You are on page 1of 169

GÓRNY ŚLĄSK PRZED LATY

Oberschlesien vor 55 Jahren und wie


ich es wiederfand 1

Anton Oskar Klaußmann

PIERWSZE WYDANIE BERLIN 1911

1
Górny Śląsk przed 55 laty
Ukochanej Żonie poświęcam
„Nikomu nie wyrządzić krzywdy”
Taką zasadą kierowałem się, spisując swoje wspomnienia z Górnego Śląska. Pragnąłem odtworzyd
bezstronny obraz tego regionu po 1855 roku, panujących tu wtedy stosunków tak, jak je zachowałem
w pamięci. Starałem się te wspomnienia kontrolowad i tam gdzie to było możliwe, sprawdzid i
zweryfikowad, posługując się niepodważalnymi, obiektywnymi danymi urzędowymi. Jeśli pomimo to
dopuściłem się tu i ówdzie błędów, nie należy mnie za to winid. Chod bowiem wiele z tych
wspomnieo spłowiało i zblakło, wiele wydarzeo pamięd upiększyła, to przecież zamiar świadomego
wprowadzania w błąd był mi zupełnie obcy. Zarówno Panowie Wydawcy, jak i ja będziemy przeto
wdzięczni za wszelkie sprostowania, wszelkie ewentualne uzupełnienia, które należałoby uwzględnid
w kolejnym wydaniu.
Starałem się przede wszystkim nie eksponowad swojej osoby bardziej, niż to było konieczne,
zważywszy, że piszę opierając się na osobistych wspomnieniach. Zapewne wiele z tych wspomnieo,
pozbawionych owej osobistej nuty, miałoby dla bezstronnego i stojącego z zewnątrz odbiorcy
znacznie mniejszą wartośd.
Daleki byłem wszakże od napisania historii Górnego Śląska i jego przemysłu. Tekst książki należy
traktowad wyłącznie jako rodzaj kulturowo-historycznego szkicu, eseju poświęconego
górnośląskiemu okręgowi przemysłowemu i, jak sądzę, powinien on jako taki mied znaczenie nie tylko
dla współcześnie żyjących Górnoślązaków, ale wzbudzid także zainteresowanie daleko poza granicami
ziemi górnośląskiej.
Szczególne podziękowanie muszę w tym miejscu złożyd Panom Wydawcom za wspaniały wystrój
książki. Zebranie szeregu starych litografii i zdjęd, których oryginały znajdowały się po części w
prywatnych rękach, napotykało na niespodziewane trudności, a ich pokonanie kosztowało
niewyobrażalnie wiele trudu i wysiłków. A przecież właśnie dzięki owym starym wizerunkom książka
ta nabiera dodatkowej i szczególnej wartości.

A. Oskar Klaußmann

Berlin, w październiku 1911 r.


Szarlej i Piekary Śląskie2
Nie urodziłem się na Górnym Śląsku, lecz we Wrocławiu, ale gdy miałem cztery lata, moi rodzice
powrócili na swoją rodzinną górnośląską ziemię. Najwcześniejsze moje wspomnienia zaczynają się
gdzieś w okolicach roku 1856. Miałem wtedy pięd lat i zaprowadzono mnie do szkoły gminnej w
Bytomiu do zaprzyjaźnionego nauczyciela, u którego miałem się nauczyd „siedzied spokojnie”.
Przypominam sobie jeszcze wielki, szary budynek z obszernymi salami lekcyjnymi o sklepionych
powałach i z krużgankami, po których niosło się echo. Szkoła mieściła się w dawnym klasztorze
Minorytów, wzniesionym w Bytomiu w 1528 roku.
O spokojnym siedzeniu w tej szkole, Bogiem a prawdą, trudno byłoby mówid. Nauczyciel, pan L., był
także organistą, mocno przeto absorbowały go obowiązki kościelne. Lekcje prowadzili starsi
uczniowie, pokazując trzcinowym kijem wydrukowane na dużych, tekturowych tablicach litery, cała
klasa zaś chórem odczytywała ich nazwy. Ci starsi chłopcy uzurpowali sobie, niestety, również prawo
do okładania młodszych dzieci kijem. Co do mnie, to szybko zostałem wtajemniczony w misteria a-b,
ab i b-a, ba, w przerwach walcząc zajadle z niedomytymi i bosymi współuczniami o swój album z
obrazkami, z którym nie rozstawałem się ani na chwilę i który nosiłem ze sobą również do szkoły. Na
okładce albumu znajdował się bowiem barwny wizerunek koguta, który gdy byłem grzeczny, składał
dla mnie trojaka (trzyfenigową monetę miedzianą), którą potem znajdowałem w książce. Trojak był
wówczas oficjalną obiegową „walutą dziecięcą”.
Kolejne wspomnienia pochodzą już z Szarleja, gdzie moi rodzice przeprowadzili się z początkiem 1857
roku. Tutaj była już prywatna szkoła, przeznaczona przede wszystkim dla dzieci urzędników, a nasz
nauczyciel, Gumpert, potrafił byd nie tylko surowy, ale, co jeszcze dziś chętnie wspominam, skory do
żartów, tak że wszyscy bez wyjątku nader chętnie uczęszczaliśmy do szkoły. Nie przypominam sobie,
by czytanie, pisanie, rachunki czy też historie biblijne sprawiały nam wtedy jakiekolwiek trudności. W
Szarleju pozostaliśmy aż do zimy 1859 roku, po czym przeprowadziliśmy się w pobliże kopalni
„Morgenroth” koło Szopienic. Z tamtego czasu w Szarleju zapamiętałem dobrze sporo różnych
wydarzeo, np.: pojawianie się wielkiej komety w 1857 roku, która, budząc powszechny lęk, widoczna
była wyraźnie przez wiele wieczorów. Miała zapowiadad koniec świata. Dzieo, w którym to
wydarzenie powinno było nastąpid, ustalono na 13 czerwca, dzieo moich imienin. Do dziś pamiętam,
jak wiele przeżyłem wtedy strachu, ale nie byłem w tym osamotniony. Dorośli bali się również.

2
Scharley und Deutsch - Piekar
Szarlej rozpościerał się, jeśli dobrze sobie przypominam, na przestrzeni 500 metrów, po prawej i
lewej stronie szosy prowadzącej z Bytomia do Piekar. Tuż przy drodze stały tylko większych
rozmiarów zabudowania parowozowni i wielka płuczka galmanu, a także kilka domów urzędniczych i
willa dyrektora Scherbenninga. Ostatnim domem po lewej w stronę Piekar była siedziba mistrzów
zmianowych.
Naprzeciw niej stała gospoda, w której na piętrze mieszkali moi rodzice. Od tego miejsca aż do
samych Piekar rozciągało się już tylko szczere pole. Po prawej stronie, robiąc kilkaset kroków,
docierało się do Brynicy i nad granicę rosyjską, po lewej w pagórkowatym terenie leżał folwark Kocia
Góra (Katzenberg) z imponującym budynkiem dworu, w którym mieszkał dyrektor i dwaj inspektorzy.
Bywałem w tym domu jako dziecko częstym gościem, gdyż jeden z inspektorów miał syna i córkę w
moim wieku, z którymi często bawiłem się. Młoda żona inspektora, wykształcona, inteligentna, pełna
uroku dama, leżała złożona chorobą w łóżku i łóżka tego, o ile pamiętam, już nie opuściła aż do swojej
śmierci. Z pewnością fakt ten jest charakterystycznym świadectwem ówczesnych warunków życia.
Nikt nie pomyślał, żeby zaradzid jej przypadłości, że byd może dzięki jakiejś operacji mogłaby odzyskad
zdrowie.
Nasza ulubiona zabawa polegała na tym, że posługując się jak najmniej skomplikowanymi środkami,
przebieraliśmy się w jakimś kącie, po czym pojawialiśmy się w pokoju chorej i kazaliśmy jej zgadywad,
co i kogo zamierzaliśmy w ten sposób wyobrazid. Oczywiście pomagała nam swoimi radami już na
etapie planowania przebieranki, a nasza wyobraźnia potężnie była poruszona tymi niezwykłymi
zabawami. Gdy byliśmy na polu, szaleliśmy biegając i hałasując w opuszczonych zabudowaniach od
dawna nieczynnej gorzelni. Tam też zmykaliśmy, gdy po południu wracało z pastwiska wielkie stado
bydła, a potężny byk, pan stada, „demonstrował” swoją dzikośd i chęd ataku.
Na jesieni, na ścierniskach folwarku odbywały się raz w tygodniu polowania na zające. W
najwcześniejszych godzinach rannych od strony Siemianowic przyjeżdżało kilka wozów drabiniastych
załadowanych psami gooczymi hrabiego Henckla von Donnersmarcka. Przybywali też wraz z
otulonymi w koce koomi stajenni i ujeżdżacze. Miejscem spotkania całej myśliwskiej kompani była
gospoda, na której piętrze mieszkaliśmy. Przybywały ekwipaże zaprzężone w dwa, cztery albo sześd
koni i to całe towarzystwo przesiadało się na konie myśliwskie. Rozpoczynała się gonitwa za zającami,
którą można było całkiem dobrze obejrzed z okien naszego mieszkania, jako że widok stamtąd
rozciągał się hen daleko na pola. Gdy tylko jeden z chartów zwęszył szaraka i zaczął go ścigad,
natychmiast któryś z jeźdźców albo amazonka ruszali w ślad za nim.
Polowanie trwało zwykle od 9.00 do 11.00 przed południem, potem konie i jeźdźcy, a zapewne psy
również, byli już tak zmęczeni, że całe towarzystwo siadało do swoich powozów i odjeżdżało. Konie
wodzono tam i z powrotem, by ochłonęły i wystygły, następnie dawano im nieco odstanej wody, po
czym je odprowadzano. Dla chartów, których było około czterdzieści - pięddziesiąt sztuk, gotowano w
gospodzie zupę z mięsem. Upolowane zające - zwykle co najmniej kilka tuzinów -
odtransportowywano specjalnymi wozami, a psy gdy skooczyły posiłek, również ładowano na
furmanki i odwożono z powrotem.
Szczególne wrażenie wywarła na mnie wtedy katastrofa na kopalni: staw, osadnik z galmanowym
szlamem, wdarł się do kopalni i zalał sztolnię, gdzie pracowali robotnicy. Między nimi również młody
sztygar, który miał niebawem wziąd ślub. Wszystkie przedsięwzięte środki ratunku okazały się
bezskuteczne. Minął co najmniej rok, nim udało się wydobyd ciała, przy czym zwłoki robotników
znaleziono najpierw. Ciało sztygara wydobyto znacznie później, co podług wierzeo ludu miało swoją
przyczynę w tym, że ów człowiek był protestantem. W jego notatniku miano znaleźd zapiski, z których
wynikało, iż cześd owych nieszczęśników, dziś już nie jestem w stanie podad ich liczby, nie utonęła od
razu w szlamie, lecz powoli, w okropnej męce, musiała skonad z głodu i z braku powietrza.
Przypominam sobie, też jeszcze z Szarleja, kolosalną odkrywkę, z której wydobywano galman.
Odkrywka ta leżała w głębokiej, naturalnej rozpadlinie, przecinającej pagórkowaty teren. Z jednej
strony widad było strome zbocze wąwozu, z drugiej - tarasy, gdzie, podobnie jak na dnie odkrywki,
pracowały setki robotników. Mnie, małemu chłopaczkowi odkrywka ta wydawała się niesłychanie
głęboka. W rzeczywistości sięgała około 100 stóp w głąb, a postacie ludzkie na dole wykopu
wyglądały jak małe zabawki. Wszystko to współtworzyło obraz mrówczej pracy i nieustannego ruchu.
Po pochylniach hamulcowych poruszały się wzdłuż tarasów, aż na samo dno odkrywki, załadowane
galmanem wozy. Pamiętam, że każdy pusty wóz wepchnięty na pomost windy stojący obok robotnik
napełnił wodą ze znajdującego się tam basenu, za pomocą długiej rury i dopiero wtedy spuszczał na
dół. Zapewne w ten sposób tworzono przeciwwagę dla wypełnionej urobkiem kolejnej skrzyni
transportowanej do góry.
Pamiętam też, że w Szarleju poznałem starszego pana nazwiskiem Scharnow, emerytowanego
urzędnika, który podczas wojen wyzwoleoczych awansował aż do stopnia oficera co, jak wiadomo, w
tamtych czasach dla kogoś pochodzącego z niższych sfer było rzeczą praktycznie nieosiągalną. Jego
rodzina surowo egzekwowała, żebyśmy my dzieci do starszego pana nie zwracały się nigdy inaczej jak
tylko per „panie poruczniku”.
Ale moja pamięd przechowała z Szarleja również obrazy pełne grozy. Z jakiegoś powodu budowano
tuż przy granicy rów przeciwpowodziowy i setki robotników ziemnych, których ulokowano gdzieś w
pobliżu, zajętych było tą pracą. Jedzenie dla nich przyrządzano w gospodzie, w której mieszkaliśmy.
Tam też byli wypłacani przez swoich szychmistrzów, a wtedy co sobotę dochodziło do nieuniknionych
bójek. Kiedyś, wyglądając przez okno naszego mieszkania, stałem się nie całkiem dobrowolnym
świadkiem takiej bijatyki, podczas której walczyło ze sobą chyba więcej niż sto osób. Wyraźnie
widziałem, jak jeden z robotników wbił przeciwnikowi, którego trzymał lewą ręką za gardło, łopatę w
czaszkę, tak że nieszczęśnik osunął się na ziemię. Po godzinie zobaczyłem tego straszliwie
pokaleczonego człowieka leżącego we własnej krwi na posadzce pralni zbudowanej obok frontowego
budynku. Widziałem, jak gorączka przyranna wstrząsała jego ciałem, każąc mu wykonywad
gwałtowne podrygi. Specjalnym wozem sprowadzono lekarza z Bytomia, ale nim przybył, ciężko
ranny był już martwy. Od tej pory do dziś głośna kłótnia i sceny bójek wprawiają mnie we wzburzenie,
którego nie jestem w stanie opanowad. Sądzę, iż to przez wspomnienie tamtej straszliwej sceny,
której świadkiem byłem jako dziecko. Pamiętam też bardzo dokładnie, co wtedy mówiono: górnik
nigdy nie pozwoliłby pofolgowad tak brutalnym, dzikim odruchom. Między robotnikami ziemnymi
było jednak, jak to i dziś bywa, mnóstwo podejrzanej hołoty. Musieli też byd wśród nich tzw.
monarchowie: wykolejeocy, reprezentacji wszystkich warstw społecznych, o różnym pochodzeniu i
wykształceniu. Gdy tylko skooczono budowę kanału, robotnicy ziemni zaczęli świętowad to
wydarzenie i świętowali je tak przez trzy dni bez ustanku, w czym nikt nie próbował im przeszkodzid,
policji nie było nawet na lekarstwo. Wybrali sobie „króla”, któremu nałożyli papierową czapkę,
epolety i również z papieru zrobioną szarfę. Towarzyszyli mu adiutanci i marszałkowie. Króla i jego
świtę obwożono w dwukołowych taczkach, wygłaszano oracje w języku niemieckim i polskim, z
których treści wynikało, że mówcy są wykształconymi ludźmi. Trzy dni trwał ten cyrk, póki robotnicy
nie roztrwonili i nie przepili wszystkich pieniędzy. Wtedy pojawiał się żandarm i kooczył uroczystości.
Niesamowite jest dla mnie również wspomnienie wielkiego pożaru, który wybuchł w pewną niedzielę
po południu w Piekarach naprzeciw kościoła pielgrzymkowego. Doszczętnie spłonął wówczas, z
powodu braku wody do gaszenia, dwupiętrowy budynek, gdzie mieścił się wielki sklep z towarami
kolonialnymi. Właściciel domu był ubezpieczony, co stanowiło wówczas wielką rzadkośd. Podczas
pożaru, stojąc w tłumie, usłyszałem, że ludziom, którzy są ubezpieczeni, nie wolno niczego ratowad ze
swojego dobytku, że muszą oni pozwolid, by wszystko doszczętnie spłonęło, jako że otrzymają
wyrównanie szkód od towarzystwa ubezpieczeniowego. Mój ojciec, którego poprosiłem o
wyjaśnienie tej sprawy powiedział mi, że przeciwnie, należy postąpid dokładnie odwrotnie.
Ubezpieczeni są zobowiązani ratowad ze swojego dobytku, ile tylko zdołają. Prawdę mówiąc, nie
bardzo mnie to przekonywało. Szczęśliwym trafem pożar ten nie wybuchł w którymś z dni wielkiego
odpustu, kiedy dziesiątki tysięcy ludzi zdążają w uroczystej procesji do cudami słynącego obrazu
Matki Boskiej Piekarskiej. Już w sobotę przed takim dniem z najdalszych zakątków, również z tamtej
strony, zza polskiej granicy, z głośnymi śpiewami i muzyką, z rozwiniętymi chorągwiami, z krzyżami
przybywały prowadzone najczęściej przez swoich duchownych pielgrzymki w liczbie trzydziestu,
czterdziestu, a często i stu albo dwustu osób, w większości złożone z kobiet. W niedzielę przed
południem pojawiała się wielka procesja z Bytomia. Był to widok godny podziwu i wart zapamiętania.
Przybywało wtedy może z tysiąc osób, z kilkoma chórami, z muzyką, z szumiącymi, barwnymi,
jedwabnymi proporcami, z dziewczynkami w białych sukniach, dźwigającymi na ramionach nosidła z
ubranymi we wspaniałe szaty figurami Madonny i innych świętych.
W każdą z takich odpustowych niedziel panował na jedynej ulicy Piekar zagrażający życiu tłok.
Niezliczona była liczba bud i kramów, w których sprzedawano przeróżne pobożne pamiątki,
szkaplerze, obrazki świętych, różaoce, modlitewniki i opisy kościoła pielgrzymkowego. Do samego
kościoła prowadziły od ulicy podwójne kamienne schody. Dwuwieżowa świątynia imponowała
rozmiarami, a cudowny obraz Matki Boskiej umieszczony nad wielkim ołtarzem ozdobiony był bogato
złotem i drogimi kamieniami.
Na placu obok kościoła znajdowały się kaplice, których ściany obwieszone były wotami: kulami i
laskami kalek oraz sporządzonymi z wosku członkami ciała: rękami, nogami, a także woskowymi
sercami uzdrowionych cudowną mocą Madonny. Przechodząc przez dziedziniec famy cienistą alejką,
docierało się do, jak uważano, cudownego źródełka. Po wielkich odpustach ziemia wokół niego była
srodze zdeptana przez tłoczący się tłum wiernych, a samo źródło bardzo mętne, w spokojne dni
jednak, jak sobie przypominam, tryskało obficie niezwykle czystą wodą.
Nieraz czytamy w dziełach historycznych, że w kościele pielgrzymkowym miało miejsce bardzo ważne
dziejowe wydarzenie. Twierdzi się mianowicie, że Fryderyk August, elektor saski i król Polski, tutaj
właśnie, nim wstąpił po raz pierwszy na ziemię polską, przeszedł na katolicyzm. Zaraz po tym
wydarzeniu przekroczył znajdującą się w pobliżu granicę z Polską. Ta zmiana wiary króla Augusta
miała się odbyd właśnie w Piekarach w obecności wielkiej liczby polskich dostojników. W
rzeczywistości jednak August dokonał swej konwersji na katolicyzm w Baden pod Wiedniem 1
czerwca 1697 roku. Możliwe, że jego następca, August III król Polski (jako elektor saski -Fryderyk
August II), który 11 października 1717 roku we Wiedniu oficjalnie przyjął wiarę katolicką w Piekarach
w roku 1734 odnowił swe katolickie wyznanie wiary. Jeśli ta druga data jest prawdziwa, wtedy
Piekary rzeczywiście byłyby miejscem o historycznym znaczeniu, jako że konwersja Augusta III
kosztowała Saksonię utratę dominacji wśród protestanckich paostw niemieckich i pozwoliła, by jej
miejsce zajęły Prusy.
Mysłowice, Katowice3
W roku 1859 moi rodzice, jak już wcześniej wspomniałem, przeprowadzili się do Morgenrothgrube
koło Szopienic - Roździenia. Mieszkaliśmy w domu dla urzędników koło familoków kopalni
„Morgenroth”, które stały niedaleko szosy prowadzącej z Katowic do Mysłowic. Znajdowały się one
na południe od tej szosy, podczas gdy na północny wschód od niej leżała „Wilhelmina” - kompleks
hut cynku, buchających dniem i nocą ogromnymi kłębami dymu, a nieco dalej ku wschodowi
składowisko popiołów poprodukcyjnych usypanych w ogromne hałdy wyglądające jak potężne
fortece.
Jeśli od katowicko-mysłowickiej szosy poszło się na północ, na tym samym poziomie przecinało się
Kolej Górnośląską, prowadzącą z Katowic do Mysłowic, która jednak wtedy nie miała w Szopienicach
żadnej stacji. Tuż za torami kolejowymi, idąc stosunkowo dobrze utrzymaną, wysypaną żużlem drogą,
dochodziło się do budynków szkolnych w Roździeniu. Stamtąd na prawo prowadził piaszczysty, źle
utrzymany trakt przez Szopienice i Piasek do Mysłowic. Idąc w lewo, można było dojśd na Burowiec,
Małą Dąbrówkę i do Bogucic. Jeśli zaś z naszych familoków skierowało się kroki na południe wtedy,
przechodząc koło kopalo „Morgenroth” i „Elfryda”, dochodziło się do Janowa - wiejskiej osady
zupełnie pozbawionej przemysłu. Między nami i Janowem znajdowały się tylko liczne, krzyżujące się
tory galmanowej „rosbanki”. Ta wąskotorówka służąca do przewożenia galmanu, wtedy już
wydzierżawiona przez Pringsheima, tu i ówdzie korzystała z niewielkich parowozów, które jednak
często się psuły. Zastąpiono je więc koomi - prawie bez wyjątku samymi duoczykami i brabantami,
wspaniałymi zwierzętami, które zaprzężone zawsze po dwa, jeden przed drugim, kroczyły na czele
wagonów.
Za Janowem leżała „ziemia nie znana” - ciągnące się na przestrzeni wielu mil lasy. Tu i ówdzie można
było napotkad wśród nich maleokie kopalnie, tzw. klicze, w których wydobywało się wychodzące na
powierzchnię pokłady węgla o niewielkiej miąższości. Często można tu było napotkad rudne doły,
podobne do płytkich szybów, niezbyt głębokie dziury, w których ongiś kopano rudę darniową.
Dopiero daleko, daleko na południu leżała huta szkła w Wesołej, gdzie podobno przez przypadek
tamtejszy mistrz szklarski, podczas próby zestawienia kompozycji barwiącej szkło na ciemniejszy
kolor, z galmanu wytopił cynk.
Jeśli szosą szło się z „Wilhelminy” ku zachodowi do Katowic, wtedy dochodziło się do rozległego,
otwartego pola, położonego jeszcze na terenie Szopienic, należącego do Antonowca folwarku
Thiele-Wincklera. Drogę znów przecinała Kolej Górnośląska, która robiła tu łuk w kierunku
północno-wschodnim. I odtąd miało się już do samych Katowic linię kolejową po lewej ręce. Po

3
Myslovitz, Kattowitz
tamtej stronie torów rozpościerały się na obszarze wielu mil potężne lasy Thiele-Wincklera. Na skraju
lasu stała leśniczówka, w której mieszkał znany w całej okolicy leśniczy Schönbrunn, wielki
humorysta, wspaniały kompan i słynny kawalarz. Potem była mała kolonia nosząca oficjalną nazwę
„Bagno”, w języku ludu zwano ją jednak kolonią złodziejską. Następnie mijało się wielki las, gdzie, jak
mówiono, w nocy straszyło. Potem jeszcze raz przechodziło się przez galmanową „rosbankę”,
prowadzącą na prawo do huty cynku „Norma”. I wreszcie dochodziło się do „ zollhausu”, w którym
pobierano myto drogowe. Mieszkał tam powszechnie znany nadzorca drogowy Schönefelder
opiekujący się „sztreką” aż do Mysłowic i przy pomocy swoich robotników utrzymujący ją w
porządku. Na lewo po drugiej stronie torów leżała Kunegunda, osada składająca się z kilku domów i
rampy węglowej. Po prawej i po lewej mijało się następnie tu i ówdzie samotnie stojące domy, by
niebawem dotrzed do Katowic, gdzie po prawej rzucała się w oczy pierwsza znaczniejsza budowla. Był
to kościół ewangelicki, a w jego pobliżu dom pastora Clausnitzera, należącego do najbardziej znanych
i przez wszystkich Górnoślązaków szanowanych osobistości.
Wśród pojedynczych stojących po obu stronach ulicy domów z prawej leżała willa dyrektora
generalnego Grundmanna, a z lewej - radcy sanitarnego doktora Holtze. Idąc dalej, docierało się do
rozległego placu z potężną sadzawką, za którą można było zobaczyd rozłożysty, przykryty gontem,
jednopiętrowy budynek arendy, w którym dawniej mieszkał arendarz posiadający szynk. Na prawo
droga prowadziła w dół w stronę kopalni „Ferdynand” i zabudowao Zarządu Dóbr Thiele-Wincklera.
Kierując się w lewo, można było, chod nie bezpośrednio, dotrzed do wielkiego dworca Kolei
Górnośląskiej. Droga na wprost, zabudowana po prawej i lewej pojedynczymi domami, prowadziła do
Załęża. No cóż, Katowice to w tamtych latach jeszcze wioska, podlegająca jurysdykcji Mysłowic.
Raczej nikt nie ośmieliłby się przypuścid, że przed tą osadą stoi wielka przyszłośd, gdyż prymat w całej
okolicy dzierżyły jeszcze Mysłowice, do których my z Morgenrothgrube również przynależeliśmy
„sądownie i kościelnie”.
Dworzec w Katowicach był jak na owe czasy reprezentacyjną i nowoczesną budowlą. Tutaj miał swój
punkt węzłowy ten odcinek Kolei Warszawsko-Wiedeoskiej, który z Katowic prowadził przez granicę
do Sosnowca. Ów skrót trasy z Katowic do Sosnowca był katastrofą dla Mysłowic, czynił bowiem
wielki uszczerbek miastu, przez które do roku 1854 prowadziło jedyne i wyłączne połączenie
kolejowe z Rosją i Austrią.
Oprócz Kolei Górnośląskiej Górny Śląsk posiadał prywatną linię kolejową Tarnowskie Góry - Opole,
prowadzącą przez dosłownie bezludne tereny, tak nieudolnie zaprojektowaną, że nie była zdolna stad
się konkurencją dla Kolei Górnośląskiej i z tej racji nigdy nie otrzymała zezwolenia na dalszą
rozbudowę. Podług pierwszych liter nazwy wymalowanych na wagonach kolejowych: O.S.E. i O.TE.
zwano obydwie linie kolejowe „Och, słodki wynalazku” i „Och, tragiczny wynalazku”.4
Z Katowic prowadziła również Kolej Wilhelmioska na południe przez Mikołów, Rybnik do Raciborza.
Te linie kolejowe były jedynymi na całym obszarze Górnego Śląska. Kolej Górnośląska rozdzielała się
w pobliżu twierdzy Koźle i prowadziła na wschód przez Gliwice do Katowic, a na południe przez
Racibórz do Bogumina.
Jeśli z huty „Wilhelmina” skierowało się kroki na wschód, w stronę Mysłowic, to przechodziło się
obok zakopconych familoków, w których mieszkali pracownicy huty oraz obok kilku domów
urzędniczych i biur. Potem było otwarte pole, a po lewej droga prowadząca do Szopienic, należąca do
dominium. Po prawej, w sporym zagłębieniu, leżała osada Stawiska, złożona z kilku zagród
chłopskich, pomiędzy którymi płynął potok Bolina. W potoku, jak mówiono, niedaleko mostu
drogowego mieszkał utopiec. Był to w owych czasach wygodny sposób na to, by zabronid kąpieli w
miejscach niebezpiecznych. Wystarczyło rozpowszechnid wieśd o pojawieniu się utopca, by tak
młodzi, jak i starzy omijali je kołem.
Szosa wznosiła się potem dośd stromo na płaskowyż, na którym leżą Mysłowice. Po jej prawej i lewej
stronie znajdowały się głębokie kamieniołomy, dawno już opuszczone. Nigdzie w pobliżu nie było ani
jednego domu, a ze wzniesienia roztaczał się poprzez tory Kolei Górnośląskiej szeroki widok w głąb

