stoją
dwa puste wiadra, napełniamy je... moczem. Kobiety i mężczyźni.

Mój brat Jerzy i Józek Bagnecki otwierają drzwi. Chlustają z wiader na ścianę dymu i płomieni i
zatrzaskują je. Teraz w powietrzu zawisa niesamowity konglomerat dwóch woni: dymu i moczu.
Płomieo przygasa. Cel został osiągnięty: płomienie nie zagrażają już drzwiom.

Zatykamy otwór w drzwiach poduszkami. Dym jednak wdziera się przez szpary, drapie w gardle,
oślepia. I do tego ów niesamowity zapach: ludzie zaczynają wymiotowad.

Mój brat wygrzebał z jakichś zakamarków kilka arkuszy blachy. Okładamy nią drzwi, tarasujemy
skrzyniami. Na razie niebezpieczeostwo zażegnane.

Mija właśnie trzecia godzina oblężenia i znikąd nie nadchodzi ratunek. Upowcy nie ustępują.
Zaczynają teraz szturmowad okna.

Naprzeciw plebanii, w odległości zaledwie kilkunastu metrów, stoi pusta stodoła. Z dachu stodoły
zaczynają teraz ujadad dwa erkaemy. Ściana plebanii pokrywa się mozaiką dziur. Tynk pryska
kawałkami, kurz zatyka usta.
Ksiądz Kowalski chwyta poduszkę, chce zatkad okno; podobno kule nie przeszywają pierza. Po chwili
pada z przestrzelonym uchem.

Rannych, których mamy coraz więcej, odciągamy pod ściany, przenosimy do innych pomieszczeo.
Cała księżowska bielizna i pościel idzie na bandaże.

Było to przygotowanie ogniowe, teraz dobiega nas przeraźliwe »hura!« i upowcy zaczynają atakowad
okna. Przystawiają drabiny i wspinają się do góry.

Odpowiadamy cegłami. Błyskawiczny przechył nad parapetem i rzut cegłą w dół, jak najsilniej, aby
bandyta, który oberwie, był już niezdolny do walki. Rzeczywiście, co chwila dobiegają nas ryki i
przekleostwa.

Padają i nasi. Gdy jedni upowcy atakują okna, inni czyhają na wychylających się obrooców.

Po chwili do środka wpadają dwa granaty. Specjalizujemy się w ich odrzucaniu. To jedyna możliwośd
ratunku. Stach Ziółkowski odrzucił już pięd, ja dwa.

Nie wszystkie granaty udaje nam się odrzucid. Niektóre wybuchają na środku i ranią najbliżej
stojących. Po takim wybuchu nic nie słyszę. Widzę tylko otwierające się i poruszające usta, żaden głos
nie dociera jednak do mojej świadomości.

Po godzinie takiego piekła następuje długa przerwa w oblężeniu. Zalega cisza. Teraz dopiero słyszymy
jęki rannych i przeraźliwe dzwonienie w uszach.

W pewnej chwili przytłacza mnie straszliwa rozpacz i przygnębienie. Tracę wiarę w celowośd dalszego
oporu. Walczymy już tyle godzin i nikt nie przychodzi nam z pomocą. Bandyci są bezkarni, nie spieszą
się!...

Wszyscy jesteśmy już na pograniczu histerii. Kobiety modlą się i płaczą. Spora grupa mężczyzn kryje
się po kątach od samego początku walki. Ci niezdolni są do pomocy. Płaczą lub trzęsą się ze strachu.

Pod księżowskim łóżkiem widzę kilkunastoletniego Józka Daczkowskiego, leżącego bez ruchu już od
kilku godzin. Zabity? W przerwie między dwoma atakami podbiegam do chłopca i odwracam go na
plecy. Żyje! Jest cały i zdrowy. Śpi. Po prostu śpi! Tylko ślady łez świadczą, że usnął zmożony długim
płaczem.

Reakcje poszczególnych ludzi na strach i zmęczenie są więc diametralnie różne. Gdy jedni płaczą, tego
chłopca nie są w stanie zbudzid ogłuszające wybuchy granatów.

Następuje drugi atak do okien i zasypywanie nas granatami. Upowcy mają ich pod dostatkiem, nie
muszą oszczędzad. Jest już godzina dwudziesta. Walczymy osiem godzin. Zaczynamy coraz dotkliwiej
odczuwad brak cegieł. Wszystkie piece są już rozebrane. Rzucamy teraz ciężkimi przedmiotami.
Wszystko, co tylko zdoła zmieścid się w małych okienkach, leci na głowy upowców.

Stary organista Janaszek i Bronek Kraszewski taszczą pod okno maszynę do szycia. Czekają. Jakiś
upowiec pnie się właśnie po drabinie. Już jest wysoko, za chwilę rzuci granat. Nie rzuci. Maszyna leci
w dół. Słyszymy trzask łamiącej się drabiny i krzyk rannego bandyty.

W przerwach między atakami bandyci usiłują pertraktowad.


- Poddajcie się, nic wam nie zrobimy! Wypuścimy tylko bebechy z waszego księdza!

Odpowiadamy przekleostwami i cegłami. Upowcy rezygnują z »dyplomatycznych« kroków i


przypuszczają nowy atak. Sypie się coraz więcej granatów. Przybywa rannych. Janek Krupioski zostaje
zabity. Garczyoski, Władek Kraszewski i mój brat są ciężko ranni. Staszek Ziółkowski, ranny w lewą
rękę, dalej broni okna, ale i on pada w koocu trafiony pociskiem w samo serce.

Około godziny dwudziestej drugiej nie można już było bronid wszystkich okien jednocześnie. Połowa
mężczyzn to ranni i zabici, druga połowa jest już niezdolna do walki. Wtedy do pomocy stają
dziewczęta, a między nimi Teresa Masłowska i Teresa Swiderska.

Nagle wpada nowy granat i toczy się po podłodze. Skok! Schylam się. Widzę rozdzierającą jasnośd,
oblewa mnie fala dziwnego ciepła. Odnoszę wrażenie, jakbym unosił się do góry. Uciekam. Ktoś
biegnie za mną z krzykiem. Pod ścianą przewracam się. Spod prawego kolana rytmicznie tryska
purpurowa struga. Krwawi też prawy bok. Widzę twarz Anielki, mojej narzeczonej. Coś krzyczy. Nic
nie słyszę.

- Módl się! - dociera do mnie słaby głos, chod wiem, że dziewczyna krzyczy z całej siły. Jej oczy
świadczą o tym, że wyglądam strasznie.

Zaczynam odmawiad »Ave Maryja«. Nagle przerywam w połowie słowa. Krew płynie ze mnie
strumieniami. Przytomnieję. Wiem, że za minutę umrę z upływu krwi, jeśli nie przewiążę rany.
Zdejmuję pasek i ściskam nogę, ale krew bucha dalej.

- Zrób tampon, szybko! Rusz się! - krzyczę do Anielki.

Dziewczyna ożywia się. Robi tampon z gazety i mocno przyciska do rany, potem obwiązuje ją
podszewką wydartą ze swego płaszcza. Przestaję krwawid. Anielka drze teraz księżowskie
prześcieradła i zaczyna opatrywad rany Antoniego Ziółkowskiego, jego dzielnego syna Stanisława,
potem Stanisława Janaszka i innych.

Jest już prawie noc, a nagle robi się widno. To płonie stodoła. Na szczęście o tej porze roku była już
pusta. Napastnicy spodziewali się, że płomienie przerzucą się z wiatrem na dach plebanii i plebania
spłonie.

Dachówka wytrzymała napór żaru. Na strychu robi się upalnie jak w piecu. Stodoła dopala się szybko.
Bandyci strzelają jeszcze z erkaemów, ale już jakoś bez entuzjazmu. Około dwudziestej trzeciej
następuje zupełna cisza. Czekamy. Mija pół godziny i nic się nie dzieje. Co odważniejsi wychylają się z
okna, ale nic nie widad w ciemności. Czy upowcy naprawdę odeszli, czy tylko obmyślają nowy
podstęp?

Po północy postanawiamy działad. Na ochotnika zgłasza się czterech mężczyzn. Ustalamy, że opuści
się ich na dół po sznurze. Jeśli nie ma nikogo, niech biegną, każdy do innej wsi, po pomoc.

Ochotnicy powoli znikają za oknem. Mijają minuty. Cisza. Albo upowców rzeczywiście nie ma, albo
czekają na większą ilośd ryzykantów.

Teraz zgłaszają się cztery kobiety. Opuszczają je na sznurach. Po chwili słyszymy ich głośnie wołania:

- Wychodźcie, nikogo nie ma!


Zaczyna się ewakuacja. Baliśmy się do kooca otworzyd drzwi. Około osiemdziesięciu osób zjechało na
sznurze i przepadło w mrokach nocy.

Wszystkie te wydarzenia rozgrywały się na moich oczach. Widząc, że reszta ludzi znika w oknie,
przeraziłem, się. Nie myślą o rannych. Każdy ratuje tylko siebie.

- Ludzie, zabierzcie rannych! - krzyczę.

Nikt już nie słyszy. Za chwilę zostaje nas tylko czworo: Anielka, mój ranny brat, mały Józek Biesiaga i
ja. Wszyscy ranni, którzy mogli poruszad się o własnych siłach, uciekli.

Za wszelką cenę musiałem wydostad się z tego grobowca. Powiedziałem Anielce, by obudziła
chłopaka. We dwoje przywiązali mnie do miotły i zaczęli powoli opuszczad na sznurze.

Na dole czekało mnie nowe zadanie: musiałem się odwiązad i odsunąd przynajmniej o metr od muru,
aby dad miejsce pozostałym. Ta czynnośd kosztowała mnie wiele męczarni.

Wkrótce wszyscy znaleźli się na dole. Mój brat Jerzy był poważnie ranny, ale miał zdrowe nogi i mógł
poruszad się o własnych siłach. Wyniesiono mnie w pobliskie maliny. Anielka kazała mi leżed
spokojnie i w żadnym wypadku nie ujawniad swojej obecności.

Zostaję sam. Od chwili kiedy zostałem ranny, mija już trzecia godzina. Czuję, że powoli zatracam
świadomośd, zaczynam majaczyd. Oto widzę upowca skradającego się ku mnie, widzę jego dzikie,
błyszczące oczy...

Świta. Ciałem moim wstrząsają gwałtowne dreszcze. Wtem słyszę... tak, wyraźnie słyszę, że ktoś woła
mnie po imieniu. Jestem jeszcze na tyle przytomny, by zdawad sobie sprawę z grożącego mi
niebezpieczeostwa, nie odzywam się więc, poza tym jestem pewny, że wołanie to jest moim kolejnym
przywidzeniem.

Nasłuchuję dalej. Słyszę teraz wyraźniej jakiś męski głos wołający przeciągle - Sławek!

Jeśli się nie odezwę, to nikt mnie tu nie znajdzie i spotka mnie niechybna śmierd. Krzyczę więc raz i
drugi. Nawoływania cichną. Wtem przerażenie odbiera mi mowę. Przede mną stoi znajomy Ukrainiec,
Wiktor Padlewski. Koniec! - przemknęło mi przez umęczoną głowę. - Tyle trudu na marne -
pomyślałem i zamknąłem oczy. Otwieram je po chwili i widzę, że Padlewski płacze. Najwyraźniej
płacze. Przeklina głośno swoich pobratymców za to, co zrobili z ludźmi tam, pod murem kościoła, i za
mnie, za ten krwawiący strzęp ludzki.

Wkrótce, zawiadomiony przez Anielkę, przyjeżdża na furmance jej ojciec.

Wspólnie ładują mnie na wóz i odwożą do mieszkania innego Ukraioca, Parfeniuka.

Tu przeleżałem przez cały następny dzieo. We wtorek rano obydwaj Ukraiocy odwieźli mnie do
szpitala w Łokaczach. Nogi jednak nie zdołano uratowad...”

Po opuszczeniu szpitala Sławosz Dębski wstąpił do oddziału partyzanckiego, gdzie przetrwał do


wiosny 1944 roku.
Przygotowania
Wieści o krwawej niedzieli w Kisielinie i Porycku dotarły do Przebraża z dużym opóźnieniem. Echo
tych tragedii jeszcze bardziej zmobilizowało nas do wzmożenia wysiłków obronnych.

Nasz plan podniesienia liczebności plutonów do stanu kompanii utrudniał tylko brak odpowiedniej
ilości karabinów.

Do tej pory nie wiedzieliśmy dokładnie, ile broni znajduje się w Przebrażu. Oprócz tej, którą mieli
żołnierze wchodzący w skład czterech plutonów, należało przecież wziąd jeszcze pod uwagę broo
znajdującą się w rękach nie zorganizowanej ludności cywilnej.

Ile tego było? Co to za broo? W jakim stanie używalności? Na razie nikt nie mógł tego określid.
Postanowiliśmy więc zarejestrowad wszystko, co tylko przedstawiało jakąkolwiek wartośd bojową.
Miejscowi gospodarze i uciekinierzy chowali przecież na czarną godzinę przeróżne obrzynki, pistolety,
karabiny, myśliwskie flowery i dubeltówki, granaty i amunicję.

W tych gorących czasach wszystko to powinno było się znaleźd w rękach odważnych, wyszkolonych
żołnierzy. Ogłosiliśmy więc coś w rodzaju delegalizacji prywatnej broni. Każda lufa musiała byd
wykorzystana, każdy granat i każda sztuka amunicji musiały byd oddane do naszej dyspozycji.

Ludnośd potrafiła docenid słusznośd tej decyzji. W ciągu zaledwie kilku godzin prywatna broo znalazła
się w dowództwie obrony.

Czego tam nie było! Karabiny i pistolety rosyjskie, niemieckie z pierwszej wojny światowej, polskie,
tureckie, holenderskie, włoskie, amerykaoskie, fioskie, angielskie, a nawet... japooskie!

Jednym słowem przegląd wszystkiego, co zdołano wyprodukowad prawie we wszystkich krajach na


przestrzeni co najmniej trzydziestu lat.

Oczywiście było w tej zbieraninie wiele bezużytecznego, zdezelowanego żelastwa, nadającego się byd
może do dwiczeo, ale nie do walki z bandami UPA.

Z żalem musieliśmy też odkładad niezłe jeszcze karabiny egzotycznych firm, do których nie nadawały
się żadne naboje. Do karabinów japooskich i włoskich wysupłaliśmy zaledwie kilkadziesiąt sztuk
amunicji. Egzemplarz holenderski mógł oddad tylko siedemdziesiąt strzałów, tyle bowiem amunicji
otrzymaliśmy do niego.

Te unikalne egzemplarze rozdawaliśmy najlepszym strzelcom. Żaden nabój nie mógł pójśd na marne,
bo po oddaniu na przykład dziewięddziesiątego strzału z flinty włoskiej broo trzeba było odnieśd do
magazynu.

Wszystkie nabytki wymagały gruntownego czyszczenia i naprawy. Rdza przeżarła lufy, brakowało
części, przeważnie kolby lub iglicy.

Z pomocą przyszli nam ofiarni, doświadczeni ślusarze i ludzie, dla których naprawa broni nie była
nowością.

W ten sposób powstała obozowa rusznikarnia. Szefem jej został Kazimierz Olszewski, były podoficer
wojsk pancernych. We wszystkim pomagał mu jego bratanek Tadeusz.
Wprawdzie przy drugiej kompanii była jeszcze jedna, mniejsza rusznikarnia, którą prowadził Zenon
Paszkowski, ale Olszewski okazał się największym mistrzem w swoim zawodzie. W prymitywnych
warunkach, dysponując tylko pilnikiem, kowadłem, młotem i obcęgami, potrafił doprowadzid do
stanu używalności najgorsze graty. W wyniku długotrwałych prób udało mu się posiąśd tajemnicę
hartowania stali. Był to prawdziwy przełom w życiu rusznikarni. Olszewski przystąpił niezwłocznie do
produkcji... automatów. Wystarczyło tylko dostarczyd mu lufę, a po kilku dniach z „fabryki”
Olszewskiego wychodził nowy egzemplarz broni. Potrafił dorobid wszystko: zamek, przyrządy
celownicze, kolbę i wiele innych rzeczy. Lufa wymagała jednak precyzyjnych maszyn i nie mogły tu
pomóc największe nawet wysiłki utalentowanego mistrza.

Olszewskiemu także zawdzięczaliśmy zdobycie dwóch działek. Z czasów niemieckiej ofensywy


pozostały w okolicy wraki dwóch czołgów. Gdy Przebraże zaczęło się zbroid, Olszewski przypomniał
sobie o pancernych kolosach.

Chłopcy wymontowali działka, na prowizorycznych kółkach dowlekli je do obozu i w ten sposób


Przebraże wzbogaciło się o własną „artylerię”. Z tych działek mogliśmy ostrzeliwad nieprzyjaciela na
odległośd ośmiu kilometrów. Przydały się nam kilkakrotnie w najcięższych chwilach.

Ściągaliśmy broo i z zewnątrz. Utworzyliśmy przy dowództwie dwie komórki odpowiedzialne za


prowadzenie wywiadu w dwóch kierunkach: u Niemców i wśród band ukraioskich.

Szefem wywiadu do spraw banderowskich został Zygmunt Drzewiecki. Jego kontakty w okolicy Kołek,
świetna znajomośd języka ukraioskiego i brawurowa odwaga czyniły go niezastąpionym zwiadowcą.
Najchętniej przebierał się za Ukraioca i myszkował w największych skupiskach band, dostarczając
nam niekiedy bezcennych wiadomości o ich ruchach, składzie osobowym, wskazywał też wsie
ukraioskie, w których można zdobyd broo.

Wywiad wśród Niemców przypadł w udziale Adamowi Wierzyoskiemu. Mając szerokie znajomości w
Kiwercach i Łucku, zawsze na bieżąco informował nas o ważniejszych zamierzeniach Niemców.
Odegrał on też niemałą rolę w akcji dozbrajania Przebraża.

Nasza kampania na rzecz gromadzenia broni i amunicji zatoczyła szerokie kręgi. Właściwie objęła ona
cały Wołyo. W takich miastach, jak Kiwerce, Łuck i inne, prawie wszyscy mieszkaocy narodowości
polskiej wiedzieli, że każdy zdobyty nabój, granat, pocisk czy karabin należy dostarczyd na ustalony
punkt, skąd dotrze już do Przebraża.

Nie w każdym środowisku mogliśmy działad z równą swobodą. Wszędzie należało się spodziewad
szpiegów, donosicieli i konfidentów. Nasze skrytki, najczęściej mieszkania zaufanych Polaków,
ustalaliśmy z wielką ostrożnością, nie chcąc nieopatrznie narażad życzliwych nam ludzi.

Inną, bardziej skuteczną formą zdobywania broni było jej kupowanie. Największy handel bronią i
amunicją kwitł w Kiwercach i Łucku. Przebrażanie, uciekinierzy i zaufani mieszkaocy tych miast
kupowali broo u Węgrów. Ci już od dawna walczyli bardzo niechętnie o wielkośd Trzeciej Rzeszy.
Często otwarcie manifestowali swoją wrogośd wobec Niemców. Któregoś dnia doszło nawet na
dworcu kolejowym w Kiwercach do formalnej bitwy między kolejarzami niemieckimi a załogą
węgierską, mającą zadanie ochraniania obiektów kolejowych.
Nic więc dziwnego, że Węgrzy chętnie dzielili się z nami dostępnymi im tajemnicami wojskowymi,
bronią i wyposażeniem, tym chętniej że w ten sposób poprawiali swoje nędzne warunki bytowania.

W Kiwercach i Łucku istniały specjalne placówki zajmujące się przechwytywaniem broni i amunicji od
Węgrów i Niemców. W Łucku nadzór nad takimi punktami miał inspektorat AK, natomiast w
Kiwercach dowództwo Przebraża. Niemały udział w dozbrajaniu Przebraża miał kolejarz z Kiwerc,
Latomski, nieocenione usługi oddała nam też Gizela Byczek i Anna Szrek wraz ze swoją
kilkunastoletnią córeczką Mieczysławą.

Obie panie doskonale znały język niemiecki. Grupa skorumpowanych żołnierzy węgierskich i
niemieckich wiedziała, że w mieszkaniu Anny Szrek za broo i amunicję można kupid mięso, słoninę,
drób i inne specjały. Córka Anny Szrek nosiła specjalnie uszyte rajtuzy z ukrytymi kieszeniami. Nie
jeden raz z tych właśnie kieszeni wysypała w umówionym miejscu koło szpitala garśd naboi.

Gizela Byczek była natomiast niezastąpionym źródłem informacji o aktualnych wydarzeniach


frontowych i lokalnych zamierzeniach okupanta na Wołyniu. Pracując przez wiele miesięcy w
niemieckim kasynie nie zdradziła się nigdy, że każde zdanie wypowiedziane w tym języku jest przez
nią dobrze rozumiane. Oficerowie lub żołnierze w codziennych rozmowach przy posiłku lub przy
wódce swobodnie dzielili się ze sobą ważnymi wiadomościami. Te, które istotne były dla Przebraża,
pani Gizela natychmiast przekazywała do naszego obozu.

Uzbrojenie napływające do Przebraża przydzielaliśmy poszczególnym plutonom. Amunicję odsyłano


do magazynów. Miała stanowid tak zwany żelazny zapas na wypadek większego najazdu na
Przebraże.

Kiedyś jeden z mieszkaoców Kiwerc doniósł, że w lesie obok szpitala zakopano po przejściu frontu
dużą ilośd pocisków moździerzowych.

Wiadomośd zelektryzowała nas. Przebraże dysponowało sześcioma moździerzami, ale pocisków do


nich mieliśmy tak mało, że ta znakomita broo byłaby właściwie nieprzydatna w razie napadu.
Niezwłocznie rozpoczęliśmy starania o zidentyfikowanie miejsca, gdzie zakopano pociski. W koocu
zaufani ludzie zaprowadzili nas do dozorcy cmentarza wojskowego, który rzekomo powinien coś o
tym wiedzied.

Człowiek ten podczas walk frontowych spełniał smutną funkcję grabarza. W pobliżu Kiwerc, w
okolicach wsi Żabka, wojska radzieckie przez tydzieo stawiały zacięty opór rozpędzonej nawale
hitlerowskiej. Szpital w Kiwercach był przepełniony. Żołnierze radzieccy, którzy polegli w walce lub
zmarli w szpitalu, chowani byli na nowym cmentarzu. Grzebano ich bez trumien, płytko, w
wojskowych płaszczach.

Tam, gdzie toczyły się najbardziej zacięte boje, pozostały pokaźne ilości broni, amunicji i sprzętu
wojskowego. Niemcy uprzątnęli to z grubsza. Broo i amunicję zebrali dosyd starannie, ale pociski do
dział i moździerzy pozostawili przeważnie na miejscu. Ludnośd cywilna, zapędzona do grzebania ciał,
zakopywała pociski w dołach albo składała je do grobów i razem z ciałami zasypywała ziemią.

Dowiedziawszy się o tym, pojechałem do Kiwerc z jednym z naszych partyzantów, Narcyzem


Bojkowem. Przy okazji pobytu w Kiwercach miałem spotkad się z dwoma Węgrami, którzy handlowali
bronią niemal zawodowo.
Najpierw udaliśmy się na cmentarz w poszukiwaniu stróża. Stróż początkowo nie krył swojej
nieufności. Kiedy jednak dowiedział się, że jesteśmy z Przebraża, natychmiast zmienił ton.
Oświadczył, że zakopał dużą ilośd pocisków moździerzowych w dwunastu skrzyniach.

- Mógłby nam pan pokazad to miejsce?

- Kilka razy byli już tutaj upowcy. Oni także wiedzą o tych pociskach. Kiedyś przyszli w nocy i zaczęli
grozid, że mnie zastrzelą. Upierałem się twardo, że o żadnych pociskach nie wiem, i wreszcie dali mi
spokój - mówił, prowadząc nas w głąb cmentarza.

Nie było tu żadnych pomników, wszystkie bezimienne groby wydawały się jednakowe. Szliśmy w
milczeniu wzdłuż nie kooczących się mogił. Dozorca prowadził nas na kraniec cmentarza. Przy
ostatnim, narożnym grobie zatrzymał się.

- To tu.

- Ilu ich tu leży?

- Tylko jeden. Dopóki nie przyszli Niemcy, chowaliśmy pojedynczo.

- Głęboko?

- Nie, ale skrzynki leżą pod ciałem.

- Trumny nie ma?

- Panie, skąd trumny?! Ledwie nadążyliśmy zakopywad, a co dopiero mówid o trumnach!

- No więc możemy przyjśd w nocy? .- Przecież czekałem na was. Mogę nawet pomóc, jeśli się boicie
duchów - zaśmiał się.

- Nie, dziękujemy. Damy sobie radę. Niech pan tylko pilnuje, żeby się tu ktoś nie plątał. Mogłoby dojśd
do strzelaniny, a wtedy wszystko by przepadło.

- Nikt was nie zaczepi, nie bójcie się. Łopaty zostawcie pod stróżówką.

- Dobrze, dziękujemy za wszystko. Dobranoc. Wyszliśmy z Narcyzem z cmentarza i zaczęliśmy


omawiad szczegóły wyprawy.

- Ja będę wolny dopiero około dwunastej w nocy - powiedziałem. - Mam spotkanie z Węgrami.

- Mogę to sam wykopad. Ty pójdziesz do Węgrów, a ja w tym czasie zajmę się skrzynkami.

- Dasz radę?

- Jasne. Ty zrobisz swoje, a ja swoje. Rano będziemy gotowi.

- We dwóch byłoby raźniej...

- Wiadomo, ale nie ma czasu. Naprawdę niepotrzebnie się niepokoisz. Wszystko pójdzie jak z płatka.

- No to rób, jak chcesz.


- W porządku, spotkamy się w szpitalu.

Zmierzchało już. Spieszyłem się, żeby zdążyd przed godziną policyjną. Umówiłem się z Węgrami w
mieszkaniu pani Lorenzowej. Dom jej stał w pobliżu kościoła. Musiałem przejśd przez tory, a łażenie
po torach po godzinie policyjnej było. wysoce niebezpieczne: akcje dywersyjne na liniach kolejowych
wzmagały się z dnia na dzieo, więc Węgrzy pilnowali ich ze zdwojoną czujnością. Każda udana
dywersja na torach ściągała na ich głowy istną furię wściekłości niemieckiego dowództwa.

Najmocniej bronili wiaduktu kolejowego nad szosą. Wysadzenie wiaduktu oznaczałoby zablokowanie
na kilka dni ważnej szosy i jeszcze ważniejszej linii kolejowej. Wiaduktu broniły silne patrole, bunkry i
gniazda karabinów maszynowych.

Co kilka dni Węgrzy inscenizowali napad na wiadukt. Przy lada okazji, najczęściej nocą, otwierali
straszliwą kanonadę w ciemności albo przy świetle rakiet. Strzelanina rozlegała się w kilku punktach.
W Kiwercach wybuchało wtedy piekło. Niemcy gnali co sił na pomoc. Węgrzy witali ich ze spokojem:
bandyci przed chwilą zostali odparci, wycofali się w popłochu, unosząc rannych i zabitych. Wiadukt
stał nietknięty. Następnego dnia sprzedawali po kryjomu nowe porcje amunicji. Kto byłby w stanie
policzyd, ile naboi zużyli w czasie ostatniej obrony wiaduktu...

Węgrzy czekali już na mnie. Obiektem transakcji były trzy karabiny niemieckie. Płaciłem markami. Nie
targując się, schowali pieniądze i zniknęli. Umówili się ze mną w tym samym miejscu za dwa tygodnie,
jeśli znów mieliby coś do zaoferowania. Nie zawodzili nigdy.

Była już prawie noc. Pożegnałem panią Lorenzową i obciążony zdobyczą przemknąłem się do
mieszkania inżyniera Tadeusza Rykowskiego.

Rykowski zdążył już przyzwyczaid się do tego rodzaju wizyt. Nie okazując żadnego zdziwienia, zasłonił
starannie okno i od razu zabrał się do oceny karabinów. Wiedział, oczywiście, skąd pochodzą. Było
przecież publiczną tajemnicą, że broo kupuje się od Węgrów i czasem od szeregowych żołnierzy
niemieckich, bo i oni dorabiali na handlu bronią.

O ósmej rano czekałem już na Narcyza w pobliżu szpitala. Przyszedł uśmiechnięty, ale z widocznymi
oznakami zmęczenia.

- Jak tam?

- W porządku, dwanaście skrzyo jak uciął. Natyrałem się niewąsko.

- Nie miałeś pietra?

- Skąd! Tylko cuchnęło tak straszliwie, że parę razy musiałem odejśd na stronę, żeby złapad świeżego
powietrza.

- Gdzie ukryłeś skrzynie?

- W tarninie za cmentarzem.

Nazajutrz wszystkie skrzynki znalazły się w Przebrażu. W każdej mieściło się po sześd pocisków.
Siedemdziesiąt dwa strzały z moździerzy to już jest coś!
Mimo to amunicji mieliśmy wciąż za mało. Kupowanie jej od Węgrów i Niemców nawet w części nie
zaspokajało naszych potrzeb.

Dowódcą garnizonu w Kiwercach był hauptmann Krautschman (Jeskemu podlegały sprawy karno-
administracyjne). Od dawna już dochodziły do nas pogłoski, że Krautschman jest bardzo łasy na
pieniądze i podobno nie gardzi nawet łapówkami. A już wyjątkową słabośd ma do złota.

Uradziliśmy w sztabie, że warto byłoby przekupid samego Krautschmana. Jeszcze z czasów pobytu w
Karasinie miałem dwie złote dziesięciorublówki. Kiedyś dał mi je „Maks” na zakup latarek
elektrycznych i kilku akumulatorów. Po rozliczeniu się, monety zostały i „Maks” kazał je zatrzymad na
jakieś nieprzewidziane potrzeby. Teraz postanowiliśmy zdobyd za te dwa złote krążki większą ilośd
amunicji.

Olszewski, stary Malinowski i ja wsiedliśmy pewnego dnia na furmankę i pojechaliśmy do Kiwerc.


Niemczyzna Malinowskiego utorowała nam drogę bezpośrednio do gabinetu Krautschmana.
Weszliśmy tam z Malinowskim.

Stary lis stanął nieśmiało w progu i przeprosił Niemca za najście. Krautschman, tęgi, dobrze
zbudowany oficer, znał już Malinowskiego.

- No, co tam nowego, Malinowsky? - odezwał się znad sterty papierów.

- Herr Hauptmann, my przyszliśmy... przyszliśmy... z małym podarunkiem dla pana - wyjąkał


Malinowski.

- Z jakim podarunkiem? Za co? - Niemiec spojrzał bystro na zakłopotanego Malinowskiego.

W tym miejscu zaczynała się moja rola. Nic nie mówiąc, jako że znałem zaledwie kilka niemieckich
słówek, podszedłem do biurka i czujnie obserwowany przez Niemca wyjąłem z kieszeni monety.
Równie nieśmiałym ruchem położyłem je na brzegu biurka i cofnąłem się.

Przedstawienie osiągnęło moment kulminacyjny. Na twarzy Niemca dokonała się taka zmiana, jakby
nagle zza grubego zwału chmur wyjrzało słooce. Krautschman poderwał się zza biurka, chwycił ruble i
widząc, że jest to autentyczne złoto, schował je natychmiast do portfela. Zrobił to z takim
pośpiechem, jakby obawiał się, że możemy się rozmyślid.

- Danke, danke, Herr Malinowsky - powtarzał, ściskając dłonie i jemu, i mnie. Nagle przypomniał coś
sobie. - Podbiegł do szafki, wyjął z niej butelkę wódki i trzy kieliszki.

- Za zwycięstwo! - powiedział Malinowski, myśląc oczywiście o naszym zwycięstwie.

- Za zwycięstwo - zgodził się Krautschman. Jego oczy błyszczały z przejęcia. Stary postanowił kud
żelazo póki gorące. Wysunął się nieco do przodu.

- Mamy małą prośbę, Herr Hauptmann - zaczął znowu nieśmiało.

- Co takiego?

- Chcielibyśmy dostad trochę amunicji do tych karabinów, które otrzymaliśmy od Jeskego. Bandyci
napadają na naszą wioskę coraz częściej i nie mamy się czym bronid.
- Ależ oczywiście, to drobiazg! - wykrzyknął Krautschman. Wyrwał z notesu kartkę, napisał na niej
kilka słów, po czym przyłożył pieczęd.

- Proszę, to jest skierowanie do magazynu. Pójdziecie z tą kartką i pobierzecie tyle amunicji, ile wam
potrzeba.

- Dziękujemy panu! - wykrzyknął Malinowski, uradowany pomyślnym obrotem sprawy. Równie


uradowany Krautschman odprowadził nas do drzwi i... polecił się naszej pamięci.

- No, połowa za nami - sapnął Malinowski, gdy już znaleźliśmy się na ulicy. - Teraz trzeba tylko
oszwabid tych z magazynu, a możemy byd spokojni o amunicję na całe lato!

Wyprawę do magazynu także przemyśleliśmy starannie. Wiedzieliśmy, że czuwają nad nim starzy,
kontuzjowani podoficerowie. Tacy z pewnością lubią dobrze pojeśd i wypid. Pod tym właśnie kątem
przygotowywaliśmy się do spotkania z nimi.

Pojechaliśmy na trzech furmankach. Franek Żytkiewicz, Bergiel, Wojtaluk („Chioczyk”) oraz dwaj
„nasi” policjanci - Władysław Olszewski i Ludwikowski - ludzie z Przebraża, nasze wtyczki
informacyjne w policji ukraioskiej.

Magazyn mieścił się w budynku byłej szkoły rzemieślniczej przy ulicy Cmentarnej. Zajechaliśmy tam z
fasonem, ufni w siłę prawa reprezentowanego przez dwóch policjantów.

Magazynem opiekowali się dwaj starszawi Niemcy. Zanim wręczyliśmy im upoważnienie od


Krautschmana, Franek Żytkiewicz wyciągnął okazałą szynkę, dwie gęsi i pół litra samogonu.

Radośd Niemców na widok tego daru była nie mniejsza niż zachwyt Krautschmana na widok złota.
„Gansi, gansi”, powtarzali jeden przez drugiego, macając je ze wszystkich stron.

Na upoważnienie ledwie rzucili okiem. Otworzyli piwnice pełne amunicji i zaprosili nas do swojego
kantorku. Mrugnąłem nieznacznie na Franka. Miał uczestniczyd w libacji, podczas gdy my będziemy
się krzątali w magazynie. Do pomocy wziąłem sobie czterech najtęższych chłopaków z całego
Przebraża. Zaopatrzeni w widły do sypania ziemniaków i mocne worki, zeszliśmy do piwnic. Byliśmy
olśnieni ich bogactwem. Wnętrza kilku pomieszczeo, piwnicznych wypełnione były stosami amunicji.

Przystąpiliśmy do dzieła. Dwóch chłopców trzymało worki, dwóch innych potężnymi rzutami
napełniało je do połowy. Wynosiliśmy je do wozów, wysypywaliśmy przy akompaniamencie
świergotu łusek i niemal pędem wracaliśmy na dół.

Mijały minuty. Krążyłem niespokojnie między piwnicami a kantorkiem Niemców, sprawdzając talenty
towarzyskie Franka Żytkiewicza. Niemcy byli nadal wniebowzięci. Wódka i szynka okazały się bardzo
smaczne. Konwersacja stawała się coraz bardziej ożywiona i niemal przyjacielska.

Chłopcy zwijali się jak w ukropie. Po ich twarzach spływały strugi potu, pracowali bez wytchnienia jak
maszyny. Znali wagę tego wyścigu. Każdy ruch łopaty to kilkadziesiąt sztuk amunicji w ładownicach
przebrażan.

Po godzinie wozy były wypełnione po brzegi. W kącie jednej z piwnic dostrzegłem ręczny karabin
maszynowy. Chwila wahania, lecz i on znalazł się w worku i powędrował na wóz. Furmanki
przykryliśmy derkami.
Wszystko było już gotowe do drogi. Dałem znak Frankowi i zaczęliśmy żegnad się z Niemcami.

Franciszek Żytkiewicz, pierwszy zastępca komendanta samoobrony w Przebrażu

Na transport nawet nie spojrzeli. Było im zupełnie obojętne, czy wzięliśmy dziesięd, czy sto tysięcy
sztuk amunicji. Nikt ich nie kontrolował, nie musieli się rozliczad, więc i oni nie uważali za konieczne
sprawdzad zawartości ładunku. Zwłaszcza po tak dobrym poczęstunku...

Kiedy jeden z chłopców cmoknął już na konia, zaniepokoiłem się, że szkapa nie zdoła ruszyd z miejsca.
Koo jakoś ruszył, ale gdy jego podkowa ześliznęła się po kamieniu, spod kopyt wystrzeliły iskry.

Pierwsze furmanki prowadzili policjanci. Wozy były przykryte, któż więc mógłby przypuszczad, że
wypełnione są amunicją! Dopiero przed wieczorem zdrożone konie dowlokły się z bezcennym
ładunkiem do celu. Na widok naszego łupu partyzanci oniemieli. „Z taką ilością amunicji można iśd
nawet na Berlin” - mówili jeden przez drugiego.

Zdobycie trzech furmanek amunicji stało się dla nas momentem zwrotnym. Amunicję ukryliśmy w
bunkrach i starannie zabezpieczyliśmy. Teraz mogliśmy zatroszczyd się o inne sprawy.

Do kooca czerwca nasza samoobrona miała charakter półcywilny. Żołnierze plutonów szli na służbę
jak do pracy. Po skooczonej warcie lub wykonaniu jakiegoś zadania rozchodzili się do domów.
Ubierali się i żywili sami. Tylko w razie alarmu mieli obowiązek stawid się na oznaczonym miejscu.

W wypadku nagłego ataku w oddalonym punkcie obrony nie można było natychmiast zmobilizowad
wszystkich sił. Zanim zaalarmowani żołnierze zdołaliby zebrad się, bulbowcy mogliby sforsowad
zasieki i zaatakowad środek obozu. Postanowiliśmy więc skoszarowad poszczególne plutony na
wyznaczonych odcinkach.

Drugie pociągnięcie, zmierzające do usprawnienia samoobrony, to zorganizowanie osobnej,


wojskowej kuchni. Wyżywienie żołnierzy stało się odtąd troską ogółu. Ich zadaniem była obrona
ludności, zadaniem ludności było zapewnienie im utrzymania. Przebrażanie chętnie zgodzili się na to.
Uchwalono dobrowolne opodatkowanie się, w zależności od możliwości każdej z rodzin.
Początkowo skoszarowaliśmy około stu dwudziestu ludzi. Z miejsca narzucono im surową dyscyplinę,
z rozkładem dnia i pozwoleniami na oddalanie się z koszar. Wszędzie obowiązywał porządek
wojskowy: zbiórki, meldowanie się. Sposób podawania komend niczym nie różnił się od wojskowych.

Miało to swoje dobre strony. Szybko zniknęła z oddziału atmosfera luźnej watahy, w której każdy w
zasadzie robi co chce, a wszyscy są dla siebie kumplami i nikim więcej.

Teraz nawet mój brat Władek wchodząc do kancelarii prężył się służbiście i strzelał obcasami. Niech
chłopaki wiedzą, że brat czy swat, a służba służbą.

Ze wspólną „michą” mieliśmy także spore kłopoty. Początkowo gotowano w jednym kotle i
rozwożono jadło do poszczególnych plutonów. Ten sposób okazał się jednak niewygodny. Bieganie z
pełnymi kotłami po całym Przebrażu od plutonu do plutonu stało się kłopotliwe, nieekonomiczne, a
nawet śmieszne.

Szef sztabu Stanisław Olszewski zadecydował więc, że każdy pluton będzie gotował sam dla siebie.
Stan liczebny plutonów powiększał się z dnia na dzieo. Teraz nie było już dnia, aby na wieczornym
apelu któryś pluton nie zameldował nowego żołnierza. Przybywało broni i amunicji, przybywało i
obrooców. Chłopcy garnęli się do walki, wybór mieliśmy duży. Bardzo rzadko przyjmowaliśmy jednak
kogoś bez broni, chyba że do obierania ziemniaków. Dlatego też każdy starał się na własną rękę
zdobyd upragnioną broo. Droga była jedna: za pieniądze czy za tłustą gęś, często ściągniętą po
kryjomu z ojcowskiego podwórka, kandydat na żołnierza kupował karabin lub pistolet w Kiwercach
czy nawet w Łucku.

Chęcią walki z upowcami pałali najczęściej młodzi chłopcy. Nudzili się bezczynnością, chcieli okazad
swoją przydatnośd. Często byli to ci, którzy utracili swoich najbliższych i teraz szukali odwetu. Z reguły
należeli do najodważniejszych, ale z dyscypliną obozową było u nich najgorzej.

Oczywiście każdego chętnego, i to z własną bronią, przyjmowaliśmy z otwartymi rękami. Byliśmy


jednak też coraz bardziej ostrożni, baliśmy się szpiegów, zarówno niemieckich, jak i upowskich.
Chociaż w czasie obrony Przebraża nigdy nie natknęliśmy się na zauszników upowskich, byłem
przeświadczony, że w tej dwudziestotysięcznej masie uchodźców z pewnością znajdą się konfidenci.
Każdego przybysza-ochotnika braliśmy na wstępne „śledztwo”. Zazwyczaj pytaliśmy go, skąd
przyszedł, co dotychczas robił, dlaczego przystał do nas, gdzie znajduje się jego rodzina i tak dalej.

Po takim wstępnym egzaminie przybysz otrzymywał skierowanie do oddziału. Obierał sobie


pseudonim i przez pewien czas był obserwowany.

W pierwszej połowie lipca plutony liczyły już po stu dwudziestu ludzi. Podniesiono je do rangi
kompanii.

Tak więc Przebraże dysponowało już całym batalionem. Każda kompania miała teraz szeroki program
szkolenia. Obejmował on musztrę, naukę o broni, taktykę, walkę wręcz i tym podobne. Chłopcy
nabierali wprawy w rzemiośle wojskowym. Wrastali w atmosferę regularnego wojska.

Czasu mieli mało. Wokół Przebraża mnożyły się napady, płonęły wsie, koszary były w stanie ciągłego
pogotowia. Każda kompania otrzymała swój odcinek do umocnienia go zasiekami. Co dwieście
metrów wznosiliśmy potężne bunkry z ziemi i bali sosnowych. Bezpośrednio w nich albo między nimi
umacniano gniazda karabinów maszynowych. Do pomocy wezwano całą ludnośd. Wszyscy mieli
przydzielone prace, każdy musiał wykazad się- konkretnym wkładem w umacnianie Przebraża.

Zadania stojące przed nami były ogromne. Obwód zasieków i umocnieo miał teraz wynosid
dwadzieścia kilometrów. Zaczęto od rozebrania starych zasieków, opasujących teren samej tylko wsi,
i układania ich szerokim zakolem.

Robota szybko posuwała się naprzód. Ludzie wprost rwali się do pracy. Wyruszano w teren w
poszukiwaniu drutu kolczastego. Przed zasiekami wycinano kilkudziesięciometrowy pas lasu. Chodziło
o utrudnienie podejścia do zasieków i przygotowanie dobrego pola ostrzału.

Żołnierze czwartej kompanii

Jako pierwsza wykonała swoje zadanie trzecia kompania pod dowództwem Tadeusza Mielnika. Na jej
odcinku co kilkanaście metrów tkwiła jakaś mocna przeszkoda: rowy strzeleckie i łączące, bunkry,
stanowiska karabinów maszynowych. Wszystko otoczono gęsto najeżonymi zasiekami z drutu
kolczastego i kozłami, których sam diabeł nie zdołałby przeskoczyd.

Podobnie umocniły swoje odcinki pozostałe kompanie. Rowy łączące prowadziły z obydwu stron do
punktów obrony pozostałych kompanii. Mogliśmy się spoza nich bronid tygodniami, byleby nie
zabrakło amunicji i żywności.

Przekształcenie Przebraża w warowny obóz mogło wcześniej czy później wpaśd Niemcom w oczy,
przysporzyd nam niejednego kłopotu. Niemcy kontrolowali nas bardzo rzadko. O charakterze naszego
zgrupowania mieli jednoznaczną opinię: po prostu tysiące Polaków zgromadzonych w Przebrażu
broni się rozpaczliwie przed napadami banderowców.

Z czasem wizyty Niemców stały się coraz rzadsze. Na froncie wiodło im się niedobrze, okupowany kraj
otrząsał się z bezwładu. Jak grzyby po deszczu rosły oddziały partyzanckie. Przybywało więc
kłopotów, a droga z Kiwerc do Przebraża nabierała wyjątkowo złej sławy.
Wszystkie „kontrowersje”, jakie powstawały między Niemcami a Przebrażem, niezawodnie
rozładowywał komendant cywilny Przebraża Ludwik Malinowski. On już wiedział najlepiej, jak i z kim
rozmawiad, ile i komu dad łapówki, aby Niemcy przymknęli oczy na to czy tamto. Do niego też - jak
wiadomo - należała organizacja życia cywilnego w Przebrażu, rozstrzyganie wszelkich wewnętrznych
sporów. Jemu też, a także sołtysowi wsi Przebraże Franciszkowi Ludwikowskiemu, podlegała cywilna
żandarmeria, do działalności której nie mieszało się dowództwo obrony. Ludwik Malinowski i podlegli
mu ludzie prowadzili niezwykle trudną i skomplikowaną w naszych warunkach politykę pozornej
neutralności wobec okupanta. Ludzie z dowództwa wojskowego starali się raczej nie pokazywad
Niemcom. Chodziło o to, aby hitlerowcy z Kiwerc lub Łucka nie kojarzyli sobie nawet w pamięci
twarzy obrooców Przebraża.

Wpadając do Przebraża po ludzi do pracy, Niemcy z reguły nie węszyli po obozie. Zabierali
robotników i odjeżdżali szybko, przygnieceni swoimi kłopotami.

Nie wiem, jakie miny mieliby oficerowie niemieccy z Kiwerc, Jeske i Krautschman, gdyby przeszli się
wzdłuż naszych zasieków, obejrzeli punkty oporu, przeliczyli uzbrojenie. Tak się jednak składało, że
wszystkie linie obronne biegły wśród lasów i trzeba by było specjalnych poszukiwao, aby je wykryd.

Pewnego razu zahamowały przed szkołą dwa niemieckie samochody. Z jednego wygramolił się
komendant policji z Kiwerc, który kazał natychmiast zawoład sołtysa i ludzi.

Wkrótce przed szkołą zebrała się nas spora grupa. Komendant miał groźną minę.

- Wiem dobrze - zawołał po polsku - że organizuje się tu ogromna banda! Macie nie tylko nasze
karabiny, ale na pewno broo maszynową, granaty i moździerze! Nie myślcie, że jesteśmy ślepi. Jeśli
tylko okaże się, że to prawda albo że używacie naszej broni do walki z niemieckimi posterunkami
policji, czeka was marny koniec!

- Ależ panie komendancie - przerwał nieśmiało Franek Żytkiewicz - mamy tylko te karabiny, które
dostaliśmy. Skąd wzięlibyśmy moździerze albo broo maszynową? Owszem, znaleźliśmy w lesie kilka
starych gratów z czasów frontu, ale w ogóle nie nadają się do użytku. Straszymy tylko bandy, że niby
mamy dużo broni. A w ogóle to chyba jakieś plotki...

Spojrzałem na Franka i zdębiałem z wrażenia. Na jego plecach lśniła wspaniała stal fioskiego
automatu. Ze strachem pomyślałem, co będzie, gdy Niemiec zwróci uwagę na tę „drobną”
niekonsekwencję w wywodach Żytkiewicza. Nie ma innej rady, jak rozwalid Niemców, ale tak, żeby
żywa noga nie uszła z obozu - myślałem gorączkowo.

Komendant jednak tak tupał, wrzeszczał, wygrażał pięściami i trząsł się z oburzenia, że na Franka w
ogóle nie zwrócił uwagi. Z jego słów wynikało, że Ukraiocy z Trościaoca, skąd właśnie wracał, w miarę
swoich możliwości drobiazgowo poinformowali go o rosnącej sile Przebraża.

- Plotki?! - ryczał. - Ja wam, bandyci, pokażę plotki! Jedziemy właśnie z Trościaoca. Wszyscy mi
mówią, że tu gnieździ się banda, która co noc napada na ukraioskie wsie, na posterunki policji i winę
zrzuca na partyzantów!

-- Trościaniec to wieś ukraioska. Siedzą tam sami upowcy. Nic dziwnego, że rzucają na nas
oszczerstwa! - zawołał Franek. - Ale jakie perfidne oszczerstwa! Sami napadają i mordują niewinnych
ludzi, strzelają do policjantów, a potem mówią, że to my! - wołał z rosnącym oburzeniem, widząc, że
ta rozpaczliwa robinsonada powoli trafia Niemcowi do przekonania.

Szwab patrzył przez dłuższą chwilę na Franka, w koocu zaklął szpetnie po niemiecku. Wsiadł do samo
chodu, skinął na swoich. Odjechali. Patrzyliśmy za nimi w zupełnym osłupieniu

- Tym razem udało się! - odetchnął Franek.

- Trzeba przyznad, że upowcy wpadli na niezły pomysł. Kiedyś w koocu mogą ich przekonad. Niemcy
zrobią dokładniejsze oględziny i klapa! Trzeba by się zrewanżowad za ten dowcip, i to jak najprędzej -
zauważyłem. - Ale ty, Franek, masz, bracie, zimną krew i tupet, niech cię drzwi ścisną!

- Dlaczego?

- Jak to, dlaczego? Tłumaczysz Niemcowi, że w Przebrażu jest tylko kilkanaście starych rupieci, mając
przy tym automat przewieszony przez plecy. Nie każdy potrafi tak zagrad!

- O, cholera, rzeczywiście! - Franek dopiero teraz zauważył swój błąd. - Na śmierd zapomniałem.

Wiosną 1943 roku policjanci ze wszystkich okolicznych posterunków zabrali pewnego dnia broo i
odeszli w lasy. Woleli teraz sami, na własną rękę, palid i rabowad, jak od dawna robili to członkowie
Ukraioskiej Powstaoczej Armii i bandy „niezrzeszone”. Pozazdrościli im widad swobody i sukcesów.
Nie pytając chlebodawców o pozwolenie, zrezygnowali z zaszczytu pełnienia dalszej służby.

Dla nas miało to i dobre, i złe strony. Wprawdzie bandy wzrosły dzięki temu pod względem liczebnym
i wzbogaciły się o nowe zapasy broni, ale jednocześnie zachwiało się dotychczasowe zaufanie
Niemców do Ukraioców, a praktycznie rzecz biorąc, na pewien czas przestały istnied posterunki
policji.

Wkrótce Niemcy przystąpili do rekrutacji ochotników i ponownego montowania składu posterunków.

- Myślę, że nie byłoby głupie, gdybyśmy mieli kilku naszych ludzi w policji - powiedziałem kiedyś w
sztabie.

Moi zastępcy podchwycili tę myśl. Wybraliśmy sześciu zaufanych i bystrych chłopaków, już po dwóch
dniach paradowali w policyjnych mundurach po ulicach Kiwerc. Od tej pory nie musieliśmy się
obawiad większych niespodzianek ze strony policji. Chłopcy donosili nam o wszystkim, co tylko uznali
za istotne dla spraw Przebraża.

W zdobywaniu informacji u Niemców pomogła nam Armia Krajowa, inspektorat łucki. (Pomoc ta była
zresztą wszechstronna. Inspektor „Adam” i jego zastępca „Czyżyk” byli częstymi gośdmi w Przebrażu,
służyli nam radą, kiedy umacnialiśmy obóz, pomagali finansowo, przydzielali nam żywnośd, broo lub
pieniądze, zaopatrywali nas w prasę konspiracyjną. W czasie największego nasilenia „bitwy o szyny”
inspektorat wydelegował swojego oficera, który szkolił nas w dywersji. Zajęcia te prowadził
doświadczony dywersant Wacław Kopisto - „Kra”.)
W zbieraniu informacji pomagali nam również zaufani kolejarze z Łucka i Kiwerc. Tłumaczem u
Jeskego był także nasz człowiek. Dzięki temu interesujące wiadomości docierały do nas wprost z
gabinetu Jeskego, z dyżurki zawiadowcy stacji Lutowskiego, z inspektoratu AK i z posterunków policji.

Dotychczas zwiadem kierował Drzewiecki, ale był to zwiad pieszy. W dalekich rajdach pomagali mu:
Janek Krasnowolski, Józef Wojtaluk i Tadeusz Wolak. Postanowiliśmy powoład do życia zwiad konny,
bardziej operatywny od pieszego, lepiej uzbrojony.

Było oczywiste, że nikt nie wywiąże się lepiej z tego zadania niż były wachmistrz Stanisław Koprowski.
Jemu też powierzyliśmy dowództwo i organizację zwiadu. Stary wiarus z zapałem wziął się do roboty.
Wprawnym okiem wyłowił spośród kilkuset chłopskich koni czterdzieści biegunów, dobrał sobie
czterdziestu chłopców i w niedługim czasie zwiad konny - nowa jednostka Przebraża - był gotów do
wykonywania swoich zadao.
Trościaniec
Niedawne próby pertraktacji z przywódcami nacjonalistów ukraioskich zakooczyły się
niepowodzeniem. Nadal nie rezygnowaliśmy jednak z żadnej nadarzającej się okazji do małych,
lokalnych porozumieo ustępstw. Mieliśmy liczne dowody przyjaźni, pomocy i współczucia ze strony
wielu Ukraioców, trzeźwo i po ludzku patrzących na toczące się wydarzenia. Znaliśmy całe wioski
ukraioskie, zdecydowanie odcinające się od ruchu nacjonalistycznego. Mieliśmy wiele przykładów
ratowania ludzi, całych rodzin polskich, przez rodziny ukraioskie, które później ginęły z rąk mściwych
morderców.

Jednak pewna częśd wsi ukraioskich, zamieszkanych przez spokojnych do niedawna ludzi, zamieniała
się pod naciskiem band w siedliska ukraioskiego faszyzmu. Swoich rodaków, usiłujących zachowad
neutralnośd, traktowali nacjonaliści jako wrogów. Każdy ukraioski dom miał stad się twierdzą
„samostijnej” Ukrainy. Jedni wspomagali więc bandy z przekonania, inni po prostu bali się zemsty
upowców. Tak było na przykład z Trościaocem. Ta duża wieś stała się dla upowców bazą wypadową
na Przebraże.

Warunki mieli tu doskonałe. Trościaniec, pięknie usytuowana wieś, oddalony był od Przebraża
zaledwie o siedem kilometrów. Każde domostwo, otoczone zielenią wiśniowych sadów, świadczyło
swoim wyglądem o zamożności mieszkaoców.

W Trościaocu jeszcze przed wojną była apteka, gmina, Dom Ludowy oraz znana w całej okolicy
średnia szkoła rolnicza. To ona promieniowała stosunkowo wysoką kulturą rolną na pobliskie wsie
ukraioskie i polskie. W budynku szkoły rolniczej mieściła się teraz szkoła podoficerska upowców.
Szczyt wysokiej cerkiewnej wieży był doskonałym punktem obserwacyjnym. Widad było z niej całą
okolicę w promieniu wielu kilometrów. Bandyci czuli się tu panami sytuacji.

Nasza samoobrona konsekwentnie dążyła do tego, aby wytworzyd wokół siebie, w promieniu wielu
kilometrów, pas „ziemi martwej” i uniemożliwid bandom prowadzenie ataków z bliskiej odległości.

Wsie polskie otaczające Przebraże już nie istniały. Nieliczne wioski ukraioskie albo opustoszały, albo -
jak na przykład wieś Jezioro - solennie obiecały zachowad neutralnośd. Został jeszcze tylko
Trościaniec. Dawno już doszliśmy do wniosku, że wcześniej czy później właśnie stamtąd nastąpi
decydujące uderzenie przeciw nam. Nękani częstymi napadami mniejszych grup upowskich,
uchodzących zawsze w jednym kierunku, do Trościaoca, tym razem postanowiliśmy zaatakowad
pierwsi.

Na kilka dni przed wyprawą otrzymałem z Kiwerc meldunek, że do Przebraża został skierowany
„szpicel niemiecki” Gubała. Przebraże było teraz sadzawką, w której z powodzeniem mógł grasowad
taki szczupaczek. Należało go czym prędzej wyłowid. Pomógł mi w tym przypadek.

W meldunku określano Gubałę jako młodego, osiemnastoletniego chłopca i zalecano, żeby go


natychmiast zlikwidowad.

Wiadomośd zaniepokoiła mnie. Widocznie Niemcy już zwęszyli, że Przebraże rozrosło się ponad ich
podejrzenia, i chcą teraz zrobid generalną czystkę, po której znów trzeba będzie sięgnąd do tych
kilkunastu zardzewiałych rur, przydzielonych nam w drodze wielkiej łaski.
Rozpoczęliśmy dyskretne poszukiwania. Nie prowadzono u nas żadnej ewidencji ludności, każdy mógł
przybyd do nas i odejśd, kiedy chciał. W dwudziestotysięcznym tłumie przez całe miesiące można było
szukad jednego człowieka, a nie mogliśmy przecież rozgłosid, że interesujemy się niejakim Gubałą.

Wieczorem tego samego dnia, kiedy dostałem meldunek, wracając do domu spotkałem na drodze
dwóch młodych ludzi. Ich twarze były mi zupełnie nie znane. Podszedłem do nich i spytałem, skąd
przybyli i co robią w Przebrażu.

Pierwszy z nich wyjaśnił, że jest uciekinierem, jak wielu innych, i mieszka kątem u jednego z
gospodarzy. Drugi powiedział, że dziś właśnie przybył z Kiwerc. Nie ma tu nikogo znajomego, ale chce
wstąpid do oddziału samoobrony, aby walczyd z bandami.

Byłem już pewny, że jest tym, którego tak pilnie szukamy.

- Wasze nazwisko?

- Gubała.

- Kto was tutaj skierował? - zapytałem, siląc się na obojętny ton.

Wymienił jakieś nieznane nazwisko.

- Wiecie, kim jestem?

- Nie wiem. Nikogo tu jeszcze nie znam.

- Macie jakąś broo, granaty?

- Tylko damski pistolet.

- Oddajcie.

Bez zdziwienia i oznak niepokoju oddał mi broo.

W geście tym było tyle naturalnej szczerości i zaufania, że zbity z tropu uważniej przyjrzałem się jego
twarzy. Coś mi ten chłopak nie wyglądał na szpiega.

Myśl moja pracowała intensywnie. Jakże rozstrzelad człowieka bez sądu, bez dowodów winy? Tego
nie usprawiedliwiały nawet warunki wojenne.

- Jestem komendantem Przebraża - odezwałem się w koocu do chłopaka, który nie przeczuwał, że
teraz ważą się jego losy. - Potrzebujemy do obrony takich właśnie młodych odważnych chłopców jak
ty. Przydzielam cię na razie do pierwszej kompanii. Zgłoś się do dowódcy i powołaj na moją decyzję. A
tę zabawkę - wyciągnąłem z kieszeni jego pistolet - chwilowo zatrzymuję. Teraz nie będzie ci
potrzebna. Na razie mamy więcej dwiczeo niż prawdziwych walk.

Następnego dnia wysłałem do Kiwerc meldunek, że szpieg został już rozpoznany i jest pod
obserwacją. Napisałem też, że chłopak zrobił na mnie dobre wrażenie i dlatego uważam, że należy
odłożyd wykonanie wyroku.
Odpowiedź była jednoznaczna: natychmiast rozstrzelad. Nie podawano żadnych dodatkowych
wyjaśnieo, żadnych komentarzy. Po prostu rozkaz.

Wezwałem Gubałę do siebie. Wyjaśniłem mu, że jako komendant samoobrony muszę możliwie jak
najwięcej wiedzied o swoich podwładnych.

Gubała zaczął szczegółowo opowiadad dzieje swojego krótkiego życia. Było to typowe życie dziecka z
prowincjonalnego miasteczka.

Na moje podchwytliwe pytania, którymi często przerywałem jego spowiedź, odpowiadał bez
namysłu, rzeczowo i roztropnie. Nie mogłem uchwycid w tym, co mówił, żadnej fałszywej nuty. Nie,
stanowczo nie wyglądało to na wyuczoną lekcję.

Po przeprowadzeniu tej rozmowy wpadłem w jeszcze większą rozterkę. Przeczucie mówiło mi, że ten
chłopiec jest niewinny, że to jakaś pomyłka lub - co gorsza - czyjaś prowokacja. Z drugiej jednak
strony nie mogłem polegad tylko na przeczuciu. Była to poważna odpowiedzialnośd.

Mimo to podtrzymałem swoją decyzję. Poleciłem dowódcy pierwszej kompanii, żeby i on, i jego
zaufani żołnierze nie spuszczali oka z Gubały. Do Kiwerc powędrował meldunek, że na własne ryzyko i
odpowiedzialnośd wstrzymuję wykonanie wyroku do chwili zebrania konkretnych dowodów.

Sprawę Gubały odsunęły na dalszy plan przygotowania do akcji trościaoskiej.

Pewnego dnia zebrałem wszystkich dowódców i dałem im rozkaz rozbicia Trościaoca. Miała to byd
nasza pierwsza większa akcja bojowa i dlatego chcieliśmy opracowad ją w najdrobniejszych
szczegółach. Rozpoczęły się gorączkowe przygotowania.

W ciemny, deszczowy wieczór 11 lipca 1943 roku zarządziłem zbiórkę całego batalionu w kolonii
Mosty, na odcinku obrony drugiej kompanii. Uzgodniliśmy, że akcja rozpocznie się o godzinie 3,45.
Pierwsza kompania uderzy na Trościaniec od zachodu, skąd bandyci raczej nie powinni spodziewad
się napaści. Pierwszą kompanię miał wzmocnid pluton drugiej kompanii, której z kolei przypadło w
udziale zaatakowanie szkoły podoficerskiej upowców.

Pierwszy pluton czwartej kompanii pod dowództwem Franka Żytkiewicza miał podejśd do Trościaoca
od strony południowej i zamknąd drogę prowadzącą na południe, w kierunku lasu. Drogę prowadzącą
do Żurawicz miała zabezpieczyd częśd czwartej kompanii pod dowództwem Stanisława Olszewskiego.
Ja wraz z dwoma plutonami drugiej kompanii i resztą czwartej miałem „zaopiekowad się” głównym
traktem wiodącym w kierunku Kołek oraz odcinkiem pól aż do drogi na Łyczki.

Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że tak misternie pomyślana akcja musi byd wykonana
bezbłędnie. Przede wszystkim należało wszystko utrzymad w największej tajemnicy.

W oznaczonym dniu o godzinie 23.20 ruszyliśmy na Trościaniec. Już od trzech dni ciął bez przerwy
rzęsisty, dokuczliwy deszcz. Byliśmy jednak tak przejęci akcją, że nie zwracaliśmy na to najmniejszej
uwagi. Otaczała nas gęsta, nieprzenikniona ciemnośd. Szliśmy przez las dosłownie po omacku,
zachowując absolutną ciszę. Na szczęście doskonale znaliśmy drogę.
Owej wyprawy i towarzyszących jej szczegółów nie zapomnę do kooca życia. W pewnej chwili
uświadomiłem sobie, że stałem się nieodłączną częścią tego organizmu, jaki stanowiła grupa moich
uzbrojonych towarzyszy.

Instynkt walki zespolił nas całkowicie. Nie wiedzieliśmy, co zgotuje nam los, ale nie baliśmy się
niczego.

Las skooczył się. Tu już zaczynały się trościaoskie pola. Zatrzymałem oddział. Trzeba było żołnierskim
zwyczajem przemówid w kilku słowach do ludzi. Czekała nas przecież pierwsza wielka bitwa.

W naszej wyprawie uczestniczył jako obserwator zastępca inspektora AK z Łucka, „Czyżyk”.


Poprosiłem, aby pierwszy przemówił do żołnierzy.

Po „Czyżyku” ja zabrałem głos. Mówiłem tak, jak prosty człowiek mówi do drugiego prostego
człowieka. Byłem przecież jednym z nich. Na wstępie szczerze i otwarcie zaproponowałem, aby ci,
którzy się boją, wrócili do domów.

Zapadła chwila wymownej ciszy. Nikt się nie poruszył, słychad tylko było nieustanny szelest deszczu
wśród liści.

Wiedziałem, że tak będzie, przecież jeszcze przed samą wyprawą wielu ludzi ochotniczo zgłosiło się
do mnie z prośbą o przydzielenie ich do kompanii uderzeniowej.

Przypomniałem żołnierzom, że nie chcieliśmy i nadal nie chcemy walczyd z Ukraiocami. Zrobiliśmy
wszystko, aby nawiązad z nimi dawne, przyjacielskie kontakty. Na przeszkodzie stanęli nam ukraioscy
faszyści, którzy na każdą próbę porozumienia odpowiadali zdradą i nowymi zbrodniami. Wieś, którą
mamy zdobyd, jest właśnie ich lokalną stolicą, ich siedliskiem.

- ...Nie możemy dopuścid do tego - mówiłem - aby pod naszym bokiem tkwiło to zbójeckie gniazdo.
Musimy się troszczyd o życie naszych rodziców, braci, sióstr i dzieci, musimy ich bronid. Nie idziemy
mordowad i grabid. Idziemy walczyd na śmierd i życie, w nadziei, że w koocu powstrzymamy fale
nacjonalistycznych zbrodni. Tak każe nam żołnierski honor, nasz patriotyzm i poczucie
sprawiedliwości. Musimy pokazad, że my, Polacy, potrafimy się i bronid, i atakowad. Jeśli każdy z nas
dobrze wypełni swój obowiązek, uratujemy od śmierci tysiące ludzi!...

Obecnie słowa te są z pewnością wyblakłe, brzmią trochę patetycznie. Wtedy, w trościanieckim lesie,
na kilkadziesiąt minut przed walką, celnie trafiały w nastroje ludzi.

O pierwszej w nocy wszystkie oddziały wyruszyły na swoje pozycje. Ulewa ustała, padał teraz drobny,
gęsty kapuśniaczek. Wszyscy byliśmy przemoknięci do suchej nitki. Ale taka pogoda była naszym
najlepszym sprzymierzeocem.

Szliśmy przez zboża. Bujnie wysypane, ociężałe od wilgoci kłosy poruszały się pod podmuchami
wiatru ciężką, leniwą falą. Sunęliśmy gęsiego w najgłębszym milczeniu, a za nami pozostawała wąska,
długa ścieżka wydeptanego zboża.

Tak okrążyliśmy Trościaniec. Jeszcze tylko, brnąc po pas w wodzie, musieliśmy przebyd miejscowy
strumyk, który zamienił się w czasie ulewy w rwący potok. Wreszcie zajęliśmy stanowiska. Przez cały
czas obawiałem się, żeby nie powstał jakiś przedwczesny alarm. Wtedy cała wyprawa mogłaby
potoczyd się zupełnie inaczej. Zaalarmowani upowcy na pewno zdołaliby zorganizowad obronę zdolną
powstrzymad nasz niejeden atak.

Zgodnie z planem, jedna drużyna pozostała z karabinem maszynowym na moście przy głównym
trakcie. Reszta oddziału rozciągnęła się dalej na zachód.

Zaczęło świtad. Ciężkie chmury wisiały nisko, prawie nad samymi wierzchołkami drzew. Nadal mżył
deszcz. Wraz z ustępującym mrokiem zaczęły wyłaniad się j kontury wsi i poszczególnych domów. Nad
całością górowała wyniosła wieża cerkiewna, jaśniejąca bielą wysokich ścian.

Tu właśnie upowcy mieli swój główny punkt obserwacyjny. Należało podejśd do wieży z największą
ostrożnością, aby czuwający tam wartownik nie przywitał nas przedwczesnym ogniem.

Ustawiliśmy cekaem w odległości około dwustu metrów od wieży. Taka odległośd wystarczyła do
prowadzenia skutecznego ostrzału. Obsługiwał go mój brat Władek, zaliczany w Przebrażu do
najlepszych „kosiarzy”. Od celności jego strzałów zależało teraz unieruchomienie głównego gniazda
oporu i punktu obserwacyjnego.

O godzinie 2.20 wszystkie oddziały zajęły już swoje pozycje. Wstępna częśd akcji została wykonana
bezbłędnie. Otoczyliśmy wieś bez żadnego hałasu. Ukryci w krzakach i zbożu czekaliśmy na hasło
rozpoczęcia walki, którym był atak na szkołę.

W ataku na szkołę miał między innymi wziąd udział Gubała. Przed wyruszeniem na akcję jeszcze raz
przypomniałem dowódcy, aby obserwował go uważnie. Byłem bardzo ciekawy, jak wypadnie
egzamin, który był w jakimś sensie egzaminem i dla mnie. A może Gubała rzeczywiście jest szpiegiem
i czując, że jest obserwowany, zechce czmychnąd przy pierwszej lepszej okazji? - myślałem.

Tymczasem pierwsza kompania bez przeszkód podeszła do samej szkoły. Znaleźli się tam najlepsi
żołnierze i dowódcy. Całością dowodził Franek Malinowski, mając przy boku zastępcę inspektora AK
„Czyżyka”, który chciał przyjrzed się naszym żołnierzom w czasie akcji. Chłopcy czuli więc przez skórę,
że zadanie musi byd wykonane pokazowo.

Budynek szkoły, wraz z przylegającymi do niego zabudowaniami, stał na koocu wsi, w otoczeniu
starych lip. Dalej był już tylko las. Niestety, nie można było otoczyd całości zabudowao. Wymagałoby
to dodatkowych manewrów i rozciągnięcia linii ataku.

Na kilkadziesiąt metrów przed szkołą żołnierze zalegli. W pewnej chwili zza rogu szkoły wyszedł
upowiec. Był to wartownik. Karabin, niedbale przewieszony lufą do ziemi, zwisał z jego ramienia.
Upowiec był przemoknięty do suchej nitki. Widocznie kooczył już wartę i teraz, przechadzając się
niecierpliwie, czekał na zmianę.

Koprowski i Drzewiecki wyszli na ścieżkę i zaczęli posuwad się w jego stronę. Wiedzieli, że Władysław
Bryczek, doskonały cekaemista, trzyma upowca na muszce. Chodziło tylko o to, aby podejśd jak
najbliżej murów.

- Stoj, chto ide?J - Upowiec wyraźnie zaniepokoił się. Drzewiecki i Koprowski podeszli w milczeniu
jeszcze kilka kroków w jego stronę. - Kłyczki! - krzyknął kategorycznie wartownik.

- Dam ja ci kłyczki - mruknął Koprowski i w tej samej chwili padła seria z cekaemu.
Wartownik upadł. Koprowski i Drzewiecki zaczęli rzucad granatami w okna szkoły. Reszta wspierała
ich szaleoczym ogniem, nie pozwalając nikomu wychylid się z okien.

W szkole zakotłowało się. Upowcy odpowiedzieli kilkoma strzałami, ale nie mieli żadnych szans na
nawiązanie skutecznej walki. Ci, którzy ocaleli przed wybuchami granatów, rzucili się przez tylne okna
w stronę dalszych zabudowao. Wielu było bez broni i tylko w bieliźnie. Zaskoczenie było całkowite.

Tuż za szkołą rósł gęsty, wysoki żywopłot. Dopiero tutaj niektórzy upowcy oprzytomnieli. Nawołując
się wzajemnie, próbowali stawid opór. Przestraszeni silnym ogniem zrezygnowali jednak z walki i
rozpoczęli odwrót do środka wsi, w kierunku cerkwi.

Czekałem tu na nich ze swoim oddziałem. Widzieliśmy, jak wieś, obudzona nawałnicą wybuchów,
wpadła w stan podniecenia i paniki.

Nagle długą serią z cekaemu odezwała się cerkiew. Spostrzegłem, że stojący z boku żołnierz wali się
bezwładnie na ziemię. Chciałem podbiec, ale grad pocisków przycisnął nas do ziemi. Psie

Wreszcie odezwał się karabin Władka. Długa celna seria unieszkodliwiła tamtych z cerkwi.
Podbiegłem do leżącego. Był to Emeryk Korzeniowski, dziewiętnastoletni żołnierz drugiej kompanii.
Wokół grzmiały już strzały. To upowcy, uciekając ze szkoły, dostawali się pod lufy naszego oddziału.

Ściągnąłem z rannego bluzę. Pocisk przeszedł przez środek piersi w pobliżu serca. Był to śmiertelny
strzał. Zacząłem bandażowad ranę.

Nagle uniosłem głowę i zobaczyłem, że prosto na mnie wali trzech upowców. Zostawiłem rannego,
ale nie zdążyłem jeszcze dotknąd automatu, gdy Władek podciął wszystkich trzech z cekaemu. Znów
zabrałem się do rannego. Jęczał i błagał o odesłanie go do domu. Czuł, że umiera i koniecznie chciał
znaleźd się wśród swoich. Obandażowałem go byle jak i położyłem pod krzakiem na nieprzemakalnej
pelerynie. Chłopiec słabł w oczach i nie przestawał prosid o furmankę.

Aby go jakoś podtrzymad na duchu w ostatnich chwilach życia, skłamałem, że furmanka już jedzie.
Podziękował mi wzrokiem i rozejrzał się dokoła.

- Gdzie jest ta fur... - i już nie dokooczył. Ułożyłem go delikatnie pod krzakiem. Nie potrzebował już
mojej opieki.

Wróciłem do walki. W kilku miejscach wybuchły pożary. Upowcy uciekali na wschód, ale i tam po
chwili zaterkotał nasz karabin.

Nagle spostrzegłem, że Albert, który leżał w pobliżu, daje mi jakieś znaki. Oglądam się i widzę, że od
strony Łyczek idzie prosto na nas kilkunastu upowców. Szli ostrożnie i niepewnie, jakby zastanawiając
się, czy ich pomoc przyda się osaczonym kamratom.

Na jakieś dwieście metrów przed naszą linią przystanęli. Jeden z nich odłączył się od grupy i zaczął
obserwowad teren.

Zygmuś Sinicki poszeptał coś z Albertem i ten wysunął się zza krzaków.

- Chodite! - zawołał Albert. - Lachy napały na Trostanec! Pijdem ryzaty!


Upowiec zrobił kilka kroków do przodu, widocznie jednak zwęszył niebezpieczeostwo, bo nagle
zawrócił.

Zygmuś był jednak czujny. Padł tylko jeden strzał i bandyta został na miejscu. Inni, rezygnując z
udzielenia pomocy osaczonym, zawrócili w stronę Łyczek. Po bitwie znaleźliśmy przy zabitym dobrą
„dziesiątkę”. Tymczasem oblężeni we wsi upowcy stawiali coraz słabszy opór. Kilkakrotne próby
przerwania się przez pierścieo oblężenia nie powiodły im się. Walka powoli przygasała. Widziałem
przez lornetkę, jak wszystkie nasze oddziały spotykają się na środku wsi. Dałem rozkaz wyjścia z
krzaków. Kilku chłopców pobiegło po furmankę dla poległego kolegi.

W walce padło kilkudziesięciu bandytów, ale większośd rozbiegła się po krzakach i sadach. Musieliśmy
spalid przynajmniej częśd wsi, aby pozbawid faszystów kwater.

Kazałem sprowadzid ze wsi kilkunastu starszych gospodarzy. Chciałem im wytłumaczyd, dlaczego


przeprowadziliśmy atak na Trościanied.

- Nie żywimy do was wrogości - mówiłem do zebranych i spodziewających się najgorszego gospodarzy
- ale nie możemy dopuścid do tego, by pod naszym bokiem szkolono i organizowano morderców
naszych rodzin. Ci mordercy znajdowali w Trościaocu oparcie, mieli w nim swoje gniazdo, to gniazdo
musieliśmy zniszczyd, bo zagrażało i nam, i wam. Wiemy, że nie wszyscy Ukraiocy są upowcami.
Istnienie band jest tragedią i dla nas, i dla was. Jeżeli nie dopuścicie do odrodzenia się Trościaoca jako
siedliska bandytów, nic wam z naszej strony nie grozi. Wolimy do was przychodzid z muzyką niż z
karabinami...

Gospodarze stali przerażeni. Wciąż oczekiwali aktu zemsty za spalenie naszych wsi i wymordowanie
rodzin. Z niedowierzaniem i radością przyjęli rozkaz rozejścia się do domów. Na odchodnym
poleciłem im powtórzyd wszystko, co tu usłyszeli, każdemu, kogo tylko spotkają. Przyrzekli nam to
solennie.

Był już dzieo. Wiatr przepędził ciężkie chmury. Słooce świeciło jasno i jakoś triumfalnie. Nasze ubrania
parowały w słoocu, a nas rozpierała duma z odniesionego zwycięstwa. Znów szliśmy przez łan żyta,
które teraz kołysało się w słoocu złotą, ciepłą falą. Na brzegu lasu, w tym samym miejscu, gdzie
przemawiałem do żołnierzy, przystanęliśmy, aby uczcid chwilą ciszy pamięd Emeryka. Wiedziałem, że
chłopcy głęboko przeżywają jego śmierd.

Całe Przebraże wyległo na nasze spotkanie. Wszyscy współczuli rodzinie Korzeniowskich. Emeryk był
ich najstarszym synem i podporą.

Na drugi dzieo odbył się uroczysty pogrzeb poległego kolegi. Jego ostatniej drodze towarzyszyło
około pięciu tysięcy ludzi. Był to widok wzruszający i niezapomniany. Za trumną niesiono stosy
wieoców i kwiatów, potem postępowała kompania honorowa. Nad grobem Emeryka przemówił
wzruszająco ksiądz Józef Szczypta. Padła salwa honorowa. Płakali wszyscy. W płaczu tym wyrażali i żal
za poległym chłopcem, i swoją troskę o jutro.

Sprawa domniemanego szpiega niepokoiła mnie w dalszym ciągu, wezwałem więc do siebie dowódcę
pierwszej kompanii.
- No, Franek, jak tam nasz Gubała?

- W porządku, to równy chłopak. Jest odważny i zdyscyplinowany. Widziałem, jak pchał się do przodu
i walczył jak doświadczony żołnierz.

Bogdan Gubała, jeden z dzielniejszych obrooców Przebraża

Postanowiłem porozmawiad z Gubałą. Gdy wszedł do kancelarii, zrobiłem groźną minę i zapytałem:

- Gubała, wiecie, po co was wzywam?

- Może chce mi pan zwrócid pistolet?

- Nie, mam rozkaz rozstrzelad was!

- Roz... rozstrzelad?! - Gubała poderwał się z miejsca. - Pan komendant chyba żartuje?!

- Nie, Gubała. Nie żartuję. Otrzymałem tajny meldunek, w którym doniesiono mi, że jesteście
niemieckim szpiegiem. Co wy na to?

- Panie komendancie, to jakaś pomyłka, to podły fałsz! - krzyczał śmiertelnie blady chłopiec. - Przecież
ja jeszcze nigdy w życiu nie rozmawiałem z żadnym Niemcem!

Dopiero teraz uświadomił sobie ogrom podejrzenia, bo nagle zakrył twarz rękami i zaczął płakad.
Byłem przekonany, że nie jest to zręcznie odegrana scena.

Podszedłem do niego i kładąc mu rękę na ramieniu, powiedziałem ze wzruszeniem:

- No, Gubała, uszy do góry. Wiem, że jesteś niewinny.

Podniósł zapłakane oczy i patrzył na mnie zupełnie ogłuszony, nie wiedząc, co się z nim dzieje.
Zacząłem żałowad, że poddałem go tak ciężkiej próbie.

- Ten zupełnie dla mnie niezrozumiały rozkaz przyszedł za tobą - mówiłem. - Przez cały czas nie
wiedziałeś, że wisi nad tobą groźbą śmierci i największa haoba, jaka może spotkad żołnierza. Od
pierwszej rozmowy z tobą przeczuwałem, że coś tu nie jest w porządku. Wierzyłem ci i nadal wierzę.
Myślę, że nie zawiedziesz naszego zaufania. Masz tu swój pistolet i ruszaj do czwartej kompanii.

Już uspokojony, wśród tysiąca zapewnieo o swojej lojalności, wyszedł stuknąwszy obcasami.

I nie zawiodłem się na Gubale nigdy. Był później jednym z najlepszych żołnierzy naszej doborowej
czwartej kompanii. Zginął w walce o Słowatycze jesienią 1943 roku.

Sprawa Gubały była dla mnie wielce pouczającym przykładem. W naszych wyjątkowo trudnych,
skomplikowanych warunkach należało stale zachowywad jak najpoważniejszą ostrożnośd w ocenie
ludzi. Każdy obcy człowiek mógł byd zarówno wrogiem, jak i przyjacielem. Schematy zawodziły.
Często jedynym kryterium oceny człowieka było pierwsze wrażenie, jakie wywarł na nas. A jakże
łatwo wtedy o pomyłki!

Trościaniec przestał nam już zagrażad; ale Trościaniec był tylko jedną z wielu placówek nacjonalizmu.
Liczne i silne bandy cieszyły się jawnym poparciem części ludności ukraioskiej i milczącą
przychylnością Niemców. Walka wchodziła dopiero w decydującą fazę.

Upadek Trościaoca był jednak bolesnym ciosem i ostrzeżeniem dla banderowców. Uświadomili sobie,
że oto skooczył się czas ich bezkarnego buszowania wśród bezbronnej ludności polskiej. Tu, w
Przebrażu, ludzie chwycili za broo i zdolni są stawid zdecydowany i zbrojny opór.

Dla przebrażan akcja trościaoska miała ogromne znaczenie militarne i psychologiczne. Podniosła ludzi
na duchu, pozwoliła im uwierzyd we własną siłę, w możliwośd przetrwania.
Zasadzka pod Kiwercami
Najbliższym miastem, z którym przez cały czas obrony utrzymywaliśmy stałą łącznośd, były Kiwerce.
Nieocenione usługi oddawał nam szpital zarządzany przez doktora Kałużyoskiego. W Kiwercach
mieliśmy swoje wtyczki informacyjne w policji. Z Kiwerc wreszcie otrzymywaliśmy duże partie
żywności, leków i wszystkich artykułów pierwszej potrzeby.

Ruch między Kiwercami a Przebrażem był więc znaczny. Jedynym środkiem komunikacji była
furmanka, rzadziej rower. Dwanaście kilometrów drogi pokonywało się z dużym trudem. Teren
znajdował się pod stałą obserwacją banderowców, a lesista okolica kryła wiele niebezpieczeostw
wpadnięcia w zasadzkę.

Zazwyczaj poruszaliśmy się w terenie marszem ubezpieczonym. Furmanki jechały powoli środkiem
szosy, a ubezpieczenie, wysunięte nieco do przodu, szło po obydwu stronach rowami lub brzegiem
lasu. Po minięciu wsi Jezioro dochodziło się do ukraioskiej wsi Siekierzyce. Tutaj jeszcze bardziej
należało wzmóc czujnośd. Okolica i sama wieś roiły się od banderowców. Od Siekierzyc było jeszcze
jakieś cztery kilometry do miasta, a bliskośd miasta stwarzała już pewien pozór bezpieczeostwa.
Siadano więc na furmanki i galopem pędzono szosą, która łagodnie opadała ku miastu.

W piątek 16 lipca wysłaliśmy do Kiwerc sześd furmanek po nowy zapas broni i amunicji. Pojechało
kilkunastu żołnierzy i obydwaj moi zastępcy: Franek Żytkiewicz i Albert Wasilewski, a także mój brat
Władek. Jak zwykle, po minięciu Siekierzyc wszyscy wsiedli na furmanki i pomknęli w kierunku Kiwerc
Mniej więcej po dwóch kilometrach jazdy, w miejscu gdzie szosa wpadała w wąwóz porośnięty
gęstymi krzakami leszczyny, z obydwu stron posypały się strzały, którym zawtórowały wybuchy
granatów.

Powstał zamęt. Ci, których nie dościgły pociski i odłamki granatów, wskakiwali do rowów, ale rowy
nie dawały żadnej osłony. Bandyci strzelali z góry, mieli naszych jak na dłoni.

Albert został początkowo na wozie. Ominęły go wprawdzie pociski i odłamki, ale gdy wyskakiwał na
szosę, dostał się pod koła furmanki. Jeszcze dwa inne wozy przejechały przez niego w panicznym
galopie i Albert, straszliwie poturbowany, stracił przytomnośd.

Stach Trybulski, który w chwili ataku jechał na rowerze w znacznej odległości za całą kolumną,
widząc, co się dzieje, zawrócił i pognał do Przebraża po pomoc.

Tymczasem na szosie toczyła się dramatyczna, nierówna walka. Upowców było niewielu, ale mieli
miażdżącą przewagę. Po pierwsze, zajmowali dogodną pozycję na górze, po drugie - mieli erkaem, z
którego celowali z bliskiej odległości, a po trzecie, działali przez zaskoczenie.

Od całkowitej klęski wybawił kolumnę Władek. Podobnie jak inni zdołał wskoczyd do rowu. W górze
wściekle ujadał karabin maszynowy, bijący do tych, którzy znaleźli się w przeciwległym rowie.
Czepiając się krzaków, Władek rozpoczął wspinaczkę po stromej skarpie. Obsługa karabinu
natychmiast dostrzegła niebezpieczeostwo. Wystarczyła chwila nieuwagi i Władek dostał postrzał w
pierś. Zachwiał się, ale nadal piął się do góry. Był już w odległości rzutu granatem. Odbezpieczył więc
granat i wsparłszy się na jednej ręce, rzucił go w kierunku erkaemu. Zanim usłyszał wybuch, poczuł
kilka dalszych uderzeo w piersi. Zdołał rzucid jeszcze jeden granat i nagle stracił wszystkie siły.
Rzuty były celne. Zginęła cała obsługa erkaemu. Pozostali upowcy widzieli, że Władek pada pod
krzakiem, ale nie byli pewni, czy jest zabity, czy tylko szykuje się do nowego ataku. Obawiając się tego
i widząc, że ukryci w rowach żołnierze zaczynają się skutecznie ostrzeliwad, przerwali walkę i opuścili
wąwóz.

Strzelanina ucichła tak nagle, jak wybuchła. Ci, którzy ocaleli, zaczęli wychodzid z rowów.

Pierwszy oprzytomniał Franek Żytkiewicz. Rozejrzał się po polu walki i od razu dostrzegł rannego
Władka, który, nie czekając na pomoc, oderwał rękaw od koszuli i usiłował zatamowad krew.
Żytkiewicz, przy pomocy Mariana Paszkowskiego, załadował rannego na furmankę i pędem ruszył w
kierunku miasta.

Gdy pomoc z Przebraża dotarła do miejsca potyczki, w wąwozie panowała już cisza. Trzej ranni:
Lejman, Albert i Władek, znajdowali się w drodze do miasta. Z kilku żołnierzy, którzy jechali tego dnia
do Kiwerc, niewielu wyszło cało z opresji.

Tymczasem patrole doniosły, że w okolicy pojawiło się kilku podejrzanych osobników. Natychmiast
zdecydowałem się na pościg. W chwili gdy już mieliśmy ruszad, przyjechał z Kiwerc na rowerze
Stanisław Kowalski, jeden z tych, którzy odwozili rannych.

- Panie komendancie - powiedział ze smutkiem - jeśli chce pan jeszcze zastad brata żywego, to proszę
się spieszyd. Tak powiedział doktor Kałużyoski...

Wiadomośd ta wstrząsnęła mną. Przekazałem swoje obowiązki Malinowskiemu, chwyciłem rower i


po kilku minutach byłem już w szpitalu.

Na korytarzu spotkałem doktora Kałużyoskiego. Z jego twarzy wyczytałem wszystko. Poprosił mnie do
swojego gabinetu.

- No cóż, panie Henryku - powiedział, patrząc gdzieś w bok. - Cztery pociski przebiły prawe płuco,
piąty, wystrzelony gdzieś z boku, przeszedł przez całą pierś, od lewej łopatki do prawej...

- Czy Władek musi umrzed? - patrzyłem na lekarza gorąco pragnąd, aby zaprzeczył.

- No, w koocu nigdy nic nie wiadomo, ale rany są więcej niż groźne. Jeżeli wyjdzie z tego cało, można
będzie mówid o wyjątkowym szczęściu i żelaznym zdrowiu...

Udaliśmy się na salę. Przy samych drzwiach leżał umierający Kazimierz Lejman, strzelec drugiej
kompanii.

Z trudem poznałem Władka. Bardziej podobny był do woskowej figury niż do żywego człowieka. Tylko
ledwie wyczuwalny oddech świadczył o tym, że w jego ciele kołacze się jeszcze życie. Stałem przy nim
w milczeniu i z przerażeniem myślałem o tym, że umiera. Już widziałem rozpacz rodziców, sióstr,
braci.

Z odrętwienia wyrwał mnie doktor Kałużyoski. Pociągnął mnie za rękaw i poprowadził do Alberta.
Wasilewski był nieprzytomny. Od czasu do czasu poruszał się niespokojnie i cicho jęczał. Doktor
pocieszył mnie, że Albert jest tylko bardzo potłuczony, ale nie ma żadnych poważnych wewnętrznych
obrażeo lub złamao.
- Długo poleży, zanim będzie mógł wziąd karabin do ręki - powiedział.

Wpatrując się w tak bliską mi twarz kolegi i przyjaciela zdałem sobie sprawę, że na długi czas
pozbawiono mnie mojej prawej ręki, najlepszego doradcy i odważnego żołnierza. Cios zadany nam
przez bulbowców na szosie pod Kiwercami był bardzo dotkliwy.

W drzwiach szpitala spotkałem Franka Żytkiewicza. Przywitaliśmy się jak po długim rozstaniu. Dopiero
z jego relacji odtworzyłem sobie dokładnie przebieg napadu.

W Przebrażu panował grobowy nastrój. W jednej potyczce straciliśmy trzech ludzi, z których dwaj
pełnili poważne funkcje w naszej samoobronie.

Dr Henryk Kałużyoski, dyrektor szpitala w Kiwercach

Nazajutrz z samego rana wybrałem się do Kiwerc. Ojciec i moja dziesięcioletnia siostra Władzia,
płacząc, pakowali czyste prześcieradła, w które miałem zawinąd ciało brata. Upominali mnie przy tym,
abym przynajmniej ja uważał na siebie, bo zasadzka może się powtórzyd.

W drodze towarzyszyło mi kilkunastu żołnierzy. Pojechaliśmy tym razem okrężną drogą, przez las,
klucząc po ścieżkach i wertepach.

Na dziedziocu szpitala stała grupka znajomych. Jakaś dziewczyna zastąpiła mi drogę:

- Panie komendancie, niech się pan nie martwi, brat żyje.

Ucieszony tą wiadomością, serdecznie jej podziękowałem i wbiegłem do szpitala.

Władek był już przytomniejszy. Stanąłem przy jego łóżku nic nie mówiąc i o nic nie pytając. Wychudłą
twarz Władka powlekała śmiertelna bladośd, spieczone usta świadczyły o trawiącej go gorączce.
Poczułem, jak z oczu płyną mi łzy, których mimo wysiłku w żaden sposób nie potrafiłem
powstrzymad.
- Dlaczego płaczesz? - usłyszałem słaby głos brata. - Munek wyzdrowieje. Zresztą - dodał z trudem -
tylu nas zginęło i zginie, może teraz moja kolej... Byłoby gorzej, gdybyś właśnie ty leżał teraz na moim
miejscu. A może jeszcze wyzdrowieję? - zakooczył słabnącym głosem.

Po wysiłku, jaki wkładał w każde słowo, znad było, że mówienie sprawia mu ogromny ból. Rozpacz
ścisnęła moje serce. Łzy same cisnęły się do oczu.

Wyszedłem na korytarz. Kiedy znów znalazłem się na sali, lekarz robił Władkowi opatrunek. Przy
każdym oddechu chorego z ran wydobywały się krwawe banieczki.

Siląc się na pogodny ton i pocieszające słowa, pożegnałem brata i zapewniłem go, że jutro znów
przyjadę.

Albert leżał na górze. Był potłuczony gorzej niż się początkowo zdawało. Ale nawet teraz był w
dobrym nastroju. Pierwsze jego słowa dotyczyły Przebraża. Obawiał się, że zasadzka była tylko
fragmentem większego ataku na nasz obóz. Dowiedziawszy się, że wszystko jest w porządku, a
naszym jedynym zmartwieniem jest teraz zdrowie rannych, uspokoił się zupełnie i zapewnił, że za
kilka dni wróci do domu, bez względu na to, czy uzyska pozwolenie doktora Kałużyoskiego.

Przy pożegnaniu lekarz powiedział, że jeśli Władek przeżyje pierwsze trzy dni, zaistnieje możliwośd
utrzymania go przy życiu.

Owym trzecim dniem była niedziela. Niestety, nie mogłem w niedzielę wyjechad do Kiwerc,
przytłoczony dziesiątkiem innych spraw. Pojechałem dopiero w poniedziałek, pełen najgorszych
przeczud.

Nastrój ten pogłębiał jeszcze mój ojciec, który uparcie wtykał mi owe nieszczęsne prześcieradła.
Biedny staruszek, przytłoczony tyloma nieszczęściami, nie mógł jakoś zupełnie zebrad myśli.
Tymczasem już na ulicach miasta dowiedziałem się, że Władek żyje i czuje się znacznie lepiej.

Kałużyoski przyjął mnie z uśmiechem.

- Żyje i jestem już teraz pewny, że się z tego wyliże. Przyznam się, że podczas naszej pierwszej
rozmowy zupełnie wykluczałem taką możliwośd. Dobrze, że pan przyszedł, zaraz będę zmieniał
opatrunek.

Udaliśmy się na salę. Serdecznie przywitałem słabo uśmiechającego się Władka.

Doktor polecił siostrze unieśd chorego do pozycji siedzącej.

- Dam sobie radę - powiedział chory. Chwycił za koniec paska uwiązanego do przeciwległej poręczy
łóżka i oddychając ciężko, uniósł się z poduszki.

Po zdjęciu bandaży zauważyłem, że złowrogie banieczki powietrza wydobywają się jeszcze wprawdzie
z ran, ale już znacznie słabiej i rzadziej.

Kryzys mijał. Władek był uratowany. Wiedziałem, że reszta, to już tylko sprawa czasu i troskliwego,
umiejętnego leczenia.
Drugi ranny, Albert, już w progu przywitał mnie wesołymi okrzykami. Zażądał stanowczo, aby za trzy
dni przysład po niego furmankę, bo czuje, że tylko w Przebrażu może wyzdrowied zupełnie.

Był to dla mnie radosny dzieo. Wiedziałem już, że Władek będzie żył. Albert szybko wracał do
zdrowia, z Łucka zaś- dostałem wiadomośd, że Munek czuje się znacznie lepiej.

Podniesiony na duchu zwołałem naradę dowództwa samoobrony. Dopiero teraz omówiliśmy


szczegółowo wszystkie okoliczności zasadzki Przede wszystkim nasuwał się jeden zasadniczy wniosek:
żaden teren znajdujący się poza linią naszej obrony nie jest bezpieczny i w przyszłości należy
bezwzględnie przestrzegad zasady marszu ubezpieczonego. Ubezpieczenie zaś musi byd tak silne, by
w każdej chwili móc nawiązad równorzędną walkę z wrogiem.

Omówiliśmy przy okazji wszystkie dostrzeżone usterki w naszych liniach obrony. Dowódcy plutonów
wzięli na siebie obowiązek wprowadzenia odpowiednich zmian, każdy na swoim odcinku. Zmiany te
dotyczyły rozbudowy zasieków i rowów łączących. Mianowaliśmy też nowego dowódcę kompanii na
miejsce rannego Władka. Został nim Tadeusz Wojnicki, który przybył niedawno z Kiwerc.

Tuż przed żniwami zwiadowcy donieśli mi, że ostatnio w pobliżu zachodnich linii Przebraża
kilkakrotnie widziano inspektora Jeskego.

Wiadomośd ta zaniepokoiła nas. Niewykluczone było, że Jeske stara się spenetrowad rzeczywistą siłę
naszych umocnieo. Postanowiliśmy zbadad tę sprawę.

Rozstawiliśmy wzdłuż zachodniego odcinka dobrze zamaskowane sztafety zwiadowców i już


następnego dnia dowiedzieliśmy się, że Jeske przyjeżdża do Wincentówki.

Wywiadowcy wzięli teraz pod obserwację Wincentówkę.

Wieś tę zamieszkiwali przed wojną sami Niemcy. Gdy wojska niemieckie zajęły Wołyo, wieś
opustoszała. Niemcy wraz z całym dobytkiem wynieśli się w niewiadomym kierunku. Pozostały puste
zabudowania. Okazało się, że Jeske założył sobie w Wincentówce coś w rodzaju prywatnego
folwarku, gdzie zatrudniał bezpłatną siłę roboczą. Gospodarstwo świetnie prosperowało. Jeske
przyjeżdżał tu dośd często, żeby dopilnowad swoich interesów. Trasa jego przejazdu biegła obok
widocznych umocnieo Przebraża i to właśnie było dla nas niebezpieczne. Postanowiliśmy działad.

Któregoś dnia Marcel Żytkiewicz wraz z czterema naszymi chłopcami zrobili zasadzkę. Wiedzieliśmy,
że Jeske przyjedzie tego dnia do Wincentówki - nasz wywiad działał jak zwykle sprawnie i bez
rozgłosu.

Wkrótce pod lasem ukazała się furmanka. Niemców było pięciu, a chudy jak tyka Jeske wystawał
spośród nich niczym słup z łanu żyta.

Żytkiewicz i jego chłopcy, nie zwlekając, wygarnęli z automatów. Jeske momentalnie bryknął z
furmanki i pognał w przeciwnym kierunku. Był chyba pewien, że zasadzkę zrobili upowcy. Odtąd jego
przejażdżki do Wincentówki ustały prawie zupełnie. Prowincjonalny dyktator przekonał się na własnej
skórze, że jego władza kooczy się tuż za murami miasta. Jeśli nawet przyjeżdżał teraz do
Wincentówki, to tylko wtedy, kiedy naprawdę musiał, i zawsze z silną obstawą.
Żniwa
Kiedy w maju obejmowałem dowództwo nad samoobroną Przebraża, czterotysięczny wówczas obóz
wydawał mi się zagęszczony do granic możliwości. Pod koniec lipca wieś liczyła już dwadzieścia pięd
tysięcy ludzi. Fala bezprzykładnych rzezi osiągała właśnie szczytową fazę. Po upadku Huty Stepaoskiej
Przebraże zostało jedyną w promieniu wielu kilometrów względnie bezpieczną przystanią dla
bezbronnej ludności polskiej.

Była pełnia lata, ale my już martwiliśmy się, co będzie, gdy przyjdzie nam zimowad w Przebrażu, w
trudnych, prymitywnych warunkach obozowych-. Przecież przez całe zimowe długie miesiące trzeba
było dawad jeśd tej wielotysięcznej armii rozbitków.

Wyjście mieliśmy na razie tylko jedno: dopilnowad żniw.

Upalne lato zdawało się zapraszad do wyjścia w pole. A dookoła szumiały nie kooczące się łany szybko
dojrzewającego zboża.

Banderowcy jakby przycichli. Zbierali siły, czekali. Jak zgłodniałe wilki krążyli mniejszymi lub
większymi stadami, ostrzeliwali patrole i znikali w lasach. Te małe potyczki nie wywierały na ludności
większego wrażenia. Powoli przyzwyczajano się do atmosfery walki, napadów i wypadów.

Jak jednak wyjśd do żniw? Krzątad się na dużej przestrzeni pól z kosami i widłami znaczyło
prowokowad wroga do użycia broni maszynowej.

Na zebraniu starszyzny obozu i dowództwa opracowaliśmy dokładny plan akcji.

Aby zabezpieczyd się przed atakami, należało uprzednio spenetrowad pola, zarośla lub brzeg lasu
tam, gdzie w danym dniu miały odbywad się żniwa. Zadanie to spoczęło na naszych oddziałach. Miały
one stanowid stałe ubezpieczenie, podczas gdy samym sprzętem zajęłaby się ludnośd cywilna.

Kiedy w obozie rozeszła się wieśd o naszym planie, rozpoczęły się gorączkowe przygotowania.
Naprawiano i szykowano sprzęt, wyciągano rdzą pokryte kosy i sierpy.

Jakże dziwnie brzmiał w tamto upalne lato 1943 roku znajomy dźwięk klepanych kos.

Oznaczonego dnia kompanie otrzymały rozkaz obsadzenia pól, a w jakiś czas po nich wysypała się
ludnośd cywilna na furmankach, z kosami, sierpami i widłami.

Ludzie natychmiast przystąpili do pracy. Każdy ze żniwiarzy znał dobrze cenę tego wyścigu. Zbierał
przecież chleb dla siebie i dla swojej rodziny na najbliższe miesiące.

O suszeniu zboża na polu nie mogło byd mowy. Tam gdzie jeszcze rano dźwięczały kosy, wieczorem
musiało zostad tylko gołe ściernisko.

Nie minęła godzina, gdy pierwsze furmanki załadowane zbożem wzięły kurs na Przebraże.

Przez wiele godzin płynęło zboże do obozu. Kiedy pod wieczór dano hasło do przerwania pracy,
zmęczeni, lecz zadowoleni kosiarze nie spiesząc się wracali do domu. Plon pierwszego dnia był
bogaty. Wokół zabudowao Przebraża suszyły się setki gęsto ustawionych kopek.
Przez kilka następnych dni żniwa miały ten sam przebieg. Każdego dnia dowódcy kompanii
otrzymywali dokładne instrukcje dotyczące miejsca żniw i sposobu ubezpieczenia. Codziennie też
sprzątano zboże w innym miejscu, a zdarzało się, że i dwa razy dziennie zmieniano pole.

Nie łudziliśmy się, że bulbowcy zrezygnowali z zaczepek. Zwiad donosił, że śledzą nasze poczynania, a
szczególnie ruchy oddziałów ubezpieczających. Nie wychodziliśmy im naprzeciw. Czekaliśmy.

Pracowaliśmy zawsze do wieczora. Dopiero o zmierzchu ludzie wracali do Przebraża i ściągano


ubezpieczenie.

Pierwsze strzały padły dopiero czwartego dnia. Bulbowcy rozpoczęli od systematycznego, nękającego
ostrzeliwania pól, na razie z przyzwoitej odległości. Z czasem potyczki z bandami stały się coraz
częstsze i wkrótce wymiana ognia przerodziła się w nieodłączny element żniw.

Któregoś dnia żniwiarze wyruszyli w okolice Jaromla, niedużej wsi ukraioskiej, o której dobrze
wiedzieliśmy, że czynnie współpracuje z bandami. Ubezpieczad ich miała trzecia kompania. Kiedy
ludzie przystąpili do pracy, rozpoczął się gwałtowny, o nie spotykanej dotąd sile ostrzał. Bandy
zaatakowały przede wszystkim żołnierzy kompanii blokującej wieś.

Ludzie i tym razem nie zwrócili większej uwagi na toczącą się walkę. W te żniwa zamiast śpiewu
skowronków przyzwyczajono się słuchad strzałów i świstu pocisków.

Po południu wymiana strzałów jeszcze przybrała na sile. Zanosiło się na większą potyczkę. Kiedy
jeden z naszych żołnierzy, Kicioski, został śmiertelnie trafiony, żniwa przerwano.

Była to następna ofiara, jaką poniosły nasze oddziały.

Należało coś przedsięwziąd, gdyż bulbowcy rozzuchwalili się tak dalece, że normalna praca w polu
stawała się niemożliwa.

Na drugi dzieo poprosiłem swojego zastępcę Franka Żytkiewicza, aby posiedział za mnie w kancelarii,
sam zaś wyruszyłem z dwiema drużynami czwartej kompanii na dalekie ubezpieczenie.

Tego dnia żniwa wypadły w okolicach Zofiówki, odległej od Przebraża o dziesięd kilometrów. Było to
maleokie miasteczko, doszczętnie zniszczone wskutek działao wojennych.

W drodze na stanowiska bardzo starannie spenetrowaliśmy teren, gdyż okoliczne lasy i zarośla
stwarzały doskonałe warunki do zasadzek.

Po przybyciu na miejsce jedna drużyna obsadziła brzeg pobliskiego lasu z zadaniem zamknięcia drogi
wiodącej do Horodyszcza i Dermanki, druga zaś odeszła w kierunku miasteczka. Ja sam ulokowałem
się z drużyną cekaemu w połowie drogi między miasteczkiem a lasem. Od obydwu oddziałów dzieliła
nas przestrzeo około jednego kilometra.

Żniwiarze, którzy przybyli na prawie stu furmankach, rozsypali się po polach Józefina i Marianówki.
Bezchmurne niebo zapowiadało solidny upał. Chłopcy zdjęli z mojego gniadosza siodło, przynieśli mu
świeżego siana i rozebrani do pasa zasiedli do kart.
Nadeszło południe. Robota była w pełni. Znudzony kilkugodzinną bezczynnością wyszedłem właśnie z
cienia i stanąłem koło chłopców, którzy z zapamiętaniem grali w oko, gdy w miasteczku posypały się
strzały.

Mój koo został osiodłany w mgnieniu oka. Popędziliśmy w stronę miasta. W pewnej chwili
dostrzegliśmy biegnącego w naszą stronę Władysława Grzybka. Dysząc ciężko, zameldował, że
ubezpieczenie zauważyło kilka furmanek z bulbowcami jadącymi do miasta.

Niestety, za wcześnie ich ostrzelano, i upowcy zdążyli uskoczyd do ruin. Tylko furmanki zostały na
szosie.

Nasza drużyna zaległa po jednej stronie drogi. Rozkazałem dowódcy drugiej drużyny, która właśnie
biegła z lasu, aby rozmieścił swoich ludzi po drugiej stronie drogi. Dwom Zygmuntom - Sinickiemu i
Kowalskiemu - poleciłem wciągnąd cekaem do na wpół rozwalonego domu, górującego nad całą
okolicą, i dałem znak do rozpoczęcia walki.

Dla moich cekaemistów był to zawsze upragniony moment Ci dzielni chłopcy, mimo swoich niespełna
siedemnastu lat, należeli do pierwszych ochotników samoobrony Przebraża i stale dawali wiele
przykładów brawurowej, niemal szaleoczej odwagi. Tym razem zaczęli strzelad tak gorliwie, że grupy
znajdujące się w pobliżu furmanek zniknęły w gęstym tumanie kurzu.

I wtedy właśnie krzyknąłem:

- Naprzód!

Obydwie drużyny runęły z krzykiem w stronę furmanek. Stojąc na środku szosy, obserwowałem
przebieg ataku.

Z gruzów padło tylko kilka anemicznych strzałów, po czym z ziemi poderwało się kilkanaście postaci i
upowcy zaczęli uciekad.

Cekaem przestał strzelad. Obsługa zdjęła go z ruin i podążyła za oddziałem.

Zauważyłem, że niektórzy chłopcy dopadłszy furmanek przystanęli i zaczęli zaglądad do wozów.


Podbiegłem do nich zły, a zarazem trochę zdziwiony.

- Zwariowaliście?! Zamiast pędzid za bandą, gapicie się jak sroka w gnat!

- Komendancie! - krzyknął któryś z Zygmusiów. - Bulbowcy i tak uciekli, ale jaki nam prezent zostawili!

Nachylił się nad furmanką i wyjął... potężny kawał kiełbasy.

- Nie jedzcie! - krzyknąłem, tknięty podejrzeniem. - Kiełbasa może byd zatruta. Upowcy podrzucili ją,
żeby nas wy trud.

- Taka kiełbasa, zatruta? - zaśmiali się pałaszując beztrosko.

Zajrzałem do furmanki. Leżały w niej trzy pękate wory wypchane wędliną. Przełknąłem ślinę. Kiełbasa
była obsuszona i wyglądała bardzo apetycznie. A może rzeczywiście nie jest zatruta? - uspokajałem
się, nie mogąc przezwyciężyd pokusy. Spróbowałem. Kiełbasa była świetna. Kiedy pozostali chłopcy
wrócili z pościgu, nie broniłem im już, aby i oni spróbowali. Bądź co bądź był to rarytas dawno nie
oglądany w Przebrażu.

Na pozostałych pięciu furmankach upowcy wieźli chleb. Przykryli go kurtkami, których kieszenie
wypchane były amunicją. Było to widocznie zaopatrzenie dla ich oddziałów.

W tej walce żadna ze stron nie poniosła strat w ludziach. Po pracy usadowiliśmy się na zdobytych
furach i skierowaliśmy się w stronę Przebraża. Jechaliśmy ostrożnie, bo liczyliśmy się z tym, że
upowcy zechcą odbid tak cenny „transport”.

Na szczęście już w Majdanie Jezierskim spotkaliśmy idący nam na pomoc cały batalion przebrażan,
który na odgłos walki natychmiast ruszył nam na odsiecz. Poczęstowaliśmy chłopców kiełbasą, życząc
sobie nawzajem jak najwięcej tak owocnych, a bezkrwawych bitew.

W rozkazie dziennym z dnia 30 lipca 1943 roku ustaliłem, że nazajutrz na ubezpieczenie żniw wyruszy
trzecia kompania.

Tadeusz Mielnik, dowódca trzeciej kompanii

Żniwa miały trwad jak zwykle do wieczora, ale tym razem w okolicach Chmielówki i Jaromla. Obydwie
miejscowości sąsiadowały ze sobą i leżały na północny wschód od Przebraża.

Niedawne doświadczenia ze żniw w okolicach Jaromla nakazywały podwojenie czujności, tym


bardziej że miała wziąd w nich udział większa liczba ludzi.

Dni, w czasie których nie zdarzyło się nic istotnego, zacierają się szybko w pamięci. Sobota 31 lipca
1943 roku była wyjątkowo piękna i słoneczna, Od wczesnego ranka niebo było bezchmurne, w
powietrzu wisiała cisza i spokój. Ale nie piękna pogoda utrwaliła ten dzieo w pamięci Przebraża.

Dla żniwiarzy upał był zapowiedzią szczególnie ciężkiej pracy, ale dla żołnierzy ubezpieczenia mogła
to byd doskonała okazja do wypoczęcia w cieniu drzew i krzaków.

Trzecia kompania raźno wyruszyła w pole. Po kilkudziesięciu minutach marszu osiągnięto wyznaczone
pozycje. Częśd kompanii została na skraju lasu, a jeden pluton, pod dowództwem Szczepana
Kamioskiego, wysunął się dalej w kierunku Jaromla. Należało się upewnid, czy najbliższe okolice wsi
nie kryją jakiejś niespodzianki w postaci większego oddziału zaczajonych upowców.

Po kilkunastu minutach ostrożnego badania okolicy pluton dał znad, że wszystko jest w najlepszym
porządku. Żniwiarze zabrali się do pracy. Około dziesiątej pierwsze wyładowane zbożem furmanki
wyruszyły do Przebraża.

Nagle jeden z żołnierzy plutonu dostrzegł, że od strony Jaromla zbliża się kilkunastoosobowa grupa
upowców. Szli śmiało. Siły bandy były niewielkie. Pluton przypuścił ich na bliską odległośd i dopiero
wtedy poczęstował salwą. Dwóch upowców padło, a pozostali zawrócili w kierunku Domaszowa.
Wieś ta leżała na terenie całkowicie opanowanym przez bandy.

Pluton zawrócił. Kamioski przeszedł przez Jaromel i skierował się do Przebraża, zauważył bowiem, że
żniwiarze, nie czekając na rezultat utarczki, opuścili pole. Reszta kompanii, powiadomiona o
pomyślnym zakooczeniu starcia, spokojnie biwakowała na brzegu lasu.

Zbliżając się do Chmielówki, żołnierze plutonu spostrzegli wychodzącą im naprzeciw tyralierę.


Tyraliera ta, złożona z kilkuset ludzi, rozciągnęła się na równej, gładkiej jak stół łące w ogromną
podkowę, sięgającą aż do drogi łączącej Trościaniec z Zofiówką.

Kamioski wpatrywał się w idących i nie mógł poznad, czy to bulbowcy, czy odsiecz z Przebraża. Na
wszelki wypadek także rozwinął swój pluton w tyralierę i zwolnił kroku, aby nie oddalad się zbytnio od
pobliskich krzaków. Teraz wysunął się nieco do przodu i kątem oka dostrzegł, że tuż za nim idzie
jeden z żołnierzy, Antek Harlicki.

Od sunącej w milczeniu ławy ludzi dzieliło go juz tylko kilkadziesiąt kroków. Tamci również szli niezbyt
pewnie.

Nagle Kamioski stwierdził ponad wszelką wątpliwośd, że ma przed sobą upowców. Ciarki przebiegły
mu po plecach. Nie mógł się już jednak wycofad.

Tyraliera upowców znieruchomiała. Nagle rozległ się krzyk:

- To Lachy, ryzaty!

Na szczęście nie padł jeszcze ani jeden strzał. Bandyci nadal nie byli pewni, kogo mają przed sobą.
Kamioski pojął, że jeśli zdradzi się czymkolwiek, sekundy jego życia będą policzone.

Spokojnie postąpił jeszcze kilka kroków naprzód i zawołał ze złością:

- Swoich budesz ryzaty?! Dawaj sotnyka, ja swoich pokłyczu! Chaj pobałakajut!

To mówiąc skinął na Harlickiego, który spokojnie odwrócił się i odszedł w kierunku plutonu woład nie
istniejącego sotnika.

- Dawaj sotnyka! - powtórzył Kamioski i wykonał przy tym ruch, który jego żołnierze w lot pojęli jako
rozkaz natychmiastowego padnięcia na ziemię.

Tymczasem zbliżyło się trzech upowców.

- Hde wasz komandyr?


Kamioski cofnął się nieznacznie.

- Dawaj siuda komandyra! - krzyknął, po czym padł błyskawicznie na ziemię i jedną serią skosił trzech
upowców.

Na to tylko czekali jego żołnierze. Powietrze rozłupała zgodnie oddana salwa, w której niemal każdy
strzał był celny.

Kilkunastu bandytów padło, reszta porwała się do ucieczki. Nasi żołnierze wykorzystali to natychmiast
i z okrzykiem „hura!” zrównali się ze swoim dowódcą.

Obok Kamioskiego znalazł się teraz jego ojciec, Albin, i starszy brat, Wicek, z erkaemem.

Po chwilowej przewadze, jaką zawsze daje zaskoczenie, sytuacja plutonu znowu stała się groźna.
Podkowa wygięła się tak, że prawe skrzydło prawie zupełnie odcięło Polakom jedyną drogę odwrotu.

Teraz cały wysiłek, trzeba było skupid na tym, aby nie dopuścid do całkowitego okrążenia. Kamioski
postanowił rozpaczliwym wypadem przerwad tyralierę wroga.

Zajęty walką i przygotowaniem ataku nie zwracał uwagi na własne bezpieczeostwo. W pewnej chwili
usłyszał krzyk brata:

- Szczepan, uważaj!

Uprzedzony, odruchowo odskoczył w bok. W tej chwili padł strzał, Kamioski dostrzegł w zbożu
sylwetkę upowca, który składał się do nowego strzału.

Skoczył więc, chwycił jedną ręką za lufę karabinu napastnika, drugą zadał mu potężny cios. To
wystarczyło. Zdobyty karabin w samą porę zastąpił mu pusty automat.

Tymczasem prawe skrzydło upowców szykowało się do decydującego ataku.

I nagle nowe nieszczęście: padł śmiertelnie ranny ojciec Kamioskiego. Pocisk przeszedł na wysokości
żołądka. Szczepan podbiegł do ojca, nachylił się nad nim.

- Dobij mnie, synu - błagał Albin. - Jak mnie znajdą, to i tak zamęczą...

- Będziesz żył, ojcze - pocieszał go Szczepan. Zrobił prowizoryczny opatrunek i z pomocą brata
odciągnął ojca do tyłu. Żołnierze wzmożonym ogniem zmusili upowców do pozostania na miejscu.