4
Nie do kooca przetłumaczalny żart - w oryginale „On felige Grifindung” und „On traurige
Grifindung”
Polski. Po lewej stronie wzrok zatrzymywała huta „Amalia” koło Mysłowic. Gdy w letnią noc jechało
się ową szosą, z tamtej strony, od Polski, niosło się melancholijne echo trąbek sygnałowych
dróżników (znacznie później te sygnałówki wprowadzono również na Kolei Górnośląskiej). Na prawo
tuż za kamieniołomami droga prowadziła do Janowa. Przed Mysłowicami, na tej samej wysokości,
przecinało się Kolej Górnośląską. Na lewo widad było wtedy domy przedmieścia na Piasku, idąc dalej
mijało się wyniosłe zabudowania nowo wzniesionego szpitala Spółki Brackiej, którym zarządzał dr
Amende. Tuż za szpitalem po lewej stronie na skrzyżowaniu drogi prowadzącej z Szopienic przez
Piasek do Mysłowic stał mały, ośmioboczny kościółek pod wezwaniem św. Krzyża. Na prawo szereg
stodół ciągnął się aż do pierwszej gospody w Mysłowicach zwanej w języku ludu „Ostatnim Groszem”.
Droga prowadziła tu nieco w dół, chod po lewej stronie teren dźwigał się dośd stromo. Tam na
wzniesieniu stał w parku zamek. Idąc cały czas przed siebie drogą, można było dojśd do kościoła
katolickiego, otoczonego murem, kierując się obok niego w lewo zaś, docierało się do rynku. Chcąc
dojśd do dworca, trzeba było przejśd w prawo. W dolinie rósł lasek, przez który dochodziło się do
Słupnej i dalej do miejsca, gdzie u zbiegu Czarnej i Białej Przemszy stykały się ze sobą trzy granice:
Prus, Rosji i Austrii. Mysłowice (jak na owe czasy) sprawiały dośd dobre wrażenie. Wielki rozkwit
przyniosła miastu wojna krymska (1853-1856), gdyż Rosja większą częśd swoich potrzeb mogła wtedy
realizowad wyłącznie za pośrednictwem linii kolejowej prowadzącej przez to miasto. Dzięki bliskości
granicy rosyjskiej i austriackiej w mieście panował spory ruch, zwłaszcza w dni targowe.
Ta w wielkim skrócie naszkicowana okolica była cały światem, w którym się żyło, a Mysłowice jego
stolicą, w której wszystko się ogniskowało. Szło się tu pieszo lub jechało wozem, gdy trzeba było coś
załatwid. Najbliższe gimnazjum znajdowało się dopiero w Gliwicach. Ze szkół fachowych była tylko
jedna górnicza w Tarnowskich Górach. Najbliższy garnizon kawalerii stacjonował w Gliwicach. Stało
tam kilka szwadronów pułku ułanów, tzw. kozaków odrzaoskich. Pozostałe szwadrony rozmieszczono
w Pszczynie, a że wtedy z tym miastem nie było jeszcze żadnego połączenia kolejowego, leżało ono,
by tak rzec, poza wszelkim ruchem. Garnizon piechoty znajdował się dopiero w Koźlu.
Najbliższą dla mnie szkołą była katolicka szkoła ludowa w Roździeniu. Tak naprawdę uczęszczałem do
niej zaocznie, gdyż nauczyciel pomocniczy, adiuwant, był moim nauczycielem domowym. Przychodził
po południu, po zakooczeniu lekcji około 16.00 do naszego mieszkania i tu zwykle blisko dwie godziny
uczył mnie. Przedpołudnia spędzałem na ogół w szkole, by mu pomagad w lekcjach. Od czasu do
czasu pilnowałem dzieci. O ile wiem, w całym budynku istniały dwie wielkie sale lekcyjne. W jednej
uczył starszy nauczyciel, w drugiej adiuwant. Przy wielkiej liczbie dzieci uczono na zmianę tylko przez
pół dnia, naturalnie w języku polskim. Samo odczytanie listy, w której zapisane były nazwiska
wszystkich dzieci, zajmowało zwykle z pół godziny. To czytanie listy i zaznaczanie, kto jest obecny,
należało do moich obowiązków, gdyż adiuwant był równocześnie pisarzem gminnym i w związku z
tym miał mnóstwo innej pracy pisemnej.
Gdy w Mysłowicach był targ na bydło i ludzie, którzy przyprowadzali swoje krowy na sprzedaż
przychodzili po zaświadczenia, że pochodzą one z miejsca ich zamieszkania, pisarzowi gminnemu
oczywiście przybywało zajęd. Te „bydlęce” paszporty były niezbędne. Okazywano je patrolującym
targowisko urzędnikom celnym jako świadectwo, że bydło nie zostało przeszmuglowane przez
granicę. Ale adiuwant miał masę pracy również z zapisywaniem kontraktów i innymi publicznymi
dokumentami.
Dzieci uczęszczały do szkoły, jak to wynikało z listy obecności, dośd nieregularnie, a ich zasób wiedzy
był ograniczony. Nie wychodziły zbyt daleko poza umiejętnośd czytania i pisania i tylko, gdy groziła
kontrola ze strony inspektora szkolnego, nauczyciel brał klasę nieco do galopu. Cały materiał
pomocniczy do nauki - czytanki, elementarze, tabliczki łupkowe, zeszyty dawała szkoła. Środki na to
potrzebne pochodziły z „funduszu wolnego kuksa”.
Adiuwant był wielkim oryginałem. Pomalował na przykład na zielono wszystkie meble w obu
pokojach, które zamieszkiwał na poddaszu szkoły, gdyż podobno kolor zielony był zdrowy dla oczy i
tylko fortepian zachował swoją politurę. W nauce czytania, polegającej najczęściej na powtarzaniu
liter, pokazywanych dzieciom na wielkich kartonowych tablicach, potrafiłem go po pewnym czasie
zastąpid. A dzieci bardzo te lekcje lubiły, gdyż miałem psa, gatunek teriera, który oczywiście siedział
obok mnie na katedrze i od czasu do czasu robił różne sztuczki.
W jednym z pierwszych dni stycznia 1861 roku ojciec po południu wrócił do domu i powiedział:
- Król nie żyje, jego następcą został książę regent. Moja matka bardzo się przestraszyła i zawołała:
- Mój Boże, to znaczy, że będzie wojna! Za każdym razem, gdy umiera król, zaczyna się wojna!
Ojciec starał się matkę uspokoid i wybid jej z głowy ten wojenny lęk, ale matka miała niestety rację.
Było nam dane przeżyd jeszcze tylko kilka miesięcy pokoju. Potem mieliśmy tam na dole, tuż przy
austriacko-rosyjskiej granicy, w najbardziej na wschód leżącym zakątku Śląska poznad wojnę w każdej
z możliwych jej postaci.
O poczcie, kolejach i taryfach (1860-1864)
Dzisiejsza generacja nie ma naturalnie żadnego wyobrażenia o ówczesnych sposobach łączności,
transportu czy taryfach i wartości pieniądza. Opłaty pocztowe zostały pod koniec lat pięddziesiątych
zmniejszone. W 1865 roku mieliśmy taryfę trójstrefową. List na odległośd 10 mil *75 km+ kosztował 1
srebrny grosz - 10 fenigów, na odległośd 20 mil - 2 srebrne grosze, na odległośd większą niż 20 mil - 3
srebrne grosze. Ta taryfa obowiązywała, rzecz jasna tylko przy przesyłce zwykłego listu, tzn. ważącego
nie więcej niż łut *12,8g+. Jeśli waga była większa niż łut, list kosztował dwa razy tyle. Odległośd do
Wrocławia wynosiła więcej niż 20 mil, co znaczyło, że list z Górnego Śląska do Wrocławia kosztował
30 fenigów dzisiejszego pieniądza, a jeśli był to list podwójny - 60 fenigów. Jasne więc, że starannie
unikano wysyłania listów podwójnych i używano, jeśli już trzeba było korespondowad, niesłychanie
cienkiego papieru listowego. Ale ofrankowany list wymagał jeszcze dodatkowej opłaty za doręczenie
zwłaszcza, gdy trzeba było go dostarczyd gdzieś daleko na wieś. Kosztowało to od połowy do jednego
srebrnego grosza. Nic dziwnego więc, że dwa razy się wtedy zastanawiano, nim zdecydowano się
wysład do kogoś list.
O powszechnym korzystaniu z telegrafu w ogóle nie było mowy, gdyż według dzisiejszych pojęd ceny
były horrendalne. Od roku 1850 istniało Niemiecko-Austriackie Towarzystwo Telegraficzne, do
którego należały Austria, Holandia i kraje Związku Niemieckiego. To Towarzystwo miało specjalną
taryfę: 20 słów przesłanych na odległośd 10 mil kosztowało 12 srebrnych groszy, za 20 mil - 24
srebrne grosze i za więcej niż 20 mil - 36 srebrnych groszy, co było równe 3,60 marki. Za każde 10
słów ponad to dodatkowa opłata wynosiła: do 10 mil i za każdym razem 6 srebrnych groszy. Jeśli
nadało się telegram złożony z 25 słów, który miał pójśd dalej niż na odległośd 20 mil, płacono 5,40
marki. Do tego dochodziła opłata za doręczenie. Ta wynosiła na odległośd do 2 mil (a więc już na
odległośd chodby dwierd mili) 24 srebrne grosze czyli 2,40 marki. Przy odległościach wynoszących
ponad 2 mile poczta nie dysponowała żadną taryfą dla doręczyciela. Podług woli mogła
przetransportowad telegram sztafetą, konnym albo pieszym posłaocem, który miał prawo za drogę
zażądad ewentualnie półtora talara, a więc 4,50 marki. Jeśli się nadawało telegramy gdzieś na wieś, a
nie wiedziano na stacji nadania, jaka odległośd dzieli miejsce zamieszkania adresata od koocowej
stacji telegraficznej urzędu, wtedy stacja telegraficzna przyjmująca depeszę mogła zażądad
zdeponowania większej kwoty na zapłacenie posłaoca w miejscu przeznaczenia. Stacja, do której
telegram wysyłano, miała obowiązek możliwie szybko odtelegrafowad, ile będzie kosztowad
posłaniec. Nadawca depeszy zaś miał prawo dopiero po dwóch dniach zażądad reszty pieniędzy, jakie
pozostały ze złożonej kaucji.
W granicach paostwa pruskiego istniała taosza taryfa telegraficzna obejmująca tylko dwie strefy.
Tutaj telegram z 20 słowami kosztował na odległośd do 10 mil 8 srebrnych groszy, ponad 10 mil - 16
srebrnych groszy. Za każde 10 słów ponad to płacono dodatkowo 4 srebrne grosze za pierwszą strefę
i 8 srebrnych groszy za drugą strefę. A więc telegram z 25 słowami z Górnego Śląska do Wrocławia
kosztował 2,40 marki. Ale przy tej interpruskiej taryfie telegraficznej istniał pewien haczyk. Nie
wszystkie miejscowości posiadały stacje telegraficzne. Tak więc, podług świadectwa ówczesnego
Spisu Telegrafów w 1863 roku taka stacja istniała wprawdzie w Mysłowicach, ale nie w Katowicach.
Jeśli więc wysyłało się z Wrocławia telegram do Katowic, wtedy nie było to możliwe za pomocą
telegrafu paostwowego tylko poprzez telegraf kolejowy. A telegram przesyłany drutami kolei
kosztował akurat tyle, ile w niemiecko-austriackim towarzystwie: za strefę 12 srebrnych groszy do 20
słów. Że w tych warunkach nadawano telegramy tylko w ostateczności, to chyba całkiem zrozumiałe.
Jeśli tedy do normalnego prywatnego domu dostarczono telegram, wywoływał on natychmiast
ogromną panikę. To nie mogło znaczyd nic innego, jak tylko przypadek śmierci w rodzinie. Przecież
dla innej przyczyny nie trwoniono by pieniędzy na telegram!
Przyjrzyjmy się teraz bliżej komunikacji szynowej, tak jak wyglądała ona wówczas na Kolei
Górnośląskiej pomiędzy Wrocławiem a Mysłowicami. Na tej trasie istniały następujące stacje:
Wrocław, Oława, Brzeg, Lewin, Opole, Gogolin, Kędzierzyn, Koźle, Rudzieniec, Gliwice, Zabrze, Ruda,
Chebzie, Świętochłowice, Katowice, Mysłowice. Pociąg pokonywał na tej trasie odległośd 33 i dwierd
mili. Codziennie z Wrocławia do Mysłowic i z powrotem kursował 1 pociąg pospieszny i 3 osobowe.
Ruch lokalny obsługiwały pociągi „mieszane”, które nosiły wtedy nazwę towarowych z przewozem
osobowym, a pasażerowie nazywali je „bumelcugami”. Pociąg pospieszny z Wrocławia odchodził
wcześnie rano o godzinie 6.50 i docierał do Mysłowic o godzinie 11.44. Pociąg pospieszny pokonywał
tę trasę w 4 godziny 56 minut, a więc w niespełna 5 godzin (dzisiaj podług rozkładu jazdy - 3 godziny
8 minut). Pierwszy pociąg osobowy z Wrocławia odchodził rano o 7.15 i przyjeżdżał do Mysłowic o
16.50. Pociąg osobowy potrzebował więc na pokonanie tej trasy 9 godzin 35 minut, (dziś 5 godzin 4
minuty). Pociągi pospieszne prowadziły wyłącznie wagony pierwszej i drugiej klasy i miały wyższe
ceny biletów niż osobowe. W pociągu pośpiesznym płacono za 2 klasę z Wrocławia do Mysłowic (i
odwrotnie) 135 srebrnych groszy tzn. 13,50 marki (dziś włącznie z podatkiem za bilet i dodatkiem za
pociąg pospieszny - 11,20 marki). W pociągu osobowym za 3 klasę płacono 81 srebrnych groszy czyli
8,10 marki (dziś 6,20 marki), za drugą klasę - 122 srebrne grosze tj. 12,20 marek (dziś 9,20 marki).
Naturalnie istniała jeszcze 4 klasa. Wagony osobowe pomalowane były na jednolity brunatny kolor,
dopiero znacznie później zróżnicowano poszczególne klasy wagonów odmiennymi kolorami.
Kolejowy wagon pocztowy był zawsze pomalowany na żółto, tak jak wszystkie inne pojazdy pocztowe
do dziś dnia. Ta żółd biła w oczy na taką odległośd, że z największej dali można było dostrzec, że w
składzie pociągu znajduje się wagon pocztowy.
Mój ojciec zarządzał ekspedycją węgla w kopalniach „Morgenroth” i „Elfride”, a także należącą do
nich rampą załadowczą i bocznicą kolejową. Wielka rampa znajdowała się po drugiej stronie huty
„Wilhelmina” przy Kolei Górnośląskiej. Z kopalo transportowano koleją wąskotorową zawsze po 10
wozów kolejowych ciągniętych przez jednego konia aż do rampy załadowczej. Ta wąska kolej miała
dwa torowiska i przy dużym wydobyciu pełne i puste pociągi kursowały tam i z powrotem bez chwili
wytchnienia. Rampa załadowcza znajdowała się dokładnie naprzeciw miejsca, gdzie Kolej
Warszawsko-Wiedeoska odgałęziała się od Kolei Górnośląskiej. W narożniku między torowiskami obu
linii stał budynek, w którym urzędowali telegrafista i mistrz ładowaczy. Kilka kroków dalej w stronę
Katowic stał podobnej wielkości budynek nastawni. W tym niezbyt obszernym murowanym domku,
składającym się z pomieszczenia służbowego, izby, komory i kuchni poznałem życie dróżników, a
także samą służbę na kolei. Mój pies Jolly i ja bardzo szybko wykształciliśmy się na solidnych
kolejarzy.
U „lademajstra” zainstalowany był aparat telegraficzny (tzw. indykator Wheatstone), terkocący w
ciągu dnia prawie bez przerwy, gdyż meldował pociągi zdążające do i z Mysłowic oraz do i z
Sosnowca. Sygnały kolejowe były wówczas całkiem inne niż dzisiaj. Wprawdzie istniał już maszt
telegrafu optycznego z dwoma ramionami, ale jeśli nie przewidywano żadnego przejazdu, ramion
tych nie było widad. Zwisały pionowo w dół wzdłuż masztu i dopiero, gdy zapowiedziano pociąg,
ramię wciągano do góry w kierunku jazdy, zupełnie jak dziś. Do sygnalizowania „jechad powoli” i
„stop” służył pomalowany na czerwono kosz w kształcie beczki, który za pomocą lin i rolek wciągano
wzdłuż masztu. Jeśli znajdował się na wysokości pół masztu, znaczyło to „jechad powoli”, a gdy
wciągnięty był na samą górę oznaczało to dla maszynisty „stop! zatrzymad się!”. Wszystkie przejazdy i
skrzyżowania z szosą były na tym samym poziomie, co tory kolejowe, a barier nie uruchamiano
stalowymi linami, lecz opuszczano i podnoszono ręcznie za pomocą korby. Nazywano je podług
francuskiego określenia „appereille” - „aprejlami”. Jeśli lademajster miał do przesłania zwierzchnikom
do Mysłowic czy Katowic jakąś listowną informację, wtedy przed przybyciem pociągu towarowego
wciągano kosz sygnałowy na pół masztu, brano do ręki długi drąg z wyciętą na jednym koocu szparą,
w którą wtykano list i gdy parowóz powoli mijał dom dróżnika, maszynista albo palacz ściągał list z
drąga i zabierał ze sobą na miejsce przeznaczenia. Społeczności Szopienic i Roździenia od dawna
prosiły, by w Szopienicach zbudowano przystanek Kolei Górnośląskiej, dyrekcja kolei wyliczyła jednak,
że zatrzymanie pociągu poprzez zużycie hamulców i szyn za każdym razem kosztuje około 10 talarów,
a koszta te najpewniej nie będą zwrócone przez ewentualne zyski z biletów. Któż wtedy przewidział,
że miejscowośd ta siedem lat później będzie miała aż dwie stacje? Codziennie z Mysłowic na naszą
rampę przyjeżdżały pojedyncze lokomotywy, ciągnąc za sobą puste węglarki celem załadowania ich
na rampie, wieczorem zaś odwoziły je z powrotem do Mysłowic, by tam zestawid z nich skład pociągu
towarowego. Jolly i ja wkrótce nauczyliśmy się wdrapywad na lokomotywy i mieliśmy ogromną
uciechę, wożąc się nimi tam i z powrotem.
Do innych przyjemności należało kładzenie trojaka na szyny, by przejechał po nim pociąg pospieszny,
który mijał nas po południu. Trojak był potem rozwalcowany do wielkości przekraczającej co najmniej
o połowę pierwotne rozmiary. „Sport” uprawiany przez mojego Jolly'ego polegał natomiast na tym,
że pędził on jak szalony na spotkanie każdego nadjeżdżającego pociągu towarowego lub osobowego,
po czym ścigał się z nim, biegnąc obok i oszczekując go zajadle, tak długo, jak tylko było to możliwe.
Wszyscy fachowcy prorokowali psu przedwczesne zejście, gdyż uprawianie tego sportu musiało się ,
ich zdaniem, skooczyd bezwarunkowo tragicznie. Ale proroctwa rzadko się spełniają i Jolly dokonał
żywota w sposób znacznie bardziej pospolity i przyziemny, mianowicie w brytfannie. Był tak
wypasiony, że robotnicy cegielni przy kopalni „Morgenroth” spożyli go którejś niedzieli w charakterze
świątecznej pieczeni. Długo szukałem swojego psa, rozpaczając i płacząc, aż wreszcie na moją prośbę
pewien sztygar dokonał rewizji w barakach ceglarzy, którzy uczciwszy uszu nie należeli do wybraoców
narodu. Znalezione niebawem biało-czarne futro Jolly'ego świadczyło zaś dowodnie, że podążył drogą
dającą kres wszelkiej materii.
Robotnicy, których zatrudniał mój ojciec, wszyscy ci ładowacze i hamulcowi, byli to w przeważającej
mierze z gruntu sympatyczni i pracowici ludzie. Spodziewali się patriarchalnego do siebie stosunku i
byli karni i posłuszni, chętni do roboty o każdej porze, nawet wtedy, gdy nieco ponad miarę ugasili
pragnienie. Starszy robotnik nazwiskiem Pawlik od czasu do czasu wpadał w delirium tremens.
Ujawniał się ów stan przede wszystkim w ten sposób, że Pawlik wchodził do domu, gdzie mieściło się
biuro mojego ojca, zwyczajem przyjętym ongiś w tych stronach ujmował go pod kolana, całował je,
po czym zaczynał się skarżyd, że „pod rampą załadowczą są jakieś chłopy, które mu robią na złośd”.
Wysłano wtedy pod rampę innego robotnika, by przez pewien czas walił kijem w belki pomostu
załadowczego. Po chwili wracał on z meldunkiem, że chłopów już nie ma. Pawlik uspokajał się
natychmiast. Ale po serii takich wyczynów ojciec wręczał mu kartkę i nakazywał iśd do szpitala
brackiego w Mysłowicach, gdzie też Pawlik posłusznie z kartką w ręku się wybierał. Po kilku dniach
meldował się z powrotem, uzdrowiony, obejmował kolana, całował i ślubował nie brad ani kropli
wódki do ust. Czasami dotrzymywał przyrzeczenia przez trzy, a bywało nawet, że i przez cztery
godziny.
W tamtych czasach na Górnym Śląsku było bardzo dużo dzikiej zwierzyny. Przepiórki latem i jesienią
łamały sobie skrzydła na drutach telegraficznych albo przelatując w pędzie i wpadając na nie,
odcinały sobie głowy. Gdy nadchodziła jesieo, wiele ptaków przelotnych kooczyło życie na drutach
telegraficznych. Robotnicy, przybywający tu do pracy z bardzo odległych często miejscowości,
znajdowali nieraz na torach kolejowych rozjechane na pół przez pociąg zające, którym brak było
głowy albo dolnej części tułowia. Zwierzęta próbowały nocą przeskoczyd przez tory, a gdy nadjechał
pociąg, przerażone hałasem i oślepione światłami, zastygały najpierw w bezruchu, po czym usiłowały
umknąd przed pociągiem, biegnąc między torami. Gdy monstrum zbliżyło się już nazbyt, w ostatniej
chwili rozpaczliwym susem starały się skoczyd w lewo czy w prawo i wtedy pociąg je rozjeżdżał.
Zdarzyła się w owym czasie również katastrofa kolejowa na Kolei Warszawsko-Wiedeoskiej tuż przy
jej wlocie na linię Kolei Górnośląskiej. Torowisko ma tam niewielki spad. Ciężki pociąg towarowy
ciągnięty przez dwie lokomotywy nadjechał od strony Rosji. Jeden z wagonów w środku składu
wykoleił się i jadące za nim wagony natychmiast spiętrzyły się po trzy, cztery, jeden na drugim.
Szkody materialne były ogromne i przypominam sobie jeszcze nadjeżdżające od strony Sosnowca i
Szopienic lokomotywy, które za pomocą potężnych łaocuchów rozrywały sczepione ze sobą wraki
wykolejonych wagonów. Na polu zaś obok torów leżały rozerwane worki ze zbożem, skrzynie,
połamane paki i pudła, których zawartośd okoliczna ludnośd natychmiast potraktowała jako należną
jej pryzę.
Dzisiejsza generacja nie ma zielonego pojęcia, jakiej zażywa wygody dzięki jednolitemu systemowi
monetarnemu i jednolitym miarom i wagom w obecnej Rzeszy. W tamtych czasach związane z tym
były ogromne komplikacje. W dziedzinie miar i wag oraz pieniądza panował system duodecymalny, w
praktyce jednak wcale nie traktowany jednolicie. Podstawową monetą był srebrny talar. Ten dzielił
się na 30 srebrnych groszy, srebrny grosz zaś składał się z 12 fenigów. W całym Śląsku srebrny grosz
nosił nazwę „czeski” (Bohm) po prostu dlatego, że pierwsze grosze wybito w roku 1300 w Pradze za
czasów króla Wacława II. To określenie „czeski” dla srebrnego grosza było konieczne również dlatego,
że oprócz „groszy srebrnych” istniały również zwykłe „grosze”. Były to z całą pewnością dobre grosze
w piśmie zaznaczano je „d .gr.” Te „dobre grosze” pochodziły ze starego podziału talara na 24 grosze;
dobry grosz wart był więc 1,25 grosza srebrnego. Bito monety jednotalarowe (rzadko pojawiały się
monety dwutalarowe), które jako efekt jakiejś konwencji monetarnej z południowymi paostwami
niemieckimi we wszystkich północnych i południowoniemieckich krajach bite były podług tej samej
stopy menniczej; następnie były monety ośmiogroszowe, wartości mniej więcej tyle co dzisiejsza
jedna marka, monety czterogroszowe o wartości dzisiejszych 50 fenigów, monety dwugroszowe
wartości dzisiejszych 25 fenigów, potem grosze srebrne, z których 30 przypadało na talar i które, jak
wiemy, nosiły nazwę „czeskich”, potem srebrne szóstki, tzn. monety sześciofenigowe ze srebra.
(Słowo „szóstak - zechser” dotrwało do dziś i oznacza pięciofenigową monetę niklową, jako, że nic w
języku ludu nie zmienia się tak powoli, jak nazwy pieniądza). Monety miedziane (miedziaki) miały
wartośd czterech, trzech, dwu i jednego feniga. Złoto pojawiało się niezmiernie rzadko. Do kantoru i
banku szło się, by kupid za 3 talary i 5 do 12 srebrnych groszy dukata, gdy się było chrzestnym i
chciało się chrześniakowi „coś włożyd” do dokumentu chrzestnego.
Zwykle wybierano w tym celu dukata przechowywanego potem dziecku na pamiątkę. Można też było
zamówid szklany pojemnik, w którego dno wtopiony był ten chrzestny dukat, tak że chrześniak mógł
jeszcze jako człowiek dorosły mied nijako chrzestnego przed oczyma, pod warunkiem rzecz jasna, że
się szkło wcześniej nie rozbiło. Bardzo rzadko oglądało się frydrychsdory. Mogły byd one albo tzw.
zwyczajne, albo dubeltowe. Wielką osobliwośd stanowiła pojawiająca się od czasu do czasu francuska
złota moneta luidor albo dubletowy luidor. Ale tak jak dziś wszystko przy handlu koomi ciągle jeszcze
przelicza się na podwójne korony, tak i wtedy cenę obliczano podług tzw. schneppen, tzn.
frydrychsdorów, mimo że już wtedy moneta ta bardzo rzadko pojawiała się w obiegu.
Monety często były bardzo stare. Ciągle jeszcze używano i to w dużej ilości tych z czasów Fryderyką
Wielkiego, Fryderyka Wilhelma II, Fryderyka Wilhelma III, Fryderyka Wilhelma IV i Wilhelma I. Na
rynku kursowały również inne monety, np. saski nowy grosz. Również saskie talary dzieliły się na 30
nowych groszy, a każdy nowy grosz na 10 fenigów. Prócz tego spotykano polskie cztero i
ośmiogroszowe monety, bardzo dawno temu bite. Uznawane były one za znacznie gorsze, nie
posiadały bowiem dostatecznej próby srebra. W obiegu były również srebrne i miedziane monety
rosyjskie, które nosiły charakterystyczną nazwę „brumer”. Nie brakowało także monet austriackich -
srebrnych i miedzianych. Używano je chętnie, biorąc i dając bez wahania, zwłaszcza austriackie i
węgierskie miedziane fenigi. Austriacki srebrny gulden stał się jednak w pewnym czasie przyczyną
niezgorszych kłopotów, o czym powiemy sobie nieco później.
Również w dziedzinie miar i wag zamieszanie było ogromne. Prusy, Saksonia, Hannover, Hesja,
Bawaria, Wirtembergia i Baden miały całkowicie różne miary i wagi! Podstawową jednostką wagi w
Prusach był cetnar. Ale rozróżniano dwa jego rodzaje: cetnar celny -100 funtów (50 kilogramów) i
zwykły cetnar -110 funtów (51,5 kilograma). Funt mieścił w sobie 30 łutów, łut zaś 12 kwintek. Miarą
długości była stopa. Pruska stopa mierzyła 12 cali, reoską stopę dzielono natomiast tylko na 10 cali.
Jeden cal reoski był więc większy niż cal pruski. 12 stóp tworzyło pręt. Stopa, jak już rzekliśmy, dzieliła
się na 12 cali, a cal na 12 linii. Do mierzenia towarów ciętych służył łokied. Długi łokied, czyli berlioski,
mierzył 2 stopy, krótki, zwany też łokciem wrocławskim, był o kilka centymetrów krótszy. Mierzono
wszakże również podług łokci brabanckich. Miarą objętości płynów była kwarta (1,15 litra), istniały jej
podziały na półkwarty i dwierdkwarty. Te ostatnie nazwano też kwaretkami. Zboże, rośliny
strączkowe, owoce, kartofle sprzedawano na półkorce (szafliki; korzec to były dwa szafliki). Jeden
szaflik mieścił w sobie 12 garnców, garniec zaś dzielono na małe, cylindryczne, drewniane miarki, z
których jedną z najważniejszych była „miareczka”. Dorośli i dzieci kupowali sobie miareczkę śliwek,
miareczkę wiśni, miareczkę jagód.
Ci ludzie, którzy często podróżowali i mieli do czynienia ze złotymi monetami, jak np. handlarze
bydłem i koomi, wozili ze sobą małe skrzyneczki zrobione z drewna cedrowego. W takiej skrzyneczce
mieściła się misternie sporządzona, precyzyjna waga na złoto, której małe szalki umocowane były na
delikatnym, żelaznym ramieniu za pomocą cienkich, zielonych, jedwabnych sznureczków. W pudełku
mieściły się obok tego najróżnorodniejsze miary dukatów, frydrychsdorów, luidorów pojedynczych i
dublonów. Podczas podróży, zwłaszcza kolejowych, można było zobaczyd ludzi opasanych w talii
podłużnymi, wydrążonymi w środku pasami, szerokimi „kabzami”, które mieściły w sobie często
wieleset talarów w srebrnej monecie.
Górnik mierzył i rachował podług sążni. O jakimś szybie mówiono, że jest tyle i tyle sążni głęboki albo
określano, ile sążni do przodu wdrążono się chodnikiem w skałę. Sążeo dzielił się na 80 reoskich cali
(209 cm). Do obliczeo naukowych używano stopy paryskiej, uchodzącej za międzynarodową miarę
długości. Wysokośd gór np. zawsze podawano w stopach paryskich. Jeśli do tego dodamy, że na
południu Niemiec nie opierano waluty na talarze, lecz na guldenie, że gulden dzielił się na krajcary, że
z kolei bawarski gulden miał zupełnie inną wartośd niż gulden badeoski czy wirtemberski, że w
Hamburgu obowiązywała bankomarka, że stopy, kwarty i łokcie w każdym niemieckim paostwie
miały inną wartośd i różniły się między sobą zdecydowanie, wtedy dopiero będzie można sobie
przedstawid i wyobrazid czym w normalnym, codziennym, cywilnym życiu było rozwiązywanie
męczącego koszmaru, czyli - przeliczanie pruskiego pręta na meklemburskie pręty polne lub pręty
hamburskie. Nigdzie niemieckie rozdarcie nie było tak bardzo widoczne, jak w dziedzinie miar, wag i
pieniądza.
Dom, kuchnia, piwnica (1860-1864)
Żyliśmy wówczas w świecie patriarchalnym, w owym trzeźwym, oszczędnym, skromnym czasie, który
był konieczny, by otrząsnąd się ze straszliwych skutków epoki napoleooskiej i wojen wyzwoleoczych.
Pięddziesiąt lat pokoju, jakie dane były wtedy Niemcom, wywarły niewątpliwie również na Górny
Śląsk swój usypiający wpływ, mimo że ziemia ta leżała poniekąd poza tym, co się nazywa światem
cywilizowanym. Wszystko było prymitywne, nawet w domach urzędników nie było tapet. Izby po
prostu bielono albo malowano farbami klejowymi, a niebieski, czerwony lub liliowy pasek tuż pod
sufitem był jedyną dekoracją wnętrza. Pomalowanie ścian farbami olejnymi uważano za luksus.
Meble były niesłychanie skromne, proste, surowe, ale solidnie wykonane. Przechodziły one z
pokolenia na pokolenie. Młode małżeostwa posiadały sprzęty, które służyły jeszcze ich dziadkom.
Sztuka w dzisiejszym rozumieniu tego słowa, a zwłaszcza sztuka dla domu - czegoś takiego w ogóle
nie było. Nie znano jeszcze wtedy pojęcia „dekoracja wnętrz”, a jedyne reguły, jakich przestrzegano,
to taniośd i użytecznośd. Meble były sporządzone najczęściej z drewna brzozowego i sosnowego.
Meble z mahoniu stanowiły coś nad wyraz wystawnego, luksusowego. Nazywano wówczas drewno
mahoniowe „Zuckerkistenholz” (drewnem ze skrzyo cukrowych) nie bez racji, gdyż nierafinowany
cukier sprowadzany ongiś z Ameryki, przed wprowadzeniem produkcji cukru z buraków, pakowano w
skrzynie sporządzone z drewna mahoniowego, z którego następnie robiono meble.
Ogromną rolę wciąż jeszcze odgrywała sofa - najbardziej nobliwy mebel w mieszkaniu. W 1843 roku
ukazała się w Lipsku osobliwa książka. Stosunki górnośląskie oglądane w wolno stojącym lustrze do
golenia, przez dr. F. Weidemanna, komisarza sądowego przy Królewskim Sądzie Ziemskim w
Raciborzu. Ta książka, dziwaczna, pełna karykaturalnych, nieobiektywnych opinii o ówczesnym
Górnym Śląsku, napisana przez człowieka, który swój pobyt tutaj uważał za zesłanie, przyniosła
przecież mnóstwo interesujących obserwacji. W niewielkich rozmiarów tomiku autor zamieścił
osobny rozdział, który nosi tytuł Status sofy na Górnym Śląsku.
„Sofa odgrywa na Górnym Śląsku we wszystkich kręgach towarzyskich główną rolę i może uchodzid za
barometr poziomu społecznego uznania. W każdym towarzystwie tworzy ona coś na kształt tronu
zajmowanego z mocy prawa zawsze przez tę damę, którą uważa się za najważniejszą spośród
obecnych. Jeśli miejsce to zostało wcześniej zajęte przez inne panie o uznanej pozycji, a do salonu
wkroczy dama o wyższej randze, tamte natychmiast ustępują jej miejsca. Niewykonanie tego, co się
czasami zdarza, uznano by za fatalny brak w wychowaniu, obrazę dobrych obyczajów, ba,
potraktowano by wręcz jako świadomy despekt.
Wielokrotnie usiłowano ów ceremonialny mebel w licznych kręgach towarzyskich pozbawid jego
centralnej pozycji. W charakterze sondy mającej zbadad nastroje i opinie ustawiano to kanapy
narożne, to sofy przyścienne, podług mody berlioskiej pozwalano zasiąśd na nich młodym ludziom
rozpychającym się łokciami, z jedną nogą założoną na drugiej! Ale nic nie pomogło. Żaden sposób nie
okazał się skuteczny i starośląski obyczaj, jak był, tak pozostał i jak na razie nie widad sposobu na
zniweczenie go.
Gdyby nawet miejsce to trzeba było jak pierwszą klasę w wagonie kolejowym wykupid za ciężkie
pieniądze, nie zrezygnuje się z niego. Ta sofiana wścieklizna, ów kanapowy ceremoniał ogarnął
najszersze kręgi kobiecego świata.”
Sporą częśd owego nimbu sofa miała jeszcze za moich czasów. Nam dzieciom absolutnie nie wolno
było wchodzid na kanapę, a już najmniej na tę w salonie. Nie mieliśmy zresztą najmniejszej okazji, by
spróbowad ulokowad się na niej, gdyż jeśli ktoś był z wizytą, to siedział, rzecz jasna, zawsze na sofie, a
gdy salon nie był używany, wtedy sofę przykrywano wielkimi białym płótnem, chroniącym ją przed
słoocem i kurzem. Na oparcia sofy kładziono poza tym szydełkowane makatki, tzw. antymakasary -
mające za zadanie chronid oparcie przed olejem, wcieranym wówczas we włosy, nazwa szydełkowej
narzuty zaś pochodziła stąd, że do włosów używano przede wszystkim olejku makasarowego. Ręczne
robótki kobiece, zwłaszcza serwety i makatki ścienne, stanowiły jedyną w zasadzie ozdobę domu.
Poza tym na ścianach wisiały tanie oleodruki albo miedzioryty, jakie już wówczas w charakterze
premii rozdzielali handlarze książek, gdy kupowało się je w księgarni wysyłkowej lub abonowało
czasopisma. Bardzo często używano wtedy co dopiero świeżo wynalezionej fotografii. W porównaniu
z dzisiejszymi dziełami sztuki, którymi są fotografie, były to jednak mizerne wytwory, które na
dodatek szybko płowiały na świetle. Kupowano do nich tanie, tłoczone z tektury brązowe ramki,
prostokątne lub owalne, i zawieszano na ścianie rzędami z 30 lub 40 fotografii różnych krewnych i
znajomych.
Dywany były wtedy rzadkością i miewały raczej skromne rozmiary. W pokoju gościnnym kładziono
zazwyczaj bieżniki. Parkietów i podłóg malowanych olejną farbą jeszcze wówczas nie znano. W
mieszkaniach rodzin niemieckich i w ogóle w domach lepszych rodzin podłogi były wręcz białe i
musiały byd w sobotę bardzo starannie szorowane. Gospodyni przykrywała mokre deliny starymi
workami i płótnem do pakowania, które to utensylia starała się zdobyd od swojego kupca i
pozostawiała je tak na parę godzin. Potem posypywano podłogę czystym piaskiem, jako że ten
podczas wilgotnej aury przynajmniej częściowo przyjmował w siebie błoto przyniesione na butach. W
domach wiejskich drewnianych podłóg, rzecz jasna, z reguły, nie było. Zamiast delin stosowano ubitą
glinę. W domach brackich i przyzakładowych mieszkaniach robotniczych podłogi sporządzano na
parterze z równo ułożonych, czerwonych cegieł, co zwłaszcza w kuchniach było wcale praktycznym
rozwiązaniem.
Wodociągów oczywiście nikt wtedy jeszcze nie znał, studnie z dobrą wodą były rzadkością; często
zresztą wysychały, zwłaszcza w pobliżu kopalo, jako że pompy kopalniane ściągały całą okoliczną
wodę gruntową. Wszędzie w związku z tym budowano studnie z pompami, ale te z kolei nie zawsze
dawały dobrą wodę i często trzeba ją było przynosid ze znacznie oddalonych miejsc. Właścicielowi
studni należała się, rzecz jasna, wdzięcznośd za to, że oddawał nam swoją wodę. Ale nie było przyjęte,
by płacid za podobną przysługę. Na Górnym Śląsku owych dni nikt nie był małostkowy w takich
sprawach. Przeciwnie - panowała tu raczej prawdziwie słowiaoska gościnnośd, jak to jeszcze później
zobaczymy.
Wodę nosiło się w drewnianych stągwiach, z których każda mieściła w sobie parę litrów. Te stągwie,
obite żelaznymi lub mosiężnymi obręczami, już same z siebie stanowiły wielki ciężar. By je było lżej
nieśd, zwłaszcza wypełnione wodą, posługiwano się drewnianym nosidłem uformowanym tak, by
pasowało na ramię i wystawało poza nie. Nazywano je klubami. Po obu stronach nosidła zwisały
solidne sznury zakooczone żelaznymi hakami. Hakami tymi łapano ucha stągwi i w ten sposób
niesiono cały ciężar, nie posługując się rękoma, lecz ramionami i plecami. Jeden taki ładunek wody w
dwu stągwiach nazywał się „jedną jazdą”. W każdym domu stała w chłodnym miejscu, najczęściej na
zewnątrz, w sieni albo w kuchni, a nawet w piwnicy beka - drewniany, obity miedzianymi lub
żelaznymi obręczami trójnożny, o kształcie cylindrycznym, najczęściej zwężający się u góry pojemnik
na wodę. Dopasowana pokrywa z drewnianym uchwytem chroniła wodę w bece przed kurzem i
brudem. Z boku pojemnika wisiał umocowany drewniany czerpak, za pomocą którego dobywano
wodę do celów kuchennych albo by się jej zwyczajnie napid.
W okręgu przemysłowym żyło się w rytmie czasowym, regulowanym przez przemysł. Chętnie
posłuchałbym, co członkowie dzisiejszego Stowarzyszenia Antyhałasowego mieliby do powiedzenia,
gdyby wówczas musieli żyd w którejś z osad Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego! Gdy nocą na
rampie załadowczej mojego ojca przeładowywano cynk z huty „Wilhelmina”, odgłosy tej pracy
słychad było w promieniu kilku kilometrów. Załadunek odbywał się zawsze nocą, gdyż w ciągu dnia
miejsce to zajęte było przez wagony na węgiel. Cynk przewożono wąskotorową kolejką z huty
„Wilhelmina” na niskich platformach, po czym załadowywano go do krytych wagonów kolejowych,
używanych do transportu wapna, aby nic z ładunku nie ulotniło się w czasie podróży.
Srebrzyście-niebieskawo lśniące płyty cynkowe miały każda po co najmniej dwierd do jednej trzeciej
cetnara wagi. Zrzucano je na deski sięgające z rampy do samego wagonu.
Każda płyta uderzała z ogromnym hukiem o wykładzinę z żelaznej blachy, którą obite było wnętrze,
by nie uszkodzid ścian wagonów, budowanych wówczas prawie wyłącznie z drewna. Dopiero, gdy
wrzucono do takiego wagonu kilkaset płyt, robiono pauzę, potem ustawiano je gęsto, jedna obok
drugiej. Co dziesiątą płytę wysuwano nieco do przodu, po czym jeszcze raz skrupulatnie przeliczano
je. Lademajster przejmował wagon, zamykał go i plombował. Wtedy dopiero napełniano następny
wagon i przeraźliwy huk trwał w ten sposób godzinami. Ale człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego,
nawet do tego, by spad, gdy pod jego oknami nocą nitują kotły. Jest to dźwięk, który potrafiłby
obudzid umarłych z grobu, dźwięk, który tym bardziej torturuje uszy śpiącego, że po każdej serii
walenia młotów trwa krótka chwila ciszy. Podaje się wówczas rozgrzany nit znajdującemu się we
wnętrzu kotła kowalowi, a ten wsuwa nit do wywierconych w blachach kotła otworów. W tym
momencie następuje kilka szybkich nerwowych uderzeo małego młotka, a dopiero potem dudniące,
zwolnione walenie potężnego młota.
Zupełnie cicho nie było w tamtych latach w nocy nigdy. Przy zwiększonym popycie również w nocy z
kopalni w stronę rampy jechały wagony z węglem. Podczas gdy na kopalniach dzwony wzywające na
zmianę szycht dzwoniły rano i wieczorem o 5.30 i 17.30, w hutach - jeszcze dodatkowo o 1.00 w nocy.
O tej godzinie następowała zmiana wytapiaczy przy wielkich piecach. Wcześnie rano, o 5.00, górnicy
szli ze swymi lampami do cechowni, a o północy, gdy już dokonali na przodkach kolejnych odstrzałów,
wracali z pracy hajerzy. Jeśli się wtedy leżało w łóżku z otwartymi oczyma, można było oglądad na
suficie i wzdłuż ścian odblask otwartych górniczych lamp.
Do oświetlania izb mieszkalnych służyły lampy olejowe. Do nocnego chodzenia ze światłem,
myszkowania po gospodarstwie - świece łojowe. Zapałki, pakowane w małe, papierowe torby,
przychodziły z Bielska.
Nocnego oświetlenia ulic naturalnie jeszcze nie znano. Albo świecił księżyc, albo noc była czarna.
Zimą jasno było od śniegu. Na kopalniach pomagano sobie ogniskami z węgla, rozpalanymi tu i
ówdzie wprost na ziemi; posługiwano się koszami ogniowymi. Były to cylindryczne kosze, wysokie na
trzy czwarte metra sporządzone z żelaznych obręczy. Wypełniano je węglem, zapalano i za pomocą
łaocucha wciągano na dośd wysoki maszt. Jednak - zwłaszcza przy wietrze - światło, które dawały było
nader niespokojne i migotliwe. Dziś z pewnością nie zadowolono by się nimi na miejscach pracy
jaskrawo oświetlonych światłem elektrycznym.
Wstawano wcześnie rano, najpóźniej gdy już dzwoniły dzwony kopalni. Nieodmiennie zawsze tę samą
kawę piło się w naszym domu, podobnie jak herbatę ze szklanek. Świeże bułki w małych
miejscowościach dostępne były tylko raz, dwa razy w tygodniu. Zwykle jadano chleb. Zaopatrzenie
było wtedy zresztą, jeśli nie posiadało się własnych zapasów w piwnicy, w ogóle bardzo mizerne.
Należało dokładnie dowiedzied się u rzeźnika w swoim osiedlu, kiedy będzie bił, ponieważ można się
było wówczas zaopatrzyd w mięso. Najbardziej dostępna była wówczas wieprzowina. Często masarz
bezskutecznie przez wiele dni szukał krowy na ubój, a jeśli jeszcze na dodatek po drugiej stronie w
Rosji wybuchła kolejna epidemia bydlęcej zarazy, która jak powszechnie wiadomo tak do kooca nigdy
tam nie gaśnie, i granica była hermetycznie zamknięta przez wojsko, wtedy o wołowinę było
doprawdy bardzo trudno. Cielęta bito na drugi, trzeci dzieo po urodzeniu. Rzeźnicy mieli obrzydliwy
zwyczaj nadmuchiwad za pomocą słomki mięso cielęce tak, by wyglądało okazalej. Dziś z pewnością,
chodby ze względów higienicznych, energicznie zwalczano by taki proceder. Ptactwo każdy hodował
sam. Pewien kłopot sprawiała hodowla kaczek i gęsi, ponieważ brakowało wody, wszędzie
powszechnie trzymano jednak kury i gołębie. Masło i jaja przynosiły wiejskie baby, zwłaszcza przez
granicę z Rosji. Można było te niezbędne w kuchni środki kupid na targu, ale ten odbywał się w
Mysłowicach i na odwiedzenie go panie domu i służące potrzebowałyby więcej niż pół dnia. Wóz nie
zawsze był do dyspozycji, nawet gdyby się takowy chciało pożyczyd za opłatą, gdyż kto miał konia i
furę, ten wynajmował je na potrzeby przemysłu.
Zapewne współczesną panią domu zainteresuje wiedza o produktach spożywczych tamtych czasów.
Ceny były, jak na ówczesne stosunki, wysokie, jako że mieszkaocy samą swą liczbą wyraźnie podnosili
poziom popytu. Z dzisiejszej perspektywy patrząc, ceny te byłyby wszakże ciągle jeszcze bardzo
niskie. Mięso wołowe kosztowało 3 - 4 czeskie (srebrne grosze), cielęcina - 3 czeskie, baranina - 4
czeskie, świnina - 5 czeskich, kura - 8 groszy (jedna marka w dzisiejszej walucie), kaczka - 8 do 10
dobrych groszy (1 - 1,25 marki), gęś, niezbyt tłusta, 15 - 20 czeskich. Pruska kwarta masła 12 -15
czeskich, tę samą mniej więcej cenę - kopa jaj. Kartofle i jarzyny kupowano jesienią, tak że
wystarczało ich aż do następnego roku. Również rodzina niemiecka miała w piwnicy swoją beczkę
kiszonej kapusty, którą robotnicy i wieśniacy zwykle trzymali w izbie, gdzie wydzielała sobie właściwy,
równie charakterystyczny jak obrzydliwy odór. Na zimę trzymano w beczkach ciętą, zieloną fasolę,
jaja w wodzie wapiennej, pewną ilośd jarzyn i zielonej kapusty w kopczykach z piasku w piwnicy.
Najważniejszą częśd prowiantu dostarczało jednak świniobicie, niezwykle ważny „obrządek”. Bliżej
scharakteryzujemy go w rozdziale o uroczystościach.
Z napojów magazynowano zwyczajne piwo, którym napełniano wielkie butelki z zielonego szkła i
składowano je w piwnicy. Wino przechowywano w bardzo niewielu piwnicach, za to tym większe były
zapasy spirytualiów, również wódki i rumu. Zapobiegliwa gospodyni, potrafiąca oszczędzad i robid we
właściwej porze zakupy, miała w tamtych czasach niezmiernie dużo zajęd, zwłaszcza na jesieo, gdy
zaprawiała owoce i jarzyny. I jeśli chciała zapełnid swoją piwnicę na zimę, miała co robid dosłownie
dniami i nocami. Również robotnikom umożliwiano robienie zapasów kartofli na zimę. Spółki Brackie
sprowadzały całe wagony kartofli. Należnośd za ziemniaki ściągano robotnikom z pensji w małych
ratach przez najbliższe miesiące. Pracownikom dostarczano również chleb, który wypiekano w
wielkich piekarniach na zlecenie hut i kopalo; otrzymywali oni też olej, potem naftę, gdyż około 1863
roku pojawiły się na Górnym Śląsku lampy naftowe. Używano do nich nierafinowanej nafty, w
związku z czym nieszczęśliwe wypadki spowodowane wybuchem lampy zdarzały się wówczas nader
często.
Dziczyzna i ryby były dostępne okazjonalnie. Zająca od czasu do czasu otrzymywało się w podarunku
od zaprzyjaźnionego gajowego, ryby przynosili robotnicy, którzy w wolnych chwilach szli wędkowad;
łapano również raki. Ale że wody bieżącej w naszych okolicach było bardzo niewiele, do tego w tych
nielicznych istniejących strumieniach jej jakośd pozostawiała bardzo wiele do życzenia, najczęściej
spożywaną rybą był śledź w postaci solonej i wędzonej. Osiągalne dziś delikatesy były wówczas, gdy
zmierzyd to dzisiejszą miarą, nader ubogie. Ale wtedy odpowiadały najzupełniej skromnym
wymaganiom i możliwościom transportowym.
Zawsze dostępny był, z racji bliskości rosyjskiej granicy, kawior. Dla jego wielbicieli były to wówczas
rajskie czasy. Polski funt, nieco mniejszy na wadze od pruskiego, kosztował talara. Oczywiście tylko
wtedy, gdy był to kawior z przemytu, ale nad granicą na temat szmuglu ma się najzupełniej odmienne
poglądy niż w środku kraju. W każdym razie, jak twierdzili znawcy, kawior z przemytu posiadał smak
znacznie lepszy od kawioru oclonego. Na drugim miejscu szedł marynowany minóg, delikates, który
można było zamówid w każdej restauracji. W gospodach na wsi, a nawet w wielkich ośrodkach
przemysłowych poza „brikami” można już było spożyd tylko, uchodzące za potrawę delikatesową, jaja
z solanki, twardą jak kamieo mortadelę i równie twardą kiełbasę krakowską. Również pomaraocze
należały do rzadkich smakołyków. Za sztukę płacono od 40 do 50 fenigów i pamiętam dobrze, że jako
dzieci siedzieliśmy często w swoim kole i życzyliśmy sobie, aby byd kiedyś tak bogatym, by móc
samemu zjeśd jedną całą pomaraoczę. Gdy jako dzieci szliśmy na urodziny do zaprzyjaźnionych
równolatków, bardzo mile widzianym prezentem była pomaraocza, którą natychmiast pomagało się
zjeśd do ostatniego kawałka. Żyło się wtedy bowiem nader oszczędnie i skromnie, a środki transportu
nie były nastawione na zaopatrywanie najbardziej na południowy wschód wysuniętego zakątka Prus
w jakieś specjalne łakocie. My, mieszkające tu dzieci, musieliśmy się, kupując słodycze, zadowolid
brunatnym, kandyzowanym cukrem, a w najśmielszych marzeniach mogliśmy się wznieśd do poziomu
dropsów - cukierków owocowych. Kawałek reglisy albo „panieoskiej skórki” z apteki były wcieleniem
wszelkich rozkoszy. Oczywiście po miastach istniały już cukiernie i za każdym razem był to dzieo
największego święta, gdy można było w towarzystwie rodziców odwiedzid taką cukiernię i skosztowad
coś z oferowanych tam wspaniałości.
Szprotki kilooskie (kilki) podług mojej wiedzy pojawiły się na Górnym Śląsku w mniejszych
miejscowościach dopiero w latach siedemdziesiątych. Od sztuki płaciło się po 1 srebrnym groszu. Pięd
szprotek oraz pół bułki za 50 fenigów stanowiło niedzielne śniadanie smakosza wybierającego się na
poranny kufel. Od czasu do czasu osiągalny był również łosoś wędzony, ale był bardzo drogi. Koszta
transportu znad Renu albo Wezery były po prostu za wysokie, a łosoś zwłaszcza w cieplejszych porach
roku łatwo ulegał zepsuciu. W Bytomiu na rynku w restauracji Pniowera oferowano w każdą sobotę
jeszcze w latach siedemdziesiątych, dostarczane koło południa świeże kanapki z łososiem, które w
całej okolicy uchodziły za wyjątkowy delikates. Przybywali wtedy wracający z synagogi żydowscy
kupcy i konsumowali te kanapki, popijając małym kieliszkiem portwajnu albo sherry. Pojawiali się
również smakosze innych wyznao, którzy tego dnia również odczuli potrzebę miłego podniebieniu
kontaktu z kanapką łososiową. Rzecz jasna spożywano tylko jedną taką kanapkę obłożoną
dwustronnie. Ktoś, kto pozwoliłby sobie zamówid dwie, według powszechnego przekonania byłby
człowiekiem nadającym się do natychmiastowego ubezwłasnowolnienia.
Gdy na Górnym Śląsku piło się wino, był to, rzecz jasna, węgrzyn, prócz tego do śniadania - madera i
portwajn. Wino węgierskie było tanie, skład winny Tropplowitza w Gliwicach cieszył się zasłużoną
renomą i był powszechnie znany w całej górnośląskiej krainie. Wina mozelskie uważano za napój
cienki i godny pogardy. W wypadku „twardej” popijawy natomiast ochoczo korzystano z win reoskich
(Bocksbeutelwein, Würzburger Steinwein) dostarczanych w charakterystycznych kulistych flaszach.
Bardzo były lubiane. Opowiadano sobie fantastyczne historie o czterech wytrawnych biboszach,
wyższych urzędnikach kopalnianych, którzy spotykali się co miesiąc w hotelu Wienera w Katowicach,
wynajmowali pokój i gawędząc, i paląc rozprawiali się ze specjalnie sprowadzoną na tę okazję
skrzynią, zawierającą 25 flasz reoskiego. Po tym wysiłku wypijali jeszcze po kilka kufli piwa dla
ochłody, po czym rozjeżdżali się w różne strony do swoich kopalo i hut, w głębokim przekonaniu, że
spędzili wspaniałe, niedzielne popołudnie. Sporo było również wówczas „fachowców” od wina
węgierskiego i to wysoko wyspecjalizowanych. Gdy trzech lub czterech takich mężów spotykało się u
wspomnianego Tropplowitza w Gliwicach, nie spoczęli wcześniej, nim połowę stołu nie zajęły
opróżnione z trunku butelki. Podczas takich orgiastycznych uczt zwykle na placu boju zwycięzcą
okazywał się węgrzyn, jako że ten wyśmienity napój idzie przede wszystkim w nogi i nawet, gdy
pijącemu wydaje się, że ma jeszcze trzeźwą głowę, podstępnie zostaje pozbawiony władzy w swoim
aparacie ruchu.
Sytuacja w dziedzinie „piwnej konsumpcji” polepszyła się na Górnym Śląsku bardzo od czasu, gdy
książę w Tychach uruchomił na przemysłową skalę swój słynny browar. W latach siedemdziesiątych
pito tu również piwo austriackie, karwioskie, Kislingera z Wrocławia, Kulmbachera i piwo
norymberskie. Również drezdeoski Waldschloschen był tu przez długi czas bardzo popularny i
podawany jako napój szczególnej jakości przez nadzwyczaj oryginalnego restauratora pana S. z
Tarnowskich Gór. Wyjątkowo umiejętnie troszczył się on o jakośd piwa i podawał je w kryształowych
naczyniach. Gdy goście usiłowali stuknąd się szklanicami, wtedy pan S. wpadał pomiędzy nich, zrywał
z głowy swoją myckę i wsuwał szybko między zbliżające się do siebie szkła, żeby kosztowne naczynia
nie doznały uszczerbku. Naturalnie goście (znający jego słabośd) z upodobaniem ciągle od nowa
pozorowali stukanie szklanicami, powtarzając ów żart w nieskooczonośd. W latach siedemdziesiątych
pito również często piwo z browaru ze Schwechat koło Wiednia. Urzędnicy, kupcy, ludzie interesu i
podróżni przybywający z Zachodu na Górny Śląsk nie byli w stanie dorównad tubylcom w piciu.
Panował tu bowiem zwyczaj, by po każdej szklanicy piwa „strzelid sobie” jednego Nordhausera albo
wrocławskie „żyto”. W takim nieustającym, naprzemiennym rytmie piwa i żytniówki budowano tak
zwaną „butelkę lejdejską”, która to operacja dla kogoś niewdrożonego do konsumpcji tego rodzaju
wybuchowej mieszanki z reguły kooczyła się tragicznie.
Również damy wypijały w owych latach swój codzienny kieliszeczek likieru, rzecz jasna, wyłącznie
słodkie gatunki. Szczególnie lubiany przez nie był likier różany, zwany „dubeltową miłością”.
Insurekcja polska z 1863 roku.
Przez półtora roku upajałem się prywatnymi lekcjami adiuwanta z Roździenia. Gdy jednak miała
zacząd się nauka łaciny, cała sprawa wzięła w łeb. Wprawdzie mój nauczyciel usiłował razem ze mną
rozpocząd naukę tego języka, ale rychło, niestety,, utknęliśmy w polu. I w ten sposób zostałem
uczniem klasy rektorskiej w szkole w Mysłowicach, w której potrafiono wyznaczonego delikwenta
wyedukowad aż do poziomu kwarty. Odtąd codziennie, za wyjątkiem ferii, niedzieli i świąt,
pokonywałem latem i zimą te pół mili dzielącej mnie od szkoły i z powrotem. Prawie nigdy przy tym
nie szedłem sam, gdyż razem ze mną wędrowała spora liczba innych dzieci z Morgenrothgrube, z
„Wilhelminy” i ze Stawisk. Większośd z chłopców, w wieku od 10 do 12 lat, uczęszczała do
ewangelickiej szkoły prywatnej Anlaufa w Mysłowicach. Na ogół pokonywaliśmy tę trasę wspólnie
wcześnie rano, a po południu czekaliśmy na siebie u rogatek miasta, by znów odbyd w gromadzie całą
drogę z powrotem: w zimie, w czasie śnieżycy i zawiei, latem podczas burzy i ulewy, bez różnicy.
Czasami była to naprawdę ciężka droga. Gdy zaskoczyła nas na trasie burza, byliśmy radzi, znajdując
schronienie w kamieniołomach leżących na prawo i lewo od szosy na wzgórzu mysłowickim.
Klasa rektorska szkoły mysłowickiej cieszyła się dobrą opinią. Wychowawcą klasy był rektor Baumann,
niewysoki, energiczny, naprawdę wykształcony człowiek. Uczniowie siedzieli w czterech długich
ławach, a każda z nich miała swego opiekuna tzw. preparanda. Spośród współkolegów bardzo dobrze
pamiętam do dziś kilku, między nimi dwóch braci Lipioskich, synów dyrektora kopalni w Słupnej.
Jeden z nich zmarł, niestety, przedwcześnie, drugi przed kilku dosłownie miesiącami oddał ducha w
Berlinie jako emerytowany generał, porucznik i ekscelencja.
Do współuczniów należał również Benno Amende, syn ordynatora szpitala brackiego Spółki Brackiej.
Benno Amende żyje dziś w Berlinie jako naczelny lekarz miasta.
W samych Mysłowicach nie było wówczas kopalni. Węgiel na swoje potrzeby mieszkaocy miasta
musieli sprowadzad z Roździenia. W pobliżu dworca w Mysłowicach stało niezbyt wielkie
zabudowanie fabryczne o półokrągłych oknach z wysokim kwadratowym kominem znajdującym się
tuż obok. Fabryka ta była nieczynna i stanowiła coś w rodzaju godła miasta, przypominając
mieszkaocom, że ongiś dokonano ich kosztem szalbierstwa, które sprowadziło na głowy mysłowiczan
szyderstwo i kpiny, doprawdy niesłusznie, gdyż również mieszkaocy innego większego miasta padli
ofiarą tego samego oszusta (patrz rozdział Górnośląski humor).
Było to w pierwszych dniach lutego 1863 roku, my uczniowie z Wilhelminy szliśmy właśnie drogą do
Mysłowic, gdy w szarym świetle wschodzącego dnia przeżyliśmy spotkanie, jakiego nigdy przedtem
nie dane nam było doświadczyd. Usłyszeliśmy stukot kopyt, po czym zobaczyliśmy pędzących
galopem od strony Mysłowic trzech ułanów. Niezbyt często mieliśmy do tej pory okazję oglądad
żołnierza, czasami zobaczyliśmy jakiegoś na urlopie, ale takich prawdziwych kawalerzystów, na
żywych, parskających rumakach nie widzieliśmy dotąd jeszcze nigdy. Patrol ułaoski składał się z
podoficera i dwu jego podkomendnych. Jeden z ułanów trzymał dobytą szablę, drugi miał gotowy do
strzału karabin wsparty na udzie.
Podoficer zatrzymał się wraz ze swymi ludźmi i zapytał o drogę. Spotkał nas w miejscu jakby do tego
celu stworzonym, przy kamieniołomach. Mogliśmy mu dokładnie pokazad wyraźnie stąd z góry
widoczne miejscowości i prowadzące do nich drogi. Natychmiast też wraz ze swymi ludźmi skręcił na
piaszczysty polny trakt prowadzący w stronę Kolei Górnośląskiej i dalej w dół ku granicy.
A więc zaczęło się. Nie było już żartów. Tam, po drugiej stronie, w Polsce rozpętała się burza,
wybuchła rewolucja. Już od wielu dni rozchodziły się głuche wieści, że w styczniu, w związku z
poborem do wojska, Polacy powstali przeciwko Rosjanom. Słyszeliśmy to od dorosłych i instynkt
dziecka kazał nam odczytywad z twarzy naszych bliskich obawy, jakie wywoływało opowiadanie o
tych faktach. Nawet gdyby dla nas tutaj nie miało to mied żadnych poważnych konsekwencji, to
przecież bez żadnej wątpliwości ucierpią srodze wszelkie kontakty i handel wymienny, gdyby po
rosyjskiej stronie granicy miało dojśd do jakiejś rewolucji. Zbyt ściśle były ze sobą splecione interesy
pruskich Górnoślązaków i mieszkaoców austriackich i rosyjskich dzielnic.
Z większym niż zwykle zainteresowaniem czytano gazety wykładane w gospodach, bo rzadko kto
pozwalał sobie na abonowanie czasopism. Z gazet jednak niczego pewnego o wydarzeniach w Polsce
Kongresowej nie można było się dowiedzied. Rosjanie pilnie wystrzegali się informowania o swoich
ewentualnych porażkach, a jeszcze mniejszą ochotę mieli na to powstaocy. Lecz ludzie interesu i
podróżnicy przybywający zza drugiej strony granicy przynosili stamtąd do Prus przeraźliwe wieści.
Wielki Książę Konstanty, brat cara rosyjskiego Aleksandra I został podobno w Warszawie, gdzie był
namiestnikiem, zamordowany. Pozabijano, jak opowiadano, wszystkich Rosjan, a Polacy mieli już byd
tak pewni zwycięstwa, że przemyśliwali o odbiciu Śląska, który przecież kiedyś dawno temu do Polski
należał.
Ale ludnośd Górnego Śląska nie czuła specjalnej sympatii do powstaoców z tamtej strony granicy.
Przecież już w 1807 roku polscy żołnierze bez żadnych ceregieli przeszli przez granicę Górnego Śląska i
proklamowali tu republikę. Potem wdarł się oddział polskich wolontariuszy pod dowództwem księcia
Sułkowskiego, splądrowali Mysłowice i całą okolicę, wyrządzając mnóstwo szkód.
W 1863 roku opowiadano sobie cuda o odwadze polskich kosynierów. Polacy bowiem znów sięgnęli
do starej, wypróbowanej broni, której używali we wcześniejszych powstaniach: umocowali kosy na
styliskach w ten sposób, że sterczały nie pod kątem prostym, lecz na sztorc. Dzięki temu powstało coś
w rodzaju halabardy o znacznej długości, która nadawała się równie dobrze do cięcia, jak i do sztychu
i mogła spowodowad straszliwe okaleczenia. Mówiono też, że Polacy mają drewniane armaty, obite
gęsto żelaznymi obręczami, które produkowali z rur studziennych.
Każdego dnia spodziewaliśmy się pruskiej piechoty z Koźla albo z Nysy, ale nadzieje te jakoś nie
chciały się spełnid. Ułani odbywali patrolowe rajdy wzdłuż całej granicy, wysyłano patrole również
nocą, ale co mogłaby poradzid ta garstka żołnierzy, gdyby Polacy naprawdę przeszli przez granicę?
Rankiem 7 lutego rzeczywiście się zaczęło. Gdy o 5.30 rano, jak zwykle zabrzmiały na kopalniach
dzwony wzywające na poranną szychtę, przyszło do pracy bardzo niewielu ludzi, wśród familoków
kopalni „Morgenroth” zaś panowało niezwykłe, jak na tak wczesną porę, ożywienie i było tam coraz
głośniej. Rozległ się płacz kobiet i krzyki dzieci: polscy powstaocy przeszli przez granicę. Rzeczywiście
od granicy słychad było strzały karabinowe, które wszakże rychło umilkły. Moja matka odchodziła od
zmysłów, gdy ojciec jak zwykle o świcie wyszedł na swoją rampę załadowczą. Wkrótce jednak jeden z
woźniców przejeżdżających z pustymi wozami po torowisku biegnącym tuż obok naszego domu podał
nam kartkę od ojca z informacją, że powstaocy prawdopodobnie w nocy rzeczywiście przeszli przez
granicę, ale dotarli tylko do domku pierwszego dróżnika Kolei Warszawsko-Wiedeoskiej. Gdy się
dowiedzieli, że są już na terytorium pruskim, wycofali się natychmiast, po czym napadli na Sosnowiec
i miało tam byd wielu zabitych i rannych. Również koło Mysłowic miała się odbyd potyczka między
powstaocami a Rosjanami. W dole nad granicą koło Szopienic ma stad mnóstwo pruskiej piechoty.
O pójściu do szkoły tego dnia, rzecz jasna, nie było mowy. Pobiegłem z matką w dół do rampy
załadowczej ojca przy Kolei Górnośląskiej. Razem z nami w stronę granicy podążyło kilkaset osób.
Parę szwadronów ułanów przejechało obok nas truchtem, a gdy zbliżyliśmy się do wiaduktu
kolejowego przerzuconego przez Brynicę, którym górą prowadzi szlak Kolei Warszawsko-Wiedeoskiej,
zobaczyliśmy stojące blisko jedna obok drugiej trzy kompanie pruskie ustawione nad granicą. Od
mostu do dworca w Sosnowcu jest tylko kilkaset metrów, ale że dworzec leży za małym laskiem, nie
widad go stamtąd, zwłaszcza że tory biegną w tym miejscu lekkim łukiem.
Z ruin sosnowieckiego dworca wzbijały się kłęby dymu. Polscy powstaocy zestawili sobie w Dąbrowie
skład pociągu, zameldowali go zgodnie z przepisami do Sosnowca, po czym przybyli tam około 4.00
nad ranem, napadli na liczącą do 50 żołnierzy rosyjską straż graniczną tamże stacjonującą. Częśd
żołnierzy zabili, częśd - ciężko ranili, zabrali kasę komory celnej, rozesłali wokół patrole, które dotarły
aż poza granicę pruską, po czym oddalili się tym samym pociągiem.
Na lewo od mostu stał na terytorium rosyjskim niski, podłużny barak ze słomianą strzechą, gdzie
znajdowały się pomieszczenia strażnicy i koszary rosyjskich strażników granicznych. Wśród Rosjan
panowała totalna panika, mimo że Polacy już od dawna stamtąd odeszli. Ze wszystkich najdalszych
posterunków, również takich, do których Polacy nie zbliżyli się nawet na krok, żołnierze uciekali w
panice, z bronią albo bez broni w stronę pruskiej granicy i przekraczali ją. Tu ich natychmiast
rozbrajano i łączono w większe grupy. Z pomieszczeo strażnicy wynoszono siodła, karabiny, buty z
cholewami, płaszcze, patrontasze, czapki, krótko mówiąc, całą zawartośd magazynów broni i
ekwipunku i przeprawiano się z tym na pruską stronę zapewne w obawie przed jeszcze jednym
atakiem powstaoców. Na tę stronę granicy przechodzili również ranni Rosjanie i wkrótce nie został
nam oszczędzony straszliwy widok. Zbliżył się do nas wóz chłopski, na którym leżało czterech rannych
rosyjskich żołnierzy straży granicznej. Jeden z rannych wyglądał tak przerażająco, że zapamiętałem go
na całe życie. Jakiś kosynier zadał mu cios w twarz i to z góry na dół. Skóra na czole, nos, górna warga
zostały gładko odcięte od twarzy. Ranny był na szczęście nieprzytomny, jego szaroniebieski szynel
ociekał krwią, pozostali trzej ranni również byli zakrwawieni i nawet bandaże, którymi mieli owinięte
głowy i ręce, ociekały krwią. Fura jechała powoli w stronę szpitala Spółki Brackiej w Mysłowicach,
gdzie cała tak strasznie pokaleczona czwórka znalazła schronienie i opiekę.
W ten sposób w jednej chwili zgoła niespodziewanie stanąłem twarzą w twarz z prawdziwą grozą
wojny. Z upływem godzin pojawiało się coraz więcej uciekinierów, jako że Rosjanie mieli przecież
wystawione po tamtej stronie zwykle co najmniej trzy kordony straży granicznej, tak że gdy nadeszło
południe, tylko pod Szopienicami znalazło się kilkuset rozbrojonych Rosjan. Pruscy ułani
odtransportowywali ich do Katowic. Ogromnie dużo nowego i interesującego można tam było wtedy
zobaczyd. I, jak zwykle przy tego rodzaju okazjach, podawano sobie z ust do ust najbardziej idiotyczne
pogłoski. Z lękiem i troską myślano o znajomych i zaprzyjaźnionych Niemcach, mieszkających po
rosyjskiej stronie. Poniektórzy z nich przybywali zresztą z żonami i dziedmi do Szopienic, nie wahając
się przejśd w bród graniczną rzekę Brynicę. Po południu zaś szosą prowadzącą z Mysłowic do Katowic
maszerowały długie kolumny rozbrojonych Rosjan, eskortowanych przez żołnierzy pruskich i jeszcze
późnym wieczorem niósł się echem od szosy tętent kopyt kawaleryjskich koni i marszowy tupot
oddziałów pruskiej piechoty, zdążających w stronę granicy.
Byliśmy więc już bezpieczni, mieliśmy wystarczająco mocną osłonę wojskową. Późnym wieczorem
zakwaterowano u nas podoficera i 12 żołnierzy. Zrobiono dla nich miejsce w jednej z izb i w komorze,
uraczono obfitym posiłkiem, po czym spędzili oni noc na rozścielonej słomie.
Na jednym z rozleglejszych placów w Katowicach urządzono biwak dla wieluset rosyjskich żołnierzy,
którzy na odcinku od Mysłowic do Huty Laury zbiegli przez granicę. Tu ich wszystkich zgromadzono.
Następnego dnia byłem z moją matką w Katowicach, żeby obejrzed sobie to obozowisko. Wśród
żołnierzy można było zobaczyd siwowłosych ludzi, gdyż służba wojskowa w Rosji trwała wtedy jeszcze
30 lat. Podobno na tym biwaku w Katowicach mieli się spotkad ojciec z synem, obaj żołnierze. Gdy
ojciec został wcielony do wojska, jego syn był jeszcze niemowlęciem, ojciec służył zaś tak długo, że w
międzyczasie zabrano w sołdaty również jego syna.
Rosjanie mieli tam całkiem dobrą opiekę. Siedzieli wokół płonących ognisk biwakowych, noc przespali
na słomie na wolnym powietrzu, przed chłodem chroniąc się kocami, które im dano do dyspozycji.
Zaopatrzono ich także w papierosy, tytoo i wódkę, otrzymali też pełne wyżywienie na koszt paostwa.
Nasze spokojne strony, w których widok żołnierza należał do największych rzadkości, zamieniły się
nagle w obóz wojskowy i przybrały nader wojowniczy wygląd. W Katowicach żołnierze pozostali przez
dwa, trzy dni, potem odtransportowano ich dalej, a to przez Bytom i Tarnowskie Góry aż w pobliże
Lublioca i tam odstawiono do granicy. Gdy ją przekraczali, otrzymali z powrotem swoją broo. Prusy
starając się przypodobad Rosji, bardzo szczelnie obsadziły całą polską granicę, aby uniemożliwid
powstaocom zaopatrywanie się w Prusach w konie, amunicję i uzupełnienie rezerw.
Dzięki tej niewątpliwej pruskiej pomocy powstanie polskie roku 1863 zostało zdławione, ale jeszcze w
pierwszych miesiącach następnego roku oddziały insurgentów miały w Polsce przewagę, chod
zmuszone były do poprzestania na drobnych utarczkach, wojnie partyzanckiej, gdyż znaczna częśd
polskich chłopów w ogóle nie brała udziału w rewolucji, rozpętanej przede wszystkim przez wyżej
urodzonych. To szlachta tworzyła ówczesny rząd narodowy, który już przed wybuchem rewolucji
posługiwał się pogróżkami i mordami kapturowymi i wkrótce w samej Polsce stał się tak
znienawidzony, że w 1864 roku zmuszony został sam się rozwiązad, jako że i Polacy nic już o nim nie
chcieli słyszed.
Ale mimo pruskiej pomocy Rosjanie nie potrafili wcale, tak szybko jakby tego pragnęli, uporad się z
niezbyt licznymi w koocu powstaocami. Nikogo na Górnym Śląsku to wszakże nie dziwiło, wiedziano
jak okropne i nędzne były stosunki w armii rosyjskiej i jaka korupcja panowała już wtedy w
administracji wojskowej. Głównym przywódcą polskich insurgentów był Langiewicz (opowiadano, że
był ongiś oficerem pruskiej artylerii i nazywał się Lange). Słynął ze śmiałych, błyskawicznych ataków
na Rosjan, podczas których odbierał im broo i armaty i utrzymywał te nieliczne garnizony, jakie
jeszcze mieli w Polsce, w nieustannym napięciu. Adiutantem Langiewicza była jego kochanka. Polka
zwąca się Pustowoitoff, która towarzyszyła mu przebrana w męski strój. Na całym Górnym Śląsku
można było kupid portrety dzielnego przywódcy polskiego i jego żeoskiego adiutanta. Książeczki z
obrazkami w manierze a la Neuruppin usiłowały oddad bohaterskie czyny kosynierów w straszliwie
jaskrawych barwach.
Przez całe półtora roku stacjonował w naszych stronach silny garnizon. Granicę uszczelniono wprost
hermetycznie wysuniętymi forpocztami i posterunkami, w okolicznych wioskach zakwaterowano
silne oddziały wojska. Wszędzie w pobliżu granicy spotykało się patrole zielonych i brunatnych
huzarów 2 pułku ułanów, a każdy dom w pobliżu granicy obłożony był kwaterującymi w nim
żołnierzami piechoty.
Nawet latem słychad było jeszcze z tamtej strony osobliwe głuche dudnienie armat. Jest to dźwięk tak
niesamowity, że nie można go już nigdy zapomnied, jeśli się go chod raz słyszało. Powiadano, że to
znów Langiewicz toczy kolejną potyczkę z Rosjanami. Interesy nadgraniczne zamarły doszczętnie, jeśli
chodzi o Rosję, ale szmugiel kwitł jak nigdy dotąd. Rosyjscy strażnicy graniczni byli radzi, gdy im się
nie działa żadna krzywda, drżeli bezustannie przed Langiewiczem i jego kosynierami.
Na Górnym Śląsku wszystko szło swoim starym trybem i tylko wszędzie obecne silne oddziały
wojskowe przypominały nam, że nastały inne niż uprzednio czasy. Że zaś dla nas chłopców żołnierze
byli obiektem nieustannego, najwyższego zainteresowania, że godzinami potrafiliśmy się przyglądad
ich dwiczeniom i sami gorliwie bawid się w żołnierzy, to chyba oczywiste. Pewien tamburzysta udzielał
sporej gromadce uczniów mysłowickiej szkoły miejskiej lekcji bębnienia, przysposabiając ich, by
podczas szkolnych, letnich spacerów mógł przygrywad zespół werbli i piszczałek. Musiałem brad
udział w tych dwiczeniach i nieco później zostałem awansowany do zaszczytnej rangi bębnisty
batalionowego. Jako taki funkcjonowałem podczas spacerów szkolnych, które odbywały się zwykle
przy nadzwyczaj żywym udziale mieszkaoców (ponad 5000 wówczas) Mysłowic i ludności całej
okolicy. Celem tych spacerów był las w Janowie.
Byd może byłby teraz najwłaściwszy moment na opowiedzenie tego i owego o rozrywkach, na jakie
mogli sobie pozwolid ludzie na Górnym Śląsku w owych latach.
Życie publiczne
My, chłopcy, chodzący do szkoły do Mysłowic, braliśmy, rzecz jasna, śniadanie ze sobą, ale
otrzymywaliśmy też trochę pieniędzy, żeby móc sobie kupid grzaną kiełbasę. Nie było właściwie
żadnej wygodnej możliwości zjedzenia obiadu w mieście. Gorący posiłek dostawaliśmy dopiero po
powrocie ze szkoły, bardzo późno, koło 16.00 lub 17.00 po południu. Codzienne wyprawy do szkoły w
śnieg i niepogodę hartowały wprawdzie, ale często mocno dawały się we znaki. Dwa razy do roku,
wczesną wiosną cierpiałem od „zimnej gorączki” (prawdopodobnie była to malaria), przyzwyczajałem
się do silnych dawek chininy i podczas tych rozlicznych dni obłożnych chorób zaczytałem do szczętu
całą zawartośd dwu wypożyczalni książek. Stan higieny i medycyny był wówczas na Górnym Śląsku
raczej fatalny. Nasz lekarz domowy von Sz. mieszkał w Mysłowicach, gdyż tylko tam i w Katowicach
można było natrafid na medyka. Von Sz. był lekarzem zakładowym w hucie „Wilhelmina” i w kilku
innych zakładach hutniczych. Na Górnym Śląsku lekarz w owym czasie mógł żyd na pewnym poziomie
tylko wtedy, gdy był równocześnie lekarzem w kasie chorych i w przemyśle. Z praktyki prywatnej nie
byłby w stanie się utrzymad. Robotnicy nie potrzebowali go. Mieli darmową opiekę w szpitalu Spółki
Brackiej, chłopi zaś z reguły nie używali żadnych lekarstw i umierali bez opieki medycznej.
Pozostawali mu więc tylko urzędnicy, do których w większych ośrodkach miejskich dołączali
mieszczanie. Kwitło w związku z tym znachorstwo. Również w familokach kopalni „Morgenroth”, w
których mieszkaliśmy, był „owcarz” cieszący się nadzwyczajnym rozgłosem. Ten skromny i cichy
mężczyzna nazywał się Flöter i pracował jako cieśla. Był to bez żadnych wątpliwości porządny
człowiek o stosunkowo dużym wykształceniu. Był także członkiem Bractwa Kurkowego w
Mysłowicach. W niedzielę przed domem, w którym mieszkał, z reguły można było zobaczyd dziesięd,
dwanaście fur chłopskich z chorymi i zdrowymi przybyłymi, by poradzid się słynnego „owcorza”.
Ciężko chorych Flöter oglądał i badał na ich wozach, lżejsze przypadki przyjmował w swoim nader
skromnie urządzonym mieszkaniu i tu zapisywał medykamenty. Nikt mu w tym zajęciu nie
przeszkadzał. Mnie również raz leczył. Byłem już wtedy w gimnazjum i podczas ferii pewnego dnia
obudziłem się w domu ze spuchniętymi kostkami i bólem nie do wytrzymania. Ponieważ jęczałem
okropnie, sprowadzono Flötera, który obejrzał nogę i po chwili orzekł, że chodzi o tzw. martwą kostkę
*kostniak). Zaordynował pędzlowanie jodyną, co jednak jeszcze wzmogło ból. Po południu, gdy
przybył z Mysłowic dr Sz. stwierdził, że cierpię na reumatyzm stawowy, którego nie mogłem się
potem pozbyd przez lata.
Flöter w kilka lat później uległ wypadkowi, padł ofiarą gazów na dole. Zjechał na nocną zmianę z
kilkoma innymi cieślami z kopalni „Elfryda”, by obudowad chodnik, gdy ulatniający się gaz zmusił ich
do odwrotu. Flöter dotarł tylko do pierwszej tamy w szybie. Tu osunął się na spąg i udusił się. Wraz z
nim straciło wtedy życie trzech innych cieśli. Można by przypuszczad, że Flöter dzięki swej praktyce
zarobił mnóstwo pieniędzy. W rzeczywistości nie pozostawił po sobie nic. Brał zapewne od swoich
pacjentów bardzo niewiele i wykonywał praktykę „owcorza” tylko po to, by pomóc bliźnim.
Słowa „higiena” wówczas jeszcze nie znano. Równie mało znane było pojęcie „ochrona zdrowia”.
Ufano Bogu i własnemu dobremu zdrowiu. A było ono wówczas rzeczywiście bezcennym skarbem, o
który wszakże bardzo mało dbano. W małej przybudówce domu urzędniczego, w którym
mieszkaliśmy na Morgenrothgrubie, miała swoje mieszkanie również pewna rodzina górnicza. Żona
tego górnika, matka dwojga dzieci, kobieta blisko trzydziestoletnia, urodziła rano koło 11.00 przed
południem chłopca i to bez jakiejkolwiek pomocy lekarskiej i bez położnej. Było to zimą i wszędzie
dookoła leżał głęboki śnieg. Po południu o 15.00, a więc cztery godziny po urodzeniu dziecka, kobieta
ta na bosaka szła już przez podwórze niosąc pierwszą „jazdę” wody, czyli dźwigając na plecach
nosidła z dwoma ciężkimi, wypełnionymi wodą konewkami. Pamiętam jeszcze głośny krzyk mojej
matki, gdy zobaczyła ją nadchodzącą z tym ciężarem. O dziwo, ów wyczyn w ogóle kobiecie nie
zaszkodził! Wszyscy ci ludzie, co tu dużo mówid, posiadali w sobie „żelazny rdzeo starych czasów”.
Mistrz kowalski na Wilhelminie, stary H., siwowłosy, krępy, mocno zbudowany starzec, który
każdemu malarzowi mógłby pozowad do portretu sędziwego, dostojnego przedstawiciela kuźnickiego
fachu, ożenił się w wieku 72 lat z o wiele od siebie młodszą panną, po czym - co rok to prorok, rodziło
się dziecko, i tak przez dobre pięd, sześd lat!
Tacy ludzie, rzecz jasna, nie wiedzieli co to nerwice, a swoje organizmy bez namysłu obciążali
najwyższymi wymaganiami. Stare porzekadło „alkohol konserwuje” tu pozornie zdawało się
potwierdzad swoją rację. Już bardzo małe dzieci dostawały wódkę, co oczywiście nie wychodziło im
na ogół na zdrowie. Rozwój fizyczny polskiej Górnoślązaczki pozostawia! wiele do życzenia, tak że
rzadko miała dostateczną ilośd pokarmu dla swojego dziecka. Niemowlę dostawało „gryzok”, to
znaczy kawałek płótna z ugniecioną w mleku bułką w środku. Taki związany sznurkiem, wielkości
kartofla smoczek matka najpierw wkładała do własnych ust, by go trochę zwilżyd, a dopiero potem
wciskała do buzi dziecka. Jeśli dziecko za bardzo krzyczało, do smoczka wkładano ugotowany,
pognieciony na papkę ziemniak nasączony paroma kroplami wódki i już po kilku minutach dziecko
było na pierwszym swoim rauszu, po czym twardo zasypiało. Czasami takiej nieszczęsnej kreaturce
ów smoczek wpadał do tchawicy i dziecko dusiło się na amen. Nie robiono z tego na ogół
nadmiernych dramatów. Dzieci było przecież w bród.
Śmiertelnośd wśród niemowląt było potworna. Bywało, że wynosiła 55 procent wszystkich nowo
narodzonych dzieci. Było zasługą lekarza z Roździenia, dr. Schlokowa, że w swoich statystycznych
publikacjach zwrócił uwagę na ogromną śmiertelnośd wśród dzieci na Górnym Śląsku. Publikacje te
spowodowały, że władze wreszcie zaczęły poświęcad tej skandalicznej sprawie nieco więcej uwagi.
Stan higieny w koloniach robotniczych nie był o wiele lepszy od tego na wsi. Doły kloaczne
umieszczone były tuż obok drogi. Jeśli mocno popadało, bardzo szybko się wypełniały i występowały
z brzegów, zalewając wszystko wokół. W izbach mieszkalnych hodowano świnie, kozy, kury, gęsi,
kaczki; trzymano zwierzęta także w piwnicy. Koło domów wznoszono prymitywne chlewiki z drewna
(kradzionego, rzecz jasna, na kopalni) i trzymano tam zwierzęta, którym rzadko zmieniano
podściółkę. Nikomu nie przychodziło do głowy, że nie wolno dopuścid do zatrucia studni, co
powodowało okresowe epidemie tyfusu. Ale ówczesna ludnośd najbardziej na południowy wschód
wysuniętego zakątka Górnego Śląska wyznawała coś w rodzaju tureckiego kismetu.
Niebezpieczeostwa groziły tym ludziom przecież zawsze. Górnicy podczas pracy na dole, hutnicy zaś,
zwłaszcza w hutach cynku, nabawiali się przez potworne przeciągi tam panujące śmiertelnie groźnego
reumatyzmu albo wdychając ulatniające się gazy, umierali powoli, na raty. Na świadectwie zgonu
lekarz wpisywał potem stereotypowe „chroniczne zatrucie metalami”.
Nagłe wypadki kooczące się gwałtowną śmiercią nie budziły zbyt wielkich emocji. Nie znaczy to w
żadnym wypadku, że ludzie ci byli pozbawienia wyższych uczud! Nic bardziej błędnego. W ich sercu
nie brakowało żadnej subtelniejszej ludzkiej struny. Ale z reguły potrzeba było dłuższego czasu, by
jakiś szlachetny odruch potrafił się uzewnętrznid. Jeszcze ciągle w duszy ludu pobrzmiewał straszliwy
czas poddaostwa, które przecież zniesiono dopiero w 1808 roku. To przerażające niewolnictwo, w
najstraszliwszej formie wykorzystywali właściciele ziemscy w krajach słowiaoskich. Chłop
paoszczyźniany i jego rodzina mieli tyleż samo praw co bydło, a dziedzic był panem życia i śmierci. Bo
nawet, gdy dopuścił się zbrodni, stawała przed sędzią, którego sam opłacał, przed sędzią
patrymonialnym *patrz dalej rozdział Sądy, policja i bezpieczeostwo publiczne+. Takie trwające przez
stulecia niewolnictwo pozostawia w duszy ludu trudne do wymazania piętno. Jedynymi pociechami
Słowianina od wieków były religia i alkohol.
Skoro mówimy na tym miejscu o warunkach sanitarnych, wskazane byłoby wspomnied również o
tutejszych „badach” *kąpielach+. Dzisiejsza generacja zna tylko Goczałkowice Zdrój *Bad
Gotschalkowitz+, które powstały w 1862 roku i bardzo szybko zaczęły się rozwijad. Górny Śląsk
posiadał w latach czterdziestych ubiegłego wieku różne miejscowości zdrojowe, o których dziś już na
ogół niczego się nie wie. Wielokrotnie już cytowany radca sądowy Weidmann pisze:
„Zdrojów Górny Śląsk posiada pięd, ale wszystkie one są jeszcze w powijakach wczesnego
niemowlęctwa. Głównym zdrojem jest Czarków koło Pszczyny, wzniesiony z drewna który, co
graniczy z cudem, miał swój okres prawdziwego rozkwitu, kiedy to podczas panowania zmarłego
księcia Ferdynanda (spokrewnionego z królewskim domem pruskim) w jednym z sezonów pomieścił
około 300 gości. W bliższych nam czasach z powodzeniem zamieniony został w zakład wodoleczniczy
(gdzie leczono zimną wodą), obecnie z powrotem przekształcony w zakład z wodami żelazistymi, nie
cieszy się powodzeniem, mimo iż kuchnię prowadzi tam emerytowany kucharz książęcy.
Nieco bardziej popularnym zdrojem z wodami żelazistymi i siarczanymi są Kokoszyce w powiecie
rybnickim, połączone z sąsiednim zdrojem Sophienthal, które należą do pewnego żydowskiego
rentiera. Odwiedzane są licznie przez chorych, którym skromne środki nie pozwalają na kuracje w
bardziej odległych uzdrowiskach.
Zdroje koło Niemodlina i Katowic koło Prudnika nie posiadają żadnych nadzwyczajnych właściwości
leczniczych, mogą przecież urzędnikowi paostwowemu, który miałby siłę wygrzebad się spod sterty
zakurzonych akt, zapewnid spokojny, niczym nie zakłócony wypoczynek.
W żadnym z tych uzdrowisk nie może byd mowy o luksusie i każdy kuracjusz, który zacząłby wydawad
więcej niż to czyni normalnie w domu na co dzieo uchodziłby za utracjusza i rozrzutnika, ponieważ
żyje się tam taniej niż w mieście. Wycieczki po okolicy są niemożliwe, nigdzie bowiem nie znajdziecie
tam wozu do wynajęcia. Prawdę też mówiąc, w pobliżu tych kurortów nie ma takich miejsc, które
potrafiłyby skusid kuracjuszy swoimi walorami.
Lekarza sanatoryjnego w takich miejscowościach szukałbyś na daremno; ale ten poważny brak
nadrabia się dietą.
Tak zwane wyższe sfery z włączeniem wyższych warstw urzędniczych i drobnych kupców, ostatnio
także żydowskich, jeżdżą w miesiącach letnich do znanych zdrojów, by się tam, jak powiadają,
zregenerowad, ale tak naprawdę po to, by nasycid już wcześniej obudzoną żądzę zażywania kąpieli,
nasycid zachłannego wirusa uzdrowiskowego i złożyd ofiarę potrzebie pokazania się.
Bogaci albo rozrzutni właściciele ziemscy ciągną jak bociany we wrześniu na południe, inni, a
zwłaszcza wyższa arystokracja, uświetnia swoją obecnością Lądek i Cieplice, wyżsi urzędnicy czują się
dobrze w Salzbrunn (Szczawnie Zdroju) i tylko ci, którym brak własnych albo pożyczonych funduszy,
poprzestają na Ustrow, Rosenau, Kokoszycach, Sophienthal, Czarkowie, Gruben albo Melsch i
Karlsbrunn *od czasu do czasu+ dwóch małych zdrojach po stronie austriackiej.
W Ustrowie i Rosenau spotyka się także prawdziwych chorych, którym przepisuje się kurację
mleczną, wody siarczane w Kokoszycach i Sophienthal zaś mają byd bardzo dobre na artretyzm.
Niestety, trzeba je podgrzewad i jak powiadają złośliwi, podczas wzmożonej frekwencji jako surogat
to samo zadanie spełnid musi woda z pobliskiego stawu.
W większości tych zdrojów żyje się taniej, z reguły jednak gorzej niż w domu, ale liczy się przecież
przede wszystkim to, że człowiek zdobywa opinię bywalca kurortowego.
Bardziej rozsądni Górnoślązacy, którzy przez 11 miesięcy zdołali zaoszczędzid parę talarów, a mają
dośd swoich czterech szarych kątów i koszmarnego drobnomieszczaoskiego otoczenia, preferują,
zamiast marnowad czas w którejś z tych nudnych dziur, wyprawę do znacznie ostatnimi czasy
bliższego Wiednia, Salzburga czy Ischl. Ba, zapuszczają się nawet do Monachium.
Większośd owych zdrojowiczów i zdrojowiczek wraca do domu z pustymi sakiewkami i w nader
żałosnym stanie ducha (z wyłączeniem kuracjuszy z Kokoszyc i Sophienthal). Gdzie by się bowiem nie
obejrzeli, wszędzie nuda, cisza i banał, w kontraście do uzdrowiskowego luksusu. W domu te same
troski i kłopoty, znów czeka ich praca, a zamiast przyjemnych wspomnieo - uporczywie nasuwają się
porównania z oglądanym tam, często tylko pozornie lepszym sposobem życia bogaczy i możnych tego
świata. W rezultacie kompletnie zakwaszają sobie te marne resztki radości życia (które powinny by im
starczyd na dłuższy czas)”.
Miejscową ludnośd stanowili na początku lat sześddziesiątych przede wszystkim robotnicy. Zaliczono
do nich także tych niezbyt w koocu licznych chłopów, którzy wynajmowali swoje zaprzęgi i świadczyli
usługi transportowe, co było głównym środkiem ich utrzymania. Dodatkowe źródło dochodu tutejsi
chłopi mieli także dzięki temu, że eksploatacja węgla powodowała zapadanie się gruntu na ich
polach, które kopalnia musiała od nich odkupid. Wartośd pól rosła też wtedy, gdy były one położone
blisko hut cynku, dymy dusiły wszelką wegetację, spółki i dyrekcje zakładów zobowiązane były więc
płacid odszkodowania za zmarniałe zbiory.
Kolejną po robotnikach i przewoźnikach warstwą społeczną stanowili rzemieślnicy, ludzie najczęściej
dwujęzyczni, mówiący po polsku i po niemiecku. Byli oni oddzieleni od stanu urzędniczego głęboką
przepaścią. Tę samą co urzędnicy pozycję zajmowali natomiast kupcy prawie wszyscy wyznania
mojżeszowego. Zakłady publiczne i sklepy, wszystkie hotele były w rękach kapitału i przedsiębiorców
żydowskich. Protestanci żyli w diasporze. Kościół mieli tylko jeden w Katowicach, w Mysłowicach -
salkę modlitewną. Mówiący po niemiecku urzędnicy i kupcy trzymali się razem. Ale między
katolikami, protestantami i żydami panował wówczas głęboki pokój religijny.
O owym pokoju religijnym landrat Solger napisał te bardzo charakterystyczne i godne uwagi słowa:
„To, że liczba mieszkaoców wyznania protestanckiego pośród nas katolików jest tak skromna,
dobroczynnie wpływa na stosunki w kościele ewangelickim, powoduje bowiem ściślejsze wzajemne
związki w obrębie gminy wyznaniowej. Powstanie nowego zboru ewangelickiego w Katowicach,
wzniesienie, rozbudowa i udoskonalenie szkół ewangelickich w powiecie wymagały wiele ofiarności,
której wyraz dawano z wielką ochotą. Bardzo często zauważyd można, zwłaszcza wśród bardziej
wykształconych przedstawicieli obu chrześcijaoskich partii religijnych, coś w rodzaju szlachetnej
rywalizacji, w postaci wzajemnego wspierania potrzeb kościelnych i edukacyjnych, opartej na
prawdziwej, przesyconej chrześcijaoską miłością religijności. Wielu zamożnych ewangelików
dobrowolnie przeznaczało znaczne sumy na budowę katolickich kościołów. Tak było na przykład przy
budowie kościoła farnego w Bytomiu, wznoszenie kościoła ewangelickiego w Katowicach zaś nie
odbyło się bez pomocy i żywego udziału wielu katolików. W ostatnim czasie zrodzony zamiar
zbudowania w Katowicach katolickiej fary znajduje ciepłe wsparcie ze strony wspólnoty
ewangelickiej. Jest oczywiste, że to niezwykle budujące wychodzenie sobie na przeciw w znacznej
mierze wynika ze wzajemnego wzorowego stosunku duchowieostwa obydwu stron, co szczególnie
wyraźnie widad właśnie w Katowicach.”
Solger słusznie zwraca uwagę na doprawdy wówczas wprost idealne współżycie kapłanów wszystkich
konfesji w tym mieście. Dla każdego miłującego pokój człowieka krzepiące było oglądanie każdej
soboty w hotelu Wienera w Katowicach protestanckiego pastora, katolickiego księdza i żydowskiego
rabina, skupionych przy grze w szkata i słuchanie w jak grzeczny sposób ze sobą rozmawiali ci trzej
duchowni, którzy zwracali się do siebie zawsze per: Panie bracie na urzędzie.
Ale i w innych miejscach można było zauważyd to przykładne współistnienie, prawdziwą harmonię i
przypominam sobie, że podczas pogrzebu burmistrza Rothera w Mysłowicach przed jego trumną szli
duchowni wszystkich trzech konfesji w swych ceremonialnych szatach.
Potem w katolickim kościele farnym proboszcz wygłosił katolicką homilię, a nad grobem na
cmentarzu przemawiał po polsku najpierw pastor, a po nim rabin po niemiecku.
Ów niekłamany, głęboki pokój religijny dokumentował się też w ten sposób, że prawie wszyscy tutejsi
katoliccy duchowni, wspaniali i podziwu godni ludzie, z reguły utrzymywali żywe stosunki
towarzysko-familiarne z rodzinami protestanckimi i żydowskimi.
Przerwę obiadową w szkole Mysłowickiej często wykorzystywaliśmy na różne wspaniałe eskapady i
odkrywcze wyprawy. Wdrapywaliśmy się na wieżę kościelną, by z bliska przyjrzed się dzwonom. Raz
zdarzyło się, że spóźniłem się z zejściem z wieży i musiałem pozostad na górze, siedząc kurczowo
uczepiony belki pośród huczących dzwonów. Potworny łomot dochodzący z tak bliskiej odległości
oszołomił mnie do tego stopnia, że jeszcze dziś nie wiem, w jaki sposób udało mi się szczęśliwie
dostad z powrotem na dół.
Oczywiście stale ogromnie kusiła granica. Przemsza tworzyła tu granicę między Niemcami, Austrią i
Rosją. Z centrum Mysłowic prowadziła krótka droga w dół do nadzwyczaj długiego mostu
przerzuconego przez Przemszę i prowadzącego do polskiej miejscowości Modrzejów. Most ten miał i
ma do dziś 270 metrów długości i cały był zbudowany z drewna. Tylko jego pierwsze przęsła były
pruskie, przęsła stojące w wodzie były neutralne, pozostałe - rosyjskie. Przez most prawie
bezustannie odbywał się żywy ruch z Polski i do Polski na drugą stronę rzeki. Na samym środku
mostu, tuż przy poręczy, stał posąg św. Jana Nepomucena, który, jak wiadomo, na Śląsku i Czechach
jest oficjalnym patronem mostów. Wolno się było zbliżad aż do bariery na rosyjskim koocu mostu.
Tylko ten, kto przechodził przez granicę, musiał mied paszport albo przepustkę. My, chłopcy
potrafiliśmy godzinami tkwid przy barierze, usiłując nawiązywad rozmówki z rosyjskimi żołnierzami i
przyglądając się ożywionemu ruchowi i życiu tam po drugiej stronie w Modrzejowie, wtedy okropnej
dziurze, prawie wyłącznie zamieszkałej przez polskich Żydów.
Ale i na samej Przemszy działy się interesujące rzeczy. Tuż przy moście stały wielkie łodzie, zwane
galarami, które spływały Przemszą aż do Wisły.
Często wydłużaliśmy wypady podczas przerw obiadowych aż do Słupnej, do punktu, który dziś nosi
nazwę „kąta trzech cesarzy”, wówczas jednak nie miał jeszcze żadnej nazwy, chod już wtedy był
miejscem z całą pewnością niezwykłym. Płaskowyż, na którym leżały Mysłowice, kooczy się koło
dworca. Stamtąd wyżyna spada stromo ku rzece. Znajduje się tam dolina przecięta bardzo wysokim
nasypem kolejowym. Po lewej stronie tego nasypu znajdowała się droga, przez mały lasek brzozowy
prowadząca do miejscowości Słupna. Jeśli się przeszło przez tę miejscowośd, docierało się do mostu
kolejowego przerzuconego przez Przemszę. Pierwsze przęsło mostu było pruskie, a nasyp prawie tak
wysoki, jak u wylotu dworca w Mysłowicach. Stamtąd z góry widad było Czarną Przemszę płynącą hen
daleko po lewej i prawej stronie. W swoim górnym przebiegu (na lewo od mostu) rzeka tworzyła
granicę między Rosją a Prusami. Tuż przed mostem po lewej ręce (gdy się mijało Mysłowice za
plecami) znajdowało się ujście innego ramienia Przemszy, tzw. Białej Przemszy i ta tworzyła z kolei
granicę między Rosją i Austrią. Nieco dalej w stronę Austrii Biała Przemsza płynęła łukiem i linia
kolejowa przecinała ją na moście o murowanych przęsłach, ale z drewnianą konstrukcją u góry. Na
prawo od wielkiego mostu kolejowego Czarna Przemsza płynęła dalej już jako rzeka graniczna między
Prusami i Austrią. Na stosunkowo małej przestrzeni obejrzed można było słupy graniczne trzech
wielkich paostw i gdy się w to miejsce przyprowadziło znajomych, pokazywało się jeszcze do góry i
mówiło: A tam na górze widzicie czwarte królestwo - Królestwo Niebieskie.
Na koocu austriackiego mostu kolejowego stał na posterunku strażnik celny. Po stronie rosyjskiej zaś
widad było patrolujących pieszo i konno brudnych i niechlujnych żołnierzy rosyjskiej straży granicznej,
która wtedy nie była jeszcze podporządkowana rosyjskiemu ministerstwu wojny, lecz ministerstwu
finansów. W pobliżu mostu leżał niski, rozciągnięty wzdłuż, kryty słomą i z wysuniętym do przodu,
wspartym na kolumnach gankiem budynek. Był to stary „zomek” książąt Sułkowskich, z którym bliżej
zetkniemy się później. W zamku rozegrały się ongiś przerażające sceny. Za moich czasów stary dwór
był chętnie odwiedzaną gospodą, prowadzoną przez rodziców mego przyjaciela i krajana, znanego,
niestety przedwcześnie zmarłego, poety – Hugo Kegla.
Gdy rozpoczęte się rewolucja, wycieczki te naturalnie się skooczyły. Nie mieliśmy już odwagi
przeprawiad się zwłaszcza na rosyjską stronę. Dawniej, latem rozbieraliśmy się czasem,
przechodziliśmy wpław przez Przemszę i w okolicznych rosyjsko-polskich lasach liściastych szukaliśmy
jabłek galasowych, jelonków, żuków i temu podobnych nadzwyczaj interesujących dla chłopców
obiektów, zawsze pełni strachu, uważający, by nas, golasów nie złapał rosyjski przygraniczny patrol.
Latem w 1863 roku w Mysłowicach pojawił się pierwszy fotograf. Portrety świetlne były wtedy
całkowitą nowością, ale zyskały natychmiast żywy oddźwięk. W naszej małej miejscowości nie osiedlił
się jeszcze wówczas żaden fotograf. Przedsiębiorczy artyści ciągnęli tedy od jednej miejscowości do
drugiej, zatrzymywali się w każdej przez osiem do czternastu dni i zapraszali ludnośd przez
wywieszone plakaty i rozdzielane ulotki, by zechciała się sfotografowad. Mnie również zawleczono do
fotografa, który rozbił swoje atelier w ogrodzie u Sobka. Bardzo długo trwało, nim przygotowanie do
wykonania fotografii zostało zakooczone. Potem robiono zdjęcia kolodiowe. Naturalnie na szkle. W
innym miejscu wspomniałem już, że tamte fotografie były bardzo nietrwałe i znikały szczególnie
szybko, gdy były wystawione na bezpośrednie działanie światła.
Na drogach i na jarmarkach
Każdy region ma swój charakterystyczny dla danej epoki wygląd i klimat miejsc publicznych oraz
związaną z tym obyczajowośd. Na początku lat sześddziesiątych na wszystkich drogach, na licznych
wtedy jeszcze szosach, a także na piaszczystych traktach polnych ogromną rolę odgrywał transport
wozami konnymi. Transport z i do kopalo i hut dawał setkom ludzi zajęcie oraz środki utrzymania. Kto
był w stanie, sprawiał sobie konia, wóz i zaczynał „wekturowad”, a zaoszczędzone z zarobku pieniądze
przeznaczał, rzecz jasna, na pomnożenie liczby koni i wozów. Niepozorne, niewiele większe od kucy,
nadzwyczaj posłuszne, niesłychanie mało wymagające konie, prawie nigdy nie oglądały owsa;
karmiono je otrębami i sieczką albo, jak to nazywano na Śląsku, „sydą”. Były one bardzo wytrzymałe,
a gdy już się zestarzały i zużyły, na kooskim targu oprawca kupował je jeszcze za godziwą cenę trzech
marek. Cenę taką można było uzyskad tylko wtedy, gdy szleje nie starły sierści z boków spracowanego
zwierzęcia aż do gołej skóry. Gdy tak się stało, powstawały przy jej garbowaniu dwie dziury i dlatego
za takiego konia płacono tylko półtorej marki.
Pod koniec lat sześddziesiątych sporą rolę odgrywali już przedsiębiorcy spedycyjni. Byli to właściciele
większej liczby furmanek, którzy po podpisaniu kontraktu z jakimś zakładem przemysłowym
przejmowali cały jego transport i za pomocą setek, często, koni i nie mniejszej liczby wozów,
dokonywali wszystkich przewozów. Niektóre zakłady przemysłowe, posiadające wcześniej własne
konie i wozy, pozbywały się ich i zlecały usługi przewozowe przedsiębiorcom przewozowym,
robiącym na tym z reguły bardzo dobre interesy.
Obyczaje i stosunki panujące na drogach były dobrotliwie patriarchalne. Pozdrowienia wymieniano
nawet z nieznajomymi i na głośnie zawołanie: „Pochwalony Jezus Chrystus” odpowiadano: „Na wieki,
amen”. [W oryginale: ...auf den Zuruf „Pochwalony Jezus Christus!” Das heißt „Gelobt sei Jesus
Christus!” Erfolgte die Antwort: „Nawjeki, Amen!” „In Ewigkeit, Amen!”+. Ów charakterystyczny
patriarchalny ton ujawniał się również podczas spotkao z robotnikami, zwłaszcza polnymi,
pracującymi blisko drogi, którą się szło. Kto ich mijał, nie zapominał nigdy odezwad się do nich
pobożnym: „Boże pomogej”, na co najstarszy robotnik albo robotnica odpowiadali: „Dej Panie Boże”.
Jeśli w drodze doszli cię ludzie albo samemu dogoniło się idących w tę samą stronę mężczyzn czy
kobiety, było w zwyczaju wdad się w rozmowę, nie tylko, by skrócid w ten sposób drogę, ale też by
dowiedzied się wszelkich nowin.
Był to niezmiernie prosty sposób wglądu w duszę ludu i trzeba rzec, że ówczesny Górny Śląsk
polskojęzyczny zamieszkiwał lud niefrasobliwy, beztroski, pogodny, głęboko wierzący, ale też
zabobonny, łatwowierny, pokorny i uległy. Ciągle jeszcze wywierały nao swój wpływ czasy
poddaostwa i paoszczyzny. I tylko alkohol od czasu do czasu zamieniał tych ludzi w berserkerów.5
Szacunek dla autorytetów i respekt przed prawdziwymi i potencjalnymi przełożonymi i
przedstawicielami władzy był w nich głęboko zakorzeniony. W ten sposób lud ten łatwo można było
nadzorowad, a konny żandarm stawał się, rzecz jasna, osobistością powszechnie znaną, popularną i,
jak pamiętam, raczej lubianą, a jego władza sięgała bardzo daleko. Stacjonował on w Mysłowicach.
Jego zadaniem było utrzymywanie porządku publicznego na obszarze całego okręgu, na prawo i lewo
od szosy aż do Katowic. W dni wypłaty wydawał się byd wszechobecny. Po południu jeździł od
miejscowości do miejscowości, by nie działo się bezprawie, zaprowadzał spokój w knajpach, a ludzi,
którzy rozpoczynali bójkę, rozdzielał.
Nasza pruska żandarmeria zawsze była formacją elitarną. Jej przedstawiciele ze zręcznością równą ich
energii potrafili godnie reprezentowad autorytet paostwa w swoich okręgach. Konny żandarm owych
czasów uzbrojony był tylko w szablę, gdyż dwa pistolety, którymi oficjalnie dysponował były tylko
wtedy niebezpieczne, gdy się nimi celnym rzutem trafiło w głowę. Miały bowiem zwyczaj nie wypalad,
a i wtedy, kiedy się to udało, nie sposób było trafid w cokolwiek, nawet z bliskiej odległości. W
każdym razie żandarm, podobnie jak piesze i konne patrole straży granicznej, należał do
najważniejszych i stale obecnych figur na drogach lokalnych.
Na drodze często można było zobaczyd orszak weselny i był to widok prawdziwie słowiaoski,
dokładnie w rodzaju tych, jakie Wierusz Kowalski i inni polscy malarze tak często utrwalali pędzlem
na płótnie. Małe koniki zaprzężone do długich, niskich półkoszków wymoszczonych słomą, w pełnym
galopie poganiane bez chwili przerwy batem, na wozach zaś w swych barwnych strojach kobiety i
mężczyźni, starosta weselny z pękiem kolorowych wstęg u kapelusza albo na piersi, druhny również
ozdobione barwnymi wstążkami i koronami, wieocami przeplatanymi świecidełkami. Panna młoda i
pan młody podobnie wystrojeni, do tego goście weselni głośno krzyczący, palący bez ustanku, z
głośnym hukiem w powietrze z pistoletów, a wszyscy razem, za wyjątkiem koni, totalnie pijani. Na
pierwszym wozie zawsze jechała kapela, której prawdziwe mistrzostwo polegało na tym, że mimo
szalonego galopu, nieustannych podskoków i kołysania na wybojach, potrafiła całkiem składnie grad
melodię.
Żeniący się robotnicy i chałupnicy zdążali do kościoła naturalnie pieszo, także poprzedzani przez
kapelę, chodby nawet miała się ona składad tylko ze skrzypka, klarnecisty albo trębacza. Przenigdy nie
mogło też zabraknąd burczybasu. Taki pieszy orszak weselny wyglądał wcale dostojnie i okazale.
Panna młoda obowiązana była podczas całej drogi do kościoła głośnie szlochad. Najgłośniej krzyczały
w pieszych orszakach weselnych mające już w czubie baby. Czasami, już w drodze do kościoła, szły
bardzo chwiejnym krokiem, niebezpiecznie się kiwały i wywrzaskiwały nieco zbyt głośno swoje
„I-hu-hu!!!”
Po kościele, niezależnie od tego, czy był to weselny orszak pieszy czy konny, obowiązkowo
wstępowało się najpierw do knajpy na coś mocniejszego, a dopiero potem do domu na poczęstunek.
Mniejsze wesela odprawiano w lokalach z muzyką i taocami, z czasem stawało się zwyczajem, że
właściciel gospody nie tylko darmo udostępniał swój lokal, ale również bezpłatnie podejmował młodą
parę. Za to wszyscy pozostali goście weselni płacili nie tylko za napoje i jadło, ale także za muzykę. Na
kolację jednak całe towarzystwo najczęściej wracało do domu młodego pana albo jego świeżo
poślubionej i dopiero po kolacji z powrotem do knajpy na taoce. Po kolacji też przekazywano
prezenty, z reguły pewne sumy w gotówce, które zawijano w papierek i wciskano w dłoo pannie
młodej. Poza tym darowywano młodej parze wiktuały i praktyczne sprzęty gospodarstwa domowego.
Robotnicy pracujący przy drodze zatrzymywali orszak weselny, rozpinając w poprzek drogi sznur.
Starosta weselny, funkcjonujący w tym momencie jako ktoś w rodzaju orędownika weselnego,
wykupywał wolne przejście, częstując zagradzających wódką z okazałej flachy.
Od czasu do czasu spotykało się na drodze również smutne pochody. Były to kondukty pogrzebowe.
W tamtych czasach na wsi nie było karawanów. Na zwykłym wozie, jakiego używano do transportu,
stała prosta, przeważnie nawet nie pomalowana na żółto lub czarno, z surowych desek zbita trumna

5
Starogermaoski wojownik, w podaniach skandynawskich wojownik walczący z nadludzką siłą; przen.
wściekły, szalony wojownik.
nader często z płaską pokrywą, którą z tego powodu nazywano „kwasinosem”.
Żydzi mieli cmentarz w Mysłowicach, na który zwożono ciała z najdalszych stron. Skromnemu,
zawieszonemu kirem wozowi towarzyszył wtedy szereg zaprzęgów. Gdy kondukt przejeżdżał przez
jakąś miejscowośd, wtedy wszyscy tamtejsi żydowscy kupcy, restauratorzy i sklepikarze zamykali
swoje interesy i odprowadzali zwłoki aż do rogatek osady. Potem wracali do siebie, dokonywali
przepisanego rytuałem oczyszczenia i znów otwierali swoje sklepy.
Jeśli drogą jechał bardzo powoli jakiś wóz, którego zawartośd przykryta była troskliwie kooskimi
derkami, wtedy wiedziano: To wiozą ciężko rannego z kopalni do najbliższego szpitala brackiego.
Często wtedy słychad było wydobywające się spod koców jęki i krzyki, nieraz okropnie pokaleczonego
delikwenta.
Czasem jadący pojazd dawał o sobie znad głosem małego dzwoneczka, potrząsanego przez
ministranta siedzącego obok woźnicy. Na tylnym siedzeniu jechał wtedy duchowny, a obok niego
kościelny z zapaloną nawet we dnie latarnią. Ksiądz spieszył do chorego z wiatykiem. Katolik, który
spotkał taki pojazd przyklękał na skraju drogi, nie patrząc na kurz czy błoto.
Nie zawsze miłe mogły się okazad ewentualne spotkania z Cyganami, często pojawiającymi się tu. Byli
to po części niemieccy, po części węgierscy i polscy Cyganie, którzy mimo wszelkiej kontroli
„przenikali” przez granice tak i z powrotem. Przybycie Cyganów wywoływało w każdej miejscowości
rodzaj paniki. Zamykano wszystkie zagrody i drzwi wejściowe, obawiano się bowiem przysłowiowej
złodziejskiej zręczności cygaoskiej. Mimo to nader często ich ofiarą padały kury, gęsi, koty i psy, jeśli
je zdołali złapad. Kobiety cygaoskie dobijały się do zamkniętych drzwi, lamentując i żebrząc tak długo,
póki im wreszcie czegoś nie dano. Zbyt wielki był bowiem strach, że Cygan może człowieka „urzec”.
Najczęściej żebrali oni o słoninę, którą im dawano, podobnie jak drobne pieniądze, byleby tylko nie
rzucili na człowieka jakiegoś zaklęcia. Żandarma omijali ogromnym łukiem, gdyż ten, jeśli nie mieli
papierów w porządku, nieubłaganie i bez żadnych ceregieli odstawiał ich do granicy. Niemądra wiara,
że Cyganie kradną dzieci była już wtedy szeroko rozpowszechniona i jeśli się zdarzyło, że któryś z ich
nagich brzdąców jadących na wozie miał jaśniejszą karnację skóry, łatwo mogła powstad plotka, iż
dziecko jest skradzione, co groziło linczem ze strony mieszkaoców mijanej miejscowości. Nie
przypominam sobie, żebym wówczas słyszał coś o gwałtach dokonywanych przez Cyganów, o których
ostatnio tak dużo się w Niemczech czyta. Także szmaciarze byli na drodze bardzo popularnymi
postaciami. Tylko niektórzy z nich mieli konia i furę; najczęściej posługiwali się dwukołowym
wózkiem, który sami ciągnęli. Na wózku wozili jeden lub dwa worki, do których upychali posortowane
szmaty, i małą drewnianą skrzyneczkę, mieszczącą w sobie skarby, jakie się otrzymywało za szmaty:
ołowiane pierścionki ze szklanymi „drogimi kamieniami”, igły, szpilki, nici, a dla chłopców tekturowe
arkusze z obrazkami z figurkami żołnierzy do wycinania. Z tych arkuszy z uroczystą miną odcinali
nożyczkami uważnie dwóch, trzech żołnierzyków. Szmaciarze, by ogłosid swoje przybycie, gwizdali za
każdym razem na krótkich, drewnianych piszczałkach zawsze tę samą, prostą melodię. Przemierzali
też ciągle tę samą trasę, tak że wkrótce szybko stawali się wszędzie znani i mieli swoją stałą klientelę.
Do charakterystycznych typów ulicznych należeli jeszcze szlifierz i kataryniarz, ciągnący ze swoją
ciężką katarynką od miejscowości do miejscowości. Byli to prawie bez wyjątku sami Włosi, nigdy
Niemcy. W leżących daleko od świata osadach przybycie takiego kataryniarza było prawdziwym
świętem. Mógł on godzinami wygrywad pod oknami swoje melodie, gdyż datki, jak na ówczesne
warunki, spływały mu nader obficie do kapelusza. Cóż, była to wreszcie okazja, by znów do syta
nacieszyd się muzyką. A jeśli jeszcze kataryniarz miał do tego małą małpkę, oznaczało to radosne
święto dla wszystkich dzieci. Małpka budziła powszechny zachwyt, gdyż takiego zabawnego,
niezwykłego stworzenia nigdy przedtem nie oglądały.
Czasami można było na drodze zobaczyd naprawdę niecodzienne rzeczy. I tak, na przykład kopalnia
„Morgenroth”, na której osiedlu mieszkaliśmy, zamówiła u Hoppego w Berlinie olbrzymi kocioł
parowy. Kocioł ten aż do Mysłowic przyjechał koleją, po czym załadowano go na specjalnie
skonstruowany ciężki, solidny wóz. Było to zimą. Szesnaście par koni zaprzężono przed platformę, a
mimo to na transport tego kotła z dworca towarowego w Mysłowicach na kopalnię „Morgenroth”
potrzebowano pełne trzy tygodnie. Śnieg, gołoledź, wywrotki wozu, osunięcie się do rowu
powodowały, że często nie można było przez kilka dni ruszyd z miejsca.
Zakładów produkujących maszyny na Górnym Śląsku wtedy jeszcze nie było i dopiero w latach
siedemdziesiątych, o ile się nie mylę, powstała pierwsza fabryka kotłów w hucie „Laura”. Mniejsze
remonty przeprowadzano zapewne w hucie gliwickiej, zwłaszcza gdy chodziło o wymianę części
odlewów, a zwykłych napraw dokonywał w hucie i kopalni mistrz kowalski ze swymi ludźmi. Hoppe z
Berlina był wtedy oficjalnym dostawcą maszyn dla wszystkich górnośląskich kopalo.
Pod koniec lat sześddziesiątych i na początku siedemdziesiątych na otaczających Katowice drogach
publicznych pojawiła się wielka sensacja. Jeden z braci Ollendorf, posiadających w Zawodziu zakład
produkujący podkówki do butów, jeździł do i ze swojej fabryki oraz do miasta na skonstruowanym
przez siebie bicyklu. Pojazd ów nie miał wówczas jeszcze gumowych obręczy, mimo to ludzie, widząc
jadącego na dwu tylko kolach bez trzymania się rękoma rowerzystę, uważali go za prawdziwego
magika i cudotwórcę.
W gazetach wrocławskich albo w którymś z nielicznych jeszcze wtedy górnośląskich czasopism,
najstarszy był „Oberschlesischer Anzeiger” w Raciborzu, w owych czasach przysłowiowych złych dróg
często można było na kolumnie ogłoszeniowej zobaczyd wizerunek wieśniaka, tonącego razem z
wozem w błocie i rozpaczliwie usiłującego zmusid konie do wydobycia się z mazi. Poniżej można było
przeczytad stereotypowe słowa: „Pomocy, panie landracie!” po czym następowało dokładniejsze
wskazanie wymagającego naprawy odcinka powiatowej szosy.
Spotykało się też wtedy na drogach niedźwiednika, z reguły górala, ciągnącego ze swoim taoczącym
misiem (najczęściej był to potężny egzemplarz niedźwiedzia karpackiego o jasnym futrze) od osady
do osady.
Nadzwyczaj barwny widok przedstawiały sobą wówczas targi odbywające się wyłącznie w miastach,
zazwyczaj dwa razy w tygodniu. Obraz ten był tak barwny przede wszystkim dzięki ubiorom
odwiedzających jarmark.
Ludnośd chłopska wdziewała swój często bardzo malowniczy i twarzowy strój regionalny. Mężczyźni
nosili wysokie buty z cholewami, ciemnobarwne pludry i surdut albo raczej rodzaj kaftana ze wciętą
talią, sięgający prawie do kostek; do tego wkładano na głowę spiczasty, filcowy kapelusz o wąskim
rondzie lub szerokoskrzydły, czarny kapelusz, również filcowy, z niską koroną. Kolor długich surdutów
był różny: szary, biały, niebieski. Przy jasnych sukmanach przynależnośd do danej gminy rozróżniało
się podług obrębienia sznurówki na rękawach, ilości rzędów guzików i wykooczenia kieszeni. W
zależności od tego, czy były niebieskie, żółte, czerwone albo w innym kolorze, wiedziano do jakiej
gromady ów wieśniak należy. Znawcy twierdzili, że ten ubiór regionalny jest czymś pośrednim
pomiędzy strojem polskim a węgierskim.
Najwspanialej chyba prezentowali się chłopi rozbarscy. Ich ubiór składał się z szerokich niebieskich
pludrów. niebieskiej, pod szyją mocno wykrojonej westy, z której wyglądała surowa, lniana, biała
koszula, do tego dochodziła dosyd krótka niebieska kurta z błyszczącymi guzikami. Otwory na guziki
również były obrębione kolorową nicią i ozdobione małymi kutasikami i frędzlami. Szyję chłopa
rozbarskiego owijała barwna chusta, a głowę okrywał okrągły, czarny, szerokoskrzydły kapelusz z
szeroką opaską. Dookoła owinięty był pleciony, żółty sznur, prawie na palec gruby, którego kooce
zwisały po lewej stronie kapelusza. Sznur ten sporządzano często z żółtego jedwabiu *wśród bardzo
bogatych bambrów ze złotej przędzy+.
W zimie powszechnie noszono futrzane czapki z jagnięcia albo z materiału imitującego futro, tzw.
baranki. W surowe zimy chłopi ubierali się w kożuch ze skór owczych. Jak długo był on nowy, biała
skórkowa strona zewnętrzna wyglądała całkiem nobliwie i porządnie. Ale już nieco znoszony kożuch,
o skórze zbrudzonej i zatłuszczonej, zwłaszcza gdy był wilgotny, a potem powoli parując wysychał,
roztaczał zaduch tak straszliwy, że udręką było na przykład stad w kościele lub siedzied koło takiego
aromatycznego baraniego futra. Śmiano się z chłopów i powiadano, że noszą swoje kożuchy także
latem. Obracali je wtedy na opak, tak że owłosiona częśd znalazła się teraz na wierzchu, ponieważ, jak
mówiono, co zimą grzeje, to chłodzi latem, a wełna owczej skóry doskonale miała chronid przed
upałem.
Ubiór kobiet był stosunkowo mało zróżnicowany. W niedzielę składał się z ciemnej spódnicy
zakooczonej u spodu jednym albo kilkoma jaśniejszymi pasami. Latem noszono spódnice z perkalu.
Mocno krochmalone spódnice sterczały na biodrach szeroko na boki. Olbrzymia zapaska „fortuch” - z
niemieckiego Furtuch - nie tylko zakrywały cały przód spódnicy, prawie aż do rąbka, ale także oba
boki spódnicy. Ściśle przylegający ciemny jaklik opinał tors, wyraźnie zdradzając wszelkie ewentualne
braki w rozmiarach biustu. Mężatki i dziewczyny opatulały głowy barwnymi chustami zawiązanymi
według ściśle określonych reguł. Tylko w starych chłopskich rodzinach używano jako nakrycia głowy
kobiet również niskich, szerokoskrzydłych, filcowych kapeluszy, najczęściej w kolorze szarym. Szyje
niewiast ozdabiały sznury korali i bursztynów. Kobiety ze starych rodów nosiły także często naszyjniki
zrobione ze starych monet i medali. Na co dzieo kobiety ubierały się w zarzucone na głowę i ramiona
wielkie chusty, których kooce były skrzyżowane na piersiach, związane z tyłu na plecach. Strój ten
bardzo zniekształcał kobiecą sylwetkę.
Robotnicy pracujący na kopalni nosili uniform górniczy. Dyrekcje zachęcały ich do zaopatrywania się
w takie mundury w ten sposób, iż na koszt zarządu kopalni szyto kompletny mundur: spodnie, kurtę,
czako i paradną łatę. Należnośd zao ściągano potem górnikowi w niewielkich miesięcznych ratach. W
niedzielę górnicy chętnie ubierali się w ten paradny strój: spodnie mundurowe, kurtkę z pufiastymi
ramionami, ceremonialną łatę, świąteczne czako mundurowe z czerwonym pióropuszem i czarną
aksamitką, z pruską kokardą, a nad tym godło górnicze *młotek i pyrlik+.
Hutnicy nie mieli żadnego przypisanego im munduru. W praktyce mężczyźni zadowalali się
stosunkowo skromnym ubiorem. Nosili spodnie i wypuszczone na nie koszule. W tygodniu koszula
była niebieska, w niedzielę - biała. Latem noszono białe spodnie, a do tego drewniane pantofle,
holcoki.
Górnik spoglądał tedy z pewnym lekceważeniem na hutnika i gdy rozlegał się głos kopalnianych
dzwonów wzywających do pracy, podkładał pod ich rytm podobnie po polsku i po niemiecku
brzmiące słowa: „Górniki wietrzniki, hutniki zbójniki”.
Bardzo rzucający się w oczy był strój regionalny noszony przez chłopów austriackich - najczęściej
handlarzy kapustą i kartoflami przybywających z Galicji. Prawie wszyscy, bez wyjątku, odziani byli w
białe sukmany z barwnymi chwościkami i obrąbkami. Sukmany zapinali jednak nie na guziki, lecz na
kołki przewleczone przez pętelki. Do tego nosili bardzo spiczaste czapki o wąskim rondzie.
Niesłychanie prymitywny był ubiór dzieci. Latem biegały najczęściej w samej koszuli, co było bardzo
rozsądne, jako że przy zabawie w błocie i podczas grzebania w piasku, ziemi, w rowach przydrożnych i
na polu doprowadzały swój wygląd zewnętrzny do katastrofalnego stanu. Całkiem małe dzieci,
zwłaszcza robotników z cynkowni, można było zobaczyd biegające nago.
Zupełnie odmienny strój charakteryzował chłopów z Szywałdu, których spotykało się w Gliwicach
podczas każdego jarmarku. W samym środku polskiego żywiołu leży do dziś piękna i okazała wieś
Szywałd, licząca (w latach sześddziesiątych) około 2500 mieszkaoców. Mnisi z klasztoru cystersów w
Rudach Raciborskich już w roku 1223 sprowadzili niemieckich chłopów z okolic Miśni i osiedlili ich na
Górnym Śląsku koło Szywałdu. Ludzie ci zachowali swoją narodowośd w stanie czystym. Domy, w
których mieszkają, wskazują wyraźnie na niemiecki sposób budowania. Urządzenie i wygląd zagrody
były zawsze niemieckie, a strój również przypomina niemiecki ubiór. Mężczyźni noszą krótkie jakie,
bardzo szerokie, skórzane pasy i charakterystyczne niebieskie płaszcze, których zwykle nie zdejmują
nawet latem. Kobiety zarzucają na ramiona chusty podobne do tych, jakie noszą kobiety słowiaoskie.
Chusty szywałdzkie są jednak białe. Wszystkie niewiasty noszą też jednakowe, czerwone pooczochy.
Jakie kobiet ubierane do sterczących szeroko na boki spódnic mają kolor niebieski albo brązowy.
Szywałdzianie zawsze obrządzali swoje pola ściśle podług niemieckich zasad, co powodowało, że od
stuleci ich zbiory były bogatsze od tych, jakie osiągali ich słowiaoscy sąsiedzi. Żenili się wciąż tylko
między sobą. Utrzymywali w ten sposób swoją przynależnośd narodową. Niestety, wraz z tym pojawił
się pewien skutek uboczny, jakiego nie mogli przewidzied. W Szywałdzie rodziło się niezwykle dużo
głuchoniemych dzieci, co było oczywistym efektem zawierania małżeostw pomiędzy krewnymi.
Jeśli cotygodniowe targi przedstawiały sobą tak barwny obraz, to o ile ciekawszy widok prezentowały
doroczne jarmarki. Miały one wówczas, przy braku łatwej komunikacji, zupełnie inne niż dziś
znaczenie. Jarmark w Mysłowicach to było wydarzenie w całej okolicy i to w promieniu wielu mil -
również dla Polaków po rosyjskiej i austriackiej stronie granicy.
Zwykle w dni poprzedzające właściwy jarmark odbywały się targi zwane krammarktem albo kooskim
targiem. W mieście pojawiała się wtedy nadzwyczajna ilośd małych koni, bydła i świo. Po południu
tego samego dnia natomiast zaczynał się najazd handlarzy przyjeżdżających z daleka na targi
kramarskie. Dziś trudno nawet sobie wyobrazid, jakim straszliwym trudom musieli sprostad wtedy
handlarze. Dwóch, trzech szewców w Toszku, Pyskowicach albo Leśnicy dogadywało się,
wynajmowało wóz zaprzężony w dwa konie; załadowywali go swoimi masywnymi, drewnianymi
kuframi, mieszczącymi każdy od 200 do 300 par butów. Potem na furze rozpinano na półkolistym
rusztowaniu plandekę, tzw. plałę. Takim wozem handlarze wyjeżdżali często na dwa tygodnie z
domu. Ciągnęli z jarmarku na jarmark, sprzedawali w ciągu dnia swoje wyroby, nocą spali na wozie
pod plandeką, jeśli akurat nie jechali gdzieś dalej, po to by następnego ranka byd już na kolejnym
jarmarku. Taki sposób handlowania stawiał wysokie wymagania zdrowiu. Szczególnie trudnych
warunków doświadczali ci ludzie w czasie ostrych zim. I nie bardzo mogły ich ogrzad wówczas wielkie
owcze kożuchy, w które się opatulali.
A przecież mimo wszystko ten rodzaj handlu i działalności handlowej stanowił jakiś postęp. W
dawniejszych czasach, w małym górnośląskim miasteczku, gdzie zdarzało się, iż egzystowało i
pracowało ze stu szewców, majster brał swoje 12 do 20 par butów, wyprodukowanych na zapas,
wciągał je za pomocą tzw. uszek na długą żerdź, zarzucał ją na ramię i szedł z nią pieszo przez wiele
mil do miejscowości, w której akurat odbywał się jarmark.
Wszyscy handlarze zajeżdżali swoimi furmankami na targ na z góry ustalone place, już w południe
dnia poprzedzającego jarmark. Wozy ustawiali w ordynku. Słuchaliśmy wtedy przez całą noc łoskotu
toczących się szosą od Katowic do Mysłowic furmanek, zdążających na targ. Wieczorem i w nocy
rozbijano budy, a handlarze ustawiali się zawsze w tych samych miejscach, zgromadzeni podług
swoich branż. Na placu koło poczty w Mysłowicach stali tylko szewcy. Na jednej z ulic - tylko
garncarze albo bednarze, na innej - piernikarze, którzy przybywali na swoich wozach z miejscowości
leżących w promieniu 10 mil. Na innej znów ulicy stali handlarze płótnem i towarami bławatnymi.
Zwłaszcza jesienią, gdy wieśniacy przygotowywali się do przeżycia najsurowszej pory roku, obroty na
tych jarmarkach bywały bardzo duże. Na kilku uliczkach rozstawiano stoiska z żywnością. Tuzinami
stały tam budy z kiełbasami, których właściciele na przenośnych rusztach smażyli krwawe kiszki i
leberki. Charakterystyczny zapach tych wyrobów unosił się w powietrzu na każdym jarmarku. Jesienią
można było odnaleźd sprzedawców kiszonych ogórków. Każdemu potencjalnemu nabywcy jednego
ogórka stawiali oni do dyspozycji nieodpłatnie garniec ogórkowej kwaśnicy, uchodzącej za napój
znakomicie gaszący pragnienie.
Przez to że ludzie z okolicy przybywali do miasta swoimi furami, powstawały na kolejnych placach
coraz to nowe miejsca postoju. I jeśli przypadkiem zaplątało się swoim zaprzęgiem w takie skupisko,
niezwykle trudno było wydostad konia i pojazd przed koocem dnia. We wszystkich restauracjach i
knajpach panował wtedy ożywiony ruch; huczała muzyka taneczna, na wielkich placach jęczały
katarynki, grzmiały wielkie, mechaniczne organy przy panoramach i karuzeli. Czeskie kapele, zwykłe
w strojach górniczych, przygrywały na ulicach, z kotłującego się tłumu tu i tam wyłaniali się pijani
mężczyźni i kobiety, wrzeszcząc i hałasując.
Polscy Żydzi w swoich długich chałatach, z długimi lokami, tzw. pejsami, po obu stronach twarzy,
eleganccy oficerowie i żołnierze austriaccy, nader żałośnie prezentujący się w swoich
wyświechtanych mundurach szeregowcy i oficerowie rosyjskiej straży granicznej, austriaccy urzędnicy
celni i załogi pruskiego urzędu podatkowego, katoliccy duchowni w swoich charakterystycznych
strojach, tu i ówdzie mnisi, czasami zakonnice. Wszyscy oni tworzyli obraz tak barwny i żywy, jak to
tylko można sobie wyobrazid.
Z zapadnięciem zmroku cały ten ruch zaczynał oczywiście powoli zamierad. Głównym czasem handlu
były godziny popołudniowe. Potem przez całą następną noc słychad było na ulicach i drogach huk i
łomot toczących się po kocich łbach wozów, którymi wracali z jarmarku handlarze i głośno krzyczący i
śpiewający okoliczni wieśniacy.
Gliwice6