Gdy wycofali się poza linię walki, Wicek powrócił do erkaemu, a Szczepan został przy ojcu. Ranny
ponowił swoją prośbę. W pewnej chwili sam sięgnął do boku syna, aby zabrad mu pistolet. Na
szczęście Szczepan bez trudu wyrwał broo ze słabnących rąk ojca. Po chwili odpoczynku znów ruszył
dalej. Niosąc ojca na rękach, szedł w kierunku Przebraża. Spodziewał się, że za chwilę nadbiegnie
pozostała częśd kompanii pozostawionej w odwodzie. Pomoc nie nadchodziła.

Wśród garstki broniących się żołnierzy pojawiły się oznaki paniki. Coraz częściej oglądali się do tyłu,
oczekując odsieczy. Położenie ich było beznadziejne. Z trzech strony byli już osaczeni.

Wycofywali się powoli, skokami, nieustannie prowadząc ogieo. W chwili narastającego nacisku
bulbowców natknęli się w koocu na kompanię odwodową. Fakt, że nadeszła pomoc, ostudził trochę
zapał atakujących, ale nie mógł radykalnie zmienid sytuacji. Nasi żołnierze nadal więc wycofywali się
w kierunku ściany lasu i... własnych odwodów.

Dopiero w lesie sytuacja zmieniła się na lepsze: upowcy nadal byli na łące, a przebrażanie znaleźli się
za grubymi pniami sosen.

Stawało się coraz jaśniejsze, że tego dnia dojdzie do generalnej bitwy o zboże. Liczba bulbowców
powiększała się z każdą chwilą. Z Trościaoca przybyło dwustu „striłciw”. W odpowiedzi rzuciłem do
walki trzy pozostałe kompanie, rozlokowane na południowych kraocach Przebraża. Bitwa rozgorzała z
nową siłą.

Linia walki rozciągała się na przestrzeni paru kilometrów. Styk obu stron wyznaczony był przez skraj
lasu, przed którym leżało pole zasadzone ziemniakami. Dalej były ścierniska i łąki. Tam tkwili
bulbowcy.

Kiedy przybyłem na miejsce, broniące się kompanie odparły już jeden frontalny atak. Nie poniosły
przy tym żadnych strat, podczas gdy na brzegu lasu padło kilkunastu bandytów - rezultat celnego
ognia obrooców.

Po pewnym czasie nastąpił drugi atak. Ogromną fala czarnych postaci podniosła się na komendę i
runęła na las z ogłuszającym krzykiem.

Nie mogłem już odróżnid poszczególnych strzałów. Wszystko zlało się w jeden ogłuszający łomot.
Poczułem w pewnej chwili, jak parzy mnie lufa automatu. Pociski z tak rozgrzanej broni z pewnością
nie padały dalej jak dwieście metrów od naszej linii, ale bulbowcy byli tuż-tuż.

Kiedy już wydawało się, że dopadną lasu i dojdzie do walki wręcz, atak nagle załamał się. Nie
wytrzymali piekielnego ognia, zalegli.

Równinny teren nie dawał im żadnej osłony. Musieli wycofywad się. Widzieliśmy, jak ciągną za sobą
rannych i zabitych, ich broo i zapasy amunicji.

Przy koocu trzeciej godziny walki bulbowcy poderwali się do kolejnego natarcia. I tym razem gęsty
ogieo naszych karabinów ręcznych i maszynowych przygniótł ich do ziemi. Na przedpolu legli nowi
zabici i ranni.

W tej fazie bitwy najtrudniejsze zadanie w walce spoczywało na prawym skrzydle. Tu pod osłoną
gęstych krzaków bulbowcy usiłowali obejśd linię obrony i dostad się na tyły.

Na samym skraju tego skrzydła obsługę cekaemu stanowili Zygmuś Sinicki, Mieczysław Gala i Józef
Wachowski, strzelcy z trzeciej kompanii. W pewnej chwili dostrzegli oni grupę upowców, usiłujących
przebiec chyłkiem do lasu. Położyli ich jedną serią. Reszta wycofała się w pośpiechu. Przejście zostało
zablokowane. Żaden z banderowców nie zwrócił uwagi, że był to najbardziej dramatyczny moment w
obronie prawego skrzydła i w całej walce.

Kiedy Wachowski, prowadząc ogieo do grupy skradających się napastników, odwrócił się na moment,
padło kilka strzałów. Józek jęknął, wypuścił taśmę amunicyjną i zwalił się na ziemię.

Mietek Gala nachylił się, by podnieśd rannego kolegę, ale w tej samej sekundzie został trafiony w
czoło.
Sinicki został więc sam. Ku swojej rozpaczy stwierdził, że cekaem nie działa. Chwycił karabin Gali i
odczołgał się w lewo, w kierunku swoich. Po chwili natknął się na Stanisława Kowalskiego, ukrytego
za potężną sosną. Wspólnie kontynuowali walkę, ostrzeliwując upowców. Ale ci nie zorientowali się
w dramatycznej sytuacji obsługi cekaemu i nie ponowili ataków.

Około godziny czwartej po południu bitwa wzmogła się jeszcze bardziej.; Wiedziałem, że może ona
zadecydowad o naszym losie, i dlatego należało rzucid na szalę wszystko, czym dysponowaliśmy.

Tym „wszystkim” była już tylko nasza „artyleria” - działka wymontowane swego czasu z wraków
czołgów, porzuconych po przejściu frontu radziecko-niemieckiego. Jeden z takich wraków obdarzył
nas działkiem 45 mm. Chłopcy wymontowali je, przygotowali podwozie. Po kilku dniach z innego
czołgu wymontowali jeszcze jedno działko. Zdobyczą zaopiekował się stary Olszewski - znakomity
fachowiec, oraz jego syn Kazik. Dzięki tym działkom zmusiliśmy swego czasu upowców do
opuszczenia ich bazy - Wincentówki. Teraz miały nam pomóc jeszcze raz. Kazałem je szybko
podciągnąd na stanowiska. Wydałem też rozkaz, aby wszyscy cywile posiadający broo palną udali się
na miejsce walki.

Po wydaniu tych poleceo wróciłem do żołnierzy. Mimo zmęczenia parogodzinną walką chłopcy byli w
dobrym nastroju. Bulbowcy na razie zrezygnowali z ataków. Na przedpolu leżało kilkunastu zabitych,
których nie zdążyli zabrad. Z naszej strony był tylko jeden zabity i trzech rannych.

Piotr Błażejczyk, felczer

Jednym z rannych był kilkunastoletni chłopiec, Sulikowski. Pocisk przebił mu nogę powyżej kolana.
Byłem oburzony faktem, że wśród walczących znalazł się chłopiec mający zaledwie czternaście lat. W
chaosie bitewnym nie zauważyłem go wśród swoich żołnierzy. Zacząłem się dopytywad, w jaki sposób
i za czyją zgodą znalazł się na linii walki.

W tym czasie w Przebrażu obowiązywało niepisane prawo, zgodnie z którym broo zdobyta na wrogu
stawała się własnością zdobywcy, bez względu na jego wiek i płed.

Oczywiście marzeniem każdego kilkunastoletniego chłopca było mied karabin. Zwykle żołnierze
wyruszający na jakąkolwiek akcję musieli się opędzad od gromady wyrostków, żądnych przygód i
broni.
W czasie tej bitwy nikt nie miał czasu zawracad sobie głowy malcami, którzy gdzieś tam z ukrycia
przyglądali się walce. I oto nagle żołnierze spostrzegli, że z lasu wybiegł jakiś chłopiec i czołga się w
kierunku zabitych bulbowców. Chwycił porzucony pas z amunicją, karabin, i rozpoczął odwrót pod
silnym ogniem bandy. Kiedy był już na brzegu lasu, nie wytrzymał nerwowo. Uniósł się i w chwilę po
tym osunął się na ziemię. Jeden z żołnierzy zdołał wciągnąd go między drzewa, gdzie zajął się rannym
doświadczony felczer Błażejczyk.

Wreszcie odezwały się nasze działka. Pierwsze pociski przeleciały daleko za pozycje bulbowców. Moi
artylerzyści obawiali się, że mogą ostrzelad własne pozycje, ponieważ odległośd między walczącymi
stronami była niewielka. Zaraz jednak zrobiono poprawkę i pociski zaczęły się rozrywad pośród
taborów bandy.

W pewnej chwili usłyszeliśmy potężną detonację: to po stronie bulbowców wyleciała w powietrze


furmanka z amunicją. Pociski trafiały coraz celniej. Bulbowcy zaczęli się wycofywad, po chwili ich
odwrót zmienił się w paniczną ucieczkę. Porzucili nie tylko sprzęt. Nawet swoich zabitych zostawili na
polu walki, chod wiedzieliśmy, że mają surowy rozkaz zabierania ze sobą rannych i poległych kolegów.

Po czterech godzinach nieprzerwanej walki zaległa wreszcie cisza. Żołnierze wychodzili zza drzew.
Udaliśmy się na przedpole, które dla bandytów okazało się terenem nie do zdobycia. Nie mieliśmy tu
już nic do roboty. Chłopcy pozbierali broo rannych i poległych upowców. W sumie było tego ze
dwadzieścia pięd karabinów i sporo amunicji.

Mimo pomyślnego zakooczenia walki szliśmy do Przebraża z ciężkim sercem. Liczba naszych rannych i
zabitych powiększyła się o dalsze trzy osoby, a fakt, że bandy coraz mocniej zaciskają wokół nas pętlę,
budził najczarniejsze myśli.

Słooce opadało już za drzewa. Jechałem przez las otoczony gromadą chłopców, żywo
rozpamiętujących szczegóły walki. Kiedy wyszliśmy spomiędzy drzew, dostrzegliśmy kilkuset
mężczyzn biegnących nam z pomocą. Tylko nieliczni uzbrojeni byli w karabiny, reszta niosła kosy i
widły.

Znowu pomyślałem o losie tysięcy ludzi zamkniętych w Przebrażu, z drżeniem oczekujących wyniku
starcia. Ktoś doniósł im, że zostaliśmy pobici, więc z tymi prymitywnymi narzędziami biegli nam na
pomoc.

Co stałoby się z nimi, gdyby ta plotka okazała się prawdą? Znów uświadomiłem sobie cały ciężar
odpowiedzialności, jaki dźwigaliśmy na sobie przez owych kilka dramatycznych godzin. Nie byliśmy
partyzantami, którzy mogli w starciu z silniejszym przeciwnikiem zwinąd obóz, opuścid cichaczem pole
walki i przepaśd w głębokich lasach. My nie mieliśmy drogi odwrotu. Za nami były nasze rodziny,
walczyliśmy o ich ocalenie. I nie jest to żadna przenośnia. Tak było naprawdę.

Przebraże przywitało nas entuzjastycznie. Powszechną radośd przydmiewała tylko śmierd Gali oraz
obawa o życie Albina Kamioskiego i Wachowskiego, których oddano pod opiekę Błażejczyka.

W nocy podwoiliśmy czujnośd. Na szczęście noc przeszła spokojnie. Bandy miały na razie dosyd walki.

Rankiem pojechałem dowiedzied się o stan zdrowia rannych. Wachowski zmarł w nocy. Kamioski,
kiedy go odwiedziłem, żył jeszcze, ale był już nieprzytomny i umarł w kilka godzin później.
Patrole wysłane z Przebraża doniosły, że okolica jest wolna od banderowców. Mogliśmy na razie
odetchnąd.

Drugiego sierpnia wyprawiliśmy pogrzeb trzem poległym kolegom. Na placu szkolnym ustawiono trzy
odkryte trumny, przed którymi przeszli w milczeniu wszyscy mieszkaocy Przebraża. O godzinie drugiej
po południu kondukt pogrzebowy, poprzedzany przez kompanię honorową, skierował się ku
wiejskiemu cmentarzykowi. Pochowano ich w jednym grobie i pożegnano salwą honorową. Ten
sposób żegnania poległych w walce przeszedł u nas w stały zwyczaj.

Niestety, na naszym wiejskim cmentarzu przybywało coraz więcej grobów. Drogo kosztowała nas
walka o prawo do życia.

Niemcy zaglądali do nas coraz rzadziej. Z dala od własnych garnizonów i posterunków policji czuli się
bardzo niepewnie, za to ruch partyzancki rozrósł się do niebywałych rozmiarów. Codziennie
wylatywały w powietrze pociągi, płonęły niemieckie majątki, toczyły się wielkie bitwy partyzanckie.
Hitlerowcy nie czuli się już pewnie nawet w miastach powiatowych. Co bardziej „zasłużeni”
barykadowali na noc swoje drzwi, obstawiali workami z piaskiem balkony i w obawie przed
„bandyckim” granatem osłaniali okna drucianą siatką.

Nie dowierzali nawet sprzymierzeocom. Całe oddziały własowców przechodziły teraz na stronę
partyzantów.

W tej sytuacji ściąganie kontrybucji i łupienie bogactw okupowanego kraju stawało się zadaniem
coraz trudniejszym i coraz bardzie niebezpiecznym.

Kiedy nadeszła pora żniw, jedyna okazja do przygotowania większych zapasów zboża, Niemcy
zdecydowali się wysład do Trościaoca grupę około dziesięciu żołnierzy, polecając im zorganizowad
zbiórkę plonów z okolicznych pól. Każdego, kto nawinął im się pod rękę, zaganiali do pracy. Zażądali
również pomocy z Przebraża. W naszej specyficznej sytuacji nie mogliśmy jawnie sprzeciwiad się
okupantowi. Ludzi daliśmy, ale postanowiliśmy coś przedsięwziąd. Nie odpowiadała nam ta
konkurencja w żniwach i bezpośrednie sąsiedztwo Niemców, którzy przy okazji mogli bliżej
zainteresowad się naszym uzbrojeniem, organizacją życia, kontaktami z partyzantką.

Zwołałem naradę najbardziej zaufanych kolegów z dowództwa obrony.

- Chłopcy - zacząłem - trzeba coś zrobid z tymi z Trościaoca. Chyba nie pozwolimy, żeby sprzątali nam
zboże sprzed nosa?

- I to naszymi rękami - dorzucił Żytkiewicz.

- Trzeba iśd i wytłuc! - orzekł Franek Malinowski, który nie lubił narad i długich dyskusji.

- I zostawid kartkę z naszymi autografami - uzupełnił ktoś ironicznie.

- A może by tak partyzanci... - zaczął ktoś nieśmiało.

- To wstyd prosid o pomoc partyzantów, skoro mamy tyle ludzi w Przebrażu!

Zaległa cisza.
- To może zabawimy się w upowców? - poddał nową myśl Franek Żytkiewicz.

- Świetnie! - ucieszył się Stanisław Olszewski. - Tylko w Kiwercach muszą uwierzyd, że to upowcy.
Doskonała myśl!

- Trzeba zaskoczyd Niemców zajętych żniwami na terenie opanowanym całkowicie przez bandy -
rozwijał swoją myśl Żytkiewicz. - Kiedyś zrobili to upowcy na nasze konto. Czas na rewanż! Przecież...

- Mam pomysł - przerwał mu Staszek Olszewski. - Po ataku odwieziemy zlikwidowanych szkopów do


Kiwerc. Wyjaśnimy, że przyszliśmy napadniętym z pomocą. Spóźnioną oczywiście. Jeden z warunków:
ani jeden Niemiec nie może wyjśd z tego cało.

- To się da zrobid - zapewnił nas Henryk Olszewski.

- W porządku - podsumowałem dyskusję. - Chcę tylko uprzedzid, że nie zabierzemy ze sobą karabinów
maszynowych ani automatów. Niemcy będą jechali furmankami, musimy więc pamiętad o woźnicach,
którzy powinni nabrad przekonania, że to napad bulbowców, i uciec. Umożliwimy im to. Uciekną,
rzecz jasna, do Przebraża, gdzie natychmiast zaalarmują wszystkich. Wtedy nasz oddział wyruszy „z
pomocą”. A więc, żeby nie postrzelad furmanów, bijemy tylko z karabinów. Po dwa, trzy pociski na
jednego Niemca, żeby mied pewnośd... Jasne?

- Jasne - przyświadczyli Henryk Olszewski i Kazimierz Trejmak.

- Jeszcze tylko jedno - chciałem możliwie wszystko przewidzied. - Kto odwiezie Niemców do Kiwerc?

- Ja - zgłosił się Franek Żytkiewicz. - Tylko muszę mied jeszcze kogoś do szwargotania z Niemcami.
Najlepszy byłby Malinowski, ale on przecież nic nie wie.

- Lepiej go nie wtajemniczad - wtrącił Stach Olszewski. - Furmani będą pewni, że to upowcy.
Malinowski, przekonany o tym na podstawie ich relacji, będzie rozmawiał z Niemcami pewniej i
bardziej naturalnie.

Następnego dnia stwierdziliśmy, że Niemcy wyjeżdżają na żniwa do sprzyjającej upowcom wsi Łyczki.

Koło południa, w największej tajemnicy przed całym obozem, obstawiliśmy odcinek drogi wiodącej z
Trościaoca do Łyczek. Po godzinie usłyszeliśmy turkot wozów i głośne rozmowy w języku niemieckim.
Wkrótce oczom naszym ukazała się cała karawana. Niemcy szli obok furmanek, co znakomicie
ułatwiało nam zadanie. Nawet nie musieliśmy zważad na furmanów.

Gdy karawana zbliżyła się na kilkanaście kroków, rozległy się dwie salwy.

Wszyscy Niemcy, a było ich siedmiu, runęli na ziemię. Furmani rzucili się do ucieczki. Aby dodad im
szybkości, oddaliśmy jeszcze kilka strzałów. Byliśmy pewni, że za pół godziny znajdą się w Przebrażu, a
za następne pół godziny przybędzie „pomoc”.

Zapadła cisza. Nie wychodziliśmy z ukrycia. Dopiero teraz przyszło nam na myśl, że zaalarmowani
strzałami mogą teraz pojawid się na arenie upowcy.

Wkrótce jednak od strony Przebraża posłyszeliśmy narastający turkot.


Załadowaliśmy ciała Niemców na furmanki i wróciliśmy do obozu. W naszych rękach znalazło się przy
okazji siedem nowiutkich, doskonałych mauzerów, z którymi oczywiście nie afiszowaliśmy się wobec
licznej gromady osób przybyłych „na pomoc”.

Furmanki z ciałami Niemców stały przez całą noc na podwórku Franciszka Gali, koło naszej małej
przychodni lekarskiej w Przebrażu. Na drugi dzieo Franek Żytkiewicz w towarzystwie Malinowskiego
ruszył z nimi do Kiwerc.

Widok poległych wywarł na Niemcach piorunujące wrażenie. Franek musiał szczegółowo opowiadad
przebieg wydarzeo. Na zakooczenie inspektor Jeske podziękował przybyłym za oddaną przysługę i
zapewnił Malinowskiego, że w najbliższym czasie odpowiednio odpłaci się upowcom. Plan został więc
wykonany bezbłędnie.

Zbiór żyta i pszenicy dobiegał kooca. W okolicy Przebraża i sąsiadujących z nami wsi polskich było już
po żniwach. Skosiliśmy setki hektarów pól, ale mimo to uzyskaliśmy tylko połowę tych zapasów,
jakich potrzebowaliśmy na okres zimy. Trzeba było pomyśled, o uzupełnieniu braków.

Któregoś dnia wezwałem do siebie dowódcę zwiadu Koprowskiego i poleciłem mu zbadad pola
położone nieco dalej od Przebraża, na terenach zajętych przez upowców. Moim zdaniem, należało
najpierw zrobid wypad w okolice Chopniowa, położonego w odległości około piętnastu kilometrów
od Przebraża.

Już na drugi dzieo po południu Koprowski złożył meldunek, że tuż za lasem, zaledwie cztery kilometry
od Przebraża, stoi w kopach suche, gotowe do zwożenia zboże.

W niedzielę przed południem zwołaliśmy wszystkich ludzi dysponujących jakimkolwiek środkiem


lokomocji i poleciliśmy im stawid się nazajutrz na pastwisku pod lasem z narzędziami potrzebnymi do
ładowania zboża.

To, że nie wspomnieliśmy ani słowem o kosach lub sierpach, wywołało ogólne zdziwienie i
spowodowało szereg najbardziej nieprawdopodobnych domysłów co do celów i zamierzeo
komendantury Przebraża. Celowo nie prostowaliśmy pogłosek, aby zbyt wcześnie nie ujawnid
charakteru całej akcji.

Dowódcy kompanii i zwiadu konnego otrzymali rozkaz ubezpieczania pracujących.

Przedtem Komitet Opiekuoczy rozważył sprawę równego podziału zboża. Postanowił obdzielid
wszystkich, bez względu na to, czy mają swoje furmanki, czy nie. Ustalono, że wozy będą wracały
jedną, wyznaczoną drogą - koło leśniczówki. Tam mieli stad przedstawiciele komitetu i przydzielad
zboże według listy.

Każdy właściciel furmanki obowiązany był zwozid na przemian jeden wóz dla siebie, drugi dla
wyznaczonej mu rodziny.

Nazajutrz dosiadłem konia i pojechałem na miejsce zbiórki, gdzie już roiło się od żołnierzy i ludności
cywilnej.

Zgodnie z planem, trzy pierwsze kompanie miały otoczyd Chopniów z trzech stron i trzymad wieś w
szachu przez cały dzieo. Gdyby Ukraiocy otworzyli ogieo, należało wieś zdobyd. Czwarta kompania
miała stanowid odwód, gotowy do przyjścia z pomocą pozostałym kompaniom lub furmankom
zdążającym przez las z obozu i do obozu.

Wkrótce po wyruszeniu pierwszych kompanii, z wyznaczonych rejonów doszły nas odgłosy strzałów.
Była to potyczka, którą nasi staczali z patrolami bulbowców, ochraniającymi ludnośd ukraioską, zajętą
także zwożeniem zboża. Furmanki Ukraioców zawróciły i galopem pognały do Chopniowa.

Wkrótce dostrzegliśmy w górze czerwoną rakietę. Był to znak, że kompanie, zgodnie z planem,
otoczyły wieś. Dałem znak, że można ruszad. Ogromny, kilometrowy wąż furmanek zaczął powoli
zanurzad się w chłodny cieo lasu.

Po przybyciu na miejsce dojrzeliśmy kłęby dymu i ognia unoszące się nad wsią. Usadowieni w
chałupach bulbowcy powitali kompanie gwałtownym ogniem, które oczywiście odpowiedziały im tym
samym. Wieś zaczęła płonąd, a bulbowcy wycofali się na północ.

Ludzie ładowali zboże w zawrotnym tempie. Dziesiątki furmanek krążyły nieustannie między polem a
Przebrażem, rosły zapasy zboża. Plan ubezpieczenia zdawał egzamin. W czasie całej zwózki rytm
wytężonej pracy ani razu nie został zakłócony.

Nie było też wypadku, by ktoś próbował obejśd zarządzenie Komitetu Opiekuoczego. Wszyscy
sprawiedliwie dzielili się zdobytym zbożem. Komisja rozdzielcza pracowała bez zarzutu.

Po tygodniu pracy na polach Wincentówki, Chopniowa i Trościaoca nie było już w Przebrażu domu,
ziemianki czy baraku, przed którym nie stałby pokaźny stóg. W ciągu jednego tygodnia całkowicie
rozwiązaliśmy problem zaopatrzenia wsi w chleb na całą zimę.

Przebraże przekształciło się w ogromny spichlerz, zarzucony stertami słomy.

Najgorzej było z przemiałem ziarna. Wprawdzie zrobiono we wsi kilkanaście prowizorycznych


„młynów”, poruszanych siłą koni, ale zboże mielone w tych prymitywnych żarnach dawało mąkę nie
najlepszej jakości. Trzeba było temu w jakiś sposób zaradzid.

Najbliższy młyn parowy znajdował się w sąsiadującej z Przebrażem wsi ukraioskiej Jezioro. Z
mieszkaocami tej wsi żyliśmy w jak najlepszej zgodzie, nawet w okresach największego nacisku
faszystów ukraioskich. Mieszkaocy Jeziora stale zapewniali nas, że z ich strony nie grozi nam żadne
niebezpieczeostwo. Przekonaliśmy się później, że zapewnienia te nie były czczą deklaracją. Staraliśmy
się utrzymad z nimi jak najlepsze stosunki, dbając jednocześnie o to, aby wieś nie spotkała się z
odwetem ze strony band za „bratanie się z Lachami”. W takiej sytuacji zawsze byliśmy gotowi przyjśd
im z pomocą.

Na naszą prośbę mieszkaocy Jeziora oddali młyn do naszej dyspozycji na czas konieczny do przemiału
zboża.

Kiedy wreszcie mąka znalazła się w magazynach, odetchnęliśmy. Głód przestał nam zagrażad.

Wkrótce po zgromadzeniu zapasów mąki otrzymałem, szereg niepokojących meldunków o zgoła


innym niebezpieczeostwie, którego nie przewidzieliśmy. Na terenie obozu coraz częściej pojawiali się
ludzie w stanie nietrzeźwym. Przeprowadziliśmy śledztwo i okazało się, że w Przebrażu powstało kilka
bimbrowni.
Wydaliśmy temu zjawisku ostrą i zdecydowaną walkę. Nie mogliśmy pozwolid, aby jakieś aspołeczne
elementy marnowały z takim trudem zdobyte zboże. Obozowy areszt - mała, ciemna piwnica - stał się
miejscem odosobnienia dla tych, którzy nie potrafili powstrzymad się od pokus. Było to doskonałe
miejsce do rozważao na temat własnej lekkomyślności, której skutki mogły ściągnąd nieszczęścia na
wszystkich.

„Terapia piwniczna” okazała się skutecznym środkiem leczniczym. Bimbrownie znikały jedna po
drugiej, a widok osób nietrzeźwych stał się w obozie rzadkością.
Atak na Przebraże
Pewnego dnia dotarły do nas pogłoski, że Huta Stepaoska, ośrodek samoobrony podobny w swej
strukturze organizacyjnej do Przebraża, została rozbita przez bandy UPA, a ludnośd jej rozproszyła się
po lasach.

Należało czym prędzej sprawdzid te wiadomości. Wysłałem więc trzyosobowy patrol, który bocznymi
drogami miał dotrzed do Huty i zebrad dokładne dane o losach zgrupowania. Zadanie było trudne,
patrol musiał przejśd około siedemdziesięciu kilometrów, a wokoło pełno było upowców.

Po czterech dniach kluczenia wśród bezdroży i lasów patrol wrócił do Przebraża, potwierdzając w
pełni pogłoski o rozproszeniu się mieszkaoców Huty Stepaoskiej. Nasi ludzie nie spotkali żywej duszy
w tym do niedawna tętniącym życiem ośrodku oporu. Domy spalone doszczętnie, dziesiątki nie
pogrzebanych, rozkładających się ciał walały się wśród zabudowao, na polach i na skraju lasu.

Tragedia Huty Stepaoskiej była dla mnie ciężkim ciosem. Postanowiłem zataid ten fakt przed
ludnością Przebraża. Nie chciałem, by w obozie wybuchła panika.

Dla mnie osobiście i dla całego dowództwa Przebraża nadchodziły teraz najtrudniejsze dni. Nie
mieliśmy wątpliwości, że po zlikwidowaniu Huty przyszła kolej na Przebraże. Jeszcze tylko my staliśmy
na przeszkodzie w drodze do zupełnego zlikwidowania polskich ośrodków samoobrony na wołyoskich
wsiach.

Wezwałem do siebie Drzewieckiego i poleciłem mu, aby zorientował się trochę w zamiarach
przeciwnika. Znając jego skłonnośd do brawury, ostrzegłem go przed pożegnaniem, żeby zbytnio nie
ryzykował.

- Już ty się, Heniuś, o mnie nie martw - uspokoił mnie. - Wykołuję ich tak, że Zagłoba przy mnie to
frajer!

W trzy dni po odejściu Drzewieckiego wracałem właśnie konno z przeglądu stanowisk naszych
kompanii, gdy dostrzegłem na podwórku u mojego ojca tłum ludzi.

Coś się stało - pomyślałem z lękiem i pognałem konia. Kiedy znalazłem się bliżej, stwierdziłem, że
odbywa się wiec. Oddałem konia łącznikowi i wszedłem między ludzi. Na środku podwórka stała
furmanka, która odgrywała rolę zaimprowizowanej trybuny. Właśnie wszedł na nią nowy mówca,
jeden z gospodarzy. Potem z kilku kolejnych wystąpieo dowiedziałem się, o co chodzi. Oto wieści o
rozbiciu Huty Stepaoskiej dotarły do Przebraża i lotem błyskawicy rozniosły się po obozie. Wśród
ludności zapanowało przerażenie; jeśli Huta padła, ten sam los czeka Przebraże.

Wyłowiłem dwa zasadnicze momenty powtarzające się w każdym wystąpieniu: nawoływanie do


natychmiastowej ucieczki z Przebraża i pretensje do dowództwa, że zataiło przed ludźmi wieśd o
upadku Huty.

- Trzeba zaprzęgad konie - grzmiał kolejny mówca - i uciekad do lasu! Najlepiej od razu zgłosid się na
roboty do Niemiec. Gdyby w Hucie Stepaoskiej zrozumieli to wcześniej, nie byłoby tylu ofiar. Przecież
w razie napadu nie wytrzymamy nawet godziny oblężenia.

Źle - pomyślałem. - Zaczynało się dziad to, czego najbardziej się obawiałem. Zdawałem sobie sprawę,
że czym prędzej muszę opanowad sytuację. Poprosiłem o głos. Dopiero teraz zauważono moją
obecnośd. Nastąpiła cisza. Gramoląc się na furmankę nie wiedziałem jeszcze, jak uspokoid ludzi,
jakimi obietnicami i argumentami nakłonid ich do rozejścia się do domów.

- Już przed kilkoma dniami - zacząłem – dotarły do nas wiadomości o losie samoobrony w Hucie
Stepaoskiej. Nie byliśmy jednak pewni, czy wiadomości te są prawdziwe. Teraz, gdy wrócił oddział
wysłany w celu zbadania tej sprawy, wiemy już z całą pewnością, że Huta została naprawdę rozbita...
Słuchając waszych wystąpieo zauważyłem, że są wśród was tacy, którzy ze strachu chcą wyjechad na
roboty do Niemiec. Nasza samoobrona ma charakter dobrowolny: kto chce, może wyjechad w każdej
chwili. Nikogo nie zatrzymujemy siłą. Muszę wam jednak uświadomid dwa fakty. Po pierwsze, jeśli
ktokolwiek opuści obóz, nie ujdzie nawet kilometra. Lasy roją się teraz od band, szykujących się do
ataku na Przebraże. Opuszczając zasieki, ułatwicie im tylko zadanie. Podziękują wam tak, jak tylko oni
dziękowad potrafią! Po drugie, nasi żołnierze będą walczyd do ostatniego naboju i nie cofną się, bo
nawet nie ma gdzie. Zapewniam was i obiecuję wam, że bandy połamią zęby na naszej samoobronie.
Nie zamierzam ukrywad, że lada dzieo spodziewamy się napadu na Przebraże. Nie wiemy jeszcze, co
było przyczyną upadku Huty, ale co do Przebraża, mogę was jeszcze raz zapewnid, że ani jeden
upowiec nie przejdzie przez nasze zasieki. Jeśli mimo wszystko są wśród was ludzie, którzy chcą
opuścid obóz, niech jadą! Odprowadzimy ich do Kiwerc, ale silnej obrony nie obiecuję, bo tu, na
miejscu, potrzebny jest każdy karabin. Kto chce uciekad z Przebraża - krzyknąłem na zakooczenie -
niech podniesie rękę!

Spojrzałem dookoła. Ludzie stali w milczeniu. Możliwe, że przekonałem ich swoimi argumentami albo
po prostu wstydzili się swego zachowania.

Teraz głos zabrał Malinowski. Jego patriarchalna siwa broda dodawała mu powagi. Powiódł po
ludziach spokojnym, lecz karcącym wzrokiem, pewny swojego autorytetu należnego wiekowi i
życiowemu doświadczeniu. W krótkich słowach przyznał mi słusznośd i zgromił tych, którzy, jak
powiedział, chcą bez walki poddad się bulbowcom. Cios był celny, tłum poruszył się ugodzony w
bolesne miejsce. Chętnych do opuszczenia Przebraża już nie było. Ludzie rozchodzili się powoli,
dyskutując z ożywieniem.

Dopiero kiedy zostałem sam na podwórku, poczułem ogromne znużenie. To opanowanie paniki było
jednym z moich większych, kto wie czy nie największych, zwycięstw w historii obrony Przebraża.
Dziwiłem się sam sobie, skąd wziąłem tyle pewności siebie, tyle wewnętrznego przekonania, aby
obiecad tym ludziom całkowite bezpieczeostwo, rozwiad ich niepokój. Próbowałem zastanowid się, ile
w tym było czczej demagogii, ile desperacji, a ile prawdy opartej na realnych szansach przetrwania.

Nie, nie bardzo wierzyłem, że zdołamy przetrwad, oprzed się wielotysięcznej armii banderowców. Cóż
jednak miałem powiedzied tym ludziom oczekującym pociechy i chcącym mied chodby cieo pewności,
że będą żyd?

Już następnego dnia poznaliśmy tragiczne dzieje Huty Stepaoskiej.

Tadeusz Koksanowicz, młody chłopak z oddziału Miedwiediewa, przebył w ciągu nocy 20 kilometrów
dzielących Silno od Przebraża. Dowiedzieliśmy się od niego, że na drodze Hermanówka-Wólka
oczekuje nas grupa partyzantów radzieckich wraz z kilkunastoma uciekinierami z Huty Stepaoskiej.
Partyzanci prosili o przysłanie kilku furmanek po rozbitków.
Poleciłem Karolowi Sinickiemu i Władysławowi Góralowi, aby zajęli się zorganizowaniem podwód. O
zmroku Przebraże gościło już u siebie pierwszych świadków walk o Hutę.

Po trzech dniach pojawili się następni. Patrole czwartej kompanii zatrzymały dwóch chłopców, którzy
kręcili się w pobliżu zasieków, nie chcąc powiedzied, skąd przybyli i co robią w pobliżu Przebraża.
Pojechałem na miejsce. Chłopcy byli wynędzniali i osłabieni. Któryś z partyzantów przeszukał ich
kieszenie. Rezultat był bardzo wymowny. Znaleziono przy nich resztki dzikiego szczawiu i jagody.
Dopiero po długich perswazjach chłopcy zdecydowali się przyznad, że są uciekinierami z okolic Huty.
Gdy Huta opustoszała, któryś z nich przypomniał sobie, że gdzieś w kierunku zachodnim leży
Przebraże, mające silną samoobronę. Wędrowali kilkanaście dni unikając spotkao z ludźmi. Zbliżywszy
się do jakiejś wsi czy samotnej chaty przysłuchiwali się najpierw, w jakim języku rozmawiają, jej
mieszkaocy. Tak dotarli do wyludnionej Zofiówki. Do Przebraża było już tylko dziesięd kilometrów.
Odległośd tę pokonali w czasie całonocnego marszu.

Odtąd nie było dnia, aby do Przebraża nie docierały coraz liczniejsze rzesze rozbitków. Oto któregoś
ranka przybiegł do mnie zaaferowany goniec z doniesieniem, że do Przebraża zbliża się jakaś banda
licząca kilkadziesiąt osób.

Natychmiast poleciłem zawiadomid o tym dowódcę czwartej kompanii. Za chwilę galopowałem już do
Józefina, skąd spodziewaliśmy się nadejścia bandy.

Gdy wyjechałem z lasu, stwierdziłem z zadowoleniem, że czwarta kompania znajduje się już w pełnej
gotowości bojowej. Paru zwiadowców poszło do przodu na rozpoznanie.

Pojechałem i ja za nimi. Ukryci za niewielkim wzniesieniem, obserwowaliśmy zachowanie się bandy.

- Coś mi się zdaje, że to nie bulbowcy - szepnął jeden z chłopców. - Nie szliby tak śmiało.

Tymczasem pojawiło się przy mnie jeszcze kilku zwiadowców czwartej kompanii. Jednemu z nich
poleciłem zawiadomid Tadka Wojnickiego, że ma się posuwad wraz z kompanią za nami, a sam
ruszyłem z grupą zwiadowców ku gromadzie zbliżających się ludzi.

Po przebyciu kilkuset metrów przystanęliśmy. Można już stąd było dokładnie rozróżnid
poszczególnych ludzi. Ich ubrania były w strzępach. Wyglądali na kraocowo wyczerpanych. Wkrótce i
oni nas dostrzegli. Zatrzymali się, patrząc z niepokojem w naszym kierunku. Dopiero teraz domyśliłem
się, że są to pewnie jacyś rozbitkowie zdążający do Przebraża. Ruszyliśmy do przodu. Tamci stali- w
milczeniu. Niepewni, kogo mają przed sobą, zbili się w ciasną gromadkę.

- Nie bójcie się - krzyknąłem - jesteśmy z Przebraża!

W gromadzie ludzi nastąpiło poruszenie. W dalszym ciągu obserwowali nas podejrzliwie.

- Skąd idziecie? - zapytałem.

- Z Huty Stepaoskiej - odezwał się wreszcie ktoś ze środka gromady.

Zeskoczyłem z konia i podszedłem do ludzi.

- Jestem dowódcą Przebraża, a to są nasi żołnierze. Możecie byd spokojni. Jesteście już na naszym
terenie i nic wam nie grozi.
W grupie rozbitków zapanowała nieopisana radośd. Wszyscy mieli łzy w oczach. Olbrzymie napięcie
spowodowane trudami wędrówki ustąpiło fali radosnego odprężenia. Popłynęły słowa dramatycznej
opowieści.

- Uciekliśmy z Huty - zaczął jakiś mężczyzna. - Już kilkanaście dni przedzieramy się do Przebraża.
Jedliśmy tylko jagody. Ani razu nie rozpalaliśmy ogniska, bo baliśmy się, że bandyci nas wytropią.
Jesteśmy bardzo głodni. Jedną kobietę prawie niesiemy na rękach, bo spodziewa się dziecka. -
Wskazał na młodą kobietę leżącą na trawie. Oddychała z wielkim trudem. Z oczu jej wyzierał strach i
niewypowiedziane cierpienie.

- Migiem sprowadzid mi tu furmanki! - krzyknąłem do chłopców. - I przygotowad jedzenie dla


kilkudziesięciu osób! - dodałem głośniej, bo łącznik gnał już do obozu z szybkością wiatru.

W godzinę później przyjechało kilkanaście furmanek. Na jednej z nich ułożyliśmy chorą kobietę.
Reszta ulokowała się na pozostałych wozach.

Dosiadłem konia i szybko pojechałem do obozu, aby dopilnowad przygotowao na przyjęcie rozbitków.

Całe Przebraże wyległo na powitanie mieszkaoców Huty Stepaoskiej. Każdy chciał im się przyjrzed,
porozmawiad z nimi, a jednocześnie pomóc w czymkolwiek. Jedni znosili żywnośd, inni
przygotowywali pomieszczenia w domach i barakach.

W chwilę później na podwórko mojego sąsiada wtoczyła się furmanka wioząca ciężarną kobietę.
Zanim jednak zdążono ją znieśd z wozu, posłyszeliśmy głośne kwilenie - w tym właśnie momencie
społecznośd Przebraża powiększyła się o jeszcze jednego obywatela.

Kiedy wreszcie przybyszów nakarmiono i rozlokowano w kwaterach, usłyszeliśmy dokładne relacje


naocznych świadków tragedii Huty Stepaoskiej.

Bój o Hutę był zaciekły. Rozpoczął się wieczorem 16 lipca 1943 roku i trwał bez przerwy do 18 lipca.
Pierwsze strzały padły w Wyrce, wsi, która należała do systemu obronnego Huty Stepaoskiej.
Bulbowcy zaatakowali ją przeważającymi siłami. Broniący się oddział pod dowództwem kapitana
„Bomby” - Kochaoskiego, znalazłby się w całkowitym potrzasku, gdyby nie nadeszła pomoc z Siedliska
i Wilczego, którą przyprowadzili komendanci tamtejszych placówek - Wiatr i Krupa.

Oba połączone oddziały osłaniały ucieczkę ludności ze wsi: Wyrka, Wilcze i Siedliska. Wycofywano się
do Huty Stepaoskiej. Tu miała rozegrad się główna bitwą.

Pierwszego dnia upowcy zaciskali wokół Huty pętlę okrążenia i nieustannie atakowali całą linię
obrony. Ataki nie ustawały nawet w nocy. Co pewien czas kilkusetosobowe grupy bulbowców ruszały
do szturmu, ale silny ogieo obrooców, prowadzony ze schronów i rowów strzeleckich, zmuszał je do
wycofania się na dawne pozycje. Każdy z tych ataków odpierany był z najwyższym trudem.
Wprawdzie obóz liczył ponad piętnaście tysięcy ludzi, ale karabinów było tylko sześddziesiąt. Stan ten
uzupełniało tylko kilka karabinów maszynowych, pochodzących ze strąconych samolotów.

Drugiego dnia walka przybrała na sile: ataki powtarzały się falami, brało w nich udział coraz więcej
upowców. Przybywało rannych i zabitych. Amunicji było coraz mniej.
Jeszcze kilka tygodni przedtem dowództwo obrony Huty (Józef Sawicki, Władysław Kurkowski i inni)
zobowiązało kilkuset młodych, silnych mężczyzn do zaopatrzenia się w kije i drągi zakooczone ostrym
szpikulcem. Miały one byd ostatnią zaporą dla bulbowców, w wypadku przerwania zapory ogniowej.
„Kosynierzy” ci okazali się pomocni w wielu bardzo krytycznych momentach. Już sama ich liczebnośd
deprymowała upowców: z dużej odległości nie mogli oni odróżnid kija od karabinu i dopiero gdy
doszło do walki wręcz, przekonali się, nie bez własnych strat, o pomyłce.

Wieczorem drugiego dnia walki obroocy nie mieli już nadziei na ocalenie. Dla wszystkich było
oczywiste, że trzeci dzieo walki musi przynieśd upadek Huty Stepaoskiej. W tej sytuacji dowództwo
odbyło dramatyczną naradę. Szansę ocalenia ludności dawałoby tylko przebicie się pod osłoną nocy
przez pierścieo okrążenia. Postanowiono, że obóz wyruszy nad ranem, w momencie gdy zacznie
opadad mgła. Noc i mgła stanowiły teraz jedyną broo rozbitków.

W ciągu nocy wszystko zostało przygotowane do drogi. Rannych załadowano na furmanki. Byli wśród
nich: dowódca oddziału ze wsi Wilcze, Alojzy Krupa i Kochaoski („Bomba”).

Nad ranem, jeszcze w zupełnej ciemności, upowcy rozpoczęli strzelaninę w tym miejscu, gdzie miało
nastąpid przełamanie oblężenia. Samoobrona rzuciła tam wszystkie swoje siły. Upowcy zostali
rozepchnięci na dwie strony. W powstały w ten sposób korytarz runęła ogromna fala furmanek i
ludzi.

Upłynęło kilkadziesiąt minut, zanim upowcy sforsowali linie obronne na wszystkich odcinkach i
przekonawszy się, że Huta opustoszała, rzucili się we właściwym kierunku - w pogoo za uciekającymi.

Polacy przewidzieli to. Tylną straż kolumny stanowili prawie wszyscy żołnierze obrony Huty. Atak we
mgle, w czasie ostrego marszu, nie mógł przynieśd dużych strat. Jeszcze tylko kilkakrotnie po bokach
olbrzymiej kolumny odezwały się strzały, gdzieś tam zaterkotał karabin maszynowy, ale wszystkie
pociski niosły wysoko, nie czyniąc nikomu szkody.

Trasa ewakuacji wiodła przez Perespę i Hały. Wokół drogi leżało mnóstwo trupów. Mieszkaocy Huty
poznawali je. Były to ciała tych, którzy przed kilkoma dniami podjęli na własne ryzyko ucieczkę z Huty.
Bandy gromadzące się właśnie do ataku na Hutę rozbiły doszczętnie uchodzącą grupę, pozostawiając
na trasie ciała kilkuset pomordowanych. Okazało się, że nawet w czasie głównego ataku na Hutę
Polacy nie ponieśli takich strat, jak ta grupa bezbronnej ludności, przedzierająca się w kierunku na
Sarny. Widok leżących ciał powiększał u przygodnych świadków wyobrażenie o rozmiarach klęski
całego zgrupowania, nic dziwnego więc, że do Przebraża dotarły wieści o całkowitej klęsce Huty i
wymordowaniu kilkunastu tysięcy ludzi.

Po przebyciu Perespy i Hały główna kolumna natknęła się w Wydymerze koło Antonówki na
uciekinierów z innych mniejszych zgrupowao i pojedynczych wiosek. Postanowiono założyd tu
tymczasowy obóz obronny. Obóz ten uległ zresztą zaraz rozwiązaniu, gdyż ludnośd zaczęła się
rozjeżdżad do większych miast. Najwięcej uciekinierów schroniło się w Kowlu i Sarnach. Nie był to,
niestety, koniec ich tułaczki. Niemcy przystąpili do masowego wywożenia do Niemiec na roboty
wszystkich tułających się i bezdomnych. Większośd ludzi zdolnych do pracy pojechało w głąb Rzeszy.
„Bomba” jeszcze przez jakiś czas przebywał w opustoszałym obozie, ale wreszcie odmaszerował do
Maczulanki i Starej Huty, gdzie przystąpił do organizowania oddziału partyzanckiego, który pod
koniec 1943 roku był jednym z najliczniej szych oddziałów partyzanckich na Wołyniu.
Należy dodad, że Huta Stepaoska prawie do ostatniej chwili nie miała oficjalnego dowództwa.
Dopiero w czasie walk o wieś na czele inicjatorów obrony stanął Kochaoski - „Bomba”, ale już nie
mógł opanowad sytuacji. Postanowił więc ewakuowad ludnośd do miast. Ewakuacja udała się. Wieści
o rozmiarach klęski, które przynieśli nasi zwiadowcy, a później uciekinierzy, były mocno przesadzone.
Tragicznie, bo śmiercią kilkuset osób, zakooczyła się tylko ucieczka pięciu tysięcy ludzi, zainicjowana
na kilka dni przed ewakuacją całego obozu.

Rozbitkowie, którzy dotarli do Przebraża, pochodzili z tej właśnie grupy, która parę dni przed
napadem zdecydowała się na samodzielną ucieczkę. Błąkając się po lasach ludzie ci szukali jakiejś luki
w pierścieniu band otaczających Przebraże. Wreszcie po kilku dniach natknęli się na nas...

Do Przebraża co godzina przychodziły teraz alarmujące meldunki. Na przestrzeni kilkunastu


kilometrów obserwowaliśmy ruchy wroga, a cel jego manewrów był dla nas absolutnie jasny.

Najbardziej niepokojące wieści przyniósł Drzewiecki. Udając upowca kręcił się przez kilka dni w
samym centrum „samostijnej” Ukrainy na Wołyniu i w „głównej kwaterze” band w Kołkach.
Zaobserwował on wzmożony ruch upowców. Całe ich oddziały ściągały do miasta, a potem wyruszały
w nieznanym kierunku. Nie było wątpliwości, że wszystkie te przegrupowania dokonywane są z myślą
o zaatakowaniu Przebraża.

Nauczeni smutnym doświadczeniem nie lekceważyliśmy przeciwnika. Miał on wyolbrzymione pojęcie


o naszej sile. Sami postaraliśmy się zresztą o to, wysyłając na tereny obsadzone przez nacjonalistów
oddziały uzbrojone po zęby w broo automatyczną - dla zademonstrowania swojej potęgi. Budziło to
w przeciwniku należyty respekt i odstraszało od drobnych, nękających akcji. W chwili napadu mogło
się to wszystko zemścid na nas. Aby zapewnid sobie sukces, faszyści przygotowując się do
generalnego szturmu zgromadzili siły znacznie przewyższające nasze siły pod względem liczebności i
jakości uzbrojenia.

Bunkry na linii obrony Przebraża

Wreszcie stwierdziliśmy, że jesteśmy już całkowicie przygotowani do obrony. Usunięto wszystkie


najdrobniejsze nawet usterki, zbudowano nowe stanowiska ogniowe, bunkry i rowy łączące. Tam,
gdzie przewidywaliśmy największe nasilenie ataków, w rejonie trzeciej kompanii broniącej Zagajnika,
zdecydowaliśmy się pchnąd w krytycznym momencie wszystkie siły odwodowe.

W owych dniach byłem na nogach przez okrągłe dwadzieścia cztery godziny na dobę. Niewyspany i
przemęczony, zasypiałem na koniu. 30 sierpnia wróciłem do domu około drugiej nad ranem. W
kancelarii jak zwykle zastałem czterech łączników. Oni także mieli dosyd ciągłego czuwania i
wszystkich tych przygotowao. Drzemali, gdzie popadło, w najbardziej nieprawdopodobnych pozach.

Moje wejście obudziło ich natychmiast. Chłopcy zajęli się koniem, a ja rzuciłem się na starą,
wysłużoną kanapę. Niczego tak nie pragnąłem, jak przespad się chociażby ze dwie godziny.

Niedługo spałem. Obudził mnie wystrzał armatni. Zerwałem się z kanapy i w drzwiach zderzyłem się z
łącznikiem, który już biegł mnie budzid. Razem wybiegliśmy przed dom. Po chwili rozległy się
następne wystrzały. Wszystkie padały gdzieś daleko. Po chwili zaległa cisza. Postaliśmy jeszcze kilka
minut na dworze, po czym wróciłem do izby i ponownie wyciągnąłem się na kanapie. Nie zdążyłem
jednak zmrużyd oka, gdy znów powietrzem wstrząsnął wystrzał armatni, tym razem znacznie bliżej.
Po sekundzie odpowiedział mu potężny huk rozrywającego się pocisku. W krótkich odstępach padło
jeszcze kilka strzałów. Za każdym razem pociski rozrywały się gdzieś w głębi obozu.

Wybiegłem na podwórze. Chłopcy siodłali mi już konia.

- Alarm! Wszyscy na stanowiska bojowe!

Mój rozkaz był właściwie tylko formalnością. Dowódcy i żołnierze musieliby byd głusi, żeby nie
usłyszed tej kanonady. Wiedziałem, że w tej chwili na czterech kraocach naszego obozu wydawane są
już rozkazy, trwają przygotowania do walki.

Ludnośd cywilna także już nie spała. Na dworze szarzało. W ustępującym mroku widziałem sylwetki
ludzi wybiegających z domów i baraków, krzyżowały się głośne rozmowy i nawoływania. Nie
zauważyłem jednak oznak paniki. Odetchnąłem z ulgą: oby tak było do kooca!

Bandy rozpoczęły atak na odcinku drugiej kompanii. Tam właśnie padły pierwsze pociski armatnie.
Było ich zaledwie kilkanaście. Widocznie bulbowcy nie mieli więcej amunicji. Zresztą pewno bardziej
liczyli na efekty psychologiczne niż na skutecznośd tych kilkunastu pocisków. W każdym razie alarm
był wystarczająco donośny. Obudzili nas momentalnie.

Po krótkiej kanonadzie armatniej zapadła denerwująca cisza. Domyślałem się, że bandy szykują się do
szturmu.

Pogalopowałem do kompanii Marcela Żytkiewicza. Poranna mgła ścieląca się nisko nad ziemią
zapowiadała pogodny dzieo.

Wyjechałem na drogę. Marcel chodził nerwowo po szosie, wypatrując nieprzyjaciela. Wokół


rozciągały się łąki i pola, a w oddali majaczył las. Nie mogło byd mowy o zaskoczeniu, nieprzyjaciel
byłby widoczny natychmiast po opuszczeniu lasu. Oddział Marcela zajmował stanowisko między
szosą a nasypem kolejki wąskotorowej. Była to pozycja doskonale nadająca się do obrony.

- Jak idzie, Marcel? - spytałem.


- Na razie cicho. Ostrzelali nas, jak wiesz, z działek. Są w lesie, ale mają kiepskich „strzelców”.
Wszystkie pociski przenosiły. Tylko jeden uderzył w dom Korzeniowskiego i rozerwał się, ale nie
zapalił chałupy. Strat w ludziach nie było.

- Nie pokazali się jeszcze?

- Nie, sam nie wiem, na co czekają. To przecież miało byd ich przygotowanie artyleryjskie...

Wokół panowała cisza pełna napiętego wyczekiwania. Chłopcy co chwila ciekawie wychylali głowy zza
nasypu. Oczekiwanie wzmagało obawy, rodziło wątpliwości.

- Niechby już raz się zaczęło, bo i ja nie mogę już wytrzymad! - denerwował się Marcel.

Podniosłem lornetkę do oczu i spojrzałem. Idą! Upowcy wyszli z lasu i rozwinęli się w szeroką i gęstą
tyralierę na łące.

- Już idą - oznajmiłem głośno, starając się nadad głosowi naturalne brzmienie. - Podpuścid ich pod
same zasieki i dopiero wtedy ognia!

Spojrzałem na najbliżej mnie lezących chłopców. Ich twarze były poważne, skupione. Każdy
wpatrywał się uważnie w linię szarych punkcików, rosnących z każdą chwilą.

- Nie zapomnijcie o granatach, chłopcy! Marcel, polegam na tobie! - krzyknąłem do Żytkiewicza. Tak
więc na tym odcinku sytuacja „wyjaśniła się”. Musiałem zobaczyd, co dzieje się na innych odcinkach
obrony. Kiedy odchodziłem, chłopcy podciągali nasze dwa działka. Wkrótce dobiegły mnie odgłosy
kanonady. Między wybuchy z działek wmieszał się gwałtowny ogieo karabinów ręcznych i
maszynowych. Bitwa rozgorzała.

Jechałem teraz do komendy, gdzie czekali już na mnie wszyscy koledzy z dowództwa Obrony. Po
krótkiej naradzie postanowiliśmy dokonad rozpoznania siły band na poszczególnych odcinkach i
zorientowad się w ewentualnych zamiarach przeciwnika. Zastanawiało nas, że wszędzie, poza
odcinkiem obsadzonym przez drugą kompanię, panował spokój. Atak mógł więc mied na celu
odwrócenie naszej uwagi od innych, bardziej zagrożonych stanowisk.

Około godziny dziesiątej, dzięki sprawnej pracy naszych zwiadowców, miałem już mniej więcej
dokładny obraz sytuacji. Byliśmy otoczeni z trzech stron: od zachodu, północy i wschodu.

Wschodnich kraoców obozu od Jaźwin aż do Zagajnika broniła czwarta kompania Tadeusza


Wojnickiego.

Trzecia kompania, którą dowodził Tadeusz Mielnik, obsadziła wschodni kraniec Zagajnika, był to
odcinek najbardziej wysunięty na północ.

Kompania Marcela Żytkiewicza broniła wsi od północnego zachodu, w rejonie lasów paleckich,
osłaniając kierunek na Wydrankę (patrz szkic). Na ten właśnie odcinek skierował się pierwszy atak
band. Odparto go, zadając nieprzyjacielowi znaczne straty.

Pierwsza kompania pod dowództwem Franciszka Malinowskiego czuwała na odcinku od czternastego


kwartału lasu do drogi wiodącej na Starą Czołnicę.
Od południa obóz nie był obsadzony. Dojścia do niego broniła tu naturalna przeszkoda - słynne błota
Warchany. Poza tym, żeby zaatakowad od południa, bandy musiałyby najpierw przełamad obronę
Rafałówki, a później jeszcze forsowad zdradzieckie błota.

Ilekrod rozpatrywaliśmy warianty obrony Przebraża, zawsze najwięcej niepokoju budził w nas
Zagajnik. Przewidywaliśmy, że dowództwo UPA tutaj właśnie pchnie gros swoich sił.

Zagajnik stanowił duże wybrzuszenie w linii obrony Przebraża. Można go było obejśd z dwóch stron -
od południa i północnego wschodu - i nacierając na styku z Przebrażem, odciąd od głównych sił.
Tymczasem teraz na odcinku Zagajnika panował zupełny spokój. Oprócz pojedynczych zwiadowców i
kilkuosobowych patroli, utrzymujących należytą odległośd, nie stwierdzono tu żadnych większych
oddziałów.

Był to pierwszy poważny błąd banderowców. Drugim niezrozumiałym dla nas posunięciem było
zgrupowanie dużych sił na przedpolu czwartej kompanii w okolicy Józefina. Około tysiąca pięciuset
upowców zaległo tam w krzakach nad niewielkim strumykiem i bezczynnie przysłuchiwało się walce
toczącej się po przeciwnej stronie Przebraża.

Nigdy potem nie mogliśmy zrozumied, dlaczego nie zaatakowali równocześnie obydwu stron, nie
związali nas w walce na całej linii obrony, uniemożliwiając tym samym ewentualne próby
przegrupowania sił.

Franciszek Malinowski, dowódca pierwszej kompanii

Z dotychczasowego przebiegu operacji wynikało, że upowcy najwyraźniej szykują się do dłuższego,


systematycznego oblężenia, że obierają taktykę ustawicznych ataków na poszczególne odcinki.

Chod sytuacja rozwijała się dla nich niepomyślnie, uparcie tkwili przy planie całkowitego i szczelnego
okrążenia Przebraża. Najwidoczniej pragnęli uniknąd błędu popełnionego przy likwidacji Huty
Stepaoskiej, gdzie luka w pierścieniu okrążenia umożliwiała wydobycie się z pułapki wielu tysiącom
ludzi. Przebraże miało byd zniszczone tak, by nie wydostał się z niego ani jeden człowiek.

Przed południem, gdy tętno walki nieco osłabło, ściągnąłem do siebie Alberta.

- Zanosi się na dłuższe oblężenie. Okopali się i pukają. Zimowad tu będą czy jak?
- Zrobimy drugi Zbaraż - zażartował Albert. Nagle twarz mu spoważniała. - A propos Zbaraż... mam
jeden pomysł...

- Jeśli masz, to mów!

- Jak myślisz, nie dałoby się nawiązad łączności z Prokopiukiem?

- Świetna myśl! Że też nie pomyśleliśmy o tym wcześniej!

- Jestem pewny, że pułkownik przyszedłby nam z pomocą.