Pod koniec września 1863 roku załadowano betami i wielkim, czarnym, drewnianym kufrem
zaprzężony w dwa konie wóz, w którym między dwoma półkoszami urządzono siedzenia ze słomy
przykrytej kocem. Mój ojciec i ja pewnego wczesnego, niedzielnego poranka usiedliśmy w tym
pojeździe i tak rozpocząłem podróż z ojcowskiego domu do gimnazjum w Gliwicach. Kooczyły się
letnie wakacje, a z początkiem października miał się zacząd nowy rok szkolny. Wielkim wysiłkiem
doprowadzono mnie w mysłowickiej klasie do tego punktu, który pozwolił mi był zdad egzamin do
kwarty. Jako chłopiec dwunastoletni opuściłem rodzinny dom. Odtąd miałem doo już wracad coraz
rzadziej i na coraz krótszy czas.
Droga do Gliwic, wynosząca mniej więcej 4 mile, została pokonana do południa. Tam umieszczono
mnie na stancji przygotowanej dla mnie już wcześniej u pewnego nauczyciela ze szkoły miejskiej,
którego rodzice przyjaźnili się z moimi rodzicami. Nauczyciel miejski P. sam miał syna, i ten również
zamierzał rozpocząd naukę w kwarcie. Oprócz mnie na stancji mieszkało jeszcze czterech innych
gimnazjalistów.
Bez koneksji i listów polecających w tamtych czasach niczego nie można było załatwid. Mój ojciec znał
profesora gimnazjum, dr. S., który jako student jeszcze we Wrocławiu spędził sporo czasu w domu
moich rodziców. Zostałem mu teraz przedstawiony i polecony. Wieczorem mój ojciec odjechał, a ja
zostałem zdany na samego siebie. W poniedziałek rozpoczynały się egzaminy wstępne. Zdałem je, z
powodzeniem niestety, do kwarty, o czym , jak sądzę, zdecydowała bardziej sympatia dr. S. niż moja
wiedza. Piszę, że zdałem „niestety”, gdyż moja dotychczasowa edukacja miała ogromne luki,
zwłaszcza jeśli chodzi o łacinę, i tych nie byłem już w stanie uzupełnid do kooca swej gimnazjalnej
kariery.
Zostałem przyjęty do kwarty II, do klasy profesora Steinmetza. W Gliwicach miano w zwyczaju
każdego nauczyciela, chodby był najmłodszym wiekiem stażystą na roku próbnym, tytułowad per
„panie profesorze”. Dyrektorem gimnazjum był Nieberding, ojciec późniejszego sekretarza stanu w
ministerstwie sprawiedliwości. Dyrektor, chudy, niebywale wysoki, żylasty mężczyzna, pochodził z
Westfalii i był człowiekiem rubasznie szorstkim, a jeśli uznał to za konieczne, nawet w prymie
bulwersująco dosadnym. Uczyli tam też dwaj bardzo starzy nauczyciele: profesorowie Liedtki i
Heinbrod. Pierwszy był kombatantem wojen napoleooskich i my gimnazjaliści w tajemnicy
powtarzaliśmy sobie, że brał również udział w sprzysiężeniu Sanda, ale został ułaskawiony i teraz do
kooca życia musi nosid czerwony sznur zawiązany na szyi, a kat nieodmiennie w każdą noc

6
Gleiwitz
sylwestrową, tuż przed Nowym Rokiem, przychodzi doo, by sprawdzid, czy ma sznur na swoim
miejscu. Ów osobliwy przesąd na temat ułaskawionych ludzi mających nosid czarny albo czerwony
sznur pokutuje jeszcze dziś, zwłaszcza w środowisku wojskowym.
Inni nauczyciele: Schneider, Polke, Steinmetz, Hanseł, Bendix, Völken, Sockel, dr. Smolka i
Hawlitschka, byli bez wyjątku bardzo poważnymi ludźmi, co zresztą odpowiadało charakterowi tego
gimnazjum. Panował tu jeszcze bardzo silny duch scholastyczny i chyba nie bez racji umieszczono to
gimnazjum w starym klasztorze franciszkaoskich reformatów. Franciszkanie są zakonem żebraczym,
reformaci zaś byli mnichami tylko nieco mniej surowo przestrzegającymi regułę niż obserwanci. Przez
sześd lat miasto Gliwice słało petycje do rządu nim mu wreszcie oddano stary klasztor razem z
kościołem na gimnazjum.
Pierwsze w całym okręgu przemysłowym gimnazjum powołano do życia 29 kwietnia 1816 roku.
Liczba chętnych była w związku z tym od razu bardzo wysoka i gdy ja zostałem przyjęty, do szkoły
uczęszczało przeszło 600 uczniów.
Gimnazjum leżało u wylotu miasta na małym wzgórzu, obok którego ciągnęła się droga na Ujazd. Po
drugiej stronie szosy leżał wielki, stary cmentarz z bardzo pięknymi nagrobkami i grobowcami i
wspaniały zadrzewieniem. Wzgórze, na którym stał stary klasztor, wcinało się ostro jednym bokiem w
rozwidlenie dróg, gdyż od tego miejsca po przeciwnej stronie, wzdłuż otoczonego wysokim murem
klasztoru, obok stojących tu niskich, przedmiejskich domów, wychodziła druga droga z miasta. U
zbiegu tego trójkąta znajdowała się brama wejściowa. Po jej przekroczeniu wchodziło się na
porośnięty lipami dziedziniec, przecięty utwardzonymi ścieżkami i mijało najpierw kościół
gimnazjalny, tworzący krótszy bok prostokątnego kompleksu. Na jednym z dłuższych boków tego
prostokąta było wejście do samego klasztoru. Tu wstępowało się do niskiego krużganka, przykrytego
potężnym, krzyżowym sklepieniem, który ciągnął się wokół czworobocznego dziedzioca ogrodu,
leżącego w środku całego kompleksu. Z tego krużganka prowadziły drzwi do poszczególnych klas
mieszczących się we wnętrzach z równie niskimi sufitami, z takich samych sklepieo krzyżowych. Po
drugiej stronie na parterze znajdowała się sala konferencyjna, schody zaś prowadziły na piętro do
mieszkania dyrektora. Obok wejścia do kościoła znajdowały się także ciemne, strome schody wiodące
do biblioteki i do gabinetów zbiorów przyrodniczych. Gdy wchodziło się na dziedziniec klasztorny i
przechodziło obok schodów prowadzących do mieszkania dyrektora, wtedy wzrok odkrywał stojący
na wprost, wielki, znacznie nowszy budynek, w którym mieściły się aula, większa liczba pozostałych
klas lekcyjnych i mieszkanie pedla. Przy szosie do Ujazdu stał kilkupiętrowy budynek z mieszkaniami
nauczycieli, a obok niego znajdował się wielki, porośnięty drzewami plac z halą gimnastyczną.
Nasze gimnazjum było pod pewnymi względami następcą starej łacioskiej szkoły benedyktynów w
klasztorze w Rudach i z całą pewnością jeszcze po pięddziesięciu latach jego istnienia panował w nim
pedantyczno-mniszy duch.
I nauczyciele, i uczniowie bardzo dużo wtedy pracowali. Obowiązywała zazwyczaj surowa dyscyplina
szkolna, zbyt surowa nawet, jeśli ją oceniad po jej skutkach. Uczniowie byli, jak ich określił dyrektor
Nieberding w swoim uroczystym wystąpieniu podczas obchodów jubileuszu pięddziesięciolecia
gimnazjum, mówiąc o mieszkaocach Górnego Śląska: „*...+ wyposażeni przez naturę w liczne talenty,
a zwłaszcza w tak charakterystyczne dla Słowian żywiołowośd, bystrośd, inteligencję.”
Na samym szczycie hierarchii w skali ważności przedmiotów tak dla nauczycieli, jak i uczniów stała
nauka religii, potem szły łacina i greka. Do tego dochodził dla uczniów starszych klas, którzy zamierzali
studiowad teologię, hebrajski, potem była matematyka, historia, geografia, następnie niemiecki,
francuski i nauki przyrodnicze. Te ostatnie miary pewne znaczenie tylko w klasach niższych i średnich,
w najstarszych ideałem, miernikiem najwyższego sukcesu był sprawdzian z języka łacioskiego.
Spośród uczniów, którzy ukooczyli gimnazjum w czasie pierwszych pięddziesięciu lat jego istnienia,
40% zostało teologami katolickimi. Z 46 absolwentów kooczących to gimnazjum w moich czasach 17
zostało katolickimi teologami, 11 medykami, 7 jurystami, 3 filologami i tylko 8 zwróciło się ku
zajęciom praktycznym. Wśród nich szczególnymi preferencjami cieszył się zawód pocztowca, potem
budowlanego, potem finansisty, księgowego. Ku technice i przemysłowi nie skłaniał się prawie żaden
absolwent. Jeśli już, to raczej do wojska. A przecież to gimnazjum było wówczas jedyną wyższą *tu:
średnią+ placówką nauczania w całym okręgu przemysłowym. Czesne wynosiło w gimnazjum 10
talarów rocznie.
Stare, scholastyczne obyczaje przypominał także osobliwy stosunek uczniów różnych klas do siebie.
Uczeo klasy najstarszej musiał byd darzony przez uczniów klas średnich i niższych szacunkiem nie
mniejszym niż sami nauczyciele. Podczas wspólnych wyjśd na nabożeostwa uczniowie prymy
pilnowali porządku w niższych i średnich klasach, byli przodownikami podczas zajęd gimnastycznych i
cieszyli się, zwłaszcza wśród najmłodszych uczniów mirem graniczącym z podziwem. Klasy niższe
obowiązkowo pierwsze pozdrawiały każdego ucznia prymy i były dumne, jeśli im odpowiedziano.
Klasy średnie pierwsze pozdrawiały klasy najstarsze i żądały od klas najniższych takich samych
honorów. Było całkiem oczywiste, że na stancjach, gdzie mieszkali uczniowie różnych klas, najmłodsi
traktowani byli jako „jelenie” i musieli spełniad wszystkie życzenia i wykonywad wszelkie posługi,
często bardzo niemiłe. Za to, trzeba to przyznad, starsi uczniowie pomagali młodszym w odrabianiu
lekcji.
W ogóle w szkole było bardzo dużo uczniów starszych wiekiem. Kto nie został promowany,
pozostawał przez cały rok w tej samej klasie, a jeśli został w ten sposób „odstawiony” po kilka razy,
komasował całkiem niezłą liczbę lat „gimnazjalnej służby”. Raczej niedobrowolnie. Często zresztą
dzieci z odległych od świata miejscowości docierały do szkoły mocno spóźnione wiekowo. Przeciętny
wiek absolwenta wynosił wtedy 22 - 23 lata, maturzysta 17-18 -letni był osobliwością.
Wielką rolę w klasach średnich odgrywali repetenci, to znaczy ci, którzy zostali na drugi rok w tej
samej klasie. W sposób bezwzględny uzurpowali sobie prawo do panowania nad klasą i tyranizowali
wszystkich, zwłaszcza świeżych przybyszów, żądając respektu i uznania. Często biciem egzekwowali
od młodszych współuczniów, by ci pisali za nich zadania domowe, zmuszali ich do pracy
przekraczającej ich własne potrzeby. Ja sam w górnej tercji siedziałem obok takiego repetenta
nazwiskiem R. który miał jeszcze młodszego brata w dolnej tercji. Ci dwaj bracia byli typami tak
dzikimi i nieokrzesanymi, jak kozackie konie z Ukrainy. Każdy z nich nosił w kieszeni spodni
przynajmniej jeden naładowany ostrymi nabojami dwulufowy tzw. dopelterzerol. Młodszy z nich
któregoś dnia bawił się kurkami trzymanego w kieszeni pistoletu. Kurki wyśliznęły mu się z palców,
pistolet wypalił i oba ładunki ciężko zraniły młodego R. w prawe udo. Na szczęście nie została
naruszona tętnica.
Zabawy pistoletami - terzerolami - nędznym, tanim barachłem, w których rozlatywała się cała lufa,
gdy się je mocniej naładowało, i w ogóle zabawy prochem i ołowiem były wówczas nadzwyczaj
modne. Proch służył do produkcji ogni sztucznych i na otwartym polu poza miastem w wolne
popołudnia czyniono mnóstwo hałasu i turbulencji, puszczając ognie bengalskie i różnej wielkości
race. Zabawą prawie tak samo popularną było łowienie ryb w Kłodnicy, mimo że w szkole również
przeciw wędkowaniu miano mnóstwo zastrzeżeo. Ale raczej przymykano na nie oko. Wszystko inne
poza tym było zabronione. Niewątpliwie w tych zakazach ujawniał się dawny pedantyczny mnisi
duch. Nie wolni nam było iśd nawet do cukierni i jeśli się zapragnęło skonsumowad kawałek całkiem
wtedy nowego rodzaju ciasta zwanego napoleonką i popid je szklanką wody, trzeba było się wkraśd
„od tyłu” do specjalnego pomieszczenia cukierni Schutze'go na rynku.
Przemożny wpływ nauczyciela religii S., który potrafił byd bardzo nieprzyjemny nawet wobec naszego
starego, poczciwego dyrektora Nieberdinga, obejmował też stancje i kwatery. Właściciele
pensjonatów musieli się liczyd z bojkotem ze strony szkoły chod tego słowa jeszcze wówczas nie
znano, jeśli zaniedbali nadzoru nad uczniami, nie dopilnowali, by ich podopieczni uczestniczyli w
mszach niedzielnych i przestrzegali przepisanych dni postu.
Każdego przedpołudnia o godzinie 10.00 całe gimnazjum miało kwadrans przerwy w nauce. Wtedy,
zimą czy latem, wszystko wylewało się na place i ulice. Przy wejściu do gimnazjum, w pobliżu
kościoła, tuż za rozstajem dróg stał kiełbaśnik, u którego za 10 fenigów można było kupid parę
ciepłych kiełbasek. Rzecz jasna, w piątek, kiedy katolików obowiązywało powstrzymanie się od
potraw mięsnych, żaden katolicki uczeo nie odważyłby się kupid kiełbaski. Gdy pewien uczeo prymy,
tuż przed egzaminem maturalnym, uczynił to mimo wszystko i ktoś zadenuncjował go przed
nauczycielem religii, ów doprowadził do tego, że uczeo „z powodu moralnej niedojrzałości i ponieważ
stał się przyczyną zgorszenia” nie został dopuszczony do egzaminu i musiał jeszcze cały rok czekad na
prawo zdania matury.
Z powodu sposobu sprawowania nadzoru nauczyciel religii tak był znienawidzony, że kilkakrotnie
nocą wybijano szyby w jego mieszkaniu znajdującym się na parterze domu nauczycielskiego. Żywo
stoi mi jeszcze przed oczami scena, w której pewnego niedzielnego popołudnia nauczyciel religii S. w
pełnej gali, ubrany w haftowany złotem ornat wyszedł z zakrystii, by skierowad się do ołtarza, nagle
obrócił się gwałtownie w prawo i jednemu z uczniów wyższej sekundy, siedzącemu w ławce w pobliżu
ołtarza, słowami pełnymi gniewu, wzburzonym tonem kazał opuścid kościół, gdyż uczeo ten należał
do sprawców kolejnego nocnego ataku na szyby w jego oknach. Następnego dnia odbył się surowy
sąd, dwaj albo trzej uczniowie wyższych klas zostali wyrzuceni ze szkoły z wilczym biletem. Kilku
otrzymało tzw. konsylium, tzn. musieli podpisad oświadczenie, że przy najmniejszym uchybieniu
zostaną przez kolegium profesorskie natychmiast usunięci ze szkoły.
Ten nadzór i kontrola rozciągały się nawet na prywatną lekturę, której niektórzy z nas się oddawali.
Uczniom niższych i średnich klas absolutnie zabronione było czytanie Schillera; Lessing uchodził za
zagrożenie dla dobrych obyczajów i pisarza antyreligijnego. Mieliśmy wprawdzie bibliotekę szkolną i
za prawo korzystania z niej musieliśmy co kwartał wnosid dodatkowe opłaty, ale dostępne w niej były
prawie wyłącznie tytuły wykastrowane ad usum Delphini, w rodzaju niemieckiego tłumaczenia
flamandzkiego pisarza Hendrika Conscience. Gdy kiedyś próbowałem namówid bibliotekarza, starego
Liedtkę, by mi pożyczył powieśd angielskiego pisarza Coopera, wlepił mi kilka siarczystych policzków,
po czym zostałem wyrzucony.
Podług starej scholastycznej zasady: „bez bicia nie wychowasz człowieka” (Człowiek, który nie był
bity, nie może byd dobrze wychowany), codziennie jeszcze w kwarcie dostawaliśmy porcję policzków,
prztyczki w głowę, a jako ultima ratio potężne baty solidną trzcinką. Również w dolnej tercji
rozdzielano sporadycznie dotkliwe ciosy. Ba, nawet w wyższej tercji i niższej sekundzie nie było się
jeszcze zabezpieczonym przed bezpośrednią interwencją nauczycielskiej ręki.
Tylko do „starych” żaden nauczyciel nie odważył się dobierad czynnie. Mieliśmy nawet w niższej tercji
uczniów 18-19-letnich, a w niższej i wyższej tercji siedzieli ludzie 20-21-letni. Stare prawo szkolne
powiada wprawdzie: „discipulus barbam promittere non licet” to jest: „uczeo nie ma prawa nosid
brody”, ale ci „starzy” mieli już często prawdziwe brody. Byliśmy dumni z takich współuczniów, z
których każdy prawie był silniejszy od reszty klasy. Byli to albo synowie chłopscy, stosunkowo późno
zaczynający naukę, edukowani przez swojego proboszcza, który ich przygotowywał do nauki w
gimnazjum, ponieważ chcieli zostad katolickimi teologami, albo byli to ludzie, którzy już wcześniej
wyuczyli się rzemiosła i dopiero potem zdecydowali się „studiowad”. Wielu z tych brodatych uczniów
było całkiem przeciętnymi osobnikami, niektórzy wszakże, chodby z racji większej dojrzałości,
dokonywali rzeczy doprawdy świetnych i należeli do „przeskakiwaczy”, tj. przechodzili z niższej tercji
od razu do niższej sekundy. Jeśli byli bardzo pilni, zaraz z niższej sekundy - do niższej prymy, tzn.
przeskakiwali wyższą tercję i wyższą sekundę. A że w ciągu roku awansowaliśmy tylko o jeden stopieo
w górę, tacy „przeskakiwacze” bardzo szybko szli do przodu. Zdarzali się między nimi zupełnie młodzi
ludzie. Ale nic mi nie wiadomo i nie słyszałem o żadnym z nich, by się potem w dorosłym życiu
czymkolwiek wyróżnił.
Środy i soboty po południu mieliśmy wolne od zajęd. W korzystnych porach roku wyprawialiśmy się
wtedy poza miasto, by tam się uczyd. Znamiennym zwyczajem uczniów było spacerowanie w takie
wolne popołudnia wzdłuż mało ruchliwych dróg tam i z powrotem. Wkuwaliśmy formuły
matematyczne, daty historyczne albo wersy Horacego, Homera i w ogóle wszystko, czego się trzeba
było uczyd na pamięd.
I chod nie mieszkaliśmy w internatach, lecz w normalnych, zwykłych domach, między ludźmi, byliśmy
tak zaabsorbowani nauką, że często nie docierało do nas prawie nic z tego, co się działo na świecie. I
tak w kwietniu 1864 roku, ku swojemu zdumieniu dowiedziałem się od jednego z współuczniów, że
Prusy zdobyły Duppeler Schanzen. Było to dla mnie tym bardziej zaskakujące, iż w ogóle nie
wiedziałem o toczącej się wojnie z Danią! Specjalnie, to tutaj przytaczam, by wyraźniej unaocznid, iż
faktycznie żyliśmy w czymś w rodzaju klauzury zakonnej. Każdego ranka o 7.30 musieliśmy już byd w
klasie. Stąd w karnym ordynku szło się do kościoła gimnazjalnego, gdzie uczestniczyliśmy we mszy.
Od godziny 8.00 do 12.00 albo 13.00 i po południu od 14.00 do 16.00 lub 17.00 były lekcje, a krótko
przed 18.00 żaden uczeo nie miał prawa pokazad się na ulicy. Jego obowiązkiem było siedzied w
domu i pilnie odrabiad zadania. Nadmierna ta surowośd prowadziła do potajemnych wykroczeo.
Uczniowie klas najmłodszych bez sprzeciwu poddawali się tej surowej dyscyplinie, klasy środkowe
zaczynały brykad, a już uczniowie klas wyższych potrafili zręcznie omijad najtwardsze przepisy. Istniały
tajne związki uczniowskie, zwalczane z całą surowością. Starsi gimnazjaliści ukradkiem próbowali
alkoholu.
Stosunki między uczniami i nauczycielami nie były dobre, patrząc z pedagogicznego punktu widzenia.
Nauczyciele, dla poprawienia swoich budżetów, utrzymywali stancje ze sporą liczbą uczniów,
płacących wysokie sumy, ale za to niemal pewnych promocji, często mimo miernych wyników w
nauce. Ten system protekcyjny nie był, rzecz jasna, zjawiskiem zbyt sympatycznym. Ale ci
pensjonariusze nauczycielskich stancji byli dla nas dobrodziejstwem, dzięki nim mieliśmy dostęp,
oczywiście niezbyt uczciwą drogą, do tematów i zadao przygotowywanych na egzaminy okresowe.
Z największą energią uprawiano gimnastykę. W każdej klasie znajdowali się znakomici gimnastycy,
którzy zostawali przodownikami, a którym profesor Polkę, sam namiętny gimnastyk, udzielał jeszcze
dodatkowych lekcji. Podczas dorocznego święta gimnastycznego, odbywającego się raz w roku w
wybrane popołudnie, na które schodziło się zwykle mnóstwo publiczności z miasta, urządzano wręcz
akrobatyczne popisy na drążku, poręczach i koniu gimnastycznym. Tak więc prócz ładowania do głów
wszelkiej wiedzy nie zaniedbywano również rozwoju cielesnego.
Każdego roku w pewnym, określonym dniu całe gimnazjum brało udział we wspólnej wycieczce.
Każda klasa wraz ze swym wychowawcą wyjeżdżała pociągiem do którejś z okolicznych miejscowości i
odpoczywała w lasach, spożywała zabrane ze sobą kanapki albo delikatesy z pobliskich, raczej
prymitywnych, gospód, jeśli się posiadało potrzebne do tego pieniądze. Wieczorem wracano
pociągiem do gimnazjalnego miasta. Wszyscy uczniowie naszej szkoły nosili wówczas obowiązkowo
barwne czapki, których kolory dobierało się samemu. Nie życzono sobie, by klasy wybierały wspólny
kolor, aby, broo Boże, nie sugerowad czegoś, co mogłoby nawiązywad do bardzo źle widzianych
stowarzyszeo uczniowskich. Tylko uczniowie prymy, a po części również wyższej sekundy byli
„wyemancypowani” z czapki i nosili już kapelusze. Od klas średnich w górę nie noszono też tornistra,
lecz wiązano książki i zeszyty rzemykiem i dźwigano pod pachą. Również w tej dziedzinie panowały
absolutnie sztywne reguły.
Tak przedstawiały się sprawy w pierwszych dwu latach mojego pobytu w gimnazjum. Gdy jesienią
1865 roku przeszedłem do wyższej tercji, zaczęły się trochę lepsze czasy. Naszym wychowawcą został
profesor Schneider, drobny, bardzo energiczny człowiek, który już tym odróżniał się od szablonu
nauczycielskiego, że za nic miał bezsensowne uczenie się wszystkiego na pamięd, starając się przede
wszystkim rozwijad inteligencję i samodzielnośd myślenia swoich uczniów. „Kujony”, osiągające dotąd
pewne sukcesy dzięki mechanicznemu wbijaniu do głowy wiedzy, mocno na tym straciły i nie
pomagało im nawet to, że starały się brad udział w lekcjach języka polskiego, które profesor
Schneider prowadził fakultatywnie. Podczas tych lekcji, już na pierwszych godzinach dowiedzieliśmy
się o istnieniu wielu dialektów języka „waserpolskiego”, którym wówczas powszechnie mówiono na
przemysłowym Górnym Śląsku. Czytywaliśmy na tych godzinach książkę o hrabim Zygfrydzie i świętej
Genowefie i ta godzina, chod, jak rzekliśmy, tylko fakultatywna, cieszyła się wielką popularnością.
Profesor Schneider, który znał język polski perfekt, potrafił bowiem skupid naszą uwagę licznymi
dowcipami opowiadanymi po polsku. Ale dopiero, gdy przyszły ciężkie czasy, wojna i epidemia
cholery, mogliśmy naprawdę, niemal namacalnie przekonad się, jak wspaniałą postacią - jako
człowiek i nauczyciel - był nasz wychowawca profesor Schneider.
W roku 1866 nastały lepsze czasy także dla samego gimnazjum w Gliwicach. Pojawiła się spora liczba
młodych nauczycieli, którzy wnieśli wiele do programu nauczania, jako że mieli zajęcia w
najróżniejszych klasach. Zapewne też znalazło się miejsce dla nowych prądów w nauczaniu dzięki
wpływowi nowego radcy szkolnego prowincji dr. Dillenburgowi, słynnemu komentatorowi Horacego.
Wyraźnie odbiło się to na stylu prowadzenia lekcji i dyscyplinie szkolnej. W następnych latach
pojawiły się nowe siły nawet w najwyższych klasach z wyraźnie dla całego gimnazjum pozytywnym
skutkiem. Stary Heimbrod odszedł na emeryturę i pożegnał się ze szkołą, gdy byłem w sekundzie. On i
stary Liedtki uzurpowali sobie prawo mówienia do uczniów niższej sekundy per „ty”. Stary Heimbrod
na ostatniej lekcji miał do nas wzruszające przemówienie. Przez całe swe życie był nadzwyczaj
skromnym i bardzo umiarkowanym człowiekiem. I w nasze wzruszenie bezwiednie wdarło się spore
rozbawienie, gdy dobry pan dyrektor usilnie nas przestrzegł przed pijaostwem i jako odstraszający
przykład przytoczył następujący fakt, o którym się kiedyś dowiedział, iż pewnej nocy trzej uczniowie
prymy potajemnie wypili razem aż pięd kufli bawarskiego piwa! Z trudem zdołaliśmy zdusid ryk
wesołości, jako że pięd kufli każdy z nas z osobna już od dawna brał spokojnie na głowę. Nie od
parady byliśmy Górnoślązakami i po to istniały w poniektórych piwiarniach specjalne pomieszczenia z
wejściem od tyłu, by każdy uczeo wyższych klas mógł ukradkiem puszyd się jak paw, wlewając w
siebie, przy zachowaniu wszelkich wymogów konspiracji, „kufę” zwyczajnego piwa. Jeśli na dodatek,
będąc tylko uczniem wyższej tercji, miało się szczęście siedzied przy jednym stole z „panem z wyższej
sekundy” i dostąpiło zaszczytu łaskawego przyzwolenia do wzięcia udziału w konwersacji, wtedy
wychodziło się stamtąd w absolutnie podniosłym nastroju!
W 1865 roku przeprowadziłem się już do innej stancji. Przyjaciel szkolny mojego ojca, burmistrz K. z
N., przeszedł na rentę i wraz z żoną, jak na owe czasy niezwykle wykształconą damą, założył pensję
dla uczniów, cieszącą się dobrą sławą. Mieszkaliśmy tam siedmiu gimnazjalistów w kilku pokojach.
Dzięki właścicielce stancji, którą z wielkim szacunkiem nazywaliśmy „ciocią”, przy stole i w czasie
nadzwyczaj miłych wieczornych spotkao, gdy ona z wielką zręcznością prowadziła konwersację,
poznawaliśmy życie z nowej dla nas, bardzo interesującej perspektywy. Mieszkaliśmy niedaleko
gimnazjum obok szosy, całkiem blisko wielkiego cmentarza, który odwiedzaliśmy samotnie nocą, by
przekonad się nawzajem o swojej odwadze. Wzdłuż muru cmentarnego tuż za posesją znajdował się
spory otwarty plac, gdzie po południu mogliśmy kopad piłkę ile wlezie. Mały strumyk przepływał tam
przez niewielką olszynę, w której latem chętnie się wylegiwaliśmy, by bez przeszkód móc się uczyd i
czytad. W tym olchowym zagajniku pewnej niedzieli zacząłem czytad pożyczoną od jednego ze
współuczniów Skórzaną Pooczochę Coopera. Lektura tak mnie pochłonęła, że dopiero koło 17.00, gdy
dobrnąłem do kooca książki, wróciłem do szarej, gliwickiej rzeczywistości. Dopiero wtedy poczułem
jak bardzo jestem głodny i po powrocie dowiedziałem się też, że mnie bezskutecznie szukano. Nie
dotarło do mnie podczas tej pasjonującej lektury nawet głośne wołanie współmieszkaoców.
Na początku roku 1866 zobaczyłem po raz pierwszy maszynę do szycia. W domu, w którym
mieszkaliśmy, wynajmował pokój również pewien emerytowany leśnik. Jego syn przebywał już od
dłuższego czasu w Ameryce i stamtąd przysłał swojej siostrze jako prezent maszynę do szycia. W
pewne niedzielne popołudnie zaproszono nas, starszych uczniów, byśmy sobie obejrzeli to
amerykaoskie cudo, a bardzo sympatyczna córka leśniczego pokazała nam, jak się na tej maszynie
szyje. Przypuszczam, że była to pierwsza maszyna do szycia, jaka pojawiła się nie tylko u nas na
Górnym, ale i na całym Śląsku. Mieszkanki Gliwic zaprzyjaźnione z właścicielką maszyny odbywały
wycieczki do naszego domu, żeby obejrzed pokazową lekcję szycia. Ale poza sensacją, jaką budziła,
nie miała żadnego wpływu na zmianę dotychczasowych, ustalonych poglądów. Traktowaną ją jako
interesującą zabawkę i tyle. Bo wszystko, co przychodziło z Ameryki, było wyłącznie humbugiem. To
przekonanie w tamtych latach obowiązywało w całych Prusiech i było nie do podważenia.
Pomimo że tylko 4 mile dzieliły mnie od rodziców, stanowiło to w owym czasie nadzwyczaj „wielką”
odległośd. Rzadko ktoś z bliskich pojawiał się z wizytą,, a jeśli - to wyłącznie w niedzielę. Do domu
wracało się tylko cztery razy w roku na wakacje i święta, za każdym razem z cenzurką w kieszeni,
która nie zawsze nadawała się do pokazania.
W dniu zakooczenia nauki setki gimnazjalistów rzucały się po południu na dworzec, walcząc tu na
śmierd i życie o miejsce przy kasie biletowej, by zapewnid sobie bilet w 4 klasie (jeżdżenie w 4 klasie
było w zupełnie dobrym tonie) i wdrapad się do pociągu osobowego, do którego zawsze z tej okazji
przewidująco doczepiano większą liczbę wagonów 4 klasy. Na każdej stacji, na której się
zatrzymywano podczas jazdy, opuszczali pociąg kolejni współuczniowie i nim pociąg dotarł do
Mysłowic (gdzie i moja podróż się kooczyła), nasza gromadka topniała do reszty. Z Mysłowic jechałem
do domu wozem lub szedłem pieszo.
Gimnazjaliści, których domy rodzinne nie leżały w pobliżu stacji, byli odwożeni do swoich
miejscowości wozami.
W Gliwicach za pełne utrzymanie i kwaterę płacono od 3 do 10 talarów miesięcznie. Uczniowie
pochodzący z otaczających Gliwice wiosek i osiedli i mający z racji tej względnej bliskości przynajmniej
raz w tygodniu poprzez odwiedzających, przychodzących na targ znajomych kontakt z domem i
dostarczany stamtąd wikt, byli na półpensji. Otrzymywali tylko wcześnie rano szklankę kawy, później
obiad, a po południu też szklankę kawy. Z domu zaopatrywano ich w chleb, masło, ser i kiełbasę albo
szynkę. Tę ostatnią często zapiekaną w cieście.
Gliwice liczyły wtedy od 10 do 12 tysięcy mieszkaoców i były chyba największym miastem w okręgu
przemysłowym, chod geograficznie znajdowały się na jego zachodnim obrzeżu. Miasto posiadało już
wtedy oświetlenie gazowe. Uliczki starówki były kręte i wąskie, pokryte kocimi łbami. Przedmieście
Trynek miało ciągle jeszcze charakter wiejski. Dworzec leżał stosunkowo daleko od centrum miasta.
Dzielnica pomiędzy kościołem ewangelickim a dworcem była jeszcze w powijakach i domów przy
drodze stało tam jak na lekarstwo. Przemysłu prawie nie było. Istniała już wprawdzie wtedy
charakterystyczna i szczególna cześd miasta: królewska huta gliwicka, ale ta w owym czasie
fabrykowała przede wszystkim emaliowane, żeliwne garnki kuchenne. W pobliżu dworca mieściła się
mała huta szkła. Z przemysłu, który się później rozwinął - fabryki maszyn i drutu - wykluwały się
dopiero nieśmiałe początki. Ruch statków na kanale kłodnickim, o ile sobie przypominam, był bardzo
mizerny. Kolej bardzo nadwyrężyła ten rodzaj transportu. Ale w tygodniu i w niedzielę na ulicach
panował zawsze znaczny ruch, a rynek z ratuszem tworzyły naturalnie centrum tego życia i gwaru.
Garnizon miasta składał się ze sztabu i dwu szwadronów 2 pułku ułanów. Koszary, stajnie i plac
dwiczeo leżały poza miastem. Częśd załogi mieszkała na kwaterach prywatnych.
Wojna roku 1866
Gdy wróciliśmy na Boże Narodzenie 1865 roku z gimnazjum do domów, dowiedzieliśmy się, że
między Austrią a Prusami wybuchły spory polityczne o Szlezwik-Holsztyn. Ale w wojnę nikt nie
wierzył. Jeszcze ciągle we wszystkich głowach kołatała się wiara w Święte Przymierze między Prusami,
Rosją a Austrią. Wojna z Austrią... ależ skąd, to niemożliwe! Poprzez prusko-austriacką granicę setki
rodzin było spokrewnionych, zeszwagrzonych, skuzynowionych, od dziesięcioleci istniały tu więzy
przyjaźni i interesów, żyło się wspólnie w największej zgodzie i nagle miałoby dojśd do wojny?
Wydawało się to czymś tak absurdalnym, niewiarygodnym, jakby żyjący zgodnie pod jednym dachem
sąsiedzi nagle zaczęli walczyd ze sobą na śmierd i życie.
W gimnazjum gliwickim była spora liczba uczniów pochodząca z powiatu pszczyoskiego. My wszyscy,
którzy mieliśmy swoje gniazda rodzinne w pobliżu granicy, na jej odcinku od Pszczyny do Mysłowic,
byliśmy niesłychanie mocno zaniepokojeni możliwością wojny. Od kolegów szkolnych z Pszczyny
wiedziałem, że mają krewnych tam po austriackiej stronie, kuzynów, którzy służyli w armii
austriackiej i którzy musieliby stanąd zbrojnie przeciw swoim kuzynom w armii pruskiej. Och nie, nie,
nie! To byłoby niemożliwe.
W styczniu 1866 roku, gdy znów pilnie zaczęliśmy uczęszczad do szkoły, dowiedzieliśmy się, że
zaczęto powoływad do wojska rezerwistów artylerii. To zaczynało byd groźne. Czyżby naprawdę
mogło dojśd do wojny?
Głośne konflikty Bismarcka z parlamentem pruskim wzburzyły tego i owego spośród polityków
Górnego Śląska. My gimnazjaliści nie interesowaliśmy się polityką. Jak już wspomniałem, bardzo
rzadko abonowano po domach gazety, czytano je prawie wyłącznie w restauracjach. Ale słyszeliśmy o
wzburzeniu, jakie powstało przeciw złemu Bismarckowi, a także przeciw królowi Wilhelmowi I. Z
drugiej strony byliśmy z ducha Prusakami. Do Austrii, do której należało się jeszcze 125 lat temu, nie
odczuwało się żadnej sympatii, ale armia austriacka wzbudzała respekt. Ciągle i wszędzie słyszało się:
„ Austriacy mają potężną armię, dla której wojna to pestka. Toczyli wspaniałe kampanie we Włoszech
i chod w roku 1859 zostali pokonani przez przeważające siły Francji i Włoch, to przecież pod wodzą
Radetzkiego udowodnili, jak dobrze znają się na sztuce wojennej i jakim znakomitym materiałem
ludzkim dysponują. Prusy od pięddziesięciu lat nie prowadziły żadnej wojny, trudno bowiem za taką
uważad epizod z 1864 roku w Danii. Pokonaliśmy słabiutkich Duoczyków i to jeszcze przy pomocy
Austrii. Nasi oficerowie i żołnierze nie mają pojęcia o wojaczce - to armia dobra na parady, ale nie ma
żadnych szans w starciu z oswojonymi z prochem Austriakami.”
O ile wiem, wysyłano wówczas do króla Wilhelma I i Bismarcka liczne petycje, zwłaszcza z Górnego
Śląska, by na miłośd boską, nie wdawad się w wojnę z Austrią gdyż doprowadziłoby to do straszliwej
katastrofy. Cóż ludzi, którzy wcale nie interesowali się polityką, obchodziło wtedy rozwiązanie
problemu niemieckiego? Dopiero co przeżyto wszystkie te utrapienia i lęki związane z wydarzeniami
tuż za rosyjską granicą, a tu już kolejna groźba pojawiała się nad granicą austriacką. Ale minął styczeo
i umysły uspokoiły się nieco. Luty przyniósł kolejny niepokój. Wiedziano, że noty dyplomatyczne
wymieniane między Austrią a Prusami nabierały coraz ostrzejszych tonów. Rezerwy artylerii
zwolniono jednak do domów. Znów więc nabrano otuchy. I tak przeminął luty. Z początkiem marca
kolejny niepokój. Język Austrii wobec Prus stawał się coraz bardziej złowieszczy!
Znów powoływano do wojska rezerwistów piechoty, artylerii, saperów! Krewni i znajomi
przybywający z austriackiej strony meldowali, że Austria straszliwie się zbroi, ma gotową do ataku
potężną armię, lada dzieo ruszy do przodu, by zgnieśd Prusy i wykooczyd je. Z szybkością wiatru
zaczęły się rozchodzid najdziksze plotki. Pod koniec marca wojenne nastroje znów przycichły.
Dowiedziano się, że Austria i Prusy podjęły kolejne rozmowy. Nie ulegało wątpliwości, że Prusy czeka
kolejny Ołomuniec! Nie pozostało im nic innego, jak tylko potulnie zgodzid się na wszystkie warunki.
Jak mogły się odważyd rozpętad spór z potężną Austrią? Ten Bismarck chce wpędzid Prusy w
nieszczęście!
Wielkanoc tego roku przypadła na 1 kwietnia. Pojechaliśmy na ferie świąteczne do domów, gdzie o
panujących nastrojach i wojennych plotkach dowiedzieliśmy się znacznie więcej, niż w gimnazjum.
Zobaczyliśmy, z jaką obawą i troską wyczekiwano najbliższych wydarzeo. Ani na moment nie
wątpiono, że gdy tylko nastąpi wypowiedzenie wojny, Austriacy natychmiast przejdą przez granicę i
zajmą Górny Śląsk. Wszystkie dawne, straszliwe historie drzemiące w duszach ludzkich, wspomnienia
„czerwonych kurtek” i Chorwatów z czasów wojny 7-letniej znów ożyły. Kto miał znajomych po
drugiej stronie rosyjskiej granicy, w Modrzejowie albo w Sosnowicach, ten jechał tam i umawiał się,
że na wypadek przyjścia Austriaków przynajmniej żony i córki będą mogły ukryd się w Rosji. Jeśli
bowiem chodzi o kobiety, obawiano się ze strony Chorwatów i „czerwonych kurtek” wszystkiego
najgorszego. Wiem, że podczas ferii wielkanocnych znów wypuszczono do domów rezerwistów
artylerii i piechoty, których uprzednio powołano pod broo. Wszyscy odetchnęli z ulgą.
I gdy wróciliśmy po wielkanocnych feriach do Gliwic, zapomnieliśmy całkowicie o polityce. Czekał nas
wspaniały jubileusz 50-lecia gimnazjum. Uroczystości trwały kilka dni. Jednym z głównych punktów
był wielki uroczysty pochód, w którym wzięły udział władze miasta, całe gimnazjum oraz mnóstwo
zaprzyjaźnionych studentów z Wrocławia, jeszcze kilka semestrów wcześniej gimnazjalistów z Gliwic.
Wyjątkowo silnie reprezentowana była korporacja studencka Vratislavia (Raczki), Leopoldyni, do
których nieco później i ja miałem należed, oraz katolicki związek „Wimfridia”. Na czele pochodu jechał
konno w pełnej gali jeden z „Raczków”, syn właściciela młyna Góreckiego. By wykpid powolnośd
pochodu, jechał na kulawej szkapie, co uznano za wyborny dowcip.
My gimnazjaliści, a przede wszystkim gimnastycy, któregoś wieczoru wzięliśmy udział w wielkiej
paradzie z pochodniami. Cieszyliśmy się widokiem naszych nauczycieli, w których obudził się duch
niegdysiejszych studentów. I tak przed naszą kolumną maszerował kolaborator Schuppe, z kijem
gimnastycznym w ręku, głośno śpiewając z nami pieśni ze śpiewnika komersowego, który znaliśmy
już, rzecz jasna, na pamięd. Przymykano jedno oko na to, że my uczniowie środkowych klas, w tym z
górnej tercji, również braliśmy udział w wielkiej biesiadzie studenckiej, odbywającej się przy udziale
profesorów. Zaproszenie na nią otrzymała tylko pryma i sekunda. Byliśmy najmłodszymi uczestnikami
komersu i po raz pierwszy w życiu oglądaliśmy tę nadzwyczajną studencka uroczystośd w całej jej
krasie. Nie zapomnę nigdy widoku mojego późniejszego „brata w kolorze” H., wspaniałe męskie
zjawisko, w pełniej burszowskiej gali, przebiegającego kilka razy po stole bankietowym między
kuflami, z których nie przewrócił ani jednego. Dla nas dorastających chłopców, te uroczystości były
samą esencją ludzkiego szczęścia i radości.
Ale obchody rozwiały się jak mgła, wróciła proza pracowitego codziennego życia. I wtedy, jak grom z
jasnego nieba, poraziła wszystkich wieśd: 4 maja król nakazał mobilizację części oddziałów, a w kilka
dni później przyszedł rozkaz postawienia w gotowości bojowej całej armii.
Pod broo zostały powołane nie tylko rezerwy, ale także pospolite ruszenie. Lecz wojna ta była bardzo
niepopularna. Na placu apelowym landwery, na Trynku pijani poborowi buntowali się i nie pozwalali
ubrad w mundury. Komendanta rejonowego wrzucono do przepływającego obok płytkiego potoku.
Kupcy z pobliskich sklepów zaczęli pospiesznie zamykad sklepy. Obawiano się pijanych mężczyzn z
pospolitego ruszenia. Pięknie się zaczynało!
Na telegraficzne wezwanie jednak przybyły specjalnym pociągiem dwie kompanie piechoty polowej z
Koźla. Landwerzystów szczęśliwie wtłoczono w uniformy. Bunt miał smutne konsekwencje. Jeden z
poborowych pochodzący z Piasku koło Mysłowic został, ale dopiero w lipcu, wyrokiem sądu
doraźnego rozstrzelany. Żona otrzymała wiadomośd o wszystkim dopiero po dokonanej egzekucji.
Nasi gliwiccy ułani odeszli zaraz po ogłoszeniu mobilizacji do Pszczyny, gdzie nad granicą nastąpiła
koncentracja całego regimentu. Oczekiwano, że Austria, która miała byd tak doskonale uzbrojona i
tak groźna, napadnie na nas bez wypowiedzenia wojny, skoro już Prusacy byli tak bezczelni, by
ogłosid powszechną mobilizację. Ale Austriacy jakoś długo się namyślali i nie zjawili się. Pojawili się za
to podoficerowie aprowizacyjni korpusu gwardii z Berlina i na bramach domów, stodół i stajen zaczęli
wypisywad: „obłożono 1 podoficerem, 20 żołnierzami, 24 koomi przez 1 *pułk+ ułanów gwardii” albo
„kirasjerami gwardii”, albo „3 oficerów, 100 żołnierzy, 1 regimentu gwardii pieszej”.
Było wprost niesamowite, ile oddziałów gwardii miało się pojawid na Górnym Śląsku! Uspokoiliśmy
się tedy znów.
Opowiadano sobie potem, że ci furażowi oficerowie zostali wysłani tylko po to, by stworzyd wrażenie,
że Prusacy zamierzają właśnie z Górnego Śląska zaatakowad Austrię. Cel ten rzeczywiście osiągnięto i
dziś jest już pewne, że *gen.+ Benedek długo był przekonany, iż pierwsze uderzenie Prusaków będzie
trzeba odeprzed właśnie tu, na Górnym Śląsku.
Jeśli nawet rzeczywiście początkowo zamierzano rozpocząd działania wojenne z pruskiej strony, to
wkrótce zrezygnowano z tego i, by tak rzec, pozostawiono Górny Śląsk swojemu własnemu losowi.
Nadeszły ferie zielonoświątkowe. W tym roku Zielone Świątki przypadły na 20 maja. Ale wszystkim
głuchym ciężarem leżała na sercach podczas tych dni świadomośd, że wojna jest nieunikniona.
Toczyły się jeszcze jakieś rozmowy, lecz nadziei na pokojowe rozwiązanie konfliktu nie było już
żadnej. Wiedzieliśmy też już, że stanęliśmy nie tylko przeciwko Austrii, ale przeciw całym Niemcom.
Dowiedzieliśmy się o tym z rozmów dorosłych, którzy nagle gwałtownie zaczęli się interesowad
polityka Dowiedzieliśmy się również, że grozi nam katastrofa, gdyż Prusy w żadnym wypadku nie są w
stanie stawid czoła całej Rzeszy włącznie z Austrią. Potrafił to tylko stary Fryc, ale ten już od dawna
nie żył, a godnego następcy nie było.
Po feriach zielonoświątkowych znów wróciliśmy do Gliwic i czekaliśmy na oddziały gwardii, które
miały przybyd z Berlina. Żałowaliśmy bardzo, że sami nie powołaliśmy jeszcze korpusu ochotniczego.
Wzorcem bowiem wojny 7-letniej i wojen wyzwoleoczych natychmiast po wypowiedzeniu wojny
Austrii zrodziła się również w Gliwicach myśl stworzenia oddziału wolnych strzelców. Po tym
ochotniczym korpusie spodziewaliśmy się bardzo wiele... My gimnazjaliści, aż do najmłodszego ucznia
seksty byliśmy, rzecz jasna, absolutnie zdecydowani wstąpid doo i dokonad niesłychanie bohaterskich
czynów. Idea frei korpusu pokutowała jeszcze długo potem; była też przez miejscowe władze
pracowicie co pewien czas odgrzewana, póki z Berlina nie nadeszło energiczne wyjaśnienie, że rząd
nie życzy sobie tworzenia oddziałów ochotniczych. Do prowadzenia operacji wojskowych
upoważniona była wyłącznie regularna armia. Podziękowano za patriotyczny entuzjazm, cenny
zwłaszcza na Górnym Śląsku, ale wyjaśniono, że w obecnej dobie idea wolnych strzelców jest
przestarzała i pozbawiona wszelkiej wartości.
Gorączka wojenna, która wstrząsała nami na Górnym Śląsku od przeszło pięciu miesięcy, stała się już
nie do wytrzymania. Modlono się niemal o katastrofę, o jakiekolwiek rozstrzygnięcie. Rozstrzygnięcie
to, rzecz jasna, tak czy tak musiało się fatalnie skooczyd dla Prus.
W czerwcu miały miejsce wydarzenia w Szlezwigu-Holsztynie. Rosło napięcie. Nabrzmiały konflikty
między dowódcami oddziałów pruskich i austriackich. Prusy wykonały pierwszy „niebezpieczny” krok.
Wkroczono z Szlezwigu do Holsztynu. O dziwo, Austriacy wycofali się, nie stawiając oporu!
Rozpoczęły się działania wojenne.
18 czerwca ogłoszony został manifest wojenny króla Wilhelma I, wyjaśniający ludowi pruskiemu, że
ten został zmuszony do wojny, na której ołtarzu Prusy muszą złożyd ofiarę aż do ostatniego swego
człowieka, jeśli nadał mają istnied.
W owych dniach Gliwice przeżyły sensacyjną wizytę z Berlina. Pewnego popołudnia pojawił się tu
jadący do Nysy arcyksiążę, późniejszy cesarz Fryderyk, by w Gliwicach przeprowadzid inspekcję
landwery. Zatrzymał się w mieście tylko na dwie godziny, po czym pojechał dalej koleją. Oglądali go
tylko nielicznie. My dowiedzieliśmy się o jego pobycie, gdy go już dawno nie było.
By nie poprzestad na wrażeniach i odczuciach niedojrzałego młodzieoca, pozwolę sobie przytoczyd z
kroniki Mysłowic opinię dr. Lustiga, męża wysoce cenionego i poważanego, który jako praktykujący
lekarz i członek rady miejskiej z pewnością może tu byd kompetentnym świadkiem. Pisze on:
„Mysłowice leżały na pierwszej linii frontu. W każdej chwili spodziewano się wejścia Austriaków. Że
bliskośd wojny wywołała w mieście wielkie perturbacje, to łatwo sobie wyobrazid. Wszelka
komunikacja została odcięta, dworzec całkowicie opuszczony. Przez kilka tygodni nie przyjechał ani
jeden pociąg. W ciągu pierwszych dni nie było w ogóle poczty. Potem dowożono listy, ale tylko
zwykłe, omnibusem z Katowic, dokąd pociągi kursowały mniej więcej regularnie. Telegraf kolejowy
został unieruchomiony. Działał telegraf na urzędzie. Starano się go utrzymad w ruchu, ale i on
pracował z zakłóceniami, sam urząd pocztowy praktycznie był nieczynny, wszelkie połączenia z
Austrią zostały przerwane. Księgi depozytowe z sądu wysłano do Poznania. Wszystkie kasy
zlikwidowano. Handel w mieście straszliwie podupadł, jako że niesłychanie spadły kursy walut,
zwłaszcza polskiej i austriackiej. Papierowy rubel wart już przed wojną tylko 26 srebrnych groszy,
spadł do poziomu 21 srebrnych groszy. Wartośd austriackiego guldena wynosiła zaledwie 15
srebrnych groszy. Nawet na pruskie banknoty, które przez cały czas utrzymały swój poprzedni
nominał, wydarzenia wojenne wywarły swój wpływ”.
Czytelniczki i czytelnicy z pewnością chętnie dowiedzieliby się, jak wojna 1866 roku wyglądała na
Górnym Śląsku. By relacja o tym miała charakter możliwie obiektywny, postaram się swoje osobiste
doświadczenia i odczucia oddzielid od bezstronnych oficjalnych prezentacji wydarzeo. Ich obraz
przekażę tak, jak się przedstawiał w świetle oficjalnego opracowania, sporządzonego przez pruski
sztab generalny i uzupełnię relacjami moich rodziców i krewnych.
27 czerwca był dniem pokuty i modlitwy, rzecz jasna, również dla nas gimnazjalistów w Gliwicach.
Chociaż wojna już się zaczęła, dalej uczęszczaliśmy do szkoły, jakby nic się nie stało. Nie zamknięto
gimnazjum z pewnością dlatego, by nie wywoład powszechnej depresji. Nasi rodzice, mieszkający tuż
przy granicy, byli w każdym razie radzi, wiedząc że w Gliwicach jesteśmy bardziej bezpieczni niż w
domu. Wczesnym rankiem odbyło się nabożeostwo błagalne, po czym spędziliśmy dzieo tak, jakby to
była niedziela (naprawdę była środa).
Siedzieliśmy już u siebie na stancji, gdy nagle rozeszła się wieśd: „Austriacy nadchodzą!” Po mieście
zaczęły krążyd najbardziej niedorzeczne plotki o wejściu Austriaków i o fatalnie dla Prus zakooczonej
potyczce, która miała się z całą pewnością gdzieś tam odbyd. Jak to zwykle bywa na początku każdej
wojny, wszystkie wieści bywają w kolosalny sposób przesadzone. Spodziewaliśmy się Austriaków w
ciągu nocy, najpóźniej zaś następnego dnia rano i zrezygnowani pocieszaliśmy się taką ludową
mądrością: „Zeżred nas przecież nie zeżrą”.
W późnych godzinach popołudniowych wyszliśmy z naszej pensji leżącej tuż obok gimnazjum w
stronę miasta i po drodze, idąc szosą prowadzącą w stronę Pszczyny, spotkaliśmy pierwszy wóz z
uciekinierami przybywającymi do Gliwic z południowego wschodu. Dwu i jednokonne wozy
załadowane były zgarniętym pospiesznie dobytkiem rodzinnym. Widad tam było jakieś meble, łóżka,
drewniane kufry, szafy na ubrania. Na wozach siedziały płaczące kobiety i dzieci. Po tym pierwszym
wozie pojawiły się kolejne. Coraz ich było więcej i nadjeżdżały aż do późnej nocy. Uciekinierzy szukali
schronienia u znajomych, a gdy takich nie znaleźli, rozkładali się na biwaku na miejskich placach.
Rozpacz uciekinierów dławiła nam serca. Ulotniły się rojenia o wolnych strzelcach. Stanęliśmy
bowiem twarzą w twarz z grozą wszelkiej wojny, wcieloną w postacie tych płaczących, przerażonych,
uciekających przed nieprzyjacielem ludzi.
Potyczka pod Oświęcimiem i Mysłowicami7
Po ogłoszeniu mobilizacji najpierw zaczęto demolowad mosty kolejowe na granicy austriackiej. Po
stronie pruskiej wysadzono w powietrze wysoki most kolejowy za Słupna, przechodzący nad
Przemszą i stojące na pruskim brzegu przęsła zamieniono w kupę złomu. Austriacy uczynili jeszcze
więcej i to najzupełniej zbytecznie. Kilkaset metrów za pruskim mostem znajdował się już na terenie
austriackim drugi most kolejowy, przerzucony przez Białą Przemszę. Miał murowane filary, ale
drewnianą nadbudówkę. Wszystkie te drewniane części Austriacy owinęli słomą, posmarowali smołą
i pewnej nocy podpalili. Cóż, po tamtej stronie lęk przed wdarciem się Prusaków był równie wielki jak
w Prusach strach przed wejściem Austriaków. Jeśli się tu nie zjawili od razu, co mogli uczynid
praktycznie bez przeszkód, nie uczynili tego, jak potem, po zakooczeniu kampanii przyznano, gdyż byli
przekonani, że wszystkie kopalnie górnośląskie są wypełnione dynamitem i po ich wejściu zostaną
wysadzone w powietrze. To co w owym czasie osiągnięto poprzez rozpowszechnianie niesamowitych
plotek, po tej i tamtej stronie granicy, sięgnęło zenitu absurdu. I również w tym wypadku
potwierdziła się stara i wiecznie aktualna obserwacja: że najpierw wierzy się we wszystkie zasłyszane
plotki, najbardziej nawet idiotyczne, po jakimś czasie zaczyna się je odbierad coraz bardziej
krytycznie, a w koocu przestaje w ogóle w cokolwiek wierzyd.
Także mosty kolejowe koło Bugumina i Nowego Bierunia zostały wysadzone w powietrze przez
oddziały pruskich saperów, którym przydano do ochrony nieco piechoty. Ten sam los spotkał wiadukt
kolejowy koło Pruchnej, mosty w Zawadzie i Schönbrunn.
W czerwcu wiedziano już, że Górny Śląsk został, by tak rzec, oddany przez Prusy na pastwę losu.
Pozostawiono tu tylko dwie kolumny do osłony długiego odcinka granicy od Mysłowic do Nysy. Jedną
kolumnę stanowiło pospolite ruszenie pod dowództwem generała majora hrabiego Stollberga.
Składała się ona z kilku kompanii odkomenderowanych z innych batalionów landwery. Żołnierze
uzbrojeni byli w starą broo typu Minie, okropne, huczące strzelby, których potem w latach
siedemdziesiątych i osiemdziesiątych używaliśmy jako karabinów z bagnetem.
Owe zabytkowe „przednioładowacze” miały kaliber mogący dziś, w dobie broni małokalibrowej,
uchodzid za monstrualny. Dopiero później (po potyczce pod Oświęcimiem) obrona krajowa otrzymała
karabiny z iglicą. Ale i tak niewiele to zmieniło, nie potrafiono się bowiem nimi posługiwad.
Do korpusu generała hrabiego Stollberga należeli jeszcze ułani i huzarzy obrony krajowej.
Sporadycznie korpus wzmacniany był także „latającymi oddziałami” regularnej armii. Składały się one
z aktywnych regimentów nr 62 i 63, z drugiego pułku ułanów oraz z jednej baterii 6 regimentu
artylerii. Ich dowódcą był generałmajor von Knobelsdorff. Te „latające kolumny” przemieszczały się

7
Die Gefechte bei Oswiecim und Myslovitz (27 Juni 1866)
tu i tam, bezustannie zmieniając kwatery, by zdezorientowad szpiegów, których było wszędzie co
niemiara. W rezultacie pewne było tylko to, że najczęściej i najchętniej zatrzymywały się w lasach, tuż
nad granicą między Pszczyną a Mikołowem.
Ale również Austriacy oddali na pastwę losu Galicję i częśd swojego terytorium graniczącego z
Górnym Śląskiem, pozostawiając je praktycznie ogołocone z wojska.
W raporcie koocowym pruskiego sztabu generalnego o wojnie 1866 roku czytamy: „Przeważająca
częśd przeznaczonej do osłony Galicji Zachodniej austriackiej brygady Trentivaglia, a to cztery
bataliony 4 pułku, regiment ułanów nr 1 hrabiego Grüne, konna czterofuntowa bateria regimentu
artylerii nr 4, stała podzielona na dwie półbrygady ustawione wzdłuż granicy od Mysłowic do
Oświęcimia. Półbrygadą znajdującą się w ostatniej z wymienionych miejscowości dowodził pułkownik
von Ziegler”. I dalej: „Najprostszym sposobem pełnego zabezpieczenia Górnego Śląska byłaby w tej
sytuacji ofensywa na terytorium nieprzyjaciela. Generał hrabia Stallberg dokonał z własnej inicjatywy
koniecznych przygotowao służących temu celowi, dnia 26 otrzymał ze sztabu generalnego II Armii
pismo, które go dodatkowo do tego zmobilizowało.
Rozkaz, który otrzymał z II Armii (arcyksięcia pruskiego) wydano, ponieważ 27 czerwca zaplanowano
generalną ofensywę przeciw Austrii. Dlatego oddziały pruskie miały rozpocząd atak pod Oświęcimiem
i Mysłowicami. W hucie „Amalia” koło Mysłowic stał batalion obrony krajowej pod dowództwem
pana von Kailat. Ten otrzymał rozkaz ściągnięcia na siebie uwagi nieprzyjaciela od Słupnej ku
Przemszy w tym samym czasie, w którym kolumny hrabiego Stollberga maszerowały na Oświęcim”.
Drobne utarczki między Prusakami a Austriakami miały miejsce w ciągu ostatniego tygodnia wzdłuż
całej granicy. Austriackie patrole konne pojawiały się na terytorium pruskim, gdzie ostrzeliwane,
często traciły ludzi. Pruskie patrole kawaleryjskie urządzały podobne rajdy na austriacką stronę,
szybko jednak stamtąd wracały. Również piechota ostrzeliwała się wzajemnie z różnych wysuniętych
pozycji, bywało że i w sile ognia jednej kompanii. Do poważniejszych konfrontacji jednak nie
dochodziło. Ale te drobne utarczki z reguły wywoływały ogromne poruszenie wśród ludności
mieszkającej po obu stronach granicy. Rosnące stopniowo uczucie paniki było tak duże, że stało się
jasne, że musi się niebawem coś wydarzyd, by to ciążące na wszystkich, nieznośne napięcie wreszcie
pękło. Dlatego hrabia Stollberg jeszcze przed otrzymaniem rozkazu z kwatery głównej II Armii
postanowił, że zaatakuje Austriaków. Kompendium pruskiego sztabu generalnego przytacza w
związku z potyczką pod Oświęcimiem w aneksie 13 następujące Ordre de bataille: „Detachements
generała majora hrabiego Stollberga w czasie potyczki pod Oświęcimiem dnia 27 czerwca 1866.
Dowodzący: Generał major hrabia zu Stollberg. Pierwszy oficer sztabowy: premier-leutnant von
Molier z 4 regimentu gwardii pieszej odkomenderowany do służby.
Awangarda: Major v.d. Osten-Sacken, 1/2 kompanii strzelców; leutnant v. Montbach, 11 kompania
regimentu piechoty nr 62; pułkownik v. Massów, 2 kompanie bataliony obrony krajowej v.d.
Osten-Sacken; 1 szwadron regimentu ułanów obrony krajowej nr 2, dwie armaty 6-funtowej baterii
śląskiego regimentu artylerii polowej nr 6, premierleutnant v. Mechow; w sumie: 3 kompanie
piechoty, 1/2 kompanii strzelców, 1 szwadron kawalerii, 2 armaty.
Gros: Generał major v. Gillhausen, 10 kompania regimentu piechoty nr 6; pułkownik hrabia
Königsdorf, 2 kompanie 2 batalionu landwery v. Bessela, 2 kompanie 5 batalionu obrony krajowej
v.d. Osten-Sacken (major v. Bessel); 6 batalion obrony krajowej, major v. Kleist; 4 batalion obrony
krajowej oberstleutnant v. Schmidt, oddział mostowy saperów, leutnant Priem. Suma: 3 1/4
batalionu.
Rezerwa: Major v. Busse, 1/2 kompanii strzelców; leutnant baron v. Treschke, dwie kompanie 2
batalionu v. Bessela; pułkownik v. Studnitz, dwie kompanie 2 regimentu ułanów obrony krajowej. W
sumie: 2 kompanie infanterii, 1/2 kompanii strzelców, 4 szwadrony. W sumie: 4 1/2 batalionu
piechoty, 1 kompania strzelców, 4 szwadrony, 2 armaty.”
Dodatkowym wzmocnieniem detachementu hrabiego Stollberga były oddziały (wspomnianych wyżej)
„aktywnych latających kolumn”.
Dla lepszego zrozumienia opisu potyczki pożyteczny zapewne będzie opis terenu starcia.
Mniej więcej od Czarnej Wody, w najdalszym, najbardziej na południowy-wschód wysuniętym
zakątku Górnego Śląska Wisła na dłuższym odcinku stanowi granicę, kierując się stąd ciągle na
wschód lub północny wschód, koło Jawiszowic wykonuje ostry zwrot w prawo, prawie pod kątem
prostym ku północy i aż do Jedlina zdąża w tym kierunku. Tam znów pod ostrym kątem
zdecydowanie skręca w prawo i płynie dalej w kierunku wschodnim. W niewielkiej odległości od tego
skrętu, nieco na wschód do Wisły wpada zdążająca od północy Przemsza. Rzeka ta stanowi odtąd ku
północy dalszy ciąg granicy, tak że wszystko to, co na załączonym szkicu mapy znajduje się na zachód
od Wisły i Przemszy jest terytorium pruskim, wszystko co na wschód - austriackim. Nieco na wschód
od ujścia Przemszy do Wisły wlewa się, przybywając z południa, rzeka Soła.

W stworzonym w tym miejscu zakolu Wisły, na jej wschodnim brzegu, tuż za Sołą, leży miasto
Oświęcim, noszące również niemiecką, mało jednak używaną nazwę Auschwitz. Dwie linie kolejowe
krzyżowały się wtedy koło Oświęcimia, jedna biegnąca od południowego zachodu na północny
wschód i prowadziła przez Oświęcim do Krakowa, druga biegła od wschodu z Wiednia, koło
Oświęcimia tworzyła łuk ku północy, zdążając dalej do Mysłowic. Na wschód od tego węzła
kolejowego leżał dworzec Oświęcim, w sporej odległości od właściwego miasta Oświęcimia.
Atakujące kolumny hrabiego Stollberga zbliżały się od północnego zachodu, od strony Mikołowa i
maszerowały na Jedlin, gdzie w lasach nastąpiła ich koncentracja. Około 4.00 nad ranem kolumny
ruszyły na wschód i pomaszerowały prosto w kierunku Wisły.
Następująca relacja z raportu sztabu generalnego nie we wszystkich szczegółach ma byd ścisła. Np.
dośd obcesowo obchodzi się z polskimi nazwami miejscowości. I tak uporczywie występuje określenie
„Brzczinka” zamiast „Brzezinka”. Pozwólmy jednak, by kompendium przemówiło własnym słowem w
całej jego surowości i mimo drobnych potknięd w jasnej mowie: „Awangarda, za którą podążał pułk
ułanów, przekroczyła Wisłę koło Jabłonkowa i skierowała się drogą przez Pławy na Oświęcim, podczas
gdy główne siły sforsowały rzekę koło Jedlina, po czym udały się w tym samym kierunku przez
Brzezinkę. Rezerwa piechoty została ulokowana na brzegu Wisły koło Pław. Równocześnie ruszyły do
przodu stojące już od kilku dni koło Bierunia oddziały ariergardy - batalion v. Kehlera i 1 szwadron
huzarów - kierując się szosą w stronę Zabrzegu. 10 kompania pułku nr 62, znajdująca się na czele
głównych sił, już przy przechodzeniu Wisły wpław natknęła się na strzelców nieprzyjaciela.
Kontynuowano natarcie, Brzezinka również okazała się byd obsadzona przez przeciwnika. Przy
wsparciu kompanii v. Bessela udało się jej wszakże szybko zająd wysunięte do przodu pojedyncze
zagrody i obejścia. Obrona przeciwnika stała się bardziej uporczywa, gdy natknięto się na luzującą
forpoczty austriacką kompanię. Cztery nieprzyjacielskie działa otwarły ogieo na północ od dworca.
Obie przydzielone do awangardy armaty, które miały początkowo trudności ze sforsowaniem Wisły i
leżącego tuż za nią bagnistego rowu dociągnięto do stanowiska głównych sił. Ustawione w pozycji na
północ od wioski zaczęły ostrzeliwad artylerię nieprzyjaciela. W tym samym czasie nadeszły oddziały
awangardy, należąca do niej zaś 11 kompania regimentu nr 62 skierowała się na nasyp kolejowy i
zaczęła stamtąd ostrzeliwad kawalerię nieprzyjaciela znajdującą się na wschód od tego miejsca. W
rezultacie nieprzyjacielska piechota wycofała się z Brzezinki. Gros i awangarda podążyły za nią i od
strony wioski oraz wzdłuż nasypu kolejowego przypuściły atak na dworzec obsadzony przez 4
batalion austriackiego pułku Mecklemburg-Schwerin nr 57. Po głównej utarczce udało się zająd
wszystkie zabudowania poza silnie bronionym budynkiem restauracji dworcowej. Tu rozpętała się
trwająca dłużej wymiana ognia, w której nacierające oddziały straciły wielu ludzi. W tym czasie major
Busse dotarł z regimentem ułanów pod Łazy, gdzie natknął się na dwa szwadrony austriackich
ułanów, próbujących poprzez tę miejscowośd, drogą prowadzącą na Oświęcim, dołączyd do swoich
głównych sił. Te złożone z dwóch do trzech szwadronów zajęły stanowiska w żytnim polu, 2000
kroków na północny wschód od wioski. Gdy regiment ułanów obrony krajowej zbliżył się od strony
Łaz i gdy 1 i 2 szwadron rozwinęły się w szyku, nieprzyjacielska kawaleria wykonała zwrot w lewo, by
je oskrzydlid, po czym uformowawszy front ruszyła w galopie do ataku. Major v. Busse błyskawicznie
rzucił się naprzeciw z dwoma szwadronami, podczas gdy 3 i 4 eskadron dołączyły do niego. Dowódca
nieprzyjaciela, rotmistrz baron v. Lehmann, przegalopował obok majora v. Busse, wykonał szybki
zwrot i usiłował zadad mu cios w ramię, ale został przez majora błyskawicznie zwalony z konia. Doszło
do utarczki toczonej z wielką zajadłością. Walka skooczyła się ucieczką przeciwnika. Pojawienie się od
strony Oświęcimia nowych jednostek nieprzyjacielskich zakooczyło podjęty przez 4 szwadron pościg
za uciekającymi. Szybko zgrupowano na polu bitwy cały regiment. Straty podczas walki wyniosły: 4
zabitych, 1 oficer i 24 żołnierzy rannych, stracono też 24 konie. Straty przeciwnika przedstawiały się
następująco: 1 oficer, 27 żołnierzy wziętych do niewoli. Kilkakrotnie podejmowane wysiłki piechoty
bezskutecznie usiłującej opanowad dworzec nie odniosły skutku i o godzinie 8.30 rozpoczęto odwrót.
Odbyło się to pod osłoną obu kompanii piechoty liniowych i regimentu ułanów głównie przez most
postawiony na Wiśle przez leutnanta Priema i jego ludzi. Wojsko skierowało się na Urbanowice, skąd
pod wieczór odesłano oddziały do ich uprzednich kwater, jako że nie zauważono, by nieprzyjaciel
podjął próbę pogoni. Detachment v. Kailata, który atakował od strony Mysłowic przez Przemszę, wdał
się w krótką wymianę ognia z nieprzyjacielską forpocztą, potem z trzema kompaniami i jednym
szwadronem jazdy i wrócił do huty „Amalii”. Jego straty wynosiły 10 rannych i 2 zaginionych. Koło
Oświęcimia straty pruskie wyniosły: 6 oficerów, 166 żołnierzy, 26 koni. Poza regimentem ułanów
straty te dotknęły przede wszystkim kompanie 26 pułku i wyniosły: 3 oficerów, 29 żołnierzy; batalion
obrony krajowej v. Klosta zaś - 1 oficer i 49 żołnierzy. Podpułkownik v. Schmidt i major v. Busse byli
ranni, asystent dr Friedlander, który pozostał na miejscu, by zaopiekowad się niezdolnymi do
transportu ciężko rannymi, został przez Austriaków zatrzymany w niewoli. Ze strony austriackiej
podano następujące straty: regiment piechoty nr 57: 12 żołnierzy zabitych, 28 rannych, 4
zaginionych; regiment ułanów nr 1: 7 żołnierzy zabitych, 32 rannych, 8 zaginionych. Summa: 19
zabitych, 60 rannych, 12 zaginionych (91 żołnierzy). Z całą pewnością dane te nie są ścisłe,
zważywszy, że tylko w czasie potyczki kawalerii cło niewoli dostali się 1 oficer i 27 żołnierzy”.
Już z tej krótkiej, beznamiętnej relacji jasno wynika, że tak po pruskiej, jak i po austriackiej stronie
walczono z niezwykłą determinacją. Obaj przeciwnicy byli sobie najzupełniej równi, zmagano się z
wielką energią i zaciekłością, a gdy o 8.30 potyczkę zakooczono i Prusacy się wycofali, Austriacy
właśnie zamierzali ewakuowad ostatnią częśd dworca. Podobno brakło im amunicji, ale tak naprawdę
miała o tym zadecydowad wojenna sztuczka. Pewien pruski żołnierz, który służył uprzednio przez
dłuższy czas w Galicji, znał na pamięd sygnały austriackie i potrafił wygrad je na trąbce. Austriackie
fligelherny były strojone w innej tonacji niż pruskie. Pruski żołnierz zagrał na austriackim czy też na
pruskim z nałożonym specjalnym filtrem fligelhernie kilkakrotnie sygnał „wycofad się”, po czym
Austriacy mieli opuścid dworzec. Kompendium sztabu generalnego, które w ogóle o wojnie 1866 roku
traktuje dośd skąpo, nic o tym nie wspomina. Przypominam sobie jednak, że w starym numerze
wydawanego przez tajnego radcę dworu Schneidera „Przyjaciela Żołnierza” czytałem o tym epizodzie;
wymienione tam było również nazwisko tego żołnierza, ale nie mogę już sobie dziś przypomnied
bliższych szczegółów.
Moi rodzice 27 czerwca, który był dniem wolnym od pracy, pojechali do Mysłowic na nabożeostwo w
kościele farnym. Nabożeostwo zaczęło się, ksiądz właśnie wszedł na ambonę, by rozpocząd kazanie,
gdy usłyszano nagle dochodzące z zewnątrz odgłosy strzałów karabinowych. Wyraźny niepokój zaczął
ogarniad wiernych, zwłaszcza że odgłosy strzelaniny nasilały się. Kapłan przerwał kazanie i nakazał
wszystkim opuścid kościół i poszukad bezpiecznego schronienia. Ludzie w panice, tłocząc się w
drzwiach w sposób zagrażający bezpieczeostwu, zaczęli opuszczad kościół. Na zewnątrz strzały stały
się jeszcze głośniejsze, jakby bliższe, dochodziły od strony dworca. Wszyscy pobiegli w tamtą stronę i
wielki, ogrodzony plac, na którym stały zabudowania dworcowe i ekspedycja towarowa, wypełniła
nagle ciżba ludzka składająca się z kilkuset osób. Sprawy wyglądały niedobrze. Prusacy zostali
odrzuceni znad granicy. Austriacy stali w dolinie i zajmowali cały teren aż do skraju brzozowego lasku
koło Słupnej i stamtąd wymieniali gęste strzały z cofającymi się Prusakami. Nic nie stało na
przeszkodzie, by Austriacy weszli do Mysłowic, ale ponieważ brakowało im lornetek, nie potrafili
odróżnid cywilów od żołnierzy i przyjęli, że ta wielka ciżba ludzka koło dworca to wojsko i nie odważyli
się w rezultacie wychylid z brzozowego lasku.
Mimo to spodziewano się ich dalszego natarcia. Moi rodzice zorganizowali wóz i pojechali nim do
domu na Morgenrothgrube. Tam stała już wcześniej przygotowana solidna skrzynia. Włożono do niej
nieco kosztowności, srebra, trochę pieniędzy. Skrzynię zabito gwoździami i wyniesiono do piwnicy. W
piwnicy, dzięki bardzo obfitym wodom gruntowym, znajdowała się studnia głęboka na kilka stóp. Do
tej studni wpuszczono skrzynię. W ten sposób, jak sądzono, to co było w domu najcenniejsze, zostało
zabezpieczone przed ewentualną grabieżą przez Austriaków.
Koło dworca w Mysłowicach sytuacja aż do wieczora nie uległa zmianie. Wtedy jeden z moich
kolegów z klasy rektorskiej szkoły w Mysłowicach postanowił wybrad się na rekonesans. Ów kolega
był preparandem8 , który wstąpił jako ochotnik na 3 lata do ułanów gliwickich. Marzył o dosłużeniu
się tam odpowiedniego stopnia. Podczas moich gimnazjalnych lat gliwickich często go spotykałem.
Zachorował jednak na zapalenie ucha i jako niezdatny do służby został zwolniony z wojska. Żył odtąd
jako cywil u swoich rodziców w Mysłowicach. Zszedł w dół, w dolinę, kierując się w stronę owego
lasku brzozowego, w którym ciągle stacjonowali Austriacy.
Austriacka czujka ukryta w lesie wołała doo, ale z powodu niedomogi słuchu kolego ów nie usłyszał
wołania i szedł dalej. Wtedy patrol strzelił i kula trafiła go w brzuch, wchodząc w poprzek przez
biodro. Nieszczęśnik padł na miejscu i pozostał tam bez pomocy aż do zapadnięcia zmroku, póki
Austriacy nie wycofali się przez rzekę na swoją stronę. Męczył się potem jeszcze ze swoją ciężką raną
przez dwa lata i zmarł dopiero w 1868 roku.

8
preparand - uczeo szkoły przygotowującej do stanu nauczycielskiego
Dalszy przebieg wojny i wybuch cholery
Da dni czekano na Górnym Śląsku na wkroczenie Austriaków, ale ponieważ ci nie przyszli, znów się
uspokojono. Również uciekinierzy wrócili do swoich rodzinnych miejscowości. Dowiedziano się też
bliższych szczegółów o potyczkach pod Oświęcimiem i Mysłowicami. Obydwie uznano za pruskie
porażki. Prosty lud, a także żołnierz zawsze będą przekonani o przegranej, jeśli wojsko wyraźnie nie
postępuje do przodu, a co dopiero gdy się wycofuje. Różne cuda opowiadano o tych zmaganiach.
Mówiono, że gdy Prusacy oddali swoje pierwsze salwy na zabudowania dworcowe w Oświęcimiu, z
okiem stacji wprost masowo zaczęły się wysypywad odstrzelone głowy, ramiona, ręce i nogi
Austriaków. Takie przerażające wieści rozchodziły się błyskawicznie i naturalnie nader chętnie
wierzono w nie wszędzie.
W kolejne dni aż do 1 lipca zaczęły napływad wiadomości o zwycięstwach, Prusacy zadawali
Austriakom cios za ciosem: Münchengratz, Gitschin, Nachod Skalitz. Ale radośd z wiktorii przytłumiły
wieści o przegranej pod Trutnowem. Nie bardzo wtedy wierzono w koocowe zwycięstwo.
Jak w każdy wojenny czas i na Górnym Śląsku również obrodziło wówczas „cywilnymi strategami”. A
ci byli absolutnie przekonani, że armię pruską stacjonującą w Czechach czeka marny koniec.
Zwycięstwa, jakie począwszy od 27 zaczęły odnosid na ziemi czeskiej wojska pruskie, były tak
błyskotliwe, wieści o nich brzmiały tak nieprawdopodobnie, że cała sprawa zaczęła nabierad wręcz
niesamowitego posmaku. Nie tylko w Austrii, ale także na Górnym Śląsku autentycznie wierzono, że
Benedek uknuł diabelski plan polegający na tym, że daje się pobid po to, by zwabid Prusaków jak
najdalej w głąb Czech, do z góry zaplanowanego miejsca. Wtedy, jak mówiono, „spuści klapę”, a
wszystkie pruskie armie znajdą się w potrzasku i zostaną wzięte do niewoli. Również górnośląscy
„cywil-stratedzy” prorokowali, że tzw. pruskie zwycięstwa nie mają żadnego znaczenia i „niebawem
nastąpi żałosny koniec”.
Te pesymistyczne wróżby miały jednak bardzo krótki żywot. Dzieo 3 lipca był dniem bitwy pod
Sadową *Königsgratz+, a już 4 lipca, również na Górnym Śląsku, wiedziano że Austriacy ponieśli klęskę,
chod naturalnie nikt jeszcze nie miał pojęcia, jak kompletny był rozpad jeszcze nie tak dawno
napawającej wszystkich niezwykłym lękiem armii austriackiej.
4 lipca po południu usłyszeliśmy w Gliwicach ulicznego obwoływacza, dzwoniącego i krzyczącego
głośno. Gdy wybiegliśmy na ulicę, dowiedzieliśmy się, że stoczono walną bitwę pod Königsgratz
*Sadową+, która zakooczyła się wspaniałą wiktorią Prus. Wiadomośd tę naturalnie wszyscy ocenili jako
nieco przesadzoną. Również informacje o zwycięstwach, docierające tu z Niemiec północnych i
południowych nie wywarły na nas zbyt wielkiego wrażenia, gdyż tamte teatry wojenne leżały zbyt
daleko. Znacznie ważniejsza była dla nas wieśd, że Austriacy wycofali się całkowicie znad granicy
między Mysłowicami a Pszczyną. Długo nie wierzono w to, aż faktycznie austriacki generał
Trentivaglia wycofał swoje wojska aż pod Kraków. Dopiero teraz wszyscy mieszkaocy
południowo-wschodniego zakątka Górnego Śląska poczuli się bezpiecznie. Po tamtej stronie granicy
pozostali tylko austriaccy urzędnicy celni i natychmiast wykorzystali okazję. Co noc pojawiali się w
Słupnej w tamtejszym browarze i bezkarnie „przewietrzali” miejscowemu karczmarzowi zapasy,
uwalniając go od nadmiaru piwa, prowiantu, a przede wszystkim papierosów. Ale ta ich uciecha nie
trwała długo. Na skutek skarg gospodarza i browarnika cywilne władze zwróciły się do hrabiego
Stollberga, który pewnego wieczora dyskretnie wysłał do Słupnej zbrojne komando. Panowie
strażnicy fiskalni zostali ujęci na gorącym uczynku i odtransportowani do twierdzy w Koźlu.
W ten sposób granica austriacka stanęła otworem i przez kilka tygodni można było przerzucad na
drugą stronę pruskie towary bez jakiegokolwiek cła, w ilościach, o jakich tylko serce zamarzyło.
Wródmy jednak jeszcze na chwilę do oficjalnego raportu sztabu generalnego i przyjrzyjmy się dalszym
czynom korpusu Stollberga. Oto co o tym melduje: „Detachement hrabiego Stollberga na początku
lipca nie podejmował żadnych absolutnie akcji, jako że jego piechota została odwołana do
sformowania czwartych batalionów9 w regimentach śląskich i w związku z tym odkwaterowana do
miejscowości, w których owej operacji dokonywano. Ze względu na zmniejszone w rezultacie do siły
dwu regimentów kawalerii i kompanii strzelców siły, hrabia Stollberg musiał zrezygnowad z wszelkich
większych przedsięwzięd, zwłaszcza w kierunku Mysłowic, gdzie, jak przypuszczał, znajdują się główne
siły nieprzyjaciela. Cel, jakim była obrona kraju, postanowił osiągnąd przez stworzenia
permanentnego zagrożenia dla bogatego regionu fabrycznego w Bielsku-Białej, tym samym
odciągając wroga od Mysłowic. Dokonał tego poprzez przesunięcie swego detachementu z Mikołowa
do Pszczyny, skąd codziennie wysyłano silne patrole do Kęt i innych okolicznych miejscowości.
Zorganizowano też ekspedycję w kierunku Bielska, co w efekcie dało drobną potyczkę pod Kętami.
Nieco większe zaangażowanie związane było w dniu 16 lipca z atakiem nieprzyjaciela, który
zaniepokojony tymi ruchami, ściągnął tam nieco silniejszy oddział wojska. Austriacy próbowali
sforsowad bród na Wiśle między Dziedkowicami a Goczałkowicami, zostali jednak odparci przez
zajmującą tam pozycję kompanię strzelców pułkownika von Kusserowa.”
Około 20 lipca włączono nowo uformowane czwarte bataliony do korpusu hrabiego Stollberga, który
miał teraz do dyspozycji około 5000 kombatantów. Oczekiwało go nowe zadanie. Kompendium
sztabu generalnego tak meldowało o dniu 19 lipca: „By stacjonujący jeszcze ciągle na Górnym Śląsku
detachement generała majora hrabiego Stollberga, którego pierwotne zadanie - obrona kraju
-zostało spełnione, wykorzystad na pożytek głównych operacji, dnia 17 lipca wysłano z naczelnego
dowództwa II Armii do rzeczonego generała polecenie wkroczenia do Cieszyna i uczynienie z tej
miejscowości bazy planowanych ruchów na Węgry, a także energiczne rozpoczęcie rekonstrukcji linii
kolejowej Bogumin -Prerov i zabezpieczenie jej.”
23 lipca hrabia Stollberg wkroczył do Cieszyna. Na Górnym Śląsku znów zapanowały spokój i
bezpieczeostwo, wszystko wróciło do normy i zaczęło się toczyd zwykłym torem. My gimnazjaliści w
wolnych od nauki chwilach skubaliśmy szarpie. Widok strzępów starego, zużytego płótna,
przechodzącego często przez bardzo brudne ręce wzbudziłby przerażenie współczesnych kręgów
medycznych. Wtedy jednak nie nastarczaliśmy z szarpiami dla rannych. I dopiero teraz można było w
spokoju smakowad radości, jakich dostarczały depesze o zwycięstwach, które docierały prawie bez
ustanku z Austrii i Niemiec Południowych. 26 lipca podpisano wstępne warunki pokoju z Austrią w
Nikolsburgu. Austria wywinęła się z tej wojny niesłychanie tanim kosztem, co nie spotkało się ze
zrozumieniem narodu. Zapłaciła tylko 20 milionów talarów odszkodowao wojennych, odstąpiła
Prusom Szłezwig-Hołsztyn, który i tak do niej nie należał. Z własnego terytorium nie straciła na rzecz
Prus nawet cala ziemi, nie zgodziła się też, by jakiekolwiek straty terytorialne poniosła Saksonia.
Bismarck starał się potraktowad Austrię jak najłagodniej, by w przyszłości uczynid z niej spolegliwego
sprzymierzeoca. Prosty lud jednak, również na Górnym Śląsku, nie miał zrozumienia dla takiej
pobłażliwości i łagodności. Panowało powszechne przekonanie, że działania wojenne muszą znów
wybuchnąd. Wojna skooczyła się doprawdy nazbyt szybko. „Małpia szybkośd” jaką na początku

9
zazwyczaj regiment (pułk) składał się z 3 batalionów
kampanii zarzucały Prusom gazety wiedeoskie z powodu błyskawicznych postępów przeciwnika,
zdawała się teraz wkraczad również na teren dyplomacji.
15 sierpnia, jak zwykle, również w Gliwicach zakooczył się rok szkolny. Ze śladów wojny pozostały
jeszcze tylko wysadzone w powietrze i spalone mosty kolejowe koło Słupnej. Poza tym wszędzie
panował błogi pokój, który wszakże z Austrią zawarto definitywnie dopiero 23 sierpnia.
W roku 1866 bardzo popularna najpierw w armii na froncie, potem w całych Prusiech, stała się
pewna piosenka. Jako zjawisko symptomatyczne będąca wyrazem „rozdarcia” Niemiec przez totalny
brak jakichkolwiek akcentów politycznych czy patriotycznych. W swej treści była to piosenka
wyłącznie sentymentalna. A zaczynała się tak:

Nie czyni wiosny jedna jaskółka


Chodby była pierwsza tu,
Nie zasmuci mnie ma miła,
Chod jest piękna jak ze snu;
Och, jak byłoby mi źle,
Rozstad się na zawsze z nią,
Rozstad się;
Gdyby nie nadzieja,
Że zobaczę wkrótce ją,
Bywaj zdrów, bywaj zdrów,
Do widzenia wkrótce znów!

Zawarcie pokoju z poszczególnymi związkowymi paostwami niemieckimi przedłużało się i dopiero we


wrześniu zawarto pokój z Saksonią. Ogólnopruskie święto dziękczynne z okazji zwycięstw odprawiono
dopiero 11 listopada.
Nie było, zwłaszcza na prowincji, żadnych tryumfalnych marszów powracających wojsk. Nigdzie nie
było widad zwycięskiej euforii. Tylko mennice wypuściły medale zwycięstwa, „talary wiktorii”, na
których król Wilhelm miał na głowie wieniec laurowy. Austriacy wymyślili w związku z „talarami”
złośliwy dowcip. Na bitych w 1864 roku pruskich monetach orzeł herbowy miał dziób otwarty i cienki
tułów. Korona królewska unosiła się swobodnie nad jego głową. Talary z 1866, a także talar wybity na
cześd zwycięstwa pokazywały innego orła: miał dziób zamknięty, koronę na głowie, a tułów dośd tęgi.
„Nie dziwota - szydzili Austriacy - pruski orzeł nażarł się do syta”. Mieli na myśli aneksje pruskie w
postaci wcielenia Hannoweru, Kurhesji, Nassau i Frankfurtu nad Menem.
Niestety, wraz z powracającymi z Austrii pruskimi oddziałami przybył na ziemie pruskie ponury gośd:
cholera. Jej rozprzestrzenieniu sprzyjał na dodatek fakt, iż lato 1866 roku było nadzwyczaj gorące i
suche. Nasze dzielne wojska srodze cierpiały w Czechach od pragnienia. Również wrzesieo przyniósł
ze sobą niezwykle gorące dni. Na rynku sprzedawano jeszcze nawet truskawki! Gdy w październiku
wróciliśmy do gimnazjum, także w Gliwicach pojawiły się pierwsze przypadki cholery. Może zdarzały
się i wcześniej, lecz z początku nie czyniono wokół tego żadnej wrzawy. Potem jednak nie dało się już
dłużej taid faktów. Zaraza była u progu.
O istocie cholery niczego jeszcze nie wiedziano w owym czasie. Ani jak się rozwija, ani jak się
rozprzestrzenia i w jaki sposób następuje zakażenie. Opowiadano, że w latach 1830 i 1848, gdy
panowały wielkie epidemie tej choroby, lekarze odwiedzali chorych ubrani w woskowane fartuchy i
mieli woskowane maski na twarzach, by chronid się przed zakażeniem. Tyle tylko wiedziano, że nie
wolno jeśd owoców i ważne było, by koniecznie nosid na brzuchu flanelową opaskę. Flanela bardzo
wtedy urosła w cenę. Prócz tych medycznych zaleceo istniał jeszcze cały szereg domowych środków
leczniczych. I tak za bardzo pomocne uchodziło noszenie na wysokości serca kawałka miedzi
zaszytego we flanelę. Tysiące ludzi dźwigało więc na sobie w owym czasie zaszyty w kawałek flaneli,
rosyjski wielki „brumer” *miedzianą monetę) umocowany na piersiach tasiemkami.
Gimnazjum nawet teraz, w czasie epidemii, nie zostało zamknięte. Tuż pod miastem rozbito namioty,
w których leżeli chorzy na cholerę.
Nasza pensja znajdowała się natenczas w domu, respektive obejściu, z którego przez tylną furtkę
można było wyjśd prosto w plener. Tam w odległości mniej więcej dwustu kroków stały namioty z
chorymi. Naturalnie nie odważaliśmy się otwierad nawet okien w pokojach, by zakażenie nie dotarło
do nas z powiewem wiatru. Ale gdy wieczorem siedzieliśmy przed drzwiami, często obserwowaliśmy
przeciągające obok nas ciche, ponure, bez muzyki kondukty żałobne. W niektóre wieczory 6, 8, jeden
za drugim. Widok był tak przygnębiający, że w koocu jak najszybciej wracało się do domu i
bezskutecznie próbowało uwolnid od głuchego ucisku troski i strachu, które ciążyły wtedy na każdym.
Na szczęście zaraza dośd szybko minęła, wypadki zachorowao na cholerę stawały się coraz rzadsze i
znów wróciła nadzieja i dawna ufnośd.
Dopiero po ustąpieniu cholery stopniowo zaczęto sobie uświadamiad, jak ogromne były sukcesy
naszych wojsk odniesione w Czechach. Opinia publiczna zmieniła się radykalnie. Tak często dotąd
opluwany Bismarck stał się nagle ulubieocem wszystkich. Król Wilhelm, Moldke, Roon, książę
Fryderyk Karol, następca tronu stali się bohaterami narodowymi. Powstał Związek
Północnoniemiecki, a wraz z nim przynajmniej częściowo odrodziła się nadzieja na jednośd Rzeszy
Niemieckiej, jednośd, która drzemała przez tak wiele dziesięcioleci w sercach ludu, a teraz nagle
zaczęła nabierad ciała.
Święta, rozrywki, obyczaje ludowe i zabawy dziecięce (1860-1870)
Sylwester i Nowy Rok byty świętami par excellence kościelnymi. Nie obowiązywał wtedy jeszcze
nawet poncz w wieczór sylwestrowy. W Sylwestra i w Nowy Rok szło się do kościoła i oba te dni
spędzano raczej spokojnie, w wyciszeniu. Na Nowy Rok wysyłano mieszkającym daleko przyjaciołom i
krewnym kartki z życzeniami. Takie same wysyłano również z okazji dnia urodzin. W latach
sześddziesiątych kartki te były jeszcze bardzo prymitywne, na ogół białe z niewielkim wytłokiem, a
jeśli pocztówkę z życzeniami ozdabiał mały, barwny kwiatuszek i złote obramowanie, uchodziła już za
wyjątkowo wytworną. Dopiero w latach siedemdziesiątych wraz z postępem sztuki drukarskiej i
przemysłu papierniczego zaczęły się pojawiad kunsztowne, kolorowe kartki z życzeniami z wycięciami
i bogatymi figuralnymi wkładkami.
W długie, zimowe wieczory najważniejszym zajęciem i równie wielką przyjemnością było darcie
pierza, szkubaczki. Gdy gospodyni zaszlachtowała odpowiednią ilośd gęsi, wtedy pióra zebrane w
dużych workach przygotowywano do dalszego użytku darciem albo, jak się to na Śląsku nazywało,
„szkubaniem” Dziś czasy, gdy sąsiedzi schodzili się, by z dobrej woli i bez jakiejkolwiek zapłaty
pomagad przy darciu pierza, za to tylko, by otrzymad w zamian pod koniec pracy dobrą wieczerzę,
minęły - także na Górnym Śląsku. Do darcia pierza zaczęto wynajmowad za pieniądze kobiety.
Otrzymywały one, o ile sobie przypominam, za wieczór od 20 do 25 fenigów, a może nawet mniej.
Podczas darcia nie wolno było za dużo mówid, by nagłym tchnieniem nie zdmuchnąd delikatnego
puchu. Niezbędna była przeto gawędziarka. Kobietę, która potrafiła „bajad”, tzn. opowiadad „boiki”
*baśnie+, można było znaleźd bez trudu w każdej miejscowości. Bajarka otrzymywała tę samą zapłatę,
co pozostałe kobiety, chod nie musiała pracowad i siedziała na uboczu. To „bojanie” było, rzecz jasna,
zwłaszcza dla dzieci, szczególną przyjemnością. O ile sobie przypominam, kobiety te nie opowiadały
nigdy żadnych innych baśni poza wariantami niemieckich baśni o Śpiącej Królewnie, Czerwonym
Kapturku. Dziś wiem, że istnieje cały szereg miejscowych górnośląskich podao i baśni, ale poznałem je
wszystkie dużo później z książek; wtedy podczas „bojania” nigdy ich nie słyszałem. Poza tym
opowiadano przeraźliwe historie o upiorach, o czarnych psach z płonącymi ślepiami. Niepokojące
były też relacje o spotkaniu z wodnikiem czyli utopcem, który zawsze miał zielone włosy i zielone
zęby i topił dziewczęta przychodzące się kąpad, Miał on także żonę, która ściągała do wody i
pozbawiała życia dorosłych mężczyzn i chłopców. Szczególnie niebezpiecznie było się kąpad
wieczorem. Opowiadano też o ludziach, którzy przyszli na pasterkę albo na mszę noworoczną za
wcześnie i wchodzili do kościoła, gdzie odbywało się nabożeostwo ze śpiewem i organami. Ludzie ci
odkrywali na koniec, że są tam jedynymi żywymi istotami, ponieważ wszyscy zgromadzeni na
nabożeostwie wierni były już od dawna „umrzykami”. Kobiety opowiadały także o „Skarbniku” [tu
przypis tłumaczący słowo skarb - skarbnik] - o duchu podziemi. Wiara w ducha kopalni była wtedy tak
rozpowszechniona i tak głęboko zakorzeniona i to daleko poza kręgiem górniczym, że wierzyli weo
wszyscy, także urzędnicy kopalniani. Nawet wysocy funkcjonariusze uchylali się przed zajęciem
jakiegoś zdecydowanego stanowiska w tej kwestii albo dawali wymijające odpowiedzi. Ludzie
światlejsi stwierdzali, iż nie mówią chętnie na ten temat „z powodu robotników”. Wszyscy wiedzieli
jednak, że i oni wierzą w Skarbnika.
Na dole surowo przestrzegano zakazu gwizdania, ponieważ duch kopalni tego nie znosił. Ktoś, kto
chod raz był na dole, ten wie, jak bardzo człowieka korci, żeby gwizdad (chodby normalnie wcale nie
odczuwał takiej potrzeby, ani nie miał takich skłonności) jeśli się przez dłuższy czas idzie po głucho
dudniących deskach chodnikowych, leżących na spągu nad rynnami odwadniającymi. Kolega z tej
samej korporacji, który jako początkujący asystent górniczy znalazł się na Górnym Śląsku, a który
namiętnie lubił gwizdad, kiedyś, gdy szedł z szychty, został napadnięty na skrzyżowaniu chodników
przez górników, którzy wielokrotnie ostrzegali go bezskutecznie, by nie gwizdał. Wytrącono mu
lampę z ręki, tak że w jednej chwili otoczył go najgłębszy mrok, po czym „gwiżdżący” asystent
górniczy *tu nieprzetłumaczalna gra słów: pfiffiger Bergexpectant od pfeiffen - gwizdad, pfiffig -
dowcipny+ otrzymał solidne baty. Nie pomogła wniesiona przezeo skarga, sprawcy pozostali nieznani.
Każdy człowiek na Górnym Śląsku na pamięd znał wszystkie cechy i kaprysy Skarbnika, uchodzącego w
zasadzie za przyjaciela i sprzymierzeoca górników. Stawał się on niemiły tylko wtedy, gdy używało się
przy nim wulgarnych słów lub wprawiło w złośd gwizdaniem. Mogło się wtedy zdarzyd, że pojawiał się
w postaci sztygara czy innego urzędnika dozoru i ciskał człowiekiem o ścianę chodnika tak mocno, że
delikwent na długo pamiętał lekcję. Nie tylko na dole, ale także na powierzchni żaden górnik nie
podał nikomu ognia ze swojej lampy ręką. Zawieszał lampę na górniczym czekanie i nawet
najlepszemu przyjacielowi tylko w ten sposób podawał ognia.
Tak należało bowiem podawad go Skarbnikowi, jeśli się go spotkało na dole, a on prosił o zapalenie
lampy. Mogło się przecież zdarzyd, że weźmie nie tylko lampę, ale wraz z nią i całe ramię podającego
mu ogieo. Na kopalni „Wildenstein-Segen” jeszcze na początku lat siedemdziesiątych całkiem serio
opowiadano, jak Skarbnik pokazał się wielokrotnie różnym ludziom pod postacią nadsztygara B.
*starszy ów pan żyje jeszcze dziś, chod mocno posunięty w latach, jako inspektor górniczy w zaborze
rosyjskim+. Gdy robotnicy stali lub siedzieli wokół potężnego ogniska z brył węgla, służącego
równocześnie do ogrzewania i do oświetlania, często widywali pojawiającego się nagle nadsztygara
siadającego obok nich przy ogniu, milczącego, wpatrzonego w żar. Gdy mu się potem bliżej
przyjrzano, odkrywano, że rzekomy nadsztygar ma zielone oczy. Jak opowiadano, któryś z robotników
niepostrzeżenie składał wtedy dłonie do modlitwy, odmawiał jeden ojczenaszek i postad znikała.
Piątek na wszystkich kopalniach uchodził za dzieo feralny. Zdarzało się rzeczywiście, od czasu do
czasu, że właśnie w piątek miały miejsce katastrofy na dole. Wtedy zabobon odżywał z nową siłą,
wzmocniony kolejnym potwierdzeniem. Nikt jednak nie starał się zliczyd wypadków, które zdarzały
się w inne dni tygodnia albo w niedzielę.
W styczniu lub w lutym miała miejsce kolęda. W kościele z ambony ogłaszano, w jaki dzieo do
określonej części osady przybędzie ksiądz. Po kolędzie chodzili proboszcz lub kapelan, nauczyciel lub
organista, kościelny zwany też kirchenfatr oraz ministranci. Przybywali do osady wozem, po czym
przechodzili od domu do domu.
Przed wejściem do środka, na progu śpiewali po polsku i po łacinie. Duchowny przechodził przez
wszystkie pomieszczenia i skrapiał je wodą święconą, podczas gdy nauczyciel na wewnętrznej stronie
drzwi pisał poświęconą kredą: „C + M + B 1860”. Trzy litery oznaczały inicjały imion Trzech Królów:
Kaspra *Caspara+, Melchiora i Baltazara, po których dopisywano aktualną datę. Tej inskrypcji nie
wolno było zmazad do samego kooca roku. Nawet podczas generalnych porządków troskliwie ją
chroniono.
Duchowny pytał się o zdrowie i warunki życia domowników, po czym otrzymywał, podobnie jak inni
uczestnicy kolędy, datki pieniężne. Było w zwyczaju wciskad te pieniądze zawinięte w kawałek
papieru księdzu, nauczycielowi i kościelnemu do ręki, ministrantom wkładało się pieniądze do puszki,
którą z sobą nosili. Kolędujący otrzymywali też poczęstunek albo ciepły napój. Zakooczenie kolędy,
rozpoczynającej się zwykle w godzinach popołudniowych, następowało wieczorem u rodziny, która
specjalnie księdza i nauczyciela zaprosiła. Kościelny i ministranci po otrzymaniu datków odjeżdżali,
podczas gdy ksiądz i nauczyciel zostawali u wybranej rodziny na kolacji, często aż do północy *nie
dłużej jednak, gdyż po północy duchowny katolicki nie może już niczego spożywad, musi do mszy,
którą powinien wcześnie rano odprawid, pozostad na czczo. Nie wolno mu też w tym czasie
przebywad w towarzystwie+. Bardzo często zdarzało się wtedy, że również rodziny protestanckie
prosiły, by i do nich przyszła kolęda.
Marcowy śnieg uchodził za szczególnie wzmacniający i uzdrawiający. Jeśli dziewczyna umyła się
marcowym śniegiem, przybywało jej urody.
Z początkiem wiosny, w Niedzielę Palmową, dziewczęta zaczynały obnosid „goik” [w oryginale
przypis, zapewne autora: „wymawiad jak dwie sylaby: go-ik”+. Była to mała choinka ozdobiona
kolorowymi wydmuszkami, z papierowymi łaocuchami i kilkoma wstążkami. Niosły go zawsze dwie
dziewczyny. Śpiewały stare polskie pieśni do prostych melodii i po każdym krótkim wersie
następował refren:

Nasz goicek zielony,


Pięknie ustrojony

[Tak w oryginale, po czym tłumaczenie+. Pierwszy wers polskiego tekstu brzmiał zawsze:

Tu do tego domu wstępujemy,


Szczęścia, zdrowia wszystkim winszujemy.

Druga zwrotka brzmiała zwykle:

A na naszym drzewku malowane jajka,


Malowała nam je pani arendziarka.

Dziewczęta, rzecz jasna, za swoje goikowe śpiewanie spodziewały się w nagrodę drobnej monety,
kawałka ciasta albo też gotowanych jajek, kroszonek.
W Niedzielę Palmową święcono w kościele wierzbowe gałązki z rozwiniętymi kwietnymi pąkami,
zwane palmowymi kotkami. Także w rodzinach niemieckich te poświęcone palmy tkwiły za którymś z
luster przez cały rok, gdyż chroniły dom przed uderzeniem pioruna.
Gdy nadszedł Wielki Tydzieo, każdy z chłopców wyciągał swoją „klekotkę”. Była to deseczka z
umocowanym pod spodem, wystruganym z drewna kołkiem. Kołek ten przechodził na wylot przez
deskę. Miał on w swojej górnej części wcięcie, w którym mógł się poruszad młoteczek umocowany
czopem. Gdy się kręciło klekotkę, młoteczek spadał na poziomą deseczkę, a to powodowało mocny
hałas. Od Wielkiego Czwartku ministranci nie dzwonili podczas nabożeostwa. Także dzwony
przestawały wtedy dźwięczed. Zamiast tego, również przed ołtarzem, istotne części mszy
sygnalizowano klekotkami *podczas przeistoczenia i komunii). W miejscowościach, w których stał
kościół, wszyscy chłopcy gromadzili się przed nim, a potem przechodząc zwartym szykiem ulicami,
kręcąc swymi klekotkami, dawali znak na rozpoczęcie nabożeostwa. Zastępowali w ten sposób
normalne dzwonienie zwołujące wiernych do kościoła na mszę.
W Wielki Piątek obowiązywał ścisły post. Nawet dla najmniejszych dzieci na obiad była tylko kawa w
południe. Dorośli wypijali kieliszek wódki, by „utopid robaka głodu”, który ich gryzł *chroboka zalocz -
tak w oryginale, w nawiasie+. Szło się do kościoła i odwiedzało Grób Święty. Był to, zrobiony „jak
prawdziwy” grobowiec, w którym leżał wielki, drewniany krucyfiks z wyrzezaną w drewnie figurą
Chrystusa. Jeśli w jakiejś miejscowości było kilka kościołów, starano się odwiedzid przynajmniej trzy
Święte Groby. Mniej pobożni parafianie wędrowali od knajpy do knajpy i nazywali to niezbyt
pobożnie: „zwiedzaniem święconych grobków”.
W dniu przed Wielkanocą gotowe ciasta, szynki i kiełbasy niesiono do kościoła i tam święcono.
Jednym z najważniejszych wielkanocnych ciast, przygotowanych przez panią domu, był placek z
rodzynkami - ciasto wypieczone w kształcie strucli. Zaczyn do tego ciasta farbowano na żółto
szafranem. Obligatoryjnym daniem Świąt Wielkanocnych była gotowana szynka, którą w czasie
świątecznego śniadania trzeba było zjeśd koniecznie na zimno. Do tego podawano jaja i kiełbasę,
najczęściej polską kiełbasę podsmażaną. Jajka były malowane. Barwiono je albo przez gotowanie w
łupinach z cebuli na żółto albo kraszono farbkami na wiele kolorów. Pojawiały się już wtedy jajka
wielkanocne z masy cukrowej, ale jeszcze niesłychanie rzadko. O dzisiejszym luksusie świątecznym z
wszystkimi czekoladowymi i marcepanowymi jajkami nikt nie miał w tamtych czasach jeszcze
zielonego pojęcia. Gospodyni musiała przygotowad znaczne zapasy jaj wielkanocnych, jako że
obdarowywano nimi także dzieci, zwłaszcza chrześniaków. Jajko ma przecież swoją prastarą
symbolikę. Zawiera w sobie zalążek życia, przynajmniej kurzej populacji, przeto obdarowywano się
nim od niepamiętnych czasów wiosną, kiedy w przyrodzie zaczyna odradzad się nowe życie.
Drugi dzieo świąt przynosił ze sobą śmigus dyngus. Ród męski polewał wówczas wszystkie niewiasty,
używając do tego celu wody. Zwyczaj ten jest zapewne odległym wspomnieniem chrztu pierwszych
chrześcijan. My chłopcy odwiedzaliśmy panie z rodzin nam najbliższych, skraplaliśmy je kilkoma
kroplami ze swoich flaszeczek z eau de Cologne, za co otrzymywaliśmy gotowane, barwne kroszonki
albo kołacz. Im człowiek niżej schodził po stopniach ówczesnej drabiny społecznej, tym oblewanie
stawało się obfitsze, intensywniejsze. Polewano się całymi konewkami pełnymi wody, a jeśli tego dnia
młodzi robotnicy albo wieśniacy złapali jakąś dziewuchę, często wlekli ją pod najbliższą pompę i topili
w strumieniach wody. Za to na trzeci dzieo przychodziła kolej na polewanie przez kobiety i
dziewczęta, które w całej pełni robiły z tego przywileju użytek. W mojej pamięci utrwaliło się mocne
przekonanie, jeśli nie pewnośd, że to wzajemne polewanie mające miejsce w drugi i trzeci dzieo Świąt
Wielkanocnych było wyłącznie okazją do żartów, wielkiej uciechy i że brutalnośd i chamstwo
absolutnie nigdy się nie zdarzały.
Stosowano niezwykle wyrafinowane metody, by w drugi dzieo świąt móc zamoczyd płed nadobną. W
okienkach strychowych, które umieszczone były niezbyt wysoko nad ulicą, budowano przemyślne,
diabelskie pułapki. I tak, np. wielką stągiew wypełnioną kilkoma litrami mokrej zawartości stawiano
ukośnie tak, by przy najlżejszym dotknięciu natychmiast traciła równowagę. Umocowano do niej
szeroką, barwną wstęgę, zwisającą z okna aż na drogę. Jeśli jakieś naiwne, niczego nie spodziewające
się dziewczę, które wybierało się, np. na mszę do kościoła, przeszło obok i chodby przypadkiem
nierozważnie musnęło ręką szarfę, by zobaczyd, co to takiego, a nie daj Panie, pociągnęło, wtedy
konewka niechybnie przechylała się i dziewczyna w jednej chwili była przemoczona do suchej nitki.
Dzieo 1 kwietnia obchodzono w ten sposób, że wysyłało się, zwłaszcza dzieci, na poszukiwanie
„aprila”. Stosowne porzekadło brzmiało tak:

Pierwszego kwietnia
Wyślij osła gdzie się da,
Wyślij go dalej,
Świat się nie zawali.

Szczególnie lubianym i często powtarzanym żartem prima aprilisowym było wysyłanie dzieci do
apteki po komarze sadło. Jeśli aptekarz znał się na żartach, dawał dziecku za przyniesione pieniądze
nieco świoskiego sadła w pudełku od zapałek i osoba, która dziecko wysłała, miała „kupione”.
Na Zielone Świątki domy, ale także wnętrza kościołów ozdabiano zielonymi gałęziami wierzbowymi i
tatarakiem. W sobotę przed Zielonymi Świątkami w wielu miejscowościach odbywały się sobótki -
uroczyście zapalane ogniska, podobne do tych, które gdzie indziej płonęły w noc św. Jana w czasie
letniego przesilenia. Przypominam sobie z młodości, że brałem udział dwa lub trzy razy w takich
„sobótkach” w noc przed Zielonymi Świątkami. Również po drugiej stronie granicy w Rosji-Polsce
widad było wtedy liczne migocące tu i tam ogniska zielonoświątkowe. Tradycję tę objaśniano w ten
sposób, że jest to pamiątka napełnienia Duchem Świętym, który przecież w Zielone Świątki objawił
się w postaci ognistych języków nad głowami Uczniów.
Zielone Świątki we wszystkich większych miejscowościach, gdzie istniało Bractwo Kurkowe, były
okazją do królewskich zawodów strzeleckich. W tym dniu szło się także na „kości”, czyli składało
wizytę w rozstawionych z okazji święta na placu, na którym odbyd się miały zawody, jarmarcznych
budach, gdzie grano w kości, by spróbowad szczęścia i wygrad jakąś pamiątkę ze szkła, porcelany,
sprzęty kuchenne, naczynia metalowe albo wiktuały. To zielonoświątkowe strzelanie Bractw
Kurkowych trwało zwykle do ośmiu dni. Ostatniego dnia zawodów król kurkowy, obaj marszałkowie
czyli najlepsi strzelcy, w uroczystym pochodzie prowadzeni byli ze strzelnicy do miasta i z honorami
jeden po drugim odstawiani do swoich domów.
Latem, gdy zbierało się na burzę, dzwoniono w kościołach. Niektórzy księża jednak zabraniali tego
swoim dzwonnikom. Po stronie polskiej, jak to wyraźnie było słychad, jeśli się mieszkało odpowiednio
blisko granicy, podczas gwałtownych burz ciągle jeszcze dało się słyszed głos dzwonu przeciw
piorunom.
Ze świąt kościelnych największych wrażeo dostarczało zwykle wypadające w czerwcu Boże Ciało.
Podczas gdy normalnie wszystkie uroczystości kościelne odbywały się wewnątrz świątyni, tego dnia
wierni z rozwianymi sztandarami, z muzyką i z całą pompą kościoła katolickiego wychodzili ze
świątyni na miasto. W różnych miejscach stały wcześniej wzniesione ołtarze, przy których
celebrowano nabożeostwo. W procesji brały udział Bractwa Kurkowe i przy każdym ołtarzu oddawały
po trzy salwy w powietrze. Strzelano także z moździerzy i nawet protestanci i Żydzi starali się pilnie
przystroid swoje domy z okazji tego czysto katolickiego święta girlandami, dywanami i chorągwiami.
Żyło się bowiem wówczas, jak to już wcześniej opowiadałem, w najpiękniejszej religijnej harmonii, w
pokoju Bożym.
Oficjalnym dniem świątecznym było także „Piotra i Pawła” (29 czerwca)

Piotra i Pawła święcenie


łamie zbożu korzenie

To porzekadło zawierało w sobie słuszną obserwację, gdyż w tym czasie zaczynają obumierad
korzonki gramineów, do których należą także nasze gatunki zbóż.
Dnia 1 listopada wypadało Wszystkich Świętych, 2 listopada były Zaduszki. Dzieo 1 listopada jest
urzędowo uznawanym świętem katolickim, Zaduszki jedynie świętem kościelnym. W kościołach
katolickich przed południem w Zaduszki stał na ambonie któryś z księży i odczytywał imiona zmarłych.
Po domach sporządzano listę wszystkich bliskich, którzy zmarli w ostatnich latach, a także zmarłych
dawno temu, jeśli to byli rodzice czy dziadkowie. Listę tę oddawano w zakrystii, płacono za
odczytanie jej srebrnego grosza, a kościelny transportował na ambonę ciągle nowe listy
odczytującemu je duchownemu. Gdy w taki sposób została odczytana pewna liczba imion, mniej
więcej ze sto, odmawiano wspólną modlitwę.
W wieczór zaduszkowy odwiedzano groby zmarłych na cmentarzach. Zapalano też owego wieczora
światła na grobach, ale o ile mi wiadomo, nie wszędzie ten obyczaj panował.
W październiku, najpóźniej w listopadzie rozpoczynał się na całym Górnym Śląsku czas szczególnie
uroczysty: czas świniobicia. Z racji swoistych warunków aprowizacyjnych wówczas panujących
gospodyni zmuszona była zaopatrzed się na zimę w odpowiednią ilośd prowiantu. Również te rodziny,
które nie hodowały żywca, kupowały na jesiennych targach bydlęcych wielką, tłustą świnię. Jeśli się
miało wielu znajomych i oczekiwano na liczne odwiedziny, wtedy dokupywało się jeszcze mniejszą
świnkę. Ubojem świni zajmował się masarz, u którego zwykle kupowano mięso. Mistrz nie
otrzymywał za swoją robotę ani grosza i tylko towarzyszącemu mu pomocnikowi płacono talara. Już
w przeddzieo usypywano całe góry pieprzu, ziela angielskiego, soli, wszystko ładnie, drobno utarte,
do tego dochodziły pokrajane w kostki stare bułki, także drobne rodzynki koryntki. Masarz i jego
czeladnik, a także często uczeo (który naturalnie również z tej okazji otrzymywał monetę
ośmiogroszową), pojawiali się o świtaniu w domu. Świnię albo świnie ogłuszano ciosami tępej strony
topora, przebijano im grdykę, wyłapywano do wielkiego gara krew, którą pilnie mieszano, by nie
skrzepła. Następnie ubite zwierzę kładziono do drewnianego, wklęsłego, wyciosanego z jednego pnia
koryta, długiego mniej więcej na dwa do dwóch i pół metra, w którym zwykle prano bieliznę, świnię
parzono, zdzierano z niej szczecinę, zawieszano na drzwiach chlewika albo obok drzwi wejściowych
na krzywulcu, po czym ją rozcinano, patroszono i dwiartowano. Natychmiast też cały łeb, podgardle,
resztki podbrzusza, a także nerki i płucka wkładano do wielkich, żeliwnych garów, by sporządzid tzw.
welfłajsz. Około 10.00 pojawiali się już pierwsi goście, znajomi, przybywali zaproszeni i nie zaproszeni.
Wcinali welfłajsz, pijąc do tego piwo i spore ilości żyta, by, jak się to mówiło, rozcieoczyd tłuszcz
(tłuste). Goście odchodzili i powracali do swoich obowiązków, do swoich biur i interesów, masarz zaś
pilnie pracował ze swoimi pomocnikami i wyrabiał kiełbasy. Robiono wątrobiankę, bułczankę czyli
żymloki (zawierające krew, kilka drobnych kawałków mięsa i kostki z bułki, tu i tam również koryntki),
kaszankę - krupnioki (składały się na nie: [krew - autor nie wspomina w oryginale o krwi], gotowana
kasza gryczana, tłuszcz, rozdrobniona pokawałkowana słonina lub skwarki). Z żołądka sporządzano
wielki salceson (preswuszt). Około 14.00 lub 15.00 zjawiali się pierwsi goście na świeżą kiełbasę.
Każdy z nich otrzymywał filiżankę gorącej wursztzupy, po czym podawano świeżą, smażoną na maśle
czy smalcu kiełbasę, do tego kwaśną kapustę i kartofle. Pani domu, córki i pomoc domowa aż do
późnych godzin wieczornych miały pełne ręce roboty ze smażeniem kiełbasy, gdyż ciągle pojawiali się
nowi goście na degustację. Pod wieczór gospodyni zaczynała na talerzach układad gościniec dla
krewnych i przyjaciół. Na każdym talerzu znalazło się kilka wątrobianek, krwawych kiszek *odmiana
salcesonu+ i krupnioków, do tego obowiązkowo dochodził kawałek sadła. Dobrzy znajomi albo bliscy
krewni dostawali czasami również kawałek mięsa na pieczeo (mięso z grzbietu w surowym stanie).
Talerz zawijano w serwetę płócienną na przepisane tradycją węzełki, po czym służąca roznosiła
jeszcze przed nocą kiełbasy, zgarniając u adresatów hojne napiwki. Dawano 4 lub 8 groszy napiwku
nie dla osobistych zalet dziewczyny, lecz by nie stracid twarzy przed darczyocami. Darowane kiełbasy i
to co goście zjedli, równało się mniej więcej ilości mięsa z małej świni, dokupionej w tym przecież
celu. W rezultacie już pod koniec dnia nic z niej nie pozostało. Goście siedzieli do późnej nocy,
wypijali mnóstwo piwa i różnych gatunków wódek, czasami strzelili sobie partyjkę. Jeśli człowiek miał
wielu znajomych, to zimą prawie codziennie był gościem na jakimś świniobiciu, zaproszonym na
welfłajsz i konsumpcję kiełbasy.
Naturalnie, mimo całego ugaszczania i obdarowywania, ze świniobicia pozostawało mnóstwo mięsa i
słoniny. Słoninę i mięso gospodynie zazwyczaj własnoręcznie peklowały z dodatkiem soli i saletry w
wielkich cebrzyskach i odsyłały taki półprodukt, jeśli w ich miejscowości nie było wędzarni, do
najbliższego miasta, gdzie je za opłatą wędzono. Wędzono także wątrobianki. Przechowywano jednak
również świeżą kiełbasę, a zwłaszcza wątrobiankę przez dłuższy czas w chłodnych piwnicach,
rozkładając je na stole na rozścielonej podściółce ze słomy.
Dnia 6 grudnia przychodził święty Mikołaj („Nickel”). Zawsze miał na sobie futro, którego owłosioną
częśd wywracano na zewnątrz, trzymał wielką rózgę, w pasie owinięty był przeraźliwie dzwoniącymi
łaocuchami. Kazał dzieciom się modlid i groził rózgą za wszystkie popełnione w ciągu roku grzechy,
tak długo, póki matka nie wstawiła się za dziedmi. Często jednak szanowni rodzice pozwalali
Mikołajowi solidnie przetrzepad latoroślom skórę za popełnione występki. Na koniec z wielkiego
worka, który Mikołaj dźwigał na plecach, otrzymywało się jakieś prezenty, rzecz jasna, ufundowane
przez rodziców. Mikołaj zjawiał się tylko na życzenie i za pozwoleniem rodziców. W wielu rodzinach
niemieckich rezygnowano z jego wizyty, gdyż nie życzono sobie, by straszono ich dzieci. Czasami
Mikołajowi towarzyszył diabeł, który wyczyniał różne okropne rzeczy.
Gdy zbliżyły się święta Bożego Narodzenia, mężczyźni zaczynali obchód z „betlejką”. Czasami byli to
Trzej Królowie. Mężczyźni z betlejką dźwigali umieszczony na podobnym do mar nosidle coś w
rodzaju lalkowego teatru marionetek. W głębi widoczna była scena narodzin Chrystusa w stajence
betlejemskiej. Na pierwszym planie jednak odbywały się prawdziwe przedstawienia kukiełkowe:
występowali Bóg Ojciec, Diabeł, kilka aniołów, Chrystus Zbawiciel i różni święci. Recytowano przy tym
różne rymowanki i śpiewano pieśni. Trzema Królami byli zazwyczaj chłopcy z sąsiedniej osady albo i z
tej samej miejscowości, którzy zamieniali się w świętych mężów za pomocą wciągniętych na ubranie
białych koszul i koron z pozłacanej tektury. Jeden z nich miał twarz uczernioną, drugi - długi kij
pasterski, z którym podczas występu taoczył dookoła pomieszczenia. Chłopcy śpiewali po niemiecku
albo po polsku. Z niemieckich tekstów przypominam sobie jeszcze następujące wersy:

Wyjrzał Herod przez okienko,


I fałszywym pyta głosem:
Zacni Mędrcy co was trzech,
Gdzież to chcecie dostad się?

Mord dzieci betlejemskich przedstawiony był symbolicznie w ten sposób, że jeden z Trzech Króli za
pomocą wielkiego noża albo starej szabli odrąbywał lalce głowę. Ci święci Trzej Królowie chodzili po
okolicy od połowy grudnia do połowy stycznia. Byli jednak również Trzej Królowie przedstawieni
przez dorosłych, zwłaszcza z Galicji, którzy swe występy traktowali jako działalnośd zarobkową.
Posiadali oni rzeczywiście imponujące kostiumy i zawsze nosili ze sobą gwiazdę, którą podczas
występu żwawo obracano. Umocowane w środku światło przebłyskiwało przez papier oklejający
przednią stronę gwiazdy. Święci Trzej Królowie mieli nadzieję na datki pieniężne.
Na Boże Narodzenie znów odbywało się pieczenie ciast. Tym razem strucel był obligatoryjny. Choinki
ustawiano tylko w domach rodzin niemieckich, a i to nie wszędzie.
W wieczór wigilijny rozdawano prezenty - przede wszystkim dzieciom. Najważniejszą rzeczą w Wigilię
było wszakże jedzenie, składające się z zupy rybnej, karpia w polskim sosie (do niezbędnych
składników sosu należały piwo, przecier śliwkowy, piernik i skórka z cytryny), a także szczególnie
lubianych przez dzieci „makówek”.
Przypominam sobie, że w wieczór wigilijny bardzo często ulicami przeciągali mężczyźni strzelający
przed każdymi drzwiami z batów. Podług jednej wersji to strzelanie z biczy miało odganiad złe duchy.
Mój ojciec opowiadał mi jednak, że w dawnych czasach na folwarkach schodzili się na dziedziocu
dworskim owczarze składający w ten sposób swojemu paostwu wyrazy czci i szacunku.
Tak oto podążyliśmy pokrótce śladem rocznego obiegu świąt i obyczajów; przejdźmy więc teraz do
świeckich dni świątecznych.
Tych nie było zbyt wiele. Na samym szczycie hierarchii ważności stały „uroczystości górnicze” -
oficjalne doroczne święto górników 4 grudnia, dzieo św. Barbary.
Urzędnicy i robotnicy w pełnej górniczej gali, pod sztandarami swych kopalo i przy muzyce ściągali
wtedy ze wszystkich stron do najbliższego kościoła parafialnego. Tuż po zakooczeniu uroczystości
kościelnych robotnicy wzmacniali się na mieście solidnym łykiem i bułką (żymłą) z kiełbasą, po czym
maszerowali z powrotem na swoje kopalnie, gdzie na koszt zakładu odbywały się właściwe
uroczystości. Naturalnie również podczas tego górniczego święta solidnie się popijało i przypominam
sobie jeszcze dziś jedno z kazao powszechnie szanowanego i przez wszystkich kochanego
prebendariusza Schmidta w Mysłowicach, który zebranym z okazji Barbórki gwarkom przedkładał w
charakterystyczny dlao, humorystyczny sposób bezsens ich zachowania. Bezsens polegający na tym,
iż rano wkraczają oni do kościoła pełni dumy i poczucia odpowiedzialności z racji wykonywania tak
zaszczytnego i niebezpiecznego zawodu, po południu zaś w kompletnym pijackim zamroczeniu
wymiatają paradnymi pióropuszami swych górniczych czak wszystkie okoliczne rowy przydrożne i
przykopy.
Prócz tego uroczystości górnicze miały miejsce tylko po zakooczeniu określonych poważnych prac,
np. po przeprowadzeniu poprzecznego chodnika łączącego dwie należące do tego samego
konsorcjum kopalnie, po dotarciu do nowego pokładu węgla czy przy poświęcaniu nowych szybów. Z
takiej okazji górników i ich rodziny ugaszczano jadłem i napojem. Na wzniesionych specjalnie w tym
celu estradach taoczono przy dźwiękach dętej orkiestry. Urzędnicy i ich rodziny ucztowali w
cechowni. Zdarzały się też, wcale nie tak rzadko, uroczystości odbywające- się na dole kopalni.
Zapraszano na takie fety prominentne osobistości z sąsiedztwa, różnych wielmożnych panów i
wielmożne damy. Kto tylko mógł, starał się wcisnąd na takie nadzwyczaj emocjonujące i interesujące
przyjęcia głęboko pod ziemią.
Znajomi spotykali się zimą na wspólnych zabawach tanecznych, latem - na piknikach, które urządzano
w najbliższym lesie i na które każda z uczestniczących w nich rodzin przynosiła ze sobą jedzenie i
napoje, potem wspólnie spożywane w „zaprzyjaźnionym” kręgu.
Spotkania rodzinne odbywały się bardzo często. Starano się na nich pokazad z najlepszej strony.
Rozwijano gościnnośd w najlepszym słowiaoskim stylu, podając na stół wszystko, co było
najsmaczniejsze w domu, w kuchni i w piwnicy. Mężczyźni dla rozrywki grali w karty. Najbardziej
ulubioną grą było „Sześddziesiątsześd”. Grało się w tę grę w dwie, trzy lub cztery osoby. Od czasu do
czasu wybierano preferansa. Bardzo często również grało się po domach w osławioną grę hazardową
„Mauscheln”. W restauracjach i knajpach grywano szczególnie ostro w dni wypłat. Zjawiali się wtedy
w okolicy nie tylko sławni wirtuozi bilarda z Bytomia i Gliwic, wożący ze sobą własne „ogony”
(Queues). Grali oni z urzędnikami partię bilarda po 5 i 10 talarów. Trzymano również bank, bardzo
chętnie grano w „Wesołą Siódemkę”, „Moją Ciotkę”, „Twoją Ciotkę” i w faraona. Na
usprawiedliwienie *takiej popularności gier hazardowych+ przypominano za każdym razem, nie bez
racji, że strawy dla ducha, nie mówiąc o rozkoszy, nie było w owym czasie na Górnym Śląsku żadnej, i
że prócz jedzenia, picia, hazardu i kobiet nie było innych rozrywek.
Świętami ludowymi stały się z czasem również doroczne tzw. spacery szkolne. Te szkolne parady
odbywały się zawsze podług tego samego programu. Uczniowie gromadzili się po południu po
obiedzie na placu szkolnym albo na boisku, gdzie ustawiali się klasami. Chłopcy mieli przypasane do
boku dziecięce szabelki, na głowach hełmy lub czaka, które można było nabyd w sklepach z
zabawkami. Dziewczynki trzymały obręcze oplecione barwnymi wstęgami i małe kije służące do
wyłapywania podrzucanych do góry obręczy. Ubrane były w białe lub kolorowe sukienki, chłopcy
najczęściej występowali w strojach gimnastycznych. Całym orszakiem dowodził nauczyciel
gimnastyki. Uczniowie z zespołu werblistów i flecistów ubrani byli w gimnastyczne spodenki i czapki
gimnastyczne z płótna żaglowego oraz zielone bluzy dostarczane przez szkołę. Naturalnie na
zielonych kitlach, jak zwykle te bluzy nazywano, nie brakowało tzw. jaskółczych gniazd z czerwonej
albo białej włóczki. Prawie wszystkie szkoły poprzedzał sztandar, często nawet poszczególne klasy
miały swoją chorągiew. Zespół muzyczny, zwykle miejska lub górnicza kapela w mundurach, ustawiał
się na czele pochodu. Za nią szli werbliści, bębniści i fleciści, tuż za nimi ojcowie miasta, zarząd szkoły,
starsi nauczyciele, potem w długim orszaku uczniowie, po prawej i lewej asystowani przez
najbliższych. Doprawdy, było w tych szkolnych „spacerach” coś ujmująco patriarchalnego. Chyba
niewiele zaryzykuję, jeśli rodowód tych szkolnych pochodów, organizowanych w najpiękniejszej
porze roku wywiodę z prastarych pogaoskich obrzędów starożytnych Germanów i Słowian,
poświęconych kultowi natury. Orszakowi towarzyszył zwykle całkiem pokaźny tabor. Na wozach
jechali starsi uczestnicy święta, którym ze względu na wiek nogi odmówiły posłuszeostwa. Mogły one
też posłużyd najmłodszym uczniom, którzy nie wytrzymaliby całego marszu. Szło się bądź co bądź te
trzy kwadranse albo i całą godzinę, nim się dotarło na polanę w środku lasu. Tam już wcześniej
wszystko przygotowane było do zabawy. Większośd chłopców przynosiła ze sobą dmuchawki. W
czasie marszu przebiegającego w porządku jak najbardziej przypominającym wojskowy szyk, nieśli je
na ramionach. Prawie natychmiast zaczynało się strzelanie do tarcz za pomocą tych dmuchawek.
Posługiwano się w tym celu tzw. cwekami, które się samemu sporządzało. Brało się do tego idealnie
prosty, żelazny gwóźdź, ostrzyło na kamieniu, a z kolorowych strzępków sukna tworzyło upierzenie
takiego bolca.
Każde dziecko otrzymywało po kilka kiełbasek i bułkę, starsi uczniowie także ciemne piwo. Uczestnicy
zabawy, którzy nie oddawali się strzelaniu do tarczy, grali w „rycerzy i rozbójnika” pod opieką
nauczycieli. Bardzo popularne i to zarówno wśród młodzieży, jak i dorosłych było celowanie do
garnka, wyścigi w workach, ciuciubabka (ślepa krowa). Czasami organizowano zabawę polegającą na
wdrapywaniu się na maszt w celu zdobycia zawieszonej na nim wysoko cennej nagrody, czasem
urządzano skoki po kiełbasę, którą za pomocą sznurka podrywano w momencie, gdy zawodnik starał
się ją złapad. Popularne były też zawody w jedzeniu wędliny, wyścigi i tym podobne zabawy. Dla
dorosłych wyznaczano na równej trawie krąg taneczny, a czasami, dzięki uprzejmości dyrektora
którejś z pobliskich kopalo, miało się do dyspozycji prawdziwą estradę do taoców zbitą z desek.
Najlepsi wśród chłopców strzelcy - dmuchacze zostawali królami i marszałkami i dopiero pod sam
wieczór zaczynano się zbierad do powrotu.
W tym miejscu warto opisad ówczesne zabawy dziecięce. W koocu z tych dziecięcych rozrywek, jak
wiadomo, można wysnud całkiem poprawne wnioski o charakterze mieszkaoców jakiejkolwiek
obserwowanej okolicy.
Najczęściej bawiono się we wszystkie gry oparte na ucieczce i pogoni. Rzecz na ogół polegała na tym,
że ktoś kto miał Loisa albo Loiska (czyżby pochodna imienia słowiaoskiej bogini śmierci Liski?)
powinien był jednemu z uciekających dad klapsa. Wtedy na uderzonego przechodziła Loisa i teraz on
musiał gonid pozostałych. Jeśli udało się bez otrzymania chod jednego klapsa dotrzed do określonego
miejsca, wtedy było się „wyzwolonym”.
Bardzo popularna była zabawa w „sprzedawanie ptaków”. Dzieci ustawiały się pod jakąś ścianą.
Jeden z grających był sprzedawcą, drugi - diabłem, który kupował odeo ptaki. Inni uczestnicy zabawy
próbowali za pomocą odpowiednich ruchów i głosów naśladowad ptaka, za którego starali się
uchodzid. Na podstawie wykonywanej przez dzieci pantomimy diabeł miał obowiązek odgadnąd, jakie
ptaki posiada sprzedawca. Jeśli mu się udało, wtedy zaczynały się targi. Gdy tylko doszli do
porozumienia, diabeł płacił sprzedawcy umówioną ilośd talarów w postaci lekkich klapsów na otwartą
dłoo. W tym czasie wykupiony ptak miał prawo odlecied tak daleko, jak to tylko było możliwe, by
zyskad fory. I dopiero wtedy diabeł zaczynał ścigad ptaka, który wielkim łukiem starał się powrócid do
sprzedawcy. Jeśli po drodze został złapany przez diabła, wtedy zostawał diabłem i teraz on musiał
gonid i łapad innych.
Nadzwyczaj popularną grą była klipa. Przygotowywano w tym celu okrągły, zaostrzony po obu
koocach patyczek długości około 12 cm, czyli tzw. klipę. Drewienko uderzano w jeden z kooców długą
pałką. Klipa podskakiwała do góry i gdy już szybowała w powietrzu, gracz starał się pałką uderzyd ją
tak silnie, aby poleciała możliwie daleko. Klipę miało się prawo podbid trzy razy. Następnie określano,
ile długości patki przysługuje uderzającemu. Jeśli liczba ta nie odpowiadała mu, wtedy mierzył przy
pomocy pobijaka odległośd od dziury, z której na początku gry klipa została wybita. Grało się we dwie
drużyny. Jeśli partii stojącej na zewnątrz udało się złapad wyrzuconą uderzeniem klipę, wtedy
wygrywała. Po uderzeniu pałkę kładziono w poprzek na dziurze, z której wyrzucono klipę. Strona
przeciwna próbowała z miejsca, w którym klipa upadła, rzucid ją w taki sposób, by trafiła w pobijak.
Po wykonaniu rzutu gracz wypadał z gry. Niewątpliwie zabawa ta wymagała bardzo wiele zręczności i
niezwykle wyostrzała umiejętnośd oceny odległości „na oko”.
Do zabaw o wyraźnie regionalnym rodowodzie należały „Złodziej drzewa i leśnik” (Leśnik i kłusownik),
„Złodziej i policjant” oraz „Szmugler i celnik”.
Byd może czytelniczki zainteresuje, jakie taoce były wówczas modne na Górnym Śląsku. Taoczono
przede wszystkim mazurka albo polkę, krakowiaka, tyrolera reoskiego, tu i ówdzie także walca.
Czasami można było zobaczyd jak, szczególnie silni i zręczni młodzi chłopcy, taoczą prawdziwy taniec
kozacki. Taoczony był on wyłącznie przez mężczyzn i to tylko dwóch. Tancerze w przysiadzie
podskakiwali w miejscu, wyrzucając w takt muzyki w przód, do tyłu i na boki to jedną to drugą nogę.
Wymagało to niewątpliwie nadzwyczajnego wysiłku, gdyż wszystko było wykonywane ze skurczonymi
kolanami. Potem wyskakiwali w górę, kręcąc się wokół własnej osi, klaskali w dłonie, zderzali stopy.
Dzikie okrzyki mężczyzn rozlegające się podczas wszystkich słowiaoskich taoców słychad było i przy
tej zabawie. Taniec wyglądał tak autentycznie „kozacko”, że nie miało się żadnych wątpliwości, co do
jego pochodzenia.
Z uprawianiem na ówczesnym Górnym Śląsku prawdziwych sztuk pięknych było jednak bardzo źle.
Chod ziemia ta wydała wtedy kilku wyjątkowo utalentowanych rzeźbiarzy, żywa dusza nie
interesowała się tutaj malowanymi czy rzeźbionymi dziełami sztuk plastycznych. Z literaturą piękną
było, jak to już wspomnieliśmy, równie słabiutko. U „lepszych” rodzin można było obejrzed
„Gartenlaube”, „Uber Land und Mehr”, bardzo rzadko „Fliegende Blatter”. W rodzinach katolickich
czytywano pisma beletrystyczne z wielkiego wydawnictwa Benzigera & Co. z Einsiedeln w Szwajcarii.
W restauracjach wykładano „Breslauer” i „Schlesische Zeitung”, a także „Kladde radatsch”. Książki
kupowano ewentualnie od kolporterów. Księgarnie istniały tylko w Bytomiu i w Gliwicach. W
mniejszych miastach książki sprzedawali introligatorzy, którzy okazyjnie uprawiali też handel
książkami. Introligatorzy posiadali też często małe wypożyczalnie książek. Przeważały wśród nich
tłumaczenia szwedzkie, później angielskie. Pod koniec lat sześddziesiątych i z początkiem
siedemdziesiątych bardzo popularny stał się na Górnym Śląsku kalendarz Der Lachrer hinkende Boten
i kupowano go w dużych ilościach.
Co się tyczy muzyki, to uprawiano tu przede wszystkim, podług sił i możliwości, muzykę kościelną.
Podczas głównych nabożeostw i tzw. figurowanych mszy występowały nie tylko chóry śpiewacze, ale i
cała orkiestra z bębnami i trąbkami. Uchodziło za wielki zaszczyt należed do zespołów muzyki
kościelnej i niejeden mocno już posiwiały obywatel pociągał smyczkiem po strunach skrzypiec albo
dmuchał w trąbę. Muzyką kościelną protestanci i katolicy wspomagali się nawzajem w wypadku
ważniejszych uroczystości.
Filarem muzyki domowej było pianino. W niejednym domu spotykało się wtedy bardzo stare
egzemplarze instrumentów z wielkimi klawiszami w kolorze czarnym i małymi w kolorze białym. Tu i
ówdzie zachował się odziedziczony po przodkach szpinet albo klawesyn. Dużo grało się również na
skrzypcach i flecie. Chłopcy uczyli się gry na skrzypcach i nauczyciele szkół elementarnych mieli dzięki
temu dodatkowe źródło zarobku.
Muzykę w miejscach publicznych zapewniali w pierwszym rzędzie kataryniarze. Od czasu do czasu
można było usłyszed kobziarza. Wędrownych muzykantów określano wspólnym mianem
„bemiaków”. Zatrzymywali się oni na Śląsku stosunkowo często. Czasami nosili mundury górnicze.
Często grali zupełnie nieźle. Istniały jednak, co tu dużo ukrywad, również kapele produkujące
potworne dysonanse.
Zjawiskiem jedynym w swoim rodzaju była kapela żydowska z Kępna. Tworzyło ją pięciu chłopa
pochodzenia żydowskiego rodem z rzeczonego Kępna w prowincji Poznao. Rok po roku objeżdżali oni
całe Poznaoskie i cały Śląsk. Z niezwykłą regularnością, jakby według rozkładu jazdy, pojawiali się w
określonym czasie w tej samej miejscowości. Wszędzie byli dobrze widziani i dobrze zarabiali, gdyż
nie tylko grali (dwoje skrzypiec, altówka, kontrabas, burczybas i flet), ale także śpiewali kuplety. Mieli
w swoim repertuarze przede wszystkim pieśni patriotyczne, przez siebie ułożone czy zaadaptowane.
Ich produkcje przyjmowano zawsze z ogromnym entuzjazmem. Anno 1866 sztandarową pieśnią był
przebój:

Chciał Benedek, ach, ach, ach,


Prusakom nagnad wielki strach,
Na Berlin wybrad on się chciał,
Lecz pod Sadową szybko zwiał.

W roku 1870 śpiewali piosenkę niezwykle popularną, prawdziwy szlagier:

Mac-mac-mac-mac-mac-mac-Mahon,
Przyszedł Fryc i łaps za ogon.

W 1875 roku, po wielkim krachu, głównym numerem w ich repertuarze był refren:

Ach, ach ten krach, ten wielki, wielki krach.

Ci Żydzi byli porządnymi, solidnymi ludźmi, którzy skrzętnie oszczędzali zarobione pieniądze, wysyłali
swoje dzieci na studia i, jak już wcześniej rzekliśmy, wszędzie ich chętnie widywano. Spotkamy się z
nimi jeszcze później, gdy będzie mowa o ich „związkach” z królem Wilhelmem I i cesarzem
Fryderykiem.
W roku 1882 opublikowałem w „Berliner Tageblatt” artykuł o Żydach z Kępna, co miało taki skutek,
że z Berlina posypały się wspaniałe oferty z propozycją przyjazdu do Berlina i występów w stolicy.
Zawsze mnie cieszyło, że członkowie kapeli byli na tyle rozsądnymi ludźmi, by odpowiedzied
odmownie na te oferty. Wiedzieli doskonale, że nie są żadnymi artystami i że mogą rozkwitad tylko w
swoim własnym, prowincjonalnym świecie, gdzie dzięki popularności wśród prostych ludzi odnosili
należne im sukcesy. Nie mieli złudzeo: w Berlinie mogli się tylko ośmieszyd. I dlatego odmówili.
W Katowicach istniało stowarzyszenie muzyczne, w którym spotykali się amatorzy, by wspólnie
dwiczyd i muzykowad, wykonując na publicznych koncertach poważniejsze utwory, np. oratoria. Te
towarzystwa muzyczne cieszyły się nadzwyczajną estymą. W większych miastach spotykało się
jeszcze zespoły śpiewacze, chóry. Poza tym jednak życie gromadne było nader ubogie.
O Bractwach Kurkowych była już mowa. Pod koniec lat sześddziesiątych na Górnym Śląsku powstały
też ochotnicze oddziały straży pożarnej. Niektóre z nich wyróżniały się świetnymi osiągnięciami,
aktywnością podczas pożarów. W wielkich miastach działały również zespoły gimnastyczne, ale ciągle
jeszcze otaczała je demagogiczna aura.
Jak wiadomo powszechnie, idea zjednoczenia narodowego Niemiec żywa była przed rokiem 1870
wyłącznie w bractwach strzeleckich, gimnastycznych i w zespołach śpiewaczych. Postacią popularną
w tych kręgach był zwłaszcza książę Ernst von Koburg-Gotha i jest rzeczą godną uwagi, że był on
również protektorem mysłowickiej Gildii Strzeleckiej oraz Bractwa Kurkowego.
Wędrowne trupy teatralne pojawiały się w tym regionie bardzo rzadko. Przypominam sobie, że jako
dziecko byłem w teatrze tylko dwa razy i za każdym razem obejrzałem ten sam stary wodewil
Warkocz diabła. Od czasu do czasu nawet w najmniejszych przemysłowych osadach pojawiali się i
dawali występy, prezentując swoje sztuczki, różni grajkowie muzykujący, np. na harmonijkach
ustnych, karciarze, magicy i tym podobni „artyści”. Ich przybycie przyjmowano zawsze z radością jako
wydarzenie niezwykłe i ożywcze.
W Gliwicach w moich czasach gimnazjalnych zawsze zimą przez dłuższy czas miał występy gościnne
teatr. Nasz nauczyciel religii, który zapewne hołdował staremu średniowiecznemu przekonaniu, że
teatr jest wymysłem diabła, dozwalał uczniom, nawet w towarzystwie rodziców, obejrzenie
przedstawienia teatralnego tylko w wyjątkowych wypadkach.
O specjalne zezwolenie, z podaniem nazwy i treści sztuki, którą zamierzało się obejrzed należało
poprosid wychowawcę, nauczyciela religii i ewentualnie jeszcze dyrektora. Takimi wizytami w teatrze
nie zapracowywało się jednak na zbyt dobrą opinię u nauczyciela religii. Miało to taki skutek, że
zwłaszcza starsi uczniowie w ogóle nie prosili o zezwolenia. Przemykali się na przedstawienia
poprzebierani w najdziksze stroje, z fałszywymi brodami i tak „po zbójecku” zamaskowani siedzieli
stłoczeni na galerii, gdzie nie musieli się obawiad spotkania z którymś z profesorów.
Do publicznych koncertów, które mogłyby zasługiwad na jakąś nieco wyższą artystyczną ocenę,
należały występy orkiestry D pułku ułanów w Gliwicach. Od czasu do czasu zjawiała się ona w
Mysłowicach podobnie jak austriackie kapele z Opawy czy Krakowa i dawała koncerty publiczne
przede wszystkim w dużym ogrodzie, w restauracji (hotelu) „Sobka”. Wojna 1866 roku przyniosła ze
sobą zrozumiałą przerwę w koncertach orkiestr austriackich, ale już w roku 1867 wznowiono je, a
niedawna wojenna wrogośd została błyskawicznie zapomniana.
Jak wyglądała wówczas sprawa z rozrywkami, to mogę w ogromnym zarysie przedstawid na chyba
charakterystycznym przykładzie zaczerpniętym z własnych doświadczeo. Gdy zjawiałem się u swoich
rodziców i to nawet po roku 1870, w normalnych warunkach, jeśli nie było żadnej nadzwyczajnej
innej przyczyny, pozwalano sobie na jedną przyjemnośd w tygodniu - w niedzielę. Po obiedzie
zajeżdżała jednokonna bryczka, moi rodzice i ja zajmowaliśmy w niej miejsce i jechaliśmy na dworzec
do Katowic. Tam zasiadaliśmy w poczekalni, wypijaliśmy kawę i po szklance piwa, cieszyliśmy oczy
ożywionym ruchem panującym wokół, zwłaszcza przed odjazdem rosyjskich pociągów w kierunku
Sosnowca i po kilku tak spędzonych godzinach wsiadaliśmy znów na swoją bryczkę i jechaliśmy do
domu. Wynajęcie wozu kosztowało wcale niemałą sumkę 1,50 marki, ale wszyscy byliśmy przekonani,
że przeżyliśmy bardzo piękne, pełne nadzwyczajnych i bogatych wrażeo popołudnie. Jak to bowiem
rzekł kiedyś Victor von Scheffer: „Gdyż świat był wtedy młody jeszcze, naiwny i poczciwy bardzo”.
Bytom10
Bytom na Górnym Śląsku może spojrzed w głąb swej sięgającej wiele stuleci historii. Bardzo zmienne
były koleje losu tej miejscowości. W XIII wieku rudy ołowiu zawierające bardzo dużo srebra, które
kopali w najbliższej okolicy i wytapiali w przydomowych paleniskach mieszkaocy Bytomia, musiały
byd tak bogate w szlachetny ów metal, że nawet przy ówczesnym prymitywnym sposobie jego
pozyskiwania proceder ten był nadzwyczaj opłacalny. Podobno dzieci najszacowniejszych mieszczan
bytomskich miały wtedy spad w srebrnych kołyskach. Potem jednak nastąpiły stulecia nieszczęśd i
upadku.
W czerwcu 1363 roku mieszczanie bytomscy utopili swego proboszcza i kapelana w stawie
Małgorzaty. Bytomianie toczyli wówczas z duchownymi spór o dziesięcinę z wydobywanego srebra.
Władza duchowna rzuciła na nich klątwę i mieszkaocy z zemsty utopili duchownych. Rzecz jasna,
Rzym obłożył miasto prawdziwą, wielką klątwą. Przez siedemdziesiąt lat fara zamknięta była na
głucho, a mieszczanie zostali pozbawieni posług religijnych. W późniejszym czasie zezwolono na
wchodzenie przez boczne wejście i dopiero w 1857 roku, po dokonaniu całkowitej renowacji kościoła,
uroczyście odsłonięto główny portal.
Podobno odkryto przy tym w zupełnie już zbutwiałej, rozsypującej się trumience szkielet małego
dziecka. Jakaś pobożna matka pragnęła, by jej ukochane, zmarłe maleostwo spoczęło w miejscu
uświęconym i przeszmuglowała trumienkę do wnętrza nim główne wejście zostało zamurowane. Jak
wiadomo, w czasie nałożonej klątwy nie ma mowy o żadnych chrześcijaoskich pochówkach.
Jeszcze w moich czasach gimnazjalnych rozbarscy chłopi zajmowali w farze miejsca najbliżej ołtarza i
dopiero za nimi znajdowały się ławki przeznaczone dla mieszczan bytomskich.
Wydobywanie srebronośnej rudy ustało, gdy wody podziemne stały się nazbyt potężne i nie dały się
już ujarzmid. Prześladowania religijne przegnały gwarków, a liczne pożary doszczętnie niszczyły
miasto po wielekrod. Po jednym z takich pożarów wzniesiono dawne przedmieście rozbarskie jako
osobną wieś.
Gdy na początku lat czterdziestych XIX wieku zaczęto tworzyd pierwsze plany rozbudowy Kolei
Górnośląskiej, ojcowie Bytomia nie zgodzili się na wytyczenie linii kolejowej obok miasta. W
rezultacie przeprowadzono ją w znacznej odeo odległości. Synowie i wnuki drogo zapłacili za tę
krótkowzrocznośd. Wprawdzie nieco później przeprowadzono nieopodal linię kolejową łączącą
Tarnowskie Góry z Chebziem, lecz również ta trasa przebiegała w odległości prawie mili od Bytomia.
Dworzec kolejowy w Karbiu nie miał praktycznie żadnego znaczenia dla podróżnych. Połączenia z