- Na pewno. Ale jak ich zawiadomid? Telefonu nie mamy.

- W Zbarażu też nie mieli.

Zanim domyśliłem się sensu tych słów, Albert wybiegł do sąsiedniej izby, gdzie przebywali łącznicy i
zwiadowcy. Wrócił prowadząc ze sobą Witaliusza Olszewskiego.

- To będzie nasz Skrzetuski - oświadczył i wyjaśnił zwiadowcy zadanie. - Skontaktujesz się z Oliwą.
Chcemy prosid radzieckich partyzantów o pomoc. Dasz radę? Szczególnie te cholerne błota...

- Chodziłem tamtędy już parę razy. Będzie trochę strachu, wiadomo.

- Musisz uważad na patrole bulbowców. Większych grup chyba tam nie ma - ostrzegałem, gdy Albert
na małej kartce przygotowywał prośbę do pułkownika Prokopiuka.

Treśd jej była krótka, lecz jakże wymowna: „My okrużeny iz wsiech storon. Żdiom pomoszczi”.

- Sam pójdziesz? Może chcesz kogoś do pomocy? - zapytałem, wręczając Olszewskiemu złożoną
kartkę.

- Nie trzeba. Dam sobie radę.

Olszewski wyruszył natychmiast. Zadanie to nie należało do zwyczajnych wypraw zwiadowczych.


Czyhały na niego dwa niebezpieczeostwa: zdradliwe bagna, które nawet w czasie największej suszy
potrafiły wciągnąd nie obeznanego z terenem przybysza, oraz patrole banderowców.

Po odejściu Olszewskiego ustaliliśmy z Frankiem i Albertem plan wspólnej zasadzki, na wypadek


gdyby Olszewski odnalazł partyzantów, a Prokopiuk zgodził się przyjśd nam z pomocą.

Zgodnie z tym planem oddział radziecki podszedłby do Józefina, ukrył się w pobliskim lesie, a dwustu
naszych ludzi podążyłoby mu na spotkanie poprzez bagna Hermanówki. Stamtąd uderzylibyśmy
połączonymi siłami na tyły band. Gdyby upowcy nie wykryli naszej koncentracji i nie przygotowali się
do walki na dwa fronty, nasz sukces byłby murowany. Do pełnego szczęścia brakowało nam tylko
zgody pułkownika Prokopiuka.

Nie mając na razie nic do roboty, udaliśmy się na ponowny przegląd pozycji.

Zacząłem od pierwszej kompanii. Franciszek Malinowski zameldował mi to samo, co inni: upowcy


podeszli do zasieków, okopali się i czekają nie wiadomo na co.

- A jak tam nastroje? - zapytałem.


- Na ogół dobre.

- To powiedz chłopcom, żeby się dobrze przygotowali. Zorganizujemy jakiś wypad.

Banderowcy ostrzeliwali nasze linie z odległości kilkuset metrów, zdając sobie sprawę, że ich pociski
nie wyrządzają nam żadnej szkody. Rozejrzawszy się lepiej w sytuacji stwierdziłem, że znajdują się oni
w zasadzie w odkrytym terenie. Osłaniały ich tylko płytkie, niczym nie zamaskowane wnęki.

Przy szosie w pobliżu naszych okopów stała samotna, słomą kryta stodoła. Uznałem, że jest to
doskonałe miejsce do prowadzenia ognia z wysokości kilku metrów.

Wdrapałem się na strych, który zapchany był snopkami owsa, ostrożnie rozsunąłem poszycie i
spojrzałem przed siebie. Odsłonił się przede mną widok na całe przedpole, gdzie leżeli doskonale stąd
widoczni upowcy. To dopiero będzie bal! - ucieszyłem się.

Przywołałem do siebie Franka Malinowskiego i zrobiłem mu miejsce przy otworze. Franek spojrzał,
natychmiast zorientował się w moim planie i zaczął pośpiesznie schodzid ze strychu.

- Dwa maszynowe i najlepszą obsługę! - rzuciłem za nim.

Wkrótce do stodoły podczołgało się czterech chłopaków, ciągnąc za sobą dwa erkaemy.

Ostrożnie zrobiliśmy w strzesze drugi otwór i obydwa karabiny wyjrzały lufami na zewnątrz. Na dole
żołnierze szykowali się już do skoku poza linię zasieków. Byliśmy gotowi.

Wyczołgałem się na szosę, tak aby widzieli mnie wszyscy żołnierze, uniosłem się i krzyknąłem na całe
gardło:

- Naprzód!

- Huraaa! - poniosło się wzdłuż okopów.

Na sekundę przedtem przemówiły obydwa erkaemy. Chłopcy dopadli zasieków, otworzyli sobie tylko
znajome przejścia i rozsypali się w tyralierę.

Zaskoczenie było całkowite. Przytłaczający ogieo karabinów maszynowych oraz nieoczekiwany atak
obrooców oszołomiły faszystów. Nie próbowali nawet bronid swoich pozycji. Kilkaset czarnych
postaci podniosło się z ziemi i rwało do tyłu, w kierunku zbawczych krzaków.

W chwili gdy przebrażanie dopadali pierwszych, jeszcze ciepłych stanowisk, zatrzymałem natarcie.
Nie było sensu pchad się dalej. Cel osiągnęliśmy - bandy zostały odrzucone do tyłu. We wnękach
strzeleckich znaleźliśmy porzucone kurtki, amunicję, bębny do automatów oraz kilka sztuk broni,
zostawionej przez co tchórzliwszych upowców. Bandyci opamiętali się dopiero pod osłoną krzaków,
skąd posypały ,się w naszą stronę pierwsze strzały.

Nie zamierzaliśmy zajmowad ich pozycji na dłuższy czas. Żołnierze pozbierali zdobycz i spokojnie
wycofali się za zasieki. Na zewnątrz zostawiliśmy tylko luźne patrole, które miały czuwad nad
zdobytym terenem, a w wypadku nowego ataku wycofad się poza druty. Ten śmiały wypad jeszcze
bardziej podniósł na duchu naszych żołnierzy.
Odjeżdżając wtajemniczyłem Franka w plan rozbicia band zgromadzonych pod Józefinem. Poleciłem
mu odkomenderowad do mojej dyspozycji ze dwudziestu najlepszych żołnierzy i odesład ich do
sztabu.

W obozie niecierpliwie oczekiwali na mnie Albert i Olszewski. Nasz Skrzetuski był unurzany w błocie i
wyczerpany pełnym niebezpieczeostw marszem.

Olszewski bez słowa podał mi tę samą kartkę, na której Albert napisał naszą prośbę o pomoc.
Rozprostowałem wymięty kawałek papieru i przeczytałem na odwrocie: „Żdiom w ukazanom miestie.
Prokopiuk”.

Te cztery słowa były owocem naszej braterskiej przyjaźni i partyzanckiej współpracy.

- Jak ich odnalazłeś? - zapytałem, podnosząc głowę znad bezcennej kartki.

- Zaprowadził mnie Oliwa. Partyzanci siedzieli na starym miejscu w lesie koło Hynina. Musiałem
drałowad do samego obozu, bo czas naglił, a „zielona poczta” nie zna pilnych telegramów. Upowcy
kręcili się tak często, że sam nie wiem, jak przelazłem przez te cholerne błota. Prokopiuk zgodził się
natychmiast, i teraz walą całą parą na umówione miejsce. Trzeba się spieszyd!...

- Dzielnie się spisałeś - pochwaliłem Olszewskiego. - Gdybym miał prawo nadawad odznaczenia,
dałbym ci, bracie, najcenniejszy medal. A na razie, ponieważ widzę, że jesteś zziębnięty i zmachany,
idź do łóżka... Innymi nagrodami nie dysponuję...

- Nie, do łóżka nie pójdę. Jadę z powrotem.

- A dasz radę jeszcze raz pchad się przez te błota?

- Spróbuję. Zresztą i tak muszę pokazad drogę.

- Dobrze, pojedziesz. Albert, zbierz ludzi, nie tradmy czasu! „

Oddział skompletowany ze stu dwudziestu doborowych partyzantów, zebranych ze wszystkich


kompanii, wzmocniony trzydziestoosobową grupą konnych, ruszył natychmiast na miejsce spotkania.
Ciągnęło mnie, żeby jechad z nimi, ale nie mogliśmy obydwaj z Frankiem Żytkiewiczem opuszczad
obozu. Jeden z nas musiał zostad w Przebrażu.

Od chwili kiedy oddział wyruszył w drogę, każda minuta wlokła mi się w nieskooczonośd. Usiłowałem
odgadnąd, gdzie aktualnie znajduje się oddział, próbowałem odtworzyd sobie scenę spotkania
naszych ludzi z Prokopiukiem. Byłem cały czas z nimi.

Aby stłumid swój niepokój, postanowiłem pojechad w rejon Józefina, w kierunku czwartej kompanii,
dowodzonej przez Tadeusza Wojnickiego.

Już z daleka usłyszałem odgłosy walki. Kiedy dotarłem do naszych linii, zobaczyłem, że u bulbowców
panuje niezwykłe ożywienie. Pojedyncze postacie chyłkiem przemykały do przodu, podciągano jakieś
ciężary.

Po kilkunastu minutach wszystko się wyjaśniło. Upowcy otworzyli huraganowy ogieo ze wszystkich
broni i ruszyli do ataku. Było ich kilkuset.
Mimo skuteczności naszego ognia bulbowcy parli do przodu jak lawina. Dopiero w odległości około
pięddziesięciu metrów prawe skrzydło załamało się i zaległo, by po chwili znowu kontynuowad atak.

Tadeusz Wojnicki, dowódca czwartej kompanii

Lewe skrzydło docierało już do naszych linii. Broniliśmy się z furią. Nasze automaty biły bez przerwy,
ale i nas zalewała lawina pocisków. Upowcy wybili się już z największego uderzenia, niektórzy zalegli,
ale wielu z nich wpadło już między nasze okopy. Bronimy się zawzięcie. Rzucamy granaty, aby
unieszkodliwid tych bandytów, którzy dotarli najbliżej.

W przodzie, w odległości zaledwie kilkudziesięciu metrów ode mnie, trwa równie zacięta walka.
Przyciśnięci do ziemi bulbowcy ostrzeliwują się. Próbują dosięgnąd nas granatami, ale rzuty naszych
żołnierzy, którzy zajmują wygodniejsze pozycje, są dalsze i bardziej celne. Każda sekunda walki
powiększa straty bulbowców, a nam pozwala skonsolidowad obronę.

Żołnierze coraz częściej zaczynają zmieniad magazynki. Przewidujemy, że atakujący zechcą się teraz
przygotowad do ostatniego skoku na nasze linie, nie osłabiamy więc ognia, staramy się tylko strzelad
bardziej celnie.

Upowcy nie wytrzymali naszego ognia. Rezygnując ze zdobytego terenu, zaczęli się wycofywad. Na
przedpolu zostawili kilkunastu zabitych.

Chłopcy, zmęczeni jak po forsownym biegu, siadali w okopach, ocierali spocone czoła. Inni opatrywali
rannych. Było ich kilku. Na szczęście nie mieliśmy zabitych. Nigdy dotychczas nie widziałem natarcia
bulbowców tak starannie przygotowanego i przeprowadzonego z taką zaciętością. Pomyślałem z
niepokojem o innych odcinkach. Czy równie dobrze dają sobie radę? Trzeba było to sprawdzid.

Oblegający nas bulbowcy z rzadka ostrzeliwali wieś, bardziej chyba dla zamanifestowania swojej
obecności niż w celu przyczynienia nam szkód. Ludnośd Przebraża zdołała się już nawet przyzwyczaid
do nowego trybu życia w warunkach oblężenia. Cieszyło mnie, że w dalszym ciągu nie było w obozie
żadnych oznak paniki. A więc ludnośd zaufała nam. Ale świadomośd tego faktu kładła na nasze barki
podwójny ciężar odpowiedzialności.
Bez przerwy myślałem o wysłanym w teren oddziale. Drżałem na samo wspomnienie możliwości
zasadzki. Gdyby bulbowcy zniszczyli ten oddział, przesądziłoby to w znacznym stopniu los Przebraża.
Pocieszało mnie tylko, że z Frankiem i Albertem Wasilewskim poszli nasi najdzielniejsi ludzie. Wciąż
miałem przed oczyma ich twarze - Olszewscy, Poniatowski, Koprowski, Paszkowski, Krupioski, Bergiel,
Góral, Kowalski, Wolak, Drzewiecki... Nie, ci nie dadzą się zjeśd w kaszy. Odważni, sprytni, zaradni,
doskonali żołnierze. Jeśli dojdzie do spotkania z Prokopiukiem, zwycięstwo będzie murowane.

Z niecierpliwością czekałem na pierwszy sygnał tego zwycięstwa, na pierwszy strzał. Nastąpił, ale w
kilka godzin później. Echo leśne przyniosło jego daleki, stłumiony odgłos. A potem znowu zapadła
cisza. Wreszcie zagrzmiało, i to nagle jak burza wiosenna. Teraz śledziłem rytm walki. Gdy wrzawa
bitewna zbliżała się w naszą stronę, opanowywały mnie najgorsze przeczucia. Cieszyłem się jak
dziecko, gdy oddalała się od Przebraża.

Jakże bardzo chciałem byd wówczas z nimi. A jednak musiałem tkwid na miejscu i tylko czekad...

Bitwa była zaciekła, gdyż chwilami echa wystrzałów zlewały się w jeden przeciągły grzmot. Ów odgłos
napawał mnie radosną nadzieją, dodawał otuchy, świadczył przecież o tym, że upowcy zostali
zaatakowani od tyłu.

Wszystko ucichło tak nagle, jak się zaczęło. Rzadkie pojedyncze wystrzały miały w sobie coś ze
słabnących grzmotów oddalającej się burzy. Błądziłem po naszych pozycjach, rozmawiałem z ludźmi,
ale właściwie nic do mnie nie docierało. Czekałem na wieści. Jeśli odnieśli zwycięstwo, powinni już
byd tutaj - myślałem i obliczałem czas potrzebny do pokonania odległości dzielącej oddział od
Przebraża.

Wreszcie z lasu wypadł jakiś samotny jeździec i gnał teraz do obozu na złamanie karku.

Wybiegłem na drogę. Jeździec osadził konia kilka kroków przede mną. Zeskoczył na ziemię i z trudem
łapiąc oddech, wykrzyknął:

- Most leży, panie komendancie! Most leży!

Oszalał! - pomyślałem z przerażeniem. - Zobaczył klęskę i pomieszały mu się zmysły.

- Co za most, do jasnej cholery?! Melduj wyraźnie!

- Most leży! - powtórzył. - Most! Tyle ich nakładliśmy, że można chodzid jak po moście! Bulbowcy
rozbici doszczętnie. Chłopcy prosili, żeby pan przyjechał i sam zobaczył!

Teraz dopiero zrozumiałem. A więc zwycięstwo!

- Dawad konia! - wrzasnąłem do łączników.

Wiadomośd o zwycięstwie przenosiła się niczym płomieo z domu do domu, budząc szał radości wśród
ludzi. Radośd osiągnęła szczyt, gdy zauważono, że bulbowcy na wszystkich odcinkach opuszczają w
pośpiechu swoje stanowiska i rej terują w bezładnych gromadach, a pierścieo oblężenia rozłazi się i
kruszy.

Teraz nikt już nie miał wątpliwości, że wygraliśmy bitwę i że Przebraże jest ocalone.
To, co powiedział łącznik, niewiele odbiegało od prawdy. Dopiero gdy znalazłem się na terenie walki,
zrozumiałem w pełni przyczyny tak straszliwej klęski bulbowców. W chwili uderzenia byli oni otoczeni
ze wszystkich stron. Drogę na południe odcinały im bagna Cholos, dalej - bazy partyzantów
radzieckich, o których istnieniu bandy UPA były dobrze poinformowane, a jeszcze dalej - linie
obronne Rafałówki, wzmocnione przez oddział partyzantów „Drzazgi”, stanowiący siłę Odwodową
Przebraża. Na południu rozciągały się okopy Przebraża, a przebicie się na wschód, przez teren
obsadzony partyzantami, w ogóle nie wchodziło w rachubę.

Upowcom pozostała więc jedyna droga ucieczki - na północ. Był to pas łąk, położony między okopami
Przebraża a drogą na Jaromel, zakorkowaną zresztą przez oddział konny Koprowskiego. Gdyby
upowcom udało się tędy przejśd, znaleźliby się na swoim terenie w okolicy Kołek lub Żurawicz.

Po krótkotrwałej próbie obrony częśd sił banderowskich, nie związanych w bezpośredniej walce na
pierwszej linii, rzuciła się do panicznej ucieczki w kierunku północnym, podczas gdy kilkuset innych
ginęło pod zmasowanym ogniem, bez możliwości ratunku. Reszta przedzierała się na północ, omijając
z daleka drogę na Jaromel, ziejącą ogniem z luf oddziału konnego.

Dopiero tutaj, na pobojowisku, gdzie spotkałem się z Prokopiukiem i Wasilewskim, dowiedziałem się
wszystkich szczegółów związanych z tą walką. Oddział, który wyruszył z Przebraża na spotkanie z
partyzantami radzieckimi, musiał przebyd rozległe i zdradliwe bagna, a nie była to sprawa łatwa.
Ludzie omijali jakoś trzęsawiska, skakali z kępy na kępę, ale konie co chwila zapadały się w bulgocące
błoto. Wyciągano je wspólnymi siłami, w najgłębszej ciszy. Trzeba było koniom zawiązywad pyski: ich
rżenie mogło ostrzec wroga i poważnie pokrzyżowad nasze plany.

Wreszcie po godzinie tego koszmarnego marszu oddział stanął na twardym gruncie. Wkrótce wyłoniły
się przed nim pierwsze zabudowania wsi. Byli już niedaleko miejsca spotkania. Partyzanci radzieccy
już ich oczekiwali. Pułkownikowi Prokopiukowi towarzyszył kapitan Kowalenko oraz oficer polityczny
oddziału, Zoja, dziewczyna o wybitnej urodzie.

Po krótkim powitaniu dowódcy radzieccy w asyście Alberta i Franka Żytkiewicza wyszli ostrożnie na
skraj lasu, skąd widad było biwakujących upowców. Droga biegnąca od lasu w kierunku Jaromla była
jedyną drogą, która pozwalała upowcom wyrwad się z pułapki, dlatego też postanowiono, że w chwili
natarcia piechoty oddział szybkim wypadem z lasu zamknie ją i utrzyma do kooca walki. Dowódcy
wrócili do swoich oddziałów i zaczęli wydawad ostatnie dyspozycje.

I wtedy właśnie zaszedł drobny wypadek, który o mało nie pokrzyżował całej akcji. Jeden z naszych
żołnierzy ładując karabin nieopatrznie nacisnął spust. Padł strzał, który w uszach zaskoczonych
żołnierzy rozległ się jak wystrzał armatni. Prokopiuk, Kowalenko i Albert, stojąc na małym
wzniesieniu, widzieli z wysokości kooskich grzbietów, jak upowcy poodwracali głowy i czujnie
spoglądają w stronę lasu. Dwustu pięddziesięciu ludzi wstrzymało oddech i znieruchomiało na swoich
miejscach.

Upowcy nie zbagatelizowali podejrzanego strzału. Pochwili oderwał się od nich trzydziestoosobowy
oddziałek i rozciągając się w tyralierę, ruszył w kierunku lasu. Teraz już nie było na co czekad.

- Wpieriod, riebiata! - krzyknął pułkownik Prokopiuk.


Oddziały ruszyły do walki. Atak był popisowy. Jedna grupa partyzantów zalegała, prażąc z automatów
przy nieustannym wtórze moździerzy i karabinów maszynowych, podczas gdy druga grupa
atakujących skokami posuwała się do przodu.

Upowców przyciśnięto do ziemi, przygnieciono lawiną ognia. Strzelali ponad głowami prawie nie
celując, byli niezdolni do żadnego aktywnego oporu.

W tym samym czasie grupa zwiadu konnego, dowodzona przez Koprowskiego i Władysława
Koksanowicza, gnała co koo wyskoczy w kierunku drogi prowadzącej do Jaromla. Bulbowcy znaleźli
się w pułapce. Od druzgocącej klęski mogła uratowad bandy tylko natychmiastowa ucieczka. Oddział,
który wyruszył w kierunku, skąd padł podejrzany strzał, był skazany na zagładę. Wysunięci do przodu,
oddzieleni od pozostałej grupy, bandyci ginęli jeden po drugim. Partyzanci przeszli po nich jak burza.
Następne szeregi upowców daremnie próbowały stawiad rozpaczliwy opór.

Prokopiuk i Albert przyglądali się natarciu z wysokości siodeł. Pułkownik z zadowoleniem gładził
dłonią podbródek.

- Smotri - mówił z dumą do Alberta - kak naszy riebiata nastupajut! Ot bojcy!

Zachwyty obydwu dowódców przerwała Zoja. Widząc, że ogieo upowców staje się nagle gęstszy,
podbiegła do swego dowódcy.

- Łożis', Josifowicz, ubijut! - krzyknęła ostrzegawczo.

- Niczego, Zojeczka, na mienia jeszczo nie pora! - rzekł. Nagle zachwiał się i zsunął z konia.

Albert odwrócił się i zobaczył rozbawioną twarz Prokopiuka, który z trudem wyplątywał nogę ze
strzemienia. Obok stała Zoja, ciągnąc pułkownika w swoją stronę.

- Wot baba, smotri, pricepiłas'... - burczał pod nosem. Dał jednak za wygraną i stanął przy koniu.

- A ty czto, tiebia puli nie ubijut? Wot duraki, sumaszedszyje - wymyślała z tak serdeczną złością w
głosie, że Albert bez sprzeciwu zeskoczył z siodła. Stali teraz wszyscy troje obok koni, patrząc na pole
walki.

Szeregi bandytów topniały z każdą chwilą. Miotali się teraz w obłędnym strachu między zasiekami
Przebraża a nacierającymi partyzantami. Dla nich nie było już ratunku.

Teraz dopiero, stojąc na polu walki, oglądałem wyniki tej zwycięskiej bitwy. Zdobyliśmy szesnaście
karabinów maszynowych, tysiące sztuk amunicji i granatów. Podzieliliśmy się cenną zdobyczą z
partyzantami radzieckimi, którzy wspólnie z naszymi żołnierzami sprawdzali teraz dokumenty
poległych nacjonalistów.

Większośd rezunów pochodziła z okolic Lwowa. Tak więc do walki na tym terenie ściągnął kwiat
ukraioskich nacjonalistów. Wielu, jak wskazywały dokumenty, miało średnie wykształcenie.

Oddział radziecki szykował się do odmarszu. Wraz z Albertem serdecznie dziękowaliśmy


pułkownikowi Prokopiukowi za okazaną pomoc. Walka ta jeszcze bardziej zacieśniła naszą
współpracę, braterstwo i przyjaźo. Patrząc za oddalającym się oddziałem radzieckim przypomniałem
sobie pierwsze tygodnie wzajemnej nieufności i niedowierzania. Przełamywaliśmy je krok za krokiem,
uzgadniając wspólne cele i stanowiska, pomagając sobie, służąc radą i pomocą.

W Przebrażu przed szkołą oczekiwał nas wielotysięczny tłum. Okrzykom i wiwatom nie było kooca.
Patrzyłem na rozradowane twarze ludzi i było mi dziwnie dobrze. Jeszcze nigdy w życiu nie doznałem
takiego uczucia i jeszcze nigdy w życiu nie widziałem dookoła siebie tylu szczęśliwych ludzi. Czułem
się skrępowany i zażenowany ich objawami wdzięczności. Mimo woli pytałem sam siebie, czy
zasłużyłem na takie owacje, skoro osobiście nie brałem udziału w walce. Zwierzyłem się z tymi
myślami Malinowskiemu. Ten spojrzał na mnie zaskoczony.

- Popatrz na siebie - odparł - zobacz, jak wyglądasz. Czy o to chodzi, żeby osobiście strzelad, czy też o
to, by doprowadzid do bitwy w najodpowiedniejszych warunkach i wygrad ją?

Niewątpliwie miał rację, mimo to jednak uczucie zażenowania nie opuszczało mnie. Czułem się
potwornie zmęczony. Ostatnie dni przed napadem wykooczyły mnie zupełnie. Gdyby to wszystko
nastąpiło kilka dni później, nie wiem, czy starczyłoby mi sił do kooca. Przytłaczały mnie obowiązki,
ciążące na mnie poczucie odpowiedzialności. Na szczęście teraz można było trochę odetchnąd. Nie
przewidywałem, by bulbowcy po takim pogromie zdobyli się w najbliższym czasie na ponowienie
napadu, mimo to nie mogliśmy osłabiad czujności.

Zostawiliśmy na noc wzmocnione warty, linie obrony obsadziliśmy normalnymi składami kompanii.
Rano wydaliśmy zarządzenie, aby wszyscy mężczyźni zdolni do pracy zaopatrzyli się w łopaty i udali
się na pobojowisko w celu pogrzebania zabitych.

Pod Józefinem zgromadziły się przed południem tysiące ludzi. Jedni przyszli do pracy, inni chcieli po
prostu zobaczyd martwych rezunów, przekonad się naocznie o rozmiarach ich klęski. Ciała
zakopywano przez kilka godzin. Poleciłem sprowadzid z Jeziora kilkudziesięciu chłopów ukraioskich.
Chciałem, aby przekonali się naocznie o dwóch prawdach: nie my, lecz upowcy przychodzą pierwsi
mordowad i palid, po drugie - czasy bezkarnych rzezi i napadów minęły Już bezpowrotnie.

W kilka dni później dotarły do nas informacje, jak wyglądały przygotowania do tego napadu. Podobno
bulbowcy szykowali się do skoku na Przebraże bezpośrednio po rozbiciu Huty Stepaoskiej.

Spodziewali się tu silniejszej obrony, toteż ich przygotowania były bardziej skrupulatne. W Rudnikach
i wszystkich okolicznych wioskach UPA przeprowadziła generalną mobilizację. Ściągano do band
mężczyzn od lat szesnastu do pięddziesięciu. Mężczyźni do lat trzydziestu stanowili zasadniczy trzon
oddziałów, natomiast starsi -. siłę zapasową i obsługę taboru. W samych Rudnikach mobilizację i
dwiczenia przygotowawcze przeprowadził Hryd Dumycki. Ważną rolę odgrywał przy tym syn
miejscowego leśniczego Władimir Szumski i jego szwagier Baokowski.

W ciągu kilku tygodni odbywały się pod ich okiem forsowne dwiczenia przygotowawcze. Bowiem
striłci, oprócz zapału i nienawiści do Lachów, nie reprezentowali większych wartości bojowych.
Przeciwnikiem walki z Polakami był miejscowy pop z Rudnik, Szymioski. Miał on synową Polkę i zięcia
Polaka. Podobnie jak wielu Ukraioców, odmawiających udziału w wyprawie, został za to rozstrzelany.

Na kilka dni przed napadem przybyło w okolice Rudnik około czterech tysięcy banderowców,
ściągniętych z okolic Lwowa. Były to doborowe sotnie, zaprawione już w rzeziach na Ukrainie.
Dołączyło do nich sześd tysięcy miejscowych rezunów, uzbrojonych w broo ręczną i maszynową.
Grupę pomocniczą stanowili siekiernicy i ciury taborowe, razem około dziesięciu tysięcy ludzi.
Banderowcy zarekwirowali w całej okolicy setki furmanek, aby po zwycięskiej bitwie wywieźd na nich
dobytek z Przebraża.

W wyprawie wzięło także udział trzech popów. Mieli oni odprawid na zgliszczach Przebraża uroczyste
modły dziękczynne.

W dniu wyprawy dziesięd tysięcy rezunów i cały tabor zatrzymały się w Zofiówce. Było stąd już
niedaleko do Przebraża. Chcąc nas zaskoczyd, bandy postanowiły podejśd szybko i niepostrzeżenie
pod same umocnienia obozu. Tabor miał nadciągnąd dopiero po klęsce Przebraża.

Jak wiadomo, wszystkie te przygotowania na nic się nie zdały. Bandy poniosły całkowitą klęskę. Zdołał
się uratowad tylko tabor, dzięki temu, że znajdował się daleko od Przebraża. Uciekli i uratowali się
także trzej popi. Nie doczekali się zaszczytu odprawienia w Przebrażu swoich modłów.

Bandy, rozwścieczone niepowodzeniem, na oślep szukały ofiar, aby wywrzed na nich zemstę.
Przypominano sobie każdego Ukraioca, który niechętnie, z ociąganiem, przyłączył się do napadu.
Wszyscy ginęli natychmiast z rąk nacjonalistów. W tym właśnie czasie zginął wspomniany już pop z
Rudnik, który przed wyprawą nawoływał do zaniechania napadu. Były to ostatnie ofiary głównego
natarcia band UPA na Przebraże.

W kilka dni po napadzie, 30 sierpnia, zebrałem całą starszyznę Przebraża dla omówienia wniosków,
które należało wyciągnąd z odbytej bitwy. Przede wszystkim zwrócono uwagę na koniecznośd
uzupełnienia stanu amunicji, granatów i materiałów wybuchowych, mocno uszczuplonych w czasie
wielkiego napadu. Przyszedł nam tu z pomocą inspektor AK „Adam”, który przekazał na moje ręce
kilkadziesiąt tysięcy marek na zakup broni. Przy pomocy swoich ludzi w Łucku zgromadził też większą
ilośd broni i amunicji i oddał ją nam do dyspozycji, prosząc tylko, abyśmy podzielili się tymi zapasami z
nowo powstałym oddziałem partyzanckim „Drzazgi”.

W czasie rozmowy z „Adamem” i „Czyżykiem” dowiedziałem się, że inspektorzy AK z Łucka dysponują


znaczną ilością broni i amunicji, którą także pragną nam przekazad. Był tam lekki karabin maszynowy
z optycznymi przyrządami celowniczymi, 25 kb, 10 stenów, około 100 granatów obronnych, parę
kilogramów materiałów wybuchowych, cztery angielskie miny magnetyczne, popularnie zwane
żabkami, oraz - co było dla nas najważniejsze - dziesięd tysięcy sztuk amunicji. Wszystko to
znajdowało się w centrum Łucka.

Długo medytowaliśmy nad sposobem ściągnięcia do nas tego arsenału. Wreszcie Żytkiewicz
zaproponował, że przywiezie broo drabiniastym wozem, ukrytą w sianie. Wziął ze sobą czterech
chłopców uzbrojonych tylko w broo krótką i granaty. W Łucku zgłosił się pod wskazany adres, gdzie
spotkał się z „Adamem” i „Czyżykiem”, po czym wszyscy trzej poszli na jedną z bocznych uliczek,
znajdującą się w pobliżu mostu Bema. Tu „Czyżyk” wraz z dwoma chłopcami został na obserwacji, a
Franek poszedł za furmanką, która wjechała na jakieś podwórko.

Gdy broo została już załadowana i ukryta w sianie, Franek wsiadł na furę i wyjechał na ulicę. Przed
nim w odległości kilkudziesięciu metrów, obojętnie kroczyli dwaj partyzanci, dwaj pozostali szli z tyłu
za furmanką. Droga prowadziła koło budynku żandarmerii niemieckiej. Spacerujący po chodniku
wartownik zatrzymał Franka i spytał go, gdzie jedzie.

Franek, który dośd dobrze znał niemiecki, odpowiedział śmiało, że jedzie na lotnisko „Niebożka” na
kilkudniowe roboty i w związku z tym wziął sporo siana dla koni i słomę do spania.

Trafiło to widad szwabowi do przekonania, bo kiwnął na Franka, żeby jechał dalej.

Przed wyruszeniem z Przebraża ustaliliśmy, że w wypadku strzelaniny lub próby aresztowania chłopcy
będą się bronid do ostatniego naboju, a gdyby któryś został ranny, należy go dobid. Chodziło o to, by
w razie niepowodzenia Niemcy nie dowiedzieli się, że broo wieziona jest do Przebraża. Wszyscy
biorący udział w wyprawie mieli przy sobie dokumenty poległych upowców, tak że gdyby nawet
wszyscy zginęli, Niemcy nie dowiedzieliby się, kim byli naprawdę.

Dopiero na rogatkach przebrażanie wsiedli na furmankę i już bez przeszkód dojechali do Kiwerc. Było
ciemno, gdy odważna piątka opuszczała Kiwerce. Tego samego wieczora z Przebraża wyszło w
kierunku Kiwerc silne ubezpieczenie pod dowództwem Franka Malinowskiego. Spotkanie nastąpiło w
Siekierzycach, skąd wszyscy razem doszli szczęśliwie do Przebraża.

Nazajutrz zgłosił się do nas „Drzazga” i otrzymał swój przydział broni i amunicji.

Najbardziej zadowolony byłem z dwóch min magnetycznych. Natychmiast porozumiałem się z


naszymi policjantami - Ludwikowskim i Wolakiem - i wręczyłem im „żabki”, które oni z kolei mieli
przekazad kolejarzom z Rożyszcz.

Po kilku dniach dostrzegliśmy w okolicy Kiwerc potężną łunę, poprzedzoną dwoma silnymi
wybuchami. Łunę widad było przez kilka godzin, a wysłani zwiadowcy donieśli, że spłonęły dwie duże
cysterny, od których zapalił się las przy torze. Później dowiedziałem się, że przyczyną pożaru były
nasze miny, które, niestety wybuchły z małym opóźnieniem, a więc dopiero w lesie, stąd ten
nieprzewidziany pożar. W każdym razie dwie cysterny zostały unieszkodliwione.

Minęło kilka tygodni od napadu, i nasze patrole znowu zaczęły śmiało wyruszad daleko poza teren
obozu.

Pewnego ranka bracia Olszewscy - Henryk i Witaliusz, Kazimierz Trejmak oraz jeszcze kilku
partyzantów zostali zaskoczeni w lesie za Jeziorem przez niemiecki samolot rozpoznawczy, tak
zwanego bociana. Chłopcy zaczęli kryd się za drzewami, ale lotnik dostrzegł ich i przez dłuższy czas
krążył nad nimi na małej wysokości.

Kazimierz Trejmak nie wytrzymał: ustawił nóżki erkaemu między gałęziami i posłał długą serię w
kierunku samolotu. Pociski musiały byd celne, bo maszyna zakołysała się i szybko odleciała na Łuck.

Incydent ten przeszedłby bez echa, gdyby nie jego następstwa. Na drugi dzieo nad Przebrażem
pojawił się inny samolot niemiecki, zwany ramą. W Jeziorze przed młynem zgromadziło się akurat
sporo ludzi. Nie przeczuwając zamiarów lotnika stali spokojnie. Nagle z samolotu posypało się kilka
bomb. Za chwilę maszyna ponownie zawróciła i znów posłała w dół śmiercionośną porcję. Skutki tego
nalotu były fatalne: kilkanaście osób zostało zabitych i rannych.
Stalowy drapieżnik poszybował z kolei nad Przebraże i zrzucił jeszcze kilka bomb na stojące w lesie
baraki. I tu także było kilka śmiertelnych ofiar.

Wśród ludzi powstała panika. Oczekiwano kolejnego nalotu, ale kilka następnych dni minęło
spokojnie.

Druga połowa września upływała u nas pod znakiem zaopatrywania się w broo i amunicję. Podobnie
jak wiosną, ludnośd z Łucka, Kiwerc i Rożyszcz czynnie włączyła się do tej akcji. W dalszym ciągu
ożywioną działalnośd przejawiał w tym względzie inspektorat AK, systematycznie zasilając nas w broo
i żywnośd.

Rozumieli nasze potrzeby także kolejarze z Kiwerc. Mając kontakty z kolejarzami z całej Polski, szybko
trafili na odpowiedniego kolegę. Był nim pewien maszynista pociągu, który systematycznie kursował
między Poznaniem a Wołyniem, Warszawą i Kijowem. Ten odważny człowiek osobiście przywiózł do
Kiwerc i przekazał tamtejszym kolejarzom około 100 kb i kilkaset granatów, które natychmiast
znalazły się w Przebrażu. Dostarczył nam także kilkadziesiąt pistoletów maszynowych. Źródła tych
hojnych podarunków nie były nam znane. Widocznie nasz ofiarodawca musiał mied kontakty z górą
walczącego podziemia, skoro potrafił zdobywad w tak dużych ilościach broo najwyższej jakości.

Dopiero jesienią Niemcy wpadli na trop działalności owego kolejarza. Pewnego razu, kiedy jego
pociąg miał przybyd z Warszawy, na dworcu w Kiwercach pojawił się silny patrol żandarmerii.
Miejscowi kolejarze natychmiast wyczuli, na kogo polują Niemcy. Kiedy pociąg wjeżdżał na stację, dali
znad maszyniście, by uciekał. Zrozumiał. Zatrzymał pociąg pod semaforem, wyskoczył z parowozu i
zaczął uciekad w kierunku lasu.

Niemcy natychmiast spostrzegli to. Ich pociski dosięgły bohaterskiego kolejarza tuż pod lasem, kiedy
już zdawało się, że umknie pogoni.

Nie była to jedyna ofiara, jaką ponieśli ludzie pomagający nam w zgromadzeniu broni. Były nauczyciel
Marian Oleśniewicz, zatrudniony w czasie okupacji w piekarni pracującej na potrzeby Węgrów,
kupował dla nas bardzo dużo broni od Madziarów za marki dostarczane mu przez naszych ludzi.

Któregoś dnia wracał do domu z workiem mąki na plecach. Mąki było w worku niewiele, niemal całą
jego zawartośd stanowiły granaty. Z przeciwnej strony zbliżał się patrol Niemców.

Niemcy znali Oleśniewicza, ponieważ zaopatrywali się w chleb w tej samej piekarni, gdzie pracował.-
Mijając go, jeden z Niemców dla żartów uderzył ręką w worek. W tej samej chwili krzyknął z bólu.
Ręka trafiła w skorupę granatu. Oleśniewicz był zgubiony.

Natychmiast zaprowadzono go do ortskomendantury. W tym czasie objęli ją Węgrzy. Komendantem


był Węgier Szegedy.

Szegedy popatrzył na zatrzymanego i przyrzekł Niemcom, że spotka go zasłużona kara.

Oleśniewicz został osadzony w areszcie tymczasowym, z którego mało kto wychodził z życiem.
Zazwyczaj Niemcy rozprawiali się z aresztowanymi rozstrzeliwując ich w pobliskim lesie.

Po aresztowaniu Oleśniewicza wiele osób w Kiwercach rozpoczęło starania o jego uwolnienie.


Możliwośd ratunku stwarzała tylko ta okolicznośd, że komendantem był Węgier.
W uratowaniu aresztowanego najważniejszą rolę odegrała Zofia Hus, żona miejscowego nauczyciela.
Znając osobiście Szegedyego, udała się do komendantury z prośbą o uwolnienie Oleśniewicza.

Węgierski oficer był bardzo przychylnie nastawiony do Polaków, ale sprawa nabrała takiego rozgłosu,
że o uwolnieniu aresztowanego nie mogło byd mowy.

Pani Hus nie ustępowała. W żarliwych słowach prosiła Węgra, by spróbował jednak coś zaradzid.

Szegedy po długich wahaniach powiedział, że widzi tylko jedną szansę uwolnienia aresztowanego.
Kiedy będą go wieźd na egzekucję wraz z innymi skazanymi, można go będzie wypchnąd z wozu, ale
tak, by nikt z zewnątrz tego nie zauważył.

Uradowana kobieta przyrzekła, że we wskazanym miejscu, w ukryciu, będą na Oleśniewicza


oczekiwad ludzie i kiedy tylko znajdzie się na wolności, ślad po nim zaginie. Ustalono, że aresztowany
zostanie wypchnięty z samochodu przed domem pani Zielioskiej. Zofia Hus uzyskała przy tym
pozwolenie na widzenie się z Oleśniewiczem, któremu przedstawiła cały plan.

Zielioska mieszkała koło lasku, w domu nadleśniczego. Mieszkanie jej doskonale nadawało się do
przeprowadzenia tego planu - oddalone od innych zabudowao, eliminowało przygodnych świadków-
sąsiadów. Obydwie dzielne kobiety przygotowały w pośpiechu ubranie, buty i trochę żywności dla
Oleśniewicza, aby mógł sobie radzid w drodze do Przebraża.

Wszystko odbyło się zgodnie z planem. Samochód ze skazanymi nadjechał wieczorem. Przed domem
Zielioskiej drzwi samochodu otworzyły się i ze środka wypadł człowiek. Oleśniewicz nie odniósł
żadnych obrażeo, gdyż szybkośd pojazdu nie była duża. Husowa zaprowadziła go do mieszkania, gdzie
uratowany przebrał się prędko w przygotowane ubranie i zniknął tak szybko, jak się zjawił. Nad
ranem był już w Przebrażu, by podzielid los innych, jemu podobnych rozbitków. Przetrwał do kooca
wojny, a obecnie jest pracownikiem Ministerstwa Oświaty w Warszawie. Obydwie kobiety także
doczekały się wyzwolenia. Zielioska jest nauczycielką w Lublinie, Zofia Hus zmarła przed kilku laty.
Pacyfikacja, szpiedzy i złodzieje
W połowie września 1943 znowu nasililiśmy akcję przejmowania jeoców radzieckich z Łucka. Główną
rolę odgrywał w tym Albert, który już całkowicie wylizał się z ran odniesionych w zasadzce pod
Kiwercami i z wielkim zapałem wziął się do roboty.

Stałą bazą w Łucku było mieszkanie mojego brata Józka. Jako pracownik tartaku oficjalnie
„wypożyczał” z transportów jenieckich coraz to nowe partie żołnierzy radzieckich i oficerów. Po kilku
dniach pracy w tartaku grupa zjawiała się w Przebrażu, skąd już bezpiecznie odstawiano zbiegów do
oddziałów partyzanckich.

Pewnego dnia Albert wyjechał do Łucka i nazajutrz przywiózł ze sobą młodą dziewczynę, Nadię. Była
to pracownica tamtejszego szpitala. Wyprawiono ją do oddziału Prokopiuka. Po paru dniach znów
zjawiła się w Przebrażu. Prosiła o odwiezienie jej do Łucka, gdzie miała zorganizowad ucieczkę
większej liczby więźniów. Albert miał się z nią spotkad za tydzieo w miejscowym parku.

W oznaczonym terminie wyjechał do Łucka wraz z Edkiem Sinickim, młodym, ale bardzo
zrównoważonym partyzantem. Obydwaj mieli przy sobie broo krótką i po dwa granaty. O ustalonej
godzinie udali się do parku, ale Nadi ani jeoców nie było.

Edmund Sinicki, dowódca plutonu, później partyzant brygady „Grunwald”

- A może to podstęp? - zaniepokoił się Edek, kiedy w pobliżu dostrzegli kilku podejrzanych mężczyzn.

- Albo podstęp, albo Nadia wpadła. Tak czy owak sytuacja nie jest najlepsza.

- Pryskamy? - No chyba!

W tej chwili podeszła do nich Nadia.

- No, nareszcie jesteś! - ofuknął ją Edek. - Gdzie masz swoich jeoców?

- Są tutaj, czekają na was.

- Gdzie? - denerwował się Edek.


- Przypatrz się dobrze. Wszyscy ci młodzi mężczyźni to żołnierze radzieccy. Nieźle ich
poprzebieraliśmy, co?

- A niech cię... Myśleliśmy, że to niemieccy agenci!

Nadia powolnym ruchem poprawiła sobie włosy. Był to umówiony znak. Wszyscy mężczyźni
natychmiast podeszli do niej.

Albert nie tracąc czasu zaczął ich wtajemniczad w szczegóły ucieczki: niewielkimi grupkami mają udad
się w kierunku wsi Żabka, tam wszyscy spotkają się i razem wyruszą w dalszą drogę.

W dwie godziny później znowu wszyscy stawili się we wskazanym miejscu. Była to najliczniejsza
grupa, jaką udało się dotąd zgromadzid. W sumie około pięddziesięciu ludzi. Żołnierze radzieccy
cieszyli się niezmiernie z udanej akcji i nalegali, by jak najprędzej wyruszyd dalej do obozu
partyzantów.

Albert gasił jednak ich niecierpliwośd. W tym miejscu nie można się było jeszcze poruszad całą grupą.
Wyznaczył nowe miejsce spotkania: kolonię Wiśniów w pobliżu toru kolejowego Kiwerce-Równe.
Tutaj poczuli się już jak u siebie w domu, bo oczekiwał ich prawie cały oddział Prokopiuka.
Pięddziesięciu nowych ludzi zasiliło szeregi partyzanckie.

Nadchodziła jesieo. Noce stawały się coraz chłodniejsze i dłuższe. Dni, skąpane w jesiennych
szarugach, umykały szybko i niepostrzeżenie.

Życie w Przebrażu biegło normalnym, obozowym trybem. Ludzie zapominali stopniowo wiosennych
gorączkowych przygotowao do bitwy z groźnym i licznym przeciwnikiem UPA.

Czas pracował na niekorzyśd upowców. Linia frontu zbliżała się coraz szybciej. Z pewnością ten i ów z
banderowskiej sitwy, do niedawna zaciekły wróg „Lachów, Żydów i moskiewskiej komuny”,
przyłapywał się na rozmyślaniach o najbliższej przyszłości i przemyśliwał, co się z nim stanie, gdy
wkroczy tu Armia Radziecka.

Zdarzało się, że nasze patrole zapuszczały się teraz bezkarnie w głąb banderowskich terenów i nie
zaczepiane przez nikogo bezpiecznie wracały do obozu. Niemcy dostawali na froncie tęgie lanie. Ten
fakt był oczywisty dla wszystkich. Z tyłu zaś na zapleczu frontu, uwijały się nieuchwytne oddziały
partyzanckie. Ginęli Niemcy, ich zausznicy, szpiedzy i policja ukraioska. Zastygały w monstrualnych
zwaliskach żelastwa niemieckie transporty, wysadzane przez partyzanckie grupy dywersyjne.
Okupant stawał się bezsilny na tych terenach. Dowództwo hitlerowskie coraz natarczywiej żądało
oczyszczenia zaplecza frontu, zlikwidowania oddziałów partyzanckich, przeprowadzenia pacyfikacji
całego terenu.

Niemcy zaczęli się przygotowywad do generalnej rozprawy z partyzantami. W pełnej tajemnicy


opracowywali plan gigantycznej obławy i pacyfikacji na obszarach całego północnego Wołynia i
Polesia. Jednakże niezbyt fortunnie wybrali czas na przeprowadzenie tej operacji. W dni jesiennej
szarugi tylko ludzie doskonale znający tamte tereny mogli sobie pozwolid na brodzenie po
rozmokłych bagnach i trzęsawiskach. Nigdy nie było wiadomo, gdzie kooczy się tu podmokła łąka, a
zaczyna zdradziecka topiel.
Obława została przygotowana z typowo niemiecką pedanterią. Hitlerowcy ruszyli w teren w pełnym
uzbrojeniu, objuczeni ciężkim sprzętem. Rzucili do walki około trzech dywizji piechoty i oddziały
policji ukraioskiej.

Zdawało się, że tym razem nie przeciśnie się przez podwójny pierścieo obławy ani jeden człowiek, a
cóż dopiero mówid o dużych liczebnie oddziałach partyzanckich z taborem, sprzętem i rannymi.

Dowództwo AK z Łucka przekazało mi mnóstwo szczegółów, dotyczących niemieckich planów


pacyfikacyjnych. Były one dla Przebraża niebezpieczeostwem wyjątkowo groźnym. Dotychczas
sprzyjała nam drogo okupiona, milcząca tolerancja inspektora Jeskego, wiedzieliśmy jednak, że
nieznani i z pewnością wyżsi rangą dowódcy niemieccy nie będą się liczyd z opinią inspektora,
zwłaszcza gdy zapoznają się z rzeczywistą siłą Przebraża.

Partyzanci radzieccy, powiadomieni o mającej nastąpid pacyfikacji, pomaszerowali na północ, bliżej


zbawczej linii bagien. My jednak musieliśmy pozostad na miejscu, i to osamotnieni, zdani wyłącznie
na siebie. Co więcej, sytuacja wymagała - brzmi to paradoksalnie - aby na czas pacyfikacji tak osłabid
garnizon w Przebrażu, by w oczach Niemców stał się nic nie znaczącym ośrodkiem polskości, który
tylko dzięki głupocie i niezaradności band umknął zagłady.

Wydałem odpowiednie rozkazy, przede wszystkim poleciłem żołnierzom ukryd broo i rozproszyd się
po okolicznych niedostępnych wsiach i miasteczkach.

- Musicie zniknąd Niemcom z oczu - wyjaśniłem. - Na czas pacyfikacji pochowajcie się u rodzin,
krewnych i znajomych. Po burzy spotkamy się tu ponownie.

W ciągu kilku dni Przebraże opustoszało.

Wkrótce przybyli do nas Niemcy. Starym Malinowski poinformował ich, że znajdują się w dużej wsi
polskiej, która jest biedna i przeludniona, ponieważ ogromną większośd jej mieszkaoców stanowią
uciekinierzy z innych polskich wiosek i osiedli. Na poparcie swoich słów podsunął im papierek od
Jeskego.

Rzecz jasna, że Niemców nie interesował los jakiejś tam polskiej wsi. Dowódca, pułkownik w
charakterystycznych, złotych okularach, gniewnie odszczeknął Malinowskiemu, żeby przygotował
wygodne kwatery i dobry obiad.

Na szczęście okazało się, że Przebraże nie leży wewnątrz kotła, lecz stanowi tylko punkt wyjściowy.

Cała ta imponująca w rozmiarach operacja stała się dla Niemców tylko wycieczką krajoznawczą. Nie
udało im się rozbid ani jednego większego oddziału partyzanckiego. Właściwie nie udało im się nawet
utworzyd żadnego kotła.

Oddziały partyzanckie znikały gdzieś wśród bagien i lasów, myliły ślady, niespodziewanie szarpały
obławę w miejscach najmniej oczekiwanych.

Niemcy, zdezorientowani kąśliwymi wypadami, zabłąkani wśród nieznanych okolic, kręcili się
bezradnie przez kilka dni w terenie i powrócili do Łucka.

Zaraz po ich odejściu nadciągnęli partyzanci. Z całej batalii wynieśli tylko wspomnienie morderczego
marszu na północ i drobnych ostrzeliwao przez forpoczty obławy.
Życie obozowe potoczyło się normalnym trybem. Napływ uciekinierów do Przebraża znacznie się
zmniejszył. Przybywały już do nas tylko pojedyncze rodziny i ludzie samotni, nie - jak dawniej - całe
wsie.

Wojna stwarza zwykle specyficzną grupę ludzi, którzy przy odrobicie sprytu, odwagi i ryzyka potrafią
się nieźle „urządzid”, wykorzystad sprzyjające okazje do grubych interesów. I Przebraże nie było
wolne od takich ludzi. Stanowili oni dla nas prawdziwą plagę. Organizowali się w oddzielne grupy i
wyprawiali do pobliskich wsi ukraioskich, aby rabowad na rachunek Przebraża.

Najbardziej popłatny okazał się rabunek bydła. W pobliżu Przebraża patroszono zrabowane sztuki i
gotowe mięso szło na nielegalny handel do Kiwerc, Łucka i jeszcze dalej.

Przez dłuższy czas ten podły proceder kwitł pod naszym bokiem, my zaś nie wiedzieliśmy o niczym.
Rabusie, zachęceni powodzeniem, zaczęli znajdowad naśladowców. Wkrótce w Przebrażu powstało
zorganizowane podziemie gospodarcze.

Wreszcie jednak przebrała się miarka. Któregoś dnia przyszła do mnie delegacja chłopów z sąsiednich
wsi ukraioskich. Skarżyli się na ludzi z Przebraża, którzy przychodzą w nocy i grożąc bronią wyciągają
im z obór bydło.

Ogarnęła mnie wściekłośd. To my tyle wysiłku włożyliśmy w utrzymanie przyjaznych stosunków z


okolicznymi wioskami, zamieszkanymi przez ludnośd ukraioską! Walczyliśmy o to, aby wszyscy,
zarówno Polacy, jak i Ukraiocy, zrozumieli, że ogłupionych rzezimieszków z bulbowskich i
banderowskich band nie wolno utożsamiad z całym narodem ukraioskim, z którym chcemy żyd w
zgodzie i przyjaźni, a teraz kilku czy kilkunastu złodziei niweczy nasze wysiłki!

Z całą powagą oświadczyłem przybyłej delegacji, że sprawcy napadów zostaną surowo ukarani, i
poprosiłem, żeby natychmiast zawiadamiali mnie o każdym tego rodzaju wydarzeniu.

Natychmiast po rozmowie z Ukraiocami zwołałem dowódców kompanii i przedstawiłem im całą


sprawę, nie szczędząc słów oburzenia na pasożytów żerujących na cudzym nieszczęściu.

- Nie jest wykluczone, że to nasi ludzie tak sobie „dorabiają”. Musicie zwrócid baczną uwagę na
swoich chłopców. Szczególnie starannie należy kontrolowad nocne wyjścia. Musimy przyłapad złodziei
na gorącym uczynku i wtedy nie będziemy się z nimi patyczkowad!

Zrobiłem też zebranie wszystkich mieszkaoców Przebraża. Poinformowałem o wszystkim i


ostrzegłem, że jeśli schwytamy winnych, poniosą oni najsurowsze kary.

Na kilka dni zapanował spokój. Zdawało się, że nasze ostrzeżenia odstraszyły złodziei. Wkrótce jednak
doniesiono mi o nowych rabunkach. W Jeziorze znowu obrabowano jakiegoś Ukraioca. Złodzieje
wcale się nie kryli podczas rabunku. Ufali sile swoich automatów.

Jednocześnie Marcel Żytkiewicz zawiadomił mnie, że tej samej nocy żołnierze z jego patrolu wypuścili
poza teren obozu dwóch osobników, którzy wrócili nad ranem furmanką.

- Przeszukad szybko ich kwatery. Przyprowadzid ich do mnie, tak jak stoją!

Rewizja ujawniła dowody rzeczowe: świeże mięso i słoninę. Złodzieje nawet nie próbowali się bronid.
Od razu przyznali się, że zrabowali świnię pewnemu chłopu z Jeziora.
Przyjrzałem się im dokładniej. Byli to ludzie w średnim wieku, zdrowi i silni, zdolni do każdej pracy.

- Skąd jesteście?

- Z Kiwerc, panie komendancie - odpowiedział jeden.

- A ty?

- Ja... z Łucka.

- Po co tu przyszliście? Szukacie przygód czy zarobku?

Stali w milczeniu ze wzrokiem wbitym w ziemię.

- Ostrzegam was pierwszy i ostatni raz! Jeśli jeszcze kiedyś zdarzy się coś podobnego, zostaniecie
rozstrzelani !

Wydawało się, że moje słowa wywarły na nich odpowiednie wrażenie. Poleciłem skierowad ich do
najgorszych i najcięższych robót.

- Chyba mieli dośd - powiedział Albert po ich odejściu.

- Mam nadzieję!

- Naprawdę kazałbyś ich rozstrzelad?

- Bez chwili wahania! Są dla nas takimi samymi wrogami jak upowcy! I jedni, i drudzy przeszkadzają
nam żyd w zgodzie z uczciwymi Ukraiocami.

Miałem wrażenie, że moja przestroga okaże się wystarczającym środkiem odstraszającym od wypraw
po cudze mienie. Niestety, rzeczywistośd okazała się inna.

Trzeciej czy czwartej nocy znowu obrabowano gospodarza w Jeziorze. Sprawcy okazali się tymi
samymi naszymi „znajomymi”. Tym razem ich plany były nieco inne niż poprzednio. Wiedząc, że nie
mogą wrócid z towarem do obozu, gdyż mieliśmy ich na oku, postanowili obłowid się solidniej niż
zwykle i czmychnąd z Przebraża.

Nie zdążyli. Postawiono ich przed sądem polowym. Teraz nie wierzyliśmy już żadnym wykrętom i
obietnicom. Zostali skazani na śmierd. Wyrok został wykonany.

Wszelkie okoliczności sprawy zostały podane do wiadomości publicznej. Poinformowaliśmy też o


wszystkim mieszkaoców Jeziora. Od tego czasu rabunki ustały.

Niestety, w Przebrażu pojawił się teraz inny, jeszcze bardziej podstępny i groźny wróg. Był o tyle
niebezpieczny, że mógł nam wszystkim przynieśd zagładę.

Pewnego razu otrzymałem pilny i poufny meldunek z łuckiej AK, że w ostatnich dniach przybyło do
Przebraża pewne małżeostwo, będące na usługach gestapo.

Niemcy, dawno już zaniepokojeni tym, co dzieje się w Przebrażu, zapragnęli dokładniej poznad jego
strukturę, stan uzbrojenia, liczbę ludzi, a przede wszystkim przekonad się, czy i jakie kontakty
utrzymujemy z partyzantką radziecką.
Meldunek kooczył się zaleceniem, aby po zidentyfikowaniu szpiegów rozstrzelad ich natychmiast,
należy to jednak zrobid dyskretnie, bo Niemcy na pewno będą poszukiwad swoich ludzi.

Ponieważ dobrze pamiętałem historię z Gubałą, postanowiłem najpierw sprawdzid podejrzanych i


zebrad dowody. Rozpoczęliśmy od dyskretnej inwigilacji. Zadanie było o tyle ułatwione, że
wiedzieliśmy, o kogo chodzi. Nie trzeba było szukad podejrzanych wśród wielu tysięcy ludzi. Od razu
zaczęliśmy zbierad o nich informacje w Kiwercach. Nie były one pomyślne dla podejrzanej pary. W
Kiwercach mówiono o nich jako o jawnych agentach gestapo. Byli to ludzie, którzy przyjmowali wizyty
niemieckich oficerów i podejrzanie wyglądających cywilów, stale gdzieś wyjeżdżali i prowadzili
wystawny tryb życia.

Wnioski nasuwały się same: jeśli tak bezpiecznie i wygodnie było im we własnym domu, to po co
przybyli do Przebraża, gdzie mieli nędzne warunki i żyli w stałym zagrożeniu?