10
Beuthen
miastem było bardzo niedobre.
Bytom posiadał dawniej również niewielki garnizon, składający się z szwadronu 2 pułku ułanów. W
roku 1848 mieszczanie mieli bardzo poważne konflikty z wojskiem.
Jak opowiadano, źli demokraci otruli kilka koni ułaoskich, w rezultacie Bytom stracił nawet garnizon.
Miasto musiało nie mied zbyt dobrej opinii u władz wyższych, gdyż przez lata bezskutecznie zabiegało,
śląc jedną po drugiej petycje, o wyrażenie zgody na założenie gimnazjum i sądu okręgowego. Zgodę
wyrażono dopiero na początku lat sześddziesiątych i to kosztem wielu ciężkich ofiar. Miasto musiało
na zbudowanie gmachu sądu dad parcelę, potrzebne materiały budowlane i zapłacid 20 000 talarów
dodatkowych kosztów. Ministerstwo Sprawiedliwości usiłowało nawet zmusid je do zapłacenia
przeszło 87 000 talarów. Bytom mógłby przez to bardzo podupaśd ekonomicznie, gdyby nie specjalna
deputacja, która pojechała do Berlina i uzyskała tam znaczne złagodzenie warunków budowy.
W roku 1866 miasto wykazało się tak patriotyczną postawą, że władze nie mogły już dłużej odmawiad
mu prawa założenia gimnazjum, które przez tak długi czas starano się uzyskad. Zezwolono miastu na
wzniesienie na własny koszt katolickiego gimnazjum. Szkoła ta rozpoczęła działalnośd w roku 1867.
Zorganizowano wszystkie klasy aż do sekundy włącznie. Dzięki temu, jesienią 1868 roku, przeniosłem
się z Gliwic do Bytomia, do sekundy właśnie.
Bytom liczył wtedy około 12 000, 13 000 mieszkaoców i znajdował się zdecydowanie w fazie
rozkwitu. Miasto leżało na przecięciu kilku dróg, tuż obok ośrodka przemysłowego, samo jednak nie
miało żadnego przemysłu z wyjątkiem jednego, dużego młyna parowego. Węgla kamiennego na
terenie miasta dotąd nie znaleziono i potrzebny do palenia w piecach domowych opał musieli
bytomianie przywozid furmankami z Królewskiej Huty. Jedynymi osadami przemysłowymi były
sąsiadujące z Bytomiem Szarlej i Huta Huberta *dziś Łagiewniki).
Bytom nie był mi zupełnie obcy. Przecież na krótki czas jako dziecko chodziłem tu do szkoły. W
Bytomiu mieszkali nasi krewni, tak że w ciągu minionego czasu kilka razy odwiedzałem miasto. I tylko,
by możliwie wyraziście przedstawid współcześnie żyjącej generacji drastyczne wręcz różnice między
tamtą a obecną epoką, załączam opis miasta, jaki przedstawił w swoim wielokrotnie już cytowanym
dziele Solger w roku 1858: „Miasto Bytom wyróżniało się marnym brukiem, smętnym oświetleniem,
nadmiarem błota i niedostatkiem odpowiedniej liczby policji drogowej, pilnującej porządku w
miejscach publicznych. Przez sam środek miasta prowadził trakt fiskalny, wstrząsany codziennie
niezliczoną liczbą wozów, wyładowanych rudą lub węglem. Nie byłoby rzeczą zbyt trudną zbudowad
obwodnicę wokół miasta dla ciężkich wozów towarowych. Ale zgromadzenie radnych do dziś nie
zdobyło się na rozważenie konieczności albo sensowności takiego przedsięwzięcia. Oświetlenia
wystarczało z reguły, zwłaszcza zimą, na tyle, by pokazad, jak może byd naprawdę ciemno w środku
miasta. Błoto podczas złej pogody nabiera tu niespotykanych gdzie indziej właściwości. Nie jest to
zwykła mokra bryja, która przy równie niekorzystnych warunkach drogowych pokrywa wszędzie
indziej cienką warstwą bruk, lecz złożona z najróżnorodniejszych gatunków brudu gęsta, kleista masa,
w której noga topi się aż po kostki. Każdy jadący wyboistym traktem wóz załadowany rudą lub
węglem przy każdym kroku ciągnącego go konia wysypuje częśd swej zawartości na ziemię. Przy
suchej pogodzie wypełniające powietrze niezliczone mikroskopijne pyłki kurzu wdzierają się do
wszystkich domów i zamkniętych nawet pomieszczeo. Przy mokrej aurze natomiast powstaje takie
błoto na ulicach, że prawie wcale nie widad pod nim kostki bruku. Że takie niedogodności przy braku
energicznej policji drogowej jeszcze bardziej narastały, to chyba całkiem oczywiste. By się o tym
przekonad, wystarczyło wyjśd na ulicę w dowolny dzieo w ciągu tygodnia czy też w niedzielę. Tam
gdzie jeszcze do ostatniego centymetra nie były one zajęte przez wózki dostawcze, zbiorniki na wodę
albo handlarki uliczne, na wąskie chodniki wozy towarowe wjeżdżały aż pod same domy i wysypywały
swoją zawartośd gdzie popadnie, podczas gdy przechodnie z konieczności musieli brnąd w
pokrywającym ulicę błocie. Przy słonecznej pogodzie wąskie chodniki, zwłaszcza w dni żydowskich
świąt, zastawione są krzesłami, na których żądni towarzystwa sąsiedzi, podług orientalnego zwyczaju,
przy darmowej konsumpcji pyłu wzniecanego na jezdni, oddają się żywej konwersacji na świeżym
powietrzu. Przy okazji jednak całkowicie uniemożliwiają przechodniom korzystanie z tychże
chodników. Przed licznymi sklepami ze spirytualiami i przed tancbudami zastad można wieczorem
mało subtelną, za to bardzo głośną publicznośd, a obrazu dopełniają tłoczące się wozy i tłum stadnie
wracających z szychty górników w ich sztywnych od brudu kitlach. Nie dziwota więc, że te wrażenia
nie skłaniają do dobrowolnego zamieszkania w takiej miejscowości, jeśli do tego posiada się zbyt
wrażliwy organ powonienia, uniemożliwiający odważne wstąpienie na ulicę, np. latem, ale i zimą w
godzinach popołudniowych, gdy odbywa się przyjętym zwyczajem czyszczenie gnojowisk na
pobliskich bocznych ulicach. Istnieją już wprawdzie w mieście całkiem solidne i okazałe gmachy i
zwłaszcza w ostatnich latach przybyło ich wiele, wyczuwa się jednak często jeszcze osobliwą niechęd
do dokooczenia dzieła. Nowo zbudowane domy często latami stoją nieotynkowane, póki policja nie
zastosuje odpowiedniego nacisku. Dający się odczud do niedawna bardzo mocny głód mieszkao został
ostatnio zaspokojony szeregiem nowo powstałych budynków, ale mieszkania w stosunku do swojej
wielkości i znaczenia miasta ciągle jeszcze są za drogie. Na dodatek podrożenie kosztów utrzymania
mocno zwiększyło kłopoty lokatorów. Jakby i tego było mało, mankamentu tego nie wyrównują ani
sprzyjające, poprawne stosunki międzyludzkie, ani żadne inne przyjemności. Jedynym
zgromadzeniem towarzyskim cieszącym się aktywnością swych członków jest pewne kółko
śpiewacze, którego muzyczne osiągnięcia nie należą do najgorszych na Górnym Śląsku”.
Już w 10 lat po tej relacji stosunki panujące w Bytomiu uległy radykalnej poprawie. Miastu przybyła
nie tylko gazownia, ale zaczęto budowad przepompownię wody i wodociągi. Bytom już wcześniej był
zaopatrzony w wodę dołową sprowadzaną z jednej z leżących w pobliżu miasta kopalo specjalnym
rurociągiem. Na wszystkich placach publicznych zainstalowano tzw. karsty, czyli otoczone
balustradami z piaskowca głębokie baseny. Z dna basenu wychodziła na wierzch rura, rozdzielająca
się górą na trzy ujścia. Z owych ujśd bezustannie spływała woda, podczas gdy dołem jej nadmiar
odprowadzano niewidocznym odpływem. Zimą te otwarte baseny często zamarzały, latem, zwłaszcza
upalnym, woda w nich była prawie gorąca. Gdy w roku 1869 zaczęła pracowad przepompownia wody
i w niektórych domach zainstalowano już wodociągi, mu gimnazjaliści przebiegaliśmy często przez
całe miasto, by u jednego z kolegów w gorące letnie popołudnia przynajmniej raz napid się
prawdziwej, chłodnej wody, wpływającej z kranu.
Jeśli do miasta przybywało się od północy, trzeba było najpierw przejechad przez ciągnącą się wzdłuż
drogi wieś Rozbark, praktycznie już zrośniętą z miastem. Tuż przy wjeździe, po prawej stronie, na
wzniesieniu stał kościół, a wśród pobliskich pagórków, poprzecinanych głębokimi wąwozami,
okoliczne dzieci pilnie szukały pereł. Znajdowały je setkami i tysiącami. Były to podobne do pereł,
małe, może wielkości trzech czwartych centymetra, wapienne cylinderki, z otworami na wylot.
Podług podania, jakiś święty miał tu w czasie ucieczki przed wrogami rozerwad swój różaniec tak, że
perły rozsypały się wokoło. Pomnożyły się w cudowny sposób. W rzeczywistości te perłokształtne
tworki były częściami szkieletu kręgosłupa dawno wymarłego gatunku jaszczurek, które w rezultacie
jakiejś katastrofy w czasach sprzed potopu musiały w tym miejscu w ogromnej liczbie ulec zagładzie.
Te tzw. perły gotowano w mleku, potem nawlekano na nitkę *i sporządzano naszyjnik+.
Ówczesny Rozbark miał prawdziwie wiejski charakter, a zagrody prezentowały się okazale. Dwa razy
jako gimnazjalista miałem tu okazję przeżyd i oglądad wielkie pożary. Raz w południe, a raz w nocy.
Pożar, który wybuchł w pewne południe podczas ciężkiej burzy połączonej ze straszliwą wichurą, tak
że ogieo przeskakiwał z jednej słomianej strzechy na następną, bardzo trudno było ugasid z powodu
braku wody. Wysłano już telegraficzne wezwanie o pomoc i radę do pionierów (saperów) w Nysie i
do straży ogniowej we Wrocławiu, ale udało się wreszcie, przy uspokajającym się wietrze, stopniowo,
w ostatniej niemal chwili opanowad ogieo. Z wielu stron przybyły wtedy sikawki, których jednak nie
dało się użyd z powodu braku wody.
W miejscu, gdzie zaczynały się pojawiad już nieco wyższe, w całości murowane domy, zaczynał się
Bytom. Tu szosa, którą do tej pory się zdążało, rozwidlała się. W kierunku wschodnim prowadziła do
Siemianowic, w kierunku południowo-wschodnim - do Królewskiej Huty. Droga prowadząca na
zachód była jedną z głównych, już wówczas brukowanych ulic Bytomia, była to ulica Krakowska.
Prowadziła wyraźnie w górę. Idąc nią, mijało się leżący po prawej stronie niewielki kościół z
ośmioboczną wieżyczką tzw. latarnią. Zaraz za nim rozchodziły się w prawo i w lewo ulice, a domy
stawały się coraz bardziej wysokie i wielkomiejskie. W prawo odchodziła półkolem ulica w stronę
placu, na którym wznosiła się wówczas wielka, architektonicznie nadzwyczaj udana, piękna synagoga
z dwiema wieżycami. Polsko-katolickim mieszkaocom miasta te wieże przy żydowskiej świątyni wcale
nie pasowały. Twierdzono, że gmina żydowska zwróciła się do króla z petycją o zainstalowanie
dzwonów, ale król miał na to odpowiedzied, że musiałyby byd one ze szkła.
Idąc dalej ulicą Krakowską, dochodziło się do Rynku. Na przeciwległym jego kraocu dokładnie na
wprost Krakowskiej, stał w narożniku ratusz. Ulica, po przekątnej poprowadzonej przez Rynek od
ulicy Krakowskiej, przechodziła obok katolickiej fary miejskiej. Ulica będąca przedłużeniem samej
Krakowskiej natomiast dochodziła do znacznie w tym miejscu poszerzonego odcinka otoczonego już
wtedy nowoczesnymi gmachami. Tę częśd miasta nazywano żartobliwie „bulwarem” i nazwa ta w
późniejszych latach przyjęła się oficjalnie. Idąc na wprost, odchodziło się do sporego gmachu sądu. Po
jego lewej stronie droga prowadziła w dół, niebawem przechodziła w otwartą przestrzeo i już jako
szosa prowadziła dalej do Szombierek. Tam, gdzie dziś stoją zabudowania dworcowe, było szczere
pole i mokre łąki, na których polowaliśmy na żaby. Na tej właśnie ulicy, tuż przy jej wylocie z miasta,
w adaptowanym, do celów szkolnych budynku mieszkalnym, w kamienicy znajdowało się gimnazjum.
Już wówczas miasto obsadziło młodymi drzewkami promenadę, prowadzącą aż do wspaniałego lasku
miejskiego, czyli do Goju.
Uczniowie nowego gimnazjum zjechali się ze wszystkich średnich szkół Górnego Śląska, nawet z
Poznania. Wszystko tu było nowe, świeże i młode i spędziłem w tej szkole i w samym Bytomiu dwa
szczęśliwe lata. Bo też wszystko było inaczej niż w Gliwicach. Zamiast starych krużganków ze starymi
meblami - nowoczesny, przestronny budynek. W starszych klasach wspaniałe, nowoczesne ławki z
żółtego, polerowanego drewna dębowego, na których nawet największy chuligan nie miał odwagi
wyciąd swojego imienia. Mieliśmy wiele swobody, doznawaliśmy nadzwyczaj serdecznego
traktowania ze strony mieszkaoców miasta, którzy cieszyli się, że wreszcie mają swoje gimnazjum.
Młodzi, znakomici nauczyciele, spośród których szczególnie lubiani przez uczniów byli: nasz
wychowawca w sekundzie Schuppe (obecnie profesor na uniwersytecie w Greifswaldzie), Francke (o
ile wiem, dyrektor gimnazjum), Fiebig, matematyk i dr Flöckner, nauczyciel religii (później profesor w
Bonn). Również z profesorem Petersem, później nauczycielem w gimnazjum we Wrocławiu i
długoletnim deputowanym partii „Centrum”, układało nam się nie najgorzej.
Dyrektor Kayser utrzymywał bardzo surową dyscyplinę. Był nadzwyczaj uczonym mężem, bardzo
wykształconym człowiekiem. Posiadał tytuł „profesora królewskiego” i był autorytetem od języka
łacioskiego, sławnym komentatorem Homera i wszystkim innym, tylko nie człowiekiem praktycznym.
W każdym razie nie człowiekiem mieszczącym się w ramach codziennego, współczesnego życia. A już
najmniej potrafił dopasowad się do warunków obowiązujących w okręgu przemysłowym. Nigdy już
potem nie spotkałem człowieka, który z taką pogardą potrafiłby wymawiad, np. słowo „galman” (z
akcentem na ostatniej sylabie). Dla niego cały przemysł i wszystko, co się z nim wiązało było czymś
obrzydliwym, nieczystym i barbarzyoskim, obywało się bowiem bez łacioskich zdao i bez Homera.
Kayser był człowiekiem ogromnie pedantycznym i zamęczał nas gramatyką. W starszych klasach
wykładał o greckich i rzymskich poetach. Nawet jeszcze w prymie w ciągu całej godziny nie
przerabialiśmy więcej niż sześd do dziesięciu wersów z Homera. Pozostały czas zabijany był
dokumentnie objaśnieniami gramatycznymi. Jeśli jednak nasz dyrektor, co niestety zdarzało się
najwyżej raz na cztery tygodnie, oparł się o katedrę, przybierając swobodną pozę i zaczynał roztaczad
przed naszymi oczyma pełnymi urody i niezwykłej poetyckiej siły słowami wizję epoki homeryckiej,
wtedy w klasie zapadała cisza, jak makiem zasiał, a my jak urzeczeni, wpijaliśmy wzrok w jego usta.
Niewątpliwie bardzo wiele się odeo nauczyliśmy, niestety, wszystko to były rzeczy w praktycznym
życiu mało przydatne. Ale raz byłem mu wdzięczny za te lekcje łaciny, gdy niespodziewanie w latach
dziewięddziesiątych byłem zmuszony prowadzid po łacinie rozmowę z biskupem Mostaru, stolicy
Hercegowiny. Dyrektor Kayser wytrzymał w Bytomiu tylko kilka lat, po czym wrócił do Żagania, skąd
do nas przybył. Nie można sobie wyobrazid większego kontrastu: postad subtelnego wielce uczonego
pedanta i coraz potężniejące życie i rozmach rozwijającego się przemysłu.
W sposób niewymuszony, jakby to była rzecz całkiem normalna, znalazłem się wraz z kilkoma
kolegami, jak ja opętanymi twórczością literacką, w czymś w rodzaju koła „Młodego Górnego Śląska”.
I jako uczniowie sekundy i prymy zarymowaliśmy diabłu uszy do imentu, o czym dyrektor, rzecz jasna,
nie śmiał wiedzied, ale młodsi nauczyciele podtrzymywali nasze literackie zapędy. Pisaliśmy zadania
klasowe w postaci nowel, a na lekcjach języka niemieckiego pozwalano nam na dwiczenia w wolnej,
niezależnej mowie, krótko mówiąc, czuliśmy się jakby nas żywym ciałem unosiło do nieba. Za
wyjątkiem, rzecz jasna, lekcji u naszego pana dyrektora, które miały w sobie coś z atmosfery
czyśdcowego ognia.
Podróże i wycieczki
Ślązak przepada za podróżami. Dotyczy to zwłaszcza Górnoślązaków, którzy od czasu do czasu, na
krótką chodby chwilę chętnie odrywają się od swojej rodzinnej gleby. Mimo nader mizernych
środków komunikacyjnych, już od najwcześniejszego dzieciostwa wraz z moją matką uwielbiającą
podróżowad podejmowaliśmy częste wyprawy, niemal wyłącznie do różnych krewnych.
Przedstawiony poniżej opis wyjazdu jest chyba bardzo charakterystyczny i daje pojęcie o ówczesnych
sposobach przemieszczania się.
Jeden z naszych krewnych, proboszcz parafii katolickiej w W. koło Olesna, zaprosi moją matkę i mnie
na kilkutygodniowy pobyt w czasie wakacji. Mogło to byd w 1864, może 1865 roku. Moja matka
spakowała dwie, bardzo wtedy modne i chętnie używane torby podróżne. Walizek jeszcze wówczas
nie znano. Wprawdzie używano też ogromnych rozmiarów drewnianych, obitych żelaznymi
obejmami kufrów podróżnych, które przymocowywano podczas podróży wozem z tyłu na koferbrecie
ekwipażu, a udźwignąd taki kufer mogło co najmniej dwu osiłków, a i oni musieli się solidnie przy tym
napocid. Na krótsze podróże wybierano w związku z tym torbę podróżną albo sakwojaż. „Meble” te z
reguły były własnego wyrobu, koniecznie ozdobione haftem. Oba boki torby wykonywano z barwnej
włóczki, a w samym środku takiej wyszywanki umieszczano psa albo kota. Te obligatoryjne zwierzaki
wyszywano często haftem z perłami.
Kto wybierał się w podróż zimą, ten zaopatrywał się w pled, czyli sięgające aż po piersi, bardzo
obszerne okrycie na nogi. Nie było wówczas przyjęte na kolei, by ogrzewad wagony. Dopiero znacznie
później zaczęto ustawiad w wagonach grzejniki na nogi wypełnione gorącą wodą. Jeszcze później zaś
montowad pod siedzeniami puste kawerny zamykane drzwiczkami od zewnątrz wagonu. W tych
kawernach umieszczano blaszane rynny wypełnione rozpalonym żużlem. Jak długo węgiel się żarzył,
w wagonie panowała całkiem przyjemna temperatura, ale podczas wielkich mrozów nawet to
ogrzewanie szybko się wyczerpywało. Oświetlenie wagonów stanowiły lampy olejowe albo woskowe
świece.
Ale my wybraliśmy się w tę podróż w środku lata. Zabraliśmy torby podróżne i zaopatrzyliśmy się w
solidną ilośd prowiantu. Bardzo wcześnie rano pojechaliśmy bryczką do Katowic na dworzec. Z
Katowic jechało się pociągiem do następnej stacji - do Chebzia. Tam czekało się godzinami na pociąg,
który miał nas podwieźd przez Karb do Tarnowskich Gór. W Tarnowskich Górach znów czekało się
godzinami na połączenie.
Solger opisuje w 1858 roku Tarnowskie Góry w ten sposób: „Chod Tarnowskie Góry są lokacją
znacznie młodszą niż Bytom, to przecież swoją substancją mieszkalną, jakością i nowoczesnością
mocno odstają na swoją niekorzyśd od Bytomia. Poza samym rynkiem i dwiema głównymi ulicami
miasto to składa się głównie z plątaniny małych, w większości niewybrukowanych, uliczek,
otoczonych mnóstwem chałup, którym rzadko można nadad nazwę domów. Zamek hrabiego
Donnersmarcka natomiast przedstawia sobą w porównaniu z tym budzący szacunek widok. Ostatnimi
czasy jednak chęd budowania wzmogła się znacznie i w okolicy huty tarnogórskiej zaczęły się wznosid
jeden obok drugiego nowe, estetyczne, wysmakowane budynki. Godne wzmianki jest to, że miasto
posiada lokal resursy, w którym mieści się sala przystosowana w całej pełni do urządzania
przedstawieo teatralnych. Również to udogodnienie mieszkaocy miasta mają do zawdzięczenia
swojemu współobywatelowi, dyrektorowi Klausa. Dwa ogrody publiczne zezwalają latem na
wypoczynek na świeżym powietrzu. Poza tym o spacerach można równie mało powiedzied, jak w
przypadku Bytomia. Braki wody pitnej uzupełniono niedawno, budując dwie „karmione” przez
maszynę parową studnie, które jednak bardziej są kosztowne niż sensowne. O stronie estetycznej w
ogóle trudno mówid. Między tymi studniami stoi bardzo skromny pomnik margrabiego
brandenburskiego.
W mieście jest kilka ośrodków władzy: urząd górniczy, sąd okręgowy, oddział karny sądu okręgowego
w Bytomiu, prokuratura powiatowa, a także niższa izba podatkowa, zarządzająca w sposób pośredni.
Najbardziej pozytywną rolę spełnia w życiu miejscowości urząd górniczy, posiadający własny gmach.
Tworzy on punkt zborny dla bardziej wykształconych elementów spośród tutejszego mieszczaostwa i
poprzez ożywione stosunki z zajmującą się rzemiosłem ludnością wywiera w bardzo szerokim kręgu
dodatni wpływ, pozytywnie odbijający się na życiu społecznym miasta. Korzystne usytuowanie przy
linii Kolei Tarnowskie Góry - Opole w naszych już czasach ożywczo wpłynęło na koniunkturę
gospodarczą miasta. Tarnowskie Góry bardzo potrzebują rozwoju, by wyrwad się z prowincjonalnego
marazmu. Jeszcze ciągle bardziej światłe jednostki nie potrafią nadad lokalnej społeczności
właściwego tonu, a reprezentacja miasta w radzie, chod już od dawna nie tak pełna uprzedzeo i
zachowawcza jak w Bytomiu, z wielkim jednak trudem skłania się do podjęcia wyzwania, jakie rzuca
świat współczesny. Niestety organizacja i stosunki panujące w tutejszej policji również bardzo mało
wnoszą do uporządkowania współżycia w ramach organizmu miejskiego. A poza tym bardzo wiele z
tego, co mówiono o Bytomiu, odnosi się również do Tarnowskich Gór. Na koniec wreszcie, nie
chciałbym ukrywad, że Tarnowskie Góry, dzięki istniejącemu przy tutejszym gwarectwie zespołowi
oboistów utrzymywanemu przez przemysł i kasę pomocy inwestycyjnej dla górnictwa (ta ostatnia w
roku 1858 wpłaciła na ten cel 747 talarów, 12 srebrnych groszy) posiadają źródło nader pożytecznej
rozrywki, której miastu zazdroszczą sąsiednie miejscowości.”
Z Tarnowskich Gór dalszy ciąg podróży odbyliśmy Koleją Tarnogórsko-Opolską. Dojechaliśmy aż do
jakiejś małej stacyjki, już nie wiem, czy to były Kolnowskie, czy Małe Stanice. Mieliśmy zamiar
wynająd tu pojazd, którym moglibyśmy dostad się do Olesna, skąd z kolei wieczorem mieliśmy zostad
zabrani przez ekwipaż proboszcza. Ale na małej stacyjce, leżącej pośród lasu, nasze możliwości
dobiegły kresu. Przybyliśmy tam około godziny 19.00 i o wynajęciu jakiegokolwiek wozu nie było w
ogóle mowy. Do najbliższej wsi było co najmniej pół mili drogi. Wprawdzie przed stacją stał jakiś
wieśniak z furmanką, którą przywiózł pasażerów do pociągu, ale stwierdził, że nie ma mowy, żeby
jechał po nocy i że konie są już zmęczone. Obiecał jednak wcześnie rano pojawid się na stacji i zawieźd
nas do Olesna. Gdybyśmy nie zastali pojazdu naszego księdza, miał on przecież oczekiwad na nas już
dzisiejszego wieczoru, obiecał, że zawiezie nas aż na samo miejsce do W. koło Olesna.
W ten sposób nasza dalsza podróż, chod z przeszkodami, została jako tako zabezpieczona. Pozostał
jeszcze najtrudniejszy problem: gdzie mamy przenocowad? W najbliższej, oddalonej o pół mili wiosce,
nie było żadnej gospody. Na przystanku kolejowym znajdował się tylko budyneczek stacyjny, ze
skromnym mieszkaniem zawiadowcy stacji na piętrze. Obok stał domek nastawni, w którym gnieździł
się zwrotnicowy wraz z rodziną, bileter, portier stacyjny i tragarz w jednej osobie. Była tylko jedna,
jedyna możliwośd: pozostad w poczekalni. Nie mieściło się to jednak w przepisach, ba - było surowo
zakazane. Dopiero po serii długich rozmów, trudnego parlamentowania i wielokrotnie ponawianych
odwoływao do miłosierdzia zawiadowcy stacji, ten wreszcie z ciężkim sercem zadecydował, że
udostępni nam poczekalnię na nocną kwaterę. Musieliśmy jednak wyrazid zgodę na zamknięcie nas w
tejże poczekalni. Dobrze, że znajdowała się tam niewielka sofa, na której mogła się przespad moja
matka. Dla mnie zorganizowano biwak w postaci czterech zestawionych krzeseł i podłożonej pod
głową torby podróżnej. Na szczęście mieliśmy jeszcze trochę prowiantu, jako że na nędznej, małej
stacyjce trudno było wyobrazid sobie restaurację dworcową. Noc nie należała do przyjemnych, ale
minęła nadspodziewanie szybko, był to przecież czerwiec. Bardzo wcześnie, jak obiecał, pojawił się
też wieśniak ze swoją furką. Podziękowaliśmy zawiadowcy bardzo serdecznie za udzielony nocleg, po
czym przez niekooczące się lasy, piaszczystymi drogami, w strugach deszczu padającego niemal przez
cały czas, powoli, z trudem, tonąc głęboko w piachu, przebrnęliśmy trzy i pół mili do Olesna. Pejzaż
okolicy był doprawdy mało ciekawy. Ubogie zagajniki sosnowe wywierały melancholijne wrażenia.
Koła wozu powoli mieliły głęboki piasek. Od czasu do czasu wymienialiśmy z wieśniakiem kilka słów
po polsku. Dla mnie droga ta nie była tak do kooca nieinteresująca. W pewnej chwili po naszej prawej
stronie pojawił się jakiś ptak, który wydał mi się wprost bajecznie piękny; miał rdzawo-czerwony
tułów i niebieskie skrzydła. Była to kraska. Po południu dotarliśmy do Olesna. Tu posililiśmy się nieco.
Wóz, jak się dowiedzieliśmy, rzeczywiście czekał na nas poprzedniego wieczora i tego dnia znowu pod
wieczór miał się zjawid, by sprawdzid, czy już przybyliśmy. Nasz wieśniak otrzymał więc umówioną
zapłatę, a my zaczekaliśmy na ekwipaż proboszcza. Późnym wieczorem, po dwudniowej podróży
dotarliśmy wreszcie do W. koło Olesna. Na przebycie dystansu od Szopienic do Olesna,
potrzebowaliśmy więcej niż półtora dnia. Kilka lat później jechało się tam pociągiem już dwie godziny.
Pozostaliśmy u naszego krewnego około czternastu dni. Urzędował on na pięknym probostwie, w
parafii dośd zamożnej. By nie narażad nas na powtórne kłopoty z nocowaniem, podróż powrotną z
Olesna odbyliśmy przez Dobrodzieo i Małą Panew. Stamtąd już spokojnie dotarliśmy do Tarnowskich
Gór.
Kraina leżąca na prawym brzegu Odry od Byczyny do Tarnowskich Gór była wówczas, by tak rzec,
ziemią dziewiczą, mało zbadaną. Leżały tu otoczone przez potężne lasy, należące w przeważającej
mierze do korony królewskiej, całkowicie odizolowane od świata miasteczka, zamieszkane przez
mieszczan trudniących się rolnictwem.
Mój ojciec opowiedział mi o następującym, kuriozalnym fakcie związanym z jedną z tych małych
miejscowości, której nazwy już dziś nie pamiętam. Chłopo-mieszczanie uważali za swoje naturalne
prawo zbieranie w królewskich lasach drewna na opał, chrustu i podściółki dla bydła. Rzecz jasna,
było to zabronione i leśnicy toczyli ze złodziejami drewna nieustającą walkę, przy czym często
dochodziło do prawdziwie krwawych rozpraw, a nawet zabójstw. W rezultacie w miejscowości owej
nie było ani jednego obywatela, który chod raz nie byłby ukarany za jakieś leśne przestępstwo. I
zdarzyło się, że umarł tamtejszy burmistrz i należało wybrad nowego ojca miasta. Powinien to byd,
rzecz jasna, tubylec, człowiek urodzony na miejscu, który zgodziłby się piastowad to stanowisko
czysto honorowo, miasteczko bowiem było za biedne, by utrzymad płatnego burmistrza. I tu nagle
zaczęła się bieda: miasto wybierało jednego burmistrza za drugim, rząd zaś odmawiał zatwierdzenia
kandydata, gdyż każdy kolejny delikwent był wcześniej karany za kradzież drewna albo podobne
leśne przestępstwo. Wtedy jednemu z poczciwych obywateli wpadło do głowy, że przecież bardzo
dawno temu, jedno z dzieci mieszkających w mieście we wczesnych latach swego dzieciostwa, z
jakichś powodów musiało się przeprowadzid do Monachium. Z czasem osoba ta została znakomicie
urządzonym, dostatnio żyjącym pomocnikiem w browarze. Ponieważ browarnik ów w swoim
rodzinnym mieście z całą pewnością nie miał okazji kraśd drewna, był osobnikiem nieposzlakowanym,
a więc zbawcą w potrzebie! Napisano doo, pomocnik browarny pozwolił się wybrad na burmistrza i
jako człek dotąd nie karany, został przez zwierzchnośd zatwierdzony. Z tego widad: uczciwośd nawet
w tamtych odległych czasach była pożyteczna i od czasu do czasu tu i ówdzie do czegoś się
przydawała.
Pojechaliśmy więc do Małejpanwi, a stamtąd do Tarnowskich Gór. Tam przenocowaliśmy i
następnego dnia kontynuowaliśmy długą i nudną podróż powrotną, z trwającym wiele godzin
czekaniem na połączenie kolejowe w Karbiu do Chebzia, a z Chebzia do Katowic. Stamtąd już wozem
konnym do domu.
Tego samego proboszcza odwiedziłem jeszcze raz w roku 1869. Prawobrzeżna Kolej Odrzaoska była
już wtedy oddana do eksploatacji aż do Tarnowskich Gór i podróż odbyłem tym razem znacznie
wygodniej. Znów obrałem trasę: Katowice, Chebzie, Tarnowskie Góry. Stamtąd bez przeszkód szybko
aż do Sausenbergu. Tu przesiadłem się na dyliżans, który przybył do Olesna około godziny 22.00. Stąd
księżowskim wozem zajechałem już szybkim kłusem aż na probostwo w W. (W rozdziale
Bezpieczeostwo publiczne wrócę jeszcze do owego pobytu w W.). Podczas drogi powrotnej musiałem
jednak spędzid noc w Bytomiu, a z Karbia do Bytomia trzeba było wynająd wóz. Pociągi miały rozkład
jazdy tak niekorzystny, że nie udało mi się tej całej trasy pokonad jednym ciągiem.
W roku 1867, tuż po wojnie, odbyłem wraz z matką również podróż do Wiednia, gdzie zostaliśmy
zaproszeni przez partnerów handlowych mojego ojca. Wiedeo był pierwszą metropolią obejrzaną
przeze mnie na własne oczy. Pomimo wszystkich poniesionych klęsk, mimo skutków fatalnej wojny
cesarskie miasto sprawiało wrażenie pogodnego i uśmiechniętego i wywarło na mnie potężne
wrażenie. W owym czasie Wiedeo pod każdym względem tak przerastał Berlin, że nie znalazłby się
nikt, kto ośmielił by się wymienid oba miasta na jednym oddechu. Górnoślązak, jeśli tylko mógł sobie
na to pozwolid, jechał z ogromną ochotą do Wiednia, było to przecież największe miasto, jakie można
było osiągnąd po niespełna jednodniowej podróży koleją żelazną.
Ludnośd Górnego Śląska skłaniała się chętniej w stronę Wiednia, nie z powodu przywiązania, z racji
dawnej przynależności do austriackiej korony, lecz z powodu wygodnego połączenia kolejowego.
Nikomu nie przychodziło do głowy jechad do Berlina, nie było tam czego szukad. Bardzo chętnie
natomiast jeżdżono do Wrocławia, jako że i Górnoślązakowi, jeśli wolno użyd tego nieco odważnego
porównania, stolica prowincji wrosła w serce. Sporym zainteresowaniem Górnoślązaków cieszyła się
także wystawa światowa z roku 1873 we Wiedniu. O ile wiem, do Berlina zaczęli Górnoślązacy
częściej wybierad się dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy miasto to stało się rzeczywiście
centralnym punktem cesarstwa. Dwadzieścia lat rozwoju wystarczyło więc Berlinowi, by wybił się nad
Wiedeo, który dziś nie bardzo może się równad ze stolicą Rzeszy.
Przedsiębiorczy ludzie interesu już wówczas, w miesiącach letnich, zamawiali specjalne pociągi
wycieczkowe do Krakowa. Zwykle odchodziły one z Gliwic. Przewozy te organizowali przedsiębiorcy z
Gliwic lub z Wrocławia.
W roku 1865 odbyłem ze swoją matką również pielgrzymkę do Częstochowy. Pielgrzymkę w zasadzie
powinno się odbyd pieszo. Ale ponieważ do Częstochowy, leżącej po tamtej stronie rosyjskiej granicy,
odległośd w linii powietrznej wynosiła co najmniej osiem mil niemieckich i na piechotę byłaby to
nazbyt długa droga, musieliśmy posłużyd się koleją żelazną. Pojechaliśmy z Katowic do Sosnowca, a
stamtąd, by wyprawa nie stała się jazdą dla przyjemności, na specjalne życzenie mojej matki, podróż
odbyliśmy czwartą klasą. To rzeczywiście nie była żadna przyjemnośd. Wagony czwartej klasy były
wówczas w Rosji od góry otwarte, pozbawione dachu, podobne do tych, w jakich transportowano
węgiel. Pod każdą z czterech ścian wagonu przymocowano ławki, na których można było siedzied.
Iskry z lokomotywy i nieustający deszcz pyłu węglowego, sadzy i dymu miało się w takim wagonie
gratis. (W takich otwartych wagonach odbywały się w Niemczech pierwsze jazdy koleją żelazną w
latach trzydziestych). Przybyliśmy do Częstochowy chyba w czwartek. Z powodu dopiero co
zdławionej polskiej insurekcji kontrola paszportowa była niesłychanie surowa. Paszporty
zrewidowane na granicy, w Częstochowie sprawdzano jeszcze raz niezwykle skrupulatnie.
Poinformowano nas, że nie otrzymamy nigdzie w mieście noclegu bez okazania paszportu, że osoba,
która nas zakwateruje, musi przynieśd paszport na policję i tam go zdeponowad aż do momentu
odjazdu.
Kwaterę znaleźliśmy na samym wzgórzu klasztornym w obrębie murów obronnych otaczających
kościół ze słynącą cudami Madonną. Ta kwatera prywatna była przyzwoita, czysta i niezbyt droga.
Poza uczestnictwem w przepisanych nabożeostwach odprawianych w kościele zwiedziliśmy klasztor,
w którym mnisi za drobny napiwek chętnie spełniali rolę przewodników. Obejrzeliśmy skarbiec
mieszczący wręcz niezmierzone bogactwo złota, srebra, pereł i klejnotów. Pokazano nam całe setki
drogocennych ornatów mających czasem po kilkaset lat, trzymających się już tylko na pojedynczych
nitkach, na nich zaszyte były na palec grube ozdoby z prawdziwych pereł, kamieni szlachetnych i
złotych płytek. Nie tylko w klasztorze, ale w całym mieście panowało przygnębienie; podniósł się
lament, gdyż Rosjanie po raz pierwszy posłali swoich urzędników z zadaniem sporządzenia
inwentarza tego skarbu kościelnego. Madonna i Dzieciątko Jezus na obrazie posiadają z tuzin koron z
najczystszego złota, z wprawionymi klejnotami i perłami. Korony te zakłada się na stosowne wycięcia
na obrazie opierające się na specjalnych wspornikach. Jeden z owych paskudnych rosyjskich
urzędników włożył sobie podobno samowolnie którąś z koron na głowę i następnego dnia za karę
oślepł.
Madonna Częstochowska zwie się Czarną Madonną. Obraz jest mocno pociemniały i brunatny. W
poprzek malowidła ciągnie się rysa po uderzeniu szablą, jakie mu zadał jakiś Tatar. Tatarzy, a raczej
ukraioscy kozacy, którzy często dokonywali napadów na Polskę, po raz któryś z kolei zapewne napadli
na Częstochowę i ograbili klasztor. Na wozie powlekli ze sobą również obraz. Podług legendy obraz w
czasie jazdy zaczął płakad. Jeden z Tatarów rozwścieczony tym widokiem zadał obrazowi cios szablą.
Zaraz po tym jednak Tatarów dogonili ścigający ich Polacy i zabili, a obraz w tryumfie powieziono z
powrotem do Częstochowy.
Gdy przed kilku tygodniami na łamach całej prasy ukazała się informacja o przerażających kradzieżach
dokonanych w skarbcu klasztoru przez dwu jasnogórskich mnichów, przypomniałem sobie znów
wizytę w Częstochowie. Myśl o przywłaszczeniu sobie owych spoczywających bezużytecznie,
martwych skarbów może zrodzid się tak łatwo, że z cudem graniczy to, iż już wcześniej innym ludziom
nie przyszło do głowy połakomid się chodby na częśd owych bogactw.
Niedziela, którą również spędziliśmy w Częstochowie, była dniem wielkiego odpustu. Już w sobotę
tłok wokół klasztoru stał się tak ogromny, że niemal zagrażający życiu. Tysiące, ba nawet nie
zawaham się stwierdzid, wiele dziesiątków tysięcy ludzi przybyło w procesjach, z muzyką i
sztandarami z całej rosyjskiej części Polski, ale także spoza pruskiej granicy na ów dzieo odpustu w
Częstochowie. Z samej Warszawy przybyła pieszo licząca co najmniej kilka tysięcy osób procesja.
Zobaczyłem wykwintnie ubrane w jedwabie i atlasy Polki obwieszone drogocennymi klejnotami,
biegnące do kościoła i rzucające się tam na posadzkę, leżące godzinami na kamiennych płytach, z
rękami rozrzuconymi na boki w kształcie krzyża, modlące się wśród łez. Niezliczona była liczba
żebraków, którzy pojawili się tam owego dnia i stworzyli w podwójnym szeregu niemal kilometrowy
szpaler, prowadzący od stóp wzgórza klasztornego do samej bramy kościoła pielgrzymkowego.
Siedzieli mamrocząc i wyciągając przed siebie swoje drewniane miseczki, do których wrzucano im
miedziaki. Wystawiali przy tym na widok publiczny najstraszliwsze wrzody i inne dowody kalectwa i
choroby.
W poniedziałek odjechaliśmy stamtąd, po przejściu nadzwyczaj przykrej i uciążliwej kontroli i po
przedstawieniu zaświadczenia o dobrym prowadzeniu się podczas pobytu tam. Po raz pierwszy w
życiu przeżyłem wtedy owe nieopisane uczucie rozkoszy na widok pruskiego słupa granicznego, które
dziś jeszcze ogarnia każdego, kto wraca z Rosji i głęboko z ulgą wciąga powietrze, gdy pociąg wjeżdża
na terytorium, gdzie obowiązuje jakieś prawo i porządek, a życie i zdrowie człowieka nie zależą od
kaprysu, dobrego humoru albo podatności na korupcję dowolnego urzędnika...
Wycieczki niedzielne podejmowano w owym czasie np. pociągiem do Oświęcimia, by tam napid się
austriackiego wina, albo do Jaworzna, gdzie oferowano wyśmienite piwo karwioskie, a w nowo
powstałych tam kopalniach pracowało bardzo wielu pruskich urzędników dozoru. W odwiedziny
wyjeżdżało się do krewnych do Mikołowa, do Ligoty, do Huty Idy, i na Przełajkę. A gdy książę
pszczyoski zbudował w Tychach swój wzorcowy browar i ozdobił pięknym parkiem, w każdą niedzielę
organizowały się całe partie towarzyskie, które wozami jechały do Tych na piwo.
W niedziele urządzano też wycieczki do Wesołej, do tamtejszej huty szkła, by w pobliskim lesie odbyd
piknik. Wesoła miała na Górnym Śląsku opinię miejscowości o znaczeniu historycznym. To przecież w
tamtejszej hucie szkła hutmistrz z Królewskiej Huty, Ruhberg, dokonał uwieoczonych sukcesem
pierwszych eksperymentów z wytopieniem cynku z rudy galmanowej. W roku 1799 Ruhberg
zbudował pierwsze piece muflowe w Wesołej i stał się tym samym twórcą współczesnego potężnego
górnośląskiego przemysłu cynkowego. Przyjrzyjmy się więc nieco bliżej ówczesnemu przemysłowi na
Górnym Śląsku.
W kopalniach i w hutach
Rzecz jasna, jak najdalszy jestem od napisania historii górnośląskiego przemysłu w najgrubszym
chodby zarysie. Z drugiej wszakże strony wzgląd na kompletnośd obrazu tych moich wspomnieo
skłania mnie, by opowiedzied chodby w kilku słowach o stosunkach panujących w kopalniach i w
hutach.
Jako punkt oparcia posłużyło mi i tu znakomite dzieło Solgera, zwłaszcza zamieszczone w nim tabele
statystyczne. Jego dane są zupełnie wystarczające, jako że dawny powiat bytomski składający się
wówczas z dzisiejszych powiatów: Katowice, Bytom, Tarnowskie Góry i Zabrze, obejmuje sobą
przeważającą częśd górnośląskiego okręgu przemysłowego.
Najpierw obródmy się w stronę kopalo. Pod koniec lat pięddziesiątych czynne były 94 kopalnie węgla,
27 kopalo galmanu i 2 kopalnie rudy ołowiowej *tu przypis autora: W roku 1910 czynnych było 585
kopalo węgla kamiennego, 13 rudy żelaza, 22 rudy cynku i ołowiu. Dzisiejsze kopalnie zorganizowane
są pod katem wielkiej produkcji, tamte sprzed sześddziesięciu lat nastawione były na małą produkcję i
każdy szyb z osobna traktowano jako „kopalnię”+. Istniało tu wtedy wprawdzie 417 kopalo węgla
kamiennego, 3 kopalnie węgla brunatnego, 103 kopalnie galmanu i 8 kopalo rud ołowiu, ale
większośd z nich stała. Koniunktura była dla przemysłu nad wyraz niesprzyjająca. Rozbudowa kolei
górnośląskich nie przynosiła bowiem wcale pozytywów, jakich się na Górnym Śląsku spodziewano
dzięki sprawniejszemu transportowi produktów wydobycia. Taryfy były nieproporcjonalnie wysokie, a
już jeśli chodzi o przemysł, zgoła bezwzględne. Tak więc węgiel górnośląski bez trudu mógłby
konkurowad z węglem angielskim w Berlinie, gdyby koszta przewozowe nie były tak horrendalnie
wysokie. Fracht z Mysłowic do Berlina wynosił za cetnar i 1 milę 1 markę, 18 fenigów, do Wrocławia -
70 fenigów (mowa o ówczesnym fenigu, z których 360 przypadało na talara, a więc 120 na dzisiejszą
markę).
Koszt przewozu tony węgla do Berlina wynosił 25 sr. gr, do Wrocławia - 14 sr. gr. Jeśli policzyd,
pamiętając że transportowano tylko węgiel kamienny i wziąd pod uwagę ówczesną cenę hurtową
tony węgla - 10 sr. gr (marka), fracht do Berlina wynosił dwa i pół raza więcej niż cena sprzedażna, do
Wrocławia zaś prawie półtora raza więcej! Tona kosztowała więc na dworcu w Berlinie 1 talara 5 sr.
gr, a według rocznego sprawozdania Wrocławskiej Komory Handlowej z 1858 roku wóz z węglem w
bryłach, ważący 32 tony, w Berlinie kosztował około dwa i pół talara więcej niż węgiel angielski,
pomimo iż tamten przeładowywano ze dwa razy, transportowano wodą i lądem i mimo, iż przebył on
bardzo długą drogę z Londynu do Berlina!
Inny przykład ogromnej bezwzględności opłat frachtowych na kolejach żelaznych, dyskryminujących
węgiel górnośląski przytacza Solger: „Jeśli chodzi o transport węgla kamiennego z okręgu
bytomskiego do Wiednia, to mógł się on odbywad dwiema trasami, których punktem wyjściowym
były Katowice, a ogniskową Oderberg. Jedna droga prowadziła liniami Górnośląskiej Kolei
Wilhelmioskiej przez Koźle, druga to zbudowane przez Towarzystwo Kolei Wilhelmioskiej
odgałęzienie przez Mikołów. Ta ostania trasa jest o 1,65 mili krótsza od pierwszej. Na tej trasie fracht
za pełny ładunek w wagonie wynosi za 30 ton z Mysłowic do Odenbergu 12 talarów 11 sr. gr 1 fg, z
Katowic do Odenbergu - 12 talarów 3 fg, na trasie z Katowic przez Mikołów tylko 11 talarów, a więc 1
talar 3 fg mniej. Te kopalnie węgla, które nie mogły załadowywad bezpośrednio w Katowicach i
musiały korzystad z krótkiego odcinka na Kolei Górnośląskiej między Mysłowicami a dworcem w
Katowicach musiały za to płacid nie mniej niż 2 talary 7 sr. gr 3 fg drożej niż gdyby posłużono się
okrężną trasą przez Koźle! W ten sposób wręcz uniemożliwiało się korzystanie z krótszej i taoszej
drogi przez Mikołów”.
Trudności eksploatacyjne, które najbardziej dawały się we znaki to przede wszystkim wody
podziemne. Że były one faktycznie niemożliwe do opanowania, to dziś widad wyraźniej niż
kiedykolwiek, jeśli uświadomimy sobie, że ogólna suma koni mechanicznych wszystkich pracujących
na Górnym Śląsku maszyn parowych wynosiła nie więcej niż 7945, z czego w kopalniach - 2663.
Zupełnie niezwykły był skład ówczesnego korpusu urzędniczego dozoru, zwłaszcza w kopalniach. Na
czele wielkich zjednoczeo i zakładów stali pełnomocnicy generalni, dyrektorzy, komisarze kopalniani,
radcy i inspektorzy górniczy. Wszyscy bez wyjątku byli ludźmi po wyższych studiach specjalistycznych
i o najwyższych kwalifikacjach. Spośród nadsztygarów i zarządzających zakładem natomiast w owych
czasach tylko nieliczni byli absolwentami szkoły górniczej w Tarnowskich Górach. Praktykę stawiano
bowiem nad teorię, ceniono doświadczenie, życiową rozwagę i znajomośd rzeczy wyżej, niż wyuczoną
wiedzę. Od średniego dozoru urzędników żądano by mieli dobre wykształcenie podstawowe, po czym
pozwalano młodemu człowiekowi zaczynad na dole od zera: był najpierw ciskaczem, pomocnikiem
rębacza, potem rębaczem starszym rębaczem i wtedy już przy najbliższym ruchu kadrowym mógł
zostad sztygarem. Po latach mógł zostad nadsztygarem i kierownikiem zakładu. Zaprzysiężeni
*specjaliści+ egzaminowali i wystawiali cenzusy na sztygara i nadsztygara, przy czym egzamin
ograniczał się rzecz jasna wyłącznie do zagadnieo praktycznej wiedzy fachowej. Podobnie wyglądała
kariera szychmistrzów i kierowników rachuby. Młodzieniec, który po szkole powszechnej pojawił się
w kancelarii, zaczynał od pisarczyka i tylko od jego inteligencji i pilności zależało stopniowe wspięcie
się na szczebel asystenta mistrza zmianowego. Kopalnie były stosunkowo nieduże i urzędnicy
kopalniani wykonywali również te prace, które później należały do urzędujących na innych, nowo
stworzonych stanowiskach. W taki sposób dopiero pod koniec lat sześddziesiątych pojawił się fach
magazyniera i kierownika magazynu, a także sztygara maszynowego.
Jak już wspomniałem, fabryka Hoppego z Berlina dostarczała przemysłowi górnośląskiemu prawie
wszystkie maszyny i często przybyli tu monterzy od Hoppego, po ustawieniu i uruchomieniu maszyn,
pozostawali na miejscu już jako urzędnicy, fachowcy dozoru. Stary Hoppe obok swej berlioskiej
fabryki wzniósł na własny koszt szkołę monterów, wypuszczającą ze swych murów zupełnie niezłych
fachowców -praktyków. Jeszcze w wiele lat później Hoppe junior, z którym poznałem się w Berlinie,
skarżył mi się, że jego najlepsi ludzie, nawet wysłani do Ameryki Południowej, są dlao straceni, gdyż
zatrzymuje się ich na miejscu z powodu ich dobrej renomy. Pamiętał doskonale, jak wielu takich
monterów już w czasach jego ojca pozostało na Górnym Śląsku. Z tego powodu duża grupa mistrzów
maszynowych pochodziła z Berlina.
Urzędnicy dozoru na kopalniach byli w przeważającej mierze Górnoślązakami, ale można wśród nich
było spotkad również Dolnoślązaków i Saksooczyków. Robotnicy rekrutowali się z Górnego Śląska, ale
bardzo wielu przybyło zza granicy rosyjskiej i austriackiej. *Poniżej przytoczona skarga Solgera na
fluktuację robotników, chod byd może bardziej pasowałaby do rozdziału Bezpieczeostwo publiczne,
wyraźnie mówi o tym, że z powodu braku siły roboczej na kopalniach nie zawsze respektowano
pisany prawem obowiązek kontroli nad robotnikami+, Solger pisze: „ Rząd w Opolu ogłosił w piśmie
urzędowym rejencji pod datą 3 stycznia 1856 roku zarządzenie, które zobowiązywało każdego
pracodawcę do nanoszenia nazwisk absolutnie wszystkich zatrudnionych przezeo robotników, po
uprzednim sprawdzeniu dokumentów personalnych i przekazaniu ich miejscowej władzy policyjnej,
na listy, które powinny się były w najmniejszych szczegółach zgadzad z liczbą aktualnie zatrudnionych.
To w jaki sposób pracodawcy owo konieczne i rozsądne rozporządzenie przestrzegali i rozumieli,
najlepiej unaocznia, jak bardzo potrzeba zapewnienia sobie (za wszelką cenę) siły roboczej stoi z nim
w sprzeczności. Zdarza się wprawdzie często, że rewidujący zakład policjanci i żandarmi znajdują
wszystkich robotników, których nazwiska stoją na liście na swoich miejscach pracy, ale bardzo rzadko
zdarza się, żeby wszyscy zatrudnieni na miejscach pracy znajdowali się też na listach. Jako że w
praktyce jest zupełną niemożliwością zjechanie w mundurze, hełmie i z szablą u boku pod ziemię, by
tam odnaleźd każdego z robotników, a bardzo trudne, bez poważnych zakłóceo w produkcji, zwołanie
na jedno miejsce wszystkich pracujących na powierzchni ludzi. Nie miałoby to też większego sensu,
gdyż wielu nadzorców i urzędników w zakładzie świadomie ukrywa tych, którzy mogliby mied powód
do unikania bliższego kontaktu z władzami porządkowymi, mniej z obawy przed karą pieniężną, która
i tak faktycznie obciążyłaby tylko kasę przedsiębiorstwa, lecz z lęku przed utratą niezbędnych w
danym momencie rąk do pracy. Abstrahując od tych, których przyjmuje się bez pytania o jakiekolwiek
papiery czy uprawnienia, bardzo wielu w niezwykle prosty sposób zaopatruje się w fałszywe atesty.
Jest czymś całkiem normalnym handel świadectwami między sezonowymi, przygodnymi robotnikami.
Zwraca na przykład uwagę, jak wielu spośród robotników, podlegających w razie choroby publicznej
opiece społecznej, ma przy sobie cudze atesty, których nieważnośd można odkryd dopiero po serii
wielokrotnej korespondencji z policją z innych regionów, gdy już chory dawno wyzdrowiał, został
wypuszczony ze szpitala i przebywa Bóg jeden wie gdzie albo i zmarł. Prawdziwy właściciel atestu,
rzecz jasna, za każdym razem twierdzi, że go zgubił i bez trudu otrzymuje od zwierzchności w owej
rodzinnej miejscowości nowy. Gorsze jest to, że poniektórzy sołtysi górnośląscy pozwalają sobie
wystawiad atesty osobom, których w ogóle nie znają, co jest o tyle łatwe, że w okręgu bytomskim jest
rzeczą niemożliwą, by jakikolwiek sołtys znał wszystkie zamieszkałe w jego miejscowości osoby.
Dzięki temu zdarza się, że jeśli gdzieś na Górnym Śląsku jakiś robotnik zostawi swoją rodzinę bez
opieki i porzuci na łaskę losu albo popełni jakieś przestępstwo, ślad po nim z reguły urywa się, gdy
dotrze do powiatu bytomskiego. Każdy numer ukazującego się raz w tygodniu pisma urzędowego
powiatu zawiera mnóstwo anonsów o poszukiwaniu, śledzeniu czy aresztowaniu osób, których
miejsce pobytu jest nieznane. Związane z tym notatki wypełniają po brzegi portfele żandarmów i to w
takiej mierze, że nawet mózg Reventlowa *tu przypis: nazwisko znanego artysty mnemotechnika+ nie
wystarczyłby, żeby zapamiętad nazwiska osób poszukiwanych. Cała ta ludzka masa przypomina
ogromne morze, w którym każda wpadająca weo kropla roztapia się natychmiast i ginie *z oczu+”.
Górnik był wówczas jeszcze bardzo pobożny. W wielkiej hali każdej cechowni znajdowała się zwykle
zamykana szafa, w której po otwarciu drzwiczek ukazywał się wizerunek św. Barbary albo
najświętszej Marii Panny. Czasami obraz ten był otwierany. Gdy się go rozkładało, powstawał tryptyk.
Pod ręką leżały polskie śpiewniki religijne. Stary, niezdolny do pracy robotnik, za drobną opłatą
spełniał rolę prowadzącego modły. Wcześnie rano przez rozpoczęciem pracy i wieczorem po szychcie
górnicy modlili się i śpiewali wspólnie przed świętym obrazem. Dopiero potem odbywało się
zapisywanie dniówki. Górnicy bardzo też dbali o porządek i właściwe zachowanie. Starannie
przestrzegano dobrych obyczajów na dole w kopalni. Pod ziemią nie wolno było przeklinad ani
wyzywad. Rękoczyny wobec towarzyszy pracy karano bezwzględnie i sami ludzie oceniali je bardzo
surowo.
Na początku lat siedemdziesiątych zatrudniano na dole również kobiety. Po bardzo gwałtownych
akcjach protestacyjnych górnośląskich mężatek i matek rychło z tym skooczono. I tak już
wystarczająco wiele złego działo się między „kopalnioczkami”, kobietami zatrudnionymi na
powierzchni, które popychały ciskaczki (wózki kopalniane). Istniał też przepis prawny wyraźnie
regulujący zatrudnianie młodocianych, ale w tamtych odległych czasach, podług rosyjskiego
przykładu, niebo było wysoko a car daleko. W praktyce nie trzymano się tedy zbyt ściśle tych
przepisów i na powierzchni np. zatrudniano już nawet dwunastoletnich chłopców. Młodociani
zbieracze (klinzole), którzy na hałdach galmanowych mieli za zadanie wyszukiwad nadające się jeszcze
do spożytkowania kawały galmanu spomiędzy odpadów, nie miewali więcej niż dwanaście lat.
Zarobki mierzone dzisiejszą miarą były nieprawdopodobnie *niskie+. Robotnicy pracowali na ogół na
akord. Solger przeliczył jednak dla swoich celów zarobki na dniówki i podaje dla roku 1858: dniówka
rębacza wynosiła 16 sr. gr, ładowacza - 10 sr. gr 10 fg, ciskacza - 9 sr. gr 5 fg, maszynisty i palacza - 16
sr. gr 1 fg, wartownika, strażnika - 10 sr. gr 6 fg. Jeszcze gorsze były zarobki na kopalniach galmanu.
Tu rębacz dostawał 13 sr. gr 10 fg, ładowacz - 9 sr. gr 10 fg na szychtę. Młodociani zbieracze galmanu
- 5 sr. gr za dniówkę. Jeszcze niższe były zarobki w kopalniach rudy żelaznej. Rębacz (kopacz)
otrzymywał tylko 10 sr. gr 11 fg, ładowacz - 8 sr. gr 10 fg. Dla uzmysłowienia warunków życiowych
robotniczych warstw ówczesnej ludności Solger przytoczył interesującą statystykę miesięcznych
potrzeb rodziny robotniczej liczącej od 3 do 4 osób. Ciekawe są tu przede wszystkim dane dotyczące
spożycia mięsa, słoniny i smalcu. Wylicza on że w okręgu przemysłowym miesięcznie przypadało na
rodzinę górniczą 15 funtów mięsa, 4 funty świoskiego tłuszczu, w rewirze hutniczym - 1 1/4 funta
mięsa i 4 funty świoskiego smalcu, w rewirze rolniczym - 4 funty mięsa i 1/4 tłuszczu, w rewirze
leśnym miesięcznie na rodzinę 4 osobową 2 funty mięsa i 1 1/2 funta smalcu. Przy czym czynsz za
mieszkanie wynosił 1 talar 10 sr. gr. Była to cena płacona przez robotników w domach familijnych
przyzakładowych za izbę i komorę. W komorze mieszkali zwykle liczni podnajemcy (kwaternicy). Nie
było prawie rodziny bez takich podnajemców. W dużej izbie znajdował się również piec do
gotowania.
Jak wyglądała taka izba górnicza? Nawet rębacz, który nie przepijał pieniędzy, jakie otrzymywał na
rękę, posiadał zwykle tylko jedno wymoszczone sianem łóżko, w którym pospołu spali rodzice i dzieci.
W izbie stały też jedna skrzynia w kolorze jasnoniebieskim z żółtymi i czerwonymi kwiatami,
wymalowanymi możliwie jaskrawo, drewniana ława i może kilka trójnogich zydli. Mała kropielnica
koło drzwi, święty obrazek albo krucyfiks na ścianie tworzyły całe umeblowanie i wyposażenie
pomieszczenia mieszkalnego.
Wydatki tych ludzi były równie chaotyczne. Przy 300 dniach roboczych rębacz zarabiał przeciętnie 13
talarów 10 sr. gr. Z tego odciągano mu za 1) chleb, dostarczany przez kopalnię. Jeśli rębacz nie miał
grosza na wódkę, kazał sobie dad dwa, trzy chleby, sprzedawał je kupcowi za 1/3 wartości i miał
pieniądze do przepicia. Szara rzeczywistośd ukazywała swoje smętne oblicze w dniu wypłaty, gdy
ściągano mu z wypłaty należnośd za taki chleb. Kolejne potrącenia to 2) na Spółkę Bracką, półtora
marki składkowego, z czego jednak wynikały znaczne plusy i przywileje. Prócz tego ściągano mu
opłaty za 3) olej, 4) naftę, 5) proch, 6) mundur, 7) czynsz za mieszkanie, 8) ziemniaki, które jesienią
dyrekcja kopalni dostarczała jako zapas na zimę, 9) czynsz za kawałek pola, 10) opłaty na konto
długów. Trudno się więc dziwid, że za cztery tygodnie pracy taki rębacz otrzymywał w rezultacie
często nie więcej niż 5 talarów na rękę.
„Geltag”, czyli wypłata był tylko raz w miesiącu. Po południu, tuż po pierwszej, zaczynały dzwonid
dzwony kopalniane, zwołując wszystkich do kasy. Wypłata odbywała się w cechowni i mistrz
zmianowy rozdzielał pieniądze osiedlami. Na każdej liście umieszczonych było 12, 15 lub 20
robotników. Zwykle otrzymywali oni wypłatę w banknotach papierowych. By podzielid między siebie
otrzymane pieniądze, musieli pójśd do najbliższej knajpy i tam rozmienid je na drobne. Już podczas
tego dzielenia dochodziło czasami do kłótni, a nawet krwawych rozpraw.
Chciałbym tu od razu zauważyd, że o ile dobrze pamiętam, miały wtedy miejsce ze dwa wypadki
gwałtownych rozpraw i publicznych zamieszek i to z powodu otrzymania określonych walorów
pieniężnych. Pierwsze takie wzburzenie miało miejsce około 1873 albo 1874 roku, gdy pojawiły się
pierwsze wielkie monety nowej, wspólnej waluty i dokonano nimi wypłaty. Ludzie wzbraniali się
przyjąd „błyszczące trojoki”, jak nazwali te złote monety. Grozili urzędnikowi prowadzącemu wypłatę,
a na jednej z kopalo w rewirze roździeoskim było już tak źle, że mistrz zmianowy musiał się wraz z
kasą i asystentem salwowad ucieczką do szybu i zjechad na dół, by nie zostad zabitym przez
robotników. W kilka lat później te same kłopoty pojawiły się z powodu austriackiego srebrnego
guldena. Jeden taki gulden miał mied wartośd dwu marek i wiedeoscy handlarze węglem wysyłali na
Górny Śląsk całe wagony tych srebrnych guldenów zapakowanych w beczkach. Pewnego dnia jednak
na giełdzie w Berlinie, a potem również na giełdzie wrocławskiej odkryto, że ów austriacki srebrny
gulden nie zawiera tej samej próby srebra co niemieckie monety dwumarkowe. Srebrny gulden
szybko stracił na wartości, jego kurs obniżył się na 19, potem nawet na 18 1/2 gr. Gdy robotnicy,
którzy zapisani na liście wypłat próbowali u kupców rozmienid je na drobne dowiedzieli się, że muszą
stracid na każdej monecie guldenowej 15 fg. Odmówili więc przyjęcia wypłaty, wrócili do kopalni i tu
zażądali uczciwej wymiany na drobne. Gdy im nie chciano dokonad takiej zamiany, również doszło do
gwałtownych zamieszek. Zdemolowano cechownię i pamiętam, że pewnej soboty z powodu tych
austriackich srebrnych guldenów pojawiło się w okolicach Roździenia kilka oddziałów brunatnych
huzarów, by utrzymad jaki taki spokój.
W późniejszym czasie usprawniono system wypłat i również na „koocówce” zaczęto ludziom
wypłacad zaliczki na konto ich przyszłych pensji. Wdrożono odtąd dwutygodniowy cykl wypłat.
Właściwie trudno się dziwid z psychologicznego punktu widzenia, że we wcześniejszym systemie, gdy
ludzie tylko raz na cztery tygodnie oglądali żywą gotówkę, w dni wypłat dochodziło do różnych
ekscesów. Ludzie upijali się, kupowali prowiant bez umiaru i planu i jakże częsty był widok pijanego
robotnika, leżącego w rowie obok szosy, śpiącego z trzymaną w jednej ręce długą kiełbasą, którą był
wcześniej zakupił. Obok niego siedziały dwa, trzy psy, które tylko czyhały na moment właściwy, by
dobrad się do smakowitego kęsa.
Ten zwariowany wir wokół wypłaty toczył się zwykle od soboty do poniedziałkowego południa. Całą
noc z soboty na niedzielę rozlegały się wokół wrzaski i ryki pijanych mężczyzn i jeszcze donośniejszy
jazgot upojonych alkoholem kobiet. Bijatyki z krwawym epilogiem należały do najpopularniejszych
atrakcji dnia wypłaty. W familokach wybuchało piekło, pijani sąsiedzi bili się wzajemnie, także kobiety
z mężczyznami, zwłaszcza, jeśli mąż wszystko, co otrzymał w kasie, przepił w karczmie. Kobieta, na
którą przypadał obowiązek prowadzenia gospodarstwa, a która przy tym raczej rzadko była
gospodarną i solidną panią domu, musiała, chcąc nie chcąc, pożyczad przez cały miesiąc u kupca i brad
na borg. Jeśli konto jej długów stawało się zbyt wysokie, wtedy wytaczano mężowi sprawę, a po
uzyskaniu wyroku sądowego zarząd kopalni otrzymywał polecenie ściągnięcia robotnikowi długów z
jego wypłaty. Ale ponieważ rodzina musiała przecież coś jeśd, kupowano na kredyt u innego
sklepikarza, chod wisiało się jeszcze z opłatami u poprzedniego, a jeśli i ten drugi wystąpił z
oskarżeniem, szło się po prostu do trzeciego.
Temu, kto dorastał pośród górnośląskich hut cynku, nie wydawał się niczym nadzwyczajnym żaden
obłok dymu ani kurzu - zjawiska które dają się we znaki wrażliwym oczom i płucom nie
przystosowanych. Taki kompleks hut pracujących pełną parą przedstawiał sobą jednak wcale
imponujący widok.
Jako że najważniejsza częśd pracy kopalni odbywa się głęboko pod ziemią, plac hutniczy jest czymś
znacznie bardziej interesującym niż niepozorna krzątanina wokół szybu. Charakterystyczny dla
placów hutniczych był widok wielkiej liczby „peckarzy”, małych chłopców, którzy rozbijali na małe
kawałki spieczone, wyżarzone, twarde mufle, by je przygotowad do mielenia w młynach. Taki peckarz
miał tylko dwie swoje ręce, chodby nie wiadomo jak były jeszcze słabe, i młot. W taki sposób chłopak
mógł zarobid te 5 albo 6 sr. gr na dzieo.
Zarobki za szychtę w ówczesnych hutach, podług urzędowej statystyki, wynosiły w roku 1858 (licząc
srebrny grosz po 12 fenigów) jak następuje:
A. Huty cynku: szmelcerze [wytapiacze]: 15 sr. gr 11 fg; piecowi [szyrerzy]: 13 sr. gr 6 fg; erz- i
szlakenlojfrzy [rozbijacze żużla+: 7 sr. gr 11 fg; pocherzy i pucarze *młodociani+ 6 sr. gr 1 fg; muflowi:
18 sr. gr 3 fg; szychterzy: 9 sr. gr 6 fg; murarze: 15 sr. gr 3 fg; cieśle: 16 sr. gr 3 fg;
B. Huty żelaza i walcownie: szmelcerze *wytapiacze+: 18 sr. gr 9 fg; aufgebrze [podawacze] 13 sr. gr 11
fg; gichtencijerze [wsadowi]: 10 sr. gr 11 fg; erz- i szlakenlojfrzy: 11 sr. gr 4 fg; maszyniści: 14 sr. gr 2
fg; palacze 11 sr. gr 11 fg; mistrzowie formierscy: 1 talar 7 sr. gr; formierzy i pomocnicy: 21 sr. gr 2 fg;
kokerzy: 14 sr. gr 11 fg; węglarze: 10 sr. gr 6 fg; szychterzy: 8 sr. gr 1 fg; robotnicy piecowi: 18 sr. gr;
kłupacze (kobiety i młodociani+: 7 sr. gr 1 fg; pudlarze: 19 sr. gr 10 fg; kowale: 29 sr. gr 10 fg;
fordermani: 26 sr. gr 8 fg; hintermani: 20 sr. gr 5 fg; pomocnicy walcowniczy: 13 sr. gr 2 fg; maszyniści
i szyrerzy: 14 sr. gr 11 fg; szychterze w walcowni: 9 sr. gr; tokarze: 14 sr. gr 7 fg; murarze: 16 sr. gr 6
fg; cieśle: 16 sr. gr; ślusarze: 19 sr. gr 2 fg; pomocnicy kowala: 18 sr. gr 11 fg.
Przyziemie huty cynku tworzyła sklepiona hala tzw. ruszt, do której spadały popioły. Długie pomosty
rampy prowadziły z placu hutniczego do szerokich dźwierzy huty; po ich przekroczeniu człowiek od
razu stawał przed piecami muflowymi. W najbliższej odległości od pieca panowały zwykle straszliwe
przeciągi, jako że otwory okienne zamykano za pomocą okiennic tylko w ostateczności podczas
bardzo surowych mrozów czy uciążliwego deszczu. Normalnie okna, a także bramy stały otwarte na
oścież. Wąskotorową kolejką (rosbanką) przywożono na plac hutniczy węgiel. Na innym miejscu stały
większe wagony galmanowej rosbanki wypełnione rudą galmanową cynku i czekały na rozładunek.
Cynk wytapiano w muflach podług „metody muflowej”, którą do dziś nazywa się górnośląską.
Producent mufli, najczęściej przedsiębiorca prywatny, produkował ze swymi ludźmi z ogniotrwałej
glinki charakterystyczne, wydłużone, górną, węższą stroną wypukłe skrzynki, które umieszczano
jedna nad drugą w dwu warstwach oddzielonych mostkiem z gliny ogniotrwałej. W górnej części za
pomocą długich, żelaznych sztab, które dołem zakooczone były wąską rynną, wypełniano mufle rudą
galmanową i „zapalaczem” węglowym, po czym je zamykano, oklejano glinką i na koniec cały piec, w
którym mieściło się od 12 do 20 mufli jedna obok drugiej, napełniano węglem kamiennym i zapalano.
Mufle wyżarzały się w płomieniach, stawały twarde jak kamieo i przybierały fioletowo-niebieski kolor.
Gdy już spełniły swoją rolę, rozbijano je, kazano peckarzom rozdrobnid na jak najmniejsze kawałki, po
czym za pomocą specjalnych obrotowych żaren mielono je w młynach na bardzo drobną mączkę.
Mączkę tę dodawano do świeżej glinki i z całości produkowano następne mufle. Solger pisze:
„Charakterystyczna, specyficzna górnośląska technologia destylacji rudy cynkowej w muflach jest
owocem odkrycia dokonanego przez mistrza hutniczego Johanna Christiana Ruhberga, który w
Wesołej, w sąsiednim powiecie pszczyoskim przeprowadzał pierwsze swoje eksperymenty. Już przed
wzniesieniem królewskiej huty Lydognia w Chorzowie, która jeszcze dziś przerabia
dwudziestoprocentowy deputat kopalni, podjęto w hucie „Zygmunt” w Szarleju najpierw z dwoma
piecami, a potem także w starej hucie „Jerzy” *w Siemianowicach+ próby z wdrożeniem górnośląskiej
metody produkcji cynku. Wprawdzie w ostatnich latach zostały przez Śląskie Towarzystwo Rozwoju
Górnictwa i Hutnictwa podjęte próby zbudowania na Śląsku pieców zmodyfikowanych podług wzoru
belgijskiego, ale musiano z tego zrezygnowad, ponieważ zarówno gatunek rudy cynkowej, jak i
robotnicy okazali się niezbyt przystosowani do tej technologii. Huty, w których odbywa się produkcja
tego metalu przedstawiają sobą osobliwy, rzucający się w oczy, w najwyższym stopniu
charakterystyczny i to wyłącznie dla Górnego Śląska widok. Podczas niżu w pierwszej chwili odnosi się
wrażenie, że jest to jedna szara chmura, otulająca wszystko wokół mroczną mgłą, a z niej od czasu do
czasu strzelają błyski ognia z pieców albo zielone i żółte płomienie palących się gazów cynku. Oko
obserwatora ogląda bowiem wtedy to, co odsłania się poprzez otwarte szeroko bramy i otwory
okienne. W pewnej chwili widzi się długi, niski, kryty gontem budynek, którego wnętrze wypełniają
stojące rzędem piece otoczone gromadą pilnie pracujących, umorusanych hutników. Stromy dach
otwarty jest pod kalenicą, by umożliwid odpływ buchających z pieców kłębów dymu. Wszystkie drzwi
są na przestrzał rozwarte, okna pozbawione szyb, tak że wszelkie niebieskie wiatry hulają swobodnie
po całym wnętrzu, przynosząc kłębiącym się wokół pieców w potwornym upale i swądzie ludziom
niebezpiecznie świeże podmuchy. Całości obrazu dopełniają wysokie hałdy szlaki *żużlu+, wielkie
kopce rudy i węgla, budynki zarządu dyrekcji i familoki pracowników huty. Wegetacja w najbliższej
okolicy zamiera. Pnie ogołoconych z igliwia sosen i świerków w pobliskim lesie żałobnie otaczają
teren, na którym ludzka zachłanna działalnośd przegnała piękną zieleo ożywionej natury.
Huty cynku zdają się naśladowad występowanie rud cynku. W przyrodzie bowiem występują one
tylko w określonych miejscach, zgrupowane na kształt gniazd. Ma to swoją przyczynę, łatwą do
wyjaśnienia. Najpoważniejszymi kosztami produkcji cynku są koszta transportu materiału
energetycznego niezbędnego w procesie wytopu. Jako że galman, dzięki swemu specyficznemu
ciężarowi, łatwiej daje się przewozid, na miejsce wzniesienia huty wybiera się teren, w którego
pobliżu wydobywany jest węgiel. Największe i najbardziej charakterystyczne zgrupowanie hut
odnajdujemy zatem w tzw. Bytomskim Czarnym Lesie. Chod jego nazwa powstała znacznie wcześniej,
przed zbudowaniem tych zakładów, ich obecnośd „uzasadniła” ją jakby jeszcze bardziej. Ton całości
rzeczywiście nadaje barwa czarna. W środku lasu leżą bardzo blisko siebie huty: „Godula”, „Silesia”,
„Gabor”, „Konstancja”, „Dawid”, „Chebzie”, „Dobra Nadzieja”, „Rozamunda”, i „Thurzo”. Na
obrzeżach tego terytorium usytuowane są także cynkownie: „Nadzieja Miłości” i „ Hugo” koło Wirka
oraz dwie niemieckie huty, koło Bielszowic, z drugiej zaś strony huta „Karol” koło Rudy. Inna znacząca
grupa zakładów metalurgicznych położona jest między Siemianowicami a Wełnowcem, obok
wypalonego pola dawnych kopalo węgla „Fanny”, „Maria”, „Karolina”. Trzecia skupiła się koło
Katowic, Bogucic, Małej Dąbrówki i Szopienic. Liczne inne huty rozsiane są wokół w szerszym
promieniu, ale wszystkie one leżą na obszarze formacji węglowej, czerpiąc z jej pokładów pokarm dla
siebie. Ich liczba w obecnej dobie wynosi 46 hut”.
Status robotnika w cynkowni podług istniejącej hierarchii ważności był niższy niż status górnika
węglowego, który spoglądał nao z góry, z pewnego rodzaju pogardą. Rzeczywiście robotnicy z
cynkowni żyli w jeszcze gorszych warunkach socjalnych i rodzinnych niż górnicy i chyba ich styl życia
był znacznie bardziej prymitywny. Również tutaj urzędnicy zaczynali od samego dołu. Kto posiadał
wystarczającą szkolną wiedzę, potrafił czytad, pisad i rachowad i przepracował chodby rok jako
piecowy albo szmelcerz, przy najbliższej okazji, gdy tylko zwolniło się miejsce, zostawał
cynkmistrzem. Od cynkmistrzów dostających tantiemę, by zainteresowad ich bardziej produkcją,
zależało, jak wysoka była wydajnośd danej huty. Charakterystyczną cechą ówczesnego hutniczego
środowiska było karcenie cielesne. Górnicy karani byli w ten sposób niezwykle rzadko, robotnicy w
hucie natomiast - nieustannie. Cynkmistrz tylko wtedy uchodził za solidnego i godnego zaufania, gdy
w określonych odstępach czasowych solidnie obił swoich szmelcrów, barbarzyosko posługując się
kijem. Tylko tak mógł zagwarantowad wyciągnięcie z pieca dobrego produktu. Ale też cynkmistrz nie
miał poza sporządzaniem listy wypłat żadnych dodatkowych obowiązków. Nie musiał się troszczyd o
nic, co byłoby porównywalne z kłopotami urzędnika dozoru górniczego, który miał na głowie problem
odwodnienia kopalni, magazyny i materiały. W hucie całą rachunkowością zajmował się osobny
rachmistrz.
Zimą, zwłaszcza podczas surowych mrozów, huty cynku stawały się ulubionym miejscem schronienia
żebraków i włóczęgów. Ci ostatni, nazywani chacharami (singularis chachor) z upodobaniem wybierali
sobie na nocne kwatery ruszta pod hutami cynkowni, ponieważ było tu ciepło. Innymi poszukiwanymi
przez nich miejscami na nocleg poza osiedlami były hałdy świeżo wysypanego z huty żużlu.
Wiedziano, że jest to bardzo niebezpieczne. Na terenie wielkich hut każdej zimy odnajdowano z pół
tuzina uduszonych, a czasem na wpół upieczonych chacharów. Ludzie ci kładli się u stóp hałdy w
miejscu, w którym było najcieplej. Wydobywające się z wciąż jeszcze żarzącego się żużlu gazy
odurzały ich i w koocu dusiły, i czasem, gdy ułożyli się nazbyt blisko, ogieo powoli ogarniał ciało,
spalał nogi aż po tułów albo i całe plecy. Taki świeżo upieczony chachor roztaczał wokół całkiem miły
zapach pieczystego. W ten sposób już wtedy stało się dla mnie oczywistością, że kanibale właściwie
wcale nie mają takiego złego podniebienia.
Jak to już na innym miejscu powiedziałem, hutnicy na ogół wcześnie umierali, łatwo też stawali się
inwalidami z powodu chorób kręgosłupa i paraliżu. Nasz lekarz domowy dr v. S, który był też
lekarzem zakładowym w hucie cynku, często powtarzał: „Właściwie prawie co drugiemu człowiekowi
stąd należałoby wpisad do aktu zgonu: chroniczne zatrucie metalami; ale człowiek żenuje się i podaje
jako przyczynę inną chorobę, która rzeczywiście u niego występowała, lecz jej właściwą przyczyną i
źródłem jest, niestety, owe chroniczne zatrucie metalem”.
Znacznie wcześniej niż huty cynku, można było na Górnym Śląsku oglądad wielkie piece. Piece do
wytopu metalu pojawiły się tu znacznie wcześniej niż kopalnie węgla kamiennego, jako że do ich
utrzymania wystarczał wówczas węgiel drzewny. Dlatego pierwsze wielkie piece leżały w środku
lasów i zawsze w pobliżu jakiegoś zbiornika wodnego, np. stawu. W ostateczności zakładano sztuczne
zbiorniki, gdyż produkcja żelaza nie mogła się obyd bez wody. W roku 1858 w 19 hutach stały 32
wielkie piece, z których mniej więcej 2/3 rozpalano i podtrzymywano koksem, 1/3 zaś węglem
drzewnym. Prócz wielkich pieców istniały jeszcze piece żarowe i kupolowe, odlewnie żeliwa i
walcownie, w których produkowano już szyny kolejowe.
Przemysł żelazny Górnego Śląska zawsze podlegał silnym wahaniom koniunktury. Drobni
przedsiębiorcy budowali niewielkie, prymitywne huty i często nie starczało im środków do
właściwego ich wyposażenia. W takim przypadku wygaszano wielkie piece i pozwalano zakładowi
popaśd w ruinę. Jeszcze na początku lat sześddziesiątych tu i tam można było oglądad w samym
środku wielkich tutejszych lasów szczątki takich opuszczonych, małych hut. Było się w owych czasach
skazanym na własne zasoby rudy żelaznej. Rozróżniano dwa jej rodzaje-, rudę żelazistą i rudę
darniową. Z Anglią Górny Śląsk nie mógł się wówczas mierzyd w żaden sposób i jeśli na rynkach
międzynarodowych spadała cena żelaza, kolejna liczba małych zakładów hutniczych zmuszona była
zaprzestad produkcji. Jak znaczne były wahania, można wywnioskowad z tego, że np. w latach 1856 i
1857 produkowano tu więcej niż 800 tysięcy centnarów blachy, sztab, żelaza kowalnego włącznie z
szynami kolejowymi, podczas gdy w roku 1858 w tych samych branżach produkcja wynosiła tylko
nieco ponad 600 tysięcy centnarów. W ciągu jednego tylko roku więc produkcja potrafiła spaśd w
starym powiecie bytomskim o ¼!
Największa ze wszystkich hut żelaza była pozostająca wówczas pod zarządem paostwowym huta
„Królewska”, która później przez połączenia z hutą „Laura”, już w prywatnych rękach, stała się
dzisiejszym zjednoczeniem i hutniczym przedsiębiorstwem o światowej sławie. Do znawcy
współczesnych stosunków bardzo wyraźnie musi przemówid poniższa urzędowa statystyka *z roku
1858+ dotycząca „Królewskiej” huty: „Całością zarządza i pierwsze miejsce w kolegium zajmuje
nadinspektor. U jego boku stoją jako wyżsi urzędnicy: 1 zarządca materiałowy z tytułem „radca
rachunkowy”, 1 inspektor maszynowy, 1 inspektor hutniczy, 1 rendant produkcyjnym 1 kalkulator, 1
buchalter w kasie, 2 mistrzów hutniczych - urzędników specjalistycznych do spraw hutniczych, 1
asystent hutniczy - sekretarz nadinspektora z obowiązkiem prowadzenia księgi inwentarzowej, 1
registrator i 2 asystentów. Jako niżsi urzędnicy zatrudnieni są: 1 starszy mistrz maszynowy i 2
mistrzów maszynowych, 1 pisarz budowlany, 2 werkmistrzów, 1 mistrz transportowy, 1 magazynier, 2
mierniczych węglowych, 1 woźny i goniec zarządu huty, 2 nocnych stróżów, 2 strażaków, 7
strażników na bramach, następnie w bezpośrednim zarządzaniu produkcją: 2 starszych mistrzów, 2
mistrzów walcowniczych. Wszyscy razem pobierają pensję roczną w wysokości 20 258 talarów.
Zarząd huty jest równocześnie siedzibą zarządu miejscowości Królewska Huta. Rendant produktów
zarządza dodatkowo policją i dla spełnienia tych obowiązków ma do dyspozycji jednego policyjnego
sługę”.
Wydobycie ołowiu i srebra na Górnym Śląsku w latach pięddziesiątych nadzwyczaj podupadło. Jeszcze
tylko w jednym miejscu, w hucie „Król Fryderyk”, koło Tarnowskich Gór, przerabiano wówczas ołów,
otrzymując z niego srebro. Tylko około 50 robotników zajmowało się w owych latach produkcją
ołowiu i srebra.
Humor górnośląski
Dzięki Bogu, na Górnym Śląsku nigdy nic brakowało humoru i w najcięższe dni nasi przodkowie,
podobnie jak generacje żyjące tu obecnie, pomagali sobie w przetrwaniu trudów i uciążliwości życia
poczuciem humoru. W niemieckiej, tak samo jak w słowiaoskiej, naturze poczucie humoru rozwinięte
jest przecież w równej mierze. Nigdy też nie brakowało na Górnym Śląsku oryginałów!
Do oryginałów należał hrabia Rzeszy Gaschin, który miał swoje posiadłości koło Toszka-Pyskowic.
Gaszynowie dziś już wymarli w linii męskiej. Ostatni hrabia, szlachetny pan na Oleśnie, pan włości
Toszek, Pyskowice, Gaszyn i Żyrowa, zmarł w 1866 roku. Wiele opowiada się o ekscentryczności tego
ostatniego Gaszyna, ale także o jego dziadku i pradziadku. Wszyscy Gaszynowie byli ludźmi
potężnego wzrostu i olbrzymiej siły. Mówiono że Fryderyk Wielki, gdy wizytował Górny Śląsk, spotkał
się z hrabią Gaszynem. Niestety, z powodu zamiłowania do figlów hrabia nie był lubiany przez króla.
Mimo to na piśmie poprosił króla Fryderyka Wielkiego, by zatrzymał się na nocleg w jego zamku. Ten
jednak odmówił. Gdy powóz króla zajechał do Toszka i tam zatrzymał się na rynku, zjawił się również
hrabia Gaszyn. Ale król zignorował go i dał rozkaz wyjazdu. Cztery zaprzężone do karocy konie nie
potrafiły jednak ruszyd jej z miejsca. To hrabia Gaszyn stanął z tylu za wozem, złapał oburącz tylne
koło i przytrzymał z taką siłą, że konie nie były w stanie pociągnąd pojazdu królewskiego. Fryderyk
wychylił się z karocy, zobaczył hrabiego i rzekł spokojnie: „Tak właśnie myślałem. To ten zwariowany
Gaszyn!” Wtedy hrabia puścił koło i karoca potoczyła się naprzód.
Jeden z hrabiów Gaszynów z powodu kontrowersji wokół praw leśnych i pastwisk miał na początku
XIX wieku niemiły spór z miastem Toszkiem. Prowadzono długoletnie procesy i hrabia, wzorując się
na niegdysiejszych, średniowiecznych, mało subtelnych zwyczajach, łapał mieszczan toszeckich, gdy
tylko odważyli się pojawid w pobliżu jego włości i zamykał ich na nie określony czas. Za to w rewanżu,
gdy słudzy albo gajowi hrabiego pokazali się w mieście, dostawali baty albo zamykano ich w miejskiej
kozie. Wreszcie dzięki jakiemuś mądremu pośrednikowi doszło do zawarcia rozejmu. Hrabia
skierował do magistratu toszeckiego pismo, w którym oferował miastu pokój i swą przyjaźo. Dla
umocnienia nowego przymierza miała się odbyd uczta w majątku hrabiego i w najbliższą niedzielę
hrabia wysłał wielką liczbę zaprzężonych w dwie pary koni wozów drabiniastych do Toszka, by tam
zabrały wszystkich zaproszonych w gości mieszczan toszeckich i przywiozły na miejsce uczty. Wozy
szybko się zapełniły, po czym galopem ruszono ku majątkowi... w sam środek wielkiego stawu i to tak
daleko, że konie ledwo dotykały dna nogami. Na rozkaz hrabiego woźnice, którzy siedzieli na koniach,
odcięli uprząż i wrócili na brzeg, pozostawiając na środku stawu wystrychniętych na dudków
mieszczan z ich żonami i dziedmi. Dopiero po kilku godzinach hrabia Gaszyn kazał wydobyd całe
towarzystwo z wody i podad jadło i napoje. Naturalnie ten kolejny żart hrabiego nie przysporzył mu
przyjaciół wśród toszeckich mieszczan i nie poprawił ich wzajemnych stosunków.
Do żartów hrabiego należał też taki, że ludzi, którzy mu się czymś narazili, kazał wsadzid do wielkiej
beczki wypełnionej pomyjami i odchodami. Brał potem pistolet, celował w głowę swojej ofiary i
zaczynał liczyd do trzech. By się ratowad przed trafieniem, nieszczęśnik nurkował głową do
śmierdzącej zawartości beczki. Wynurzał się po chwili, by nabrad tchu, ale hrabia znów zaczynał
odliczanie z naciągniętym kurkiem. Gdy w taki sposób zmusił ofiarę do zanurkowania z tuzin razy,
puszczał ją wreszcie wolno.
Jeszcze inny z jego kawałów wyglądał tak. Posiadał on dwa konie, które tak były do siebie
przyzwyczajone, że jeden szedł za drugim, gdzie tylko ten się skierował. Na jednym koniu jechał
hrabia, na drugim stajenny, który mu stale towarzyszył. Pewnego dnia hrabia spotkał na spacerze w
pobliżu Toszka kominiarza. Zagadnął go po przyjacielsku, potem zapytał, czy nie miałby ochoty
przejechad się na koniu. Kominiarz był na tyle głupi, by wyrazid zgodę. Stajenny musiał zsiąśd z konia,
a jego miejsce zajął kominiarz. Wtedy hrabia Gaszyn skierował swego rumaka w stronę bram miasta.
Tu potraktował konia ostrogami i w najdzikszym galopie wpadł na rynek. Drugi koo, rzecz jasna,
podążył za nim krok w krok, a przerażony kominiarz kurczowo trzymał się grzywy. Hrabia Gaszyn zaś
wrzeszczał strasznym głosem: „Na pomoc! Na pomoc! Diabeł chce mnie porwad!”. Blady strach i
groza padły na mieszczan obecnych na ulicy, gdy zobaczyli czarną postad goniącą tuż za hrabią.
Dopiero po pewnym czasie uświadomiono sobie, że to kolejny żart pana na Gaszynie.
Do innych wysoko urodzonych kawalarzy należał książę Sułkowski, który żył na początku XIX wieku w
Słupnej. Człowiek ten był jednak zdecydowanym sadystą, a jego największą przyjemnością było
batożenie ludzi. Przez swoich inspektorów kazał ogłaszad w okolicznych wioskach, w które dni ich
mieszkaocy mają się zgłosid, by ich wychłostad. Gdy „zaproszeni” poddani już się zebrali koło zamku,
książę bił ich tak długo, jak długo ręka mu nie opadła. Ale chłopi garnęli się wręcz do tych „batożych
sesji”, gdyż po odwiczeniu otrzymywali solidną porcję wódki i nieco grosza na otarcie łez, dzięki
czemu batożne dni traktowali jako pożyteczną rozrywkę, z której niechętnie rezygnowali.
Książę Sułkowski stał się znany również dzięki pewnej transakcji handlowej. Pewnego razu spotkał na
drodze masarza, pędzącego wyjątkowo potężnego wołu. Książę zapytał o jego cenę i zaproponował
masarzowi, że zapłaci mu więcej, jeśli ten odbędzie przejażdżkę na grzbiecie zwierzęcia. Handel
doszedł do skutku. Sułkowski wypłacił solidną sumkę, po czym kazał swoim sługom wsadzid masarza
na grzbiet wołu i związad jeźdźcy nogi pod jego brzuchem. Po czym krzykami i poszturchiwaniem
pogoniono zwierzę. Spłoszony wół gnał przez zarośla i krzewy. Wreszcie jakiś odważny człowiek złapał
zwierzę z osobliwym jeźdźcem. Po tej galopadzie masarz był wpół martwy i przysiągł nigdy nie
wyrażad zgody na tego rodzaju piekielną jazdę, nawet gdyby mu ofiarowano znacznie więcej
pieniędzy.
Już wcześniej wspomnieliśmy o pewnej aferze, opowiadanej nie bez pewnej złośliwości, w której
mieszkaocy Mysłowic padli ofiarą oszustwa. Henryk Solger, zasłużony starosta dawnego powiatu
bytomskiego, pisał o tym w roku 1858 tak: „Niedawno pojawił się w Mysłowicach jakiś obcy o
nazwisku Schingen, który chwalił się, że potrafi wytwarzad srebro. Proponował, by wystawid go na
próbę i rzeczywiście wyciągnął z tygla sztabkę, w której po chemicznym sprawdzeniu wykazano
dokładnie tę samą zawartośd miedzi i srebra, co w pruskim talarze. Powtarzał te próby w obecności
kilku osób, wrzucał do tygla kilka składników chemicznych, były to pierwiastki, które wcale nie są
drogie, ale za każdym razem, gdy miał zastosowad swoją drogocenną wiedzę, kazał odsunąd się
wszystkim obserwatorom. Wołał ich z powrotem dopiero w momencie, w którym ze swego tygla
wydobywał sztabkę srebra. Czegoś takiego mysłowiczanie jeszcze nigdy nie widzieli. Chod wiedza
chemiczna tego człowieka przedstawiała się nader żałośnie, to twierdził, że sztukę swą opanował
dzięki siedmioletniemu pobytowi w Syrii i Egipcie i o dziwo, całkiem serio udawało mu się do tego
stopnia zawrócid w głowie kilku osobom, że założyły spółkę i na podstawie prawa o rzemiośle z 17
stycznia 1845 roku ubiegały się o zezwolenie na zbudowanie fabryki, w której miano otrzymywad
metal srebropodobny z materiałów, które na razie były tajemnicą wynalazcy. Ten obiecujący zamysł
został ogłoszony publicznie zgodnie z wszystkimi przepisami. Nikt nie zgłaszał sprzeciwu i faktycznie
wybudowano sporych rozmiarów pomieszczenie fabryczne z piecami do wytapiania metalu i z
wysokim kominem za sumę mniej więcej 10 tysięcy talarów. Całe Mysłowice są poruszone,
powszechnie zazdrości się szczęściarzom, którym związek z alchemikiem zapowiada zdobycie wielkich
skarbów, cała masa ludzi usiłuje wykupid udziały w przedsięwzięciu. Gdy Schingen widzi, jak świetnie
wszystko rozwija się po jego myśli, każe sobie wystawid zlecenie na większą sumę konieczną do
zakupu niezbędnych w produkcji srebra znacznych ilości surowca, pożycza od jednego z kompanów
jego wartościowy zegarek, prawdopodobnie po to, by tamten nie od razu wiedział, w którym dzwonią
kościele, udaje się w podróż, by dokonad owych transakcji. I nikt nigdy już więcej nie zobaczył ani
zegarka, ani Schingena. Za to niebawem z Londynu nadszedł od niego list, w którym do szkody
dołączył jeszcze szyderstwo i łatwowiernym mysłowiczanom przyłożył mocną porcję
małocenzuralnych inwektyw. Najgorsze było to, że im wyjaśnił, iż gdyby naprawdę potrafił
produkowad srebro, Mysłowice byłyby ostatnim miastem, do którego by się wybrał, by tam robid
interesy. Próbował w wielu miejscowościach oszukad ludzi, nigdzie wszakże nie natrafił na tylu
łatwowiernych, jak tam. Biedni przedsiębiorcy siedzą teraz, załamują ręce, ciągle mając przed oczyma
swoją pięknie wzniesioną fabrykę, która teraz służy tylko do nieustannego przypominania im o
rozwianych, jak dym marzeniach o srebrze. Do takich efektów prowadzid może wiara w zbyt szybkie
wzbogacenie się bez pracy. Oby inni wzięli sobie do serca to ostrzeżenie!”. Tyle Solger!
Mysłowiczanie mogą się wszakże pocieszyd: długo przed nimi przez „producentów” złota i srebra
zostało oszukanych bardzo wielu łudzi. Byli wśród nich nawet królowie i elektorzy. Budynek fabryczny
stał przez wiele lat pusty, póki nie został wykupiony przez zarząd Kolei Górnośląskiej, ponieważ teren
potrzebny był do powiększenia dworca manewrowego w Mysłowicach.
Tragikomiczną historię opowiadano też o innym mieście leżącym na południe od Mysłowic w pobliżu
granicy austriackiej. W roku 1848 w miasteczku B. zamieszkanym przez poczciwych, prostodusznych
„chłopomieszczan”, pojawił się jakiś agent od ubezpieczeo przeciwpożarowych, który objaśnił
ludziom, że powinni ubezpieczyd wielki kompleks drewnianych stodół, stojących przed miastem.
Byłaby to wszak niepowetowana strata, gdyby stodoły miały się spalid, a takie coś zawsze mogło się
zdarzyd. Ojcowie bez trudu dali się przekonad i wykupili ubezpieczenie. W kilka miesięcy później
miasto potrzebowało na gwałt sporej ilości pieniędzy i w miejskiej radzie, w której większośd
poczciwych mieszczan pojawiała się w drewnianych trepach i z krótkimi fajkami w zębach, łamano
sobie głowę, skąd wziąd pieniądze. Wtedy jednemu z ojców miasta zaświtał genialny pomysł.
„Każemy po poprostu podpalid stodoły i dostaniemy pieniądze od towarzystwa ubezpieczeniowego”.
Pomysł został przyjęty entuzjastycznie. Podjęto stosowna uchwałę i strażnik miejski dostał pisemny
rozkaz, żeby podpalid stodoły. Spokojnie oglądano, jak ślicznie dopalają się stare drewniane budy, po
czym zażądano od towarzystwa ubezpieczeniowego wypłacenia odszkodowania. Ale ludzie od
ubezpieczeo nie znali się na żartach i zamiast tego oddali całą kompanię pod sąd. Posiedzenie
poświęcone tej sprawie miało się odbyd w czasie pierwszej sesji nowo powołanego sądu przysięgłych
w Gliwicach, razem z procesem przeciw mordercom księżnej Sułkowskiej. Ojcowie miasta za
poduszczenie do podpalenia zostali skazani na wysokie kary więzienia, podczas gdy strażnik, który
działał na urzędowe zlecenie, został uwolniony od kary z powodu głupoty.
Opowiadano też w dawniejszych latach zabawną anegdotę o małżeostwie porucznika von Tiele z
panną Winckler, związku, dzięki któremu w 1892 powstał ród hrabiów Tiele-Winckler. Gdy bardzo
zamożny przemysłowiec Winckler zmarł w Miechowicach, pozostawił swój majątek jedynej córce. Ta
zaś miała jako damę do towarzystwa biedną, ale pochodzącą z arystokracji pannę von Tiele. Obydwie
młode damy nudziły się okropnie w Miechowicach. Chętnie wybrałyby się gdzieś w podróż, ale nie
miały męskiej opieki, bez której w owym czasie młode damy nie mogły nigdzie podróżowad. Wtedy
panna von Tiele wpadła na pomysł, by zaproponowad na opiekuna swego brata, porucznika który
służył w jednym z górnośląskich regimentów piechoty i musiał sobie radzid, mając do dyspozycji
bardzo skromne środki finansowe. Porucznik von Tiele otrzymał kilkumiesięczny urlop i odbył wraz z
paniami podróż do Włoch i innych krajów śródziemnomorskich. Gdy wrócił, był już narzeczonym
panny Winckler, gdyż oboje w czasie podróży mieli wiele okazji poznad się bliżej. Nauczyli się
wzajemnego szacunku i pokochali się. Wkrótce po swoim powrocie do regimentu porucznik von Tiele
pojawił się u przełożonego i poprosił pułkownika o wyrażenie zgody na małżeostwo. Pułkownik
zdumiał się ogromnie na wieśd, że biedny jak mysz kościelna porucznik nagle chce się żenid. Zapytał
więc, nie informując się wcześniej o nazwisko kandydatki na żonę: „A czy paoska narzeczona posiada
niezbędną kaucję małżeoską? O tak! - odparł porucznik von Tiele. - Posiada 6 milionów talarów!”. Ta
odpowiedź wzbudziła najgorsze podejrzenia dowódcy jednostki. Był przekonany, że porucznik zasłabł
na umyśle. Nie wdając się w żadną dyskusję, kazał mu się odmeldowad, po czym natychmiast zawołał
naczelnego lekarza jednostki i polecił mu udad się do mieszkania porucznika von Tiele i zbadad, czy
nie należałoby nieszczęśnika odstawid do zakładu dla umysłowo chorych. Naczelny lekarz pojawił się
więc po południu w skromnym mieszkaniu młodzieoca i rozpoczął pozornie obojętną konwersację o
pogodzie i służbie wojskowej. Porucznik von Tiele okazał się byd całkiem normalnym i rozsądnym
osobnikiem. Lekarz naczelny musiał tedy wytoczyd najcięższą artylerię i zapytał porucznika, czy w
ostatnim czasie nie cierpiał przypadkiem na bezsennośd, czy nie odczuwa jakowychś „kongestii w
okolicach głowy” i czy nic miewa halucynacji. Porucznik von Tiele ze swej strony zaczął powoli
powątpiewad w poczytalnośd lekarza. Zaprzeczy! wszystkim wymienionym symptomom
chorobowym, ale musiał się zgodzid, by lekarz zbadał mu puls. Gdy okazało się, że ten również był
normalny, lekarz naczelny pokiwał głową i mruknął:
- Osobliwe, w najwyższym stopniu osobliwe!
- O co właściwie chodzi? - zapytał von Tiele z naciskiem w głosie i lekarz odpowiedział:
- Pan cierpi na manię prześladowczą.
- Ja? - zapytał zdumiony porucznik. - A na jakąż to?
- Jest pan przekonany, że posiada narzeczoną z 6 milionami talarów majątku! Wtedy dla porucznika
von Tiele wszystko stało się jasne. Zaczął najpierw śmiad się do rozpuku, potem wyjaśnił lekarzowi,
jak się rzeczy mają, ten zaś już w godzinę później mógł pułkownikowi zameldowad, iż porucznik nie
zwariował, lecz rzeczywiście „złowił” narzeczoną wartą 6 milionów.
Masę śmiesznych historii opowiadano również o innym przemysłowcu, o starym Guradze, który
zaczynając od niewielkiego kapitału, dochrapał się całkiem niezłej pozycji i majątku. Pewnego dnia
otrzymał on od dyrektora swojej kopalni sprawozdanie produkcyjne i przeczytał w nim powtarzającą
się informację o „wydobyciu w chodniku na zawał”. Wściekły napisał natychmiast do dyrektora i
oburzył się na taką fuszerkę. Płacił przecież rocznie tysiące talarów za dobrą, drewnianą obudowę i
nie życzył sobie, żeby się coś zawalało w chodnikach.
Innego dnia Guradze kazał przywoład swego nadleśniczego i powiada doo: *tu nieprzetłumaczalna gra
słów: Mörder - morderca i Marder - kuna]
- Posłuchaj pan, ja słyszałem, że mamy tyle mardrów w lesie.
- Morderców? - zapytał zdziwiony nadleśniczy. - Ależ, panie Guradze, przecież nikogo w naszych
lasach nie zamordowano!
- Głupota! Głupota! Ja przecież mówię wyraźnie, co nie merder, co zabija, lecz co się z tego futra na
kołnierz wyrabia.
- Ach, pan mówi o kunach!
- Naturalnie! Co by o czym innym?
Dyrektor huty Loewe (świadomie podaję fikcyjne nazwisko, chod podobnie brzmiące, by w kimś nie
budzid niezbyt miłych skojarzeo) opowiadał chętnie o swoich przeżyciach z wojska, które były przy
tym dośd symptomatyczne dla panujących wówczas stosunków. Loewe w bardzo młodym wieku
został cynkmistrzem w jednej z cynkowni powiatu bytomskiego. Do jego obowiązków należała, rzecz
jasna, kontrola pracy wytapiaczy przy piecach. Jak to już wcześniej mówiliśmy, do rytuału należało
brutalne obicie każdego z wytapiaczy przez mistrza przynajmniej raz w tygodniu. Jeden z tych
wytapiaczy, którego Loewe „obrabiał” ze szczególnym upodobaniem, został powołany do wojska,
awansował na kaprala, zgłosił chęd pozostania w wojsku i dosłużył się rangi podoficera.
Niedługo potem Loewe jako trzecioroczny został powołany do piechoty i miał pecha, że został
przydzielony do oddziału musztrowanego przez jego dawnego, tak przezeo obijanego, wytapiacza.
Świeżo upieczony podoficer posługiwał się jeszcze niezbyt poprawną niemczyzną, ale codziennie
prawił nieszczęsnemu rekrutowi kazania: „Lewa! Co tyczy goografia i moografia to wiesz ty lepiej, to
masz pojęcie, ale pod względem wojskowości to jesteś głupi jak świnia! Lewa, lewo zwrot!”
Było to w latach siedemdziesiątych i siedzieliśmy w ekskluzywnej, renomowanej restauracji Skrocha
w Bytomiu. Był tam również obecny dyrektor hutniczy Loewe i jeden z jego starych przyjaciół
opowiedział całemu zebranemu przy stole towarzystwu anegdotę o moografii i goografii. Dyrektor
Loewe musiał mied akurat zły dzieo, bo całą opowieśd przyjął fatalnie, użył wobec opowiadacza
mocnych słów, a gdy ten nie pozostał mu dłużny, doszło do niezbyt smacznej sceny, której
zakooczeniem był proces o obrazę. Całe towarzystwo razem z „Lewą” i panem, który opowiedział tę
anegdotę, musiało pojawid się w sądzie. Sędzia sądu okręgowego, który, rzecz jasna, historię tę znał
już od dawna, nie mówiąc o tym, że dobrze znał każdego z uczestników i świadków procesu, zaczął
swoje wystąpienie od tego, że wyraził ubolewanie, iż starzy przyjaciele i porządni, godni szacunku
ludzie z powodu starego dowcipu trafiają przed oblicze Temidy. Swoją oracją zrobił takie wrażenie na
zainteresowanych, że chod „Lewa” jeszcze przez jakiś czas udawał nieprzejednanego, to przecież
rychło zmiękł i doszło do zgody, którą natychmiast uczczono wielką libacją u tego samego Skrocha. Po
zamknięciu sesji pojawił się tam również zaprzyjaźniony sędzia okręgowy.
Już wcześniej wspomniałem o leśniczym Schönbrunnie, który znany był i lubiany nie tylko wśród
urzędników kopalo Tiele-Wincklera, ale również w szerokich kręgach poza nimi. Potrafił tak cudownie
łgad, że wielokrotnie ogłaszano go arcymistrzem myśliwskiej łaciny. Siła pomysłów Schönbrunna
leżała w tym, że pracował przy pomocy bardzo subtelnych metod. Jego zaprzysiężonym wspólnikiem
był leśniczy Gasda, kolega, który miał rewir w pobliżu Murcek. Jeśli ktoś nie dawał Schönbrunnowi
wiary, ten oburzony wykrzykiwał: „Zapytaj pan Gasdę!”. Wywoływało to nieodmiennie prawdziwe
salwy śmiechu, gdyż Gasda uchodził za jeszcze większego łgarza niż on. Kiedyś o bardzo już późnej
godzinie w jednej z katowickich restauracji Schönbrunn opowiedział jakiemuś, będącemu tu
przejazdem, handlowcowi niesłychane cuda o szpaku, którego leśniczy Gasda miał tak wytresowad, że
ptak potrafił mówid. Osiągnięcia szpaka Schönbrunn malował w tak jaskrawych barwach, że podróżny
stwierdził, iż koniecznie musi mied ptaka, niezależnie od ceny, jaką miałby zapłacid. Zażądał, by
Schönbrunn natychmiast pojechał z nim do Gasdy, by odkupid odeo szpaka. Schönbrunn, który
wiedział dobrze, że Gasda byłby w fatalnym humorze, gdyby go obudzili w środku nocy, przytrzymał
handlowca na miejscu aż do samego rana. O świcie postarał się o wóz i obaj pojechali do Gasdy
(Stamtąd Schönbrunn miał już zupełnie blisko do własnej leśniczówki). Gdy goście nadjechali, Gasda
wstał właśnie z betów. Jedno mrugnięcie Schönbrunna wystarczyło, żeby zorientował się, że chodzi o
kawał. Podróżny zaczął rozmowę o szpaku, o którym mu Schönbrunn tak wiele opowiadał. Gasda
słuchał go początkowo całkiem spokojnie, ale w pewnej chwili twarz mu się skurczyła, po czym
wybuchnął gwałtownym płaczem. Okazało się, że szpak zdechł był właśnie poprzedniego wieczora.
Podróżny bardzo się zmartwił. Gasda wzmocnił obu gości poranną kawą, po czym handlowiec
pojechał do domu bez szpaka, Gasda i Schönbrunn zaś pękali ze śmiechu, po czym każdy z nich udał
się do swojego rewiru.
Żarty przyklejały się też do co poniektórych osobistości. I tak żył w Katowicach bardzo inteligentny,
świetny kupiec, który doszedł do sporego majątku i wysokich godności, a o którym mimo to
opowiadano sobie te same anegdoty, co o znanym dostawcy wojskowym Sch. z Wrocławia.
Historycznie prawdziwa jest wszakże odpowiedź owego pana F. z Katowic, udzielona prezydentowi
rejencji w Opolu, który przyjechał do Katowic i zapytał:
- Słyszę, panie F., że mieszka pan w Katowicach bardzo długo? Na co F. odpowiedział bez namysłu: -
Ależ oczywiście, panie prezydencie jestem najdłuższym mieszkaocem Katowic.
W latach siedemdziesiątych po Katowicach chodził pewien stary człowiek, który stale padał ofiarą
różnych kawałów, gdyż z wiekiem stał się niesłychanie łatwowierny. Jeden z najbardziej znanych
kawałów polegał na tym, że podsuwano mu przed oczy kufel z piwem w taki sposób, by stał nie
poziomo, lecz nieco ukośnie. „Udowadniano” mu w ten sposób, że poziom cieczy w kuflu jest krzywy,
po czym z całym przekonaniem stwierdzano, że ostatni staw, który założył on w Królewskiej Hucie,
również ma krzywe lustro wody. Podobno człowiek ów pojechał pewnego razu do Chorzowa, by
zmierzyd poziom wody i sprawdzid, czy tafla stawu rzeczywiście nie jest wykrzywiona.
Jeśli ów łatwowierny człek pojawiał się w restauracji, w której przypadkowo znajdował się jakiś
przejezdny, wtedy przedstawiano staremu obcego w możliwie barwnej otoczce już to jako
rosyjskiego księcia lub jako ministra z Berlina, sławnego akrobatę i Bóg jeden wie kogo jeszcze. Często
żarty jego kosztem posuwano tak daleko, że w wynajętym w hotelu pokoju, odpowiednio
przemeblowanym i przystosowanym, wtajemniczony w dowcip handlowiec przybyły ze stolicy
odgrywał berlioskiego tajnego radcę. Łatwowierny starzec musiał przyklęknąd przed czymś w rodzaju
ołtarza, przebrany „tajny radca” zaś dekorował go kotylionowym orderem. Wystrychnięty na dudka
staruszek biegał po całym mieście ze swoim orderem przynajmniej przez jeden dzieo.
Z lat siedemdziesiątych pochodzi pyszny kawał, który zrobiliśmy w Szopienicach i który potem był
sławny w całym górnośląskim okręgu przemysłowym. Awansowaliśmy pewnego asystenta
szachtmistrza, nazwiskiem B., na króla Hiszpanii. B. był osobliwym człowiekiem, znakomitym
rachmistrzem i pracownikiem, niezwykle wręcz przydatnym w biurze. Poza tym jednak był
niesłychanie roztargnionym, niepraktycznym i ograniczonym typem, którego byle kto mógł wystawid
do wiatru. Gdy B. wypił nieco ponad miarę, wpadał w każde sidła i potrafił uwierzyd w najstraszliwszą
bzdurę. Mój kuzyn, który służył w zielonych huzarach, przyjechał któregoś dnia na urlop w swoim
szykownym, galowym mundurze i wieczorem udaliśmy się do gospody naczelnika gminy Reicha. Jak
już wspomniałem, mundur był w tych stronach czymś nader rzadko oglądanym, a już zwłaszcza
mundur zielonego huzara. Obecny w gospodzie nauczyciel P. wpadł rychło na pomysł wykorzystania
tego faktu, by wykręcid jakiś kawał asystentowi B. Akurat szukano wówczas w Hiszpanii króla i na tym
fakcie zbudowaliśmy nasz plan, do którego realizacji przystąpiliśmy z największym pośpiechem.
Gdy zjawił się B., najpierw dostarczono mu sfingowaną depeszę z Madrytu, w której informowano go,
że został wybrany królem Hiszpanii. Ale to, rzecz jasna! nie mogło go jeszcze poruszyd. Wtedy zjawił
się na swój wieczorny kufel inspektor stacyjny i zgodnie z wcześniejszą umową poinformował, jakby
mimochodem, że z Madrytu właśnie przyjechał pociąg specjalny. Wtedy na scenę wkroczył mój kuzyn
w swoim paradnym huzarskim mundurze. Przekazał on B. ogromną, zalakowaną kopertę ze
specjalnym pismem zawiadamiającym go jeszcze raz, iż został wybrany przez Kortezy na króla
Hiszpanii. Teraz B. zaczął już powoli wierzyd w całą historię, mocne wrażenie zrobił na nim zwłaszcza
mundur. Zaczął więc z umundurowanym hiszpaoskim grandem, mówiącym nadspodziewanie dobrze
po niemiecku, omawiad swoje przyszłe dochody. W tym celu oddalił się z nim do jednego z pokoi
obok i ustalił, że będzie mu się wypłacad 6 000 marek rocznej pensji. Dodatkowo postawił jeszcze
warunki przekazania do jego dyspozycji w stosownej ilości koni oraz „dam dworu”.
My staliśmy za drzwiami i formalnie konaliśmy ze śmiechu. Po części oficjalnej nastąpiła kolosalna
biba, podczas której nowy król zachowywał się niezmiernie wyniośle, jeszcze bardziej umocniony w
swoim przekonaniu, jako że kilku kawalarzy tak bardzo mu zazdrościło, że trzeba było ich wyrzucid za
drzwi. Naturalnie bardzo szybko wrócili z powrotem i z wiernopoddaoczymi minami, z ogromną
pokorą złożyli hołdy Jego Majestatowi. Z dobytą szablą kuzyn odprowadził świeżo upieczonego króla
Hiszpanii na kwaterę. B. mieszkał w domu szychtmistrza i gdy tylko wszedł do środka, mimo iż było
już około trzeciej w nocy, obudził swojego szefa mówiąc:
- Panie szychtmistrzu, muszę się z panem pożegnad. Zostałem królem Hiszpanii i wcześnie rano
odjeżdżam pociągiem specjalnym do Madrytu.
- B. Ty pijane ladaco! Jest pan kompletnie zalany - zaczął wrzeszczed rozeźlony szychtmistrz ze
swojego pokoju.
B. nie zważając jednak na to, kilka razy z rzędu powtórzył słowa pożegnania, podziękował mu za
wszystko dobre i obiecał, że z Madrytu przyśle mu order.
Z samego rana, już o 8.00 ogromnie zdenerwowany szychtmistrz pośpieszył do Reicha, by spytad go,
co wyczyniano z jego B. Tutaj dopiero dowiedział się o wszystkim. B. tymczasem już o 9.00 zasiadł w
swoim biurze i pogrążył się w pracy, pilny i dokładny jak zawsze. Musiał zapewne po jakimś czasie
sam zorientowad się, że okrutnie z niego zadrwiono. Ale nawet gdyby udało mu się o tym zapomnied,
przydomek „król hiszpaoski”, który odtąd przykleił się doo, ciągle mu o tym przypominał.
Wydaje mi się, że tego rodzaju żarty były charakterystyczne dla tamtych czasów. Cóż, pokarmu dla
ducha w owych czasach nie było prawie wcale i takie figle należały jeszcze do najbardziej niewinnych.
Przypominam sobie, że ofiarą podobnego dowcipu stał się również w latach siedemdziesiątych
całkiem inteligentny człowiek, nauczyciel A. z Mysłowic. Człowiek ten pracował także jako agent
zakładu ubezpieczeo od pożaru. Pewnego razu dyrektor jakiejś austriackiej kopalni poniósł szkody,
które dzięki pomocy pana A. zostały bardzo gładko i szybko wyrównane. Dyrektor ów przyjechał do
Mysłowic, nie starczyło mu jednak czasu, żeby wpaśd do pana A. Przekazał więc burmistrzowi 30
talarów, które zarząd kopalni postanowił ofiarowad nauczycielowi jako wyraz wdzięczności za
skuteczne przeprowadzenie operacji wyrównania strat poniesionych w czasie pożaru. Nowy
burmistrz Mysłowic był młodym człowiekiem zawsze skorym do żartów i figli. Pojawił się on z owymi
30 talarami na wczesnym piwie i natychmiast zebrani uknuli kolejny kawał. Pan A. mieszkał już od
kilkunastu lat na Górnym Śląsku, ale przez cały czas nie zdołał się nauczyd nawet jednego
najmarniejszego słowa po polsku. Wzięto więc kopertę i spreparowano pismo wystosowane rzekomo
przez rejencję opolską i zaadresowane do A. Z pisma wynikało, że ze względu na niezwykłe zasługi w
rozpowszechnianiu języka niemieckiego wśród mówiącej po polsku ludności przyznaje się A.
nadzwyczajną gratyfikację w wysokości 30 talarów. Pismo zaopatrzono w nieczytelne podpisy, po
czym burmistrz udał się do pana A., do szkoły, kazał go wywoład i przekazał mu owe 30 talarów razem
z listem, całośd okraszając uroczystą oracją i wyrazami uznania, życzeniami szczęścia etc. Po tym
wszystkim energicznie wezwał go do bezwzględnego stawienia się po zakooczeniu lekcji do gospody,
by uczcid wydarzenie. A. rzeczywiście pojawił się w knajpie i dopiero po kilku godzinach dośd
wyczerpującego posiedzenia dowiedział się, skąd w rzeczywistości pochodziły talary. A. przyjął
dowcip ze zrozumieniem - pieniądze przecież otrzymał, ale pokazał im pismo dziękczynne, które
zdążył już spłodzid. Było ono zaadresowane do rejencji opolskiej. I wtedy dopiero ciarki przeleciały
burmistrzowi po plecach, gdy pomyślał, co by się stało, gdyby A. wysłał te podziękowania do Opola.
W latach siedemdziesiątych istniało podobno towarzystwo kawalarzy, mające siedzibę w Wirku i w
kopalni Chebzie. Nazywało się „Klika”. Była to knajpiana ferajna odbywająca nocami posiedzenia
„sądu kapturowego” w pobliskich lasach. Zaproszenie na proces przyszpilano oskarżonemu nocą do
drzwi jego domu za pomocą noży kuchennych, jakie można było kupid za parę fenigów. W oskarżeniu
była mowa o tym, że delikwent nie pojawił się na wcześniejszym posiedzeniu albo też popełnił jakieś
przestępstwo.
Kary orzekane przez sąd polegały na tym, że oskarżony zobowiązany był do postawienia członkom
„Kliki” jednej albo kilku kolejek.
Pierwszym prawdziwym stowarzyszeniem humorystycznym, które powstało w Katowicach, była
„Burczymucha”. Szybko stała się ona niesłychanie popularna. Wśród jej szczególnie aktywnych
członków wymienid należy Ollendorfów i znanego później mnemotechnika Hugo Webber-Rumpego,
wówczas jeszcze buchaltera w hucie w Hajdukach.
Bardzo popularne były na Górnym Śląsku w latach sześddziesiątych i siedemdziesiątych wasserpolskie
trawestacje ballad Schillera. Najstarszą z nich była parodia pt. Tyn Bürgschaft Ottego Schillera,
übersetzowany od Kapłana Kohlera. Za nią pojawiły się: Rękawiczka i Nurek, [tu przypis: pewna liczba
takich trawestacji wyszła nakładem Phönix - Verlag, Katowice, w cenie 30 fenigów+. Trawestacje
rozpowszechniane były najpierw w rękopisach i dopiero później zaczęto je drukowad. Na Górnym
Śląsku krążyło w ogóle całe mnóstwo przepisywanych ręcznie satyr i humorystycznych wierszy,
związanych zwykle z jakimś lokalnym wydarzeniem albo skandalem, czasem odnoszących się do
konkretnych osób. Odpisywano je z wielkim zapałem. Niestety, chyba nikt nie pomyślał o
gromadzeniu tych rzeczy.
Mieszkaocy poszczególnych miast przyklejali sobie nawzajem różne łatki. Bytomianie nosili
przydomek „torbiorzy”, od „torby” - skórzanej teczki noszonej na pasku, przez górników, którzy
wkładali tam swoje śniadanie i różne potrzebne na dole drobiazgi. Mikołowa nie nazywano inaczej,
jak tylko „kozim miastem”. Istniał też napisany po polsku żartobliwy poemat, który wykpiwał różne
górnośląskie miasta. Niestety, pamiętam z niego tylko pierwszy i trzeci wiersz:

Ix, fix, Gliwice


………….
Vicatorum Toszek...

Wierszyk: w Polsce mruczy dziki miś, pszczółki, dawad miód nam dziś odmieniono na: Na Baogowie
dziki miś. Co miał wspólnego niedźwiedź z Baogowem, tego już dziś nie wiem, pamiętam za to dobrze
przygodę ze lwem, jaką miał znany później powszechnie tajny radca sanitarny, Wanjura, z Wirku. Gdy
dr Wanjura był jeszcze młodym człowiekiem jako narzeczony odwiedził pewnego wieczora rodziców
wybranki i o północy wracał przy świetle księżyca przez las do Wirku, gdzie mieszkał. Na jakimś
skrzyżowaniu drogi z leśną przecinką zobaczył nagle stojącego przed sobą lwa. Obaj przez jakiś czas
przyglądali się sobie, po czym lew obrócił się i wrócił z powrotem do lasu. Młodego lekarza spotkanie
to całkowicie wyprowadziło z równowagi. Był on bowiem przekonany, że cierpi na halucynacje.
Poszedł do domu, wziął silne środki uspokajające, lecz tak był zdenerwowany, że nie zmrużył przez
całą noc oka. W rzeczywistości jednak miał on niezwykłe szczęście. Lew nie był żadną halucynacją, ale
całkiem żywą bestią z krwi i kości, która uciekła z jakiejś wędrownej menażerii. Nie wyrządził on
młodemu lekarzowi żadnej krzywdy tylko dlatego, iż kilka godzin wcześniej napadł w lesie na konia
ciągnącego chłopską furę i zabił go. Chłop uciekł, a lew pożywił się mięsem konia, był więc podczas
spotkania z lekarzem syty i leniwy. Zwierzę w parę dni później złapano czy też zastrzelono.
Gdy panowie Sachs, Hammer i Rosse *w tłumaczeniu: Saksooczyk, Młot i Rumak+ założyli hutę w
Hajdukach nazwano ją: „Saską Kuźnią napędzaną Koomi”.
Chciałbym też na tym miejscu wspomnied starego Servusa, oryginała co się zowie, wędrującego w
latach sześddziesiątych i siedemdziesiątych po całym Górnym Śląsku. Servus był jednym z owych
nauczycieli domowych, którzy się tu zawieruszyli i pozostali. Zanim powstały szkoły z prawdziwego
zdarzenia, urzędnicy w zakładach, a także pojedynczy, bardziej majętni mieszczanie, utrzymywali w
różnych miejscowościach wspólnie opłacanych nauczycieli domowych. Byli to najczęściej studenci,
którzy zjawili się tu okazjonalnie, a pozostali na stałe, jako że nie udało im się wpłynąd nawet do
zbawczego portu egzaminu rektorskiego. Takim właśnie nauczycielem domowym był przecie w
Siemianowicach twórca ruchu narodowokatolickiego, sławny Johannes Ronge, zanim w związku z
wystawieniem świętej szaty w październiku w roku 1844 nie napisał swojego głośnego listu do
biskupa Trewiru. Został ekskomunikowany i musiał uciekad, gdyż katolicy zagrażali jego życiu. Ronge
pojechał do Wrocławia, w 1845 został kapłanem tamtejszej gminy narodowokatolickiej. Uczestniczył
w wydarzeniach politycznych roku 1848. Z powodu wystosowania listu otwartego do króla Fryderyka
Wilhelma IV musiał uciekad z Prus do Londynu. Po ogłoszeniu amnestii wrócił w 1861 roku do
Wrocławia, potem zamieszkał we Frankfurcie nad Menem, Darmstadtcie i we Wiedniu, gdzie zmarł w
1887 roku. Ruch, któremu dał początek, wywołał w swoim czasie ogromne zainteresowanie.
Servus był takim właśnie nauczycielem domowym, który w młodości uczył po domach dzieci na
Górnym i austriackim Śląsku. On również zamieszany był w wydarzenia roku 1848 w Austrii, walczył z
Węgrami, został wzięty do niewoli - stał już podobno pod szubienicą, na której miał zawisnąd, ale
zdążono z ułaskawieniem. Tak w każdym razie sam opowiadał. Nosił przydomek Servus, ponieważ
każdego witał austriackim pozdrowieniem serwus. Był wyśmienitym znawcą górnośląskiej flory i
opublikował kilka książek na ten temat. W późniejszych latach Servus wędrował od jednej
zaprzyjaźnionej rodziny do drugiej. Z regularnością rozkładu jazdy zjawiał się w określonych
interwałach czasowych w tej samej miejscowości, pozostawał u zaprzyjaźnionej rodziny przez kilka
tygodni, po czym zaopatrzony w bieliznę, ubranie, z niewielką sumą pieniędzy jechał dalej. Goszczący
Servusa chętnie przebywali w jego towarzystwie, gdyż okazał się niezrównanym humorystą i z tej racji
zawsze wszędzie chętnie był przyjmowany.
Sądownictwo, policja. Bezpieczeństwo publiczne.
Jeśliby chcied w sposób rzetelny oceniad stosunki panujące w ówczesnym sądownictwie
górnośląskim, należałoby sięgnąd aż do lat czterdziestych XIX wieku. Istniało wówczas na Górnym
Śląsku sądownictwo wyższe i niższe. Pierwsze sprawował Królewski Wyższy Sąd Krajowy *Königliches
Oberlandesgericht+ w Raciborzu, sądy niższe zaś w całej krainie spoczywały w rękach właścicieli
ziemskich, panów patrymonialnych. Mieli oni prawo sprawowania sądów patrymonialnych. którymi
w ich imieniu i na ich koszt kierowali sędziowie z wykształceniem prawniczym tzw. komisarze
justycjarni. Sądy te podporządkowane były i kontrolowane przez Sąd w Raciborzu. Dla miast istniały
królewskie sądy miejskie.
W jakim stosunku pozostawał sędzia patrymonialny wobec swego chlebodawcy, właściciela majątku
ziemskiego? Rzecz jasna, ponieważ służył u niego, był odeo całkowicie uzależniony. Jeśli tedy ktoś
próbował zaskarżyd dziedzica, sędzia patrymonialny miał niewielką szansę by, ferując wyrok,
kierowad się prawem i sprawiedliwością, gdyby ostateczny werdykt mógł wypaśd nie po myśli
dziedzica. Sędzia ryzykował własną posadą. Pan zwalniał takiego komisarza i brał sobie innego, nie
tak głupiego, żeby orzekad przeciw własnemu chlebodawcy. Wcześniej cytowany Weidmann, który
sam był komisarzem justycjarnym, opisuje stosunki panujące w górnośląskich sądach
patrymonialnych w roku 1844 następująco: „To fatalne, że uniemożliwiono w ostatnim czasie
połączenie sądów patrymonialnych z sądami grodzkimi. Gdy powstało efemeryczne królestwo
Westfalii, rząd nowego paostwa rozkazał zgodnie z duchem czasu znieśd sądy patrymonialne. I było
to dobre. Gdyby równie proste rozporządzenie wydano dziś, naród przyjąłby je z okrzykami radości, a
do tego chóru rychło włączyłaby się arystokracja we własnym, dobrze pojętym interesie.
Zrównania wszystkich obywateli poddanych przed sądem i przed królem, zniesienia wszelkich
przywilejów nie da się już powstrzymad i lepiej, żeby wyszło to od najwyższej instancji, niż zostało
wymuszone przez brutalną siłę. Codzienne protesty w stosunku do egzekutorów prawa, o których
postawie, kwalifikacjach, sposobie reprezentowania urzędu, marnych płacach albo i całkowitym ich
braku można by napisad całą grubą księgę, wszystko to są absolutnie pewne zapowiedzi gwałtownej
emancypacji narodu. Chęd wyrwania się z okowów dawnego paoskiego sądownictwa i widoczny
strach przez nimi powinny stad się przynajmniej sygnałem ostrzegawczym, nim będzie za późno. Że
Górnoślązak jest zdolny do gwałtownego oporu, że dawny niewolnik usiłuje zrzucid nałożone na kark
jarzmo, to wyraźnie ujawniło powstanie chłopskie z 1812 roku, które udało się zgnieśd tylko przy
pomocy wojska. A totalna nieufnośd podlegających sądom patrymonialnym wobec tej instytucji,
nienawiśd do egzekutorów prawa jest tak wyraźna, że trudno o większą. Nieufnośd i nienawiśd
narastają powoli, ale nieodwołalnie i wszelkie stosowanie przemocy, zwłaszcza policyjnej, musi to
zjawisko doprowadzid do apogeum, a wtedy rewolta ubogich, nie mających nic do stracenia, a
wszystko do zyskania, będzie nieunikniona i nic jej nie powstrzyma.
Zważywszy na prymitywizm mieszkaoców, ogromną ich biedę i bigoterię oraz absolutne przekonanie,
że po najbliższej pielgrzymce z całą pewnością otrzymają rozgrzeszenie, należy się obawiad
najgorszego.”
Obawy Weidmanna spełniły się już po czterech latach. Podczas rewolucji 1848 roku gniew ludu na
Górnym Śląsku obrócił się przeciw dziedzicom i sądom patrymonialnym. Te ostatnie zostały w myśl
nowej konstytucji zniesione, w każdym razie w Prusach. W innych niemieckich krajach związkowych
utrzymały się jeszcze tu i ówdzie aż do 1877 roku. Tego, że nawet po likwidacji sądów
patrymonialnych nieufnośd i nienawiśd wobec wszelkich sądów oraz wszelkiej zwierzchności i władzy
nie zgasły wśród ludu same z siebie od razu, że szacunek do prawa i wymiaru sprawiedliwości nie
pojawiły się jako rzecz oczywista, nie trzeba nikomu tłumaczyd.
Na prowincji, gdzie przecież żyła wówczas przeważająca większośd ludności, również policja
znajdowała się w rękach właścicieli ziemskich. Nadzór nad policją patrymonialną sprawowali
starostowie. Weidmann tak pisze o tej sprawie: „Pieczę nad sprawami wewnętrznymi i zarządzaniem
policją poszczególnych powiatów sprawują starostowie, których na to stanowisko powołali, darząc
ich zaufaniem, posłowie okręgowych sejmików ziemskich, z czego należałoby wnosid, że w pierwszym
rzędzie będą dbad o dobro swoich powiatów. Ponieważ jednak są oni także urzędnikami królewskimi,
muszą jednocześnie reprezentowad interes fiskusa i w tym zakresie ich działalnośd polega na
nieustannym podnoszeniu stopy podatkowej. Jeden ze starostów, przebywający obecnie na
emeryturze, doprowadził w swoim okręgu do podniesienia tej stopy o 6 tysięcy talarów rocznie!
Jeśli drogi w jakimś okręgu są nieprzejezdne, jak to na przykład w powiecie pszczyoskim często ma
miejsce, wtedy z reguły winę za ten stan ponosi starosta, gdyż jest on władny ten stan rzeczy
naprawid, jako że z litery prawa zarówno właściciele ziemscy, jak i chłopi zobowiązani są do
dostarczenia środków i wykonawców.
Każda nieprawidłowośd w zarządzaniu, w funkcjonowaniu policji, perturbacje z poborem do wojska
spadają na jego głowę i wyłącznie on ponosi za to odpowiedzialnośd. Do sprawowania nadzoru,
pilnowania porządku publicznego ma on do pomocy komisarzy okręgów policyjnych, wybieranych
zwykle spośród właścicieli dóbr rycerskich.
Policja lokalna stoi u boku właścicieli dóbr rycerskich, jeśli są oni chrześcijanami. Wielu tutejszych
właścicieli ziemskich jest jednak pochodzenia żydowskiego i nie dostępuje tego wyróżnienia.
Sprawowanie władzy policyjnej w interesie panów feudalnych w wielu ostatnio obserwowanych
przypadkach odnosiło skutek przeciwny od zamierzonego, szkodliwy dla paostwa i wolności osobistej.
Właściciele majątków pozwalają na to, by w ich imieniu władza sprawowana była przez ich
ekonomów, często również przez zwykłych pisarzy czy szafarzy. Ci zaś decydując o wymiarze
sprawiedliwości, sprowadzają ją do aplikowania solidnej porcji batów.
Zniesienie w tej sytuacji policyjnych uprawnieo właścicieli ziemskich nie może byd sprawą zbyt
odległej przyszłości, gdyż wypadki nadużyd, o których mówi się coraz głośniej, a które nierzadko
kooczyły się śmiercią delikwenta, muszą skłonid władze paostwa do powołania królewskich
policyjnych komisarzy ziemskich lub inspektorów, pomnożyd siły żandarmerii i tym pierwszym
podporządkowad sądownictwo wiejskie.
W miastach lokalna policja podporządkowana jest na ogól wypróbowanym burmistrzom i tutaj autor
nie słyszał nigdy o jakimś jawnym nadużyciu albo jaskrawym ekscesie. Nie ulega wątpliwości, że czas
stosunków patriarchalnych na wsi minął. Instytucja odpowiadająca niegdysiejszym stosunkom
społecznym dziś stalą się zupełnie anachroniczna.
W czasach, gdy właściciele ziemscy stawiali chłopom domy, uzupełniali brakujące bydło w stajni i w
ogóle po ojcowsku zarządzali całym ich gospodarstwem, taka partia potestas mogła byd na miejscu.
Dziś, gdy zniesiono poddaostwo, potężny obszarnik nie powinien mied większych uprawnieo niż
drobniejsi posiadacze ziemi. Tym bardziej nie powinno przysługiwad mu prawo nadzoru nad innymi.
W rzeczywistości, w której każdy użytkownik posiada własny, mniejszy lub większy gnojownik, tego
rodzaju uprzywilejowanie posiadacza bardzo wielkiego gnojownika jest raczej przesadą, a spełnianie
władzy policyjnej równie szkodliwe, jak sądownictwo patrymonialne... censeo, esse delendam!”
Jak wyglądało sprawowanie dominialnej władzy policyjnej czy przeprowadzanie śledztwa i badanie
podejrzanych o przestępstwo, to wiem z opowiadao ojca. Silnie wryło mi się w pamięd zwłaszcza
jedno wydarzenie, które bardzo często ojciec relacjonował. W jakimś więzieniu w powiecie toszeckim
siedział zamknięty niebezpieczny włamywacz i bandyta, który uporczywie odmawiał zeznao i
wszystkiemu zaprzeczał. W owych czasach (a były to lata trzydzieste XIX wieku) w przypadku
procesów karnych obowiązywała procedura nie ustna, lecz pisemna. Zeznania oskarżonego,
świadków, wywody obrooców, słowem dokładnie wszystko, musiało byd zapisane, by w czasie
orzekania o winie sędzia mógł się oprzed na solidnym gruncie. Oskarżony oglądał swoich sędziów
dopiero podczas odczytywania wyroku. Dawne procedury procesowe nie przywiązywały jednak
prawie żadnej wagi do dowodów pośrednich przestępstwa - poszlak, które dziś odgrywają tak wielką
rolę. Jeśli oskarżony nie przyznał się wyraźnie do zbrodni, nie można było wydad wyroku skazującego.
Musiano wypuszczad wolno niebezpiecznych przestępców (nie tylko na Górnym Śląsku, lecz w
Prusach) ponieważ zebrano za mało dowodów winy i efekt takiego śledztwa mógł byd wręcz
bulwersujący. Mogłoby się bowiem zdarzyd, że przestępca musiał byd uniewinniony albo
przynajmniej, jak się to zwało „zwolniony ab instantia”. Gdy podejrzenie nie zostało z niego zdjęte,
uniewinniony w taki sposób delikwent musiał jednak zapłacid koszta procesowe.
Więźniowie uporczywie odmawiający zeznao i nie przyznający się do popełnionej zbrodni sprawiali
policji i sądom ogromne problemy. W rezultacie, chod w owych, ciągle jeszcze surowych i
bezwzględnych czasach tortury były już zakazane, nie cofano się, jeśli zachodziła potrzeba, przed
stosowaniem gwałtownych środków nacisku. W więzieniach śledczych bito aresztowanych, którzy nie
chcieli się do niczego przyznad. Bito często do utraty przytomności, „rozmiękczano” głodem,
odmawiano płynów, dawano do jedzenia solone śledzie i ani kropli wody - taki środek przymusu
podobno ongiś zastosował już Fryderyk Wielki wobec opornych magistratów miast, które nie chciały
płacid żadnych kontrybucji wojennych.
Wspomniany wcześniej przestępca nie był łagodnym barankiem, miał mnóstwo ciemnych plam na
sumieniu, wielokrotnie już karano go i wiedziano, że lista jego grzechów jest potężna. By osiągnąd
wreszcie jakiś efekt, Polizeiverwalter zdecydował się na zastosowanie mocniejszych argumentów.
Nocą około pierwszej godziny wyciągnięto podejrzanego z celi i zaprowadzono do biura śledczego
mieszczącego się na parterze jakiegoś budynku. W biurze obecni byli Polizeiverwalter, przestępca i
jeden z żandarmów. Ten ostatni ujął w dłonie ciężki żelazny łom, podważył nim deski podłogowe,
następnie złapał szpadel i zaczął kopad, w miejscu z którego usunął klepki, całkiem normalny grób.
Dopóki nie skooczył Polizeiverwalter oraz żandarm milczeli jak zaklęci. Aresztant z rosnącym
zdumieniem obserwował rozwój wydarzeo: gdy grób był już wystarczająco głęboki, Polizeiverwalter
stwierdził, obracając się do bandyty: „Ty łajdaku, znudziło nas, mamy już dośd twojego wodzenia nas
za nos. Od miesięcy łżesz, jak najęty i nie wykazałeś najmniejszej ochoty, by przyznad się do którejś z
twoich rozlicznych zbrodni. Mamy lepsze zajęcie, niż dalsze marnowanie z tobą czasu. Stoisz przed
swoim grobem. Uklęknij i zmów pacierz. Potem żandarm rozwali ci drągiem czaszkę, wpadniesz do
dołu, który zasypiemy, potem położy się deski podłogi na swoje miejsce i żywa dusza nie wpadnie na
to, by tutaj szukad twojego trupa. Rano ogłosimy, że uciekłeś z więzienia. Będziemy cię mieli z głowy i
skooczą się nasze bezsensowne kłopoty z tobą. Na kolana i módl się.”
Przestępca, który oczywiście miał skrępowane ręce i nogi, upadł na kolana i zaczął się modlid.
Żandarm zaś ustawił się za jego plecami z uniesionym łomem. Nieszczęśnikowi nie udawało się
przebrnąd nawet trzeciej prośby w ojczenaszu, ciągle zaczynał od nowa i gdy wreszcie
Polizeiverwalter wrzasnął nao grubiaosko i zażądał skooczenia modlitwy, blady jak ściana przestępca
podniósł się i wyjąkał: „Chcę zeznawad”. Miał się wtedy przyznad do takiej liczby przestępstw, że
protokołowanie trwało do następnego dnia, aż do godzin przedpołudniowych, a Polizeiverwalrerowi i
żandarmowi jeżyły się włosy na głowie. Po wszystkim odprowadzano zbrodniarza z powrotem do celi.
Na rozprawie nie odwołał swoich zeznao i w efekcie został zamknięty w więzieniu do kooca swych
dni.
Wielokrotnie, gdy opowiedziałem tę historię, pytano mnie, co by się stało, gdyby przestępca odmówił
modlitwę do kooca. Wielu znajomych, którzy opowiadanie to słyszeli z ust mojego ojca, stwierdziło,
że gdyby przestępca rzeczywiście tak postąpił, Polizeiverwalter i żandarm zblamowaliby się okrutnie,
gdyż z całą pewnością nie odważyliby się naprawdę zabid zbrodniarza. Kto jednak znał lepiej stosunki
panujące wówczas na Górnym Śląsku, nie był tego tak pewien. Nie sądzę, żeby ów kryminalista mógł
wygrad w tym przebiegłym pojedynku. Zycie ludzkie miało w tamtych czasach rozpaczliwie małą
wartośd, a już życie jakiegoś przestępcy nie warte było nawet szeląga. Dzisiaj, rzecz jasna, i
Polizeiverwalter, i żandarm poszliby najprawdopodobniej na wiele lat do więzienia za takie zagranie.
Sądownictwo patrymonialne zmiecione zrazu z powierzchni życia publicznego przez wydarzenia
polityczne roku 1848, w roku 1851, na skutek nacisków drobnej szlachty ze wschodnich rejonów
pruskiej monarchii, zostało znów wprowadzone i istniało aż do roku 1872. Zniknęło dopiero po
wprowadzeniu reformy administracyjnej [Kreisordnung].
Jeśli chodzi o dworską policję, to rzucał się w oczy brak dobrze wyszkolonych żandarmów. Mówiliśmy
już przecież w XV rozdziale, że Polizeiverwalter w Królewskiej Hucie miał do dyspozycji jednego
policjanta, a miasto w owym czasie liczyło sobie z pewnością 8 000, jeśli nie więcej, mieszkaoców.
Że w takich warunkach bezpieczeostwo publiczne na Górnym Śląsku pozostawiało w różnym czasie
bardzo wiele do życzenia, łatwo można sobie wyobrazid.
Gdyby ktoś podjął próbę napisania historii kryminalistyki na Górnym Śląsku i to tylko w XVIII i XIX
wieku, mógłby z łatwością zapełnid opasły tom, opierając się na obfitym materiale źródłowym.
Specyfika tego regionu i różne z tym związane okoliczności powodowały istnienie poważnych
zagrożeo życia publicznego oraz rosnącą przestępczośd w minionych czasach. Bardzo wielka odległośd
Górnego Śląska od centrów kulturowych, bliskośd różnych granic, zawsze będących pokusą łatwej
ucieczki dla przestępców, mała zrazu liczba ludności, gęste lasy, brak zorganizowanej, jednolitej
policji, okrucieostwo i bezwzględnośd panów feudalnych oraz rozpacz ich poddanych, wszystko to
razem musiało dad taki, a nie inny efekt i złożyd się na ową smutną, kryminogenną rzeczywistośd.
Włamania, mord, rabunek, podpalenia dokonywane były na Górnym Śląsku w minionych latach, a
nawet w naszych czasach wśród bardzo okrutnych okoliczności.
Dawni i współcześni pisarze próbowali odnaleźd w Górnoślązakach jakąś szczególną tendence au
crime *skłonnośd do zbrodni+, jak to czynił belgijski moralista, statystyk Quetelet, który w różnych
nacjach i w określonych krajach ją dostrzegał. Wydaje się jednak, iż krzywdzące i niesprawiedliwe jest
przypisywanie Górnoślązakowi pochodzenia słowiaoskiego jakiejś naturalnej *złej+ skłonności, chod
niewątpliwie „mylenie pojęd” moje - twoje tu występowało. Przypadłośd ta powstała w wyniku
panujących tu charakterystycznych stosunków społecznych, które spowodowały, że na Górnym
Śląsku nie istniał stan średni, tylko bogactwo i nędza w skrajnych ich postaciach. W dawniejszych
czasach do bogaczy zaliczali się potężni książęta i rycerstwo oraz klasztory, w czasach późniejszych
niesłychane zasoby złożone były w rękach właścicieli zakładów przemysłowych, kopalo i hut. Obok
nich stała ludnośd, żyjąca w przeważającej mierze „z ręki do ust”, dla której pokusa przywłaszczenia
sobie chodby ułamka tamtych wspaniałości i bogactwa była zbyt kusząca. Bardzo łatwo wytłumaczyd
psychologicznie, dlaczego mieszkaniec Górnego Śląska nie widział nic zdrożnego w tym, żeby on tak
biedny, wykorzystywany i uciśniony, nie miał uszczknąd odrobinę z nadzwyczaj wielkiego i
nadmiernego bogactwa panów, właścicieli ogromnych majątków ziemskich, latyfundiów i zakładów
przemysłowych. W moich latach dziecięcych zawsze żartobliwie stwierdzano, że Górnoślązak
przyswoił sobie oryginalna etykę, a przynajmniej stworzył następujące usprawiedliwienie kradzieży:
„Panu *właścicielowi ziemskiemu+ można naprawdę spokojnie coś zabrad, bo posiada dużo więcej, niż
jest w stanie zużyd. Jeśli weźmie się coś drobnego duchownemu albo nauczycielowi, to szkoda będzie
niewielka, jako że pieniądze i tak otrzymują oni od gminy. Niemcowi można coś zabrad bez namysłu,
gdyż żyje na koszt polskiego ludu. Okraśd Żyda, to również żaden grzech, gdyż ten oszukuje ludzi i
zabiera im to, co posiadają”. Na liście tej znaleźli się więc ci wszyscy przedstawiciele społeczeostwa,
którzy posiadają albo posiadad by mogli. W dawnych czasach powiadano też żartobliwie, że
mieszkaniec Górnego Śląska ma przesadny zmysł porządku: nie może ścierpied leżących na widoku
rzeczy, zaraz musi je schowad, usunąd, włożyd do kieszeni. Do pewnego stopnia obserwację tę mogę
potwierdzid moimi doświadczeniami zwłaszcza z wojska. W tzw. polskich regimentach górnośląskich z
reguły poza tym porządnych, solidnych, dzielnych i świetnych żołnierzy nie należało
odkomenderowywad do służb porządkowych, do sprzątania, jeśli się nie chciało ich unieszczęśliwid.
Nie „wynaleziono” jeszcze wówczas „kleptomanii”, ale ludzie ci rzeczywiście mieli w sobie nieodpartą
potrzebę zagarniania i przywłaszczania sobie wszystkiego, co popadło.
Były to rzeczy najczęściej bezwartościowe, np. łata, kawałek nie nadającego się już do niczego
pociętego płaszcza żołnierskiego. Przywłaszczali go sobie i to niekoniecznie z egoistycznych
motywów, ale by skombinowad np. szmatę do wycierania. Jeśli rzecz się wydała, odbywał się sąd
doraźny i w wypadku recydywy groziła takiej „ofierze” degradacja do drugiej kategorii żołnierskiej.
Bandyci, rabusie mogą stad się bohaterami narodowymi, zwłaszcza wtedy, gdy można im przypisad
jakąś ludzką cechę. W latach mojego dzieciostwa wciąż opowiadało się mnóstwo historii o sławnym
rozbójniku Schydle, który w latach czterdziestych terroryzował cały Górny Śląsk. Był przyjacielem i
dobroczyocą ubogich i dlatego on i jego kompani zawsze bez trudu znajdowali schronienie wśród
prostych ludzi. Podobno odbierał tylko bogatym i oddawał biednym. Włamał się kiedyś do ubogiego
duchownego i nie znalazł u niego nic, co mógłby zabrad. Zostawił mu więc dwadzieścia talarów i
kartkę, na której podobno napisał: „ Gdzie nie ma co brad, tam trzeba dad”. Prawie na śmierd
skatował członka swojej bandy, który ukradł biednemu chłopu jedyną jego krowę. Na otarcie łez
oddał wieśniakowi dwie krowy. Rzecz jasna, uprzednio ukradł je panu dziedzicowi.
Schydło wędrował po okolicy w przebraniu, wdawał się w rozmówki, zwłaszcza z ludźmi idącymi na
targ, i pytał ich, nie mających pojęcia, z kim rozmawiają, co sądzą o sławnym rabusiu Schydle. Jeśli
usłyszał coś dobrego, wtedy nagradzał rozmówcę. Jeśli jednak „przezywano” na niego, wtedy
rewanżował się dotkliwą psotą.
Górny Śląsk miał nie tylko sławnych włamywaczy, ale także „wyłamywaczy”. W annałach
kryminalistyki międzynarodowej opisano sławny przypadek, opowiedziany też przez Weidmanna:
„Ostatni przestępca, który tu zrobił furorę, to osławiony złodziej. Po dokonaniu przez niego
czwartego już włamania został on zamknięty w więzieniu kryminalnym w Raciborzu w celu
przeprowadzenia śledztwa. Któregoś ranka uciekł. Wykruszył kawałek muru przy wąskim oknie swej
celi, pociął na długie kawałki siennik, splótł z niego linę i spuścił się w dół po wysokim na wiele łokci
murze, uprzednio zrzuciwszy na podwórzec ramę swej pryczy, by móc za jej pomocą wdrapad się na
bardzo wysoki mur zewnętrzny. Stamtąd odważył się na dokonanie szaleoczego wręcz skoku -
prawdziwego salto mortale. Po kilku tygodniach złapano go powtórnie i znów zamknięto w więzieniu,
tym razem już zakutego w łaocuchy i obręcze. Tego samego dnia, w którym w urzędowym piśmie
odwołano wysłany za nim list gooczy, uciekł on jednak ponownie z obręczami i łaocuchami, w równie
groźny dla życia sposób. Tym razem złapano go już w trakcie ucieczki. Jako przyczynę
podejmowanych po dwakrod brawurowych prób ucieczki podawał okropny lęk przed samotnością i
zamknięciem, które o mało nie doprowadziły go do szaleostwa. Przebywanie w zamknięciu w
urządzonym podług pensylwaoskiego wzorca więzieniu, było nie do wytrzymania”.
Zbrodniarze nie zawsze wywodzili się z niższych warstw społecznych. Byli wśród nich również
arystokraci, którzy akurat policji ani sądów nie musieli się wcale obawiad.
Czy możliwe byłyby bowiem potworności, jakie wydarzyły się w rodzinie księcia Sułkowskiego w
Słupnej *od roku 1803 do 1848+? Ten polski książę okazał się niepohamowanym, okrutnym
człowiekiem o skłonnościach sadystycznych, człowiekiem, do którego największych przyjemności
należało chłostanie swoich podwładnych, o czym już wiemy. Baronesa, Luiza von Larisch, wychodząc
z miłości za tego awanturnika, unieszczęśliwiła się do kooca swych dni, ponieważ również dwaj jej
synowie, Ludwik l Maksymilian, byli gwałtownikami. Sułkowski musiał się rzeczywiście „fatalnie
sprawowad”, skoro już pod koniec lat dwudziestych został aresztowany w Austrii pod zarzutem
zdrady stanu i zamknięty w austriackiej twierdzy Theresienstadt, gdzie zmarł 12 listopada 1832 roku.
Niewiarygodne wręcz wydarzenia, związane z rodziną książąt Sułkowskich, zostały przez różnych
literatów, również przez Górnoślązaka dr. Maxa Ringa. opisane po wielekrod w powieściach i
romansach.
Książę Ludwik nie potrafił ułożyd sobie życia z bratem Maksymilianem i wyjechał do Ameryki. Max
podążył niebawem za nim, ale wrócił po pewnym czasie do Słupnej koło Mysłowic z piękną Kreolką, z
którą się ożenił. Wprost bestialsko znęcał się nad swoją żoną i matką z powodu nędznej ladacznicy
zwanej Struziną. Oddawał się też namiętnie piciu i grze w karty. W koocu znudził się również Struziną.
Pewnego dnia znaleziono ją zastrzeloną w jej pokoju. Wszyscy wiedzieli, że to książę zabił kochankę,
ale gdzie nie ma oskarżyciela, tam nie ma i sędziego. Jej miejsce zajęła dziewczyna pochodząca z
górnośląskiej rodziny, córka rzeźnika. Wraz ze swoim szwagrem, szychtmistrzem o nazwisku F.,
opanowała ona księcia całkowicie. Wkrótce książę Sułkowski roztrwonił swój majątek. Gdy matka
sprzeciwiała się temu, próbując ratowad resztki dobytku, została 3 marca 1848 roku zastrzelona w
swojej sypialni w słupeckim zamku. Strzał oddano z ogrodu i księżna osunęła się na podłogę ze
słowami: „To uczynił mi mój syn Max”. Następnego dnia zmarła i została pochowana na cmentarzu w
Mysłowicach. Wiadomo było powszechnie, że właściwym sprawcą straszliwej zbrodni matkobójstwa
był książę Maksymilian Sulkowski, ale on sam uciekł i złapano tylko jego pomocników, szychtmistrza
F. i leśniczego nazwiskiem Obst. Proces przeciw mordercom księżnej to pierwsza rozprawa, jaka
odbyła się, o czym już wspominaliśmy, przed sądem przysięgłych w Gliwicach w roku 1849. Obst
został skazany na śmierd, zmarł jednak przed egzekucją w więzieniu. Szychtmajster F. zmarł w
więzieniu w Raciborzu. Książę Sułkowski, jak to później ustalono, padł na barykadach Wiednia w
walkach rewolucyjnych 6 października 1848 roku. Przez lata utrzymywano jednak, że ciągle żyje. Dziś
już nie ulega wątpliwości, że wszystkie te opowieści o przebywaniu wśród żywych były czystym
wymysłem.
Na początku lat sześddziesiątych w pobliżu Głubczyc popełniono okrutne morderstwo, które zwróciło
uwagę opinii publicznej w całych Niemczech. Dziś przypominam sobie już tylko, że chodziło o
pewnego nauczyciela w tej miejscowości. Z zemsty został on napadnięty przez kilka osób, wśród
których był także naczelnik owej wioski. Nocą wdarto się do domu nauczyciela, który zaskoczony
próbował się rozpaczliwie bronid. Ścigany przez swych prześladowców wyskoczył z mieszkania w
samym szlafroku, wołając głośno o pomoc, obiegł kilkakrotnie mały stawek, znajdujący się przed jego
domem. Sąsiedzi słyszeli i widzieli wszystko, ale nie mieli odwagi wtrącid się, gdyż jak potem wyjaśnili,
byli przekonani, że ścigają go złe duchy. Wprawdzie nieszczęsnemu nauczycielowi udało się wpaśd z
powrotem do domu, ale napastnicy wdarli się za nim do środka i zmasakrowali go w najokrutniejszy
sposób.
Gdy w roku 1869 pojechałem z wizytą do zaprzyjaźnionego proboszcza w W. niedaleko Olesna,
zastałem tam również niezbyt miłą sytuację. Kilka tygodni przedtem na plebanię napadła jakaś banda
zbójecka. W drzwiach wejściowych probostwa można było jeszcze zobaczyd kule, wystrzelone przez
bandytów, usiłujących siłą wedrzed się do budynku. We wsi słyszano wprawdzie strzały, ale nikt nie
miał odwagi przyjśd proboszczowi z pomocą. Nawet pachołcy, śpiący w tym samym obejściu w
osobnym budynku, nie odważyli się cokolwiek przedsięwziąd przeciw bandytom. Ci jednak sami w
koocu zrezygnowali nie mogąc się dostad do środka. Proboszcz sprowadził na swój koszt pluton
dragonów z Olesna. Utrzymywał ich przez tydzieo, by chronili go przed ewentualnym powtórnym
najściem. Pamiętam też, że na ścianie nad swoim łóżkiem pleban miał zawieszony rewolwer, z
którego można było oddad aż dwanaście strzałów. Na dzisiejsze warunki była to broo śmieszna, w
sumie raczej zabawka. Średnica bębenka nie przekraczał 6 cm, a naboje nie były większe od ziaren
grochu. No cóż, rewolwer ten stanowił jednak w tamtych czasach absolutną nowośd.
W W. przeżyłem bardzo niemiłą przygodę. Gdy zupełnie sam spałem w jednym ze skrzydeł
probostwa, pewnej nocy zostałem obudzony przez osobliwe skrobanie w zewnętrzną ścianę domu.
Skrobanie powtarzało się z pewną regularnością. Byłem przekonany, że to kolejni włamywacze
próbują wedrzed się do środka. Ubrałem się szybko i pobiegłem do drugiego skrzydła, by tam obudzid
gospodynię. Przez zamknięte drzwi powiedziałem jej, że pod domem prawdopodobnie są złodzieje i
zażądałem, by mnie wpuściła do środka. Ona jednak zdecydowanie się sprzeciwiła twierdząc, że
wprawdzie poznaje mój głos, ale wie doskonale, że nie przybywam dobrowolnie, ponieważ znajduję
się w rękach włamywaczy. Długo musiałem ją przekonywad, nim wreszcie dotarłem do sypialni
proboszcza. Tam pożyczyłem rewolwer, uzbrojony w towarzystwie psa, w księżycową jasną noc
obszedłem cały dom. Dopiero następnego dnia rano odkryta została przyczyna alarmu. Tuż pod
ścianą domu rosło drzewo owocowe. Jedna z jego gałęzi dotykała niemal ściany. Owo osobliwe
skrobanie w ścianę wywoływał zatem wiatr wprawiający gałąź w ruch.
Cóż, wszyscy byli wtedy przewrażliwieni na punkcie napadów rabunkowych i włamao. Jeszcze
bardziej uczuleni i nerwowi stali się w kilka lat później, gdy w okręgu wielkoprzemysłowym pomiędzy
rokiem 1873 a 1876 rozpoczęła prawie dosłownie rządy terroru banda zbójecka Eliasza i Pistulki.
Ci dwaj sławni rabusie, których postacie jeszcze dziś można oglądad w berlioskim gabinecie figur
woskowych, zajęli w historii kryminalistyki bezsprzecznie osobne miejsce i dokonali wręcz
niewiarygodnych wyczynów.
Jako sprawozdawca jednego z wrocławskich dzienników byłem obecny przy obu wielkich procesach,
jakie wytoczono w Bytomiu liczącej kilkadziesiąt głów bandzie Eliasza i Pistulki. Jeszcze dziś
przypominam sobie sporo dramatycznych scen mających miejsce podczas tych procesów. Wywołały
one w całych Niemczech ogromne zainteresowanie, zwracając uwagę na Górny Śląsk i ukazując go,
niestety, w niezupełnie korzystnym świetle. Ta banda zbójecka, wraz z paserami licząca około 40 do
50 osób, uczyniła teatrem swych działao przede wszystkim dawny powiat bytomski. Od czasu do
czasu dawała również „gościnne występy”. Swój najbardziej bezczelny skok wykonała, włamując się
nocą do budynku zarządu Generalnej Dyrekcji Thiele-Wincklerów w Katowicach. Wyniesiono
wówczas szafę pancerną, umieszczoną na pierwszym piętrze, i wywieziono ją na przygotowanym w
tym celu wozie. Jedyny strażnik obecny tej nocy, rzecz jasna inwalida, gdyż tylko takich ludzi
zatrudniano jako strażników nocnych, został bez trudu obezwładniony i związany. Bandyci wywlekli
go w pole leżące nieopodal szosy prowadzącej do Dębu i tu przytrzymali pod strażą, podczas gdy
reszta dokonywała przestępstwa. Gdy rabusie oddalili się ze swym łupem na bezpieczną odległośd,
również bandyta pilnujący strażnika opuścił go, nie omieszkawszy uprzednio zakazad mu, pod groźbą
utraty życia, ruszania się z miejsca przed upływem godziny. Polecenie to strażnik wypełnił co do joty i
dopiero o świcie wrócił do budynku zarządu i wszczął alarm. Uruchomiono policję i żandarmerię.
Podążono wyraźnymi śladami kół wozu, które prowadziły w bok od szosy, w stronę wielkiego lasu w
Dębie. Od dawna opowiadano o nim różne straszne rzeczy. Znaleziono rozbitą kasę pancerną, a obok
niej tlące się jeszcze ognisko, w którym zostały spalone wszystkie papiery wartościowe. Rabusie wzięli
ze sobą tylko gotówkę, składającą się z pewnej ilości srebrnych i złotych monet oraz papierowych
banknotów. Jasne było, że miejsce to opuścili na krótko przed przybyciem policji. Niedaleko
znaleziono też straszliwie zmasakrowane zwłoki jakiegoś mężczyzny. Jego twarz została
zniekształcona do niepoznaki ciosami noża i na skutek licznych uderzeo. Mnóstwo ran zadanych
nożem znajdowało się również na tułowiu ofiary. Przyjęto, że jest to ciało jakiegoś nieszczęśnika,
który przypadkowo natknął się na bandytów i zaskoczył ich przy rozbijaniu kasy pancernej. Wszędzie
pokazywano fotografię pokiereszowanych zwłok, ale z początku nie odkryto żadnego obiecującego
tropu. Nie można było także stwierdzid, kim był zamordowany. Podczas jarmarku odbywającego się w
Katowicach jakiś handlarz, stojący w swojej budzie, usłyszał opowiadające o szczegółach okropnego
mordu i zuchwałego napadu dwie kobiety. Z ich rozmowy wynikało, iż zamordowany był kompanem
bandy rozbójniczej. Akurat tej nocy pracował on na własną rękę. Jego łupem stała się krowa. Gdy
przechodził z nią przez las koło Dębu, natknął się na swoich kompanów, którzy właśnie nadjechali z
kasą pancerną na wozie. Od razu zauważył, że się nieźle obłowili i zażądał udziału w zyskach.
Odmówiono mu, rzecz jasna, gdyż nie brał udziału w akcji. Wówczas zagroził, że ich wyda. Wtedy go
zadźgali. Każdy z kompanów, aby wszyscy byli tak samo winni, musiał zadad kilka ciosów nożem, po
czym zniekształcono mu twarz. Zwłok nie udało się od razu zidentyfikowad, gdyż człowiek ten
pochodził z głębi Rosji i na Górnym Śląsku w ogóle nie był znany. „Cherchez la femme!” to
powiedzenie i w tym przypadku okazało się pomocne w odkryciu i ujęciu sprawców zbrodni. Handlarz
zawiadomił policję, jedną z rozmawiających kobiet udało się złapad, aresztowano dalsze kobiety i
wreszcie złapano kochankę Fistulki. W więzieniu w Bytomiu osadzono pewną kobietę, która z
powodu dokonania drobnej kradzieży musiała odbyd karę aresztu, a której bardzo zależało na urlopie,
gdyż spodziewała się dziecka. Umieszczono ją w celi razem z kochanką Pistulki, od wielu tygodni
przebywającą tam samotnie. Ta zwierzyła się złodziejce, nie ukrywając niczego, i w ten sposób cała
banda została zdradzona. Aresztowanie następowało po aresztowaniu. Pierwszy proces z
sensacyjnymi momentami, ujawnieniem szczegółów z życia bandy i zbrodniczych przedsięwzięd,
które w tak znacznym stopniu zakłóciły spokój publiczny na Górnym Śląsku, odbył się w Bytomiu.
Bandyci nie przyznawali się do niczego. Twardy był zwłaszcza ich przywódca. Gdy Pistulka dowiedział
się w koocu, że to jego kochanka przez swoją gadatliwośd zdradziła ich wszystkich, opanowała go
szalona wściekłośd. Chod spętany, próbował ją zamordowad na sali sądowej i tylko z trudem wyrwano
ją z jego rąk.
Eliasza, towarzysza Pistulki, udało się złapad dopiero po dłuższym czasie. Niemal cudem wymykał się
swoim prześladowcom, wszędzie znajdując ukryte schronienia. Niejednokrotnie podczas ucieczki
przeskakiwał ze zręcznością akrobaty wysokie mury i płoty. Rozwijał przy tym fantastyczną szybkośd
w biegu. Gdy go wreszcie złapano, był chory. Wyzdrowiał wszakże w więzieniu. Nawet na ławie
oskarżonych próbował skombinowad sobie narzędzie, mogące ułatwid mu ucieczkę i wskazującym
palcem i kciukiem wydłubał gwóźdź z ławy, na której siedział. Chciał go użyd do otwarcia kłódek
łaocuchów pętających mu ręce i nogi.
Eliasza skazywano kilkakrotnie na karę śmierci i dożywocie, a całej bandzie wspólników (kobiet i
mężczyzn) zasądzono łącznie karę kilkuset lat więzienia. Jako że w owym czasie cesarz Wilhelm I nie
podpisywał żadnego wyroku śmierci, obaj przestępcy zostali ułaskawieni. Eliasz umarł w więzieniu na
galopujące suchoty. Pistulka próbował się otrud za pomocą liści tytoniowych, gdyż zatrudniony był
przy produkcji papierosów. Gdy mu się to nie udało, zagłodził się z ogromną determinacją na śmierd,
chod robiono wszystko, by go sztucznie utrzymad przy życiu. W tym niewielkim, mocno zbudowanym,
przysadzistym człowieku tkwid musiała nadzwyczajna, niezwykła energia, siła woli nie dająca się
ugiąd, wskazująca na to, że nieszczęśnik ten mógłby wiele osiągnąd, gdyby swoje zdolności oddał
lepszej sprawie.
Dwa wielkie procesy Eliasza i Pistulki miały i ten skutek, że usprawniły działanie służb porządkowych
policji i jej zaplecza. Że jednak nie od razu udało się poprawid w sposób widoczny panujące tu
stosunki i, prawdę mówiąc, przez specyfikę tego regionu tak do kooca naprawione byd one nie mogły,
tego dowodzi, niestety, przypadek mordercy, rabusia i kłusownika Sobczyka, który zaledwie kilka lat
temu wzbudził swą osobą tak wielkie zainteresowanie.
Życie nad granicą
W Cielawicach [tu przypis autora: Wszystkie nazwy miejscowości, nazwiska i imiona zostały
zmienione+ pojawił się nowy dyrektor komory celnej. Fakt ten wzbudził zainteresowanie nie tylko w
miasteczku i najbliższej okolicy, ale również po drugiej stronie granicy, na Górnym Śląsku. To
zrozumiałe, przez granicę przeciągnięte są tysiące niewidzialnych nici wzajemnych powiązao,
handlowych i towarzyskich, pokrewieostwa, przyjaźni i wspólnych interesów. W Cielawicach
znajdowało się przejście graniczne prowadzące z Prus do Rosji i z powrotem dla ruchu pieszego i
kołowego. Do Cielawic z pruskiego miasta L. prowadziła także kolej żelazna. Na dworcu znajdowała
się specjalnie w tym miejscu wzniesiona ekspedycja celna, najważniejszym jednak, centralnym
punktem małego ruchu przygranicznego był niski, podłużny barak pokryty słomianą strzechą, stojący
po rosyjskiej stronie, mieszczący biura rosyjskiej komory celnej. Na drugim koocu mostu,
prowadzącego przez rzekę graniczną, już na terytorium pruskim był urząd celny, w którym
urzędowały „zielone kurtki”.
Po tej i tamtej stronie granicy język, charakter pejzażu, stosunki społeczne i sami ludzie byli
nadzwyczaj do siebie podobni, a przecież jakież panowały tam różnice. Dostad się do Rosji i wydostad
z tego kraju nie można było bez okazania w biurze urzędu celnego paszportu albo półpaszportu (czyli
legitymacji uprawniającej do poruszania się w pasie przygranicznym). Paszport nie był niezbędny
natomiast przy wjeździe do Prus. Podczas, gdy uchodziło za pewnik, że w pruskiej komorze celnej nie
sposób kogokolwiek przekupid i próba wręczenia łapówki osobie urzędowej groziła bardzo niemiłymi
konsekwencjami, tak równie powszechnie było wiadomo, że w rosyjskiej komorze celnej przekupid
można było każdego. Tam każdy trzymał dłoo wystawioną, nawet ci, którzy nic nie robili. Oczywiście
również strażnicy stojący przy rosyjskim szlabanie oczekiwali, by przy wchodzeniu i opuszczaniu
świętego carstwa rosyjskiego wcisnąd im w łapę przynajmniej jeden z owych wielkich miedziaków,
noszących poetycką nazwę „brummera”, które byty czasem tak wielkie jak talar czy moneta
pięciomarkowa.
Jeśli się zamierzało wybrad do Rosji, trzeba było najpierw przejśd obok posterunku przy barierze
granicznej, potem ominąd portiera, starego Baturskiego, stojącego przed wejściem do komory celnej.
Cerber ów, rzecz jasna, czekał na uścisk dłoni z miedzianą zawartością. Z kolei w swym biurze siedzieli
panowie pisarze, gens inferiore, ludzie niepozorni, którzy mogli wszak narobid człowiekowi sporo
kłopotu, jeśli im się do paszportu albo złożonego półpaszportu nie wsunęło przynajmniej
jednorublowego banknotu, chodby paszport był w najlepszym porządku. Pierwszemu zastępcy pana
dyrektora komory celnej - Sasuchinowi czy drugim zastępcy - Melnikowowi nie miało sensu
pokazywad się na oczy bez większego nominału. Zaś dotychczasowy dyrektor brał, jak mieszkaocy
pogranicza z tej i tamtej strony powiadali „za żywca”. Nikt jednak nie widział w tym niczego złego,
było to przecież jego słuszne prawo. Nie da się ukryd - na granicy ma się dośd osobliwe wyobrażenie o
prawie i praworządności. Przemyt uważany jest za rzecz naturalną i dozwoloną, a branie i dawanie
łapówki za zło konieczne i nieuniknioną niewygodę. Jeśli już było się po tamtej stronie granicy, w
Cielawicach, nie sposób było idąc polną drogą, nie natknąd się na kordon nader niechlujnie
wyglądających żołnierzy rosyjskiej straży pogranicznej. Ci zaczynali bez żenady nagabywad człowieka i
żebrad. Po minięciu ich, trzeba było na kolejnym kilometrze drogi przejśd już tylko obok drugiego,
trzeciego i czwartego kordonu, gdyż święte cesarstwo Wszechrosji odgradza się od Prus poczwórnym
łaocuchem straży. Po drugiej stronie granicznej rzeki natomiast w ogóle nie stoją żadne posterunki
wojskowe i tylko „zielone kurtki” pieszo lub konno raz lub dwa razy dziennie patrolują granicę.
Tak więc w Cielawicach pojawił się nowy dyrektor komory celnej. Cóż to był za człowiek? Przybył
prosto z Petersburga, z pewnością więc miał protekcję wyższych sfer. Był człowiekiem jeszcze
stosunkowo młodym, wydawał się nieźle wykształcony, jak wszyscy Rosjanie poza językiem ojczystym
władał francuskim, niemieckim, włoskim i angielskim. Był żonaty z młodą, śliczną damą, noszącą imię
Nadjeżda Nikołajewna i był ojcem dwuletniego chłopca.
Taki dyrektor komory celnej potrafił ludziom po tej i tamtej stronie granicznej rzeki dośd skutecznie
utrudnid życie. Wystarczyło tylko, by zaczął nieco bardziej rygorystycznie stosowad obowiązujące
przepisy o ruchu granicznym i już wynikała z tego niezła chryja. Prawo zabrania na przykład
przekraczad granicę rosyjską po godzinie szóstej wieczorem i to obojętnie czy pieszo czy konno. Byd
może jest to rozsądna reguła na miesiące zimowe, ale latem, gdy dzieo kooczy się po godzinie
dziewiątej, oznacza to poważne utrudnienie. Było się więc przyzwyczajonym za stosowną opłatą w
postaci napiwku określonej wysokości jeszcze o godzinie ósmej, a jeśli zaszła taka koniecznośd nawet
o dziesiątej wieczorem przechodzid przez celną barykadę rosyjską na sąsiednie terytorium. Także w
sprawach związanych z cleniem towarów przewożonych przez granicę, załatwieniem wszystkich
celnych operacji, to - rygorystycznym stosowaniem przepisów o półpaszportach etc. można
spowodowad tak znaczne utrudnienia, że potrafią one w poważnym stopniu sparaliżowad wszelką
komunikację i handel.
Nowy dyrektor od czterech tygodni już sprawował swój urząd, gdy po obu stronach granicznej rzeki
zaczęła się rozchodzid fama narastająca coraz bardziej i powodująca wszędzie, gdzie dotarła, kiwanie
głowami, wreszcie przerażenie: nowy szef komory był chory na umyśle.
Osłabienie jego władz umysłowych objawiło się przez to, iż był on absolutnie niepodatny na wszelkie
formy korupcji. Z początku wieśd tę po tamtej stronie granicy potraktowano jako dobry żart.
Niebawem jednak uznano ją za żart zdecydowanie bardzo mało śmieszny. Na koniec wreszcie
wywołała ona coś w rodzaju paniki.
Ale miało byd jeszcze gorzej. Obłąkany dyrektor komory celnej usiłował doprowadzid do tego, by jego
podwładni, począwszy od pierwszego zastępcy Sasuchina, aż na sam dół, do ostatniego, najbardziej
obdartego strażnika granicznego przestali brad łapówki.
„Upraszam ja Jaśnie Wielmożnego Pana Dobrodzieja - rozprawiał Baturski - czy ktoś kiedykolwiek o
czymś podobnym słyszał? Czy jesteśmy w stanie wyżyd z pieniędzy, jakie otrzymujemy od władzy
paostwowej? Władza nas tutaj osadziła, byśmy mogli spokojnie pożyd. I przychodzi taki psi syn z
Petersburga i chce wprowadzad nowe mody! On nam, rzecz oburzająca, wypłaca rzetelnie co do
grosza nasze pensje! Wszyscy jego poprzednicy wciskali je do własnych kieszeni! Ale kto wyżyje z tych
paru nędznych kopiejek pensji, jeśli do tego nie dojdzie jakiś drobny upominek od dobroczyoców i
przyjaciół!? Powiadam Panu, Łaskawco, ten odmieniec, ta biała wrona źle skooczy!”
Taki sam marny koniec przepowiadali dyrektorowi komory celnej wszyscy znawcy przedmiotu po obu
stronach granicznej rzeki. Na razie jednak ostatnie słowo nie padło.
W pruskim mieście L. mieszkał przedstawiciel wielkiej francuskiej firmy jedwabniczej, która rocznie
eksportowała koleją żelazną do Rosji przez stację Cielawice jedwab o wartości wielu milionów rubli.
Cło na jedwab było bardzo wysokie. Wagony kolejowe przybywały zaplombowane już z Francji przez
granicę niemiecką, tu znów się je plombowało, by mogły jechad tranzytem aż nad granicę rosyjską.
Naturalnie przy jej przekraczaniu należało zapłacid za jedwab władzom rosyjskim odpowiednie cło.
Od kilkudziesięciu lat interes ten załatwiano w ten sposób, że dyrektor komory otrzymywał połowę
sumy za cło, należne, rzecz jasna, rządowi rosyjskiemu, i wkładał tę sumkę do własnej kieszeni. Za to
zaplombowane na głucho wagony bez rewizji wjeżdżały na terytorium Rosji. Druga połowa celnej
należności stanowiła zarobek firmy jedwabniczej, częśd z tego naturalnie, jako prowizję, otrzymywał
ów przedstawiciel francuskiej firmy rezydujący w L.
Transporty jedwabiu nie przybywały, oczywiście, codziennie, lecz w odstępach mniej więcej
tygodniowych. Gdy tedy kolejny transport, który miał przekroczyd granicę, dotarł znów do Cielawic,
Francuz pojechał na tamtą stronę z wizytą do dyrektora komory, by rzecz całą załatwid jak należy.
Przyjęto go bardzo serdecznie, dyrektor komory poczęstował Francuza „papirosem” i podczas palenia
rozmawiano o pogodzie, polityce i innych ciekawych rzeczach. Z kolei Francuz dobył swoje etui i
również poczęstował dyrektora papierosem. Całkiem przypadkowo położył przy tym obok na biurku
dwa banknoty tysiącrublowe.
Dyrektor pochwalił „papirosy”, banknoty tysiącrublowe zignorował wszakże całkowicie.
- Importujemy bardzo dużo jedwabiu do Rosji - rzekł Francuz.
- Słyszałem o tym - odparł dyrektor.
- Niebawem znów przybędzie większy transport, trzy zamknięte wagony. Chciałbym je jutro
przetransportowad przez granicę.
- To mnie cieszy - odparł dyrektor komory. - Pobierzemy niezłą sumkę. Jedwab obłożony jest bardzo
wysokim cłem.
Powiedział to z całą powagą, bez uśmiechu. Rzecz jasna, ten sposób załatwienia interesów wcale się
Francuzowi nie spodobał. Po dłuższej chwili, ociągając się, sięgnął do kieszeni surduta, dobył z niej
portfel, dołożył do dwu tysięcy rubli jeszcze pięd niemieckich banknotów stumarkowych i stwierdził:
- Więcej mimo najszczerszych chęci nie mogę dad, to wszystko, co mogę zrobid, panie dyrektorze.
- Mój drogi przyjacielu - rzekł na to niezwykle ostrym tonem dyrektor komory celnej - należy pan do
narodu, który my Rosjanie darzymy szczególną sympatią. Swej nacji zawdzięcza Pan to, że nie każę
Pana natychmiast aresztowad za próbę przekupstwa urzędnika paostwowego na służbie i nie każę
Panu wytoczyd procesu. Może Pan byd pewien, że za to, co Pan właśnie uczynił, zapłaciłby co
najmniej dziesięcioma latami zsyłki na Sybir. Wiem doskonale, że tutaj, przed moim przybyciem,
miały miejsce przypadki korupcji. Ale te czasy minęły. Proszę zabrad swoje pieniądze, opuścid moje
biuro i oclid jutro rano jedwab na komorze celnej zgodnie z przepisami! Myślę, że więcej nie mamy
sobie nic do powiedzenia.
Francuz oniemiał ze zdumienia, schował pieniądze i wyszedł. Wrócił z powrotem do porządnego
pruskiego miasta L. i opowiedział tam każdemu, kto tylko chciał tego posłuchad, że nowy dyrektor
komory celnej w Cielawicach zwariował do szczętu.
Rosyjskie lokomotywy, prowadzone oczywiście przez rosyjskich maszynistów i palaczy, przejeżdżały
przez granicę do L., gdy miały na drugą stronę zabrad wagony towarowe. W ruchu pasażerskim
natomiast pruscy maszyniści i urzędnicy kolejowi docierali aż do Cielawic. Przedstawiciel francuskiej
fabryki jedwabiu przekupił maszynistę i palacza jednej z rosyjskich lokomotyw, by ukryli pod węglem i
przeszmuglowali przez granicę jedwab wartości kilku tysięcy rubli. Ale sprawa się wydała i tylko dzięki
temu, że maszynista w ostatniej chwili cały ładunek jedwabiu wrzucił do paleniska lokomotywy,
podgrzewając nim kocioł, uchronił się przed wykryciem szmuglu i ciężką karą.
Właściwie w tym momencie pobyt francuskiego przedstawiciela w L. przestał mied jakikolwiek sens,
gdyż do clenia towarów zgodnego z przepisami najzupełniej wystarczał w Cielawicach byle spedytor.
Francuz stwierdził z najgłębszym przekonaniem, iż „nowy dyrektor po tamtej stronie (bardzo szybko)
fatalnie skooczy!” I trudno byłoby znaleźd rozsądnego człowieka, który by się z nim nie zgodził.
Import tamtejszych towarów do Prus był wprawdzie niewielki, za to o ileż większy przywóz towarów
do Rosji. Tak więc niezadowolenie rosło coraz bardziej również w kręgach kupieckich po pruskiej
stronie. Dyrektor wyraźnie blokował sprawny przepływ towarów, ba, był prawdziwą katastrofą dla
tutejszego handlu i komunikacji. Oficjalnie nie można było złożyd nao skargi, musiano by przecież w
ten sposób głośno i wyraźnie stwierdzid, że uczciwośd jest poważnym kalectwem. W rezultacie jednak
dyrektor stawał się osobą coraz bardziej niepopularną po obu stronach rzeki granicznej i tylko pruscy
urzędnicy celni mieli dlao pełne uznanie.
Przez pół roku biała wrona, ów nieszczęsny odmieniec sprawował w Cielawicach rządy po swojemu,
czyniąc wielkie szkody i siejąc wokół niepokój. Aż wreszcie przyszła kryska na Matyska. Zameldowano
przybycie rewizora z Petersburga. Bardzo sympatyczną cechą kontrolerów w Rosji jest to, że ich
przybycie zapowiada się z bardzo dużym wyprzedzeniem. Rzecz jasna, nie jest to dziełem wyższych
urzędów, lecz dobrych przyjaciół, których się w tychże urzędach posiada. Można się naturalnie dzięki
temu dobrze przygotowad do kontroli. Również do Cielawic co roku przybywał na kontrolę komory
celnej rewizor, najczęściej z Warszawy, znacznie rzadziej z Petersburga. Pierwszą rzeczą, jakiej żądał
on po przybyciu, było przedłożenie mu ksiąg głównych, w których zapisywało się wychodzące i
przychodzące towary oraz wysokośd pobranych opłat celnych. Od kilkudziesięciu lat obowiązywał
utrwalony już zwyczaj polegający na tym, że dyrektor komory w przeddzieo przybycia rewizora brał
księgi do swego gabinetu i wkładał między karty księgi banknoty. Nie co jedną stronę, ale mniej
więcej co trzecią, czwartą banknot dziesięciorublowy, po dwudziestej stronie sturublowy, a po
kolejnych stu kartkach banknot tysiącrublowy. Rewizor wymagał w tej sprawie całkowitej uczciwości
od dyrektora, to znaczy że powinien on był rzetelnie, zgodnie z prawdą ocenid wielkośd przez siebie
zgarniętych łapówek i by równie rzetelnie obliczył procent, jaki od tych walorów powinien
przeznaczyd dla rewizora. Dlatego też rewizor miał zwyczaj bardzo dokładnie przekartkowad całą
księgę, nie tylko dlatego, by wyłowid jeden po drugim tkwiące pomiędzy stronami banknoty i
przełożyd je do własnej kieszeni, ale także po to, by sprawdzid, czy dyrektor zbyt skromnie nie ocenił
części dóbr materialnych zagarniętych w ciągu minionego roku, a przypadającej przełożonemu.
Gdy przeprowadzona w ten sposób kontrola dobiegła kooca i gdy rewizor zabezpieczył już i schował
do kieszeni wszystkie banknoty powkładane między kartki ksiąg kontowych i rejestrów, wtedy
potwierdzał dyrektorowi, że zastał urząd graniczny w najlepszym porządku. Łaskawie brał potem
udział w uroczystym przyjęciu z szampanem, wydanym przez dyrektora na swoją cześd, po czym
odjeżdżał do następnej komory celnej, by tam z równym oddaniem, równie żarliwie kontynuowad
swoją zbożną działalnośd.
Nie należy lekceważyd szacownych, odwiecznych obyczajów, zwłaszcza tych, które dotyczą rewizorów
przybywających z Warszawy czy Petersburga. Poszkodowany na umyśle dyrektor komory celnej w
Cielawicach nie miał zamiaru włożyd do ksiąg kontowych ani jednego złamanego rubla, gdyż, by tak
rzec za przeproszeniem, miał czyste sumienie.
Nadszedł dzieo kontroli, pogodny, słoneczny i promienny. Po południu około trzeciej miał przybyd
koleją żelazną rewizor z Petersburga. Gdy punktualne o ósmej rano dyrektor komory wkroczył do
swojego biura, zastał tam niesłychany bałagan. W nocy włamano się do wnętrza i skradziono
wszystkie dokumenty. Włamywacze nie tracili czasu na kasę pancerną, w której znajdowały się
przychody z należności celnych, rozbili tylko zwykłe, drewniane szuflady szafy, w których
przechowywano księgi kasowe komory urzędu celnego. Po włamywaczach nie pozostał, rzecz jasna,
najmniejszy ślad. Posterunki straży granicznej, które nocą pilnowały drzwi wejściowych z przodu i z
tyłu budynku zaklinali się na wszystko co najświętsze, że nie widziano ani nie słyszano nic
podejrzanego i o żadnym włamaniu absolutnie nie może byd mowy.
Dyrektor komory usiadł za swym biurkiem, był człowiekiem skooczonym. To że w Rosji znikają księgi
kasowe, gdy ma przybyd kontrola, to doprawdy nic niezwykłego. Tyle, że wtedy każdy rewizor wie, co
w trawie piszczy i od dotkniętego tak wielkim nieszczęściem odpowiedzialnego urzędnika otrzymuje
całkiem niezłą sumkę pieniędzy, jako oczywisty udział w zyskach. Gdy w rosyjskim magazynie
zawierającym prowiant, uzbrojenie albo sprzęt przeznaczony dla armii grozi kontrola, która mogłaby
stwierdzid, że wyparowało zeo multum wartych setki tysięcy rubli cennych rzeczy, po których w
księgach rozchodu nie zostało śladu, chod zostały zapisane w księgach przychodów, magazyn taki,
rzecz to naturalna, na dwadzieścia cztery godziny przed przybyciem rewizora zostaje dotknięty
pożarem, który go doszczętnie trawi. Rewizor nie zastaje nic poza dymiącymi jeszcze zgliszczami i
dowiaduje się, że wszystkie zapasy, które co do najdrobniejszego zapisanego w inwentarzu szczegółu
były na swoim miejscu, niestety, zostały strawione przez ogieo. Również w tym przypadku rewizor
wie, co w trawie piszczy i oczekuje prowizji w wysokości co najmniej dwudziestu, trzydziestu tysięcy
rubli i to tylko i wyłącznie dla swojej skromnej osoby.
Dyrektor komory celnej wciąż jeszcze siedział przy swoim biurku. Dwie wielkie łzy spłynęły powoli po
jego policzkach. Był zgubiony! Dlaczego był tak straszliwym osłem i próbował płynąd pod prąd?
Dlaczego w pojedynkę usiłował się przeciwstawid systemowi istniejącemu od kilkuset lat,
uprawianemu przez tysiące osobników, a przez miliony uważanemu za najnaturalniejszy w świecie?
Tak głupota, takie szaleostwo, aż się prosiło o surową karę!
Dyrektor podniósł się, wyszedł z biura i udał się do swego służbowego mieszkania, znajdującego się
na pierwszym piętrze budynku urzędu celnego. Pani Nadjeżda Nikołajewna przeraziła się, gdy
zobaczyła śmiertelnie blade oblicze swojego małżonka. Ale on uspokoił ją i stwierdził, że zrobiło mu
się trochę słabo i potrzebuje tylko chwilki spokoju. Wszedł samotnie do swojego gabinetu, wydobył z
sekretarzyka rewolwer. Naładował go starannie, postanowił bowiem uczynid ostatni rozpaczliwy
krok, jaki mu jeszcze pozostał. Zamierzał, jako człowiek uczciwy, człowiek honoru, zastrzelid się. Ale
zamierzał on podsumowad swoje życie, nie uwzględniając żony. Ta zaś przez dziurkę od klucza
obserwowała go pilnie. Wpadła do pokoju i próbowała mu wyrwad rewolwer z ręki. Gdy jej się to nie
od razu udało, zaczęte rozpaczliwie woład o pomoc. Na jej krzyk natychmiast pojawili się liczni chętni
do pomocy. Przede wszystkim urzędnicy z biura komory, którzy odebrali mu rewolwer. Wtedy
nieszczęśnik dostał spazmów i zatonął we łzach, na co zaaplikowano mu uspokajające proszki. Na sam
koniec przy swoim szefie pozostał jeden tylko Sasuchin, który zaczął go uspokajad, po czym
przemówił mu solidnie do rozumu.
Uświadomił dyrektorowi i postawił jasno przed oczy, ile nieszczęścia sprowadził na całą okolicę po tej
i tamtej stronie granicy, doprowadzając do tego, że nie darzy go już szacunkiem żaden człowiek poza,
byd może, w ogóle nie liczącymi się pruskimi celnikami, i jak szaloną i niebezpieczną rzeczą jest
pływanie pod prąd etc.
Klarowanie to trwało ze dwie godziny i skooczyło się tryumfem Sasuchina oraz systemu ustalonego
tradycją. Dyrektor obiecał, popierając to przyrzeczenie najświętszymi przysięgami, natychmiastową
poprawę. Sasuchin opuścił go i po kwadransie przekazał mu informacje, że wszystkie księgi, co do
jednej, „odnalazły się”. Po południu przybył rewizor, zobaczył księgi, a w księgach banknoty i
wszystko było w jak najlepszym porządku.
Wkrótce po obu stronach granicy rozeszła się radosna, pokrzepiająca wieśd, że nowy dyrektor
komory celnej w Cielawicach wyzdrowiał, odzyskał rozum i przyszedł do siebie. Z początku „brał”
bardzo nieśmiało, ale gdy osiągnął już pewną wprawę, znacznie swych poprzedników wyprzedził.
Widocznie zamierzał nadrobid stracony czas.
Przedstawiciel francuskiej firmy włókienniczej w pruskim mieście L. każdemu, kto chciał tego słuchad,
opowiadał że dyrektor komory w Cielawicach jest nie tylko człowiekiem świetnie wychowanym, o
najlepszych manierach, wspaniałym i godnym szacunku, ale także osobowością o niezwykle
wykwintnym sposobie myślenia.
Po tej tamtej stronie granicy ogromnie odtąd ceniono, szanowano i podziwiano dyrektora komory
jako człowieka, który stosuje się ściśle do zasady: „Żyj i daj żyd innym!”
Po dziesięciu latach dyrektor jako rentier pożegnał się ze służbą i kupił sobie w środkowych
Niemczech willę. Powszechny szacunek towarzyszył mu również w nowym miejscu zamieszkania i
jeśli jeszcze nie umarł, to żyje tam szczęśliwie aż do dziś.
Wybrałem dla tej opowieści humorystyczną formę, by ją nieco złagodzid, dzięki czemu fakty, które tu
odsłoniłem, nie musiały się ujawnid z całą brutalnością. Niesłychana, nieprawdopodobna wprost
korupcja panująca w Rosji przez wieki ma w sobie dla zachodniego Europejczyka tyle odstręczających
i obrzydliwych cech, że pojąd ją i strawid można tylko w „otoczce humoru i ironii”. Gdy te i podobne
historie opowiadano jeszcze przed kilku laty w Zachodnich Niemczech, spotykano się z gwałtownym
sprzeciwem. Przez ludzi, którym ciągle jeszcze w głowach „przyjaźo” z Rosją, było się wtedy
oskarżanym nie tylko o przesadę, ale wręcz o wygłaszanie kalumnii. Dopiero fakty, które wyszły na
jaw w czasie wojny japoosko-rosyjskiej i o których do dziś można przeczytad w niemieckiej prasie,
informacje o milionowych malwersacjach, złodziejskich aferach dokonywanych wówczas w Rosji
zmieniły nieco tę opinię i również w Zachodnich Niemczech zaczęto powoli wierzyd, że „coś cuchnie w
paostwie rosyjskim”.
Przywołaną humorystyczną opowieśd mógłbym dla pełni obrazu bez trudu uzupełnid bardzo tragiczną
historią również z życia wziętą. Otóż zdarzyło się, iż uczciwy dyrektor komory faktycznie musiał się
zastrzelid, ponieważ kradnąc księgi tuż przed kontrolą, podwładni doprowadzili go do takiego stanu
umysłu i ducha, w którym nie zobaczył żadnego innego wyjścia poza ostatecznym.
Gwoli sprawiedliwości i w trosce o dobre imię rosyjskiego stanu urzędniczego trzeba przecież rzec, że
pojawiali się na granicy wcale często również uczciwi urzędnicy. Ale z reguły nie udawało im się zajśd
zbyt daleko; płynęli bowiem pod prąd, a to nikomu nie wychodzi na zdrowie.
Jeszcze w latach sześddziesiątych rosyjska straż graniczna podlegała Ministerstwu Wojny, ale już w
latach osiemdziesiątych „objeszczycy” i strażnicy graniczni nie należeli do sił zbrojnych, gdyż
podporządkowano ich Ministerstwu Finansów. W tamtych latach tajemnicą Poliszynela była
przekazywana na górnośląskiej granicy z ust do ust wieśd, że oficerów należących do pułków
gwardyjskich nominowano na dyrektorów komór celnych na granicy pruskiej, by się tam
„zregenerowali” po wystawnym i rujnującym życiu w Petersburgu. Dzięki dobrym stosunkom
odkomenderowano ich na granicę, by tam znów zdobyli majątek, rzecz jasna, nie w uczciwy sposób,
ale za łaskawym zezwoleniem władzy zwierzchniej.
Sporo szmuglu przechodziło przez granice na Górnym Śląsku za przyczyną urzędników kolei żelaznej i
to zarówno przez maszynistów, jak i konduktorów. Dawniej rosyjscy konduktorzy i maszyniści z
Sosnowca przyjeżdżali aż do Katowic. Ponieważ jednak przemyt do Prus przybierał zbyt już wybujałe
rozmiary, władze pruskie zaprotestowały i odtąd pruskie wagony i obsługa pociągów dojeżdżała do
samego Sosnowca. Pokusa, z którą pruscy kolejarze musieli się tam zmagad była przepotężna i tak
pociągająca, że niejeden jej uległ. W latach sześddziesiątych wiedziano też powszechnie, że co jakiś
czas maszyniści jadący z Katowic do Sosnowca otrzymywali sygnały ostrzegawcze tuż przed wjazdem
na most na Brynicy i wtedy często, by uniknąd grożącej rewizji, wrzucali do palenisk swoich
lokomotyw bele jedwabiu wartości od 5 do 10 tysięcy franków.
W szkole mysłowickiej uczyłem się razem z pewnym chłopakiem, synem urzędnika kolejowego
średniej rangi, którego rodzice żyli w niezgorszych warunkach materialnych i posiadali w pobliżu
Przemszy mały domek z ogrodem. Często odwiedzałem tego kolegę i zawsze podziwiałem jego
zabawki. Wszystkie prawie wcale nie spotykane na Górnym Śląsku. Były to niesłychanie finezyjnie
wykonane laleczki i figury tak piękne i doskonałe, jak je wówczas potrafiono produkowad tylko w
Paryżu. Jego rodzice wydzierżawili ten dom, czy też kupili na własnośd, by urządzid w nim wielki skład
towarów przeznaczonych na przemyt. Stąd przez pobliską rosyjską granicę ciągnęli szmuglerzy
obładowani swymi paczkami. W małym domku często zgromadzone były towary wartości wielu
tysięcy. Władze pruskie nie interesowały się wszakże w najmniejszym stopniu tym przemytniczym
magazynem. Chodziło przecież tylko o przemyt do Rosji.
Kto wówczas mieszkał nad granicą, nie tylko wiedział, że łapówka otwierała u urzędników rosyjskich
wszystkie drzwi i bramy, ale znał też manipulacje i sztuczki, ułatwiające ten proceder. Kto jechał
pociągiem do Rosji i miał w swoim bagażu rzeczy, których nie chciał poddad ocleniu, robił dokładnie
to samo, co Rosjanie i Polacy; kładąc na sam wierzch swoich rzeczy banknot pięcio lub
dziesięciorublowy. Natychmiast po otwarcie walizki, gdy dosłownie rzucał się on w oczy rosyjskiemu
urzędnikowi celnemu, ten brał go bez żenady, zaglądając jednak do kufra. Nie po to wszak, by mimo
wszystko spełnid swój obowiązek, lecz by sprawdzid, czy szmuglujący pasażer nie ocenił się
przypadkiem za nisko i nie miał zamiaru przemycid za swój pięcio czy dziesięciorublowy banknot za
dużo. Jeśli nawet nie miało się nawet grama towaru na przemyt, rozsądniej było położyd chod
jednego rubla na wierzchu na znak uznania i jako wyraz grzeczności wobec urzędnika. Jeśli kto włożył
do paszportu banknot rublowy przeznaczony dla sprawdzającego dokument urzędnika, nie musiał się
obawiad, że pociąg odjedzie bez niego z racji przedłużających się formalności wizowych, on zaś
pozostanie sam bezradny na dworcu.
Znający się na rzeczy Górnoślązak wiedział też doskonale, że mimo całej „przyjaźni”, którą można było
za pomocą pieniędzy nawiązad z Rosjanami, nie było się ani na moment zabezpieczonym przed ich
perfidią. Powyżej Szopienic nad Brynicą stał młyn, którego właściciel dzięki szmuglowi zebrał całkiem
niezły majątek. Jego obejście leżało po pruskiej stronie tuż nad granicą i rosyjscy „objeszczycy” nocą
przychodzili doo w gościnę i przeliczali na ruble i kopiejki sumę łapówek, jakie im należało wręczyd za
szmuglowane towary. Byli nader zażyłymi przyjaciółmi i „serdecznymi bradmi” pruskiego młynarza,
póki któregoś razu nie pozwolił on sobie przejśd razem z nim na drugą stronę granicy. Ledwo minął na
moście ostatnią deskę, która jeszcze była pruska, obaj „szmuglerscy bracia” złapali go z lewej i z
prawej i wyjaśnili mu, że jest aresztowany. Młynarz był jednak zręcznym i sprytnym człowiekiem,
mając kożuch, za który go złapali, tylko zarzucony na ramiona, pozostawił go w rękach łotrowskich
objeszczyków i zwinnie skoczył na pruską stronę. Z przyjaźnią dał sobie na dłuższy czas spokój.
Najgorsze wszak, co mogło spotkad najuczciwszego nawet człowieka, to znaleźd się, chodby
przypadkowo, po rosyjskiej stronie granicy bez paszportu. Opowiadano sobie w latach
sześddziesiątych, że nieszczęście takie spotkało syna ówczesnego pruskiego ministra handlu, von der
Heydta, który jako ekspektant górniczy był na praktyce w kopalni w Roździeniu. Któregoś dnia odbył
dłuższy spacer prawie do Milowic, gdzie jest spory odcinek tzw. suchej granicy. Wyznacza ją tylko
płaski, zarośnięty całkowicie rów. Niczego się nie spodziewając, młody człowiek wszedł przez granicę
na terytorium rosyjskie i naturalnie bardzo szybko został przez dwu strażników, przyczajonych za
krzakiem, złapany i zawleczony do Milowic. Tego samego popołudnia odtransportowano go aż do
Olkusza. Tam zamknięto w jakimś świoskim chlewie i ograbiono ze wszystkiego, co posiadał,
pozostawiając mu tylko koszulę, kalesony i spodnie, po czym bosego odtransportowano do
Warszawy, gdzie został zamknięty w więzieniu. Bezskutecznie wyjaśniał, że jest synem pruskiego
ministra i prosił o pozwolenie na wysyłkę telegramu. Pytano się go ironicznie, czy ma pieniądze na
telegram i wyśmiano, gdy poskarżył się, że mu wszystko, co miał, ukradziono o Olkuszu. Gdyby był
zwykłym śmiertelnikiem, jego los byłby nie do pozazdroszczenia. W Roździeniu dowiedziano się
wszakże, że został aresztowany przez Rosjan, zatelegrafowano do Berlina, gdzie, rzecz jasna, minister
handlu natychmiast uderzył do ministra spraw zagranicznych, który z kolei bez zwłoki zatelegrafował
do Petersburga. „Tylko” cztery tygodnie trwało nim młodego von der Heydta przekazano władzom
pruskim. Był w prawdziwie rozpaczliwym stanie, zżerany przez robactwo, w postrzępionej koszuli i w
samych kalesonach (gdyż spodnie także mu w międzyczasie ukradziono), na wpół martwy od
siedzenia w tiurmie i fatalnego obchodzenia się z nim, a także z powodu skąpego odżywiania.
Kto takie przykłady rosyjskiej „przyjaźni” poznał bliżej, musi doprawdy nabrad dośd osobliwego
poglądu na tę sprawę.
Kiedyż wreszcie nadejdzie jakiś zbawca rosyjskiego imperium! Kiedyż wreszcie zapanują tam
uporządkowane prawnie i gospodarczo stosunki i nastanie prawdziwa kultura? Takie uzdrowienie i
reforma Rosji leżą przecież jak najbardziej w interesie Niemiec i mieszkaoców niemieckiej granicy
wschodniej. Gdyby w Rosji zapanował wreszcie ład i poszanowanie ludzkiej godności również
Górnoślązacy mieliby z tego korzyści.
Zupełnie odmienny, nieporównywalny do stosunków rosyjskich był zawsze ruch przygraniczny z
Austrią. Austriacka straż celna (Finanzwache) z reguły odznaczała się sumiennością i małą
podatnością na przekupstwo. Jej urzędnicy byli bardzo uprzejmi w kontaktach, przynajmniej tak
długo, jak długo nie poczuli się czymś urażeni. Niestety, zdarzało im się to dośd często. Wtedy potrafili
byd bardzo niemili. Ale na ogół w kontaktach z nimi wychodziło się na swoje. Zwłaszcza wyższe szarże
odznaczały się zawsze wzorową grzecznością i kurtuazją.
Gdy przejeżdżało się przez granicę austriacką, ostrzegano przed częstowaniem urzędników celnych
niższych szczebli cygarem w taki sposób, by podsunąd im całe etui. Dwoma zdecydowanymi ruchami
sprzątali wtedy całą paczkę i wybierali wszystkie, co do jednego, dziękując przy tym nader uprzejmie.
Doświadczony człowiek podawał im w takich wypadkach tylko jedno cygaro. A wszystko brało się
stąd, że pruskie cygara były wówczas bardzo drogie.
Jakie stosunki panują nad obu granicami dzisiaj, tego nie wiem. To, o czym opowiedziałem, odnosi się
do czasów dawno minionych i dzieli je od dnia dzisiejszego dystans co najmniej pół wieku.
Lasy i polowanie na Górnym Śląsku
Wielkie obszary Górnego Śląska zawsze pokrywały lasy. Były to nie tylko lasy iglaste, ale także
wspaniałe liściaste bory. Padły one niestety ofiarą przemysłu hutniczego. Rąbano bezlitośnie przede
wszystkim lasy liściaste, gdyż ich drewno stanowiło surowiec do otrzymywania węgla drzewnego,
niezbędnego do produkcji żelaza. Piękne lasy liściaste zachowały się do dziś tylko w powiecie
pszczyoskim. We właściwym okręgu przeważają sosny; świerki, jodły i modrzewie stały się rzadkością.
Niezbyt też często spotyka się buki czerwone, dęby, jesiony. Za to brzoza, wciśnięta wszędzie
pomiędzy sosny, swoim jasnym listowiem i białymi pniami kontrastuje w przyjemny sposób z ciemną,
melancholijną zielenią lasu sosnowego.
Mimo rozwoju przemysłu utrzymano tu przecież spore połacie dawnej puszczy, gdyż wielcy
właściciele ziemscy, hrabiowie Henckel von Donnersmarck na Nakle i Siemianowicach, hrabia
Thiele-Winckler, książęta na Raciborzu i Ujeździe, a przede wszystkim, o czym nie wolno zapomnied,
książę pszczyoski zrobili nadzwyczaj wiele w tym kierunku. Chronili oni swe lasy, by hodowad i
mnożyd w nich zwierzynę łowną. Ogradzanie terenów leśnych zaczęło się na Górnym Śląsku, jak
pamiętam, dopiero pod koniec lat sześddziesiątych. Aż do tego czasu zwierzęta, zwłaszcza jelenie,
żyły na swobodzie. Ale przemysł płoszył je, a wśród nieustannie zmieniającej się liczby robotników
sporo było kłusowników, buszujących bez miłosierdzia ze strzelbą i pętlą wśród zwierzyny. Zwłaszcza
w rewirach księcia pszczyoskiego przez lata toczyła się nieubłagana, krwawa wojna między leśniczymi
a kłusownikami zanim zwyciężyło prawo. Stary książę z Pszczyny znany był jako człowiek energiczny,
któremu udało się zdławid kłusownictwo, ponieważ potrafił natchnąd swoich urzędników
prawdziwym entuzjazmem do sprawowanych przez nich obowiązków.
Już w latach siedemdziesiątych liczba zwierzyny poza obszarami leśnymi zaczęła gwałtownie spadad.
Zające stały się niemal osobliwością, coraz też rzadziej można było spotkad w lasach sarny. Od czasu
do czasu opowiadano jeszcze o wilkach, które w surowe zimy miały przychodzid od strony Rosji, ale
na ogół wilki te okazywały się zdziczałymi, silnymi psami. Na początku XIX wieku jednak wilki spoza
rosyjskiej granicy rzeczywiście składały w borach górnośląskich niezbyt miłe wizyty. Najbardziej
interesującym zwierzęciem, jakie żyło na Górnym Śląsku już przed pięddziesięciu laty, były żubry
hodowane z upodobaniem przez księcia pszczyoskiego. Z powodu tych zwierząt Górny Śląsk często
odwiedzali bardzo wysoko urodzeni goście. Gdy cesarz Wilhelm I zjawił się w 1873 roku w Pszczynie,
by wziąd udział w polowaniu na żubry, z najdalszych stron, z odległości wielu mil, zjawiali się ludzie,
by rzucid chod jedno spojrzenie na nadzwyczaj szanowanego monarchę. Wiele znacznych osobistości
robiło wszystko, by uczestniczyd w polowaniu, chodby tylko w charakterze naganiacza, byle byd bliżej
cesarza. Wilhelm I zastrzelił wtedy dwa żubry. Gdy dotarto do zwierząt, okazało się, że jakiś złoczyoca
obciął im uszy, by pozbawid trofeum wartości. Podejrzewano pewnego nauczyciela, ale podejrzenia
tego nie można było udowodnid. Śledztwo musiano zatem przerwad.
Wilhelm I, podobnie zresztą jak obecnie panujący jego wnuk cesarz, nigdy, nawet w czasie podróży,
nie zaniedbywał obowiązków paostwowych i rządowych. Codziennie na Górny Śląsk przybywał kurier,
który przywoził tekę spraw do załatwienia, akt do przejrzenia i dokumentów do podpisu. W pewnym
zameczku myśliwskim, pośród górnośląskich ostępów leśnych cesarz pracował godzinami bez
wytchnienia, aż wreszcie podszedł do okna, by odetchnąd świeżym powietrzem. Spojrzał na
dziedziniec przed pałacykiem i wtedy spostrzegł pięd osobliwych postaci, wyposażonych w
instrumenty muzyczne, kłaniających się i czołobitnie go pozdrawiających. Gestykulowali przy tym tak
energicznie, że cesarz posłał na dół swojego adiutanta, by zapytał, czego ludzie ci od niego chcą.
Okazało się, że była to kapela Żydów z Kępna11, którzy prosili o zaszczyt zagrania przed cesarzem.
Otrzymawszy pozwolenie, wykonali kilka swoich utworów i zaśpiewali do tego. Cesarz nadzwyczaj
mile im podziękował, pożegnał się uprzejmie, po czym wrócił do swojego gabinetu. Tu nałożył wielkie
okulary ze stalową oprawką, których zwykle używał do pracy w gabinecie. Po dłuższej chwili usłyszał
najpierw drapanie do drzwi, potem nieśmiałe pukanie. Zdumiony zawołał „proszę wejśd” i na progu
pojawił się jeden z muzykantów z Kępna. Poprosił on cesarza, by ten potwierdził na piśmie, że cała
kapela miała zaszczyt dlao zagrad. Jak się okazało, straż przyboczna oddaliła się na moment, tak że
przez krótką chwilę nie było nikogo w korytarzu. I dzięki temu kierownikowi kapeli udało się dotrzed
aż do cesarskiego gabinetu. Wilhelm I rozbawiony całą historią nakazał sekretarzowi gabinetu
cywilnego wystawid kępnianom zaświadczenie, że faktycznie grali przed cesarzem Wilhelmem.
Dyplom ten sporządzony na oficjalnym papierze kancelarii cesarskiej wozili odtąd kępnianie,
umieszczony za szkłem i w ramie, jako nadzwyczaj cenny dokument.
W kilka lat później następca tronu, arcyksiążę Fryderyk, późniejszy cesarz również zjawił się w
Pszczynie na polowaniu. Przyjechał pociągiem Prawobrzeżnej Kolei Odrzaoskiej i zatrzymał się w
Szopienicach, gdyż musiano tutaj zmienid lokomotywy. Z bardzo daleka, z Mysłowic, z Katowic
przybyły bractwa wojackie, by ustawid się na dworcu. Tu arcyksiążę miał niezwykłe, a dokładnie rzec
można „powtórne” spotkanie. Gdy przechodził wzdłuż szpaleru weteranów i mijał związek wojacki z
Katowic, jakiś człowiek w mundurze policjanta wyciągnął w jego stronę pół cygara i zameldował:
- Wasza Cesarska Wysokośd, oddaję powierzone mi cygaro!
- A cóż to takiego - zapytał zdumiony następca tronu.
- Wasza Cesarska Wysokośd, w roku 1871 stałem na straży przed prefekturą w Wersalu, w której
mieszkał Jego Majestat Cesarz. Wtedy nadjechała Wasza Wysokośd, by udad się do pałacu. Przy
wejściu Wasza Wysokośd podała mi cygaro z poleceniem przytrzymania go. Wasza Cesarska
Wysokośd nie zażądała później zwrotu cygara, zachowałem je więc do dziś.
- To dzielnie z Waszej strony - rzekł arcyksiążę następca tronu.
- Proszę mi podad cygaro - i ku radości wiernego wiarusa włożył je do górnej kieszonki swojej
myśliwskiej kurtki.
Gdy następca tronu przyjechał do Pszczyny na polowanie, kapela z Kępna uznała za swoje święte
prawo zagrad również przed następcą tronu. Zwrócili się przeto do księcia pszczyoskiego z taką
prośbą, a ten po zakooczeniu myśliwskiego posiłku pozwolił im wejśd na salę, zagrad tam i zaśpiewad.
Gdy zaintonowali swoją sławną, patriotyczną piosenkę: „Mac-Mac-Mac-Mac-Mac-Mac-Mahon,
przyszedł Fryc i łaps za ogon”, demonstracyjnie pokazali na księcia, którego to nadzwyczaj rozbawiło.
I tego dnia kępnianie poprosili o wystawienie im zaświadczenia potwierdzającego występ. Książę
kazał sporządzid je swojemu kamerdynerowi, von Normannowi, i odtąd kapela z Kępna wędrowała po
Poznaoskiem i po Śląsku zaopatrzona w dwa ważne dla siebie dokumenty.
Jeśli dziś spojrzy się na mapę topograficzną Śląska, człowiek cieszy się widząc, że wciąż jeszcze istnieją
tak rozległe połacie zieleni. Oby wspaniały las, mogący może jeszcze tu i tam stad się przeszkodą w
rozwoju przemysłu, został mimo wszystko na Górnym Śląsku zachowany! Nie dla pożytków z
myślistwa i kultury leśnej, ale przede wszystkim ku pożytkowi mieszkaoców, którzy z powodu
nieustannie rozrastającej się powierzchni zabudowanej już tylko w lasach mogą znaleźd odpoczynek i