Podwoiliśmy czujnośd, stwarzając im jednocześnie pozory całkowitej swobody. Małżonkowie mogli


się swobodnie poruszad po całym obozie.

Obydwoje mieli ponad czterdzieści lat, byli bezdzietni i absolutnie nie wyglądali na takich, którzy
prowadzą podwójną grę.

Tylko jedna rzecz ich demaskowała: byli wścibscy, wszystko chcieli wiedzied, wszystko zobaczyd.
Widziano ich w różnych, najdalszych zakątkach Przebraża. Mężczyzna zdradzał przy tym wyjątkowe
zainteresowanie przebiegiem służby i trybem życia poszczególnych kompanii. Lubił przebywad na
liniach obronnych, wypytywał o siłę ognia. Interesowało go wszystko: liczba partyzantów, rodzaj i
jakośd broni, skład dowództwa, konfiguracja umocnieo i tym podobne sprawy.

Nasze podejrzenia konkretyzowały się coraz bardziej. Wreszcie zdecydowaliśmy się na rewizję w ich
mieszkaniu. Pełne nie ukrywanego strachu zachowanie małżonków skłoniło naszych ludzi do tym
skrupulatniejszego przeszukania wszystkich kątów.

Wyniki rewizji okazały się rewelacyjne: znaleziono komplet notatek o Przebrażu. Robota była
wykonana dokładnie, ze znajomością szpiegowskiego rzemiosła.

Decyzja dowództwa była jednogłośna: za działalnośd szpiegowską na rzecz Niemców skazad na śmierd
przez rozstrzelanie.

Po wykonaniu wyroku czekaliśmy z niepokojem na reakcję Niemców. Ale minęły dni, potem tygodnie,
i nikt nawet nie spytał o agentów. Milczał niemiecki inspektorat w Łucku, milczały też Kiwerce.

Byd może Niemcy woleli nie odkrywad swoich kart, możliwe też, że zniknięcie pary szpiegów było dla
nich tak drobnym szczegółem w chaosie gigantycznych klęsk i niepowodzeo niemieckiej machiny
wojennej, że w ogóle nie warto było o nim myśled.
Omelno
Na początku października zgłosił się do mnie dowódca radzieckiego oddziału kapitan Kowalenko i
zaproponował przeprowadzenie wspólnego ataku na upowską wieś Omelno.

Przystałem na to bez chwili wahania. Omelno, podobnie jak Trościaniec, było jedną z głównych jaskio
ruchu nacjonalistycznego. W poobszarniczym majątku upowcy założyli szkołę podoficerską, w której
szkoliło się około stu dwudziestu przyszłych oprawców.

Omelno leżało w znacznej odległości od Przebraża i nie odczuwaliśmy jakoś dotąd jego obecności.
Dopiero propozycja dowódcy radzieckiego uprzytomniła mi, że oto nadarza się doskonała okazja do
zlikwidowania tej niebezpiecznej bandyckiej meliny, która i nam przecież mogła w przyszłości
zagrozid.

Upowcy dali się we znaki nie tylko ludności cywilnej wsi i miasteczek Wołynia, ale usiłowali również
kąsad oddziały partyzantów radzieckich. Z ich rąk ginęli najdzielniejsi partyzanci, zarówno szeregowi
uczestnicy ruchu oporu, jak i wybitni dowódcy. Wystarczy wspomnied późniejszą śmierd słynnego asa
wywiadu Kuzniecowa, zamordowanego przez banderowców, czy śmierd generała Watutina.

Na naradzie uzgodniłem z kapitanem Kowalenką, że Przebraże przeprowadzi rozpoznanie i przygotuje


plan uderzenia, gdyż dysponowaliśmy dowolną ilością czasu i ludzi.

Rozpoznanie miał oczywiście przeprowadzid Drzewiecki. Zrobił to jak zwykle szybko i sprawnie. W
kilka dni później mieliśmy dokładny plan Omelna.

Wieś, ciągnąca się w prostej linii około czterech kilometrów, musiała mied słabe punkty. Zostały one
dokładnie zbadane przez zwiadowców i przekazane do wiadomości dowództwa Przebraża. Okazało
się, że tylko od strony południowej osłaniają Omelno silnie umocnione okopy.

Stwierdzono ponadto, że we wsi zawsze przebywa jakiś dodatkowy oddział upowców. Siły wroga
należało więc obliczad na mniej więcej dwustu ludzi.

Po uzyskaniu tych wiadomości pojechałem wraz z Albertem do kapitana Kowalenki na uroczysko


Hynin, gdzie ustaliliśmy ostateczny plan ataku.

Oddział radziecki, wzmocniony przez naszą czwartą kompanię i dwa plutony polskiego oddziału
partyzanckiego „Drzazgi”, miał uderzyd na wieś od północnego wschodu. Ja na czele trzech kompanii
miałem zaatakowad ją od strony północnej i częściowo zachodniej, na odcinku długości trzech
kilometrów.

W ten sposób odcięlibyśmy bulbowcom drogę do Sitnicy i Kołek, skąd należało się spodziewad
ewentualnych posiłków dla osaczonej bandy.

W umówiony wieczór dwie kolumny ludzi wyruszyły w drogę z dwóch różnych miejscowości. Na
miejscu znakiem rozpoznawczym miała byd biała rakieta. W odpowiedzi należało wystrzelid
czerwoną.

Noc była spokojna i cicha. Pierwszy jesienny przymrozek ściął ziemię. Oddział przebrażan posuwał się
naprzód w absolutnym milczeniu. Po kilku godzinach pełnego napięcia marszu około pierwszej w
nocy stanęliśmy pod Omelnem.
Chociaż do rozpoczęcia natarcia było jeszcze kilka godzin, wiedzieliśmy, że gdzieś tam w ciemności
oddział radziecki i nasza kompania zajmują już swoje stanowiska. Aby nawiązad z nimi łącznośd i
uniknąd niespodzianek, wysłałem w ich kierunku Alberta i Koprowskiego, po czym dałem rozkaz
przygotowywania stanowisk.

Wzięliśmy się do kopania wnęk strzeleckich i gniazd na karabiny maszynowe. Mimo pośpiechu
wszystko odbywało się w głębokiej ciszy. Gdzieniegdzie tylko szczęknęła łopata o kamieo lub
zaszeleściły opadłe liście, zgarnięte dłonią partyzanta.

Chłopcy szybko zagłębiali się w ziemię. Stanowiska musiały nadawad się do walki w obydwu
kierunkach, na wypadek, gdyby jednak Kołki lub Sitnica przyszły Omelnu z pomocą.

Gniazda ciężkich karabinów maszynowych przygotowaliśmy do prowadzenia ognia zaporowego.


Przez takie sito nie śmiał przecisnąd się ani jeden bulbowiec.

Jeden z cekaemów, obsługiwany przez Dionizego Bergiela, został ulokowany pod rozłożystą gruszą,
obok miejsca, z którego miałem kierowad natarciem.

Jeszcze w drodze przypomniałem dowódcom kompanii, plutonów, drużyn i wszystkim partyzantom,


żeby nikt nie odważył się przedwcześnie zdradzid swojej obecności jakimś nieopatrznym strzałem.
Musieliśmy dopuścid bandę na kilkadziesiąt kroków i wtedy dopiero poczęstowad ją skuteczną salwą.

Kiedy zorientowałem się, że wszystkie stanowiska są już gotowe, ruszyłem na obchód linii. Po
zlustrowaniu pozycji miałem już wrócid na swoje miejsce pod gruszą, gdy ktoś krzyknął:

- Stój, bo strzelam!

Usłyszałem jeszcze szybki tupot nóg, szelest krzaków i zapadła cisza. Z przerażeniem pomyślałem o
tym, co za chwilę nastąpi. Spodziewałem się strzałów, pogoni i ogólnego rwetesu, który natychmiast
postawiłby na nogi całą wieś.

Nagle z mroku wyłoniły się dwie sylwetki, idące śmiało wprost na nasze pozycje. Nie zatrzymywaliśmy
ich, niech idą. Nie zdążą nawet otworzyd ust, a padną powaleni na ziemię.

Na kilka metrów przed nami przystanęli. Wszyscy zamarli. Jeśli się cofną, trzeba będzie strzelad.

- Halo! - doleciał nas cichy głos.

- Albert, to ty? - poznałem Wasilewskiego.

- Ja! Powłaziliście w jakieś dziury i nic nie widad!

- Co to za krzyki tu urządzacie? - syknąłem, zdenerwowany do najwyższego stopnia. IJ

- Wracając od kapitana Kowalenki, niedaleko stąd wpadliśmy na jakiegoś typa. Najwyraźniej kręcił się
koło waszych pozycji i nasłuchiwał. Już go prawie miałem w garści, ale zaczął uciekad. Pognałem za
nim. Miał na sobie długi kożuch i nie mógł szybko biec. Złapałem go za kołnierz, kożuch został mi w
garści, a bulbowiec uciekł. Na domiar złego potknąłem się i upadłem jak długi.

Zakląłem szpetnie.
- W którym kierunku uciekał?

- Do Sitnicy.

Sprawa była groźna. Zbieg mógł postawid na nogi Sitnicę i Kołki, zanim my zdążylibyśmy uderzyd.
Możliwe, że nie orientował się, o co tu chodzi, ale na to nie można było liczyd. Nasza obecnośd w
pobliżu Omelna została w zasadzie ujawniona.

Zaczynało świtad. Mgła opadała na pola gęstą wilgotną płachtą, zapowiadał się pogodny i ciepły
dzieo. We wsi dały się słyszed pierwsze odgłosy życia. Piały koguty, skrzypnęły gdzieś wrota. Leniwie
załomotały pierwsze cepy.

Punktualnie o godzinie 4.20 ciszę jesiennego poranka rozłupał potężny wystrzał z moździerza. Pocisk
eksplodował w środku wsi, wznosząc chmurę ciemnego dymu. Był to sygnał. Zaraz przemówiła broo
oddziału szturmowego. Wyobraziłem sobie, jak na północnym wschodzie rozsypuje się tyraliera i
dopada do pierwszych zabudowao.

Dopiero teraz odezwał się, słaby w porównaniu z tamtą kanonadą, ogieo upowskich erkaemów i
automatów. Huk rośnie, wzmaga się. Widocznie już wszyscy bulbowcy chwycili za broo i usiłują
stawiad opór. Suchemu jazgotowi karabinów zawtórowały głośne krzyki, nawoływania, ryk bydła i
rżenie koni. Wszystko to działo się jeszcze poza gęstą zasłoną mgły. Siedząc na swoich stanowiskach
mogliśmy sobie tylko wyobrażad przebieg wypadków. Oto strzelanina przenosi się w przeciwny
kraniec wsi. To znak, że zaskoczeni bulbowcy są teraz w odwrocie, wycofują się pod osłoną
zabudowao.

A więc wypadki rozwijają się zgodnie z naszymi przewidywaniami. Wyparci ze wsi, chcąc wydostad się
na drogę wiodącą do Sitnicy, muszą wcześniej czy później zbliżyd się do naszych pozycji.

Między wsią a naszymi okopami rozciągał się szeroki na piędset metrów pas gołego, jesiennego pola.
Wystarczyłoby przebiec te piędset metrów, by wpaśd w gęste krzaki porastające pobliski strumyk. Ale
tu właśnie przygotowaliśmy im nową niespodziankę.

Siedziałem pod gruszą, przysłuchując się odgłosom walki. U nas panował jeszcze absolutny spokój.
Nagle na prawym skrzydle odezwała się seria z karabinu maszynowego. Odezwała się i zamilkła.
Dopiero po walce dowiedziałem się, co było przyczyną tej pojedynczej serii.

Skraj prawego skrzydła zabezpieczał drogę prowadzącą z Omelna do Gruszwicy. Spodziewaliśmy się,
że częśd rozproszonej bandy spróbuje ucieczki tą właśnie drogą. Ulokowałem więc w tym miejscu całą
drużynę pod dowództwem lejtnanta Smolenki, oficera Armii Radzieckiej.

Po ucieczce z niemieckiej niewoli Smolenko dotarł do Przebraża i ukrywał się w obozie przez kilka
tygodni. Gdy Przebraże zaczęło się zbroid, Smolenko objął dowództwo drużyny i pozostał u nas na
stałe. Jego ulubioną bronią był erkaem. Trzeba przyznad, że strzelał z niego jak rzadko kto.

Lejtnant Smolenko leżał więc na stanowisku ze swoją drużyną i wytrzeszczał oczy wypatrując wroga.
Na drodze panował jednak spokój. W pewnej chwili usłyszał daleki tętent, który wzmagał się z każdą
chwilą; ale mgła utrudniała widocznośd.- Gdy jednak odgłos kopyt stał się tak bliski, że lada chwila
spoza mgły mogli się wyłonid kawalerzyści, Smolenko nie wytrzymał:
- Riebiata, bulbowskaja kawalerija! Ogoo! - krzyknął.

Zadudniło z erkaemu. Wściekła seria wytrysnęła na spotkanie nadbiegającego... stada owiec!

Smolenko przerwał ogieo. Podniósł się, przetarł oczy obydwiema rękami i cedząc słowa przez zęby,
powiedział:

- Owcy, takaja ich... - Zaklął szpetnie, a potem roześmiał się.

Po walce koledzy Smolenki starannie obliczyli plon słynnej serii. Sześd owiec zabitych i dziewięd
rannych. Żartobliwym gratulacjom nie było kooca.

Wródmy jednak do walki. Od chwili rozpoczęcia natarcia minął już kwadrans, a na naszych
stanowiskach nic się nie działo. Zobaczyliśmy bulbowców niemal w ostatniej chwili. Wyłonili się z
mgły szeroką ławą, trzymając broo gotową do strzału.

Jeszcze nie - poskramiałem sam siebie. Spojrzałem wzdłuż linii. Moi chłopcy leżeli nieruchomo jak
głazy, ze wzrokiem utkwionym w wybrany cel.

Przerzuciłem szkła na upowców. Mieli karabiny ręczne i kilka maszynowych. Dostrzegłem


charakterystyczne ciemne mundury. To szkoła podchorążych. Zbliżali się nie wiedząc, że będzie to ich
pierwszy i ostatni występ bojowy.

Cichutko rozkazałem Bergielowi, by otworzył ogieo. Zagrał kaem. Po sekundzie nasze stanowiska
zatrzęsły się od huku.

Już po pierwszej salwie szeregi upowców stopniały do połowy. Ci, którzy ocaleli, zalegli. Inni w
pierwszym odruchu rzucili się w kierunku opuszczonej przed chwilą wsi. Jednakże ogieo zaporowy
odciął im drogę.

Na dany sygnał chłopcy ruszyli do ataku. W okopach zostały jedynie odwody, na wypadek gdyby
nadeszła odsiecz z Sitnicy. Nasza przezornośd okazała się zbyteczna. Pomoc dla Omelna nie nadeszła.

Gdy walka ucichła, częśd naszych ludzi zajęła się jeocami i zbieraniem broni, a reszta udała się w
kierunku wsi na spotkanie z grupą uderzeniową. W szkole znaleźliśmy ogromne zapasy żywności; to
już należało do nas. Przystąpiliśmy wraz z partyzantami radzieckimi do ładowania żywności na
furmanki.

Byliśmy, zadowoleni z wyniku wyprawy. Upowska szkoła podchorążych przestała istnied. To było
najważniejsze. My nie mieliśmy żadnych strat. Nie poniosła także strat ludnośd cywilna Omelna.

Zebrałem wszystkich jeoców, przerażonych i drżących ze strachu, i oświadczyłem im, że są wolni.

- Darujemy wam życie - powiedziałem - bo mamy nadzieję, że wyciągniecie z wypadków dzisiejszego


dnia właściwe wnioski. Wystarczy, że jeszcze raz znajdziecie się w szeregach bandy, a wasz los będzie
przesądzony. Jeśli nie my, to władza radziecka wymierzy wam sprawiedliwą karę za wasze zbrodnie.
Wokół Przebraża
W jakiś czas po rozbiciu Omelna pułkownik Prokopiuk wystąpił z inicjatywą zorganizowania wspólnej
narady dowódców wszystkich oddziałów partyzanckich i komendantów samoobrony. Celem narady
miało byd omówienie problemów dalszej współpracy i nakreślenie nowych zadao.

Oddział Prokopiuka stacjonował w tym czasie w opustoszałych zabudowaniach Hermanówki.


Wykorzystując doskonałe warunki terenowe, partyzanci dokonywali stąd wypadów na odcinek torów
Kiwerce- Ołyka.

Wszyscy zaproszeni na naradę spotkali się w kwaterze pułkownika. Było tam między innymi kilku
radzieckich oficerów sztabowych, a także dowódca polskiego oddziału partyzanckiego „Drzazga”,
komendant samoobrony w Rafałówce Apolinary Oliwa i ja wraz ze swoim zastępcą i dowódcami
kompanii. Naradzie przewodniczył pułkownik Prokopiuk. On też pierwszy zabrał głos.

- Zbliża się decydujący moment walki z okupantem - powiedział. Wkrótce już Polesie i Wołyo staną się
widownią zaciętych bojów z wycofującą się armią hitlerowską. Zanim jednak do tego dojdzie, czeka
nas jeszcze wiele walk z Niemcami i banderowcami. Obecnie najbardziej palącym zadaniem staje się
dla nas bitwa o szyny. Jest to nasze wspólne zadanie, bo Niemcy są naszym głównym i wspólnym
wrogiem. Nie można też ani na chwilę stracid z oczu działalności band nacjonalistycznych, które
koncentrują się w wielkie oddziały i zgrupowania, chcąc jeszcze przed nadejściem frontu zlikwidowad
wszystkie polskie ośrodki samoobrony. Faszyzm niemiecki i faszyzm ukraioski cuchną jednakowo,
dlatego nacjonaliści ukraioscy są również naszym wrogiem. W tej sytuacji należy nawiązad jeszcze
ściślejszą współpracę między partyzantami radzieckimi, partyzantami polskimi i polskimi ośrodkami
samoobrony. Musimy opracowad nowe, lepsze środki łączności, ustalid wspólne hasła, miejsca
spotkao, musimy wreszcie zobowiązad się do bezzwłocznego udzielania sobie pomocy w każdej
sytuacji. Tylko w ten sposób, walcząc wspólnymi siłami, zdołamy unikając większych strat wypełnid
swoje zadania, to znaczy przeciwstawid się narastającemu naciskowi hitlerowców i band
nacjonalistycznych. Chciałbym, aby wszyscy zgromadzeni tu dowódcy wypowiedzieli się na temat
przedstawionych tutaj propozycji...

Ponieważ poza radzieckimi oddziałali partyzanckimi reprezentowałem najsilniejsze zgrupowanie na


tym terenie, wiedziałem, że zebranym zależy na mojej opinii.

- Sprawy, które poruszył przed chwilą pułkownik Prokopiuk - zacząłem - już od dawna spotkały się w
Przebrażu z właściwym zrozumieniem. Partyzanci radzieccy, partyzanci polscy, byli jeocy wojenni,
jednym słowem wszyscy, którzy walczą z Niemcami i nacjonalistycznymi bandami ukraioskimi, mają u
nas zapewnioną pomoc i opiekę. My z kolei dobrze pamiętamy wszystko, co partyzanci zrobili dla nas
w czasie napadu band na Przebraże, pamiętamy wspólną wyprawę na Omelno i wiele innych ważnych
akcji. Trzeba jednak przyznad, że współpraca nasza była dotychczas chaotyczna, od przypadku do
przypadku. Wydaje mi się, że rzeczywiście nadszedł już czas, aby ująd nasze poczynania w konkretne
formy organizacyjne.

Później kolejno zabierali głos inni uczestnicy narady. Sprawa konieczności wspólnego działania -
planowania i realizacji zamierzeo - była tak oczywista, że nie było nikogo, kto wątpiłby w jej słusznośd.
Po uzgodnieniu podstawowych założeo i kierunku działania przeszliśmy do omówienia spraw
technicznych. Ustaliliśmy hasła, sygnały alarmowe, zasady funkcjonowania „zielonej poczty” i miejsca
spotkao. Zaplanowaliśmy też najbliższe akcje na tory kolejowe.
Pułkownik Prokopiuk, który nie krył swojego zadowolenia z rezultatów narady, zatrzymał wszystkich
na skromny partyzancki poczęstunek.

Po pierwszych toastach zniknęła oficjalna atmosfera. Rozwiązały się ludziom języki, posypały się
leśne, partyzanckie kawały. Ktoś zaintonował tęskną, ukraioską dumkę, a potem śpiewano polskie i
rosyjskie piosenki.

W kilka dni po naradzie w Hermanówce zjawił się u mnie goniec z oddziału „Drzazgi”.

- Od dwóch dni szukamy naszego dowódcy. Przedwczoraj wyjechał do Hermanówki i od tego czasu
ślad po nim zaginął. Byliśmy w Rafałówce, ale nikt go tam nie widział. Może jest u was, w Przebrażu?

- Ostatni raz widziałem waszego dowódcę na naradzie u Prokopiuka - odpowiedziałem. - Gdyby był w
Przebrażu, z pewnością wpadłby do mnie, a w każdym razie wiedziałbym o jego pobycie.

- To co robid? - Łącznik był bardzo zmartwiony. - Nie było wypadku, by oddalając się od oddziału, nie
wrócił w zapowiadanym czasie.

- Sam pojechał?

- Byli z nim „Piąty” i „Słoo”. Ich także nie ma.

Zniknięcie „Drzazgi” zaniepokoiło mnie. Bardzo łatwo przecież mógł natknąd się na oddział upowców,
Niemców, schutzmanów czy wreszcie volksdeutschów, zdrajców i kolaborantów.. Przecież na
Wołyniu jak w kotle ścierały się różne siły, z których każda mogła byd zgubną dla przygodnie
napotkanej grupki Polaków.

Niezwłocznie przystąpiliśmy do poszukiwao. Na trasę wiodącą od siedziby partyzantów do samej


Hermanówki wyruszył cały oddział zaginionego dowódcy i patrole konne z Przebraża. Szliśmy gęstą
ławą, przeczesując zarośla po obydwu stronach drogi, zaglądając do pobliskich chałup.

Tajemnica wyjaśniła się dosyd szybko. W pobliżu Hermanówki na skraju lasu spoczywały zwłoki trzech
ludzi. Byli to: „Drzazga”, „Piąty” i „Słoo”. Wszyscy trzej zginęli od strzałów w plecy, oddanych z bliskiej
odległości. Działo się to 6 listopada 1943 roku. Pochowano ich na cmentarzu w Przebrażu.

Oddział „Drzazgi”8 powstał latem 1943 roku z inicjatywy inspektoratu AK w Łucku. Był to w zasadzie
dopiero zalążek przyszłego oddziału. W jego skład wchodziło początkowo tylko dwudziestu
partyzantów, zwerbowanych z Torczyna i Antonówki. Zadaniem oddziału miało byd udzielanie
pomocy ludności polskiej, atakowanej przez bandy UPA na terenie powiatu łuckiego. Gdy ciężar walk
przeniósł się w okolice Przebraża, oddział został skierowany tutaj z zadaniem niesienia pomocy
wszystkim okolicznym wioskom i osiedlom, ze szczególnym uwzględnieniem Przebraża.
Przegrupowanie to nastąpiło w sierpniu.

Pod koniec października oddział liczył już stu sześddziesięciu ludzi i miał doskonałe uzbrojenie: 3
cekaemy, 22 erkaemy, 12 dziesięciostrzałówek, kilka pistoletów maszynowych, około 100 kb i
kilkanaście kilogramów materiałów wybuchowych, a także granaty, dużą ilośd amunicji, tabor
żywnościowy i sanitarny, kuchnię polową oraz zwiad konny.

8
Nazwisko „Drzazgi” – Jan Rerutko.
Kiedy oddział „Drzazgi” przybył w okolice Przebraża, liczył dopiero dwudziestu ośmiu ludzi i znajdował
się w stadium organizacji. O jego nadejściu i przyszłych zadaniach poinformował mnie inspektor AK z
Łucka, „Adam”. W odpowiednim czasie podano mi dokładną datę i trasę, którą ma przybyd oddział.

O świcie tego dnia ruszyłem konno z kilkoma partyzantami na jego spotkanie. Po przywitaniu się i
zapoznaniu z dowódcą podążyliśmy w kierunku Przebraża, gdzie oddział miał się zakwaterowad na
kilka pierwszych dni.

Porucznik „Drzazga” wywarł na mnie dobre wrażenie. Mimo młodego wieku cechowała go rozwaga i
stanowczośd.

Po kilku dniach oddział „Drzazgi” odmaszerował na nowe miejsce postoju. Miejscem tym była
obszerna, opuszczona leśniczówka w okolicy Hynina, położona około ośmiu kilometrów od Przebraża;
w pobliżu biegła linia kolejowa Kiwerce - Równe, a odległośd od Rafałówki wynosiła cztery kilometry.

Zalety tego dogodnego miejsca docenił wkrótce pułkownik Prokopiuk, którego oddział stał się
sąsiadem oddziału „Drzazgi”.

Po zakwaterowaniu oddziału nastąpił jego szybki wzrost liczebny. Z Kiwerc, z Łucka, z okolicznych
wiosek, gdzie ocaleli jeszcze niektórzy rozbitkowie, zaczęli napływad ludzie chętni do walki. Wkrótce
„Drzazga” dysponował już stu dwudziestoma ludźmi.

W tym czasie oddział energicznie przystąpił do wykonywania swoich zadao: dywersji na torach
kolejowych i obrony ludności cywilnej. Nawiązano ścisłą łącznośd z Przebrażem, Rafałówką, a przede
wszystkim z partyzantami Prokopiuka.

Do listopada 1943 roku wspólnie z oddziałem radzieckim „Drzazga” przeprowadził wiele istotnych i
efektywnych akcji dywersyjnych; wspólnie też nękali oddziały UPA podchodzące w okolice Przebraża.
Podczas oblężenia naszego obozu oddział „Drzazgi” stanowił siłę odwodową.

Z czasem „Adam” postanowił przesunąd ten oddział na zachodnią stronę Styru. Początkowo miał on
zostad skierowany na Zasmyki, w rejon koncentracji 27 dywizji AK, później zmieniono decyzję i
ustalono, że jego miejsce postoju będzie się znajdowało na północny wschód od Włodzimierza.

Bandy były już w tym czasie w defensywie i Przebraże mogło się bronid własnymi siłami.

Przed odmarszem na zachód „Drzazga” pojechał na ostatnie spotkanie z dowódcami radzieckimi, dla
omówienia wspólnej akcji wysadzania mostów kolejowych na Styrze koło Bożyszcza. W drodze został
jednak zamordowany wraz z dwoma kolegami: „Piątym” - lekarzem oddziału, i „Słoniem”.

Dowódcą oddziału został teraz „Olgierd” - Zygmunt Kulczyoski. Pod jego dowództwem partyzanci
szczęśliwie przekroczyli Styr i 20 listopada dotarli w rejon Zasmyków, rozbijając po drodze silną bandę
UPA, która właśnie napadła na ośrodek samoobrony w Paoskiej Dolinie.

W niedługim czasie oddział podzielił losy znacznej części 27 dywizji AK, otoczonej przez cofające się
wojska hitlerowskie.

W czasie narady u pułkownika Prokopiuka zapadła między innymi decyzja wzmożenia walk z
bandami. Postanowiliśmy atakowad je w ich własnych siedliskach. Oprócz konkretnych sukcesów
militarnych wypady takie miały zawsze olbrzymie znaczenie psychologiczne. Bezkarne dotąd watahy
nacjonalistów przekonywały się na własnej skórze o zasadniczych zmianach w układzie sił. Gromione
znienacka, w rejonach dotąd nie zagrożonych, traciły resztki bojowości.

Parę dni przed naradą w Hermanówce przybył do Przebraża goniec od kapitana Kowalenki. Dowódca
radziecki prosił mnie o przybycie do Hermanówki w celu omówienia bardzo ważnej sprawy.

Wysłałem na to spotkanie Alberta. Mój zastępca znał wszystkich dowódców w tym rejonie i z
powodzeniem zastępował mnie we wszystkich sprawach.

- Kapitan Kowalenko proponuje nam wspólną wyprawę na Słowatycze - oświadczył po powrocie.

-- Na upowców?

- Nie tylko. Ostatnio stacjonował w Słowatyczach duży oddział własowców, którzy do niedawna
ochraniali Niemcom tory na Unii Rożyszcze-Kiwerce. Kiedy jednak dowiedzieli się, że w pobliżu
przebywają w lasach partyzanci radzieccy, cały oddział dał nura w lasy, „zapominając” zwrócid
Niemcom broo, amunicję i wszelki sprzęt wojskowy. Traf chciał, że pierwszym napotkanym przez nich
oddziałem byli upowcy. Bez wahania poszli z nimi sądząc, że mają do czynienia z prawdziwymi
partyzantami. Oczywiście upowcy na razie nie wyprowadzają ich z błędu.

- Co proponuje Kowalenko?

- Okrążyd po cichu wieś i rozmówid się z własowcami. Jeśli zechcą przejśd na naszą stronę, razem
uderzymy na upowców. Jeżeli jednak bardziej zasmakował im chleb bandycki, podzielą losy swoich
opiekunów.

-. Niezła myśl. Ale po pierwsze, kto pójdzie pertraktowad z własowcami, a po drugie, co będzie, jeśli
upowcy zwąchali się już z nimi?

- Ze Słowatycz przyszło dwóch mieszkaoców tej wsi. Podali się za starych komunistów. Kiedy oddział
własowców przyszedł do wsi, niepostrzeżenie wymknęli się do lasu i przybyli do Hermanówki.
Chętnie podjęliby się roli parlamentariuszy.

- Czy nie za bardzo chętnie? To może byd podejrzane! Cóż to za ludzie, że powierzacie im losy całej
wyprawy?

- Wiem tyle samo, co ty. W każdym razie partyzanci mają do nich zaufanie. Z pewnością znają ich
bliżej, skoro decydują się na ich pomoc. Zresztą nie uciekliby daleko...

Zaczęliśmy się szykowad do wyprawy. Wasilewski i Żytkiewicz udali się do Kowalenki, żeby omówid
szczegóły akcji, a w obozie zaczęła się zwykła krzątanina. Czyszczono i przeglądano broo, rozdawano
dodatkową amunicję, szykowano opatrunki.

Przypominały się przygotowania do wyprawy na Trościaniec i Omelno. Teraz czekało nas nie mniej
ciężkie zadanie. Wieś położona w odległości dwudziestu kilometrów od Przebraża kryła z pewnością
wiele niespodzianek. Zwłaszcza to, co słyszeliśmy o sile i uzbrojeniu własowców, mogło się okazad dla
nas groźne, nawet przy ich całkowitym zaskoczeniu.

W skład oddziału Przebraża weszły dwie kompanie pod dowództwem Tadeusza Wojnickiego i
Szczepana Kamioskiego oraz pluton oddziału „Drzazgi” przyprowadzony przez „Orlika”.
Późnym wieczorem 27 października 1943 roku cała grupa uderzeniowa wyruszyła na miejsce zbiórki
do Wydranki. Po ostatecznym uzgodnieniu szczegółów i rozdzieleniu zadao wyruszono stąd w
kierunku Wincentówki na spotkanie z oddziałem radzieckim.

Znowu, podobnie jak podczas wyprawy na Trościaniec, towarzyszyła nam pieska pogoda, mżył zimny,
jesienny deszcz i zacinał porywisty wiatr. Odzież przesiąknięta była wilgocią, ziąb przenikał do szpiku
kości.

Miejscem spotkania były chutory tworymerskie, całkowicie opustoszałe w wyniku czerwcowych i


lipcowych napadów band.

W oczekiwaniu na przybycie oddziału radzieckiego zatrzymaliśmy się tu w opustoszałych


zabudowaniach rodziny Krupskich. Partyzanci, chroniąc się przed dokuczliwym deszczem, wtłoczyli
się do mieszkania i szczelnie wypełnili obszerną stodołę.

W kilkanaście minut później oddział radziecki wkroczył do osady. Nastąpiły krótkie powitania i
dowódcy niezwłocznie przystąpili do ustalenia ostatecznego planu ataku.

Jak wynikało z relacji dwóch mieszkaoców Słowatycz, oddział upowców zajmował wschodni kraniec
wsi od strony Przebraża. Własowcy stacjonowali w szkole, mniej więcej w środku wsi. Plan był
następujący:

- oddział kapitana Kowalenki obejdzie wieś dookoła i zajmie pozycje od zachodu,

- siły Przebraża obsadzą wschodni kraniec Słowatycz,

- w pobliżu głównego traktu, przy małym wiejskim cmentarzyku, rozlokują się wzmocnione czujki,

- zadaniem przebrażan będzie zaatakowad o oznaczonej godzinie rejon cmentarza, zdobyd go i czekad
na rezultat pertraktacji,

- nieco wcześniej dwaj „parlamentariusze” wejdą do wsi, przedstawią własowcom sytuację i spróbują
nakłonid ich do przejścia na stronę partyzantów.

Wojnicki i Kowalenko pochylili się nad zegarkami i w nikłym świetle lampy uzgodnili czas. Padły ciche
rozkazy. Obydwa oddziały ruszyły w drogę.

Początkowo partyzanci posuwali się szybkim, swobodnym marszem. Jeszcze nie musieli zachowywad
ciszy.

Ciemna, bezksiężycowa noc wchłaniała maszerującą kolumnę. Leśna droga biegnąca wśród mokrych
drzew i krzaków sprawiała wrażenie jakiegoś gigantycznego tunelu. Jedynie sylwetki idących przodem
kolegów wskazywały kierunek i dawały poczucie bezpieczeostwa w gromadzie.

Minęła północ, gdy kolumna prowadzona przez dwóch mieszkaoców Słowatycz wynurzyła się z lasów.
Wieś była już w pobliżu. Oddział radziecki odłączył się teraz od całości i skręcił w lewo. Wraz z nimi
podążyli przewodnicy. Kompanie Przebraża zostały same, zdane na własną orientację.

Po kilkudziesięciu metrach zamajaczyła przed nami ciemniejsza plama. Był to cmentarz, o który miała
się rozegrad główna walka.
Po odczekaniu określonego czasu, potrzebnego wysłannikom na dojście do wsi i rozpoczęcie rozmów
z własowcami, kompanie zaczęły podchodzid do cmentarza.

Na reakcję czujek nie trzeba było długo czekad. Klasnęły dwa strzały, oddane przez bulbowców dla
zaalarmowania wsi. Błyski wystrzałów ściągnęły na siebie ogieo przebrażan. Upowcy nie dali się
jednak okrążyd i zaskoczyd. Pod osłoną ciemności cofnęli się do wsi. Cmentarz był w naszych rękach.

Okazało się, że na skraju cmentarza znajdują się prowizoryczne okopy. Przeznaczone raczej dla czujek
i patroli, nie mogły pomieścid wszystkich partyzantów. Kamioski i Wojnicki dali rozkaz
natychmiastowego okopywania się.

Szczęknęły łopaty. W makabrycznej scenerii, wśród ciemnych zarysów pochylonych krzyży, kopano
wnęki i ustawiano karabiny maszynowe.

Wkrótce robota była zakooczona. Cmentarz znowu objęły we władanie noc i cisza, przerywana
jedynie szmerem drobnego deszczu.

Kiedy szykując się do ataku oczekiwaliśmy w milczeniu na wyniki pertraktacji, niespodziewanie


zostaliśmy sami zaatakowani.

Jak się okazało, potyczka z upowskimi czujkami zaalarmowała zarówno upowców, jak i własowców.
W mgnieniu oka wszystkie ich siły znalazły się w pełnej gotowości bojowej.

Oddział radziecki nie zdążył jeszcze okrążyd wsi i zająd dogodnych pozycji, gdy z przeciwnej strony
runęła na cmentarz lawina upowców i własowców. Strzelali już z daleka, pragnąc od razu przydusid
nas do ziemi.

W rzedniejącym mroku nie mogli jednak nas zobaczyd, a my schroniliśmy się do okopów, przezornie
wykopanych natychmiast po zajęciu cmentarza. Ten fakt okazał się decydujący w bitwie o
Słowatycze. Partyzanci, doskonale ukryci, wytrzymali wstępną nawałę ognia. Dopiero gdy pierwsi
bulbowcy zbliżyli się na odległośd rzutu granatem, dowódcy niezwłocznie zakomenderowali:

- Ognia!

W porównaniu z huraganowym łoskotem kilkudziesięciu erkaemów, karabinów i pistoletów


maszynowych, jakimi dysponowały połączone oddziały wroga, nasze strzały zabrzmiały znacznie
słabiej, ale ich skutek był piorunujący.

Fala nacierających topniała w oczach. Biliśmy do nich jak do tarcz.

Szeregi wroga załamały się. Ani upowcy, ani własowcy nie spodziewali się takiego oporu. Ufni w siłę
swego ognia, myśleli, że zmiotą z powierzchni ziemi wszystko, co znajdzie się na ich drodze.

W tym samym czasie kapitan Kowalenko, przeczuwając, że pertraktacje spełzły na niczym, dał sygnał
do ataku.

Radzieccy partyzanci nadbiegli w chwili, gdy atak upowców już się załamywał, a własowcy poddawali
się całymi grupami. Teraz wynik bitwy o Słowatycze był przesądzony. Upowcy, którzy nie zdołali zbiec
z pola walki, ginęli wzięci we dwa ognie. Ocalało tylko kilkudziesięciu własowców, którzy
wystarczająco wcześnie rzucili broo.
Wszystkie te wydarzenia rozegrały się dosłownie w ciągu kilku minut. Na przedpolu zaległa cisza,
przerywana tylko rozpaczliwymi jękami rannych.

Kapitan Kowalenko nie krył swojej radości.

- Wydierżali, Polaczki! Ot, mołodcy!

Powody do zadowolenia były aż nadto widoczne. Padło dwudziestu kilku upowców i kilkunastu
własowców. Kilkudziesięciu poddało się i złożyło broo. Straty partyzantów w porównaniu z
pogromem upowców były niewielkie: z oddziału radzieckiego poległo dwóch ludzi, kilku było rannych.
Z oddziału polskiego poległ strzelec Gubała, ten sam, którego podejrzewano o szpiegostwo na rzecz
Niemców. W czasie największej strzelaniny podniósł głowę o kilka centymetrów za wysoko i pocisk
trafił go w sam środek czoła.

Własowcy, wśród których przeważali Uzbecy, nie wyglądali na zmartwionych. Każdy z nich miał
powody do zadowolenia, skoro zdołał wyjśd cało z tego piekła. Bez wahania przystali też na
propozycję przejścia na stronę partyzantów, z którymi już wcześniej pragnęli nawiązad kontakt.
Okazało się przy tym, że wysłannicy w ogóle do nich nie dotarli; strzały na cmentarzu wybuchły o
wiele za wcześnie. Własowcy nie wiedzieli więc, kto podchodzi do wsi. Byli raczej pewni, że jest to
niemiecki pościg. W tym przekonaniu utwierdzili ich jeszcze bandyci, którzy orientowali się, że
własowcy nie mają rozeznania w miejscowych stosunkach i układzie sił.

Załadowano na furmanki zdobytą broo i rannych. Dowódcy zarządzili zbiórkę obydwu oddziałów. Po
sprawdzeniu stanu osobowego ruszono w drogę powrotną.

Z daleka, spoza zabudowao i opłotków, odprowadzały ich spojrzenia mieszkaoców wsi, która aż do
tego dnia miała smutną sławę jednego z siedlisk ukraioskiego faszyzmu.

Wstawał chłodny, wilgotny ranek. Ciężkie, ziemiste chmury, zawieszone niemal nad wierzchołkami
drzew, znowu zapowiadały deszcz.

Ranni Uzbecy jęczeli i stękali na wozach, trzęsących niemiłosiernie na leśnych wertepach. Kamioski
podszedł do jednego z nich, rannego w brzuch i głowę.

- Co ci jest? - spytał.

- Wody... wody...

- Nie ma wody. Dojedziemy do wsi, wtedy dostaniesz...

Uzbek przymknął oczy, oblizał wargi językiem, a potem, nie otwierając oczu, zapytał:

- Twoja Polak?

- Polak.

- Ot, wasza choroszo wojuj et! Wy woinstwiennyj naród!

Przed południem obydwie grupy zbliżyły się do Przebraża. W okolicy Wincentówki partyzanci
radzieccy odłączyli się od nas i poszli w kierunku Hermanówki wraz z grupą własowców, którzy mieli
zasilid oddziały radzieckie.
Znowu z entuzjazmem powitało nas Przebraże i znowu radośd zwycięstwa przydmił cieo śmierci
młodego partyzanta Gubały, dzielnego chłopca, którego wszyscy polubiliśmy. Taka była cena
zwycięstwa. Za życie innych płacono własną śmiercią. Były to jednak okrutne czasy, kiedy śmierd
człowieka, chodby najbardziej dzielnego, tonęła w tej wielkiej zawierusze jak kropla w morzu.
Żurawicze
2 listopada 1943 roku. Minęło południe. Ze szkoły przemianowanej na kaplicę wysypał się właśnie
tłum ludzi, aby wyruszyd w procesji na miejscowy cmentarz, gdy nad lasem ukazał się niemiecki
samolot. Leciał na wysokości zaledwie kilkudziesięciu metrów.

Tu, w barakach i ziemiankach Przebraża, wegetowało kilka tysięcy uciekinierów. Patrzyliśmy z


niepokojem, jak samolot zaczyna zataczad kręgi, gdy nagle od jego kadłuba oderwało się kilka
ciemnych podłużnych przedmiotów.

Po kilku sekundach powietrzem wstrząsnęły potężne wybuchy. Nad lasem zawirowały odłamki drzew,
gałęzi i strumienie ziemi. Samolot zawrócił i znów posłał w dół nową porcję bomb.

Zgromadzeni przed kaplicą ludzie rozbiegli się na wszystkie strony. Pod osłoną zabudowao i drzew
przyglądali się bombardowaniu bezbronnych.

Wyzbywszy się ładunku, niemiecki lotnik odleciał w kierunku Równego.

W kilka minut później byłem na miejscu bombardowania. Wynik nalotu okazał się tragiczny: pięd
osób zostało zabitych, kilkanaście rannych. Wiele prowizorycznie skleconych baraków rozleciało się
pod uderzeniami bomb jak dziecinne zabawki.

Ta nieoczekiwana strata stała się bolesną przestrogą. Był to już drugi atak niemieckich samolotów w
historii samoobrony Przebraża. Tym razem rezultaty okazały się bardziej tragiczne. Nie znaliśmy celu
tych „operacji” lotniczych. Możliwe, że pozycja Przebraża zaczynała drażnid Niemców, możliwe, że
owe operacje były potrzebne po to, by ktoś tam z miejscowego dowództwa mógł pochwalid się w
komunikacie „zniszczeniem zgrupowania partyzantów sowieckich”. Dośd, że wizyty nieproszonych
gości stwarzały nowe, dodatkowe niebezpieczeostwo. Nasze możliwości obrony przed niemieckim
lotnictwem były, rzecz jasna, znikome. Mogliśmy jedynie przedsięwziąd pewne półśrodki.
Zabroniliśmy, na przykład, ludziom skupiad się w większych grupach na odsłoniętych placach obozu.
Nowe baraki budowano teraz w miejscach najmniej widocznych i maskowano je gałęziami.

Jesienne niepogody i prymitywne warunki mieszkaniowe powodowały, że codziennie mieliśmy w


obozie kilku lub kilkunastu chorych. Przy takim zagęszczeniu ludności jakakolwiek epidemia mogła
zdziesiątkowad obóz. Nie dysponując odpowiednimi środkami sanitarnymi i leczniczymi, bylibyśmy
wówczas bezradni. Należało więc położyd nacisk na profilaktykę, na zapobieganie masowym
chorobom.

Przypadki najcięższe nasi lekarze leczyli na miejscu, w domu chorego. Ale nie odsunęło to
niebezpieczeostwa przerzucenia się choroby na pozostałych domowników.

Postanowiliśmy więc odizolowad wszystkich chorych.

Wybór padł na leśniczówkę Józefin, dotychczasowe miejsce postoju czwartej kompanii. W dwóch
ogromnych izbach leśniczówki, ukrytej wśród lasów, z dala od obozowego rozgardiaszu, pacjenci
mieliby doskonałe warunki do leczenia.

Tak powstał nasz obozowy szpitalik. W kilka dni po decyzji dowództwa umieściliśmy w Józefinie
pierwszych pacjentów. Szpitalem zajęli się dwaj dzielni ludzie: felczer Błażejczyk, trwający na swoim
posterunku od samego początku obrony, i ukrywający się w Przebrażu dr Józef Bogdaoski, który
pracował z poświęceniem do ostatnich chwil swego życia (padł ofiarą tyfusu, który rozszalał się w
Przebrażu zimą 1944 roku). Personel administracyjny i sanitarny wytypowano spośród dziewcząt
Przebraża.

Szpital został założony, ale wyeksmitowana z leśniczówki czwarta kompania pozostała bez dachu nad
głową. Trzeba było niezwłocznie przystąpid do budowy koszar.

Budulca nie brakowało. W okolicznych wioskach, porzuconych przez ludnośd, drewna było pod
dostatkiem.

Przez trzy następne tygodnie robota wrzała od świtu do nocy. Po upływie miesiąca dwa potężne
budynki były gotowe do przyjęcia partyzantów. Wszystkie prace wykonywali sami żołnierze. Zwozili
drzewo, stawiali pierwsze zręby, kryli je dachem, wykaoczali wnętrza.

Nadzieje na szybkie zbliżenie się frontu zawiodły. Czekała nas długa, zimowa kwarantanna. Należało
zatroszczyd się o tysiące drobiazgów, które mogły okazad się niezbędne dla przetrwania tego
trudnego okresu.

Najbardziej palącą sprawą były mieszkania. Tysiące ludzi żyło nadal w nędznych barakach, w
szałasach lub wprost pod gołym niebem. Jesienne słoty przypominały natrętnie, że już najwyższy czas
pomyśled o nowych, lepszych i trwalszych pomieszczeniach.

Budowa budynku koszarowego czwartej kompanii

Najgorzej przedstawiała się sprawa z tymi, którzy gnieździli się w lesie. Ogarniała mnie zgroza, gdy
patrzyłem na wychudłe, brudne i obdarte dzieci o zapadniętych policzkach, smutnych i nad wiek
poważnych oczach.

W miesiącach letnich, zajęci walką o życie, nie mieliśmy czasu interesowad się warunkami
uciekinierów. Chodziło wtedy tylko o przetrwanie.
Teraz, kiedy przyjrzałem się temu wszystkiemu z bliska, byłem wstrząśnięty. Jakże żal mi było
najbardziej bezbronnych ofiar faszystowskich band - dzieci Przebraża! Cierpiały razem z dorosłymi,
dzieliły z nimi los tragicznych rozbitków, ocalałych z pogromu, ale narażonych na wszystkie niedole
wojny. Dzieci stały się teraz dla nas problemem numer jeden. Każde z nich potrzebowało
przynajmniej odrobiny mięsa, mleka, jarzyn, a tego właśnie w obozie było brak.

Któregoś dnia posłałem po Drzewieckiego.

- Byłeś chyba w lesie, w barakach - zacząłem - i widziałeś, jak ludzie żyją. Co o tym myślisz?

- Rozpacz! Płakad się chce!

- Tak... Twarze dzieci zaczynają mi się śnid po nocach. Stają mi przed oczami jak niemy wyrzut.

Ostatecznie jesteśmy w jakimś sensie odpowiedzialni za to wszystko. Nie tylko za bezpieczeostwo


ludzi, ale i za warunki, w jakich żyją, jakie zdołaliśmy im zapewnid...

- Dawniej tak nie żyli - wtrącił Zygmunt.

- Co masz na myśli?

- Nic. Mówiłem tylko, że obrabowano ich, więc zostali nędzarzami. Przecież każdy z nich miał kiedyś
swoje gospodarstwo, konie, krowy...

- Otóż to! - Wpadłem w tok jego myśli. - Właśnie o tych krowach trzeba nam teraz pomyśled. Chodząc
po barakach wypytywałem, komu zrabowano konia, krowę lub inny dobytek, i wyliczyłem z grubsza,
że upowcy winni są tym ludziom około dwóch i pół tysiąca krów, osiemset koni, nie licząc świo,
owiec, drobiu...

- Tyle dobra zmarnowali bezkarnie! - zasępił się Drzewiecki.

- No, chyba jeszcze nie zmarnowali. Twoja głowa w tym, żeby przynajmniej częśd tego odzyskad.
Jestem pewny, że upowcy przechowują bydło na jakimś odludziu, w pobliżu swoich baz. Częśd pewnie
rozdali swoim, a częśd wybili. Jestem jednak przekonany, że udałoby nam się wyrwad im jeszcze sporo
bydła, gdybyśmy w porę je znaleźli. Jednym słowem, daję ci konkretne polecenie: musisz zbadad,
gdzie upowcy ukrywają większe stada bydła. Stada te pochodzą z rabunku i z czystym sumieniem
możemy je odbid. Radzę ci rozpocząd poszukiwania tam, gdzie jest najwięcej łąk i najwięcej... band.

- Już wiem, skąd zacznę!

- No?

- Oczywiście do Kołek i Żurawicz! Gdzie jak gdzie, ale tam bandy czują się jeszcze zupełnie pewnie.
Poza tym tamte tereny doskonale nadają się do wypasu.

- Im wcześniej wpadniemy na trop bydła, tym więcej zdołamy odzyskad. Bandy nie oszczędzają z
pewnością na jedzeniu. Musisz się więc pośpieszyd...

Po trzech dniach Drzewiecki wrócił z powrotem. Był zmęczony, ale natychmiast zameldował się u
mnie.
- Jak poszło? - zapytałem przekonany, że nie wraca z pustymi rękami.

- Jak zwykle. Na razie nie ma dla nas rzeczy niemożliwych.

- Nie filozofuj, tylko gadaj szybko!

- Sprawa jest prosta. Banderowcy trzymają w Żurawiczach około tysiąca sztuk bydła. Może mniej,
może więcej, dokładnie nie liczyłem. Po sierpniowym laniu - referował - kilkuset upowców usadowiło
się w Żurawiczach w byłym sanatorium dziedzica Kirylenki. Tam właśnie od kilku miesięcy przebywa
cały sztab północnych ugrupowao band UPA. Oprócz starszyzny, stale wypoczywa tam też kilka sotni.

- Dawno już nie byłem w Żurawiczach. Chyba ostatnio przed wojną. Przypomnij mi, jak to wszystko
teraz wygląda.

- A no cóż, dawne sanatorium idealnie nadaje się na koszary. Upowcy nie muszą się rozpraszad po wsi
w poszukiwaniu kwater. Siedzą w kupie. Od wsi oddzielają ich rozległe łąki. Do niedawna wypasali na
nich bydło. Za plecami mają las. Nie muszę przypominad, co to za las. Stary i gęsty, głęboki na
kilkadziesiąt kilometrów. Z takim zapleczem nie boją się niczego. Obejśd ich lasami prawie
niemożliwe. Zaatakowad od łąk, uskoczą do lasu albo będą się bronid pod osłoną zabudowao.

- A wieś?

- Dostęp do wsi także nie jest łatwy. Rzeka opasuje ją łukiem, do tego jeszcze te cholerne bagna...
Taka rzeka przydałaby się nam w Przebrażu. Świetnie osłania wieś z południa, od północnego
zachodu i częściowo ze wschodu. Musielibyśmy forsowad tę zgniłą rzeczkę i bagna. Chyba że...

- Że co?

- ... że skoczymy przez groble. Jest ich trzy. Od Horodyczyna, od Mykowa i trzecia od Kłobuczyna.
Innych sposobów nie widzę.

- Pomyślimy o tym. A co powiesz o samej wsi?

- Tam nawet nie wiedzą dobrze, co to jest wojna. Daleko od dróg i kolei, Niemcy nie zaglądają prawie
wcale. Band ludzie się nie boją, bo żyją z nimi za pan brat. Dookoła panuje spokój.

- Dziękuję ci, Zygmunt. Wszystko to, co ustaliłeś, ma dla nas wielkie znaczenie. Przypomnisz jeszcze
niektóre szczegóły, gdy będziemy opracowywad plan wyprawy, zgoda?

- Jasne! - Drzewiecki uśmiechnął się i powlókł do domu, aby zmienid ubranie.

Dowództwo Przebraża gremialnie poparło mój plan odbicia bydła.

Przed wyprawą zrobiłem naradę z dowódcami kompanii i całym sztabem Przebraża.


Przygotowywaliśmy przecież uderzenie na jedno z najsilniejszych ognisk nacjonalizmu. Naszym
zasadniczym atutem powinna stad się całkowite zaskoczenie przeciwnika. Jeśli upowcy wpadną na
trop naszych przygotowao, jeśli przedwcześnie zdradzimy swoją obecnośd pod Żurawiczami, wszystko
przepadnie. Co więcej - bandy mogłyby wówczas odpowiedzied przeciwuderzeniem na samo
Przebraże, ogołocone z głównych sił. Skutek takiego napadu byłby straszny.
Cel wyprawy trzymaliśmy w ścisłej tajemnicy. Jak zawsze przed większą akcją, we wszystkich
kompaniach trwały gorączkowe przygotowania, ale większośd ludzi nawet nie domyślała się, kiedy i
gdzie skierujemy uderzenie.

Wreszcie Franek Żytkiewicz, odpowiedzialny za całośd przygotowao, zameldował gotowośd do


wymarszu.

Była ciemna noc 25 listopada 1943 roku. Koncentracja wszystkich sił Przebraża wyznaczona została w
rejonie trzeciej kompanii na skraju Zagajnika. Musieliśmy stąd wyruszyd w kierunku Żurawicz około
godziny 20.00.

W Zagajniku jesteni już o 19.00. Wszystkie kompanie są na miejscu. Razem około siedmiuset
partyzantów i czterdziestu jeźdźców zwiadu. Nasze uzbrojenie składa się z ośmiu cekaemów, sześciu
moździerzy, trzydziestu dwóch erkaemów, kilkudziesięciu pistoletów maszynowych, pięciuset
granatów i około pięciuset karabinów ręcznych.

Z taką siłą ognia gotowi jesteśmy szturmowad samo piekło, ale mimo to nie jesteśmy spokojni. Bądź
co bądź pchamy się wilkowi w gardło.

Odbieram raporty od dowódców kompanii. Jeszcze raz przypominam marszrutę i plan uderzenia na
wieś i sanatorium.

Od celu dzieli nas dwadzieścia kilometrów. Pójdziemy w bok od Jaromla i Domaszowa, rezygnując z
wygodnej drogi na Zofiówkę i Kłobuczyn. Przed Żurawiczami batalion rozdzieli się na trzy grupy. O
świcie uderzymy na wieś przez trzy groble: od Mykowa, Kłobuczyna i Horodyczyna.

Pogoda nam sprzyja. Niebo zaciąga się zwalistymi chmurami, zapada nieprzenikniona ciemnośd. Po
godzinie marszu czujemy na twarzach pierwsze krople deszczu. Oddział posuwa się w absolutnej
ciszy. Słychad tylko lekki, charakterystyczny szmer; to kroki i oddechy maszerujących.

Co pięddziesiąt minut robimy krótkie postoje. Zbliża się godzina 24.00. Gdzieś z boku został
Domaszów, jesteśmy już na terenach opanowanych przez bandy. Teraz należy podwoid czujnośd.
Dopiero po pięciu godzinach marszu znaleźliśmy się w pobliżu celu.

Przed nami ciągną się rozległe moczary, opasujące wieś z trzech stron. Wiemy, że droga do wsi
wiedzie tylko przez trzy półkilometrowej długości groble.

Stoimy przy lewej grobli, w okolicy Horodyczyna. Trzecia i czwarta kompania pozostają na miejscu.
Pierwsza i druga kompania, a także oddział zwiadu konnego odchodzą na prawo, w kierunku
pozostałych grobli. Druga kompania i zwiad usadowią się w pobliżu mostku na drugiej grobli,
wiodącej od Mykowa. Pierwsza kompania, pod dowództwem Franka Żytkiewicza, zajmie się groblą od
strony Kłobuczyna.

Pierwszym zadaniem wszystkich kompanii jest podejśd niepostrzeżenie do swoich grobli i czekad w
ukryciu do wyznaczonej godziny. Punktualnie o tej godzinie mają przekroczyd most, pokonad groblę,
rozwinąd się w tyralierę na skraju wsi i zająd wieś jednym błyskawicznym skokiem.
O kilkadziesiąt sekund wcześniej oddział konny pędem sforsuje środkowe przejście, minie wieś nie
zmniejszając tempa i zajmie pozycję obronną od północy. Ja pozostanę przy głównej sile - drugiej i
czwartej kompanii.

Gęsta mżawka towarzyszy nam do samego świtu. Przed nami powoli odsłania się zarys grobli,
najbliższej okolicy, wreszcie całej wsi.

Niebawem wychodzimy z ukrycia. Przed nami groble. Chłopcy zdejmują ciężkie kurtki i płaszcze,
rzucają je na furmanki. Czeka ich półkilometrowy, morderczy bieg i walka we wsi. Każdy chce byd
ubrany lekko, aby nie zostad w tyle.

Za kwadrans poderwiemy się do ataku. Uważnie lornetuję wieś. Na razie panuje tam spokój.
Żurawicze budzą się z ciężkiego snu powoli, leniwie. A więc wszystkie nasze przygotowania i manewry
pozostały do kooca nie zauważone. Teraz chodzi już tylko o to, aby wygrad tych kilkanaście dłużących
się minut, oddzielających nas od momentu natarcia.

Wreszcie nadszedł czas. Dostrzegam w oddali, jak nasz oddział konny mknie w zawrotnym galopie po
środkowej grobli. Już są na środku! Już kooczy się grobla! Oto dopadają pierwszych chałup. Widzę
wyraźnie, jak w tym samym tempie gnają środkiem drogi, znikają w jej perspektywie. Nawet tu
słychad głuchy tętent kooskich kopyt.

Wieś trwa jeszcze w ciszy, jakby zastygła w niemym osłupieniu na widok jeźdźców rwących nie
wiedzied skąd, dokąd i po co.