11
Kempen
świeże powietrze. Najprawdopodobniej też gwałtownej zmianie uległaby atmosfera i klimat Górnego
Śląska, gdyby wielkie lasy miały zniknąd całkowicie. Ale do tego, jak sądzę, na pewno nie dojdzie!
Wojna lat 1870-1871
Wojna 1870 roku przyszła zupełnie niespodziewanie. Wzajemne stosunki z Francją zaostrzyły się tak
zdumiewająco szybko, że stała się ona nieunikniona. Jak wielka fala powodziowa w całych Niemczech,
a także na Górnym Śląsku podniósł się entuzjazm dla tej nowej kampanii. Tu, na wschodniej granicy
było się bardzo daleko od teatru działao wojennych, ale uczucia patriotyczne w ostatnich czterech
latach mocno przybrały na sile. Tak więc i Górnoślązacy z entuzjazmem zaciągali się pod pruskie
sztandary.
Podobno w owym czasie na dworcu w Katowicach wydarzyła się bardzo zabawna historia. Obok
stacyjnego punktu poborowego zgromadziły się setki żołnierzy obrony krajowej. Miano ich wysład
transportem kolejowym do Koźla. Wraz z żołnierzami landwery na dworzec przybyły także setki
kobiet, płaczących i krzyczących, protestujących przeciwko zabieraniu ich mężów. Wszędzie panował
nieopisany zgiełk i zamieszanie. Ciągle przecież jeszcze w całym okręgu przemysłowym nie było ani
jednego garnizonu i do konwojowania poborowych przysłano z Koźla niewielkie komando liniowe.
Polskie kobiety po pewnym czasie stwierdziły stanowczo, że nie zostawią swoich chłopów i że pojadą
z nimi na wojnę. Inspektor dworcowy wyszedł naprzeciw ich żądaniu i doczepił do wojskowego
eszelonu sporą liczbę pustych wagonów. Kobiety wsiadły, na peronie uspokoiło się i można było
zacząd załadunek żołnierzy. Po pewnym czasie pociąg wojskowy odjechał w siną dal, pozostawiając
kobiety w wagonach na dworcu. Rzecz jasna, nie doczepiono ich naprawdę do składu. Inspektor
przezornie postarał się zniknąd z horyzontu, gdyż rozwścieczone małżonki kazałyby mu z całą
pewnością bardzo drogo zapłacid za ten dowcip.
Nieuniknione napięcie, jakie pojawia się na początku każdej kampanii, trwało tym razem tylko około
dwu tygodni. Już na początku sierpnia przyszły pierwsze wieści o zwycięstwach. Wkrótce było ich tak
wiele, że wywołało to powszechne osłupienie. Poszliśmy przecież na tę wojnę nie bez obaw, niepewni
zwycięstwa. Sukcesy lat 1864 i 1866 nie mogły spowodowad zlekceważenia przeciwnika. Napoleon III
potrafił stworzyd wokół swej armii taką aurę, że powszechnie uważano ją za najlepszą w świecie.
Wprawdzie w całych Niemczech, a także na Górnym Śląsku, panowało przekonanie, że w koocu to my
zwyciężymy, ale spodziewano się odnieśd zwycięstwo dopiero po wielu ciężkich walkach. Tymczasem
już pierwsze dni sierpniowe przyniosły pewnośd, że wojna nie będzie się toczyd na ziemi niemieckiej,
a po zwycięstwach pod Wörth i Weissenburgiem nastąpiły zakooczone sukcesem walki o Metz.
Potem rozpoczęło się prowadzone z rozmachem natarcie ówczesnego następcy tronu na Sedan, by
odciąd nieprzyjacielowi drogę do granicy belgijskiej. W awangardzie maszerował 6 korpus armii, a na
jego czele Górnoślązacy. Następca tronu nie mógł sobie dobrad lepszych, odporniejszych na trudy
żołnierzy. Twardy, mało wymagający Górnoślązak potrafił wytrzymad bez zmrużenia oka trwające
wiele tygodni najgorsze warunki, byleby miał trochę chleba, słoninę i nieco wódki. I gdzie
przyzwyczajeni do dobrego jedzenia Pomorzanie lub Westfalczycy już dawno by padli, tam
Górnoślązacy wciąż jeszcze twardo stali na nogach. Dzielnym Górnoślązakom dane było wszakże nie
tylko poznad swą odpornośd na trudy, ale także, przy różnych okazjach, bid się po bohatersku.
Zwłaszcza podczas wypadu na La Haye, na froncie południowym pod Paryżem, w ostatnich dniach
listopada 1870 roku również pułki górnośląskie zdobyły sobie nieprzemijającą sławę.
Na początku kampanii studiowałem już na uniwersytecie we Wrocławiu i wróciłem do domu dopiero
podczas jesiennych ferii. Aż do początku stycznia pomagałem dzielnie świętowad zwycięstwo, po
czym sam wstąpiłem do rezerwowego batalionu pułku elżbietaoskiego we Wrocławiu. Wiadomośd o
zwycięstwie pod Sedanem przekazał mi jakiś zupełnie obcy człowiek, jadący powozem z Katowic do
Mysłowic. Mijaliśmy się po południu koło kopalni Wildenstein-Segen. Człowiek ów kazał zatrzymad
wóz i zapytał mnie, czy już wiem o zwycięstwie pod Sedanem. Pozwolił mi również przeczytad
depeszę, po czym pojechał dalej. Opanowany radością z wielkiego zwycięstwa nie mógł się oprzed
potrzebie podzielenia się tą wiadomością z każdym napotkanym po drodze człowiekiem.
Na Górnym Śląsku poznaliśmy Francuzów wyłącznie jako jeoców wojennych. W twierdzy w Koźlu
internowano ich kilka tysięcy i zwłaszcza w niedziele odbywały się prawdziwe wędrówki ludów
(mieszkaoców regionu) do miasta, w celu obejrzenia jeoców. Francuscy żołnierze nie mieli powodów
do skarg, otrzymywali od odwiedzających różnego rodzaju upominki, w rewanżu sprzedając za ciężkie
pieniądze guziki ze swoich mundurów oraz drobne akcesoria wyposażenia osobistego i, jak się zdaje,
niewoli nie traktowali jako nadmiernie uciążliwej, chod było pomiędzy nimi wielu żołnierzy
pospolitego ruszenia. Ubrani po cywilnemu oficerowie poruszali się w obrębie twierdzy z całkowitą
swobodą. Jedyną pozostałością munduru były czerwone kepi oficera liniowego albo czarne obrony
krajowej - jedno i drugie obficie ozdobione złotymi freskami. Pomiędzy oficerami obrony krajowej
było kilka wybitnych postaci. Do najbardziej interesujących zaliczyd można znanego żurnalistę
paryskiego i zaciekłego wroga Napoleona III Granier de Cassagnac'a, którego los zagnał aż do Koźla.
Kampania niemiecko-francuska nie skooczyła się tak szybko, jak się tego z początku spodziewano, ale
przyniosła przecież spełnienie marzenia naszych ojców i dziadów - zjednoczenie Rzeszy Niemieckiej.

**************************

Już od roku 1866 dało się zauważyd w życiu społecznym i gospodarczym Górnego Śląska wyraźne
przyspieszenie, które po wielkich sukcesach 1870 i 1871 roku jeszcze bardziej się wzmogło.
Śpiąca Królewna - Górny Śląsk obudził się ze snu. Południowo-wschodnie kresy Rzeszy Niemieckiej po
śmierci Fryderyka Wielkiego notorycznie zaniedbywane przez rządy pruskie, bez jakiejkolwiek
pomocy, czerpiąc wyłącznie z własnej siły, spełniły wszystkie wstępne warunki i dokonały ciężkiej
pracy, przygotowując błyskotliwe osiągnięcia najnowszej doby.
Jak wiele w ostatnich dziesięciu latach zmieniło się chodby tylko w owym niewielkim okręgu, który
uważam za swoją górnośląską ojczyznę! Nawet Szopienice i Roździeo zdecydowanie wychyliły się i
podniosły, „przestały byd niepozorne i zapomniane”. Najpierw osada otrzymała ekspedycję pocztową
i wóz pocztowy zaczął odjeżdżad z Roździenia do Katowic dwa razy dziennie. Jakiż postęp w
komunikacji osiągnęliśmy już w 1868 roku dzięki tej poczcie. Gdy byłem jeszcze uczniem gimnazjum
w Bytomiu, poczta przybywała z Roździenia prywatną, obsadzoną brzozami drogą, aż do szosy
Mysłowice-Katowice. Tam na skrzyżowaniu czekałem ze swoją torbą podręczną na dyliżans.
Oczywiście poprzedniego dnia zaopatrywałem się w bilet. Dyliżans zatrzymywał się, wchodziło się do
środka i jechało aż do Katowic. Tam przesiadało się do pociągu i jechało aż do Chebzia12. Tutaj trzeba
było znaleźd dwu lub trzech podróżnych, by wspólnie wynająd dorożkę, którą już bezpośrednio
jechało się do samego Bytomia. Był to kolosalny postęp w komunikacji, chod z pewnością to
wspomnienie może wywoład tylko rozbawienie dzisiejszych Górnoślązaków. Ale w tym samym czasie
krok po kroku, kawałek po kawałku zbudowano Prawobrzeżną Kolej Odrzaoską z Wrocławia na Górny
Śląsk i tylko wojna 1866 roku, jak to pisze Strousberg w swoich wspomnieniach, zatrzymała na jakiś

12
Morgenroth
czas budowę. Potem wszakże ze zdwojoną energią przystąpiono do budowy odcinka trasy
Tarnowskie Góry-Bytom i wreszcie Bytom-Szopienice. Pod koniec 1869 roku również ta linia była
gotowa, a wkrótce potem połączenie aż do Pszczyny.
Oglądałem wielkiego króla linii żelaznych, Strousberga, z daleka i nawet nie śniłem, o tym, że w
dziesięd lat później będę siedział z nim przez wiele nocy w drukarni pewnej gazety i że ten człowiek,
który tyle doświadczył i wycierpiał, opowie mi prawdziwie wstrząsające epizody ze swego życia. Ale
gdy ze Strousbergiem było już naprawdę źle i gdy już niemal zwątpił, że jeszcze kiedykolwiek wyjdzie
z dołka, mogłem jeszcze sprawid mu radośd, opowiadając jak wielkim dobrodziejstwem była dla mojej
rodzinnej miejscowości budowa Prawobrzeżnej Kolei Odrzaoskiej. Był dumny, że to on w jakimś
stopniu jest sprawcą kulturowego otwarcia tej części Górnego Śląska, spowodowanego założeniem
owej linii.
Strousberg miał prawo czud się dumny i jego zasługi w tej mierze są bardzo wielkie. Doprawdy nie
zasłużył na los, który go w koocu spotkał. Był spekulantem, dla którego wojna 1870-1871 skooczyła
się katastrofalnie i stała się jego nieszczęściem. Najgorsze ze wszystkiego było to, że perfidni Rosjanie
internowali go w 1875 roku w Warszawie. Ponieważ osobiście dźwigał wszystkie ciężary swojego
ogromnego przedsięwzięcia i całe związane z tym ryzyko, gdy go zatrzymano przez dwa lata w
Moskwie, przedsiębiorstwo musiało upaśd. Bardzo niesprawiedliwie i fałszywie oceniono Strousberga
i bardzo mocno zgrzeszyli wobec niego wszyscy ci ludzie, którzy dzięki niemu zarobili ogromne
pieniądze. Gdy znalazł się w trudnym położeniu, gdy stanął w obliczu bankructwa, nie kiwnęli nawet
palcem i zapomnieli z kretesem, co mu zawdzięczają...
Ogromnie poprawiły się na Górnym Śląsku poczta i telegraf. W roku 1869 wprowadzono w życie
nową, trójstrefową taryfę telegraficzną. Zgodnie z nią za 20 słów płacono odpowiednio 5, 10, 15
srebrnych groszy. Dopiero powołanie do życia poczty Związku Niemieckiego spowodowało
ujednolicenie porta na całym terytorium Związku, a później Rzeszy Niemieckiej do wysokości 10
fenigów.
Szopienice-Roździeo13 otrzymały dworzec Prawobrzeżnej Kolei Odrzaoskiej. Był to całkiem spory
budynek. W rezultacie w kilka lat później również Kolej Górnośląska z powodu konkurencji uznała, że
należałoby zbudowad „rzecz”, o którą tak długo przedtem bezskutecznie proszono - przystanek na tej
trasie. Przystanek ów był dośd prymitywnym barakiem. Zbudowane ze starych podkładów kolejowych
karkołomne schody prowadziły z wysokiego nasypu w dół na ulicę. Idąc nią, można było w ciągu
dosłownie kilku minut dotrzed do dworca Prawobrzeżnej Kolei Odrzaoskiej. Wreszcie zbudowano
skrót trasy wprost z Prawobrzeżnej Kolei Odrzaoskiej w Szopienicach, tak że i tu powstało teraz
bezpośrednie połączenie kolejowe do Rosji. Obok postawiono dośd spory urząd celny z wielką liczbą
urzędników. Miejscowośd wzbogaciła się również o ekspedycję pocztową na dworcu, a sama stała się
odrębną katolicką parafią. Zbudowano tymczasowy kościół.
Szczególnie wyraźny był w ciągu tych dziesięciu lat rozwój szkolnictwa. Zbudowano monumentalny
gmach szkoły powszechnej. Sprowadzono znaczną liczbę doskonałych nauczycieli. Podziw wzbudzało
to, co zrobiono dla podniesienia poziomu nauki języka niemieckiego w szkołach ludowych.
Protestanccy mieszkaocy miejscowości za własne pieniądze zbudowali dla siebie osobną szkołę. Była
w niej znakomicie rozwijająca się klasa rektorska, prowadzona przez rektora S.
Ale również w innych okolicznych gminach widad było ogromny postęp, polegający na wzroście liczby
ludności, konsolidacji stosunków, budowaniu licznych instytucji użyteczności publicznej, o których
wcześniej nie pomyślał nikt, nawet w znacznie większych miejscowościach. W 1867 roku Katowice
stały się miastem i rozwinęły się potężnie. Pierwsze dorobiły się własnej gazety, potem były
Szopienice-Roździeo, gdzie wydawano tygodnik. Wznoszono fabryki pracujące na potrzeby wielkiego
przemysłu ciężkiego. Uruchamiano zamknięte wcześniej kopalnie, budowano wielkie zakłady hutnicze
np. hutę „Paweł”, prażalnię blendy cynkowej w hucie „Paweł”, fabrykę kwasu siarkowego, hutę
ołowiu i srebra, fabrykę wyrobów szamotowych.
Nastąpiła wyraźna zmiana zainteresowao robotników. Mimo kosych spojrzeo zarządów kopalo i hut
coraz więcej znaczenia nabierały, zwłaszcza wśród niemieckich robotników, związki zawodowe

13
Schoppinitz-Rosdzin
Hirsch-Dunkera.
Zdecydowanie podniesiono kwalifikacje urzędników. W kopalniach i hutach pojawili się pracownicy z
solidnym, fachowym wykształceniem, którzy ukooczyli szkoły zawodowe i akademie przemysłowe. Do
roku 1866 nawet wśród wyższych urzędników rzadko pojawiał się oficer rezerwy. Teraz wzmożone
zainteresowanie armią widoczne było w zwiększonej liczbie oficerów rezerwy we wszystkich
dziedzinach przemysłu i handlu.
Tylko jedna miejscowośd, leżąca w najdalszym południowo-wschodnim zakątku cesarstwa nie chciała
się jakoś podnieśd. Były to Mysłowice. Dawno już, ongiś nic nie znaczące Katowice, przerosły je o
niebo. Ostatnia nadzieja jaką w Mysłowicach wiązano z podziałem dawnego bytomskiego okręgu na
cztery powiaty i ewentualnym umieszczeniem siedziby władz właśnie w tym mieście, co z całą
pewnością dałoby szansę jego rozwoju, spaliła na panewce. Wielki los wygrały Katowice i one stały
się siedzibą powiatu.
To, że czas potężnego rozwoju, zwłaszcza w okręgu przemysłowym takim jak Górny Śląsk, musiał
pociągnąd za sobą potężną koniunkturę, jest chyba oczywiste. Również tutaj umysły ogarnął
prawdziwy amok sukcesu. Akcje huty „Królewskiej” i „Laury” wzrosły do zawrotnych wysokości.
Wszyscy gnali na giełdę, nawet urzędnicy z niewielkimi pensjami i niejeden z nich po krachu, który
niebawem nastąpił, przez lata pokutował za swoje spekulacje, zmuszony do spłacania w ratach
odsetek od długów giełdowych.
Rok 1873 był rokiem szczytowym epoki grynderskiej, przyniósł też ze sobą Wystawę Światową we
Wiedniu, która, jak o tym wspominaliśmy, była również tłumnie odwiedzana przez Górnoślązaków.
Potem przyszedł straszliwy krach. Skutki kryzysu na wszystkich rynkach nie ominęły, rzecz jasna,
Górnego Śląska. Dotychczasowy rozwój został tylko zastopowany, ale nastąpiła też gwałtowna
recesja. Kopalnie i huty znów zamknięto.
Ale również ów okazał się przejściowy. Wszystkie trudności i nieszczęścia zostały przezwyciężone.
Ustawy o cle ochronnym, wprowadzone przez księcia Bismarcka, były, jak się pokazało, zbawienne
również dla Górnego Śląska. Powoli wróciło zaufanie i duch przedsiębiorczości. Kapitał prywatny
znów wrócił do gry i nastąpił właściwy rozkwit przemysłowy. Górny Śląsk przeżywa go do dziś, tyle, że
na solidniejszej niż przedtem bazie.
Jak zobaczyłem Górny Śląsk po latach
Panowie wydawcy życzyli sobie, bym do całości dopisał posłowie, w którym zostałoby opisane, jak
odebrałem swoją starą górnośląską małą ojczyznę po trzydziestu dwu latach nieobecności. Od roku
1879 byłem tylko raz w rolniczej części Górnego Śląska (przede wszystkim w okolicach Gliwic,
Rybnika14, Wodzisławia15), w roku 1881, podczas tzw. wielkiego głodu. W 1888 roku w czasie podróży
do Krakowa przejechałem przez Górny Śląsk pociągiem, ale bez wysiadania. Tak więc mogę
stwierdzid, że od roku 1879 nie miałem żadnych kontaktów z ziemią górnośląską, żadnych nowych
wrażeo związanych z tą ziemią. I dla mnie samego było rzeczą nad wyraz interesującą obejrzed
powtórnie miejsca, w których żyłem ongiś albo w których wtedy często bywałem.

**************************

Był jeden z tych niezwykle ciepłych, słonecznych dni września roku 1911, gdy rano wyjechałem z
Berlina, by podążyd ku stronom rodzinnym. Smutny wydał mi się, zwłaszcza na Dolnym Śląsku, widok
pól, obok których przejeżdżaliśmy. Wszędzie niezwykle wyraźnie widad było skutki straszliwej suszy.
Nie lepiej na Śląsku Środkowym. Z błękitnego nieba, na którym tworzyły się na chwilę małe chmurki,
by natychmiast zostad wessane przez żar, paliło słooce i pewien jadący z nami właściciel ziemski ze
Śląska Środkowego opowiadał, że już od sześciu tygodni z powodu zupełnego braku trawy nie można
wyprowadzid bydła na łąki. Jak przy tej suszy będzie wyglądad zadymiona, zmaltretowana przez
przemysł kraina górnośląska!? Byłem przygotowany na najgorsze.
Pierwsza przyjemna niespodzianka spotkała mnie jednak już w Gliwicach, gdy opuściliśmy Kolej
Górnośląską i pojechaliśmy nowo zbudowaną linią do Bytomia. W ogóle nie byłem przygotowany na
tak świeży i interesujący pejzaż, jaki się przede mną roztoczył. Zupełnie zapomniałem przez lata, że
przecież dawny powiat bytomski nie jest wcale równiną, że składa się z łagodnie pofałdowanych
terenów, będących ostatnimi wypustkami Beskidów16. Te wzgórza zaś i zbocza pyszniły się
najświeższą, intensywną zielenią. Całkiem niedawno padał deszcz. Na łąkach pasło się bydło, a nieco
dalej żerowały sarny. Zielona i miła była ta kraina i jasną czerwienią rozbłyskiwały pośród potężnych
zakładów przemysłowych nowoczesne rozległe budowle.
Już tutaj mogłem dostrzec owe potężne zmiany, jakie dokonały się w ciągu życia jednego pokolenia.
Zupełnie zniknęły stare huty cynku, owe długie, niskie szopy z otwartymi na szczycie dachami, z

14
Rybnitz
15
Loslau
16
Beskiden
których wydobywały się potężne kłęby dymu, kładące się gęstą warstwą na pejzaż tuż obok huty.
Wszędzie widad teraz dumne smukłe kominy, wznoszące się wysoko ponad innymi zabudowaniami
nowych kopalo i hut. Pięd, dziesięd, dwadzieścia i więcej kominów zgrupowanych w jednym
kompleksie. Długimi, równoległymi pasami kominy te wysyłały dym z kierunkiem wiatru. W niczym
nie przypominało to dawnego, przygnębiającego widoku chmur czadu.
Była niedziela i mnóstwo zakładów pracy z pewnością stało, a niebo nie wydawało się tak jak ongiś
ponure i nieprzezroczyste. Jeśli spojrzed na stolicę Rzeszy od strony Grunewaldu, to warstwa dymów i
oparów unosząca się nad Berlinem latem jest gęstsza i groźniejsza od dymów, które oglądałem
owego dnia. Na wzgórzach, zboczach i w zagłębieniach terenu, wszędzie bliżej i dalej widad było owe
charakterystyczne, osobliwe kompleksy złożone z kominów różnej wielkości, budynków z okrągłymi
albo piramidokształtnymi nadbudówkami. Każdy taki kompleks to kopalnia albo huta. Do pierwszych
należały charakterystyczne szkielety wieżyc, dźwigające na wierzchołku koła z linami maszyn
wyciągowych.
Jakże gęsto, jeden obok drugiego, leżały te potężne warsztaty nowoczesnej pracy. Zwłaszcza z pewnej
odległości jawiły się jako twory doskonale ze sobą splecione, przechodzące jeden w drugi i tylko od
czasu do czasu można było dostrzec jakby na drugim planie, tuż za nimi szersze płaszczyzny zieleni.
Lecz i te przerwały liczne kolonie robotnicze, z podobnymi do siebie domami, najczęściej w różnych
odcieniach jasnej czerwieni. Jakże rozmnożyły się te dzieła przemysłu! Jak wiele dokonało się tu
zmian! Wiele, bardzo wiele powstało nowych zakładów przemysłowo-produkcyjnych, a stare zniknęły
prawie bez śladu. Także stare huty i kopalnie zmieniły swój wygląd zewnętrzny, wszędzie bowiem
nowe techniki wyparły dawne sposoby produkcji.
Dookoła panował ogromny ruch. Pędzące szosami wagony elektrycznych tramwajów o
charakterystycznej wydłużonej sylwetce, ta oszałamiająca plątanina szyn kolejowych biegnących
obok, dołem, jedne nad drugimi!
I coraz gęstszy natłok miejscowości. Pociąg pędził to długim, głębokim wykopem, to znów na
grzbiecie nasypu, wierzchem pasma wzgórz i sceneria po prawej i lewej zmieniała się nieustannie. Na
południowym wschodzie pojawiła się potężna chmura burzowa, ale od zachodu niebo było klarowne i
czyste, błyszczące jak płynne srebro. Na tym jaśniejącym tle rysowały się czarne kontury kominów
zakładów przemysłowych, coraz niżej schodzące słooce podświetlało zaś od spodu szare, żółte i
białawe smugi dymu tak, że rozbłyskiwały intensywnym oranżem i srebrem. Po przeciwnej stronie
horyzontu, od stalowoniebieskiej kurtyny burzowych chmur ostro odcinały się czerwieniejące
kominy, a wydobywające się z nich masy niebieskawo-żółtego i biało-szarego dymu tworzyły osobliwy
kontrast z mroczniejącą chmurą burzową. Ponad rym wszystkim rozpinała swój łuk podwójna tęcza -
znak pokoju, jakby w proteście przeciw narastającemu wojennemu wrzaskowi w Maroku.
W strugach ożywczego deszczu wjechałem na dworzec kolejowy w Katowicach i osiągnąłem cel mojej
podróży.
Pod fachową i troskliwą opieką starałem się uczciwie wyrobid sobie ogólny pogląd na dzisiejszy Górny
Śląsk - czegoś innego nie mógłbym zresztą dokonad w tych warunkach - gromadząc konieczny
materiał porównawczy, wyciągnąłem w miarę obiektywne wnioski: postęp, jaki dokonał się na
Górnym Śląsku w ostatnich trzydziestu dwu latach, jest oszałamiający, porażający, niewiarygodny,
niesłychanie przypominający wzorce amerykaoskie. Ten wspaniały rozkwit, rokujący sukcesy również
na przyszłośd dokonał się tu w najróżnorodniejszych dziedzinach.
Górny Śląsk stał się ośrodkiem cywilizacyjnego postępu i już dziś, bez fałszywego wstydu, może
stanąd w równym szeregu z innymi centrami kultury cesarstwa. I jak sadze w niezbyt odległej
przyszłości znajdzie pełne uznanie na całym Zachodzie.
Zupełnie zniknęły typowe cechy, niestety, ongiś charakterystyczne dla tej krainy - brud i nieporządek.
„Pokaż mi swój ustęp, a powiem ci, na jakim szczeblu cywilizacyjnym stoisz”. By nie budzid na tym
miejscu niesmaku, daruję sobie zgłębianie z detalami wyglądu niegdysiejszych urządzeo tego typu w
dawnych robotniczych koloniach. Dzisiejsza generacja uznałaby ówczesne stosunki za niemożliwe,
jako że stały w całkowitej opozycji do jakichkolwiek ogólnie przyjętych norm higieny, zdrowia,
czystości, dobrych obyczajów i estetyki. I właśnie tu jaskrawo uwidocznił się nieprawdopodobny
postęp, metamorfoza, jaka się dokonała na Górnym Śląsku w dziedzinie kultury. Z premedytacją
odszukałem stare, istniejące już od kilkudziesięciu lat kolonie robotnicze i za każdym razem ogarniało
mnie zdumienie na widok powszechnego porządku i czystości panującej wszędzie. Zaglądałem na
podwórka i stwierdzałem, że wszędzie panuje wzorowa czystośd. Nawet gnojówki, odgrywające ongiś
ogromną rolę w gospodarstwie i zajmujące wtedy honorowe miejsce przed domem, zniknęły
całkowicie. Znajdują się dziś w specjalnych, obmurowanych i zamkniętych szczelną pokrywą dołach.
Tak jak w osiedlach robotniczych jest i we wioskach i przysiółkach, jakie pozostały tu jeszcze z
dawnych czasów.
Dawna słomiana strzecha, służąca za dach, zniknęła zupełnie. Ustąpiła miejsca dachówkom albo
smołowanej papie. Jak schludnie wyglądają płoty otaczające zagrody, ogrody i obejścia. Dawniej były
w tak katastrofalnym stanie, że nawet malowniczośd, cechująca je od czasu do czasu, nie była w
stanie zrównoważyd okropnego wrażenia, jakie te, walące się po części, połamane dziurawe, tu i tam
upstrzone mało ozdobnymi skorupami i szmatami, płoty sprawiały.
Teraz wszędzie schludne, może tu i tam nawet łatane, ale zawsze kompletne ogrodzenia, ogródki
wypielęgnowane, przed drzwiami zamiecione, na parapetach okiennych skrzynki z kwiatami, a szyby
zasłonięte jasnymi firankami. Tak wyglądały stare, znane mi z przeszłości osady. O nowych, wiejskich
założeniach w ogóle trudno mówid: wszędzie wielkomiejskie trotuary, elektryczne oświetlenie,
sympatyczne, zbudowane na ludzką miarę domy rodzinne. Na nowych osiedlach unika się z reguły
dawnego budownictwa koszarowego, buduje się domy dla dwu, najwyżej trzech rodzin, co sprawia,
że wyglądają świetniej niż niejedno małe miasto na Zachodzie. Nigdzie nie widad już owych nagich
dzieciaków, ubranych tylko w niebieską koszulinkę, jakich dawniej pełno było w każdej miejscowości.
Zwróciłem też uwagę na to, że ludzie zarówno mężczyźni, jak i kobiety, ubierają się znacznie lepiej i
dostatniej, niż dawniej, wyglądają bardziej schludnie. Zwróciłem też uwagę na to, że wiejski strój
ludowy noszony dawniej przede wszystkim przez kobiety coraz bardziej zanika.
Są to wszystko nader krzepiące znaki i dowody na to, jak bardzo skutecznie podniósł się poziom nie
tylko socjalny, ale również kulturalny ludności tutejszej.
Na to, że ludnośd Górnego Śląska w ten sposób uzyskała awans społeczny składa się oczywiście wiele
czynników. Mają tu swój udział naturalnie warunki społeczne, bo w porównaniu do dawnych czasów
dochody robotników zwiększyły się ponad dwukrotnie. Jest to też zasługa władz paostwowych i
komunalnych oraz związków zawodowych, które nieznużenie i sumiennie pracowały, aby utrwalad
sukcesy, które człowiekowi, od ponad trzydziestu lat będącemu z dala od tej krainy, tak bardzo
rzucały się w oczy. Musiała to byd ogromna praca, ponieważ liczba ludności raptownie się zwiększyła,
mieszkaocy stali się też bardziej ruchliwi, stale też napływały tu mniej kulturalne „elementy” z Austrii
i Rosji, w pewnym sensie niweczące wszystkie te starania władz. Ale przecież osiągnięto sukces, i
duży, piękny sukces, chociaż wiele byłoby jeszcze do zrobienia. Społecznośd, która była kiedyś na tak
niskim poziomie kulturalnym, nie da się tak po prostu i bez reszty podnieśd. Jest zupełnie oczywiste,
że tu i tam natrafiano na atawistyczny opór. Widoczne są również jeszcze gdzieniegdzie jakieś
fragmenty nieczystości, będące reliktami dawnych czasów: a to studnia abisyoska, otoczona kałużą
gnojówki, pewien odcinek zanieczyszczonego rowu przydrożnego. Takie „kwiatki” można spotkad
nawet w tak postępowych miastach jak Gliwice czy Katowice. W Gliwicach nos jest narażony na
wdychanie uciążliwych smrodów z Ostropy17, a w Katowicach panuje odrażający smród z rzeki
Rawy18. Bardzo energicznie *ojcowie miasta+ starają się usunąd tę plagę z Katowic, wzorując się na
przeprowadzonej regulacji rzeki Ems w Westfalii, tak żeby Rawa stała się znów czystą rzeką.
W tak pięknym mieście jak Katowice nie należało czekad z tą sprawą tak długo. Przedsięwzięcie to
wymaga czasu i nie jest możliwe, by wszystkie problemy spowodowane przepływem Rawy przez tak
duży teren były rozwiązane „jednym pociągnięciem pióra”. Im jednak wcześniej podobne
pozostałości dawnych zaniedbao zostaną usunięte, tym lepiej.

**************************

17
Ostroppa
18
Rawa
Giszowiec19 - to cacko architektoniczne. Osiedle dla 5 tysięcy mieszkaoców zbudowano w lesie, który
zakupiło Towarzystwo Giesche i Spadkobiercy za 30 milionów marek. Miliony ludzi byłyby szczęśliwe,
gdyby mogły mieszkad w tych małych, ale zawsze tylko dla dwóch rodzin przewidzianych, domkach.
Każda rodzina ma własne wejście do mieszkania, własny, dobrze wypielęgnowany ogródek, a w
obrębie osiedla leżą rozdzielone obszernymi płaszczyznami, które umożliwiają wszędzie dostęp
światła i powietrza, kompleks spożywczy, budynek administracji, lokale rozrywkowe, place
gimnastyczne i zabaw. Wszystko zbudowano we wspaniałym lesie o mieszanym drzewostanie
iglastym i liściastym. To osiedle robotnicze stało się celem wycieczek ludzi z dalszej okolicy, gdyż
stanowi dowód na to, co można stworzyd, o ile ma się dostateczne środki do dyspozycji.
Jak już wspomniano, Towarzystwo, które to osiedle zbudowało, kupując las za 30 milionów marek,
nie zrobiło tego oczywiście dla pozyskania drzewa, lecz z powodu ogromnych ilości zasobów węgla
znajdujących się pod ziemią. (Zasoby węgla na Górnym Śląsku są tak duże, że mogłyby zaspokoid
zapotrzebowanie całego świata przez dalsze 150 lat.) O jakie kwoty chodziło przy dużych
towarzystwach przemysłowych na Górnym Śląsku, niech świadczą poniższe liczby, które odnoszą się
do dobrze mi znanego już z dawnych lat Towarzystwa Giesche i Spadkobiercy. Liczby te są przede
wszystkim przeznaczone dla osób nie znających dokładnie przemysłu Górnego Śląska, gdyż mogą dad
im pojęcie o wspaniałości panujących tam obecnie warunków.
Towarzystwo to istniejące już od 200 lat, zatrudnia około 21 tysięcy robotników i 500 urzędników,
którym płaci rocznie 21 milionów marek zarobków i poborów. Wydobywa rocznie węgiel kamienny o
wartości 36 milionów marek, produkuje cynk o wartości 14 milionów marek, do tego wyroby z
ołowiu, nawozy, ałun, szamotę, cegły, a dobra gruntowe Towarzystwa obejmują 5280 hektarów.
Fundusz zapomogowy dla urzędników i robotników stanowi 7 milionów marek. W roku 1910
Towarzystwo zapłaciło składki do Paostwowego Zakładu Ubezpieczeo, Rent i Emerytur w wysokości
770 500 marek. Składki dla Górnośląskiej Kasy Gwareckiej i dla pozostałych kas chorych wynosiły
781 500 marek, wpłaty do innych kas i na zapomogi wynosiły 468 tysięcy marek.
Jest to jedno z dużych górnośląskich towarzystw, a podobnych potężnych przedsiębiorstw jest tu
ponad tuzin. Tam, gdzie operuje się tak dużymi liczbami, musi istnied cały szereg instytucji.

Wszędzie widad więc ogromny rozmach, jednakowy w przemyśle i całym życiu regionu. Nigdzie nie
zobaczyłem niczego małego, marnego, byle jakiego, za to nader często - rzeczy wielkie, imponujące.
Rzuca się to wręcz w oczy. Ale, co najważniejsze, ten rozmach jest również nośnikiem dobrego
smaku, wyczucia piękna, zrozumienia artystycznego wyrazu. Zjawisko to można obserwowad tu
dosłownie wszędzie. Władze, poczta, banki paostwowe, koleje żelazne, wszyscy wznoszą imponujące,
architektonicznie pełne wyrazu budowle, a i zarządy miast nie pozostają w tyle. Prawdziwą rozkoszą
dla oczu jest oglądanie owoców tej inwencji. Zwłaszcza szkoły wydały mi się prawdziwymi perłami,
szczytowymi osiągnięciami współczesnej architektury. Budowniczowie starają się, by nowe szkoły
nawet w najmniejszej dawniej osadzie, o liczbie mieszkaoców nie przekraczającej ongiś dwóch tysięcy
osób, dziś w miejscowości dwunasto, a nawet szesnastotysięcznych prezentowały się możliwie
okazale, harmonijnie wtapiały się w pejzaż, mogły cieszyd oko przechodnia.
Nawet w zabudowaniach przemysłowych zasada funkcjonalności ustępuje potrzebie piękna. Dawniej
oglądało się nad otworem szybowym wzniesione byle jak, zbite z desek osłony posmarowane smołą,
prymitywne „kaue”, które nadawały wszystkim prawie zakładom pracy ponury wygląd. Dziś buduje
się masywne budynki i pozwala architektom do woli rozczłonkowywad ich bryłę i zakomponowad
fasadę w sposób, który nie przyniósłby wstydu żadnemu wielkiemu miastu *na Zachodzie+, Budowle
te imponują swoją wielkością i potężnym gabarytem, odznaczając się przy tym elegancką sylwetką, co
rzuca się w oczy zwłaszcza wtedy, gdy pamięta się ich dawniejszy wygląd. Jakże eleganckie,
monumentalne budynki - szpitale wzniosła jedna tylko Spółka Bracka w Bytomiu, Katowicach,
Królewskiej Hucie, Hucie Laury, Mysłowicach, Rudzie, Zabrzu, Tarnowskich Górach20, Orzeszu21 etc!

19
Gieschewald
20
Tarnowitz
21
Orzesche
Te monumentalne, złożone najczęściej z wielu gmachów, kompleksy wyposażone są tak znakomicie w
najnowocześniejsze urządzenia, że każdy uniwersytet cieszyłby się, mogąc nazwad podobne
medyczne instytucje swoimi własnymi.
Również ludzie prywatni zostali porwani tym pędem do piękna, do artystycznego wyrazu i zwłaszcza
w miastach starają się nadążad za prądem przepływającym przez cały okręg przemysłowy. Wznoszą
nowoczesne domy, o oryginalnych, z reguły świetnie skomponowanych fasadach. Nawet krucyfiksy i
małe kapliczki stojące przy drogach objął ten potężny pęd do piękna i artyzmu. Bezskutecznie
wypatrywałem owych dawnych przydrożnych krzyży zbitych z surowego drewna, pokrytych
jaskrawoczerwoną farbą z topornie wyciętym z blachy i niezdarnie pomalowanym Chrystusem
ukrzyżowanym. Zamiast nich wszędzie oglądałem krzyże wykonane solidnie, sprawną dłonią
fachowych kamieniarzy, z harmonijnie w metalu wymodelowanymi postaciami Zbawiciela.
Gołym okiem widoczny, potężny cywilizacyjny rozmach Górnego Śląska w materii czystości i higieny
to rzecz bez wątpienia godna podziwu. Znacznie jednak bardziej oszałamiającym, wręcz
obezwładniającym dowodem ogromnych potencjalnych zdolności ludu górnośląskiego, dowodem
imponującego postępu, jaki dokonał się tu w ostatnich latach jest właśnie ujawnienie się potrzeby
piękna wśród Górnoślązaków. Ludnośd jest, na ile pozwala to ocenid pobieżna w koocu obserwacja,
dokładnie taka sama jak ongiś. Ludzie są inteligentni, pogodni i uprzejmi, w każdym razie dopóki nie
zacznie działad alkohol. Ale i tu, jeśli chodzi o osławiony pociąg do kieliszka, przypisywany ongiś
Górnoślązakom, należy odnotowad bulwersującą metamorfozę. W rodzinach niemieckich i generalnie
wśród inteligencji alkohol, zwłaszcza w postaci wódki czystej, nie ma w ogóle racji bytu i nie jest
używany, ba, nawet węgrzyn ma znacznie mniej niż ongiś zwolenników, podczas gdy był dawniej
jedynym gatunkiem szlachetnego wina uznawanym za nadający się do picia i spożywanym w
imponujących ilościach.