Teraz kolej na nas. Obydwie kompanie wychodzą na groblę. Spoglądam na prawo. Pozostałe- idą
równolegle z nami. Widzę masę szarych postaci chyłkiem pomykających ku wsi.

Prawie jednocześnie dopadamy do pierwszych zabudowao i jednocześnie rozciągamy się w długi wąż
opasujący wieś. Słyszę pierwsze strzały, ale nie wiem, kto do kogo otworzył ogieo.

Teraz na pewno strzelają we wsi, ale nie ma to już znaczenia - wieś jest w naszych rękach. Niemal
każda chałupa zostaje otoczona przez kilku lub kilkunastu partyzantów. Nigdzie ani śladu oporu...

Po kilku minutach wszystkie trzy grupy spotykają się w środku wsi. Ale gdzie są upowcy?

Przerażeni chłopi nie wiedzieli w pierwszej chwili, co się stało. Wkrótce jednak pojmują, że to nie
„striłci” galopują środkiem wsi i nie „striłci” zalewają ich z grobli uzbrojoną masą. Chowają się więc
wśród zabudowao, nikną w stertach słomy, w stodołach i na strychach.

W chałupach zostają tylko przerażone kobiety i dzieci. Wiedzą, że „Lachy” nigdy nie podnoszą ręki na
bezbronnych, czują się więc bezpiecznie, ale zaskoczenie robi swoje.

Gorączkowo dopytujemy się o miejsce pobytu bandy. Ktoś sprowadza sołtysa. Ponury typ trzęsie się
ze strachu, prosi, żeby nie robid im nic złego, ale jednocześnie jego rozbiegane oczka pilnie notują
każdy ruch partyzantów. Znaleziono go na strychu, w skrzyni z otrębami. Na pytanie o miejsce pobytu
,,striłciw” pokornie wskazuje na sanatorium.

- Gdzie zrabowane krowy?! - wrzeszczy do niego Heniek Olszewski, robiąc jedną ze swoich
najdzikszych min.
Sołtys macha ręką w kierunku lasu, gdzie mieści się sanatorium. Widniejący w oddali budynek
wyróżnia się spośród chłopskich chałup swoją okazałością.

Szybciej! Tracimy nadzieję na to, że zastaniemy tam kogokolwiek. Mieli wystarczająco dużo czasu, by
zniknąd w lesie. Jest jednak bydło - kilkaset krów, po które właśnie tutaj przyszliśmy.

Nagle od strony sanatorium rozlega się seria z broni maszynowej.

To odpowiedź na ogieo naszego konnego zwiadu, który widząc, że wieś już jest opanowana,
niezwłocznie zwrócił broo przeciwko sanatorium. W porównaniu z liczbą upowców siły zwiadu były
znikome, jednak chłopcy wytrzymali aż do naszego przybycia.

Ruszamy do ataku. Widzę przed sobą pochylone sylwetki biegnących żołnierzy.

Budynek jeszcze przez chwilę dygoce od strzałów, ale zaraz wszystko cichnie jak na komendę.
Banderowcy wycofują się do lasu. Tam są już bezpieczni.

O pościgu nie ma co myśled. Wystarczy, że siedziba banderowskiego sztabu jest już opanowana.
Bandyci próbują jeszcze ostrzeliwad nas z pobliskiego młyna, ale trwa to bardzo krótko. Walka o
Żurawicze jest już zakooczona.

W koszarach zastajemy wielki nieład. Wyrwani ze snu upowcy zdążyli tylko zabrad ubrania i broo.

W składzie młyna, który dniem i nocą pracował na potrzeby band, zastajemy ogromne zapasy zboża i
mąki. Dodatkowa zdobycz raduje nas nie mniej niż widok krów wypędzanych z prowizorycznych obór,
okalających sanatorium.

Około godziny jedenastej batalion szykował się do odmarszu. Czoło pochodu otwierała jako
ubezpieczenie przednie pierwsza kompania. Pozostałe trzy kompanie szły po bokach długiej kolumny.

Cała karawana bez przeszkód dotarła późnym wieczorem do Przebraża.

Rano wokół miejsca, gdzie spędzono bydło, zebrały się setki osób. Uważnie oglądano sprowadzone
krowy, wołano je po imieniu. Wśród tych, co rozpoznali swoje bydlęta, najwięcej ludzi było z
Marianówki, Huty i Dermanki. Tam właśnie bandy obłowiły się na początku lata najobficiej, tam także
wymordowały najwięcej ludzi.

Pozostało jeszcze około stu bezpaoskich krów, do których nikt nie zgłaszał swoich praw. Komitet
Opiekuoczy postanowił rozdzielid je między najbiedniejszych. Pierwszeostwo miały rodziny obarczone
największą liczbą dzieci.

Oczywiście zastrzyk ten nie rozwiązywał całego problemu, ale przynajmniej częśd dzieciarni Przebraża
miała odtąd zapewnioną podstawową szklankę mleka.

W kilka dni później dowódca plutonu Henryk Olszewski zameldował mi, że patrol zatrzymał w pobliżu
Przebraża jakiegoś osobnika.

- Świetnie mówi po rosyjsku. Wygląda na jakiegoś zbiegłego z niewoli żołnierza radzieckiego, ale w
koocu kto go tam wie. Kręcił się w pobliżu, a teraz nie chce powiedzied, kim jest.

- Gdzie go macie?
- Jest tutaj, w sąsiednim pokoju.

Poszedłem do pokoju mojego ojca, który właśnie zajęty był rozmową z nieznajomym mężczyzną.

Przybysz był średniego wzrostu, krępy, ale tak wynędzniały, że trzymał się na nogach ostatkiem sił.
Mówiły o tym zgasłe, zapadnięte oczy, ostro zarysowane kości policzkowe, cała jego przygarbiona
postad.

Na mój widok uniósł się z miejsca.

- Zdrawstwujtie!

- Sadities’!...

- Kto to jest? - spytałem ojca, władającego świetnie językiem rosyjskim.

- Twierdzi, że jest radzieckim żołnierzem. Uciekł poprzedniej nocy z pociągu jenieckiego. Potłukł się,
jest głodny...

Żołnierz przysłuchiwał się naszej rozmowie z wyraźną obawą.

- Nie martwcie się - uspokoiłem go. - Nakarmimy was, odpoczniecie, a potem zrobicie, co będziecie
chcieli.

Mężczyzna podziękował mi skinieniem głowy, ale niepokój nie zniknął z jego twarzy. Przywołałem
swoją najmłodszą siostrę, Władzię.

- Zajmij się tym człowiekiem. Daj mu coś zjeśd i przygotuj łóżko. Niech się prześpi. Za godzinę załatwię
swoje sprawy i sam się nim zajmę.

W kancelarii czekał już na mnie drugi łącznik, Dionizy Bergiel.

- Mój patrol zatrzymał jedenastu ludzi - zameldował. - Są to prawdopodobnie jeocy radzieccy.


Wszyscy są głodni i potłuczeni. Jeden ma złamaną rękę.

- Gdzie ich ulokowałeś?

- Na razie są na naszej placówce.

- Trzeba ich odesład do szpitala - zadecydowałem.

Skreśliłem na karteczce kilka słów do Tadka Wojnickiego, dowódcy czwartej kompanii. Tam właśnie,
w obrębie jego oddziału, mieścił się nasz obozowy szpitalik. Poleciłem doktorowi Bogdaoskiemu i
felczerowi Błażejczykowi, aby umieścili przybyłych w osobnej sali i zaopiekowali się nimi.

Wieczorem Wojnicki zawiadomił mnie, że wszystkim opatrzono rany i teraz śpią w wydzielonej dla
nich izbie.

Nawał roboty nie pozwolił mi odwiedzid nieoczekiwanych gości w ciągu najbliższych dni. Wreszcie
znalazłem jednak chwilę czasu i pogalopowałem do Józefina. Przed drzwiami powitał mnie
wartownik.
- Jak się czują?

- Wszystko w porządku. Tylko coraz częściej dopytują się, w czyich znaleźli się rękach i co z nimi
będzie, gdy wyzdrowieją.

- A ty co odpowiadasz?

- Mówię, że jak przyjedzie komendant, to się wszystkiego dowiedzą.

Kiedy wszedłem na salę, wszyscy Rosjanie stali rzędem obok swoich łóżek. Obserwowali mnie
ukradkiem.

- Zdrawstwujtie, riebiata!

- Zdrawstwujtie!

- Jak się czujecie?

- Dobrze. Tylko jeden z nas trochę niedomaga.

- Jak opieka i wyżywienie?

- Nie narzekamy.

Moje pytania nieco rozwiały oficjalną atmosferę.

Siedliśmy na łóżkach. Poprosiłem, by opowiedzieli mi o sobie. Słuchając przyglądałem się im bacznie.


Widziałem przed sobą ludzi o śmiałym spojrzeniu, dużej inteligencji i opanowaniu. Po ich gestach i
sposobie zachowania się od razu można było poznad wojskowych.

Moje domysły sprawdziły się. Cała dwunastka jeszcze kilka tygodni temu chodziła w mundurach
oficerów armii radzieckiej. Chociaż pochodzili z różnych jednostek, a nawet armii, los połączył ich w
jednym wagonie transportu jenieckiego. Decyzja o ucieczce zapadła szybko i jednogłośnie. Wybrali
lesiste okolice między Kiwercami a Rożyszczami. Przez otwór wybity w ścianie wagonu udało się uciec
dwnastu ludziom. Potem ochrona transportu zatrzymała pociąg.

Rzuceni w nieznaną okolicę, spodziewając się spotkania z bandami UPA, o których wiele słyszeli po
drugiej stronie frontu, zaczęli się przedzierad na północny wschód, starannie unikając większych
osiedli. W rejonie Przebraża niespodziewanie otoczył ich jakiś, uzbrojony patrol i oto znaleźli się u
nas.

Pożegnałem ich serdecznie, życząc szybkiego powrotu do zdrowia, i ruszyłem ku drzwiom. Czułem, że
cisza, która zapadła, jest pełna napięcia.

Byłem już na progu, kiedy zatrzymały mnie słowa:

- Izwinitie, towariszcz komandir! My chotieli postawit' wam odin wopros...

- Proszę.

- My chotieli uznat', czto wy s nami zdiełajetie, kogda my budiem uże zdorowyje...


W ich oczach dostrzegłem pełne napięcia oczekiwanie.

- Powiedzcie nam otwarcie - ciągnął ten sam żołnierz - kim wy właściwie jesteście, w czyich jesteśmy
rękach? Wiemy o was tylko tyle, że jesteście jakimś luźnym oddziałem dziwnie umundurowanym.
Obserwujemy z okna waszych ludzi. Mieszkają w sąsiednim budynku... Gdy nas tu prowadzono,
widzieliśmy po drodze setki kobiet i dzieci, kręcących się przy nędznych ziemiankach. Wszystko to jest
dla nas bardzo zagadkowe. Początkowo przypuszczaliśmy, że dostaliśmy się do jakiegoś większego
oddziału Ukraioskiej Powstaoczej Armii, ale teraz wiemy, że tak nie jest. Chcielibyśmy więc
dowiedzied się od was, jako dowódcy tej placówki, co zamierzacie z nami zrobid.

Powoli zaczynałem pojmowad przyczyny dotychczasowej rezerwy, z jaką odnosili się do naszych
partyzantów i do mnie. Oględnośd, z jaką mówili o bandzie UPA, wskazywała na to, że nie wykluczali i
tej najgorszej ewentualności.

- Nie dziwię się, że pytacie, kim jesteśmy - powiedziałem siadając z powrotem na jednym z łóżek. -
Dziwię się tylko, że pytacie o to dopiero teraz. Odpowiem krótko: przebywacie w Przebrażu, w okolicy
Kiwerc. Jesteśmy ośrodkiem samoobrony ludności polskiej. Od wiosny 1943 roku bronimy się przed
napadami ukraioskich band. Stoimy na straży bezpieczeostwa życia ponad dwudziestu tysięcy ludzi.
Owe ziemianki to ich mieszkania. Ja jestem dowódcą samoobrony. Obawiałem się, że nie ufając nam,
wcześniej czy później spróbowalibyście ucieczki, a dokoła jest zatrzęsienie band, wolałem więc
postawid wartownika, dopóki nie nabierzecie do nas zupełnego zaufania. Potem, kiedy już
wyzdrowiejecie i nabierzecie sił, możecie odejśd w każdej chwili. Nie będziemy was zatrzymywad.
Przypominam tylko o niebezpieczeostwie grożącym ze strony band. Jako frontowcy nie zdajecie sobie
sprawy, czym grozi zetknięcie się z upowcami. My wiemy aż za dobrze... Dlatego nie radzę
wypuszczad się w drogę samotnie, bez broni. Moja rada jest taka: w okolicy działa kilka silnych
oddziałów partyzanckich, między innymi: Miedwiediewa, „Maksa”, Prokopiuka. Współpracujemy z
nimi bardzo aktywnie. Lada dzieo któryś z tych oddziałów przybędzie do Przebraża, a wówczas
możecie się do nich przyłączyd. Osobiście chętnie widziałbym was w naszych oddziałach. Wasze
doświadczenie wojskowe byłoby dla nas bardzo cenne. Muszę jednak przyznad, że operatywnośd
normalnych oddziałów partyzanckich jest znacznie większa. My jesteśmy przywiązani do jednego
miejsca, naszym głównym zadaniem jest obrona ludności i to właśnie decyduje o charakterze naszej
walki. Powiedziałem mniej więcej wszystko. Jasne?

- Jasne, towarzyszu komendancie. Dziękujemy wam serdecznie i za opiekę, i za dobrą radę.

- No więc jak, zaczekacie, aż przyjdzie tu jakiś oddział radziecki?

- Tak jest. To chyba najlepsze wyjście w naszej sytuacji.

Tak też się stało. Po kilku dniach dwunastu dzielnych uciekinierów rozdzieliło się na dwie grupy.
Sześciu odeszło do oddziału Fiedorowa, pozostałych sześciu przygarnął Bryoski.

Tych ostatnich spotkałem później jeszcze raz w Gródku za Karasinem, w lutym 1944 roku. Oficerowie
przesłali przeze mnie pozdrowienia obsłudze szpitala, szczególnie doktorowi Bogdaoskiemu i
felczerowi Błażejczykowi. Pamiętali nas.
Spotkanie z Kuzniecowem
Któregoś dnia wpadł do mnie Tadeusz Koksanowicz.

- Heniek, czeka na ciebie dwóch partyzantów z oddziału Miedwiediewa. Chcą z tobą porozmawiad na
osobności. Coś ważnego.

- Poproś ich tutaj.

Po chwili wrócił w towarzystwie partyzantów. Ich smagłe, ogorzałe twarze świadczyły o zażyłym
stosunku z lasem. Jednego z nich znałem z widzenia z niedawnych kontaktów z oddziałem
Miedwiediewa.

- Zdrawstwujtie, towariszcz komandir - pozdrowił mnie partyzant ubrany w oficerską bluzę.

- Zdrawstwujtie.

Oficer rozejrzał się po mojej kancelarii, szumnie nazywanej przez żołnierzy „sztabem”. Z jego
zachowania wyczułem, że pragnie, abyśmy zostali sami.

W pokoju było kilku łączników, Albert i dwaj dowódcy kompanii. Nie chcąc, aby nasza rozmowa miała
charakter wielkiej tajemnicy, poprosiłem oficera na małą przechadzkę. Drugi partyzant został na
miejscu i wdał się w pogawędkę z chłopcami.

Minęła dłuższa chwila, zanim radziecki oficer zaczął wyłuszczad cel swoich odwiedzin. Nie patrząc na
mnie, z namysłem i ociąganiem powiedział, że ma mi do zakomunikowania niezwykle ważną sprawę,
ale najpierw muszę mu dad oficerskie słowo honoru, że nie zdradzę jej pod żadnym pozorem i zrobię
wszystko, o co mnie poprosi.

Ta asekuracja trochę mnie obruszyła.

- Jak mogę wam z góry przyrzec, że zrobię, o co mnie poprosicie, skoro nie wiem, co mam zrobid? Nie
wiem, czego żądacie. A może w moich warunkach będzie to niewykonalne?

- Nie obawiajcie się, towarzyszu komendancie. Jesteśmy przecież ludźmi poważnymi. Prośba nasza
nie jest jakimś dziwactwem. Sprawa, którą wam przekażę, ma wyjątkowe znaczenie dla sztabu
partyzanckiego, i nie tylko partyzanckiego.

- Zgoda, ale pod dwoma warunkami: zadanie, które mam wykonad, nie będzie godziło w moje
obowiązki jako komendanta i nie będzie kolidowało z interesami, z bezpieczeostwem Przebraża.

- Oczywiście, że nie! - Oficer, usłyszawszy treśd moich zastrzeżeo, wyraźnie się ucieszył.

Nastąpiła więc dośd oryginalna scena przysięgi z nieodłącznym grzmotnięciem się w piersi. Oficer
zrobił teraz jeszcze bardziej tajemniczą minę, po czym zaczął mi szeptem udzielad wyjaśnieo.

- Towarzyszu komendancie, wiemy, że znacie tu wszystkich ludzi i że ludzie was znają. Związani ze
stałym miejscem postoju macie możliwośd panowania nad wszystkim, co dzieje się w promieniu
wielu kilometrów. Otóż w niedługim czasie prawdopodobnie zgłosi się do was wysoki rangą oficer
niemiecki. Nie dziwcie się niczemu. Powtarzam: niczemu! Chodby zdawało się wam, że to sam Hitler,
udzielcie mu schronienia, jeśli tego zażąda, lub odprowadźcie go do naszego oddziału. Do nas albo do
Prokopiuka. Jak zechce... To wszystko.

Przygotowany na propozycję udziału w jakiejś niezwykłej akcji nie kryłem swojego rozczarowania.

- I po co było tyle ceremonii? Myślałem, że zaproponujecie mi co najmniej jakiś wypadzik na Łuck, na


Kiwerce, jakąś grubszą strzelaninę... Spodziewałem się trudniejszego zadania - stwierdziłem zupełnie
szczerze. - Dziwię się, że robicie z tego aż taką tajemnicę i nie załatwicie tej sprawy we własnym
zakresie. Wystarczy przecież upoważnid kilku ludzi, którzy poczekają na tę żywą przesyłkę we
właściwym miejscu i odstawią ją do Miedwiediewa w stanie nienaruszonym.

- Spodziewałem się takich wątpliwości. Ale odpowiem wam także pytaniem. Skąd możemy wiedzied,
gdzie za dwa lub trzy dni znajdzie się nasz oddział? Poza tym nie wiemy, skąd i kiedy przybędzie ten
oficer. To może byd równie dobrze sprawa dwóch dni, jak i dwóch tygodni. Nie, towarzyszu
komendancie, tylko wy możecie wykonad to zadanie. Wasz obóz jest punktem stałym. Nie
przeniesiecie Przebraża o sześddziesiąt kilometrów dalej, to wykluczone. Przyrzekacie więc
zaopiekowad się tą „przesyłką”?

- Oczywiście. Uważam to za sprawę załatwioną.

- Dziękuję. Na razie nie mogę wam zdradzid bliższych szczegółów tej sprawy, ale jestem pewien, że
niedługo o niej usłyszycie.

Cała ta intrygująca historia bardziej przypominała wątek sensacyjnej powieści niż rzeczywistośd.
Przyznam, że nie bardzo wierzyłem, abym kiedykolwiek miał sposobnośd wykonad to tajemnicze
zadanie.

Kiedy upłynęło kilka dni i żaden „wysoki rangą oficer niemiecki” nie zakłócił spokoju Przebraża,
nabrałem przekonania, że cała sprawa już się zdezaktualizowała. Wciąż jednak pamiętałem hasła i
odzewy, dzięki którym miałem zidentyfikowad tajemniczego oficera. Przybysz miał powiedzied: -
„Siegodnia zaniatyj Leningrad”. Moja odpowiedź brzmiała. „Ja pro eto znaju”. Oficer: „Kto tiebie pro
eto goworił?” Ja: „Josif”.

Po upływie przeszło dwóch tygodni, kiedy właśnie jadłem obiad u swojego brata Stanisława, wpadł
jak bomba służbowy podoficer Dionizy Bergiel.

- Niemcy przyjechali po ciebie! .Pytają, gdzie mieszka komendant Przebraża.

- Chowaj się! - Przestraszony brat rozejrzał się bezradnie po pokoju.

- Ilu ich jest? - spytałem.

- Dwóch... i jakaś kobieta.

Natychmiast przypomniałem sobie o przyrzeczeniu danym radzieckiemu partyzantowi.

Nie zważając na ostre sprzeciwy brata i podoficera służbowego, którzy radzili po prostu sprzątnąd
Niemców, przeszedłem do swojej kancelarii. Zastałem tu łączników i niezwykle przystojną, może
dwudziestopięcioletnią kobietę, o pięknych czarnych włosach.
Na mój widok przerwała rozmowę z łącznikami i zbliżyła się do mnie.

- Chciałabym porozmawiad z komendantem Przebraża - powiedziała niskim, gardłowym głosem.

- To ja jestem. Słucham panią - powiedziałem wskazując krzesło.

- Dziękuję. Chciałabym pomówid z panem gdzie indziej. Może w samochodzie? Czeka przed domem.

W jej głosie, pod maską uprzejmości i spokoju, wyczułem wyostrzoną czujnośd. Ta kobieta umie sobie
radzid w najtrudniejszych sytuacjach - przemknęło mi przez myśl.

- Proszę bardzo - zgodziłem się.

Wyszedłem zza biurka i ku zdumieniu łączników ruszyłem do drzwi. Nieznajoma towarzyszyła mi w


milczeniu. W sąsiedniej izbie mignęła przerażona twarz brata, dającego rozpaczliwe znaki, abym
natychmiast uciekał. Udałem, że go wcale nie widzę. Wyszliśmy.

Przed chłopskim domem mojego ojca stał wspaniały, czarny mercedes. Rzuciłem okiem na numer
rejestracyjny. Oczywiście wojskowy, niemiecki.

Z wozu wychodził właśnie niemiecki oficer, Oberleutnant. Wyszedł, ale nie zamknął drzwiczek.
Czekał, aż podejdziemy.

Znów to samo czujne, taksujące spojrzenie, wspaniała sylwetka i nowiuteoki, nieskazitelny mundur
oficera Wehrmachtu.

Oberleutnant, uprzedzając moje powitanie, odezwał się spokojnym głosem:

- Siegodnia zaniatyj Leningrad.

Serce skoczyło mi z radości. To on! Do tego momentu nie byłem przecież pewny, czy nie jest to
autentyczny oficer niemiecki, który przyjechał, na przykład, rozliczyd się z komendantem Przebraża za
jego wystarczająco ważkie grzeszki popełnione w stosunku do władzy niemieckiej. Te trzy niepozorne
słowa zabrzmiały w moich uszach tak swojsko, jakby przybysz powiedział co najmniej: „Się masz,
stary byku, dawno cię nie widziałem!”

Odpowiedziałem natychmiast:

- Ja pro eto znaj u.

- Kto tiebie pro eto goworił?

- Josif.

Oficer także odetchnął z ulgą. Podał mi rękę i zaprosił do samochodu.

- W jakim języku będziemy rozmawiali? Po polsku czy po rosyjsku? - spytał.

- Jak panu wygodniej.


- Ja wolę po rosyjsku. Może dlatego, że teraz ten język jest szczególnie niebezpieczny - powiedział,
śmiejąc się. Zauważyłem, że po wymianie haseł oficer czuje się w mojej obecności zupełnie
swobodnie i rozmawia ze mną jak ze starym znajomym. Samochód ruszył.

- Prowadzi pan do Miedwiediewa?

- Tak, do Miedwiediewa. Na razie pojedziemy prosto, wzdłuż Przebraża. Przy okazji zobaczy pan częśd
naszych umocnieo.

- Sporo o was słyszałem. Nieźle sobie radzicie z upowcami.

- A tak - odparłem machinalnie. Uwagę moją zaprzątało teraz co innego. Oto przez szybę samochodu
widziałem, że w naszym obozie powstał zamęt. Mercedes prowadzony przez niemieckiego oficera i ja
swobodnie rozparty na tylnym siedzeniu, uśmiechnięty... Niewątpliwie był to szokujący widok. Ludzie
przystawali na drodze i odprowadzali nas pełnym przerażenia wzrokiem.

- Ale zrobił pan furorę w Przebrażu - powiedziałem żartobliwie - ludzie po prostu zbaranieli.

- Właśnie. Wygląda to tak, jakbym chciał pana porwad. Żebyśmy tylko nie dostali jakiejś serii po
oponach - zaniepokoił się szczerze. - Byłby kłopot, bo nie zdążyłem zabrad zapasowych - dodał już
weselej.

- Chyba nie odważą się, będą się bali, że i ja przy okazji oberwę.

Obawy jego udzieliły się i mnie. Może się przecież znaleźd ktoś, kto nie zechce przepuścid takiej gratki
i stuknie „niemieckiego” oficera.

Kiedy ostatnie zabudowania i baraki zostały za nami, zacząłem wypatrywad czujnie naszych
wartowników. Ci z pewnością nie będą patrzed bezczynnie na przejazd niemieckiego samochodu.
Zacząłem się poważnie obawiad nieszczęścia.

Tuż za Przebrażem wypadł na drogę wartownik. Bez namysłu zerwał z ramienia automat. Czym
prędzej wychyliłem się i machnąłem do niego ręką. Wartownik poznał mnie i z ociąganiem ustąpił z
drogi. Odprowadziło nas jego nieufne, zdziwione spojrzenie.

W pobliżu Hermanówki ponownie zastąpił nam drogę wartownik. Znów uspokajający ruch ręką i jego
zdziwiona twarz.

Z Hermanówki jechaliśmy przez las w kierunku Wólki. Droga pogorszyła się, trzeba było wysiąśd z
samochodu. Po przejściu kilkuset metrów zagwizdałem w umówiony sposób. Z zarośli wyszło dwóch
uzbrojonych partyzantów. Jeden z nich był znanym mi kapitanem z oddziału Miedwiediewa.
Trafiliśmy więc dobrze.

Dwaj partyzanci radzieccy odprowadzili mnie z powrotem aż do Hermanówki. Tutaj nie bałem się już
bulbowców, wszędzie czuwali nasi wartownicy.

Pożegnałem się z partyzantami i zostałem sam. Idąc, zastanawiałem się, kim jest ów tajemniczy
oficer. W koocu doszedłem do wniosku, że jest to pewno jakiś radziecki as wywiadu, zrzucony w te
okolice. Ale cóż, u diabła, miałby do roboty as wywiadu w tych poleskich i wołyoskich głuszach?
A może to jakaś wybitna osobistośd ruchu partyzanckiego? Ta ewentualnośd wydawała mi się
bardziej prawdopodobna. Wiedziałem, że sztaby partyzantów radzieckich utrzymują stały kontakt z
„Wielką Ziemią” - przekazują informacje, przyjmują zrzuty broni, żywności. Takim stałym- miejscem
przyjmowania zrzutów były na przykład polany w lasach radziwiłłowskich. W każdym razie człowiek
ten musiał byd ważną osobą, z którą wiązano wielkie nadzieje, skoro przyjmowano go z takim
szacunkiem, przy zachowaniu bezwzględnej tajemnicy.

- Stój, kto idzie? - cichy okrzyk wyrwał mnie z tych dociekao.

Dobrze pilnuje, łobuzy - pomyślałem o swoich wartownikach.

- To ja, Cybulski, komendant - odezwałem się głośno.

- To się okaże! - odpowiedział ten sam głos. - Padnij!

- Nie poznajesz komendanta?

- Ani słowa więcej! W tył zwrot! Padnij, bo strzelam. Dowódca warty do mnie!

Doskonale - pomyślałem z zadowoleniem i posłusznie położyłem się na ziemi.

Nadszedł dowódca warty i ustalił moją tożsamośd.

- Widzę, że z wami nie ma żartów! - powiedziałem z uznaniem.

- Sam pan wydał taki rozkaz, panie komendancie. Na warcie nie ma swoich. Zresztą teraz cały obóz
jest w pogotowiu, bo podobno Niemcy chcieli pana porwad. Ludzie aż trzęsą się z oburzenia, że warty
pozwoliły uprowadzid komendanta.

Przyspieszyłem kroku. Obawiałem się, że zaniepokojeni partyzanci zaczną mnie poszukiwad.


Rzeczywiście w Przebrażu zarządzono ostre pogotowie. Silne patrole szykowały się do wyjścia w
kierunku Hermanówki.

O porwanie już nie podejrzewano Niemców. Wszyscy byli pewni, że jest to sprawka upowców, którzy
wytrzasnęli gdzieś mercedesa i przysłali do Przebraża swoich agentów.

Kiedy po kilku godzinach nieobecności zjawiłem się w obozie cały i zdrowy, koledzy zasypali mnie
pytaniami. Odpowiadałem półsłówkami, pomny na przyrzeczenie dañe radzieckiemu oficerowi. Sam
zresztą niewiele wiedziałem.

Nazajutrz dotarła do nas wiadomośd, że poprzedniego dnia jakiś zamachowiec w przebraniu oficera
niemieckiego zastrzelił w Równem hitlerowskiego generała i zbiegł jego samochodem. Zacząłem
zestawiad te dwa fakty: zabójstwo generała i wizytę oberleutnanta.

W przypuszczeniach tych utwierdził mnie później „Maks”. Śmiejąc się powiedział mi, że miałem
zaszczyt jechad jednym samochodem ze słynnym asem radzieckiego wywiadu - Kuzniecowem.

Okazało się, że tego samego dnia, kiedy jego czarny mercedes zajechał przed mój. dom, tylko że parę
godzin wcześniej zastrzelił w biały dzieo niemieckiego generała. Przebraże było przedostatnim
etapem jego ucieczki po zamachu w drodze do oddziału Miedwiediewa. Akcja została obmyślana
bardzo starannie. Już na dwa tygodnie przedtem wiedzieli o niej partyzanci radzieccy i przygotowali
Kuzniecowowi drogę odwrotu.

Słynny, legendarny Oberleutnant Siebert! W kilkanaście lat potem dużo czytałem o tym wybitnym
asie wywiadu radzieckiego, zamordowanym później przez bandy UPA. Kiedy zobaczyłem jego
fotografię w prasie, od razu poznałem mężczyznę, który po wyjściu z czarnego mercedesa powiedział
pamiętne dla mnie słowa: „Siegodnia zaniatyj Leningrad”.
Jeszcze raz Omelno
Coraz częściej Przebraże przeżywało okresy względnego spokoju. Wolni od bezpośredniego
zagrożenia, przeznaczaliśmy czas na podnoszenie sprawności bojowej oddziałów i na poprawianie
warunków życia obozowego.

Któregoś z takich spokojnych dni wysłałem Drzewieckiego do Kołek. Miał sprawdzid, czy tamtejsze
bandy nie przygotowują nowych napadów na Przebraże.

Zwiadowca wrócił z pomyślnymi wieściami: nie zauważył nic niepokojącego, nie spotkał też większych
zgrupowao banderowskich. Na razie możemy spad spokojnie. Wprawdzie po całej okolicy krążą
niewielkie oddziały UPA, czasem zapuszczają się nawet pod Trościaniec, ale nas omijają z daleka.

Nie łudziliśmy się jednak, że bandy w ogóle zrezygnowały ze zniszczenia Przebraża. Panująca cisza
mogła równie dobrze stanowid zapowiedź dalszych niespodzianek. Należało uprzedzid te ewentualne
zamiary, nękając przeciwnika w jego własnych bazach. W związku z tym zaplanowałem dłuższy wypad
na banderowskie tereny.

W koocu listopada wyszedł w teren cały batalion w pełnym uzbrojeniu, z bronią ciężką i
moździerzami.

Chcieliśmy przejśd przez zaludnione wioski i zademonstrowad swoją liczebnośd i uzbrojenie.

Nasz oddział wzrósł w tym czasie do około tysiąca ludzi. Idąc w rozciągniętej kolumnie, nietrudno
było wywoład pożądany efekt.

Wczesnym rankiem długa kolumna wyruszyła z Zagajnika w kierunku Chmielówki. Przez Horodyczyn i
opustoszałą wieś polską Glinne wyszliśmy na szeroki trakt prowadzący z Żurawicz do Omelna.

Tu już należało posuwad się ostrożniej, możliwośd zetknięcia z bandami wzrastała. Zamierzałem
przemaszerowad przed Omelnem, dojśd do Gruszwicy i powrócid przez Trościaniec do Przebraża.

Po dziesiątej czoło kolumny wynurzyło się z lasu. Na wzgórzu, odległym od nas o jakieś dwa
kilometry, dojrzeliśmy znajomą panoramę Omelna.

Cała kolumna przystanęła przed lasem na mały odpoczynek. Wtedy podszedł do mnie Władek
Koksanowicz.

- Skoro już tu jesteśmy, można by zobaczyd, czy bulbowcy nie założyli nowej szkoły podoficerskiej.

- Tylko że opóźni nam to marsz.

- Nie więcej jak o pół godziny...

- No to jedziemy - zdecydowałem się.

Załadowaliśmy się w sześciu na furmankę i ruszyliśmy kłusem w stronę majątku. Jechaliśmy na przełaj
przez pola, a kolumna posuwała się drogą w stronę wsi. Dostrzegłem, że Franek Żytkiewicz i Marcel
jadą konno. Byli już blisko zabudowao, gdy zza stodół wyszło kilkunastu uzbrojonych ludzi, Zajęci
obserwowaniem kolumny, nie zauważyli dwóch konnych nadjeżdżających z boku.
Marcel zdążył uskoczyd za ogromny stóg słomy, a Franek skrył się za węgłem stodoły.

Marcel, trzymając konia za pysk, dawał nam rozpaczliwe znaki i wskazywał na upowców. Wiedziałem,
że sytuacja ich jest groźna, ale nie mogłem się powstrzymad od uśmiechu: ci stoją z jednej strony
stogu, a tamci z drugiej, jakby się bawili w chowanego.

Podniosłem rękę na znak, że widzę, co się dzieje. Wyjechaliśmy na twardy grunt. Ziemia była już
zmarznięta, toteż łoskot kopyt i turkot kół zagłuszyły inne odgłosy.

Z boku, po prawej stronie, zostawiliśmy dworski wiatrak, stojący już całkiem na skraju wsi.

Władysław Cybulski (z lewej) I Zygmunt Sinicki

W pewnej chwili wśród turkotu kół usłyszałem pierwsze strzały.

- Władek, stop!

Konie, zatrzymane gwałtownie, stanęły na miejscu. Teraz już wyraźnie usłyszeliśmy, jak z wiatraka
bije karabin maszynowy. Zeskakując z furmanki dostrzegłem jeszcze, że jeden z koni wspina się na
tylne nogi i pada.

Leżymy plackiem: Władek Koksanowicz, Zygmunt Sinicki, Zygmunt Kowalski oraz mój brat Władek...
Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Dookoła gładkie jak stół pole. Pociski głucho dudnią na grudzie.
Jesteśmy w pułapce.

Raptem dostrzegłem z tyłu jakieś doły. Odległośd: kilkadziesiąt metrów. Tędy!

- Cofam się pierwszy! - krzyknął Władek Koksanowicz. Poderwał się z ziemi i biegnąc zygzakiem
dopadł glinianek. Siedzimy drogę, po której pobiegł. Pojedynczo przemykamy do tyłu. Po chwili
wszyscy jesteśmy już w dołach.

- Osłaniajcie mnie, biegnę do kolumny! - wołam. Erkaem wali nieprzerwanie. Co chwila padam i znów
się podrywam. Zygzakuję. Kolumna coraz bliżej. Już strumyk. Wreszcie jestem wśród swoich.

- Cztery erkaemy do glinianek! Osłaniad chłopaków. Reszta do ataku!


Kolumna rozsypuje się na cztery części, wszystkie kompanie zalegają nad strumykiem, płynącym
równolegle do wioski.

Moździerze stoją już na prawym skrzydle. Pierwsze pociski szybują w stronę wsi. Co piąty pocisk
naszej broni maszynowej jest zapalający.

W powietrze wylatuje czerwona rakieta; to sygnał do natarcia. Franek i Marcel, przyklejeni do ziemi,
czekają.

Po dwuminutowym przygotowaniu tyraliera ruszyła do ataku. Żołnierze podnieśli się jak za


pociągnięciem sznurka - jednocześnie, sprawnie, jak na dwiczeniach.

Natarcie szło obok braci Żytkiewiczów. Kiedy już tyraliera była blisko, ci wyskoczyli i znienacka,
krótkimi seriami zaatakowali na swoim odcinku.

Pociski z moździerzy i pociski zapalające zrobiły swoje. Wieś płonęła w kilku miejscach. Silny wiatr
przerzucał płomienie na następne zabudowania.

Mieszkaocy nie uciekali, bo oddział upowców wycofał się natychmiast, kiedy tylko ruszyła ogromna
tyraliera.

Zebraliśmy kilku starszych gospodarzy i zaczęliśmy wypytywad o krowy zrabowane Polakom. Bez
wahania wskazali nam miejsca. Zabraliśmy kilkanaście sztuk na potrzeby oddziału, resztę oddaliśmy
poszczególnym gospodarzom Omelna.

Chłopi wskazali na jedno z zabudowao, twierdząc, że tam również znajduje się zdobycz upowska, ale
kiedy partyzanci wyprowadzili z obory jałówkę, gospodyni podniosła straszliwy lament.

Wtedy z grupy stojących na drodze ludzi wyszła jakaś starsza Ukrainka i spojrzała ze złością na swoją
Sąsiadkę. Tamta umilkła natychmiast.

- Masz, nie becz! - partyzant z powrotem wpędził jałówkę do obory. - Teraz dopiero będzie twoja, bo
ci ją dajemy.

- A czegóż ty płaczesz? - wykrzyknęła stara Ukrainka. - Nie widzisz, że zabierają swoje? Nie płakałaś,
jak nasi zabierali dobytek Polakom, to i teraz się nie wydzieraj!

Powoli zbieraliśmy się do wymarszu. Partyzanci uformowali kolumnę, zamykał ją pluton


ubezpieczenia. Na koocu stąpało stado krów, popędzanych przez czterech partyzantów.

Byliśmy już na środku łąki, gdy doleciał nas warkot samolotów. Z daleka dostrzegliśmy znajome
sylwetki junkersów.

- Biegiem do lasu! - krzyknąłem.

Nie zdążyłem dobiec do pierwszych drzew, gdy narastający szum samolotów usłyszałem tuż nad
głową. Maszyny przeleciały nisko nad ziemią i skierowały się w stronę stada krów. Ze zdziwieniem
dostrzegłem, że popędzający je partyzanci idą sobie spokojnie, zupełnie nie zwracając uwagi na
grożące im niebezpieczeostwo.
Nagle, kiedy samoloty jeszcze bardziej się zniżyły, szykując się do ostrzelania niefrasobliwej czwórki,
wystrzeliła w górę rakieta.

Musiało to zdezorientowad lotników, bo zmienili kurs i polecieli w kierunku płonącego Omelna.

Z trudem podnosimy się z ziemi. Napięte nerwy dopiero teraz dają znad o sobie.

- A to cwaniaki! - wykrzyknął Franek Żytkiewicz. - Niemcy zbaranieli, pewni, że trafili na swoich. A


mogli ich przecież wybid do nogi.

W Przebrażu zameldowano mi, że w niecałą godzinę po naszym wymarszu przybyło trzech łączników
z nie znanego nam bliżej oddziału polskich partyzantów, którzy pragną zobaczyd się ze mną jeszcze
dzisiaj.

Okazało się, że byli to partyzanci z oddziału „Bomby”, o którym słyszałem coś niecoś z luźnych
opowiadao. Wiedziałem, że był to oddział Armii Krajowej. -

Według relacji przybyłych ich dowódca zaginął w nieznanych okolicznościach, a jego oddział przebijał
się z okolic Sarn do Przebraża.

Oddział składał się z około stu pięddziesięciu ludzi, dobrze wyszkolonych, i nieźle uzbrojonych, ale
zadanie, którego się podjął - przedarcie się do Przebraża - było bardzo trudne. Ponadto wiele ludzi z
tego oddziału zapadło na tyfus i trzeba było chorych transportowad na furmankach.

W okolicach Sarn pełno było band UPA, które na tym terenie zachowywały się jeszcze bardzo butnie.
Mając dobry wywiad, upowcy znali trasę przemarszu oddziału i przy pomocy miejscowej ludności,
atakowali znienacka kolumnę. W kilku miejscowościach partyzanci musieli staczad prawdziwe bitwy.
Brakowało im żywności, chorzy krępowali swobodę działania.

Po kilku dniach uporczywego, wyczerpującego marszu oddział zatrzymał się w Józefinie. Stamtąd do
Przebraża było już tylko sześd kilometrów.

Łącznicy przyszli do nas, aby prosid o pomoc. Wziąłem ze sobą Władka Koksanowicza i Koprowskiego i
natychmiast pojechaliśmy do Józefina.

Oddział rzeczywiście znajdował się w opłakanym stanie. Chorych na tyfus poleciłem umieścid w
szpitaliku, pozostałych partyzantów przywieźliśmy do Przebraża, gdzie zostali rozlokowani na
kwaterach.

Teraz pojawił się nowy kłopot: wyżywienie przybyłych. Sytuacja żywnościowa z dnia na dzieo stawała
się coraz gorsza. Liczba ludności zbliżała się do dwudziestu pięciu tysięcy.

Na szczęście otrzymaliśmy pomoc z inspektoratu AK Łucku w postaci poważnych zapasów mąki i


zboża.

Sprawa zdobywania żywności była od dawna jednym z naszych najważniejszych kłopotów. Teraz
zaczęliśmy „deptad” wokół łuckiego młyna, należącego przed wojną do znanego bogacza Frydmana.

Obecnie młyn pracował całą parą na potrzeby niemieckiego wojska. Jego przepustowośd na dobę
była imponująca, bo sięgała kilkuset ton.
Ku mojej radości dowiedziałem się, że młynem zarządzają nasi dwaj dobrzy znajomi ze stadionu w
Łucku: Włodzimierz Dobrowolski i Tadeusz Dalecki. Mój brat Józek natychmiast się z nimi dogadał.
Wkrótce znaczna częśd furmanek opuszczających magazyn zaczęła się kierowad w stronę Przebraża.

Niezwykle cenne usługi oddali nam przy tym inżynierowie z nadleśnictwa Kiwerce: Tadeusz Rykowski,
Rajca oraz leśniczy Ciałowicz, który organizował u siebie „etap” w transportowaniu żywności do
Przebraża.

Tadeusz Rykowski

Przy pomocy magazyniera Trocia „organizowali” oni dostawy zboża pochodzącego z niemieckich
magazynów w Łucku. W nocy pomagał im Marian Sykuła (obecnie oficer lotnictwa).

Dzięki ich wysiłkom zdołaliśmy zgromadzid tak duże zapasy żywności, że kiedy partyzanci z Przebraża
odchodzili w kwietniu 1944 roku do brygady „Grunwald”, mogli zabrad ze sobą „w posagu”
kilkanaście worków mąki, kaszy, soli i innych produktów.

W naszych prymitywnych warunkach nie mogliśmy zapobiec rozprzestrzenianiu się tyfusu, który
przynieśli ze sobą partyzanci „Bomby”. W Przebrażu wybuchła epidemia. W krótkim odstępie czasu
zachorowało kilkadziesiąt osób, a wśród nich wielu partyzantów z naszych kompanii.

Szpital w Józefinie był przepełniony, a chorych przybywało, wobec tego postanowiliśmy przenieśd
szpital do budynku pierwszej kompanii, dowodzonej przez Franciszka Malinowskiego. Budynek był
znacznie obszerniejszy i mógł pomieścid o połowę więcej łóżek.

Zwiększył się także personel szpitala: z Kiwerc przybył do nas młody felczer Nowak (obecnie lekarz w
Gdaosku) i młodziutka pielęgniarka Mrozicka (obecnie lekarz w Warszawie). Ci młodzi ludzie oddawali
wszystkie swoje siły w walce z epidemią tyfusu.

Epidemia trwała całą zimę. Było kilkadziesiąt wypadków śmiertelnych. Zaważyło tu oczywiście nasze
niedostateczne odżywianie się.

Ofiarą tyfusu padł także nasz lekarz Bogdaoski. Była to dla nas bolesna strata. Ten dzielny człowiek
trwał na stanowisku przez cały czas choroby, przetrzymał jej największe nasilenie, by ulec już pod
koniec zimy. Zmarł wkrótce po wkroczeniu Armii Radzieckiej. Wszyscy, którzy przetrwali wojnę w
Przebrażu, na zawsze zachowali go w pamięci.
Ostatnie potyczki
Pod koniec grudnia 1943 roku Albert zawiadomił mnie przez gooca, że do Hermanówki przybył
kilkunastoosobowy oddział partyzantów radzieckich, którzy pragną zobaczyd się ze mną w pilnej
sprawie.

Wspomniałem już, że Hermanówka była niedużą wsią oddaloną o cztery kilometry od Przebraża. Nie
należała już do linii obronnych, ponieważ przedzielały nas potężne bagna Warchanie. Okolona lasami
stanowiła doskonały obiekt do ataków, toteż już w pierwszych miesiącach letnich została spustoszona
przez bandy.

Pod koniec roku 1943, gdy aktywnośd band znacznie zmalała, a rejon Przebraża był od nich wolny
prawie zupełnie, co odważniejsi mieszkaocy Hermanówki, zaryzykowali powrót do swojej wsi.

Odradzaliśmy im to. Chłopi byli jednak uparci. Sprowadzili się do swoich mieszkao z całym dobytkiem,
licząc zapewne na opiekę Przebraża i częste wizyty oddziałów partyzanckich.

Po południu wyruszyliśmy konno z Albertem do Hermanówki. Okazało się, że stacjonował tu niewielki


oddziałek ze zgrupowania „Diadi Pieti” - Bryoskiego. Na czele oddziałku stał dobrze mi znany
partyzant Moczuła.

Jakież było moje zdziwienie i radośd, gdy w grupie partyzantów dostrzegłem Irenkę. Od chwili mojego
odejścia z Karasina stale przebywała w zgrupowaniu Bryoskiego i czuła się tam doskonale.

Zaczęliśmy sobie nawzajem opowiadad o swoich przeżyciach. W trakcie rozmowy Irenka zapytała
mnie, czy nie zechciałbym dopomóc jej w wykonaniu poważnego, partyzanckiego zadania. Oczywiście
chętnie się zgodziłem.

Zadanie polegało na wydobyciu od Niemców - ściślej, od zawiadowcy stacji w Kiwercach - tajnego


rozkładu, ważniejszych transportów, idących na front.

Przyrzekłem, że załatwię tę sprawę w jak najkrótszym czasie. Miałem przecież dużo znajomych wśród
kolejarzy z Kiwerc.

Moczuła postanowił wysład częśd swojej grupy do Łucka z jakimś innym zadaniem, a reszta
partyzantów miała zaczekad na nich w Hermanówce.

Kiedy już zabierałem się do odjazdu, Irenka wyraziła chęd odwiedzenia Przebraża. Nie widziałem
żadnych przeszkód. Przeciwnie, chciałem nawet pochwalid się przed dziewczyną tym, czego
dokonaliśmy w naszym obozie.

Siedliśmy z Albertem na jednego konia, na drugiego zręcznie wskoczyła Irenka. W siodle czuła się już
swobodnie. Jazda konna stała się dla niej codziennością.

W Przebrażu przyjął ją na kwaterę Albert. Nazajutrz przystąpiła do zwiedzania obozu, ja zaś


wczesnym rankiem pojechałem do Kiwerc, aby zebrad potrzebne Irence informacje.

Wieczorem miałem już w kieszeni tajny rozkład pociągów. Wracałem konno, nie spiesząc się. Kiedy
dojeżdżałem do Przebraża, dostrzegłem na tle ciemniejącego horyzontu powiększającą się łunę. Paliło
się gdzieś w okolicy Hermanówki.
Byłem przekonany, że to jakiś przypadkowy pożar, spowodowany przez nieostrożnośd mieszkaoców
lub partyzantów Moczuły. Jednakże po przybyciu do obozu dowiedziałem się, że z Hermanówki
przybiegł goniec i doniósł, że na wieś napadła banda.

Czwarta kompania, która stacjonowała najbliżej miejsca napadu, była już w drodze. Bez chwili
namysłu ruszyłem za nią.

Kiedy znaleźliśmy się na miejscu, było już po wszystkim. Wokół spalonych zabudowao leżały zwłoki
mieszkaoców Hermanówki i partyzantów radzieckich - tych, którzy pozostali we wsi. Wszyscy oprócz
człowieka, który zawiadomił nas o napadzie, zostali zamordowani. On sam niewiele mógł powiedzied.

Wszystko to wydawało mi się dośd dziwne. Czyżby doświadczeni partyzanci radzieccy dali się tak
zaskoczyd?

W Przebrażu słyszano gwałtowną strzelaninę, ale trwała ona bardzo krótko. Widocznie nieprzyjaciel
dysponował znacznymi siłami, a po walce nie spieszył się, miał czas na zabranie rannych i poległych.

Postanowiliśmy zasięgnąd języka w Rafałówce. Informacje tam uzyskane przeszły nasze oczekiwania.

Tragedia miała następujący przebieg: po południu przyjechały do Hermanówki trzy samochody policji
ukraioskiej i dwa samochody osobowe z Niemcami. Samochody pozostały w odległości jednego
kilometra od wsi, a grupa policjantów podeszła lasem pod same zabudowania.

W tej sytuacji istotnie walka musiała byd bardzo krótka. Ludzie rzucili się do ucieczki, okazało się
jednak, że las jest otoczony szczelnym pierścieniem policji, dowodzonej przez kilku żandarmów.

Zanim uciekający zdołali zbiec do lasu, połowa ich padła. Zginęło kilkanaście osób. Tylko kilku
mężczyznom udało się ujśd cało i uciec do Przebraża. Rozminęliśmy się z nimi w drodze.

Dopiero po paru dniach ujawniono dalsze szczegóły napadu. Hermanówka padła ofiarą zdrady
szpiega niemieckiego, który udając partyzanta przebywał od pewnego czasu w zgrupowaniu
Bryoskiego. Czekał tylko na okazję, aby zniszczyd przynajmniej jeden oddział.

Taką okazją było dla niego podzielenie oddziału Moczuły na dwie grupy. Zdrajca znalazł się w grupie,
która odeszła do Łucka. Zawiadomienie Niemców było już sprawą prostą.

O faktach tych dowiedziałem się od mieszkaoców Rafałówki. Przypadek sprawił, że partyzanci, którzy
zostali wysłani do Łucka, wstąpili do Rafałówki po furmanki. Wielu mieszkaoców tej wsi widziało
poszczególnych partyzantów i zapamiętało ich twarze.

Gdy nieco później policja ukraioska przejeżdżała przez Rafałówkę, poznano jednego z nich. Siedział w
samochodzie z Niemcami i rozmawiał z nimi beztrosko. Najwidoczniej pełnił funkcję przewodnika.

Z okrążenia wyrwał się także ciężko ranny Moczuła. W kilka tygodni później osobiście potwierdził te
fakty. Ów „partyzant” od dawna już budził jego nieufnośd. Nie było przeciw niemu konkretnych
dowodów, toteż po pewnym czasie ten brak zaufania złożono na karb zbytniej podejrzliwości. W
rezultacie zrezygnowano z dalszej obserwacji.
Ostatnią ofiarą prowokacji stał się Guglarz, który był stałym przewodnikiem partyzantów na tory.
Wracający z Hermanówki Niemcy zabrali go z domu, wsadzili do samochodu i od tej pory ślad po nim
zaginął.

To co zaszło w Hermanówce, stało się dla nas kolejnym ostrzeżeniem. To samo mogło przecież
spotkad Przebraże. Niemcy nie szczędziliby dla nas oddziałów wojska i policji ukraioskiej, a nawet
czołgów.

Stefan Guglarz, stały przewodnik na tory, rozstrzelany przez Niemców w styczniu 1944 roku

Zresztą liczyliśmy się z taką ewentualnością już od dawna. W różnych punktach Przebraża
porozstawialiśmy beczki z benzyną. Napełnione nią butelki miały byd naszą bronią przeciwko
czołgom.

Obawialiśmy się teraz, aby Guglarz, poddany torturom, nie opowiedział Niemcom o Przebrażu i o
naszej współpracy z partyzantami radzieckimi. Wtedy pacyfikacja byłaby już nieunikniona. Na wszelki
wypadek zarządziliśmy ostre pogotowie. Przez całą noc pierwsza kompania czuwała na drodze
prowadzącej z Łucka do Kiwerc, a czwarta kompania podeszła aż pod Hermanówkę i zamknęła drogę
do Rafałówki. Samoobrona w Rafałówce również znajdowała się w pełnej gotowości bojowej.

Jednakże noc przeszła spokojnie. Rano znów pojechaliśmy do Hermanówki i dopiero teraz mogliśmy
ustalid rzeczywiste straty.

Wśród pomordowanych przeważali ludzie w starszym wieku i dzieci.

Opatrznośd jeszcze raz uchroniła Irenkę od niechybnej śmierci. Gdyby nie przyjechała do Przebraża,
podzieliłaby los tych, którzy zostali w Hermanówce.

Wielu uciekinierów wyprowadziło właściwe wnioski z doświadczeo Hermanówki: jeszcze za wcześnie


było wracad do swoich wsi, do swoich domów.

Zaczęliśmy myśled o odwecie. Chcieliśmy przynajmniej w części pomścid śmierd mieszkaoców wsi i
partyzantów radzieckich.
Pomysł podsunął nam pułkownik Prokopiuk. Otóż na lotnisku Niebożka szczególnym okrucieostwem
w stosunku do pracujących tam jeoców wyróżniał się pewien niemiecki major lotnictwa. Ustalono, że
mieszka on na przedmieściu Łucka, przy szosie Kiwerce - Łuck, i codziennie o godzinie ósmej rano
wyjeżdża z domu samochodem prowadzonym przez kierowcę.

Do akcji zgłosiło się dwóch ochotników: Piotr Tołkaniuk (obecnie mieszka w Tułowicach koło
Niemodlina) oraz były jeniec radziecki, „Kola”. Oprócz nich w zamachu miała wziąd udział narzeczona
Tołkaniuka, Helena Kopiej. Obecnośd młodej dziewczyny w pewnym stopniu maskowałaby zamiary
zamachowców.

Wczesnym rankiem cała trójka załadowała na furmankę kilka baniek z mlekiem, jakieś worki, wiązkę
słomy i na kilka minut przed ósmą znalazła się w pobliżu domu, gdzie mieszkał Niemiec.

Po chwili przed dom zajechał samochód osobowy. Kierowca wysiadł, zapalił papierosa i zaczął się
przechadzad. Dostrzegł furmankę, ale tylko prześliznął się po niej wzrokiem. Tołkaniuk zszedł z wozu i
zaczął coś majstrowad przy uprzęży. Wszystko to wyglądało całkiem naturalnie, nie można tylko było
przeciągad sprawy.

Na szczęście Niemiec wyszedł z domu punktualnie o ósmej. Kierowca otworzył drzwiczki i usiadł przy
kierownicy. Tołkaniuk odwraca się i idzie w stronę samochodu. Major jest już przy drzwiczkach.
Tołkaniuk strzela z odległości kilku metrów. Niemiec pada, ale już leżąc sięga do kabury. „Kola” strzela
jeszcze dwa razy i błyskawicznie odskakuje na chodnik, bo kierowca rusza ostro do przodu, chcąc
przejechad zamachowca. Samochód przemknął obok Tołkaniuka i popędził z ogromną szybkością.

Kiedy Tołkaniuk ruszył przez jezdnię w kierunku zabitego, Helena podcięła konie i pojechała ku
miastu.

Tołkaniuk upewniwszy się, że Niemiec jest martwy, zabrał mu pistolet i razem z „Kolą” skręcił w jeden
z zaułków przedmieścia. Na ulicy było pusto. Akcja trwała zaledwie kilkanaście sekund. Na następnej
przecznicy zwolnili kroku i spokojnie udali się na miejsce spotkania z Heleną. Po kilku godzinach byli
już wszyscy w Przebrażu.

Tak więc sukces był pełny, ale nie mogliśmy, niestety, nadad mu większego rozgłosu, jak zwykle gdy
chodziło o starcia z Niemcami.

W dniu 29 grudnia jedna z grup zwiadowczych wysłana w okolice Domaszowa i Mykowa dostrzegła w
rejonie Żurawicz trzydziestoosobowy oddział banderowców, maszerujących w kierunku Omelna.

Następnego dnia wysłałem w tamte okolice cały zwiad konny z Koprowskim na czele. Około południa
byli już pod Żurawiczami. Wokoło panował spokój. Minęli już wyludnione Omelno i jechali spokojnie
do Chmielówki, poprzedzani przez niewielkie ubezpieczenie, dowodzone przez Władysława
Koksanówicza.

Nagle od strony lasu odezwały się banderowskie karabiny. Młodziutki Wolak osunął się z konia na
ziemię. Przynaglony komendą dowódcy, oddział w kilku skokach dopada lasu. Jeszcze jeden jeździec
zostaje trafiony, ale reszta zalega wśród drzew. Silny i celny ogieo robi swoje. Banderowcy nie
wytrzymują nerwowo i wycofują się.

Partyzanci ruszają w pościg, ale las staje się coraz gęstszy, łatwo tu o pomyłkę, można trafid swojego.
Wprost pod lufę Koksanówicza wyskakuje nagle banderowiec, który do ostatniej chwili był pewny, że
ma przed sobą kolegę. Na ucieczkę było już za późno. Banderowiec rzuca broo i prosi błagalnie:

- Panoczku, ne strilaj!

Władek polecił mu iśd przed sobą na polankę, gdzie zebrali się już wszyscy zwiadowcy.

Żołnierze ułożyli na prowizorycznych noszach ciężko rannego Wolaka, który wkrótce umarł, i tak,
uszczuplony o dwóch ludzi, powrócił zwiad do Przebraża.

Kiedy zameldowano mi o jego przybyciu, popędziłem natychmiast w rejon czwartej kompanii.

Partyzanci skupili się wokół pojmanego upowca. Widziałem, że trzęsie się ze strachu. W ręku ściskał
kurczowo czapkę z tryzubem.

- Skąd pochodzisz? - spytałem go.

- Z Harajnówki.

- Jak długo jesteś w bandzie?

- Dwa miesiące. - Banderowiec starał się mówid po polsku.

Zacząłem go wypytywad o dane dotyczące jego oddziału, o liczebnośd band w tamtym rejonie, o
nazwiska dowódców. Po godzinie takiego badania, prowadzonego w tonie zwykłej rozmowy, upowiec
przyszedł nieco do siebie. Przestał się trząśd, odpowiadał rzeczowo i - jak się zdawało - bez wykrętów.

W trakcie przesłuchiwania zastanawiałem się, co mam z nim zrobid. Był młody, miał nie więcej jak
dziewiętnaście lat, ale z drugiej strony taki głupawy osiłek mógł już mied na sumieniu sporo polskich
istnieo.

- No powiedz, co mamy z tobą zrobid? - spytałem go w pewnej chwili.

Jego twarz pokryła się trupią bladością. W oczach pojawiły się łzy. Wyglądał jak wyrostek, który coś
przeskrobał i wie, że kara go nie minie.

A może - myślałem - mimo przynależności do UPA, gdzie wcielono go - jak zapewniał - wbrew jego
woli, rzeczywiście jest niewinny? Tyle przecież mieliśmy przykładów ludzkiego podejścia Ukraioców
do Polaków, tyle razy poszczególni Ukraiocy współczuli naszym nieszczęściom i usiłowali nam pomóc,
przestrzec nas przed niebezpieczeostwem...

- Będziesz żył - powiedziałem, kładąc chłopakowi rękę na ramieniu. - Musimy jednak sprawdzid, czy
to, co nam powiedziałeś, jest prawdą.

Zaczął mnie gorąco zapewniad, że nic nie skłamał. Oczywiście, możemy przeprowadzid wywiad w jego
wsi i na pewno przekonamy się, że mówił tylko prawdę.

Tak oto zamieszkał w Przebrażu pierwszy i - jak się potem okazało - ostatni jeniec.

Chłopak zachowywał się nienagannie. Obrządzał krowy, palił w piecach, wieczorami zaś opowiadał
bajki ukraioskie.
Początkowo stałe pilnował go jeden z wartowników. Z czasem nasza czujnośd zaczęła maled. Jeniec
miał wiele okazji do ucieczki, a z żadnej nie skorzystał. Nieźle mu się działo w Przebrażu. Fasował tyle,
co każdy z partyzantów, miał zapewniony dach nad głową i był dobrze traktowany.

Przesiedział w Przebrażu aż do wyzwolenia. Później ulotnił się gdzieś razem z innymi ludźmi, którzy
rozbiegli się po Wołyniu jak ptaki wypuszczone z długiej niewoli.

Gdy spadły pierwsze śniegi, życie w Przebrażu, jeszcze bardziej się ustabilizowało. UPA szykowała się
teraz do podziemnej walki dywersyjnej.

Któregoś styczniowego dnia partyzanci czwartej kompanii poprosili mnie o pozwolenie pójścia na
polowanie.

Była to propozycja na pozór szokująca, ale w zasadzie całkiem rozsądna. W Przebrażu stale brak było
mięsa, a tu w odległości niespełna kilku kilometrów rozciągały się słynne lasy księcia Radziwiłła, do
których zjeżdżali się przed wojną na polowanie najwięksi potentaci przemysłowi i arystokracja.

Nie miałem powodu, aby się sprzeciwiad, tym bardziej, że wielu partyzantów pochodziło z tamtych
stron, z Dermanki, Huty, Marianówki, i znali te lasy jak własną kieszeo.

Na polowanie wyruszyło kilkunastu ludzi, a wśród nich mój brat Munek. Pogoda była wspaniała,
puszysty śnieg ułatwiał tropienie zwierzyny, a mimo to aż do południa plon polowania przedstawiał
się mizernie: jeden kozioł, lis i trzy zające.

Postanowili rozstawid jeszcze jedną ostatnią nagonkę. Otoczono ogromnym łukiem teren rozległego
bagna, po czym ruszono ku brzegowi, starając się nagonid zwierzynę na linię zasadzki.

Na samym koocu prawego skrzydła postępowało dwóch młodzików: Munek i jego rówieśnik Romek
Wolak. Uzbrojeni w pistolety maszynowe, śmiało zbaczali na prawo od linii nagonki. Mieli nadzieję, że
w ten sposób przetną drogę zwierzynie umykającej na boki. Bagno było zamarznięte i przysypane
śniegiem.

W pewnej chwili chłopcy doszli do wniosku, że znaleźli się zbyt daleko od środka obławy. Przystanęli,
żeby się zorientowad, w którym kierunku posuwa się nagonka. Usłyszawszy dalekie echo strzałów,
przyspieszyli kroku.

Wtedy właśnie dostrzegli jakąś prowizoryczną budę. Z kawałka rury sterczącej na jej dachu sączyła się
blada smużka dymu. A więc buda była zamieszkana.

Chłopcy ukryli się w krzakach i zaczęli się naradzad. Jeśli spróbują sami zbadad, co kryje się wewnątrz
budy, mogą się natknąd na liczną grupę banderowców, a z drugiej strony - próba sprowadzenia
posiłków mogłaby spłoszyd bandę.

Wreszcie obydwaj zadecydowali, że załatwią tę sprawę sami.

Do wnętrza budy prowadziło tylko jedno wejście. Podeszli ostrożnie bliżej i skryli się za krzewami.

- Wychodzid natychmiast, bo strzelam! - wrzasnął Munek na całe gardło. Jednocześnie przyciągnął do


siebie automat, aby móc natychmiast odpowiedzied serią na ewentualny ogieo zza drzwi.
W chacie zapanował niezwykły ruch. Munkowi zdawało się, że słyszy jakieś płacze i krzyki.

Po chwili płachta zasłaniająca wejście uchyliła się i na zewnątrz ukazał się wynędzniały, zarośnięty
człowiek. Zaraz za nim wysunęła się kobieta i dwoje małych dzieci. Wszyscy trzymali ręce podniesione
do góry.

Minął moment wzajemnego zaskoczenia i obydwaj chłopcy zorientowali się, że mają przed sobą jakąś
żydowską rodzinę.

- Nie bójcie się - zaczął ich uspokajad Romek. - Nie jesteśmy banderowcami. Przychodzimy z
Przebraża. Nic wam złego nie grozi.

Żydzi stali nadal przerażeni, ze wzrokiem utkwionym w broo.

Romek został na zewnątrz, a Munek wszedł do środka budy. Gdy wzrok jego oswoił się z półmrokiem,
zobaczył straszliwy widok nędzy wyzierającej z każdego kąta tej nory. Na środku tliło się ognisko. Dym
snuł się po całym wnętrzu budy i tylko jego częśd znikała w otworze zakooczonym rurą. Pod jedną
ścianą dostrzegł duże legowisko z bagiennych trzcin, przykrytych brudnymi gałganami. Na ziemi stało
kilka papierowych torebek z mąką i kaszą - zapasy na całą zimę.

Romek przywołał wystrzałem wszystkich partyzantów, biorących udział w polowaniu. Któryś z nich
rozpoznał Żyda. Był on krawcem i szył ubrania dla okolicznych gospodarzy. Gdy faszyści rozpoczęli
rzezie, postanowił schronid się z rodziną w lesie, wśród bagien, mając nadzieję, że jakoś przetrwają
najcięższy okres.

Na drugi dzieo sprowadziliśmy żydowską rodzinę do Przebraża. Krawiec nabrawszy do nas zaufania
wyznał, że na bagnach ukrywa się jeszcze kilka innych rodzin żydowskich. W ciągu kilku następnych
dni wszyscy znaleźli się w Przebrażu.

A oto nazwiska uratowanych, które zdołałem zapamiętad: rodzina Blisztajnów z Trościaoca, Chaim
Fisgear, Elo Potosz, Pioko Kac, Berko Kac, Suza Kac, Chajka Girszen, Moszko Frydman.

Okazało się, że wszyscy ci Żydzi wiele zawdzięczali bratu naszego sołtysa, Alojzemu Ludwikowskiemu.
On to pomagał im w miesiącach letnich i jesienią, budował zamaskowane ziemianki i zaopatrywał ich
w żywnośd. Toteż po sprowadzeniu ich do obozu został „referentem do spraw żydowskich” i do kooca
istnienia samoobrony opiekował się tymi rodzinami.

Wszyscy wymienieni tu Żydzi przebywają obecnie w USA. Wielokrotnie już wyrażali swoją
wdzięcznośd Ludwikowskiemu, który z narażeniem życia pomagał im w przetrwaniu koszmarnych
tygodni i miesięcy pamiętnego lata i jesieni 1943 roku.
Ołyka
Z licznych opowiadao naszego jeoca, który miał na imię Iwan, wynikało, że najsilniejsze ugrupowanie
band UPA mieści się obecnie w Sitnicy.

Miejscowośd ta, położona nad Styrem, w odległości dwudziestu kilometrów od Przebraża, stała się
jesienią 1943 roku główną bazą wypadową band UPA, operujących w rejonie południowego Wołynia.
Właśnie tutaj Iwan został zmobilizowany, tu przeszedł przeszkolenie i stąd wyruszył ze swoim
oddziałem na pierwsze wyprawy.

Były upowiec nie skąpił nam szczegółowych informacji o rozlokowaniu band w Sitnicy. Poznaliśmy
dokładnie rozmieszczenie poszczególnych oddziałów, punkty, gdzie rozstawione są najsilniejsze warty
i wszystkie słabe miejsca obrony.

Dysponując tymi danymi, przedyskutowaliśmy na naradzie dowództwa możliwośd rozbicia Sitnicy.


Mimo że położona była w znacznej odległości od Przebraża, Sitnica stanowiła dla naszych grup
zwiadowczych i pomniejszych oddziałów stałe zagrożenie. Właśnie jedna z takich grup natknęła się na
oddział, w którym był Iwan. Poległ wtedy jeden partyzant, a rezultat potyczki mógł byd o wiele
gorszy, gdyby nie refleks dowódcy zwiadu - Koprowskiego.

Nie tracąc czasu przystąpiłem do opracowywania szczegółowego planu wyprawy. Pomagali mi w tym:
Albert Wasilewski, Franek Żytkiewicz oraz szef sztabu Stanisław Olszewski.

Ustaliliśmy, że uderzenie na Sitnicę nastąpi o świcie 6 stycznia 1944 roku.

Trzeciego stycznia siedziałem właśnie u siebie w kancelarii, gdy wszedł Henryk Olszewski i oznajmił,
że jacyś trzej mężczyźni, którzy podobno przyszli z Ołyki, pragną się ze mną zobaczyd.

Byli to młodzi ludzie, żaden z nich nie miał chyba jeszcze trzydziestu lat.

- Przybyliśmy tu - oświadczył jeden z nich - w imieniu tysiąca pięciuset ludzi, aby prosid dowództwo
Przebraża o pomoc. Pod koniec grudnia garnizon niemiecki, stacjonujący w Ołyce, nagle opuścił
miasteczko. Od tego czasu w okolicy panoszą się banderowcy. Ich napady i morderstwa zmusiły nas
do schronienia się w murach zamku Radziwiłła. Bandy UPA natychmiast przystąpiły do
systematycznego oblężenia. Grube mury i stare wały obronne okazały się dla nich nie do zdobycia,
toteż zastosowali taktykę wyczekiwania i nękania nas z broni maszynowej. Siły, mimo dużej liczby
ludności, mamy słabe. Dysponujemy zaledwie kilkunastoma karabinami i niewielką ilością broni
maszynowej. Najbardziej dokucza nam brak amunicji i żywności. Ostatnio sytuacja stała się
katastrofalna. Ludzie głodują od wielu dni. Jeżeli oblężenie potrwa dłużej, bandy zdobędą nas
głodem... W tej sytuacji dowództwo obrony wraz z księdzem Woronowiczem zdecydowało się wysład
nas do Przebraża z gorącą prośbą o pomoc. Poprzedniej nocy udało nam się wydostad z oblężonego
zamku i tak oto, po półtoradniowym marszu, dotarliśmy do Przebraża...

Ta prośba o pomoc postawiła, mnie w niezwykle kłopotliwej sytuacji. Wyprawa do Ołyki nie była
łatwa, szczególnie o tej porze roku. Od celu dzieliło nas ponad trzydzieści kilometrów. W czasie
marszu dwukrotnie musielibyśmy przekraczad tor kolejowy Kiwerce-Równe oraz szosę Łuck-Równe,
strzeżoną przez Węgrów. Poza tym ogołacając obóz - na kilkadziesiąt godzin - z głównych sił
obronnych, mogłem narazid ludnośd Przebraża na ogromne niebezpieczeostwo.
A jednak mimo wszystko nie można było dopuścid do tego, aby mieszkaocy Ołyki zostali wydani na
pastwę band.

Stanisław Olszewski, szef sztabu samoobrony w Przebrażu

Już po kilku dniach przystąpiliśmy do przygotowao. Zmobilizowaliśmy dwieście pięddziesiąt furmanek,


na których mieliśmy przewieźd ludnośd Ołyki i jej dobytek. W wyprawie miało wziąd udział trzystu
najdzielniejszych partyzantów, uzbrojonych w broo maszynową. Towarzyszył nam także oddział z
Rafałówki, dowodzony przez Apolinarego Oliwę.

Wyruszyliśmy, pamiętam, trzynastego stycznia, późnym wieczorem. Pogoda była bezwietrzna, ale
mróz sięgał piętnastu stopni. Dwie przeszkody: tor kolejowy Kiwerce-Równe i szosę Łuck-Równe
przebyliśmy bez przeszkód. Na kilka dni przed wyprawą nasi ludzie powiadomili Węgrów, że właśnie
tego dnia przejeżdżad będzie tędy ludnośd cywilna, uciekająca przed bandami UPA. Węgrzy przyrzekli
nam, że nie stawią przeszkód.

Nazajutrz przed południem stanęliśmy pod zamkiem Radziwiłłów. Teren był czysty, bandy wycofały
się na pierwszą wieśd o odsieczy nadciągającej z Przebraża.

Teraz wyłoniła się nowa trudnośd: oblężeni nie chcieli nam otworzyd bram, podejrzewając, że jest to
jakiś nowy fortel upowców.

Rad nierad wysunąłem się do przodu z dwoma posłami, których obroocy wydelegowali do Przebraża.
To poskutkowało. Natychmiast odryglowano wrota i wychudli, wygłodzeni ludzie rzucili się nam
naprzeciw. Dopiero po kilkunastu minutach rozgardiaszu udało mi się przywrócid jaki taki porządek.
Poprosiłem o ciszę.

- Nie mamy ani chwili do stracenia - zacząłem wyjaśniad sytuację. - Musimy się spieszyd tak, aby przed
nocą wrócid do Przebraża. Droga wśród zasp i bezdroży jest bardzo trudna. Na załadowanie dobytku i
przygotowanie się do odjazdu dajemy wam tylko dwie godziny. Proszę się spieszyd i zabierad tylko
najpotrzebniejsze przedmioty i żywnośd.
W tym czasie oddział przebrażan rozlokował się na kraocach Ołyki. Krótkotrwała walka z niewielkim
oddziałem upowców w południowej części miasteczka miała charakter zwiadu bojem,
przeprowadzonego zresztą przez banderowców. Byłem pewny, że główne ataki na rozciągniętą
kilometrami kolumnę, maruderów i osłonę nastąpią w czasie drogi powrotnej. Tym bardziej należało
przyśpieszyd przygotowania do powrotu. Wyszedłem na ulicę. Wokół panował gwar i zamieszanie. W
pewnej chwili usłyszałem muzykę z gramofonu, rozbrzmiewającą na cały plac zamkowy. Stanęliśmy
jak wryci: z głośnika płynęły słowa naszego hymnu narodowego „Jeszcze Polska nie zginęła”.
Mężczyźni odruchowo pozdejmowali czapki z głów, kobiety głośno szlochały. Wszyscy staliśmy w
milczeniu. Z południowej części miasteczka dochodziły echa krótkich serii karabinu maszynowego i
pojedynczych strzałów.

Po zakooczeniu hymnu ludzie wrócili do przerwanych zajęd, ja zaś poszedłem w kierunku, skąd przed
chwilą płynęła melodia. Okazało się, że w czasie tego rozgardiaszu kilku naszych chłopaków z
Przebraża i Rafałówki, wśród nich Tadeusz Trusiewicz - „Pepik”, Waldemar Dudek - „Leszek” i Marian
Falkowski - „Gawron”, którzy nigdy nie opuścili żadnej wyprawy i bitwy, chodząc po opuszczonych
domostwach znaleźli gramofon z płytami. Wynieśli go na dziedziniec i puścili pierwszą z brzegu płytę.
Zrządzeniem losu był to Mazurek Dąbrowskiego.

Kiedy wracałem na swoje miejsce, dobiegł mnie czyjś podniecony głos:

- Wypędzid! Czego tu szukają? Niech idą do swoich!

Z tłumu odłączyło się dwoje ludzi - mężczyzna i nędznie odziana kobieta. Wbiegli na stopnie ganku i
uklękli przede mną. Stanąłem zaskoczony tym widokiem.

- Co to za komedia? Wstawajcie! Czego chcecie?! - krzyknąłem zdumiony.

- Panoczku, zabiery nas s soboju, nas striłci zareżut.

Byli to Ukraiocy, którzy nie ulegli naciskowi banderowców i starali się żyd spokojnie, dając do
zrozumienia, że nie solidaryzują się z poczynaniami nacjonalistycznych band.

Z poprzednich doświadczeo wiedziałem, jak często poszczególne rodziny ukraioskie popadały w


konflikt z bandami UPA. Wystarczył cieo współczucia czy gest przyjaźni wobec prześladowanych
Polaków, aby znaleźd się na czarnej liście.

Nie wdając się w szczegółowe dociekania, poleciłem wygospodarowad jedną furmankę i oddad ją do
dyspozycji rodziny ukraioskiej.

Nie udało się nam zorganizowad wymarszu w oznaczonym czasie. Zanim wszystko było gotowe do
drogi, minęła godzina czternasta.

Ruszyliśmy dopiero późnym popołudniem. Długi wąż furmanek rozciągał się na przestrzeni kilku
kilometrów. W miarę upływu czasu wydłużał się coraz bardziej. W tyle pozostawali właściciele
słabszych koni i ci, którzy nie mając furmanek, sami ciągnęli swój dobytek na wózkach i sankach.

Zapadał zmierzch. Mróz dochodził do dwudziestu stopni. W dodatku dął lodowaty wiatr i sypał
drobniutki śnieg. Zbierało się na zadymkę.
Czoło kolumny otwierał Franek Malinowski z całą kompanią. Pozostałe siły posuwały się po bokach
kolumny, osłaniając ją przed niespodziewanymi atakami. Ja, wraz z częścią oddziału, liczącą około stu
ludzi, znalazłem się na koocu kolumny.

W pobliżu niewielkiej wioski Kopcze przemówił do nas banderowski erkaem. Odległośd była jednak
tak znaczna, że nawet nie zwracaliśmy na to uwagi. Zdawaliśmy sobie sprawę, że krytycznym
miejscem będzie dla nas Armatniów i tory strzeżone przez Węgrów. Jeśli uda się przeskoczyd tę
przeszkodę, znajdziemy się już na swoim terenie.

Rzeczywiście, zbliżając się do stacji w Armatniowie, usłyszeliśmy gwałtowną strzelaninę. Mimo


danych nam przyrzeczeo Węgrzy rozpoczęli ogieo. Wprawdzie nie strzelali do nas, ale dawali nam
sygnał, że nie mają zamiaru dopuścid kogokolwiek do torów. Postanowiliśmy jednak spróbowad;
szpica kolumny wystrzeliła białe rakiety - umówiony znak. Węgrzy znowu odpowiedzieli strzałami.

Kolumna stanęła. Posuwałem się do przodu i natknąłem się na Franka. Stał na drodze i klął na czym
świat stoi.

- Pogłupieli Madziarzy, czy co do licha? Może już zapomnieli o nas? Spróbujmy się jeszcze z nimi
dogadad.

- Dogadad. Łatwo powiedzied. Podejdziemy bliżej, to poczęstują nas ołowiem!

Nie było jednak innego wyjścia. Zbliżyliśmy się do stacji. Węgrzy zorientowali się, że kolumna stanęła,
i przerwali ogieo. Kiedy znaleźliśmy się w zasięgu głosu, zacząłem krzyczed:

- To my, Przebraże! Prze-bra-że!

Odkrzyknęli nam, że w nocy nikogo nie przepuszczą. Jeśli nie chcemy narazid się na pociski, musimy
zaczekad do rana.

Do rana! Na dwudziestostopniowym mrozie do rana!

Ale co było robid? Węgrzy bali się widocznie, że napadniemy na nich. Zresztą umawialiśmy się z nimi,
że będziemy wracad wieczorem, a tu była już noc.

- Jedyna rada - powiedział Franek - to poczekad do rana na wsi.

- I ja tak myślę, ale przecież Armatniów to gniazdo nacjonalizmu!

- Trudno. Będziemy czuwad przez całą noc. Daliśmy hasło do zajmowania kwater. Wieś była duża, w
jej zabudowaniach mogli się zmieścid wszyscy rozbitkowie, ale niepokoił nas problem
bezpieczeostwa. Łatwo było przecież napaśd na uśpionych.

Ogłosiliśmy, że jeśli którykolwiek z mieszkaoców Armatniowa zechce wydalid się w nocy ze wsi,
zostanie natychmiast rozstrzelany. Ponieważ chodziło również o to, aby do wsi nie przedostał się nikt
z zewnątrz, trzystu żołnierzy obrony nie mogło przez całą noc zmrużyd oka ani na chwilę. Nie wolno
im też było przebywad w mieszkaniach. Przez kilka godzin krążyli niezmordowanie wokół wsi,
czuwając nad bezpieczeostwem ludzi, a przecież rano czekała ich dalsza droga.
Koszmarna noc wlokła się w nieskooczonośd. Kilkakrotnie wychodziłem przed dom sprawdzid, czy nic
się nie zdarzyło i czy wszyscy są na swoich posterunkach. Tej nocy moi żołnierze byli mi tak bliscy, że
gotów byłem każdego z nich przycisnąd do serca. Mieli przecież w kościach marsz do Ołyki, połowę
drogi powrotnej i tę straszną, mroźną noc spędzoną w nieustannym ruchu...

W koocu nadszedł świt. Kolumna wozów znowu stanęła na drodze.

Przed wkroczeniem na tory należało uzyskad zgodę Węgrów. Zorganizowaliśmy błyskawiczną składkę
na bimber i słoninę. Te argumenty poskutkowały natychmiast. Węgrzy przeprosili nas nawet za to
czekanie do rana. Tłumaczyli się, że nie byli pewni, czy to rzeczywiście kolumna uchodźców z Ołyki, i
bali się podstępu.

Teraz już bez przeszkód przekroczyliśmy tory, minęliśmy budynek stacji i skierowaliśmy się w stronę
Przebraża. Od celu dzieliło nas już tylko kilkanaście kilometrów.

Po godzinie marszu od czoła przygalopował łącznik.

- Panie komendancie, czoło kolumny nawiązało łącznośd ze zwiadem Przebraża!

- Dziękuję ci. To znaczy, że jesteśmy w domu...

- Tak jakby - uśmiechnął się chłopak. Mimo nie- j przespanych dwóch nocy iskrzyły mu się oczy i
płonęły zarumienione od mrozu policzki.

Wielki ciężar spadł mi z serca. Teraz już naprawdę byliśmy w domu. Naprzeciw nam wychodziły coraz
to j inne grupy zwiadu, zaniepokojone naszym nieprzewidzianym spóźnieniem. Wracaliśmy do obozu
nieludzko zmęczeni, ale szczęśliwi, że uratowaliśmy życie tylu ludziom...
Przebraże wolne
Front zbliżał się teraz z dużą szybkością. W koocu stycznia wiedzieliśmy już, że Armia Radziecka i
Wojsko Polskie przekroczyły przedwojenną granicę Polski

Wyzwolenie Przebraża stało się kwestią dni. W obliczu tych wydarzeo w obozie zaczęła narastad
atmosfera przyfrontowego niepokoju. Czy rejon Przebraża stanie się terenem większych walk, czy też
Armia Radziecka wyzwoli go z marszu? - zadawali sobie ludzie pytania.

Wieczorem 20 stycznia zjawił się u mnie inspektor AK - „Adam” i mój brat Józek.

„Adam” oznajmił mi, że częśd oddziału Przebraża ma się udad na koncentrację 27 dywizji AK.

- Zgadzam się - odpowiedziałem - ale musimy pomyśled o zgrupowanej tu ludności. Jeśli weźmiemy
częśd oddziału, może się stad coś złego.

- Słusznie, trzeba się nad tym zastanowid - odpowiedział „Adam”. - W tej chwili jest taki rozkaz
dowództwa dywizji. Wysłałem łącznika z zapytaniem, czy to konieczne.

- Natychmiast zwołuję naradę...

Na wszelki wypadek dałem Olszewskiemu polecenie wszczęcia przygotowao do wymarszu, a potem


zwołałem naradę dowódców i przedstawiłem im do rozpatrzenia rozkaz inspektoratu AK.

Jak przewidywałem, wszyscy uznali jednogłośnie, że obowiązkiem naszym jest trwad do kooca na
straży obozu. Tym samym sprawa naszego wymarszu na koncentrację stała się nieaktualna.

Tymczasem plotka o planach opuszczenia obozu przez nasz oddział zbrojny rozniosła się lotem ptaka.
Już w kilka godzin po naradzie, na której powzięliśmy decyzję, w całym obozie dało się zauważyd
niezwykłe ożywienie.

W pewnej chwili drzwi mojej kancelarii otworzyły się na całą szerokośd i ukazała się w nich wyniosła
sylwetka Ludwika Malinowskiego. Za nim tłoczyła się gromada ludzi.

Na twarzy Malinowskiego malowała się powaga. Kiedy wszyscy znaleźli się już w środku, wystąpił do
przodu i powiedział uroczyście:

- Obywatelu komendancie. W imieniu ludności Przebraża aresztuję was!

- Dlaczego? - wykrzyknąłem, ochłonąwszy ze zdumienia.

- Dlaczego? - powtórzył z ledwo hamowaną pasją. - To niby nie wiecie, dlaczego? A kto wydał rozkaz
do wymarszu? Chcecie uciekad jak tchórze? Opuszczenie Przebraża w tej sytuacji jest po prostu
zdradą!

- Bzdura! - wykrzyknąłem. - Przecież sami byliście na naradzie i słyszeliście, jaka zapadła decyzja!

- Tylko oficjalnie, dla zamydlenia oczu! Wiemy dobrze o waszym rozkazie przygotowania brygady do
wymarszu. Dokąd zamierzacie maszerowad? Na wycieczkę? Chyba nie zaprzeczycie, że wydaliście taki
rozkaz?!
- Ani myślę! To prawda, że poleciłem zrobid wstępne przygotowania kompanii do wyjścia z obozu, ale
działo się to przed naradą, kiedy nie wiedziałem jeszcze, jaka będzie decyzja całego dowództwa.

Malinowski stropił się nieco, ale obstawał przy swoim.

- Mimo wszystko nie możemy wam zaufad. Rozkaz o waszym aresztowaniu jest prawomocny. Nie
wolno wam oddalad się z pokoju aż do odwołania!

Odwrócił się i wyszedł wraz z całą świtą.

Sytuacja była trochę zabawna, ale i nieprzyjemna. Jeśli takie są nastroje w całym obozie, to sytuacja
nie wygląda najlepiej. Wyjrzałem na podwórko. Wszędzie widad było duże grupy ludzi żywo
gestykulujących, toczących gwałtowne spory.

Rad nierad musiałem zostad w kancelarii. Przez łącznika dałem rozkaz odwołania wymarszu.
Pocieszałem się, że lada chwila przybędzie do Przebraża z pobliskiej Rafałówki inżynier Tadeusz
Rykowski, którego powiadomiłem o tym, co się zdarzyło. Zjawił się rzeczywiście w niecałe dwie
godziny po moim aresztowaniu.

- Czego jak czego, ale zamachu stanu w Przebrażu nie spodziewałem się - oświadczył z uśmiechem. -
Nigdzie nie pójdziemy, wymarsz jest odwołany - poinformował zebranych.

Sprawa „zdrady” dowództwa przycichła. Do Zasmyków odszedł tylko oddział „Bomby”.

Pod koniec stycznia front był już tak blisko, że słyszeliśmy po nocach dalekie wybuchy bomb i
monotonny huk artylerii.

W tych właśnie dniach przybył goniec od „Maksa”, który proponował mi spotkanie w Rafałówce, w
mieszkaniu Oliwy. Natychmiast pchnąłem łącznika do Kiwerc, do inżyniera Rykowskiego, bo chciałem,
żeby i on uczestniczył w tym spotkaniu.

Do Rafałówki pojechało nas pięciu: obydwaj moi zastępcy, Ludwik Malinowski, Tadeusz Rykowski i ja.
U „Maksa” zastaliśmy jeszcze kilku jakichś oficerów.

Po krótkiej pogawędce „Maks” przedstawił nam cel spotkania.

- Za kilka dni przez nasze tereny przejdzie ofensywa radziecka - powiedział. Czekaliśmy na ten
moment przez kilka lat. Dla nas, walczących na tyłach wroga, zbliża się poważna chwila. Musimy na
naszym terenie tak przywitad Niemców, żeby nie chciało im się pozostawad tu zbyt długo.
Oczywiście, w miarę naszych sił. Nie możemy przecież porywad się na otwartą walkę. Lada chwila
spodziewam się otrzymad z dowództwa partyzanckiego rozkaz zablokowania toru kolejowego
Kiwerce-Równe i szosy Równe-Łuck. Niemcy prawdopodobnie będą się wycofywad prawie wyłącznie
tą szosą i tym szlakiem kolejowym. Naszym wspólnym zadaniem jest utrudnid im rejteradę. Zarówno
szosa, jak i tor kolejowy przebiegają przez lasy kotowsko-radziwiłłowskie, będące pod kontrolą
partyzantów. To byd może nasza ostatnia akcja dywersyjna, i niezbędna jest wasza pomoc. Trzeba
przecież opanowad kawał terenu, co najmniej od Armatniowa do Ołyki, a mamy do tego zbyt mało
ludzi. Pytam was więc: czy zgadzacie się na tę wspólną akcję?

Sprawa była oczywista. Po krótkiej naradzie, która miała charakter raczej formalny niż merytoryczny,
mieliśmy gotową odpowiedź.
- Nie ma mowy, żeby w takiej akcji mogło zabraknąd naszych chłopców! Możecie liczyd na cały
batalion z pełnym uzbrojeniem. Ustalmy tylko termin...

- Otóż to - przerwał mi „Maks”. - W tej chwili byłoby to trudne. Wszystko przecież będzie zależało od
rozwoju sytuacji na froncie i powinno byd zsynchronizowane z dokładnością niemal do jednej
godziny. Nie możemy przecież okupowad torów całymi dniami. Musi Jo byd krótkie uderzenie w
najbardziej gorącym dla Niemców momencie. Dlatego trzeba na razie czekad na rozkazy dowództwa
partyzanckiego. Bądźcie jednak w pogotowiu..Wydaje mi się, że jest to sprawa co najwyżej tygodnia...
Po zakooczeniu narady „Maks” podszedł do mnie.

- I jeszcze jedna prośba, Heniek - ujął mnie pod ramię - pożycz mi na dzieo lub dwa ze czterdziestu
partyzantów. Mam jedną sprawkę w okolicach Cumania... przydałoby się trochę więcej chłopaków...

- Załatwione, powiedz tylko, gdzie mają się stawid.

- Jutro rano przyślesz ich tutaj, a my przenocujemy w Rafałówce i odpoczniemy przed wyprawą.

Rozwój wydarzeo na froncie pokrzyżował plany ataku na tory. Wypadki potoczyły się z ogromną
szybkością, a z „Maksem” spotkałem się dopiero po kilku dniach, ale już po drugiej stronie frontu.

Ludwik Malinowski, cywilny komendant Przebraża. Położył olbrzymie zasługi w organizowaniu życia w Przebrażu i
ochranianiu mienia uciekinierów z wołyoskich wsi

28 stycznia otrzymałem wiadomośd z inspektoratu AK z Łucka, zalecającą wzmożoną czujnośd w


obliczu nadciągającej fali wojsk niemieckich. Zdecydowaliśmy, że jeśli w rejon Przebraża będą
napływad większe siły niemieckie i zaczną szykowad się do stawiania oporu, ruszymy całym obozem
na wschód, gdzie roztaczały się potężne lasy opanowane przez partyzantów. Jeśli zostaniemy
zaskoczeni przez jakieś niniejsze oddziałki-niedobitki, zwiążemy je w walce, a ludnośd w tym czasie
będziemy ewakuowad na wschód.

W duchu liczyliśmy na to, że Przebraże, położone z dala od głównych dróg, nie będzie terenem
większych stard. Nawałnica, naszym zdaniem, powinna przejśd bardziej na południe i bez większych
oporów przewalid się dalej.
Tymczasem od Kiwerc nadeszła kompania Wehrmachtu i okopała się we wsi Jezioro, wystawiając lufy
ciężkiej broni maszynowej w kierunku Przebraża. Kiedy mieszkaocy Jeziora donieśli nam o tym,
zaczęliśmy przygotowywad się do otwartej walki.

Poleciłem Żytkiewiczowi, znającemu język niemiecki, aby udał się w kierunku Jeziora i spróbował
zorientowad się w zamiarach Niemców wobec Przebraża. Wszystkie kompanie były już gotowe do
walki. Czekaliśmy tylko na powrót Żytkiewicza.

Mój zastępca przyniósł pocieszające wieści: dowódcą kompanii był młody leutnant, który czuje się
tutaj bardzo niepewnie. Obawia się i partyzantów, i regularnych oddziałów Armii Radzieckiej.
Zadaniem kompanii jest obrona Kiwerc od północy i blokowanie drogi Łuck-Kołki.

Mimo to nie przerywaliśmy obserwacji i robiliśmy przygotowania do obrony. Czwarta kompania


posunęła się do przodu i ukryła się w pobliżu gajówki Zimnego. Stamtąd dzielił ją od Jeziora tylko
jeden kilometr, z dobrym. podejściem przez bagna i zarośla.

Franek Żytkiewicz stanął z jedną kompanią przy drodze Kiwerce-Jezioro i przygotowywał się do
spalenia mostu na Konopelce w okolicy Siekierzyc.

W samym obozie także nie próżnowano. Ponieważ najgroźniejsze były dla nas czołgi, poleciliśmy
ludziom rozlad do butelek benzynę z beczek i zaopatrzyd je w pakuły, knoty i tym podobne
„zapalniki”. Na wieśd o zbliżaniu się czołgów, ludzie „uzbrojeni” w butelki mieli wysunąd się na drogę
Kiwerce-Jezioro i spoza drzew obrzucad nimi stalowe cielska.

Wśród takich przygotowao upłynęły nam dwa następne dni, pełne nerwowego napięcia i oczekiwania
na najgorsze. W tym czasie partyzanci czuwali nieustannie - obóz otoczony był wzmocnionym
pierścieniem patroli, wart i czujek.

Rano 30 stycznia 1944 roku otrzymałem meldunek od Franka Żytkiewicza, że kompania Wehrmachtu
wycofała się w nocy w kierunku Kiwerc.

W dwie godziny później zdyszany łącznik z drugiej kompanii doniósł mi o pojawieniu się w okolicy
kilkunastu jeźdźców. Dosyd długo obserwowali okolicę i odjechali w stronę Trościaoca. Inny
zwiadowca donosił, że patrol czwartej kompanii dostrzegł jakiś spory oddział w Hermanówce.

Nie czekając na dalsze meldunki dosiadłem konia i pojechałem w stronę Hermanówki.

Nie zdążyłem dojechad do wsi, gdy spoza zakrętu wyszedł duży oddział - może dwie kompanie -
maszerując w zwartym szyku. Przyjrzałem się bliżej ubiorom i serce zadrżało mi z radości: byli to
żołnierze radzieccy !

Podjechałem do czoła kolumny.

- Wy krasnoarmiejcy? - Zwróciłem się do dowódcy.

- Da. Eto Krasna ja Armia. A ty kto?

- Polskij partizan.

- Choroszo. Pieriewodczikow na Kiwierce imiejesz?


Wraz z oddziałem udałem się do Rafałówki, gdzie w porozumieniu ź Oliwą przydzieliłem do
radzieckiego oddziału trzech przewodników. Natychmiast wyruszyli w dalszą drogę.

Jak się później dowiedziałem, był to pierwszy oddział, jaki zaatakował Kiwerce. Obeszli miasto lasami i
wyszli na drogę prowadzącą do Łucka. Tu zrobili zasadzkę na wycofujący się garnizon niemiecki, który
został doszczętnie rozbity.

Tego samego dnia został zdobyty Łuck i okolice aż po rzekę Styr. W ciągu kilkudziesięciu godzin
Przebraże i najbliższe rejony powiatu łuckiego znalazły się na terenie wyzwolonym.

Do obozu wkroczyły oddziały radzieckie. Wobec przedstawicieli władzy i wojska zdawaliśmy i


rejestrowaliśmy broo. Ze zdemobilizowanej samoobrony Przebraża powołano tymczasowy tak zwany
istriebitielnyj bataljon, odpowiednik ORMO.

Mimo zajęcia tych terenów przez regularne oddziały Armii Radzieckiej i później Wojska Polskiego,
bandy nie złożyły jeszcze broni i stanowiły poważną siłę. Ten właśnie kilkudziesięcioosobowy oddział
miał bronid mieszkaoców Przebraża przed jakimiś wypadami pomniejszych grup banderowskich.

Ludnośd nadal przebywała w obozie. Wsie były spalone - nie było dokąd wracad.

Wielu żołnierzy z obrony Przebraża natychmiast zgłosiło się do Wojska Polskiego.

Po porozumieniu się z Rykowskim obaj wyruszyliśmy do Równego w poszukiwaniu przedstawicieli


Związku Patriotów Polskich. Po dłuższych poszukiwaniach odnaleźliśmy ich. Jerzy Putrament przyjął
nas bardzo serdecznie.

- Znam panów z opowiadao „Maksa” - przerwał nam, gdy tylko wymieniliśmy swoje nazwiska.

- To pan zna „Maksa”? - zdziwił się Rykowski.

Jest w Równem, właśnie wybieramy się do niego.

W gmachu szkoły obok parku Lubomirskiego nastąpiło nasze pierwsze na wolnej ziemi spotkanie z
„Maksem”. Towarzyszył mu major Borkowicz.

- Zjawiliście się w samą porę - ucieszył się „Maks”. - Właśnie zapadła decyzja o utworzeniu
partyzanckiej brygady pod nazwą „Grunwald”. Będziecie mi tu bardzo potrzebni, bo ja wyjeżdżam na
tydzieo do Kijowa.

Zostaliśmy natychmiast wciągnięci w wir prac związanych z organizowaniem nowego oddziału.


Rykowski wyjechał do Kiwerc werbowad nowych ludzi, „Maks” odleciał samolotem do Kijowa dla
uzgodnienia z Polskim Sztabem Partyzanckim szczegółów dotyczących nowego oddziału.

Prowadziliśmy więc razem z porucznikiem Walczakiem nabór kandydatów do powstającego oddziału.


Ochotników mieliśmy bardzo dużo. Do brygady „Grunwald” przeszło kilkuset partyzantów Przebraża,
którzy w Równem oczekiwali na przydział do jednostek Wojska Polskiego. Kiedy „Maks” wrócił z
Kijowa, było już w czym wybierad - mieliśmy około pięciuset ludzi. Po otrzymaniu broni i
umundurowania wyruszyliśmy do Przebraża, aby tam uzupełnid stan osobowy i rozpocząd
przygotowania do czekających nas zadao.
Dla wielu byłych partyzantów Przebraża rozpoczynał się nowy etap walk w szeregach brygady
„Grunwald”.
Inne ośrodki samoobrony na Wołyniu
Oprócz Przebraża istniało na Wołyniu wiele innych ośrodków samoobrony. Stałe napady band UPA i
rzezie ludności polskiej zmusiły miejscowe dowództwo AK do zajęcia się przede wszystkim
problemem samoobrony.

W drugiej połowie 1942 roku ożywioną działalnośd w tym kierunku rozwinęło trzech oficerów AK:
Leopold Swikla, ps. „Adam”, jego zastępca Jerzy Aleksandrowicz, ps. „Czyżyk”, oraz szef do spraw
dywersji Wacław Kopisto, ps. „Kra”. Już po kilku miesiącach akowska działalnośd konspiracyjna na
rzecz walki z okupantem została poważnie zakłócona koniecznością niesienia pomocy bezbronnej
ludności polskiej. Wobec tego, że UPA rozpoczynała właśnie potężną ofensywę, niemal cały wysiłek
inspektoratu łuckiego, działającego pod kryptonimem „Osnowa”, skoncentrował się na wspieraniu
powstających ośrodków samoobrony. Inspektorat obejmował następujące powiaty: łucki,
horochowski i włodzimierski. Tworzył też cztery obwody konspiracji: Łuck, Kiwerce, Bielin i
Horochów. Pod jego opieką i wpływem znalazło się około 70 tysięcy ludności, skupionej w kilkunastu
mniejszych lub większych ośrodkach samoobrony. Struktura organizacyjna poszczególnych ośrodków
była różna. Przeważnie jednak zasadnicze siły obronne tworzyli w nich uzbrojeni mieszkaocy dawnej
wsi, którzy nie zawsze byli członkami organizacji konspiracyjnej. Posiadając broo pełnili oni nocne
warty, mieli przydzielone odcinki samoobrony, lecz nie byli skoszarowani.

Struktura samoobrony w Przebrażu wyglądała nieco inaczej. Proces krystalizacji sił Przebraża
zmierzał, nie bez trudu zresztą, w kierunku utworzenia samodzielnej, skoszarowanej siły obronnej,
rządzącej się według zasad regularnego wojska.

Jako najliczniejsze skupisko ludności polskiej, zbiegłej przed napadami, Przebraże musiało dokonad
ściślejszego rozgraniczenia wewnętrznej władzy na cywilną i wojskową, co w mniejszych ośrodkach
nie było przeprowadzone do kooca ich istnienia. Władzę cywilną sprawował w Przebrażu komendant
Ludwik Malinowski.

Z początkiem stycznia 1944 roku z kiwereckiego obwodu „Łąka” Tadeusz Rykowski, ps. „Siekacz”,
zorganizował w Berezowym Grodzie oddział w sile 60 ludzi. Znalazło się w nim wielu młodych,
zdolnych chłopców, którzy po oswobodzeniu tamtych terenów wstąpili do wojska i walczyli aż do
zakooczenia wojny, zdobywając wysokie odznaczenia i stopnie oficerskie.

Najwyższą rangę i efekty w walkach z bandami UPA uzyskała, poza Przebrażem, samoobrona w
Rożyszczach. Pierwsze próby konspiracji podjęto tam już w 1941 roku, kiedy to w koocu czerwca
Makary Kawecki, ps. „Marcin”, utworzył kilkuosobową sekcję, mającą na celu zbieranie i
zabezpieczenie broni i amunicji znalezionej na pobojowiskach frontowych.

Właściwe prace konspiracyjne w Rożyszczach zainicjował z początkiem 1942 roku miejscowy


nauczyciel Jan Garczyoski, ps. „Gryf” - „Lama”, który mając za sobą dywizyjną szkołę podchorążych,
zdołał zorganizowad spory oddział pod kryptonimem „Koło”. Oddział ten wszedł w skład obwodu
„Łąka” w Kiwercach, dowodzonego przez Pieniążka, ps. „Wasyl” - „Szpada”, i Tadeusza Rykowskiego,
a podlegającego z kolei inspektorowi AK „Osnowa” w Łucku. Tak zorganizowana placówka w
Rożyszczach szykowała się do walki zbrojnej przeciwko hitlerowcom, a jednocześnie intensywnie
rozszerzała sied konspiracyjną na okoliczne wsie. Sprzyjała temu praca „Lamy” w punkcie skupu
zboża, dzięki której mógł on utrzymywad bezpośrednie kontakty z rolnikami, dostarczającymi
kontyngent. Rozmowy z nimi, sondaże umożliwiły zaprzysiężenie przyszłych dowódców placówek
wiejskich. Powstają pierwsze, nieliczne jeszcze, placówki w Elżbietynie pod dowództwem Stanisława
Cichusa, ps. „Dąb”, jednego z najdzielniejszych dowódców, w Sitarówce pod dowództwem
Engelgarta, ps. „Sosna”, w Walerianówce pod dowództwem M. Głowackiego, w Słobodarce pod
dowództwem S. Taoskiego, ps. „Beton”, w Perespie pod dowództwem Nowakowskiego, ps. „Lech”, w
Kopaczówce pod dowództwem A. Wilczewskiego, ps. „Tygrys”, a potem Gałeckiego, ps. „Wicher”.
Jednostki te stanowiły ośrodki podległe organizacyjnie dowództwu „Koła” w Rożyszczach.

Rozwój organizacji uzależniony był od wyników osiąganych w usprawnianiu łączności, zdobywaniu


informacji o zamierzeniach wroga, prowadzeniu szkolenia wojskowego i konspiracyjnego, rozwijaniu
propagandy i kolportażu, prasy podziemnej. Realizacja tych założeo wymagała wzmocnienia odcinka,
toteż „Gryf” - „Lama” w drugiej połowie 1942 r. powołał w skład dowództwa Józefa Rusina, ps.
„Mazur”, na stanowisko oficera informacji, Janinę Taoską, ps. „Szarotka”, na dowódcę kobiecej służby
łączności (przy współpracy N. Krajewskiej), oraz M. Kaweckiego; ps. „Marcin”, na adiutanta dowódcy.
W skład dowództwa odcinka wszedł również z początkiem drugiego półrocza 1943 roku Alojzy Krupa,
ps. „Kajak”, jako oficer uzbrojenia, oraz Józef Czubryt, ps. „Józia”, jako oficer łącznikowy.

W mieszkaniu „Szarotki”, w tak zwanej organistówce, odbywały się narady i odprawy.

Z chwilą powiększenia się składu dowództwa odcinka następuje wszechstronny rozwój jego
działalności. Powstają nowe placówki wiejskie w Retówce, Katarynówce, Czebeniach, Tarnowoli,
Dymitrówce, Marianówce, Krzemieocu, Francuzach i innych miejscowościach w obrębie gminy
Rożyszcze. Zwiększa się liczba członków organizacji, sprawniej przebiega szkolenie, do którego zostali
włączeni podoficerowie: Krzywaniak, M. Gąsior, Wardach i inni. Polepsza się stan uzbrojenia
poszczególnych placówek, usprawnia łącznośd.

Józef Rusin tworzy sied punktów informacji i skrzynek przekaźnikowych. Przejawia w tym dużą
aktywnośd, gdyż pracując na kolei w Perespie ma możnośd poruszania się na szlakach kolejowych,
gdzie zbiera dane o ruchach wojsk wroga, rodzaju przewożonych ładunków i stosunkach panujących
na kolei. Dodatkowym atutem jest jego dobra znajomośd języka niemieckiego i funkcja instruktora
ruchu kolejowego. Uzyskane informacje przekazuje do obwodu „Łąka” w Kiwercach na ręce inżyniera
Rykowskiego. Później wykorzystywane one były przez dowództwo AK.

Zakres działalności ogniw informacyjnych sięgał daleko poza rejon gminy Rożyszcze, obejmując nawet
niektóre wsie gminy Szczurzyn czy Wielick. Okazało się to niezwykle ważne w okresie napadów band
UPA.

Taoska - „Szarotka” także poszerzyła sied łączności przez zaangażowanie do pracy konspiracyjnej
łączniczek: Lidii Krajewskiej, Jadwigi Michałowskiej, Janiny Bielskiej i innych.

W tym okresie główną troską dowództwa odcinka było uzupełnianie uzbrojenia placówek, stan
uzbrojenia był bowiem ciągle niewystarczający.. Rożyszcze otrzymały wprawdzie z obwodu „Łąka”
zasiłek pieniężny na zakup broni, lecz najbardziej ponętnym środkiem wymiany była wówczas
żywnośd i samogon. Broo napływała z różnych źródeł - kupowano ją od skorumpowanych Węgrów i
Niemców, wyciągano z kryjówek przechowywaną od września 1939 roku, zdobywano w walkach z
bandami. Sprowadzano także broo z Generalnej Guberni za pośrednictwem kolejarzy. Przykładem
tego była spora dostawa granatów „filipinek”, zorganizowana przez Alojzego Krupę przy pomocy
Traczuka, Wieczorka i innych.
Zdzisław Dyja, ps. „Zych”, pracujący w Perespie jako dróżnik, zabrał z magazynu w Łucku - pod
pozorem wydobyto kilkanaście karabinów i dwa erkaemy ze 20 karabinów i spory zapas amunicji. W
Rożyszczach wydobyto kilkanaście karabinów i dwa erkaemy ze Styru. Pewną ilośd karabinów
przekazał Sajkowski z Rożyszcz, który przechowywał je przez wiele miesięcy w stacji pomp.

Początkowo zadanie odcinków polegało na przygotowywaniu się do walki z okupantem i szerzeniu


dywersji na tyłach wojsk niemieckich. Pojawienie się nowego wroga, jakim były nacjonalistyczne
bandy ukraioskie, sprawiło, że cała uwaga i działalnośd organizacyjna musiały się skupid na obronie
polskich wsi przed napadami band.

W kwietniu 1943 roku nastąpił napad na Słobodarkę, w czasie którego zamordowano cztery osoby, a
wśród nich brata „Betona” - Taoskiego. Wieś była prawie bezbronna, dysponowała tylko jednym
pistoletem i dwoma karabinami, otrzymanymi od Władysława Sobolewskiego, administratora
majątku w Sokólu. Odtąd nie było tygodnia, aby do Rożyszcz nie docierały wiadomości o masowym
mordowaniu Polaków w powiecie kostopolskim, dubieoskim, równieoskim czy w najbliższych
okolicach.

J. Cichus, ps. „Orzeł”, wystąpił wówczas z inicjatywą nawiązania kontaktów z wioskami ukraioskimi z
rejonu Zastyrza i zawarcia porozumienia wykluczającego dalsze napaści. Rozmowy takie
przeprowadzono z delegacjami wiosek Swozy, Wołodkowszczyzna, Topólno i Tarnowola,
zamieszkanymi w połowie przez Polaków i w połowie przez Ukraioców. Nacjonaliści ze Swozy nie
dotrzymali umowy. 6 czerwca 1943 roku napadli na Katarynówkę i Olganówkę, spalili 25 zagród i
zamordowali 27 osób. Napad był całkowitym zaskoczeniem, gdyż przeprowadzono go o świcie, w
momencie gdy warty nocne zeszły już z posterunków. Pomoc z Elżbietyna przybyła za późno dla
mieszkaoców Katarynówki, lecz pokrzyżowała plan napadu na Sitarówkę. W grupie, która wyruszyła
na odsiecz, wyróżnili się: Nieśpiałowski, Maciążek, Habrych, Zaborny, Wardach, Gaweł, Matyjaszek,
Dybiec i inni.

Wydarzenia te zelektryzowały mieszkaoców całej gminy. Placówki rozrastały się w szybkim tempie,
hasłem dnia stało się zdobywanie broni. Do akcji samoobrony stają wszyscy mężczyźni.

W okresie gorączkowej reorganizacji i tworzenia nowych placówek samoobrony następuje


rozluźnienie dyscypliny konspiracyjnej. W wyniku tego J. Garczyoski, „Gryf” - „Lama”, zostaje
aresztowany przez żandarmerię hitlerowską pod zarzutem przynależności do AK. Następuje szereg
rewizji nocnych w jego mieszkaniu i seria przesłuchao przez szefa SD, zwanego „Zygfrydem”. Na
szczęście nie dały one żadnych rezultatów i po tygodniu „Zygfryd”, nie bez wahania, decyduje się
zwolnid aresztowanego.

Tymczasem bandy UPA nie próżnują. 27 czerwca 1943 roku dokonują napadu na Wasylówkę.
Spotykają się jednak ze znacznym oporem obrooców, którzy kładą trupem pięciu bandytów.
Całkowitym niepowodzeniem kooczy się napad na Retówkę, gdzie nacjonaliści stracili trzech zabitych,
a dwóch dostało się do niewoli. Retowczanie zdobyli wówczas dwa automaty, kilka karabinów i
materiały wybuchowe. Sukces swój wieś zawdzięczała dobrze usytuowanym schronom,
wyposażonym w broo maszynową. W walkach wyróżnił się „Orzeł”, jeden z najdzielniejszych
partyzantów pododdziału samoobrony. Sekundowali mu dzielnie: Maciążek, ps. „Kajetan”,
Nieśpiałowski, Krzywaniak, Szot, Adamowicz, Ruzik, Kawiak, Oleszko, Walczak, Zaborny, Habrych i
kilku innych.
Pododdział „Orła”, oddalony od Przebraża o niecałe 15 kilometrów, miał za zadanie utrzymywad
łącznośd z Przebrażem i na zasadzie wzajemności udzielad pomocy. Łącznośd z nami utrzymywał także
komendant Sitarówki Engelgart. W czasie dwóch najgroźniejszych napadów na Przebraże pospieszyły
nam na pomoc Elżbietyn i. Wasylówka. W drodze dołączyły do nich załogi z Wełnianki, Sitarówki,
Kopaczówki i Rożyszcz - razem około 150 ludzi. Chod odsiecz nie zdążyła przybyd na czas, gdyż.
napotkała silny opór band koło Czołnicy, to jednak wzięła jeszcze udział w pościgu za bandami i
patrolowaniu terenu w rejonie Wadowicz, Łukowa, Nieźwiru, Czetwertni i Słowatycz.

Nie bez znaczenia był fakt, że koło Czetwertni związała znaczne siły band okrążających Przebraże.
Niezależnie od tej pomocy pododdział „Orła” oczyszczał i patrolował groźny zarówno dla nas, jak i dla
Rożyszcz rejon Budiaczowa, Suska i Słowatycz.

„Orzeł” udzielał również pomocy partyzantom radzieckim z grupy kapitana Kowalenki, przebywającej
w pobliżu Wasylówki. Była to pomoc w postaci dostarczania kwater, żywności i informacji
terenowych. Wiadomośd o pobycie Rosjan dotarła jakąś drogą do Niemców stacjonujących w
Rożyszczach. Obława okazała się na szczęście bezskuteczna, ponieważ Cichus zdążył ostrzec
Kowalenkę. W czasie obławy zginął Kazanowski, a Cichus i Maciążek zostali aresztowani pod zarzutem
udzielania pomocy partyzantom radzieckim. I oni, podobnie jak „Lama”-”Gryf”, zostali zwolnieni na
skutek sprytnej i twardej obrony, chod niemało przeszli w śledztwie.

Wielkie niebezpieczeostwo ze. strony band zagrażało Słobodarce, bronionej przez grupę „Betona”, a
współpracującej z Czebeniami po drugiej stronie Styru. W Czebeniach również istniała placówka
obrony, kierowana przez Gąsiora, Regułę, Kozłowskiego i Myszakowskiego. Słobodarka stanowiła
tamę na drodze zarażonych nacjonalizmem wiosek ukraioskich: Zabary, Kopcza i Duszcz. Stacjonujący
w pobliżu oddział partyzantów radzieckich pod dowództwem Rybałki wyraźnie studził zapały
nacjonalistów. Poza „Betonem” utrzymywali z Rybałką kontakt: J. Gajewski, R. Rembecki, I.
Szulakowski, A. Mareszko, L. Pędzioł. Wiele wówczas mieliśmy przykładów owocnej współpracy
polsko-radzieckiej. W październiku 1943 roku partyzanci radzieccy wzięli udział w odpieraniu ataku
band UPA od strony Pożarek, Duszcz i Janówki. Dzięki nim upowcy ponieśli duże straty, zwłaszcza w
czasie przeprawy przez kanał koło Janówki. W listopadzie żołnierze placówki razem z partyzantami
radzieckimi zakładali miny na torach pomiędzy Perespą a Rożyszczami. Poza tym grupa „Betona”
pośredniczyła w utrzymywaniu łączności pomiędzy Rybałką a zgrupowaniami radzieckimi z dalszych
rejonów.

W październiku 1943 roku przebywał w Słobodarce łącznik z Maniewicz o nazwisku Garczenko,


zdążający do Horochowa. Z jego pobytem tutaj wiąże się dośd ciekawe wydarzenie. Garczenko był
inwalidą bez obu nóg. Jechał furmanką, na której wiózł barana. Warty placówki, nie znając jeszcze
Garczenki, starannie przeszukały furmankę, lecz nic nie znalazły. Dopiero nazajutrz on sam ze
śmiechem ujawnił miejsce przechowywania dokumentów i pieniędzy. W furmance znajdowały się
podwójne deski i ukryte schowki.

Obecnośd partyzantów radzieckich dodawała otuchy ludności okolicznych wsi. Dzięki temu
zdobywała się ona nawet na atakowanie mniejszych grup bandyckich. Jesienią 1943 roku patrole
Słobodarki zauważyły, że od strony Janówki zbliża się oddział UPA. Żołnierze samoobrony przywitali
go ogniem i wycofali się w stronę wsi Zabary. Upowcy posłali za nimi grad pocisków zapalających.
Efekt był taki, że kilkanaście zabudowao tej ukraioskiej wioski stanęło w płomieniach. Ukraioscy
nacjonaliści nie zorientowali się, że patrole minęły wieś, i popełnili następną omyłkę. Otworzyli
mianowicie siarczysty ogieo do mieszkaoców Zabar i zabili wielu Ukraioców.

W styczniu 1944 roku ludzie z placówki w Słobodarce, a przede wszystkim Szulakowski, Kozłowski i
Baranowski, współpracowali z partyzantami radzieckimi, przebywającymi wówczas w Wiszenkach.
Wśród partyzantów znajdowali się dobrzy znajomi „Betona” - Kowalenko i Rybałka.

Niezwykle denerwującą sytuację przeżyła Słobodarka na przełomie roku 1943 i 1944, kiedy to
jednocześnie pojawiły się tam kompanie niemieckie i węgierskie oraz oddział „Bomby”. Zarówno
mieszkaocy Słobodarki, jak i partyzanci „Bomby” musieli wykazad sporo zimnej krwi, aby nie dopuścid
w tym kotle do jakiejś zgubnej konfrontacji. Na domiar złego oddział j „Bomby” zostawił we wsi
dwunastu partyzantów chorych na tyfus, których trzeba było przewieźd do szpitala w Rożyszczach i
zostawid pod opieką felczera Siemaszki.

W lutym Słobodarka przyjęła 36 rodzin z Perespy. Wycofujące się z Perespy i jej okolic oddziały
niemieckie paliły i niszczyły wszystko, co spotkały na drodze. Zginęło wówczas i odniosło rany wiele
ludzi. Pozostali mieszkaocy Perespy uciekali w popłochu, jak najdalej omijając szosy. Częśd z nich
znalazła się w rejonie Koniakowa, częśd zaś - w pobliżu Pożarek. Ponieważ groziło im tu
niebezpieczeostwo ze strony band UPA, „Beton” skierował w stronę Pożarek siedmiu uzbrojonych
partyzantów, a następnie podwody dla uciekinierów.

Wkrótce w Słobodarce pojawiły się trudności z wyżywieniem rozbitków. Podjęto więc kilka
niebezpiecznych wypadów po mąkę do młyna w Perespie. Patronował tym akcjom Jan Plackowski.
Podczas jednej z nich został otoczony i schwytany przez grupę upowców Jan Fabrycki. Katowany w
wymyślny sposób nie zdradził się, że jest Polakiem. Wreszcie, dzięki doskonałej znajomości języka
ukraioskiego, przekonał bandę o swoim rzekomo ukraioskim pochodzeniu.

Drugi wypad po mąkę również omal nie skooczył się tragicznie, tym razem dla „Betona” i Kolendy.
Zostali obydwaj otoczeni i ujęci przez upowców. Kiedy prowadzono ich do sotnika, wykorzystali
moment nieuwagi eskorty i rzucili się do ucieczki. Pościg za nimi powstrzymała placówka w Kirylusze,
którą dowodził Chołostowski.

Zanim doszło do rozproszenia ludności Perespy, miejscowośd ta stanowiła dośd silną placówkę i długo
broniła się przed napadami band. Prace konspiracyjne w ramach AK rozpoczęły się tam już przy koocu
1942 roku, gdyż Perespa, dośd ważny ośrodek gospodarczy, położona była w sąsiedztwie linii
kolejowej Kowel- Równe-Zdołbunów oraz szosy Kowel-Łuck.

Placówką samoobrony w Perespie dowodził H. Nowakowski, ps. „Lech”, a jego najbliższymi


współpracownikami byli między innymi: Dyja - „Zych”, Lubieoski, Dobrowolski, Bandura, Plackowski,
Rusin - „Mazur” i ksiądz Kranowski.

Grupę bojową stanowiło piętnastu ludzi dysponujących bronią automatyczną i karabinami typu
„Mauser”. Poza swoimi normalnymi zadaniami placówka samoobrony przygotowywała tajne
przejścia dla radzieckich , i polskich partyzantów oraz przeprawy przez Stochód. j Rezultatem
przeprowadzonych w związku z tym penetracji terenu było odkrycie bunkrów, jeszcze z czasu
pierwszej wojny światowej, służących później jako punkty kontaktowe i bezpieczne schronienia dla
partyzantów.
Perespa, jako najdalej na zachód wysunięta placówka „Koła”, dostarczyła wiele istotnych informacji o
Niemcach z rejonu Kowla oraz band UPA z terenu Szczurzyna i takich wiosek, jak Trysteo, Wiczynie,
Horodynie, Ulaniki, Iwanczyce, Serchów. Poza tym wieś przeprowadzała dywersje kolejowe, które
polegały na opóźnianiu transportów hitlerowskich idących na zachód, zatrzymywaniu pociągów pod
różnymi pozorami, dzięki współpracy z kolejarzami z Kowla i Łucka, niszczeniu wagonów za pomocą
min magnetycznych, tak zwanych żabek. Rolę kierowniczą w tych akcjach odgrywali Rusin i
Nowakowski. Nowakowski został później aresztowany przez Niemców w czasie intensywnego
śledztwa, jakie prowadzili po wysadzeniu w pobliżu Perespy pociągu z transportem wojska.

W lipcu 1943 roku Rusin i Skolimowski podpalili dwa wagony w składzie niemieckiego transportu. W
miesiąc później dwie sprytnie założone „żabki” spowodowały spłonięcie dwóch cystern z benzyną,
płomienie przerzuciły się na dalsze wagony. Śledztwo wykazało, że... zapaliły się przegrzane osie. Był
to stały w takich wypadkach wykręt, stosowany przez kolejarzy, dośd trudny zresztą do
zdemaskowania, gdyż na skutek wybuchów cystern i morza płomieni wagony zwykle zamieniały się w
kłębowisko żelaza. Trzeba przyznad, że Niemcy z ochrony kolei okazywali pod tym względem
wyjątkową naiwnośd. W listopadzie 1943 roku stwierdzili wreszcie ponad wszelką wątpliwośd, że
któryś z kolei wybuch spowodowała mina magnetyczna, lecz tym razem podejrzewano już o to
partyzantów radzieckich. Hitlerowcy bowiem już od dawna byli przekonani, że wszystko zło
spotykające ich na tyłach frontu jest dziełem znienawidzonych radzieckich partyzantów. Od lata 1943
roku akcje dywersyjne placówki stawały się coraz rzadsze. Skoncentrowano się wówczas na obronie
przed napadami band UPA.

Innym pododdziałem „Koła” była Kopaczówka ze Starą i Nową Aleksandrówką, Krzemieocem,


Bejnarówką i Francuzami. Wszystkie wsie utrzymywały ze sobą ścisły kontakt. Utrzymywano też
kontakt z Rożyszczami. Bandy usiłowały wprawdzie dokonad kilkakrotnie napadu na Krzemieniec, lecz
zawsze napotykały zdecydowany opór placówki.

Kopaczówka przygarniała ludnośd zbiegłą z gminy Szczurzyn, a więc z Ulanik, Dorosina i Kisielina.
Oddalona tylko o sześd kilometrów od Rożyszcz, miała dobrze wyposażony w broo automatyczną
pododdział; Wieś poniosła straty dopiero w styczniu 1944 roku. Wówczas to mieszkaocy Kopaczówki
wyruszyli do Ulanik po zwłoki sześciu ludzi spalonych przez miejscowych nacjonalistów. Po drodze
natknęli się na silny oddział UPA, który ostrzelał ich z broni maszynowej. Wywiązała się długa i zacięta
walka. Na pomoc walczącym pospieszyły placówki z Krzemieoca, Francuzów i Rożyszcz, lecz i one
okazały się zbyt słabe. Dopiero pomoc Węgrów z Rożyszcz przeważyła zwycięstwo na stronę Polaków.
Zginął wówczas dowódca Kopaczówki Adam Wilczewski, ps. „Tygrys”.

Ostatnie straty mieszkaoców gminy Rożyszcze miały miejsce w lipcu. W Mirosławcach upowcy
zamordowali kilka osób i spalili częśd wsi. Działo się to pod okiem Niemców stacjonujących w
pobliskiej Perespie, którzy uniemożliwili wypad obrony tej miejscowości.

Po skonsolidowaniu placówek gminy Rożyszcze rejon ten zaczął sięgad swoimi wpływami na inne
tereny i udzielad pomocy dalszym placówkom. Jednym z ośrodków ruchu nacjonalistycznego był Susk,
położony na północny wschód od pododdziału „Orła”. Mieszkaocy tej sporej wsi mieli kontakty z
nacjonalistami Słowatycz i Chopniowa. W lipcu 1943 roku dowódca placówki w Elżbietynie „Dąb”
zorganizował wypad w kierunku Suska. Udało mu się schwytad upowca, który ujawnił, że pop z tej wsi
aktywnie współpracuje z bandami, a jego dwaj synowie chodzą uzbrojeni w mundurach polskich
oficerów. Podał też, że w Susku znajduje się spory magazyn broni oraz specjalny zakład krawiecki,
który szyje mundury dla oddziałów UPA. W celu zlikwidowania zagrożenia w tym rejonie,
niezwłocznie wyruszyła na Susk wyprawa złożona z dwustu ludzi „Koła”. Po zajęciu wsi zeznania jeoca
potwierdziły się. Na podwórzu popa, w specjalnie wydrążonym tunelu, natrafiono na magazyn z
bronią. Znaleziono też listę Ukraioców należących do UPA. Zapytany o miejsce pobytu synów pop
oświadczył, że zabrano ich na roboty do. Niemiec. Dopiero wprawne oko Sobolewskiego wykryło na
strychu domu schowek o podwójnej ścianie, w którym siedzieli obydwaj młodzi nacjonaliści.

Kolejną akcją interwencyjną placówki w Roźyszczach była wyprawa do miejscowości Gaj w dniu 9
sierpnia 1943 roku. W tej ogromnej wsi, dzielącej się na Nowy i Stary Gaj, przebywali również
uciekinierzy z Łozów. Na przedpolu wsi rozciągały się wielkie lasy wielickie, maniewickie i powórskie,
w których znajdowały bezpieczne schronienie wielotysięczne bandy. Aby uśpid czujnośd mieszkaoców
wsi Gaj, nacjonaliści wytrwale zapewniali ich, że nie mają żadnych powodów do obaw. I oto w
pierwszych dniach sierpnia bandy dokonały tu bezprzykładnego mordu. Odsiecz z Rożyszcz przybyła
za późno, zastano już tylko trupy. Z relacji nielicznych ocalałych ludzi dokładnie odtworzono przebieg
napadu. Bandyci kazali się Polakom zebrad w kaplicy i w pobliżu rowów strzeleckich. Wtedy
przemówiły liczne karabiny maszynowe. Zginęło około siedmiuset osób. W rowach strzelnicy warstwy
ciał były już przysypane ziemią. Po odkopaniu rowów okazało się, że niektóre zwłoki nosiły ślady
bestialskiego znęcania się.

Penetrację tej rozległej wsi przerwała nagle seria z karabinu maszynowego. Okazało się, że w jednym
z domów pozostało jeszcze kilku nacjonalistów ukraioskich, którzy po odejściu głównych sił UPA
plądrowali dom. Opór ich nie miał szans. Samoobrona zdobyła cekaem, granaty i kilka skrzyo
amunicji.

Wkrótce po zniszczeniu Gaju nacjonaliści spalili kościół w Sokólu i zamordowali kilka osób. Częśd
mieszkaoców wsi uciekła do Słobodarki i po kilku dniach wystąpiła z prośbą o ochronę przy wyprawie
po pozostawioną żywnośd i inwentarz. Wyruszono dwiema kolumnami i o świcie zajęto stanowiska
na miejscowym cmentarzu. Atak był całkowitym zaskoczeniem dla stacjonującej tam bandy, Upowcy
zaczęli w popłochu przeprawiad się przez Styr w kierunku Smerdynia, lecz przywitały ich serie
erkaemu Jana Nadziejki i innych atakujących. Ucieczkę drugiej grupy upowców w stronę Nawozów
uniemożliwiła placówka Chołostowskiego. W rezultacie tej udanej potyczki nacjonaliści ponieśli
dotkliwe straty.

We wrześniu 1943 roku partyzanci z Rożyszcz wyruszyli do Wiszenek po ludnośd polską, której coraz
bardziej zagrażali nacjonaliści ukraioscy z okolic Smerdynia. W skład ekspedycji weszli obroocy
Wełnianki, Słobodarki, Sitarówki, Elżbietyna i Wasylówki. Przybyli w ostatniej chwili. Do Wiszenek
zmierzało już kilka upowskich sotni, aby rozprawid się z Polakami, którzy aż do września mieli odwagę
mieszkad w tej polsko-ukraioskiej wsi. Ewakuacja odbyła się bez walki, a uratowana ludnośd osiedliła
się w Elżbietynie i Wasylówce.

Po kilkunastu dniach nastąpił jeszcze jeden wymarsz do gminy Szczurzyn. W Ożdżarach zamordowano
właśnie sześd rodzin, a Polacy w Wiczyniach, Horodyniach i kilku innych wioskach byli również
zagrożeni. Podobnej pomocy udzielono rodakom w Berezołupach.

W styczniu 1944 roku, wobec szybko zbliżającego się frontu, obwód „Łąka” w Kiwercach polecił
przygotowad częśd partyzantów „Koła” do wymarszu na miejsce koncentracji 27 dywizji AK. Grupa J.
Garczyoskiego, „Gryfa”-”Lamy”, wyruszyła zgodnie z rozkazem w rejon pododdziału „Orła” na
Zastyrzu, aby razem z nim udad się na miejsce koncentracji. Niemcy ruszyli w pościg. Partyzantów
uratował tylko las retowski, do którego, Niemcy nie odważyli się wejśd. Po paru dniach polecenie
odwołano. Tymczasem w szybkim tempie następowały decydujące wydarzenia. Niemcy pospiesznie
opuszczają Rożyszcze. Następuje „bezkrólewie”, w czasie którego sotnie UPA napadają na
Kopaczówkę i tym samym poważnie zagrażają Rożyszczom. Krupa - „Kajak”, zastępujący „Gryfa”-
”Lamę” w Rożyszczach, donosi o pospiesznej koncentracji sił UPA, przygotowujących się
prawdopodobnie do napadu na tę wieś.

Wobec groźnej sytuacji „Gryf”-”Lama” decyduje się na powrót, aby bronid ludności.

Po wkroczeniu oddziałów radzieckich na tereny Rożyszcz wielu partyzantów z placówek całej gminy
wstępuje do Wojska Polskiego. Garczyoski, jeden z najbardziej zasłużonych partyzantów, zrzucony
został na tereny GG, brał udział w powstaniu warszawskim, a po jego upadku przeszedł całą gehennę
obozów jenieckich.

W odległości około dziesięciu kilometrów od Łucka, w miejscowości Antonówka, zorganizowano duży


ośrodek samoobrony, który wchodził w skład obwodu „Łan” w Łucku. Dowódcą ośrodka był Andrzej
Małocha, ps. „Jędrek”. Latem 1943 roku Antonówka wytrzymała silny napad nacjonalistów
ukraioskich, którzy zaatakowali przeważającymi siłami od strony południowo-zachodniej. Ośrodek
broniła się bardzo dzielnie aż do nadejścia posiłków, które przybyły z obwodu „Łan” pod
dowództwem por. „Kry” - Wacława Kopisty. Dopiero o zmroku bandy odstąpiły, ponosząc znaczne
straty. Kontakty z Przebrażem utrzymywała Antonówka za pośrednictwem łącznika z tej wsi Czesława
Dąbkowskiego.

Przebraże utrzymywało także więź z dalszymi ośrodkami samoobrony. Należała do nich między
innymi niewielka miejscowośd Paoska Dolina, położona na północ od Przebraża, w odległości około
sześddziesięciu kilometrów. Zasięg działania tego ośrodka był mniejszy niż, na przykład, Rożyszcz, a
skuteczną obronę przed kilkakrotnymi napadami band UPA zawdzięczał on przede wszystkim
dobremu położeniu topograficznemu. Centrum obrony stanowiły dwa duże murowane budynki,
pozostałośd po obszarniczych folwarkach. Zabezpieczone drutem kolczastym oraz systemem
schronów i rowów strzeleckich stanowiły doskonałe miejsce do obrony. Otaczające placówkę płaskie
odsłonięte pola zapewniały jej dobre warunki ostrzału i utrudniały dojście przeciwnikowi.

W skład oddziału samoobrony wchodziło tu około 130 ludzi. Placówka odparła dwa najgroźniejsze
ataki band w dniu 21 czerwca 1943 roku i w drugiej połowie sierpnia 1943 roku, kiedy to użyto
przeciw obroocom moździerzy.

Jak wynika z relacji inżyniera Stanisława Jastrzębskiego, w powiecie horochowskim hasłem do


tworzenia placówek obronnych było wymordowanie mieszkaoców dwóch wiosek. Były to Zahaje i
Połhany.

Samoobrona w Zahajach miała zaledwie kilkanaście karabinów. W innych wioskach stan uzbrojenia
także nie przedstawiał się najlepiej. Silne samoobrony działały natomiast w Beresteczku, Horochowie
i innych miasteczkach. Ludnośd tamtejszych wsi i miast ratowała się ucieczką do Lwowa. Takie
wędrówki były jednak ogromnie trudne i niebezpieczne. Wielkie zasługi oddał tej sprawie dyżurny
ruchu na stacji w Stojanowie, Tadeusz Karst, który organizował całe transporty uciekinierów.
Szczególnie honorowe miejsce w historii walki tych lokalnych placówek należy się między innymi
Remigiuszowi Krancowi, dowódcy obrony Ostroga. Kiedy główne siły obrony udały się pod
dowództwem „Gzymsa” na koncentrację pod Kowlem, Kranc z niewielkim oddziałem pozostał na
miejscu i przez trzy tygodnie bronił ludności, zgromadzonej w murach średniowiecznego zamku.

Chlubnie zapisała się również w historii samoobrony wieś Witoldówka koło Ożenina, nieustannie
nękana przez UPA. Mimo niekorzystnych warunków terenowych, przetrzymała pod dowództwem
por. Stefana Tuhego wszystkie ataki. Echa tych zaciętych walk dochodziły do nas nieustannie j.
przypominały, że jednak nie jesteśmy osamotnieni, że oprócz nas bronią się skutecznie inne placówki.

Należy podkreślid, że straty w ludziach i rozmiary zniszczeo byłyby znacznie większe, gdyby nie
wydatna pomoc ludności ukraioskiej. Wszędzie, nawet w nacjonalistycznie nastawionych wioskach
ukraioskich, znajdowali się ludzie, którzy z narażeniem życia pomagali zagrożonym polskim rodzinom.

I tak, na przykład, w powiecie horochowskim działała pokaźna grupa osób pochodzenia ukraioskiego,
która w porę ostrzegała Polaków przed napadami. Należeli do niej między innymi Anton Kruk i Jan
Iwaniuk ze wsi Burzany. Ci dwaj Ukraiocy ostrzegli inżyniera Jastrzębskiego i dwóch geodetów -
Czubaka i Górskiego - o zamiarach zlikwidowania ich przez okoliczny oddział UPA, a potem przez jakiś
czas zapewniali im bezpieczny nocleg w swoich mieszkaniach. Pomagał im w tym młynarz Foma oraz
Mikołaj Szulik z Połhanów.

Kiedy ukraioscy faszyści dowiedzieli się, że Mikołaj Szulik utrzymuje kontakty z Polakami i ostrzega ich
przed niebezpieczeostwem, niezwłocznie otoczyli jego dom. Na szczęście Szulik został uprzedzony
przez innych, życzliwych mu Ukraioców i zdołał zbiec do Horochowa, gdzie doczekał się wyzwolenia.
Były jednak wypadki, że UPA zdołała dosięgnąd uciekiniera, a wtedy jego los był przesądzony.

Organizacja samoobrony w powiecie Kowel latem i jesienią 1943 roku oraz w zimie i na wiosnę 1944
roku przedstawiała się w ogólnych zarysach następująco: Główną bazą samoobrony od lipca 1943
roku są Zasmyki, gdzie przez cały czas dowódcą obrony cywilnej był ppor. „Znicz” - Henryk
Nodratowski. Na bazie zasmyckiej nastąpiła w późniejszym okresie najpierw organizacja oddziałów
partyzanckich, a potem koncentracja 50 pp, dowodzonego przez mjr. „Kowala” - Jana Szatowskiego,
inspektora AK w Kowlu. Inne placówki to: , Dąbrowa, koło Hołób, pod dowództwem ppor. „Jurj' ka” -
Jerzego Kurzydłowskiego; Kupiczów pod dowództwem ppor. „Wilczura” - Wilhelma Skomorowskiego;
Zielona pod dowództwem sierż. „Liścia” - Franciszka Cienkusza; Janówka pod dowództwem ppor.
„Jawora” - Tadeusza Paszkowskiego; Lubliniec pod dowództwem sierż. „Kruka” - Kazimierza Pawlika;
Radomie pod dowództwem ppor. „Borsuka” - Stanisława Mroza; Rożyn pod dowództwem pchor.
„Grooskiego”-”Halicza” - Tadeusza Korony.

Ta ostatnia placówka szybko upadła, rozbita przez Niemców.

Latem 1943 roku w powiecie Luboml powstaje, pod kierownictwem por. „Korda” - Kazimierza
Filipowicza i jego zastępcy por. „Mohorta” - Ryszarda Markiewicza, baza samoobrony w Jagodzinie i
Rymaczach. Baza ta przenosi się następnie do Zamłynia, Bindugi i Rakowca, gdzie równocześnie
organizuje się batalion partyzancki pod dowództwem por. „Korda”. Ze względu na przynależnośd
obwodu Luboml do inspektoratu Kowel batalion ten wchodził w skład sił inspektoratu i kowelskiego
pod dowództwem mjr. „Kowala”.
Podobnie organizowano samoobronę w powiatach Włodzimierz Wołyoski i Horochów, gdzie akcją
samoobrony i organizacją partyzancką kierował inspektor AK w Łucku.

W powiecie Włodzimierz powstały następujące ośrodki samoobrony: główna baza - Spaszczyzna,


często popularnie zwana Bielinem, ze względu na bliskie sąsiedztwo i organizacyjne powiązania ze
wsią o tej nazwie. Oprócz Spaszczyzny - Bielina wchodziły w skład tej placówki następujące wsie:
Wodzinów, Wodzinek, Klin, Anusin, Aleksandrówka, Edwardpole, Strzelecka, Radowicze, Kalinówka,
Białozowszczyzna i inne. Dowódcą tej rozległej i silnej bazy był „Mirek” - Jan Wyszomirski. Dalsze
ośrodki samoobrony w powiecie włodzimierskim to wsie: Iwanicze pod dowództwem ppor. „Kozaka”
- Jana Ochmana; Werba pod dowództwem sierż. Józefa Sondaja; Chobułtowa pod dowództwem
„Lisa” - Jaśkowskiego; Nowosiółki i Suchodoły pod dowództwem ppor. „Czecha” - Bronisława
Bydychaja; Stęzarzyce pod dowództwem Latoszyoskiego; Felemicze i Włodzimierzówka (brak danych
o dowódcach) oraz Bubnów i Turia. Te dwie ostatnie placówki szybko upadły, a ludnośd przeniosła się
do Włodzimierza i Bielina.

W powiecie horochowskim placówki samoobrony powstały we wsiach: Zaturce (organizatorem


samoobrony był tu Peretiatkowicz i ks. Gracjan Rudnicki); Łokacze pod dowództwem por.
Dziewanowskiego i ppor. „Kozaka” - Jana Ochmana (przed jego przejściem do Iwanicz); Wojnica i
Adamówka pod dowództwem Stanisława Wdowiaka i Jana Swiądra.

Większośd żołnierzy samoobrony wstąpiła po wyzwoleniu tych terenów w szeregi 1 armii Wojska
Polskiego i uczestniczyła w walkach z Niemcami aż do zakooczenia wojny.
Wstęp
Jest to pierwsza publikacja o powstaniu i przetrwaniu organizacji samoobrony ludności polskiej we
wsi Przebraże na Wołyniu w latach 1943-1944.

Milczenie, jakie istniało wokół tego tematu w Polsce, pierwszy przerwał generał Józef Sobiesiak swoją
książką wydaną przez Wydawnictwo MON w 1965 roku. Nie jest to jednakże relacja bezpośredniego
uczestnika czy świadka wydarzeo ani też opracowanie naukowe, aczkolwiek stanowi istotny
przyczynek do poznania problemu samoobrony ludności polskiej na Wołyniu w latach okupacji
hitlerowskiej. Z historyków radzieckich Wsiewołod Kłokow w swoim opracowaniu napomknął o
samoobronie w Przebrażu9. Wzmiankowali o niej w swych publikowanych wspomnieniach słynni
dowódcy partyzantki radzieckiej: Piotr Werszyhora, Dymitr Miedwiediew i Wasyl Begma. Były to
jednak ze zrozumiałych względów uboczne wątki ich wspomnieo z walk partyzanckich. Również
fragmentarycznie, w skąpych słowach, pisze o samoobronie w Przebrażu Nikołaj Prokopiuk w
nadesłanej dla Wojskowego Przeglądu Historycznego relacji. A szkoda, bo należy on do niewielu
radzieckich dowódców partyzanckich, którzy bezpośrednio stykali się z przebrażanami w owych
latach i mógłby na ten temat napisad wiele10.

Wszystkie te publikacje zawierają zaledwie pierwsze wzmianki, o tym historycznie wymownym i


frapującym temacie, który godny jest pióra historyka i pisarza. Los ludności polskiej wsi Przebraże w
czasie wojny z kilku powodów uważam za bardzo ważki. Na pierwszym miejscu nie wymieniłbym
bynajmniej dramatyzmu czy tragizmu tego losu, czego wiarygodny opis zawiera niniejsza książka.
Chodzi tu bowiem o dramatyzm wymiaru historycznego. W dziejach samoobrony wsi Przebraże
odnaleźd można tragiczną problematykę ludności polskiej zamieszkującej obszar od Bugu po Zbrucz i
od Prypeci po Dniestr. Na tym obszarze, zwanym Ukrainą Zachodnią, o powierzchni równej Litwie, od
1921 roku wcielonym do paostwa polskiego, ludnośd polska stanowiła (z wyjątkiem niektórych
większych miast) mniejszośd narodową. Na Wołyniu było jej w 1939 roku 15,5 procent, w miastach
25,3 procent, a we wsiach - 14,4 procent11.

Ludnośd ta, o różnej kondycji społecznej, od wyrobnika folwarcznego do właściciela niezmierzonych


dóbr ziemskich, w większości tereny te uważała na swoją ziemię ojczystą, a ich przynależnośd do
paostwa polskiego za rzecz naturalną. Faktem było, iż większośd tej ludności urodziła się tutaj, tak jak
ich rodzice i dziadkowie. Działały na jej wyobraźnię literackie postacie Wołodyjowskiego,
Skrzetuskiego, Podbipięty, które gdzieś na tych ziemiach i dalej na wschód mieczem wypisywały w
Sienkiewiczowych powieściach chwałę oręża polskiego i granice Polski. W szkołach pielęgnowano
pamięd o Polsce od morza do morza, Związek Radziecki malowano jako piekło. Przez dwadzieścia lat,
do 1939 roku, usiłowano realizowad na tych ziemiach koncepcje Polski jagiellooskiej,
piłsudczykowskiej, dmowskiej czy jakiejkolwiek innej, zawsze nie o większośd narodową polską
opartej.

9
W. I. Kłokow, „Bor'ba iiarodow słowiaoskich stran protiw faszystsklch porabotltielej (1939-1945)”, Kijew 1961,
s. 163-168.
10
Oprócz dowódcy radzieckiego oddziału partyzanckiego N. Prokopiuka z samoobroną w Przebrażu stykali się
bezpośrednio i wiele o niej wiedzą dowódcy grup partyzanckich z oddziału O. Miedwiediewa - Władimir Stupin i
Władimir Frołow.
11
Wyliczenie własne na podstawie materiałów spisu powszechnego z 1931 roku oraz archiwaliów z akcji
spisowej.
Po załamaniu się siły wojskowej Polski we wrześniu 1939 roku ludnośd polska na tych terenach
znalazła się sama w obliczu następstw klęski wojennej. Średniowieczno-feudalna koncepcja Polski na
ziemiach etnicznie niepolskich musiała załamad się ostatecznie i bezpowrotnie. Jej miejsce na tych
terenach mogła zająd tylko paostwowośd narodowej większości ludności, a więc paostwowośd
ukraioska. Zajęła ją paostwowośd ukraioska typu radzieckiego. Gdyby do tego nie doszło, hitlerowcy
mieli przygotowany plan wywołania na tych ziemiach, przy pomocy nacjonalistów ukraioskich,
powstania.

W myśl tego planu Polacy i Żydzi mieli zostad wymordowani w pierwszej fazie powstania, a następnie
miało powstad marionetkowe paostwo ukraioskie. O istnieniu tego planu nie wiedzieli i dotychczas
chyba nie wiedzą Polacy z tamtych terenów. Plan ów przekreśliło zajęcie tych ziem przez wojska
radzieckie po 17 września 1939 roku12.

Ponownie, tym razem już nie tylko w rozważaniach Hitlera czy Canarisa, wyłoniła się dla wszystkich
Polaków, bez względu na to, czy był to obszarnik, czy parobek folwarczny, kwestia „byd albo nie byd”
po opuszczeniu tych ziem przez Armię Radziecką w czerwcu-lipcu 1941 roku i zajęciu ich przez wojska
hitlerowskie. Przekonad się o tym miano praktycznie, poczynając od wiosny 1943 roku, kiedy to
zaczęło się masowe wycinanie w pieo ludności polskiej we wsiach.

Ten nie do opisania zbrodniczy koszmar, krwawa rzeź dziesiątków tysięcy niewinnych ludzi, o czym
dowiadujemy się z książki tylko w skromnym zakresie, jest bezpośrednią robotą nacjonalistów
ukraioskich, tłuszczy uzbrojonej w siekiery, opętanej dzikimi instynktami, i tych popów, którzy
tłuszczę tę wraz z prowodyrami nacjonalistycznymi prowadzili i błogosławili znakiem krzyża i trójzęba.

A czyim czy czego dziełem jest nacjonalizm ukraioski? Odpowiedzi pełnej na to pytanie nie
znajdziemy w archiwach hitlerowskich pod znakiem piątej kolumny czy agentury hitlerowskiej, za jaką
niektórzy uważali wyłącznie nacjonalizm ukraioski. Niemiecki imperializm zawsze wspierał
nacjonalizm ukraioski, posługiwał się nim, a w czasie wojny przyczynił się do nadania mu szczególnie
zwierzęcego, hitleropodobnego postępowania, ale go nie wymyślił. Nie jest on również wymysłem
„złych” Ukraioców, jak chcą cl, którym wystarcza za wyjaśnienie wszelkich zjawisk prościuchna
klasyfikacja na dobre i złe. Nie znajdziemy odpowiedzi na to pytanie również w tej książce.

Dla czytelnika nie znającego Wołynia i sytuacji, jaka tam istniała przed wojną, lektura tej książki może
nasuwad wiele niezrozumiałych kwestii. O Wołyniu w Polsce przedwojennej mówiło się, że jest to
kraina czarnoziemu, szerokich, urodzajnych przestrzeni mlekiem i miodem płynących. O stosunkach
narodowościowych na tzw. kresach społeczeostwo informowane nie było, toteż oficjalna wersja

12
Wiadomości o tym planie opublikował po raz pierwszy amerykaoski historyk Aleksander Dallin w książce
przetłumaczonej na język niemiecki pt. Deutsche Herrschaft in Russland 1941-1948, Düsseldorf 1958, s. 128
(tytuł oryginału: German Rule in Russia). Oparł się on o dokument z procesu norymberskiego, nr 3047,
pamiętnik szefa Abwehry Wehrmachtu, Canarisa, na którego usługach pozostawali przywódcy różnych
odłamów nacjonalizmu ukraioskiego. (Canaris: Kriegstagebuchaufzeichnung über die Konferenz im Führerzug in
Ilnau am 12. Sept. 1939). W owym pamiętniku przekazana jest relacja o konferencji w pociągu Hitlera w ilnau w
dniu 12 września 1939 roku. Hitler rozważał wówczas możliwośd utworzenia nominalnie „wolnej” Galicji pod
auspicjami hitlerowskimi. Canaris pisał w relacji, iż w wypadku zajęcia ziem Zachodniej Ukrainy przez wojska
niemieckie, dla urzeczywistnienia tego planu należałoby podjąd odpowiednie kroki, aby Organizacja Ukraioskich
Nacjonalistów mogła zainscenizowad powstanie na tych ziemiach i wyniszczyd Żydów i Polaków. „Myśl ta
została przekreślona, ponieważ Galicję przyłączono do ZSRR” - pisze Dallin.
sielanki narodowościowej tylko co pewien czas zakłócana była odgłosami pacyfikacji policyjno-
wojskowych, dochodzącymi z kresów do centrum Polski.

O stosunkach narodowościowych polsko-ukraioskich na Wołyniu więcej niż wspomnienia i bardziej


obiektywnie zorientuje nas statystyka zestawiona przez oficjalne władze polskie. Przy druzgocącej
przewadze liczebnej ludności narodowości ukraioskiej, o czym była już mowa, mniejszośd polska była
w uprzywilejowanej sytuacji społeczno-ekonomicznej. Majątki obszarnicze zajmujące w 1939 roku
1/4 gruntów były z reguły własnością Polaków. Do nich należało 77,3 procent ziemi obszarniczej.
Struktura majątkowa gospodarstw chłopskich była korzystniejsza dla chłopów polskich niż dla
ukraioskich; ilustruje to dokładnie następujące zestawienie:

Na każde Wielkośd gospodarstw w ha


1000
gospodarstw 0-1 1-2 2-3 3-5 5-7 7-10 10-15 15-20 20-30 30-50
przypadało
w roku
1939:

gospodarstw 84 130 121 216 144 120 116 39 22 8


polskich

gospodarstw 107 173 151 254 146 103 47 12 5 2


ukraioskich

Przeciętny obszar gospodarstwa polskiego wynosił 6,9 ha, a ukraioskiego - 4,3 ha. Głód ziemi wśród
chłopów i tendencja do rozdrabniania gospodarstw występowały o wiele, wiele silniej wśród ludności
ukraioskiej. Większa stosunkowo liczba polskich gospodarstw w grupach zamożniejszych była
wynikiem specjalnej, prowadzonej przez władze polskie, polityki parcelacyjnej, osadnictwa i
tworzenia kolonii polskich. Na przykład, gospodarstwa polskie o obszarze od 10 do 50 ha powstały w
większości z akcji osadniczej. Było ich bowiem na Wołyniu w 1939 r. 7796, a osadników, którym
przedzielano z reguły ponad 10 ha ziemi, w okresie 1921-1939 przybyło 7047. Akcja osadnicza była
więc swego rodzaju akcją tworzenia warstwy polskich „grossbauerów”, których tam przedtem prawie
nie było. Można sobie wyobrazid, jakie zaognienie stosunków narodowościowych wywoływała tego
rodzaju polityka rolna władz polskich.

Zamiary rządu polskiego szły jednak jeszcze dalej. Na zlecenie najwyższych władz paostwowych w
Instytucie Gospodarczym Ziem Wschodnich opracowano w 1937 roku referat pt. „Perspektywy
polskiego osadnictwa rolnego na wschodzie Polski”. Ze wskazao tego referatu korzystał Sekretariat
Komitetu Obrony Rzeczypospolitej Polskiej. Rozważano między innymi, aby stworzyd wzdłuż granic
zwarty pas osadnictwa polskiego, usuwając z niego Ukraioców nawet w drodze eksterminacyjnej. W
dalszej perspektywie myślano o stworzeniu na kresach wschodnich trwałej przewagi ludności
polskiej, to znaczy takiej przewagi, która nie byłaby naruszana przez ruchy populacyjne. Wymagałoby
to, jak obliczono, osiedlenia tam sześciu milionów Polaków. Był to zarazem plan asymilacji i
eksterminacji ludności ukraioskiej i białoruskiej. Od 1937 roku sprawa coraz bardziej bezpośrednio
przechodziła w ręce czynników wojskowych. W lutym 1937 roku minister spraw wojskowych gen. T.
Kasprzycki w piśmie do ministra Rolnictwa i Reform Rolnych przedstawił dezyderaty w sprawie planu
parcelacyjnego na 1938 rok na ziemiach wschodnich: nieuszczuplanie materialnego polskiego stanu
posiadania oraz obsadzanie „pewnych terenów elementem paostwowo pewnym, tj. elementem
polskim”13.

W listopadzie 1937 roku Departament Dowodzenia Ogólnego Ministerstwa Spraw Wojskowych


zalecał w okólniku, by zagadnienie parcelacji „oceniad przede wszystkim z punktu widzenia potrzeb
bezpieczeostwa wojennego” i na obszarach wschodnich, na wschód od zachodnich granic powiatów
Sanok, Dobromil, Przemyśl, Jarosław, Biłgoraj, Krasnystaw, Chełm, Włodawa, Biała Podlaska, Bielsk
Podlaski, Białystok i Augustów, ziemię z parcelacji rozdzielad „tylko między Polaków przygotowanych
rolniczo i silnych gospodarczo”. Nakazując powierzenie prac przygotowawczych w tej dziedzinie
kierownikom Samodzielnych Referatów Bezpieczeostwa Wojskowego DOK, okólnik określał także
bezpośredni współudział dowódców OK, który miał między innymi polegad „na celowym
rozmieszczeniu wśród elementu osadniczego jednostek dobrze przygotowanych społecznie i bardzo
silnych gospodarczo, które stanowiłyby kadry ideowe osadnictwa. Jednostki te winny byd przede
wszystkim wybrane spośród podoficerów przechodzących służbę wojskową lub już znajdujących się w
stanie spoczynku względnie równorzędnych z policji paostwowej lub straży granicznej”. Kandydaci
tylko narodowości polskiej winni byli mied dobrą opinię z czasów służby wojskowej względnie
policyjnej czy granicznej, w wypadku zaś dłuższej przerwy w tej służbie - opinię władz
bezpieczeostwa. Niezależnie od przygotowania kadry spośród byłych zawodowych zalecano specjalny
dobór kandydatów cywilnych, najchętniej oficerów lub podoficerów rezerwy, skrupulatnie
zbadanych, posiadających „nieposzlakowaną opinię” i doświadczenie w pracy społecznej. Cała akcja
miała byd w myśl tych wskazówek przeprowadzona dyskretnie. Przy realizacji tak nakreślonej polityki
niektórzy z przedstawicieli władz wojewódzkich proponowali władzom centralnym, by dopuścid
sprzedaż dla Ukraioców „stosunkowo niedużych obszarów, w pierwszym rzędzie kompleksów nie
nadających się na tworzenie ugrupowao osadniczych lub niekoniecznych dla miejscowych Polaków”,
podając znamienne uzasadnienie, iż to „jest nieodzowne ze względu na utrzymanie na zewnątrz
zasady, że i ta kategoria obywateli nie jest pozbawiona prawa nabywania ziemi”14. W rzeczywistości
chodziło tu jedynie o zachowanie pozorów. W wewnętrznej korespondencji tę „kategorię obywateli”
uważano w istocie nie za obywateli polskich, lecz za element obcy. Dowódca Okręgu Korpusu IX pisał
o ludności ukraioskiej: „Wyrazu obca używam jedynie poufnie, niemniej z całą świadomością i w pełni
poczucia odpowiedzialności, albowiem doświadczenia 17 lat naszej działalności na ziemiach
wschodnich wykazują, iż ludnośd ta jest bardzo daleka od spolszczenia się (...). Przyszłośd na tym
odcinku może byd dalszą zmianą na naszą niekorzyśd, albowiem, jak praktyka wykazuje, atrakcyjnośd
(...) polskiej doktryny paostwowej coraz bardziej zatraca swoją siłę”15.

Było to przyznanie fiaska nie tylko programu spolszczenia tych ziem, ale fiaska piłsudczykowskiej
koncepcji Polski.

A jak było z „atrakcyjnością polskiej doktryny paostwowej” w przeszłości, przy ustanawianiu na tych
ziemiach, po raz drugi w historii, w 1919-1920, paostwowości polskiej? Wymownym i wiarygodnym

13
CAW, SeKOR - 9, teczka bez paginacji.
14
CAW, SeKOR - 9, tajne pismo wojewody wołyoskiego do ministra Rolnictwa i Reform Rolnych w Warszawie (z
dopiskiem odręcznym: „do rąk własnych”) z dnia 28 VI 1939 roku.
15
CAW, SeKOR - 9, pismo dowództwa okręgu Korpusu Nr IX z 15 IV 1937 r.
świadectwem tego może byd memoriał A. Zalewskiego, działacza Towarzystwa Straży Kresowej,
organizacji działającej od stycznia 1919 roku na Wołyniu, powołanej przez czynniki rządowe16. W
memoriale tym Zalewski pisał, iż dwór w oczach wsi był reprezentantem polskości jeszcze za czasów
carskich, kiedy to ziemiaostwo polskie „przystosowało się do warunków i miast walczyd z rządem
carskim, poświęciło znaczną częśd swych sił walce ze wsią, idąc tu całkowicie na rękę zaborcom”.

W czasie wojny i rewolucji ludnośd Wołynia przechodziła zmienne koleje losu - okupacja niemiecka,
rządy marionetki niemieckiej hetmana Skoropadskiego, wycofanie się Niemców z Wołynia wiosną
1919 roku i przejściowo władza radziecka w jednej części i wojsk Petlury w drugiej części Wołynia,
wkroczenie wojsk polskich, po czym w lipcu 1920 roku - Armii Czerwonej, a w sierpniu znowu wojsk
polskich. Nastąpił okres, o którym autor memoriału pisze: „...masy z ciekawością i nieufnością
patrzyły na nasze władze i wojsko. Co one niosą z sobą? Czy paoszczyznę, niewolę, hetmaoszczyzną,
bezprawie? Czy spokój i porządek, równośd wszystkich wobec prawa? Masy karmione przez wieki
całe nieufnością, nienawiścią do polskości, będącej dla nich synonimem rządów paoskich”.

W memoriale podano przykład ilustrujący sytuację w powiecie łuckim: komisarz powiatowy


występując w imieniu nieobecnej właścicielki majątków ściągał z użytkowników gruntu trzecią częśd
plonów i używając żandarmerii, udzielał urzędowej pomocy obszarnikom polskim przy zatargach ze
służbą folwarczną, jak na przykład przy wyrzuceniu przez księżnę Marię Lubomirską na bruk
dwudziestu rodzin służby folwarcznej z majątku Wawrów, chod niektórzy z tych ludzi pracowali w
majątku od dziecka. „W powiecie miało miejsce szereg nie uregulowanych zatargów rolnych - pisał
Zalewski - z okazji których dzieją się przechodzące pojęcie nadużycia, wyprawy karne z żandarmerią,
wojskiem, karabinami maszynowymi, batożenie ludności, ściąganie kontrybucji, zupełnie dowolnie
nałożonych, wyrzucanie służby folwarcznej na bruk przez żandarmerię bez wyroków sądowych etc.
Częstokrod dzieją się gwałty nad ludnością rusioską przychylnie nam usposobioną. Faktów podobnych
można by podad bardzo wiele. Na każde żądanie przedłożę szereg protokołów”. W tych warunkach
Zalewski przyznawał, że władze polskie uważane były przez ludnośd za klasowe, ziemiaoskie i nawet
przez polską ludnośd chłopską traktowane jako okupacyjne, zasadniczo wrogie, za pomocą nacisku
zmuszające do posłuszeostwa. „Przy bliższym zbadaniu panujących obecnie nastrojów stwierdzid
można, że plebiscyt oznaczałby naszą przegraną na Wołyniu.” Taka była konkluzja autora memoriału
napisanego 18 października 1919 roku. Podobnie można by było napisad po dwudziestu latach
panowania rządów polskich na tych ziemiach, co też napisał dowódca Okręgu Korpusu IX w Brześciu
nad Bugiem, gen. Mieczysław Ryś-Trojanowski.

Przyczyny tego stanu rzeczy nie zmieniły się, były podobne do opisanych wyżej przez A. Zalewskiego.
Blisko połowa ludności chłopskiej gospodarowała na skrawkach ziemi do 3 ha, pędząc nędzny żywot
w licznych rodzinach, odziana w zgrzebne płótno, chodząca boso lub w łapciach z łyka. To, za co na
zachodzie Polski miasto płaciło złotówkami, na Wołyniu chłop sprzedawał za grosze. Zapałek, nafty,
świec, soli, mydła, wszystkiego, co trzeba było kupowad, wieś oszczędzała, a często w ogóle nie
używała17. O krzywdach zaznanych dawniej nie zapominało się, ojcowie opowiadali o nich swym

16
O charakterze tej organizacji mówią Dokumenty i materiały do historii stosunków polsko-radzieckich,
Warszawa 1961, t. n, s. 363. Memoriał opublikowany jest na s. 401-405.
17
O takiej sytuacji ludności pisano w poufnych sprawozdaniach urzędowych. Zob. referat pt.
„Zagadnienia ziem wschodnich w świetle bezpośredniej obserwacji terenu z 1935 roku”, CA MSW, E
II/66.
dzieciom. Były czasy pokoju, lecz władze z ludnością ukraioską Wołynia były niemal bezustannie w
stanie swego rodzaju wojny, prowadzonej różnymi środkami w różnych dziedzinach życia, nie
wyłączając religijnego.

Analfabetyzmem upośledzone było 68,9 procent ludności wołyoskiej, lecz Ukraioców więcej, bo 77,4
procent. Do szkoły chodziło 96 procent dzieci polskich i tylko 69 procent dzieci ukraioskich. Według
sprawozdao wojewody wołyoskiego z 1936 roku, na 1732 szkoły powszechne ukraioskich było tylko
11. Ze sprawozdao tych wynika, że we wszystkich ogniwach władzy i na wszystkich intratniejszych
stanowiskach pracy dominowali Polacy. Na 103 wójtów Polaków było 81, a Ukraioców 19. W
zarządach gmin wiejskich pracowało 69 procent Polaków, a 26 procent Ukraioców, odpowiednio w
zarządach powiatowych 75 procent Polaków i 16 procent Ukraioców. W miastach było jeszcze gorzej.
Katolicyzm, uważany za religię polską, był w stosunku do wyznania Ukraioców - prawosławia, religią
uprzywilejowaną. Wyznanie prawosławne utrudniało inteligencji otrzymanie posady, chłopom kupno
ziemi, robotnikom przyjęcie do pracy. Z tego powodu mnożyły się fakty przechodzenia na katolicyzm.
W sprawozdaniu z 1935 roku Wojewoda Józefski pisał, iż według statystyki kurii biskupiej w Łucku
rocznie około 3400 ludzi przechodzi na katolicyzm. Liczba parafii rzymskokatolickich wzrosła z 82 przy
193 481 wiernych w 1923 roku do 133 i 311 133 wiernych w 1937 roku. Jednocześnie na Wołyo
dochodziły wieści o burzeniu i paleniu cerkwi we wschodniej Lubelszczyźnie. Istotnie (według poufnej
informacji rządowej, która dotarła do ambasady polskiej w Londynie z podpisem dyrektora
departamentu MSZ z Warszawy, T. Gwiazdowskiego, z datą 4 VIII 1938), w przeciągu czerwca-lipca
1938 roku władze administracyjne na terenie województwa lubelskiego rozebrały 91 cerkwi, 10 kaplic
i 26 domów modlitwy prawosławnych.

Już przytoczone fakty wystarczą do stwierdzenia, iż nacjonalizm ukraioski miał podatny grunt do
działania i za jego rozkwit odpowiedzialne są przede wszystkim władze polskie. Wybujał on i
zwyrodniał już w warunkach wojny. Wyrazem tego zwyrodnienia było uczestnictwo w mordowaniu
komunistów w 1941 roku, tuż po wkroczeniu wojsk hitlerowskich. Żydów w 1942 roku, a następnie
organizowanie rzezi Polaków w 1943 i 1944 roku. Okupant wprawdzie sam bezpośrednio nie
angażował się w akcję masowego likwidowania ludności polskiej na Wołyniu, lecz do tego prowadziła
jego polityka rozpalania nacjonalistycznego antagonizmu polsko-ukraioskiego. Są na to liczne
dowody. W ten sposób władze hitlerowskie zmierzały do odwrócenia uwagi grabionej ludności
ukraioskiej i polskiej od jej rzeczywistego, wspólnego wroga i zahamowania rozwoju ruchu
partyzanckiego, jaki na Wołyniu w tym właśnie czasie gwałtownie przybierał na sile. Niestety, trzeba
stwierdzid, że okupantowi w poważnym stopniu udawało się osłabid front antyhitlerowskiej walki.
Nacjonaliści ukraioscy ze swej strony w ten sposób zamierzali usunąd z tych ziem mniejszośd
narodowościową polską. Hitlerowskie hasło „śmierd bolszewikom i Żydom” uzupełniali hasłem
„śmierd Lachom”. Dla pozyskania motłochu do realizacji tego hasła obiecali uczestnikom rzezi
przekazanie całego dobytku ofiar oraz ich ziemię.

Znamienne, że hasło to nie znalazło żadnego oddźwięku wśród ukraioskiej ludności radzieckiej, to
znaczy ludności zamieszkującej na wschód od granicy polsko-radzieckiej przed 1939 rokiem. Na
Żytomierszczyźnie, gdzie ludności polskiej było wiele dziesiątków tysięcy, nie doszło do żadnych
wystąpieo ukraioskiej ludności przeciwko Polakom. Przeciwnie, Polacy wraz z Ukraiocami -
uczestniczyli tam w walce z okupantem. Z zagrożonych przez bandy nacjonalistyczne wschodnich
terenów Wołynia wielu Polaków uciekało do wsi ukraioskich położonych po radzieckiej stronie
dawnej polsko-radzieckiej granicy. Tak się zdarzało w pasie przygranicznym między Rokitnem a
Korcem i dalej na północ i południe.

Ktoś, kto nie znajdując żadnego ratunku na miejscu szukał schronienia w miastach obsadzonych przez
garnizony niemieckie, trafiał z reguły do wagonów, którymi Niemcy wywozili siłę roboczą w głąb
Niemiec na roboty przymusowe.

Dla polskiej ludności wiejskiej, która nie decydowała się porzucid swych gospodarstw, pozostawało
jedyne wyjście: organizowad samoobronę i poszukiwad sojuszników, gdyż siły własne, chodby i w
pełni zmobilizowane, nie wystarczały dla ratowania życia przed wrogim żywiołem nacjonalistycznym.

W dziesiątkach wsi rozwinął się samorzutnie ruch samoobrony - rozpaczliwej, prymitywnej, nie
mającej właściwie perspektyw na przetrwanie, bo pozbawionej koniecznego minimum broni i
amunicji. Tam gdzie działały silne oddziały partyzantki radzieckiej, jak na przykład w północnej i we
wschodniej części Wołynia, bandy UPA były rozgramiane, placówki samoobrony przetrwały, życie
tysięcy kobiet, dzieci i starców uratowano. Partyzantka nie miała jednak dośd sił ani też nie było to jej
zadaniem, aby zajmowad i bronid większe obszary przed ekspedycjami wojsk hitlerowskich.

Dlatego placówki samoobrony musiały same ściśle konspirowad swe współdziałanie z partyzantką
radziecką, aby ratowad ludnośd wsi przed krwawą represją okupanta. Nie zawsze jednak było to
możliwe; wróg palił wsie i wycinał ludnośd w rejonach partyzanckich, nie robiąc żadnych wyjątków. W
takich wypadkach jedynym ratunkiem dla ludności była ucieczka w lasy, przenoszenie się na
niedostępne dla wroga bagna, gdzie groziła śmierd od głodu, chłodu lub epidemii tyfusu. W rejonach
nie opanowanych przez partyzantkę radziecką, bądź pozbawionych jej pomocy, placówki samoobrony
z reguły nie zdołały przetrwad i ginęły wraz z mieszkaocami wsi.

O istnieniu organizacji samoobrony ludności polskiej władze okupacyjne wiedziały. Niektóre placówki
otrzymały nawet od miejscowych władz okupacyjnych niewielką ilośd karabinów i trochę amunicji.
Okupant liczył, że za tę cenę zapewni sobie ich współpracę skierowaną przeciwko partyzantce
radzieckiej. Liczył na dawne antyradzieckie nastroje i znany mu program polskiego rządu na emigracji
oraz działalnośd AK na Wołyniu - zmierzające ku ponownemu przyłączeniu tych ziem do Polski. Trzeba
w imię prawdy stwierdzid, że placówki samoobrony do walki z partyzantką radziecką nigdzie na
Wołyniu nie dały się wciągnąd. Wręcz przeciwnie, w większości wypadków mniej lub więcej
współdziałały z partyzantką radziecką. Były też wypadki, kiedy placówki samoobrony dały początek
powstaniu polskich oddziałów partyzanckich, ściśle współdziałających z radzieckimi oddziałami lub
nawet wchodzących w skład radzieckich zgrupowao partyzanckich jako polskie jednostki
partyzanckie.

Wołyoskie dowództwo AK starało się o umocnienie organizacji samoobrony ludności polskiej, lecz
między celami politycznymi i wynikającymi z nich założeniami taktycznymi AK a interesami
samoobrony, tak jak ją pojmowała ludnośd polska, zachodziła sprzecznośd. Program włączenia
Wołynia do Polski, znany nacjonalistom ukraioskim, był jednym z powodów organizowania przez nich
pogromów. Łatwiej im było, przypominając czasy przedwojennych rządów polskich, pozyskiwad do
swych szeregów chłopów ukraioskich. Nacjonaliści ukraioscy głosili hasło „precz z Lachami”
powołując się na niebezpieczeostwo przywrócenia panowania rządów i obszarników polskich.
Dowody, że do ich przywrócenia dąży AK, a także przekonanie, iż pragnie tego większośd ludności
polskiej, ułatwiały prowodyrom spod znaku OUN agitację przeciwko całej ludności polskiej. Gdyby nie
było w owym czasie programu i działao AK, zmierzających do ponownego wcielenia tych ziem do
Polski, sama pamięd o ucisku narodowościowym i obszarniczym z okresu międzywojennego, nawet
przy wysiłkach polityki hitlerowskich, nie byłaby w stanie wywoład tak masowych rzezi ludności
polskiej, dokonywanych przez sfanatyzowany żywioł nacjonalistyczny. Po drugie, dowództwo AK
wymagało podporządkowania wszystkich spraw lokalnych, a więc i interesów samoobrony lokalnej,
wymogom mobilizacji, koncentracji i dyslokacji oddziałów samoobrony zgodnie z planem powstania
względnie z planem „Burza”, to znaczy skupienia ich w z góry oznaczonym miejscu, osłabiając w ten
sposób sied placówek samoobrony wiosek i wystawiając je tym samym na niebezpieczeostwo
likwidacji przez wroga. O tym, że sprzeczności te występowały praktycznie, świadczą również
konflikty, jakie miały miejsce, na tym tle, między dowództwem wołyoskiego okręgu AK a
kierownictwem Delegatury Rządu na Wołyniu i niektórymi dowództwami lokalnych organizacji
samoobrony.

Samoobrona Przebraża - historia dwudziestu tysięcy ludzi zbiegłych z okolicznych wiosek przed
niechybną śmiercią i skupionych wokół wsi Przebraże w warownym obozie, który łatwo mógł się stad
dla nich wszystkich mogiłą - wyróżnia się spośród wielu innych na Wołyniu tym, że przetrwała w
walce zwycięsko aż do zakooczenia wojny. Jest to piękna i pouczająca karta historii narodu polskiego.
Henryk Cybulski, dowódca samoobrony, jak i większośd Polaków-Wołyniaków, jest żywym
Uosobieniem sprawy powrotu Polski do piastowskiego obszaru paostwowego, etnicznie polskiego,
powrotu do piastowskich granic na wschodzie i zachodzie. Większośd przebrażan mieszka dzisiaj i
trudzi się na naszych rubieżach zachodnich, myśli i odnosi sukcesy w najściślejszym związku z
osiągnięciami Polski Ludowej, o której w owym czasie nie mieli nawet wyobrażenia, ale która jest
również ich dziełem i za którą w potrzebie najwyższą ofiarę złożyd są gotowi.

Stanisław Wrooski
Spis treści
Od autora ................................................................................................................................................ 3
Na bezdrożach ......................................................................................................................................... 4
Karasin ................................................................................................................................................... 12
Powrót do Przebraża ............................................................................................................................. 29
W poszukiwaniu broni ........................................................................................................................... 52
Pertraktacje i spotkania ......................................................................................................................... 57
Czerwone noce ...................................................................................................................................... 69
Kisielin.................................................................................................................................................... 80
Przygotowania ....................................................................................................................................... 87
Trościaniec ........................................................................................................................................... 100
Zasadzka pod Kiwercami ..................................................................................................................... 109
Żniwa ................................................................................................................................................... 114
Atak na Przebraże ................................................................................................................................ 128
Pacyfikacja, szpiedzy i złodzieje........................................................................................................... 149
Omelno ................................................................................................................................................ 155
Wokół Przebraża.................................................................................................................................. 159
Żurawicze............................................................................................................................................. 167
Spotkanie z Kuzniecowem ................................................................................................................... 177
Jeszcze raz Omelno .............................................................................................................................. 183
Ostatnie potyczki ................................................................................................................................. 189
Ołyka .................................................................................................................................................... 196
Przebraże wolne .................................................................................................................................. 201
Inne ośrodki samoobrony na Wołyniu ................................................................................................ 207
Wstęp .................................................................................................................................................. 217
WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ
Opracowanie literackie HENRYK PAJĄK
Obwolutę i stronę tytułową projektował TADEUSZ MICHALUK
Redaktor BOŻENNA WODZIOSKA
Redaktor techniczny MARIA BRASZCZYK
Piąd tysięcy czterysta osiemdziesiąta czwarta publikacja Wydawnictwa MON
Printed in Poland
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1974. Wydanie 3.
Nakład 20.000+345 egz. Objętośd (z wklejkami): 7,32 ark. Wyd. 24,75 ark. druk. Papier druk. sat. IV kl. 65 g, format 82X104/32 z Fabryki
Celulozy i Papieru Im. J. Dąbrowskiego w Kluczach. Oddano do składu 6 V 1974 r. Druk ukooczono w grudniu 1974 r. w Wojskowej Drukarni
w Łodzi. Zam. nr 640.
Cena zł 25.-

Wstęp został przeniesiony na koniec – zorg.

You might also like