**************************

Niezwykły postęp widad w dziedzinie komunikacji. Zwłaszcza transport osób rozwiązany został
znakomicie. Cały obszar Górnego Śląska objęła gęsta sied komunikacji tramwajowej. Wagony o
charakterystycznej, wydłużonej sylwetce mieszczą w sobie przedziały drugiej i trzecie klasy, pośrodku
osobny przedział dla kobiet. Tramwaje jeżdżą z podziwu godną punktualnością, a ich personel jest
znakomicie wyszkolony i niezmiernie uprzejmy. Już w czasie jazdy koleją żelazną rzuciła mi się w oczy
podobna nadzwyczajna uprzejmośd konduktorów górnośląskich pociągów i życzyłbym sobie, by ich
koledzy w Niemczech Północnych wzięli z nich przykład.
Jak na wyobrażenia berlioskie tutejsza taryfa tramwajowa jest mocno wygórowana, ale za to wozy
kursują bardzo często, cały ruch funkcjonuje świetnie, bez tard, zakłóceo i bezpiecznie. Obok tego
toczy się doprawdy kolosalny ruch na liniach kolejowych, z których znaczna częśd powstała w
ostatnich latach. Jakaż ogromna różnica w porównaniu z komunikacją sprzed pięddziesięciu lat! Jakże
się wtedy straszliwie wlokły pociągi Kolei Górnośląskiej, Wilhelmioskiej i Opolsko-Tarnogórskiej!
Za to ruch samochodowy nie jest na Górnym Śląsku, jak się wydaje, jeszcze tak rozwinięty, jakby
należało. Wprawdzie od czasu do czasu widzi się jakiś prawdziwie elegancki automobil, ale jak
zaobserwowałem, za każdym razem, w miejscu, gdzie taki pojazd się zatrzymał, natychmiast
gromadził się gęsty tłum gapiów, widomy znak, że nie jest to obiekt często oglądany.
Jeśli pragnie się poznad oblicze Górnego Śląska, należy odbyd kilka dłuższych podróży tramwajem.
Jakże się tu wszystko zmieniło! Całe kopalnie i huty zniknęły z powierzchni ziemi, za to w innych
miejscach zbudowano zupełnie nowe. Ten potężny walec przemian toczy się tak szybko, że jak mi
opowiadano, poważnym problemem stalą się ewidencja kartograficzna Górnego Śląska. Ciągle trzeba
bowiem nanosid jakieś poprawki na mapach. Wygląd wielkich zakładów przemysłowych, ich kontury
poważnie się zmieniły nie tylko przez przybywające, potężne, nowe zabudowania, ale przez rosnącą
liczbę wysokich kominów. Tam gdzie ongiś widywało się przy kopalni jeden albo dwa kominy, stoi dziś
pojedynczo lub w grupach pięd, sześd, osiem, a w hutach nawet dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści
wysokich kominów. Znikł wprawdzie potężny kawał dawnego romantycznego pejzażu, wieczorami
nie ogląda się już takiego jak kiedyś, płonącego od ogni horyzontu, zmieniona technologia usunęła
tamtą, niezwykłą, wieczorną iluminację nieba, za to zaskakuje ogromna ilośd światła elektrycznego na
ulicach, w osadach i osiedlach. Gdy jedzie się wieczorem pociągiem przez okręg przemysłowy
wrażenie, jakie na obserwatorze wywiera widok tysięcy, po wielekrod tysięcy świateł i lamp żarowych
i łukowych, rozbłyskujących wszędzie dookoła, jak daleko sięgnąd wzrokiem, jest doprawdy
imponujące. Jak mi się zdaje, całkowicie też został porzucony dawny sposób sygnalizowania zmiany
szycht. Każdy zakład przemysłowy miał swój dzwon, który wydzwaniał początek i koniec zmiany oraz
przerwy obiadowe. Gdy rano, w południe i wieczorem zewsząd docierało do uszu dzwonienie wielu
dzwonów, odczucie musiało byd wręcz idylliczne i poetyckie. Syreny ryczące dziś są wprawdzie
bardziej praktyczne i znacznie bardziej słyszalne, ale z dawne poezji nie zostało ni śladu. Cóż, tak już
jest, że poezja z techniką zaledwie się tolerują, chod prawdę mówiąc, przemysł nie do kooca powinien
istnied bez poezji.
Podczas podróży tramwajem, który porusza się po szynach, na ogół ułożonych na podwyższonym w
stosunku do szosy torowisku, można się przekonad o świetnym stanie dróg, wyłożonych często
najprzedniejszym, prawie wielkomiejskim brukiem. Jak wielkie znaczenie ma tu transport kolejowy,
widad od razu po ilości skrzyżowao linii tramwajowej z torami kolei żelaznej zarówno zwykłej, jak i
wąskotorowej. Znamieniem modernizacji są małe lokomotywki, które ongiś musiały ustąpid konnym
zaprzęgom, ale dziś na skutek lepszej konstrukcji i innych zalet, prawie całkowicie wyparły transport
konny.
Przez okno tramwaju, zwłaszcza podczas kilkakrotnych wojaży tymi samymi liniami (Katowice,
Chorzów, Królewska Huta, Bytom, Zabrze, Gliwice), gwałtowny rozwój tutejszego przemysłu rzuca się
w oczy ze wzmożoną siłą. Prawie całkowicie zniknęły lasy, znacznie zmalały pola uprawne. Drogi
prowadzące kiedyś wśród rozległych płaszczyzn zboża i łąk są dziś po prawej i lewej stronie gęsto
zabudowane. Nowe ulice odchodzą na boki. Znaczne obszary zajęte są przez domy kolonii
robotniczych. W sposób widoczny zwiększyła się liczba podobnych do wysokich szaoców hałd
przynależnych częściowo do hut, częściowo do kopalo. Często hałdy te są jedyną pozostałością po
stojących tu kiedyś zakładach przemysłowych. Ale i te świadectwa znikają. Żużlu z hałd używa się jako
posadzki w kopalni. Niejedną starą hałdę kopalnianą porastają dziś gęsto krzewy i zagajniki brzozowe
i nic nie wskazuje na to, że znajdowała się w tym miejscu przed laty jakaś kopalnia. Niejedna
cechownia została zamieniona w gospodę, a całe obszary dworskie ze wszystkimi zabudowaniami,
które na nich stały, zniknęły bez śladu.
Naturalną koleją rzeczy jest, że największe zmiany zachodzą tam, gdzie powstają i zanikają
przemysłowe warsztaty, gdzie przemysł wchłonął wioski i umożliwił powstanie nowych miejscowości,
gdzie na obszernych płaszczyznach doprowadzono do obniżenia terenów, a w innych znów miejscach
powstały wysokie jak góry hałdy. Mniejsze zmiany zauważa się oczywiście w miastach tego zagłębia
przemysłowego.

Gliwice22
Jeśli wybierzemy w Gliwicach starą drogę z dworca do centrum miasta, zrazu natkniemy się na szereg
nowych i bardzo współczesnych budynków, ale już spacer ulicą Dworcową przez Kłodnicę i kanał
obok kościoła ewangelickiego ujawni istnienie tylko paru nowych bocznych ulic. Ostropa ciągle
paskudnie cuchnie, prawdę mówiąc, znacznie obrzydliwiej, a w samym centrum nie widad w ogóle
żadnych zmian, jeśli się rzeczy nie przyjrzy bliżej. Wtedy dopiero można zobaczyd, że ten i tamten
dom został przebudowany, że wiele starych firm zniknęło, a powstały na ich miejsce nowe. Ale ulice
są dokładnie takie same jak ongiś. Nawet mały domek, w którym mieszkałem na pięterku jako
gimnazjalista w roku 1864 stoi na tym samym miejscu. Zresztą nie tylko ten domek, ale cała posesja z
oficyną i wielkim podwórzem nie zmieniły się wcale. Bardzo mało zmieniła się też ulica prowadząca w
dół do gimnazjum i otoczenie starego klasztoru. Nie prowadzi się już nauczania w dawnych salach
klasowych wiekowej budowli. Dziś już nie używa się tak źle wentylowanych i słabo oświetlonych
pomieszczeo do celów szkolnych. Pod starym, krzyżowym sklepieniem z małymi okienkami, które
wpuszczały tak mało światła, tam gdzie ongiś mieściła się kwarta, gdzie zasiadałem ja, nieśmiały

22
Gleiwitz
chłopiec, trapiony tęsknotą za domem rodzinnym, znajduje się dziś pralnia, a w pomieszczeniach
dawnej sekundy i prymy - drewutnia i magazyn węgla. Zapewne lepiej funkcjonują one tam niż
onegdajsze wyższe klasy gimnazjum.
Nowy gmach szkolny wzniesiony na dziedziocu powiększono, a kontrast między starymi
zabudowaniami klasztornymi a nową siedzibą szkoły jest jeszcze bardziej jaskrawy niż kiedyś.
Westybul nowego gmachu i jego korytarze ozdobiono zaszklonymi obrazami w ramach. Również tutaj
panuje duch nowych czasów, ale o dziwo nie zaszkodził on starym przesądom. Dowiedziałem się, że
nocny stróż obchodzący nocą stare zabudowania klasztorne, tak samo jak ongiś my uczniowie kwarty
i tercji, boi się dziś tam wchodzid, ponieważ tam „straszy”.
Trzeba znad dobrze stare Gliwice, by właściwie ocenid wrażenie, jakie staje się udziałem wchodzącego
na wspaniałą ulicę Wilhelma, prowadzącą w prostej linii od dworca do rynku. Jakośd i styl zabudowy,
rozplanowanie bocznych ulic i mostów, wystawy wielkich magazynów sklepowych sprawiają
doprawdy imponujące wrażenie. Tutaj zbudowano coś autentycznie wielkiego, w całym tego słowa
znaczeniu nowoczesnego. Najbardziej zdumiewający jest jednak rozkwit przemysłu. Stara huta
królewska i kilka fabryk drutu koło dworca to niegdyś był cały przemysł. A dziś przejeżdżając
tramwajem od strony Zabrza, nie można oderwad wzroku od potężnych instalacji i zabudowao
industrialnych. Jeden za drugim szeroko rozłożony zakład przemysłowy, wysokie kominy, warsztaty
mechaniczne, a pomiędzy nimi nowe dzielnice miasta konieczne, by dad dach nad głową tysiącom
zatrudnionych w tych zakładach ludzi. Gliwice mają dziś więcej niż 66 000 mieszkaoców. Obok
przemysłu potężnie rozwinął się tutaj handel i komunikacja. Miasto do dziś jest centralnym punktem
górnośląskiego handlu zbożem.

Bytom23
Do Bytomia dotarłem przez tunel, którym przejeżdża tramwaj, by dotrzed do „Pogody”24. Tam
opuściłem tramwaj i ulicą Krakowską25 wkroczyłem do starego, kochanego miasta. Na pierwszy rzut
oka zdawało się, iż ulica Krakowska nie uległa żadnym poważnym zmianom. Stały tu ciągle te same
stare budynki, te same stare boczne ulice, z dośd prymitywnym, koślawym brukiem, aż do samego
rynku. Tutaj ruch był bezspornie większy niż dawniej. Sam rynek również zaczął się zmieniad. Tuż
obok starych domów stoją nowoczesne wielopiętrowe, pyszniące się bogatą fasadą kamienice i
sprawiają wrażenie jakby zdziwionych tamtym towarzystwem. Jest rzeczą naturalną, że oblicze
starych miast, nawet w trakcie tak gwałtownych przemian jak te, których doznaje okręg
przemysłowy, nie zmienia się zbyt szybko. Właściciel domu, zwłaszcza takiego, w którym mieści się
dobrze prosperujący interes, nie tak szybko zdecyduje się zburzyd szacowną budowlę, by na jej
miejscu wznieśd nową. Zwłaszcza, gdy z domem wiążą się tradycje rodzinne i tak wiele wspomnieo.
Bardzo rzadko tak się dzieje. Powstaje przez to jednak nader niespokojne i nieuporządkowane oblicze
miasta, przypominające ptaka w okresie linienia, na którego ciele pojawiają się już tu i ówdzie nowe
pióra, podczas gdy stare dopiero po części mu wypadły.
Ulice prowadzące obok kościoła (farę miejską otoczono nowym murem) dochodzące po drugiej
stronie aż do bulwaru również niewiele się zmieniły. Ale zarówno w Gliwicach, jak i tu w Bytomiu
rzuca się w oczy wielka dbałośd o czystośd ulic.
Spacer tu i tam po ulicach starego miasta potwierdza wcześniejsze stwierdzenie: na pierwszy rzut oka
niewiele się tu zmieniło. Wrażenie to pryska gwałtownie, gdy przejedzie się tramwajem ulicą
Dyngosa26 i przez nowe dzielnice. Uczucie jest niezwykłe. Widzimy sporą częśd nowego miasta
Bytomia, miasta, które w ciągu życia jednego pokolenia zwiększyło przeszło trzykrotnie liczbę swoich
mieszkaoców. Zobaczymy tu imponujące budynki szkolne, pomniki (jak chodby całkiem niedawno
odsłonięty pomnik Fryderyka Wielkiego). Tu przed odwiedzającym (takim, jak ja) odsłania się również
całkiem nowe, obce miasto, z którym, co oczywiste, nie wiążą go żadne wspomnienia.

23
Beuthen
24
Pogoda
25
Krakauer Straße
26
Dyngosstraße
Jeszcze bardziej zdumiewająca jest metamorfoza, jakiej uległa zabudowa dawnego przedmieścia
Rozbarku27. Na miejscu dawnych zagród chłopskich wyrosły potężne gmachy o współczesnych,
modernistycznych fasadach. Dawni rozbarscy chłopi chyba wymarli. Znikł nawet mały, wiekowy
kościółek na wzgórzu, na którego zboczach znajdowano tzw. perły. Na jego miejscu wznosi się
monumentalna świątynia, murowana, z dwoma wieżami.
Daleko w stronę Szarleja ciągną się szeregi domów mieszkalnych, napotkad też można wiele zakładów
przemysłowych, zwłaszcza kopalo. Sam Szarlej ze swą główną ulicą niewiele się zmienił, rozciągnął się
tylko bardziej w kierunku Bytomia i w stronę Piekar. Gdy przejeżdżałem przez Szarlej, zobaczyłem
dom, w którym mieszkałem z rodzicami w roku 1857. Był on właśnie burzony. Rozbiórkę musiano
rozpocząd niedawno. Odsłonięto więźbę dachową, belki krokwiowe sterczały jeszcze pod niebo, belki
ku którym jako dziecko wznosiłem kiedyś tak często oczy.
Teren leżący między Szarlejem a Piekarami, na którym wtedy odbywały się organizowane przez
hrabiego Henckla von Donnersmarck polowania na zające, nie był tak zmieniony, jak bym się tego
mógł spodziewad po uprzednim przestudiowaniu mapy.
Miejscowośd pielgrzymkowa Piekary, jak ongiś, wydaje się składad tylko z jednej ulicy, ale
zabudowania na niej zmieniły się niepomiernie. Na miejsce dawnych, niskich domów pojawiło się
całe mnóstwo nowoczesnych, dużych gmachów, a zagrody chłopskie leżące przy szosie do
Swierklaoca28 zostały w sposób widoczny zmodernizowane i bezsprzecznie przystosowane do
wymagao dzisiejszej kultury, zwłaszcza jeśli chodzi o czystośd i schludny wygląd zewnętrzny. Stary
kościół pielgrzymkowy z cudami słynącym obrazem Madonny stoi nie zmieniony, rosnący ku niebu,
dumny, imponujący. W czasie mojej wizyty nie było akurat żadnego odpustu, przeto w jego otoczeniu
nie panowało specjalne ożywienie ani tłok.

Mysłowice29
Mysłowice nie zmieniły się prawie wcale. Moje pierwsze wrażenie było takie, że 52 lata przeszły obok
miasta, nie pozostawiając na nim prawie żadnego śladu. Przy wjeździe do Mysłowic, naprzeciw
małego kościółka św. Krzyża, na miejscu starych stodół wznoszą się nowoczesne zabudowania
szpitala Spółki Brackiej. Ale im bardziej wchodzi się w głąb miasta, tym wyraźniej widad, jak bardzo
wszystko pozostało po staremu. Tu i ówdzie stoi oczywiście jakiś przebudowany dom, naturalnie
postawiono też nowe gmachy, ale na rynku i na ulicy Dworcowej witają człowieka ze ścian wciąż te
same szyldy tych samych firm.
Rzecz jasna, pierwsze swe kroki skierowałem w lewo, w kierunku mostu granicznego. Tutaj również
wszystko po staremu, wszystko wygląda tak jak dawniej - most ciągle od nowa remontowany, tak
samo rozklekotany i zdezelowany jak ongiś. Stary święty mostowy, Nepomuk, stojący zawsze na
samym środku mostu, bardziej zbutwiały niż dawniej, zamknięty był teraz w małym domeczku, gdyż,
jak mi opowiadano, figura została skradziona. Po pewnym czasie odebrano ją jednak z rąk złodziei.
Ale przecież nie wszystko wyglądało jak dawniej. Oparty o balustradę mostu, tuż za kapliczką ze
świętym Nepomukiem, stał rosyjski strażnik graniczny. Przyglądałem mu się i nie mogłem się
powstrzymad przed pokiwaniem głową. Czy ten człowiek w porządnym, zielonym, czystym mundurze
i z porządną czapką z daszkiem na głowie rzeczywiście był Rosjaninem? Po chwili miałem przeżyd
jeszcze większe zaskoczenie: Rosyjski strażnik odmówił zaoferowanego mu papierosa!
Była to największa niespodzianka, jaka mnie spotkała w czasie tej podróży na Górny Śląsk. W
dawnych czasach żołnierze rosyjscy wyciągali człowiekowi papierosy z kieszeni, jeśli się im nie dało
ich dobrowolnie. Więc i tu zmiany!
Stojąc przy barierze granicznej do Modrzejowa30, przez jakiś czas obserwowaliśmy ruch, tłok i
ożywienie tu panujące, w niczym nie zmienione od tamtych lat. Potem wróciliśmy przez most,
przechodząc obok starych domów i równie starych drzew, które porastały ulicę Mysłowicką aż do

27
Roßberg
28
Neudeck
29
Myslovitz
30
Modrzejow
mostu, mijając starą kapliczkę, jeszcze bardziej pochyloną niż wtedy. Potem skręciliśmy w lewo, ku
ratuszowi i w kierunku wielkiego placu leżącego przed nim. Tu zdumiał nas roztaczający się po lewej
stronie placu widok na gmach nowej synagogi. Jej budowniczemu [tu przypis autora: architekt
rządowy M. Grünfeld z Berlina+ udało się zrealizowad trudne zadanie: pomiędzy starymi i nowymi
domami (nowoczesne budynki szkolne), między obniżeniem terenu ku rzece i zboczem wzgórza,
wzdłuż którego wspina się w górę droga do dworca, wznieśd gmach wkomponowany w pejzaż i nie
odcinający się zanadto od niego. Zadanie to, moim zdaniem, zostało rozwiązane wręcz idealnie.
Świątynia ze swoimi zwieoczonymi kopułami i wieżami, zbudowana z czerwonej i żółtej cegły
wkomponowana została bez zarzutu w dośd kapryśne otoczenie tak świetnie, że jest prawdziwą
radością dla oczu. Ta budowla o smukłych wieżach i leżące tuż za nią sporych rozmiarów szkolne
zabudowania to mniej więcej wszystko, co w Mysłowicach można nazwad nowym. Wprawdzie na
ulicy aż do samego dworca stoi kilka przedtem nie istniejących tu domów, ale sam dworzec wygląda
dokładnie tak samo, jak przed pół wiekiem, tyle że ruch jest znacznie większy. (Takie stare
zabudowania dworcowe można też zobaczyd w Gliwicach czy Świętochłowicach.) Za to powiększono
liczbę peronów i ich zadaszeo.
Tuż za dworcem dochodzimy do szeregu wielkomiejskich zabudowao, a nad drogą prowadzącą do
Słupnej31 rozpina się wielki łuk. To z rozmachem zaprojektowana siedziba Niemieckiej Centrali
Robotników Rolnych. Tu odbywa się werbunek robotników sezonowych *saksów+ na potrzeby
rolnictwa niemieckiego. W jednym roku 1910 przeszło tędy 150 000 ludzi, a to Rumunów, Serbów,
Ukraioców, Słowaków i Polaków. Centrala tym „saksom”, którzy wczesną wiosną przyjeżdżają do
Niemiec i jesienią, po żniwach wracają do rodzinnych stron, zapewnia wikt i nocleg. W wielkich
barakach można jednorazowo zakwaterowad 2 500 osób, a w ogromnej kantynie karmi się codziennie
5 000 osób.
Ale już stoimy na wyżynie, z której dośd stromo w dół schodzi droga do lasku brzozowego w Słupnej.
Nic się tu pozornie nie zmieniło. Z pewnością drzewa są wyższe i mają gęstsze korony, ale leniwie
wijąca się w dole graniczna rzeka z nadbrzeżnymi łąkami, tu i tam porośniętymi krzewami, wydaje się
byd nie zmieniona. I tylko gdy obrócimy oczy w lewo, w stronę Niwki, widad, jak wiele się zmieniło po
drugiej stronie granicy. Kościoły, domy mieszkalne, szkoły, zabudowania fabryczne, huty i kopalnie
pozdrawiają nas z brzegu, na którym ongiś niemiecka pracowitośd i inteligencja położyły podwaliny
przemysłu, który obecnie zarządzający tym krajem próbowali rusyfikowad. Obok lokali rozrywkowych
różnego rodzaju w samej Słupnej i obok „Kina Trzech Cesarzy” przechodzi się wprost do
historycznego miejsca, do punktu w którym stykają się trzy cesarstwa. Nie zobaczyłem już starych
słupów granicznych, ale droga wzdłuż rzeki jest tak samo kręta i kapryśna, jak ongiś. W pewnej chwili
przechodzi się pod wiaduktem kolejowym, którego przęsła naziemne zostały kiedyś, w 1866 roku,
wysadzone w powietrze przez Prusaków. Potem oczom ukazuje się kilka niespodzianek: na prawo, na
wzgórzu - zwalista bryła wieży Bismarcka, na lewo - Przemsza32, od tego miejsca skanalizowana i
zdolna do uniesienia nawet parowców, którymi odbywają się rejsy wycieczkowe. Nowością dla
odwiedzającego jest żelazna kładka dla pieszych, przerzucona przez Przemszę, o lekkiej i pełnej gracji
konstrukcji Wchodzi się na nią schodkami. Po pruskiej i austriackiej stronie, u stóp tych schodków,
stoją małe domki urzędników celnych. Bez paszportu, bez zbędnych komplikacji można przez cały
dzieo przechodzid do Austrii i z powrotem. Ruch jest ciągły i odbywa się bez tych obrzydliwych
szykan, jakie trzeba przeżywad, przekraczając w jedną czy drugą stronę granicę z Rosją. To dodatkowe
przejście graniczne do Austrii uruchomiono specjalnie ze względu na robotników niemieckich kopalo,
którzy mieszkają po stronie austriackiej, a pracują w Prusach. Był właśnie dzieo wypłaty, gdy się tam
zjawiłem i setki robotników i robotnic przechodziły kładką, by odebrad w pruskich kopalniach swoje
zarobki.
Pragnąłem, rzecz jasna, odwiedzid również miejsce, gdzie stał ongiś stary dwór księcia Sułkowskiego,
z którym związanych jest tyle historycznych wspomnieo. Ze starej budowli, która w międzyczasie
częściowo spłonęła i została wzniesiona na nowo, nie pozostał dziś żaden ślad. Mieści się tam teraz

31
Slupna
32
Przemsa
wielki lokal rozrywkowy z dancingiem, a w środku restauracja. Jej gospodarz z pogardą mówił o
„starej budzie”, będącej ongiś miejscem tak straszliwych wydarzeo, z którą wiąże się tak wiele moich
młodzieoczych wspomnieo. Jakże często, gdy byłem jeszcze dzieckiem, odbywałem tu wraz z
rodzicami niedzielne wycieczki!
Jeśli jedzie się pociągiem z Mysłowic do Katowic widzi się jednak sporo nowych zabudowao w pobliżu
dworca. Wzniesiona z czerwonej cegły bryła nowego kościoła farnego prezentuje się bardzo pięknie.
Kopalnia „Mysłowice”, która przed dwierdwieczem dopiero zaczynała powstawad, wygląda
imponująco. A po lewej stronie, patrząc w kierunku jazdy, spoglądałem na biegnącą obok szosę, którą
ongiś przed laty wędrowałem jako chłopiec szkolny. I wszystko wyglądało po staremu, nawet sylwetki
wież kopalnianych na horyzoncie. Zniknęły tylko wysokie topole, stojące dawniej na skraju szosy.

Szopienice33
Szopienice niezmiernie się zmieniły. Małe budki dróżników kolejowych, w których jako dziecko
przebywałem, zniknęły, dworzec kolejowy zaś przełożono na drugą stronę, a cały wolny dawniej
odcinek między hutą „Wilhelmina” a Szopienicami zabudowano domami wielorodzinnymi. Dworzec
górnośląski w Szopienicach to nowoczesny budynek, podobnie jak berlioskie peryferyjne dworce
kolejowe. Dawne miejsce przeładunkowe przy kopalni „Segengrube” i zakład separacji węgla zostały
zburzone i przebudowane, a las w kierunku Kunigundenweiche znikał zupełnie. Przy
Kunigundenweiche leżą duże zakłady przemysłowe i po krótkim postoju tutaj pociąg rusza do
potężnego dworca kolejowego w Katowicach.
Wiele, wiele znanych miejsc można było zobaczyd, co budziło wspomnienia zdałoby się dawno
przebrzmiałe. A jednak wciąż tak wiele nowego, tak wiele niezwykłego. Wszędzie rozbudowy, rozwój,
postęp! Jedynie polski język brzmi wokół tak, jak brzmiał przed 32 latami.

Królewska Huta34
Pocieszające jest, w jaki sposób „komunalne dziecko”, czyli Królewska Huta, rozwinęła się w ciągu
ostatnich 30 lat. W trudnych okolicznościach, jak może mało która wspólnota komunalna, tak oto
rozpoczęła swoją karierę jako miasto. Królewską Hutę utworzono z nie bardzo ze sobą związanych
miejscowości. Przed społecznością postawiono wprost przeogromne wymogi, zważywszy na fakt, że
bardzo duża częśd obywateli stanowiła element niezbyt uposażony. Przez wiele lat więc Królewska
Huta miał smutną opinię miasta, gdzie musiano płacid najwyższe stawki podatku komunalnego w
całych Niemczech. Jeszcze dzisiaj widad w poszczególnych miejscach miasta, że nawet jedna
generacja nie zdołała utworzyd z tej miejscowości pewnego, zupełnie zwartego miasta. Ale dużą
przyjemnośd sprawia oglądanie rynku, o ile porówna się jego dawny i obecny stan, rynek Bismarcka,
wielkomiejskiej ulicy Kaisera, ulic Kronprinca i Girndta. W środku miasta znajduje się wspaniała
„Królewska Huta”, ten potężny zakład przemysłowy, w którego pobliżu wybudowano dużą halę
targową, okazały budynek poczty, świetnie i godnie komponujące się ze wspaniałymi budowlami
kościołów, szkół i budynków świeckich, na które natrafiamy wciąż w całym mieście. Ponad 72 000
mieszkaoców liczy obecny powiat miejski Królewskiej Huty. Połączenia z Katowicami i Bytomiem linią
tramwajową są szybkie i częste. Do upiększenia miasta przyczynił się też pruski urząd górniczy, który
zbudował monumentalny gmach inspekcji górniczej w rynku, w miejscu stojącego tam łatanego
budynku, naprawdę nie przyczyniającego się do ozdoby tego pięknego placu.
Jak żadna inna górnośląska miejscowośd Królewska Huta przypomina potężne reosko-westfalskie
miasta przemysłowe i ten charakter przemysłowego miasta - kolosa różni ją bardzo od dwóch miast
sąsiednich, Katowic i Bytomia. Kto przed 30 laty oglądał Królewską Hutę, musi czud się mile
zaskoczony widząc obecne, po części błyszczące i rozległe ulice i place z ich wytworną architekturą,
rozwiniętą komunikacją i pięknymi oknami wystawowymi.

Wełnowiec i Siemianowice35

33
Schoppinitz
34
Königshütte
Wełnowiec jako miejscowośd, jeśli chodzi o jej mieszkaoców, nie zmienił się szczególnie. Jadąc od
Dębu36 poprzez Józefowiec37 i Wełnowiec aż do Siemianowic38, można jeszcze dzisiaj stwierdzid, że
jest to prawie zwarta jedna miejscowośd robiąca silne wrażenie na przybyszu, nawet takim, który
tylko powierzchownie obserwuje miasto, przejeżdżając tramwajem drogę z Wełnowca do stacji
koocowej w Siemianowicach. Również w Siemianowicach powstały nowoczesne budowle, lecz
miejscowośd do dziś nie jest zwarta i chyba nigdy nie będzie to miasto w nowoczesnym stylu, chociaż
liczba jego mieszkaoców wzrosła w międzyczasie do 16 000 dusz. Siemianowice rozrosły się aż do
Małej Dąbrówki39 i Bogucic40 od strony południowo-wschodniej i od Michałkowic41 na północy. Do
Szabelni42 widad na mapie wyraźny związek wszystkich tych miejscowości. I pomyśled, jak wiele było
tu przed 30 laty wolnych połaci i jak mało zakładów górniczo-hutniczych, jak mizerna była tu
komunikacja! Zaledwie jakąś szosę można tu było znaleźd, a jedynie kolej prawobrzeżnej Odry
tworzyła tu połączenie między Siemianowicami i Szopienicami43.

Zabrze44
Również Zabrze, podobnie jak Królewska Huta, rozwinęło się przez to, że wiele miejscowości
zjednoczyło się w jedną gminę, która później wyrosła na główną miejscowośd w powiecie. Jedynym
połączeniem z innymi miejscowościami, które Zabrze posiadało przed 30 laty, była kolej między
Gliwicami a Rudą. Sama miejscowośd była niczym jak tylko wioską przemysłową, składającą się z
pewnej liczby rozsianych zespołów domów. I oto Zabrze urosło do miasta liczącego ponad 63 000
mieszkaoców! Pewne jego części przybrały wielkomiejski charakter, chod o zwartym obrazie
miejscowości wciąż nie może by mowy. Nie wątpię jednak, że silny rozwój będzie udziałem również
tej dużej jednostki komunalnej.
Huta „Donnersmarcka” była przed 30 laty zbankrutowanym przedsiębiorstwem, któremu
rzeczoznawcy nie wróżyli dalszej egzystencji. Dzisiejsza huta „Donnersmarcka” udowodniła jednak,
do jakiego rozwoju zdolny jest przemysł górnośląski. Z zakładu huty żelaza, który założono w roku
1872, rozwinęła się ona w ogromne Towarzystwo, dysponujące aktualnie kopalniami węgla
kamiennego, rud żelaza, wielkimi piecami, fabrykami budowy maszyn, odlewniami żeliwa i rur,
fabrykami kotłów, zakładami konstrukcji żelaznych i mostów. W roku 1910 wydobywano tu prawie 2
miliony ton węgla kamiennego. Przedsiębiorstwo zatrudnia 10 000 robotników, płacąc im 10
milionów marek rocznie, podczas gdy liczba urzędników przekracza 350 osób.
Coś zupełnie niezwykłego czyni Towarzystwo również na polu opieki społecznej i zdrowotnej. Oprócz
licznych kas zapomogowych powstały tu także szkoła dokształcająca dla uczniów i młodocianych
robotników, szkoła robót ręcznych i szkoła ogrodnicza, szkoła dokształcająca dla dziewcząt, żłobek,
biblioteka publiczna, 7 łaźni, hale gimnastyczne, kasyno dla urzędników i robotników, ponad 150
domów i 1 000 mieszkao dla robotników. Do tego dochodzą domy - noclegownie i kuchnie publiczne.
Na te dobrowolne instytucje dobroczynne huta „Donnersmarck” wydaje dwierd miliona marek
rocznie, tak że razem z ustawowymi nakładami na urządzenia socjalne dla robotników wydaje w
sumie rocznie daleko ponad milion marek.

Katowice45
W ostatnim czasie czytałem sporo relacji o Katowicach w berlioskiej prasie. Chwalono tę najmłodszą z

35
Hohenlohe und Laurahütte
36
Domb
37
Josephsdorf
38
Siemanowitz
39
Eichenau
40
Bogutschütz
41
Michalkowitz
42
Schabelnia
43
Schoppinitz
44
Zabrze
45
Kattowitz
wielkich gmin Górnego Śląska latorośl jako „stolicę rozrywki”, jako „duchowe centrum okręgu
przemysłowego”, „perłę wśród miast Górnego Śląska”. Czytałem te prezentacje z wielką satysfakcją,
ale i z nijakim sceptycyzmem. Akurat Katowice znałem dośd dobrze z tamtych lat i metamorfoza
osady, której centrum przed 50 laty stanowiło potężne bajoro ze stojącym nad nim długim, niskim
zabudowaniem podobnym do szopy, w dzisiejsze wielkie miasto, wydała mi się nieprawdopodobna.
Ale gdy zobaczyłem obecne Katowice i poznałem je dokładniej, mogę tylko potwierdzid tamte opinie i
dodad jedno: to powstałe w 1867 roku(!) miasto należy do najbardziej niezwykłych miejsc w całym
kraju. Skok od około 9 000 mieszkaoców (w momencie uzyskania praw miejskich) do więcej niż
43 000 mieszkaoców nie jest wcale tym, co najbardziej godne podziwu. Miasto ogromnie przypomina
mi Stuttgart i kilka innych, nieco mniejszych niemieckich miejscowości. Ma w sobie coś eleganckiego,
wysmakowanego, ma styl, nawet w najstarszych swych częściach. Dla odwiedzającego, który znał
Katowice tylko na północ od linii kolejowej, rozwój rozległej dzielnicy na południu jest doprawdy
zaskakujący. Dotyczy to zwłaszcza bardzo pięknego architektonicznie placu Blüchera46. Na północ od
kolei żelaznej Katowice składają się przecież przede wszystkim z długiej ulicy prowadzącej od Załęża47
do Zawodzia48, a Zawodzie w swej wschodniej części właściwie wcale się nie zmieniło w stosunku do
tamtego czasu. Ulice Fryderyka i Grundmanna, a jeszcze bardziej odchodzące od nich prostopadle
ulice Pocztowa i Dyrekcyjna natomiast, mogą bez jakiegokolwiek retuszu ze swymi witrynami, życiem
i rozgwarem znaleźd się w Berlinie czy Wrocławiu. Jest to zasługą zmarłego radcy sanitarnego,
Holtze'go, którego można nazwad ojcem miasta Katowice. Przeforsował on, by w ówczesnej,
niepozornej gminie zostały zaprojektowane i założone szerokie i regularne ulice. Jego pomnik, który
mu się słusznie od miasta należy, stoi przed okazałym gmachem łaźni miejskiej na ulicy Augusta
Schneidera, która może się poszczycid wieloma jeszcze innymi pięknymi budowlami. Restauracje,
hotele, kawiarnie, teatr, varietes, kabaret, bar-kasyno odpowiadają wszelkim wymogom, jakie się
stawia wielkiemu miastu i w niczym nie ustępują berlioskiemu stylowi. Doprawdy wiarygodne jest
twierdzenie, że do Katowic codziennie przybywa 5000 gości, którzy tu dokonują zakupów albo oddają
się rozrywkom. O wielkości ruchu pasażerskiego łatwo się przekonad, obserwując przybycie jednego z
pociągów zagranicznych, gdy np. po przybyciu któregoś z pociągów zza rosyjskiej granicy zobaczy się
ludzką rzekę przelewającą się na ulice miasta.
Wieczorem wrażenie wielkomiejskości potęgują jeszcze bardziej rozrzutne oświetlenie wystaw
sklepowych oraz ożywiony ruch panujący do późnych godzin wieczornych i nocnych na nielicznych
przecież dotąd ulicach miasta. Charakterystyczne, że przed 32 laty w miejscowości było tylko 4
lekarzy, dziś jest ich przeszło 40. Wśród nich znaczna liczba specjalistów, z których konsultacji
korzystają nie tylko mieszkaocy Katowic, ale całego Górnego Śląska. Miasto dysponuje wszystkimi
urządzeniami (koniecznymi do życia we współczesnym wielkim mieście: rzeźnią miejską, szkołami
średnimi, kanalizacją, halą mięsną, kąpieliskami i odległym na kwadrans spacerkiem Parkiem
Południowym, po części leżącym już w obrębie lasu. On również odpowiada standardom
współczesnej metropolii i jest poważnym atutem dla mieszkaoców posiadających przecież także w
niedalekich Murckach prawdziwy raj krajobrazowy, do którego dotrzed można po bardzo krótkiej
podróży pociągiem.
Człowiek znajduje się tu nagle pośród wspaniałych starych buków, wśród porośniętych lasem wzgórz,
z panoramą Beskidów49 i widokiem na miasta okręgu przemysłowego, hen aż do granicy austriackiej,
zanurza się w sam środek jakiejś idylli, daleko od gwaru i zaduchu przemyski. Spoglądając z Parku
Południowego na Katowice, możemy ocenid, jak artystycznie wysmakowany kształt nabrało to
miasto, co jest ogromną zasługą architektów, którzy potrafili najbardziej monumentalne, rzucające
się w oczy budowle, zaprojektowane w oryginalnym stylu, wtopid zręcznie w otaczający je krajobraz.
Gdy porówna się Gliwice, Bytom, Zabrze, Chorzów z Katowicami, wtedy korona musi przypaśd
Katowicom, miastu górnośląskiej inteligencji. I chod Katowice do tej pory nie mają takiej liczby

46
Blücherplatz
47 Zalenze
48 Zawodzie
49
Beskiden
mieszkaoców, jak wymienione miasta, posiadają przecież największy pasażerski ruch kolejowy,
pocztowy, telegraficzny, telefoniczny i największe obroty miejscowej filii Banku Centralnego. Tu
wyraźnie odczuwa się potężne uderzenia pulsu przemysłu górnośląskiego. Przed miastem otwierają
się najwspanialsze perspektywy na przyszłośd, może się ono stad nawet miastem turystycznym, jeśli
tylko ktoś zada sobie trud otwarcia dla turystów z północnych Niemiec Beskidów, do których z
Katowic można dotrzed tak wygodnie...
My berlioczycy mamy naprawdę już dośd gór bawarskich, dialektu bawarskiego i strojów bawarskich,
z których korzystamy nie tylko latem u źródeł, lecz również zimą podczas wszystkich uroczystości.
Tęskni się za jakimś nowym miejscem dla rzeszy turystów, a ponieważ Karkonosze50 i Harc są już za
dobrze znane, z pewnością wyruszyłoby się z przyjemnością w Beskidy, o ile stworzyłoby się tam
warunki dobrego przyjęcia i zaopatrzenia. Katowice stałyby się centrum ruchu turystycznego, a to
wyszłoby na dobre nie tylko miastu, ale również całemu Górnośląskiemu Zagłębiu Przemysłowemu.
Należałoby turystom udostępnid do zwiedzania zakłady przemysłowe, ażeby mogli pojąd, jak ciekawy
dla Prus i Niemiec jest Górny Śląsk. Kraina niezmiernie ważna, szczególnie zaś jej okręg przemysłowy.
Jedno jest pewne: Górny Śląsk, dzisiejszy Górny Śląsk, rozwinięty w sposób ongiś niewyobrażalny,
wciąż rosnący, nieustannie rozkwitający cywilizacyjnie na samej południowo-wschodniej krawędzi
paostwa jest stanowczo za mało znany. A doprawdy zasługuje na to, by rocznie tysiące turystów z
północy, południa i z zachodu przybywało tu, by zdumiewad się tym, co w ostatnich 50 latach
stworzono w regionie.
Górny Śląsk stoi przed wielką przyszłością, mimo obecnej złej koniunktury na żelazo, mimo słabego
zbytu węgla. I chod dziś tylko koniunktura na cynk jest w jakiejś mierze zadowalająca, Górny Śląsk
posiada tak dużo rezerw, tak wiele wdzięku, który można ujawnid, że łatwo przewidzied tu wielkie
sukcesy w innych niż tylko przemysł dziedzinach i to już w przeciągu najbliższych dziesięcioleci.

50
Riesengebirge
Oryginalne ilustracje
ü
Mały słownik nazw w Katowicach

Bederowiec Bedersdorf

Bogucice Bogutschütz

Borki Borken

Burowiec Burowietz

Dąb Domb

Dąbrówka Mała Eichenau

Giszowiec Gieschewald

Józefowiec Josephsdorf

Janów Janow

Karbowa Karbowa

Katowicka Hałda Kattowitzer Halde

Klimzowiec Klimsawiese

Kokocinec Kokotschinietz

Kolonia Agnieszka Agneshütte

Kolonia Alfred Alfredschacht

Kolonia Amanda Amandaschacht

Kolonia Bagno Bagno

Kolonia Boże Dary Böerschächte

Kolonia Fryderyka Kolonie Friederike

Kolonia Huta Arnold Arnoldhütte

Kolonia Kamionka Kamionkau

Kolonia Norma Kolonie Norma

Kolonia Pniaki Pniaki

Kolonia Wilhelmina Wilhelminenhütte

Kolonia Zuzanna Susannagrube

Kostuchna Kostuchna

Koszutka Kossutka

Kopaniny Kopanina
Kuźnica Bogucka Bogutzker Hammer

Ligota Ellgoth

Muchowiec Muchowietz

Murcki Emanuelssegen

Nikiszowiec Nickischschacht

Ochojec Ochojetz

Panewniki Panewnik

Piotrowice Petrowitz

Podlesie Podlesie

Roździeń Rosdzin

Śródmieście Innenstadt

Nowy Czekaj Neu Czakai

Stary Czekaj Alt Czakai

Szabelnia Schabelnia

Szopienice Schoppinitz

Wełnowiec Hohenlohehütte

Wymysłów Wymyslow

Zadole Sadolle

Załęska Hałda Zalenzer Halde

Załęże Zalenze

Zaopusta Opusta

Zarzecze Zarzytsche

Zawodzie Zawodzie

Za http://de.wikipedia.org/wiki/Stadtteile_von_Kattowitz (zorg)
Od Wydawcy
Byd może ktoś zapyta, dlaczego uznaliśmy za niezbędne wydanie wspomnieo z dzieciostwa i młodości dziennikarza
niemieckiego żyjącego na Górnym Śląsku prawie półtora wieku przed nami. Odpowiedź jest bardzo prosta - w swej książce
A. O. Klaussmann przedstawia czasy, których nawet nasi pradziadowie nie pamiętają. Miał on bowiem szczęście żyd na tej
ziemi w dobie gwałtownych przeobrażeo, kiedy np. wieś Katowice zmieniła się w miasto, gdy nowe zwyczaje zaczęły
wypierad dawne. Dzięki swemu bystremu oku obserwatora oraz temu, iż był uczestnikiem wielu zdarzeo, mógł opisad to, co
było jego dniem powszednim i świątecznym. Swój opis wzbogacił anegdotami tak obficie, że książkę czyta się jednym tchem
jak interesujący reportaż dobrego dziennikarza. Nawet znawcy epoki twierdzą, że tyle informacji o życiu codziennym nie
dostarczył żaden z opisujących Śląsk podróżników.
Książkę tłumaczył Antoni Halor, znany reżyser, dokumentalista Ślązak od pokoleo. Musiał on pokonad wiele trudności
translatorskich, aby oddad prawdziwie ten barwny tekst. Sądzę, że w dużej mierze udało się tego dokonad i w przekładzie
polskim utrzymano klimat książki.
Ukazując życie codzienne na Górnym Śląsku, wpisał je Klaussmann starannie w określone fakty historyczne dotyczące tej
części Europy. Spisując w wieku dojrzałym (o czym świadczy tytuł - Górny Śląsk sprzed 55 laty) swe wspomnienia z lat
dziecięcych i młodzieoczych musiał dla przypomnienia owych faktów sięgnąd do encyklopedii. I chociaż spojrzenie
Klaussmanna jest subiektywne, większośd zdarzeo historycznych nie podlega dyskusji. Jednakże częśd z nich, zwłaszcza
dotyczących historii Polski jest oparta na ówczesnej opinii obiegowej, której autor nie weryfikował; dotyczy to zwłaszcza
faktów z powstania styczniowego. Mimo niekorzystnych dla Polaków opinii nie odnosimy jednak wrażenia szowinizmu
autora. Wręcz przeciwnie, czujemy usilne starania o oddanie obiektywnej rzeczywistości. Pisząc swe wspomnienia w latach
1910-1911, kiedy na Górnym Śląsku podejmowano wiele działao mających na celu odzyskanie prawa do używania w
instytucjach publicznych języka polskiego, nic nie wspomina o kontrowersjach narodowych, tak jakby ich nie było! Byd może
był to zabieg celowy, byd może nie chciał on „psud polityką” sielskiego obrazu młodości, trudno bowiem posądzad
dziennikarza o brak orientacji w bieżących sprawach.
Wracając do przedstawianej w książce rzeczywistości, trzeba uzupełnid lub skomentowad pewne fakty i ich odautorską
interpretację, zwłaszcza gdy są one powiązane z historią Polski.
Już w pierwszym rozdziale Klaussmann, opowiadając o Piekarach Śląskich, przytacza informację z, jak powiada, wielu dzieł
historycznych, jakoby w kościele pielgrzymkowym król Polski i elektor saski August II Mocny przeszedł na wiarę katolicką.
Zaraz też podaje, że odbyło się to w Baden pod Wiedniem 2 czerwca 1697 roku. Zastanawiając się nad pochodzeniem
legendy, sięgnęłam do współczesnej autorowi
Encyklopedii Powszechnej Orgelbranda z 1860 roku, gdzie opisana jest droga „Sasa” do Polski. Dnia 25 lipca 1697 roku
zatrzymał się on w Tarnowskich Górach, przyjął witających go posłów polskich i zadeklarował publicznie wolę przejścia na
katolicyzm, w 2 dni później zaś, 27 lipca, przybył do kościoła w Piekarach pod Krakowem, gdzie zaprzysiągł pacta conventa i
wyznał wiarę katolicką. Prawdopodobnie położenie Piekar Śląskich (przy Tarnowskich Górach) oraz krakowskich
spowodowało „nałożenie się” informacji. Ponieważ w Piekarach krakowskich nie było ówcześnie kościoła, a wieś należała do
klasztoru tynieckiego, również i ta informacja nie jest prawdziwa. W anonimowej relacji pt. Dwie koronacje Sasów Augusta
II i Augusta III królów polskich, wydanej przez W. Syrokomlę w 1854 roku, świadek wydarzeo podaje, że August II przyjął
polskich posłów w Tarnowskich Górach, a później nie zatrzymując się nigdzie po drodze, ruszył do Krakowa, gdzie w
katedrze został koronowany. Również jego syn, późniejszy król Polski August III, przyjął wiarę katolicką 27 listopada 1712
roku w Bolonii, a oficjalnie 11 października 1717 roku w Wiedniu.
W rozdziale V zatytułowanym Insurekcja polska z roku 1863 Klaussmann opisuje to, co usłyszał i zapamiętał osobiście (miał
wówczas 12 lat) z wydarzeo powstania styczniowego w Polsce.
I tak np. podaje fakty dotyczące Wielkiego Księcia Konstantego, ówczesnego namiestnika Warszawy twierdząc, że był to
brat cara rosyjskiego Aleksandra i że został w Warszawie zamordowany. Postad przywołana przez autora to Wielki Książę
Konstanty Mikołajewicz, brat cara Aleksandra II, namiestnik Warszawy w latach 1862-1863, który po wybuchu powstania
styczniowego został odwołany przez cara. Zmarł natomiast w 1892 roku. Tak więc to nie Polacy go zamordowali, a
powstanie przeżył o prawie 30 lat.
Pisząc o polskim rządzie powstaoczym, podaje Klaussmann, że jego członkowie posługiwali się w swej działalności mordami
kapturowymi i że rząd ten był znienawidzony przez naród, w związku z czym sam musiał się rozwiązad w 1864 roku. Byd
może w dostępnych sobie książkach autor niewiele na temat powstania znalazł, chociaż nie sądzę, aby nie dotarła do niego
tryumfalna wieśd ogłoszona przez władzę rosyjską, że ostatni dyktator powstaoczy, Romuald Traugutt, wraz z członkami
rządu został schwytany i na stokach Cytadeli Warszawskiej powieszony. Byd może słyszał też o nieustannych tarciach wśród
polskich władz powstaoczych, nie dochodziło jednak na pewno do mordów kapturowych. Ogromne represje, jakie spotkały
uczestników, a nawet sympatyków insurekcji, wywołały w społeczeostwie na długie lata niechęd do wszelkich porywów
zbrojnych. Korzyści z powstania odnieśli głównie chłopi, bowiem rząd carski musiał uznad wprowadzone przez rząd
powstaoczy uwłaszczenie na warunkach stosunkowo korzystnych dla chłopstwa.
Wspomina też autor o dyktatorze powstania Langiewiczu i jego adiutancie kobiecie - „kochance”. Rzeczywiście, ówcześnie
znana była postad Anny Henryki Pustowójtówny (Pustowojtoff 1838-1881) bardzo patriotycznie nastawionej panny, której
po dłuższych staraniach udało się zostad adiutantem Mariana Langiewicza, budząc tym entuzjazm, sensację i zgorszenie
ówczesnej Europy. Profesor Stefan Kieniewicz, najwybitniejszy znawca powstania styczniowego, pisząc o niej w Polskim
Słowniku Biograficznym (T.XXIX z roku 1986) podkreśla jej patriotyzm i zaangażowanie, m.in. tłumaczyła ona
korespondencję rosyjską, zdobywała skutecznie żywnośd dla sztabu, nie zważając na kule roznosiła rozkazy na polach bitew.
Na temat osobistego stosunku Langiewicza i Pustowójtówny żaden szanujący się historyk nie robił przypuszczeo, bo zbyt to
subtelna materia, do której trudno dostarczyd materialnych dowodów. Produkowaniem paszkwili zainteresowani byli
jednak wrogowie Langiewicza oraz propaganda carska. Zajmowali się tym głównie trzeciorzędni autorzy różnych publikacji.
Po aresztowaniu Langiewicza Pustowójtówna (wcześniej zwolniona po podpisaniu zobowiązania o rezygnacji z walki)
podjęła szereg starao w Wiedniu o wydobycie go z więzienia. W 1873 roku poślubiła lekarza S. Loewenhardta, z którym
miała czworo dzieci.
W rozdziale V, nawiązując do okresu wojen napoleooskich, Klaussmann pisze, że ludnośd Górnego Śląska nie czuła
specjalnej sympatii do powstaoców (styczniowych) pamiętając, że w 1807 roku polscy żołnierze bez żadnych ceregieli
przeszli przez granicę Górnego Śląska i proklamowali republikę, a oddział polskich wolontariuszy pod dowództwem ks.
Sułkowskiego splądrował Mysłowice i okolice, wyrządzając dużo szkód.
Są w tym fragmencie połączone dwie sprawy, zajęcie Śląska Dolnego przez oddziały polskie wchodzące w skład wojsk
napoleooskich oraz wtargnięcie oddziału księcia Sułkowskiego w granice Prus. Jeden z dalszych krewnych znanej rodziny
Sułkowskich, książę Jan ze Słupnej kolo Mysłowic, będąc dowódcą wojsk pomocniczych na granicy z Prusami, wdarł się na
Górny Śląsk i maszerując ku Odrze, „Polskę proklamował”. Komenda Wojsk Francuskich we Wrocławiu nakazała mu
wycofanie się na dawne pozycje. W trakcie odwrotu, 7 kwietnia, doszło do potyczki z oddziałem pruskim I. von
Witowsky'ego, zakooczonej 13 kwietnia spaleniem kościoła pw. św. Krzyża i 11 stodół. Nic więc dziwnego, że oddział
Sułkowskiego entuzjazmu nie wzbudził. Zresztą trudno się spodziewad, że ludnośd, która tylko etnicznie była polska i której
przez kilkaset lat nikt do Polski nie ciągnął ani nie przekonywał, miałaby wykazywad nagle zrozumienie dla idei narodowych,
kooczących się dla niej burzeniem stodół i zamieszaniem. Klaussmann pisze jednakże dalej, że „o odwadze polskich
kosynierów w powstaniu styczniowym ludnośd miejscowa cuda sobie opowiadała”.
W rozdziale VIII pt. Gliwice została przytoczona anegdota nie związana z historią Polski dotycząca jednego z nauczycieli
gimnazjum gliwickiego, profesora Liedtkiego, który rzekomo raz do roku musiał nosid czerwony sznur skazaoca za udział w
Sprzysiężeniu Sanda. To, co było jasne dla Klaussmanna i znawców historii Niemiec, może okazad się nie znane
współczesnemu polskiemu czytelnikowi. Warto więc przypomnied pewne fakty. W roku 1815 na uniwersytecie w Jenie
powstał Związek Studentów, który krzewiąc świadomośd narodową wśród Niemców, dążył do zjednoczenia licznych księstw
i królestw pod hasłem: „Wolnośd, Honor, Ojczyzna”. Jeden z członków związku, Karl Ludwig Sand (1795-1820) zabił w
Manheim 23 marca 1819 roku reakcyjnego dramaturga Augusta Kotzebuego (będącego na usługach Rosji) za to, że
publicznie ośmieszał ideały związku. Śledztwo przeprowadzone w tej sprawie wykazało, że Sand działał sam. Oskarżono go i
ścięto w 1820 roku. Pozostała jednak legenda o „sprzysiężeniu”, która dotarła aż na Górny Śląsk.
Mamy nadzieję, że te skrótowo przedstawione informacje pozwolą uniknąd błędnego rozumienia niektórych faktów i
zachęcą czytelników do bliższego poznania stosownej literatury.

Jadwiga Lipooska-Sajdak dyrektor Muzeum Historii Katowic


Anton Oskar Klaussmann
Anton Oskar Klaussmann urodził się 11 maja 1851 roku we Wrocławiu. Dzięki przekazanym w książce
pt. Oberschlesien vor 55 Jahren (1911) zapiskom i wspomnieniom z lat wczesnej młodości możemy,
zawierzając pamięci autora, poznad atmosferę jego rodzinnego domu, najbliższe otoczenie, przede
wszystkim zaś odtworzyd niektóre fakty z życiorysu.
Niezwykle skąpe wiadomości o Antonie Oskarze Klaussmannie zawarte w niemieckich leksykonach
Lexikon der deutschen Dichter und Prosaisten von Beginn des 19. Jahrhunderts bis zur Gegenwart
(1913), Deutsches Literatur Lexikon (1968) i Oberschlesisches Literatur-Lexikon (1993) nie pozwalają
współczesnemu badaczowi połączyd pojedynczych zdarzeo biograficznych w całośd ani opisad
wszystkich wątków jego życia. Brak dokładnej bibliografii utworów literackich i publicystycznych
Klaussmanna utrudnia syntezę i ocenę jego twórczości. Wybitny niemiecki znawca literatury śląskiej,
Arno Lubos, autor trzytomowego dzieła Geschichte der Literatur Schlesiens (1967) poświęca
wprawdzie Oskarowi Klaussmannowi trochę więcej niż encyklopedyczne hasła uwagi, pisząc jednak o
nim, omawia go powierzchownie i przypisuje jednoznacznie do nurtu literatury ojczyźnianej, tzw.
Heimatliteratur, pozbawionej wartości artystycznych.
Z perspektywy czasu warto przyjrzed się różnym tematom i motywom literackich tekstów A. O.
Klaussmanna i wydobyd z bogatego, liczącego kilkadziesiąt pozycji dorobku elementy
najwartościowsze, przedstawiające dzisiaj zarówno wartośd dokumentalną, jak i kulturoznawczą.
Kiedy Anton Oskar Klaussmann znalazł się na Górnym Śląsku, miał zaledwie pięd lat. Ojciec jego,
urzędnik kopalniany, zmieniał często miejsce pracy i miejsce zamieszkania. W 1856 roku rodzina
przebywała w Bytomiu, gdzie Klaussmann rozpoczął naukę w szkole mieszczącej się wówczas w
budynku należącym do klasztoru bernardynów. W roku 1857 uczęszczał już do szkoły w Szarleju,
prywatnej szkoły dla dzieci urzędników, gdzie dyscyplina nie była tak surowa jak w szkole
powszechnej i gdzie, jak pisał, poznawanie tajników czytania, pisania i rachowania nie przysparzało
większości uczniów trudności. Na wiosnę 1859 roku ojciec Klaussmanna podjął pracę na kopalni
Morgenroth, niedaleko Szopienic-Roździenia. Okres ten zapisał się w pamięci przyszłego pisarza
niezwykłymi przygodami i przeżyciami. Nauki pobierał wówczas prywatnie u nauczyciela, który
przychodził do domu na dwie godziny po południu. Godziny przedpołudniowe spędzał w miejscowej
szkole w Roździeniu, pomagając nauczycielowi w pilnowaniu młodszych dzieci i sprawdzaniu list
obecności. Lata dzieciostwa Oskara Klaussmanna przypadły na okres wzmożonej industrializacji
górnośląskiego regionu, budowy nowych połączeo kolejowych, rozwoju handlu i kupiectwa. Ojciec,
dozorujący przeładunek węgla i cynku na rampie przylegającej do huty Wilhelmina, spędzał całe dni
poza domem. Oskar Klaussmann przebywał często z matką, odbywając z nią, podczas szkolnych ferii,
swoje pierwsze podróże przez Śląsk do Tarnowskich Gór i Olesna, a także za granicę do Częstochowy i
Wiednia. Po ukooczeniu dziesiątego roku życia zmienił szkołę i przeniesiony został do tzw. klasy
rektorskiej w Mysłowicach, będącej odpowiednikiem niższej klasy w gimnazjum. Szkoła cieszyła się
bardzo dobra opinią i uczęszczali do niej synowie wyższych urzędników oraz dyrektorów okolicznych
zakładów przemysłowych. Do Mysłowic docierały odgłosy powstania styczniowego 1863 roku, a
obecnośd powstaoców na granicy rosyjsko-pruskiej wywoływała wśród mieszkaoców atmosferę
paniki i strachu. Opisując te wydarzenia, Klaussmann nie ukrywał zafascynowania pruskim mundurem
żołnierskim, dwiczeniami wojskowymi i militarnymi. Obudzone w młodości zainteresowanie
wojskową historią Prus inspirowało go w latach dojrzałych do podejmowania tematu wojny w
opowiadaniach i powieściach.
Mając dwanaście lat, Klaussmann opuścił dom rodzinny i umieszczony został na pensji u nauczyciela
w Gliwicach celem kontynuowania nauki. Stare gimnazjum gliwickie, mieszczące się podobnie jak
bytomska szkoła w budynku klasztornym franciszkanów, kształciło około 600 uczniów i było wówczas
jedyną w regionie ponadpodstawową szkołą przygotowującą uczniów do matury. Szczególną wagę
przywiązywano do nauczania greki i łaciny oraz przedmiotów humanistycznych. Oskar Klaussmann,
przedkładający nad naukę języków i historii zgłębianie przedmiotów przyrodniczych, rozstał się w
1868 roku z Gliwicami i przeniósł do nowo wybudowanego gimnazjum w Bytomiu. Wybuch wojny
prusko-austriackiej w 1866 roku zastał go jednak w Gliwicach i pozostawił niezatarte wspomnienia.
Rekonstruując po latach dni wypełnione niepokojem, oczekiwaniem i przygotowaniami do walki,
pisarz cytuje dokumenty generalnego sztabu pruskiego i komentuje zdarzenia z pozycji gimnazjalisty
ufającego w zwycięstwo pruskiej armii.
Po zdaniu matury Klaussmann zaczął studiowad we Wrocławiu, wybierając kierunek górniczy na
uniwersytecie. Zycie studenckie i wydarzenia kulturalne miasta dostarczały mu materiału do
pierwszych, drukowanych na łamach prasy artykułów i miniatur literackich. Ostatecznie nie
zdecydował się podjąd pracy w górnictwie i postanowił zostad dziennikarzem. Tylko przez kilka
miesięcy współpracował - jako korespondent - z „Breslauer Zeitung”, relacjonując procesy sądowe i
prowadząc kronikę wypadków. Próba redagowania „niezależnego dziennika” - „Oberschlesische
Grenz-Zeitung” w 1872 w Bytomiu, skooczyła się niepowodzeniem. W 1874 roku Oskar Klaussmann
założył satyryczne pismo „Paprika”, kierowane do wszystkich Górnoślązaków. Tytułu tego nie
odnotowują nawet najbardziej szczegółowe bibliografie prasy górnośląskiej. Niewykluczone, że
ukazał się tylko jeden numer „Paprika”, w tym samym bowiem roku redaktor powrócił do Wrocławia.
Związał się z dziennikiem „Schlesische Presse” które było organem narodowych liberałów i
pozostawało w opozycji do konserwatywnej „Breslauer Zeitung”. Na jego łamach prezentowano
między innymi fragmenty powieści i opowiadania popularnego autora, Friedricha Spielhagena, także
teksty Petera Roseggera, zaliczanego do twórców wiejskiego nurtu w literaturze niemieckiej XIX
wieku. We Wrocławiu pozostał Oskar Klaussmann do 1879 roku. Wykształcił tutaj swój warsztat
publicysty i zdobył sobie pozycję w środowisku dziennikarskim. Opuszczając Śląsk, nigdy nie rozstawał
się z obrazami wypełniającymi lata jego dzieciostwa i młodości. Motywy autobiograficzne i tematy
śląskie będą towarzyszyły mu do kooca życia.
Kolejny, niezwykle ważny dla dojrzewania twórczego Oskara Klaussmanna etap życia przypada na lata
spędzone w Berlinie. Początkowo, na przełomie lat 1879 i 1880 związał się z „Berliner Tageblatt”,
umieszczając na jej łamach - korespondencje i humoreski. Szybko awansował na stanowisko
kierownika literackiego dodatku „Kleines Journal”. Po roku przeszedł do redakcji „Berliner Neueste
Nachrichten”, redagując dział kulturalny. Lata osiemdziesiąte XIX wieku w Niemczech
charakteryzowały się ogromnym dynamizmem życia literackiego. W Berlinie, mieście, które skupiało
wiele grup i klubów artystycznych, gdzie stworzono prężne środowisko literackie, a swoje programy i
manifesty prezentowali symboliści, impresjoniści, realiści i naturaliści, stołeczna prasa pełniła
doniosłą rolę. Publikowała nie tylko teksty znanych i mniej znanych autorów, ale odnotowywała
najważniejsze wydarzenia literackie, debiuty książkowe, tłumaczenia z literatur obcych,
przedstawienia teatralne, wystawy malarskie.
Oskar Klaussmann, przybyły do Berlina z prowincji, musiał czud się nieco zagubiony w nurcie życia
kulturalnego, stawiającego młodym dziennikarzom i recenzentom wysokie wymagania. W 1883 roku
zrezygnował ze stałej pracy w redakcji i poświęcił się wyłącznie pisarstwu. Wprawdzie do kooca życia
- zmarł 26 października 1916 roku - drukował artykuły na łamach berlioskich pism kulturalnych,
przeważnie pod pseudonimami, starał się jednak co roku wydad nową książkę. Niektórzy krytycy
wypominali mu powierzchownośd, pogoo za sensacją. Utwory Oskara Klaussmanna cieszyły się
jednak dużą popularnością i chociaż nie omawiano ich w śląskiej prasie, a sporadycznie wspominano
o nich w prasie berlioskiej, wznawiano je niekiedy dwu - bądź trzykrotnie.
W twórczości Oskara Klaussmanna przeplatają się różne wątki, różne formy wypowiedzi i gatunki
literackie. Uwagę czytelnika zwracają trzy odmienne kręgi tematyczne. Jeden z nich, bardzo rozległy,
dotyka spraw wojskowych i militarnych. Jeszcze podczas pobytu na Śląsku pisarz wydrukował
dowcipny tekst, będący rodzajem komentarza, zatytułowany Goethes Faust vom militärischen
Standpunkt aus betrachtet, Kattowitz 1878 - Faust Goethego rozważany z militarnego punktu
widzenia. W roku 1886 w wydawnictwie w Lipsku ukazały się militarne humoreski
Militär-Humoresken. Aus der Mappe eines amerikanischen Offiziers - Militarne humoreski. Z teczki
amerykaoskiego oficera, a w rok później dziennik ochotnika rekruta Das Tagebuch eines
Einjährig-Freiwilligen, Berlin 1887 - Dziennik rocznego ochotnika rekruta. Opisując życie wojskowych,
Klaussmann zabarwia swoje obserwacje żartem i humorem. Humor, jego zdaniem, pozwalał mu
zachowad dystans wobec opisywanych wydarzeo i pomagał przedstawiad fakty anegdotycznie i
żartobliwie. Zachęcony powodzeniem, po opublikowaniu kilkunastu humoresek, zebrał i opracował
zasłyszane wojskowe dowcipy i wydał je w dwóch tomach pt. Der Humor im deutschen Heere,
Kattowitz/Leipzig, kolejne wydania w latach 1890-1894 - Humor w niemieckim wojsku. Przeżycia
żołnierzy najczęściej ujmował w formę wspomnieo, autobiograficznych zapisków, starając się im
nadad duży stopieo wiarygodności.
O ile jednak scenerię humoresek powstałych w pierwszych latach pobytu w Berlinie tworzą
krajobrazy górnośląskiego pogranicza, o tyle akcja późniejszych opowiadao i powieści rozgrywa się
nierzadko w sceneriach egzotycznych. W 1902 roku ukazuje się powieśd pt. Dolf, der Burenheld,
Stuttgart - Dolf, bohater Burów, w 1903 roku General Christian R. de Wet. Der Kampf zwischen Bur
und Brite. Kattowitz/Leipzig - Generał Christian R. de Wet. Walka pomiędzy Burem i Brytyjczykiem.
Utwory te, pisane pospiesznie i językiem reportera odnotowują aktualne, ważne wydarzenia
polityczne na świecie, wojnę Burów przeciw Anglikom, prowadzoną w południowej Afryce, w trzech
etapach 1899-1902. Powstają one na fali zainteresowania niemieckiego odbiorcy sytuacją w
afrykaoskich koloniach i usprawiedliwiają politykę ekspansywną Niemiec. Do tematu tego sięgał
później pisarz lat dwudziestych. Hans Grimm Volk ohne Raum, 1926 - Naród bez przestrzeni),
ubolewający nad utratą kolonii po pierwszej wojnie światowej i lansujący mit silnego niemieckiego
paostwa. Z pola bitwy w Afryce przenosi się Klaussmann do Mandżurii Auf den Schlachtfeldern der
Mandschurei Leipzig/Kattowitz 1906 - Na polach bitewnych Mandżurii, Bułgarii – Bulgariens
Schreckenstage. Episoden aus dem Balkanskriege Berlin 1913 - Okropne dni w Bułgarii. Epizody z
wojny bułgarskiej i na Bałkany Im Granatfeuer auf dem Balkan, Stuttgart 1916 - W ogniu granatów na
Bałkanach. Opisy wojen i bitew, zawierające elementy reporterskiej relacji i utrzymujące uwagę
odbiorcy w napięciu, kreślone są piórem pisarza zafascynowanego organizacją w wojsku pruskim,
solidaryzującego się z polityką wojenną króla pruskiego Wilhelma II (jego sylwetkę zaprezentował
Klaussmann w książce pt. Kaiser Wilhelm der Große Minden 1897 - Cesarz Wilhelm Wielki), i
podkreślającego wychowawcze walory wojny (Der Krieg als Erzieher. Gespräche mit einem Freunde
Berlin 1916, drugie wydanie 1918 - Wojna jako wychowawca. Rozmowy z przyjacielem). Wprawdzie
w dostępnych źródłach o życiu Oskara Klaussmanna nie ma żadnych informacji o pozaeuropejskich
podróżach pisarza, jego opowieści oparte są jednak na faktach. W 1914 roku raz jeszcze powrócił do
tematu niemieckich kolonii, publikując broszurkę pt. Deutschlands Kolonien. Eine kurzgefaßte
Betrachtung Oldenburg - Kolonie niemieckie. Syntetyczne rozważania.
Inna grupa tematów, do których autor nawiązał w cyklu krótszych i dłuższych opowiadao, wprowadza
w różne sfery życia przestępczego. Jako dziennikarz Oskar Klaussmann zetknął się jeszcze na Śląsku, a
potem w Berlinie z falą przestępstw, oszustw i morderstw. Przesiadując często na sali sądowej i
relacjonując przebieg procesów dla prasy, czerpał wiadomości z pierwszej ręki. Jego artykuły i szkice z
życia tzw. półświatka stolicy pisane są w konwencji opowieści kryminalnych i detektywistycznych. W
1888 roku ukazuje się zbiór pt. Berliner Gauner, Berlin - Berlioscy oszuści, który w 1889 roku wydany
zostaje aż trzykrotnie. W dwa lata później opublikował Klaussmann reportaże pt. Verbrechen und
Verbrecher Berlin 1891 - Przestępstwa i przestępcy oraz powieśd kryminalną pt. Pique Ass Stuttgart
1892 - As pikowy. Kolejny tom kryminalnych opowieści Betrogene Betrüger, Berlin - Oszukani oszuści,
z 1895 roku, wznawiany był czterokrotnie (raz jeszcze w 1895 roku, potem w latach 1901 i 1904).
Przetwarzając literacko fakty i zdarzenia ze świata przestępczego, autor okazał się mistrzem w
konstruowaniu sensacyjnej narracji, którą osadzał w autentycznym tle społecznym i ujmował
podobnie jak opowiadania wojskowe w formę pamiętnika (np. Memoiren eines Kellners) i dziennika.
W 1904 roku napisał opowieśd pt. Arsenik. Eine Familiengeschichte nach der Wirklichkeit,
Muhlheim/Ruhr - Arszenik. Opowieśd rodzinna oparta na prawdzie, a na trzy lata przed śmiercią
dłuższe opowiadanie pt. Der Spion von Skutari. Die Montenegriner und ihr Übergang über die Grenze
in Episoden geschildert Berlin 1913 - Szpieg ze Skutari. Mieszkaocy Montenegro i ich przejście przez
granicę przedstawione w epizodach. Rozwinął w nim wątek szpiegowski, zwrócił uwagę na różne
przyczyny niepokojów na Bałkanach. Utwory Klaussmanna nawiązywały do aktualnych wówczas
wydarzeo społecznych i politycznych, zaliczane były jednak do literatury rozrywkowej, pisanej pod
publicznośd i „sprzedającej” sensację. Współcześni mu, wielcy pisarze niemieckiego naturalizmu,
Gerhart Hauptmann, Johannes Schlaf czy Arno Holz i inni, sięgając po tematy z życia najniżej
sytuowanych warstw społecznych, alkoholików, nędzarzy, żebraków, przestępców, prostytutek,
studiowali przede wszystkim charaktery bohaterów, szkicowali ich psychologiczne portrety i
obrazowali stosunki społeczne. Dla publicysty A. Oskara Klaussmanna najważniejsza była wypełniona
napięciem fabuła oraz silne indywidualności ludzkie, nie zaś postaci obciążone dziedzicznie i
zdeterminowane warunkami społecznymi. Dlatego rejestrował wybiórczo fakty i nie wychodził w
charakterystyce osób poza określone schematy. Nie wskazywał też na przyczyny powstawania zjawisk
patologicznych i nie podawał rozwiązao konfliktów. Zarzucano mu, mimo dużej popularności, którą
zdobył w latach pracy w Berlinie, powierzchownośd i efekciarstwo. Przyznad jednak trzeba, iż
Klaussmann posiadał żyłkę reportera i umiejętnośd wyszukiwania oryginalnych, nowych tematów.
Zanim wybitny niemiecki dramaturg Carl Zuckmayer przetworzył literacko temat kapitana-oszusta z
Kopenick w dramacie pt. Der Hauptmann von Köpenick 1930, wątek ten podjął w swojej opowieści
Klaussmann - Der falsche Hauptmann von Cöpenick. Ein Gaunerstreich Berlin 1906 - Fałszywy kapitan
z Köpenick. Figiel łotra, zawierając już w tytule utworu komentarz.
W dorobku Oskara Klaussmanna odnaleźd można również teksty, które lepiej niż militarne humoreski
i opowieści kryminalne charakteryzują jego zainteresowania oraz warsztat artystyczny. Berlioski
pisarz i publicysta, zafascynowany historią Prus przede wszystkim zaś postacią króla Wilhelma II
zbierał i studiował pilnie materiały historyczne i czerpał z nich dane do szkiców na temat stanu
kulturalnego i politycznego ówczesnego paostwa pruskiego. Po opublikowaniu portretu
biograficznego Wilhelma II napisał w 1902 roku niewielką rozprawkę na temat
historyczno-kulturalnego rozwoju Niemiec od osiemnastego wieku po współczesnośd. Sonst und
Jetzt. Rückblick auf Deutschlands Entwicklung in der Neuzeit. Ein kulturgeschichtliger Abriss Berlin -
Dawniej i dzisiaj. Spojrzenie na rozwój Niemiec w nowożytności. Zarys historyczno-kulturalny. W 1906
roku uczcił osobną broszurką rocznicę dwudziestopięcioletniego pożycia małżeoskiego królewskiej
pary Heil Euch im Silberkranz. Ein Gedenkbuch für das deutsche Volk zur Silberhochzeit unseres
Kaiserpaares Kattowitz - Błogosław im w srebrnym wieocu. Księga pamiątkowa dla niemieckiego
narodu z okazji srebrnego wesela królewskiej pary. Kulturoznawcze zainteresowania Klaussmanna
dokumentują jego książka o niemieckich koloniach oraz wspomnienia o latach spędzonych na
Górnym Śląsku. Zbierał starogermaoskie mity i podania Lohengrin und andere Sagen Stuttgart 1904 -
Lohengrin i inne podania i opowiadał je na nowo, językiem współczesnym, zrozumiałym,
adresowanym do młodych czytelników.
Tak zwane wątki śląskie, trzeci krąg tematyczny w twórczości Antona Oskara Klaussmanna, pojawiają
się w kilku wcześniejszych opowiadaniach i powieściach. Akcja napisanej w 1876 roku noweli pt.
Ultramontan Berlin - Bardzo papieski rozgrywa się na Górnym Śląsku; na jego społecznym i
kulturalnym tle naszkicował autor kilka zgrabnie powiązanych ze sobą epizodów. Humoreska Elly,
Leipzig 1876, nawiązuje do przeżyd studenckich pisarza z okresu jego pobytu we Wrocławiu.
Opowiadanie Gluck auf, 1889 - Szczęśd Boże, przetłumaczone na język włoski, wprowadza tzw.
literacki wątek górniczy i otwiera nowy krąg tematów w ówczesnej śląsko-niemieckiej prozie. Do
wątku tego nawiązuje Klaussmann w dwutomowej powieści z 1899 roku pt. Die reiche Braut. Ein
oberschlesicher Bergwerksroman Jena - Bogata narzeczona. Górnośląska powieśd górnicza, której
sensacyjna fabuła - zaręczyny ubogiego oficera von Thiele z córką bogatego potentata
przemysłowego von Wincklera - zawiera obok przedstawionych anegdotycznie zdarzeo, szczegółowe,
oparte na dobrej wiedzy i studiach, opisy kopalni i pracy górnika. Podobny motyw pojawia się w
opowieściach Matte Wetter. Eine Bergmannsgeschichte Kattowitz/Leipzig 1903 - Historia górnicza
oraz w Schlagende Wetter Leipzig/Kattowitz 1906 - Wybuchające gazy, będącej równocześnie
tytułem zbioru krótkich opowiadao. Wspomniany Arno Lubos, historyk literatury śląskiej, autor cyklu
portretów pisarzy śląskich, ubolewa, iż właśnie tę ostatnią książkę uznano za najlepszą spośród
traktujących o Śląsku. „Schlagende Wetter - pisze - jest opowieścią o młodym Niemcu, studiującym
górnictwo i pracującym na kopalni. Autor opisuje niebezpieczeostwa i katastrofy, wydobywanie
węgla, rudy ołowiu, srebra, soli potasowej, rud żelaza, nafty, a po wycieczce przez przemysłowe
zagłębia Górnego Śląska, Saksonii i Westfalii ukazuje niebezpieczeostwa i przygody towarzyszące
wydobywaniu diamentów w Południowej Afryce, rtęci w Południowej Ameryce oraz złota w
arktycznej Klondyce”.
Książka ta, zdaniem A. Lubosa, łączy moralizatorstwo z sensacją, rezygnuje z zasady realistycznego
opisu, wprowadza patos i sztuczny, napuszony język. Nieszczęśliwy wypadek na kopalni, ukazany w
konwencji biedermeierowskiej, nie może budzid współczucia. Nie chodziło Klaussmannowi o postad
samego górnika - twierdzi - lecz o skandalizującą fabułę, o wywołanie napięcia spowodowanego
zagrożeniem życia i cierpieniem miłosnym bohatera - górnika. Cytując słowa krytyka, nie można
zapomnied, iż oddziaływanie prozy Klaussmanna na prowincjonalnych pisarzy górnośląskich musiało
byd w następnych dziesięcioleciach dośd silne, skoro tacy autorzy, jak Paul Habraschka, Paul Albers
czy Elisabeth Grabowski pisali podobnie, kreśląc romantyczne, naiwne obrazki Górnego Śląska i
tworząc mity o górnikach i górnictwie. Klaussmanna atakowano jednak nie tylko z tego powodu.
Zarzucano mu niedoskonałości stylistyczne, wprowadzanie języka, który nie miał służyd realistycznym
opisom ciężkiej i niebezpiecznej pracy, ale budowaniu napięcia.
Z perspektywy czasu czyta się jednak teksty Klaussmanna inaczej. Nie wszystkie utwory mieszczą się
w nurcie literatury rozrywkowej i trywialnej, nie wszystkie wprowadzają do akcji papierowe,
schematyczne postacie, mimo że fabuła zdominowana jest przez oparte na przygodzie epizody. Autor
jest przede wszystkim doskonałym obserwatorem, panuje nad wybranym tematem, przedstawia go
na tle historyczno-kulturalnym. Jego słabością było pozyskiwanie za wszelką cenę czytelnika i
wychodzenie naprzeciw oczekiwaniom przeciętnego odbiorcy. Dlatego przywiązywał wagę do tych
elementów narracji - częste zmiany miejsca i czasu akcji, liczne perypetie i zdarzenia, język potoczny,
reporterskie skróty - które służyły utrzymywaniu w niej napięcia. Metodę pisarską Klaussmanna
ilustrują, oprócz licznych opowieści z życia przestępców i oszustów, książki przygodowe, np. Den
Nordpol erreicht. Schilderungen aus dem arktischen Leben Kattowitz 1907 - Biegun Północny
osiągnięty. Obrazki z życia arktycznego, czy Abenteuer der Luft in Ballon und Flugmaschinen Kattowitz
1909 - Przygody powietrza w balonie i w maszynach latających i inne.
Na tle nowel i powieści górniczych zupełnie inaczej prezentuje się książka Oberschlesien vor 55
Jahren. W słowie wstępnym autor dośd jasno określa swój zamiar: „Chciałem pokazad sprawiedliwy i
bezstronny obraz stosunków na Górnym Śląsku od 1855 roku, takich, jakie utkwiły mi w pamięci”.
Czytelnik tych fascynujących wspomnieo dostrzeże już w pierwszym rozdziale duże walory poznawcze
utworu. We wspomnieniach z wczesnego dzieciostwa utrwalone zostały niczym kadry na taśmie
filmowej pojedyncze obrazy zapamiętanych krajobrazów miast, ludzi, scen obyczajowych. Obrazki te,
rekonstruowane przez pisarza po latach, przekazują wiedzę o ówczesnej sytuacji panującej w
przemyśle, gospodarce, w polityce, kulturze i w szkolnictwie. Narracja, prowadzona w pierwszej
osobie, sprawia wrażenie subiektywnej; opowiadane zdarzenia, cytowane fakty historyczne i
aktualne wypadki komentowane są na bieżąco. Wiele miejsca zajmują w autobiograficznych
zapiskach wydarzenia polityczne, toczące się w pobliżu i w oddali wojny, powstanie styczniowe 1863
roku, wojny prusko-austriacka i prusko-francuska, starcia i potyczki na pograniczu. Historia i polityka
przeplatają się z osobistymi wspomnieniami, opisy zwyczajów i obrzędów górnośląskiego ludu są
częścią obrazów z życia prowincji, a nad całością dominuje swoiste poczucie humoru i nutka liryzmu.
Anton Oskar Klaussmann, błyskotliwy publicysta i kronikarz zdarzeo, przywiązuje w swoich szkicach
wagę do szczegółu, wyrażając przy tym własne sądy i opinie. Przeważnie jednak opisy wypadków
historycznych zdominowane są emocjonalną postawą i fascynacją sprawami wojskowymi. W opisach
pracy górników i hutników przeważa rzeczowa, oparta na faktach relacja. Obudowuje ją Klaussmann
cytatami, zaczerpniętymi z kronikarskich zapisków Hugona Solgera, znawcy stosunków społecznych i
ekonomicznych na Górnym Śląsku. Nie waha się przytoczyd dokładnych kosztów wynagrodzenia
robotników. Charakteryzując stosunki społeczne i narodowościowe w przemyśle, przedstawia drogę
awansowania zatrudnionych w nim pracowników. „Wyjątkową sprawą był ówczesny skład zespołu
urzędników pracujących na kopalniach” - pisze - „Stawiano praktykę ponad teorię, doświadczenie i
pomysł ponad naukową wiedzę. Od urzędnika wymagano, aby posiadał dobre świadectwo
ukooczenia szkoły powszechnej; potem pozwalano młodemu człowiekowi pracowad od najniższego
stopnia począwszy; był ładowaczem, pomocnikiem rębacza, rębaczem, głównym rębaczem, a potem
sztygarem. Po latach mógł zostad głównym sztygarem i kierownikiem zakładu.”
Z relacji Klaussmanna dowiadujemy się, kim byli zatrudniani w przemyśle robotnicy - większośd z nich
pochodziła z Górnego Śląska, ale również z przygranicznych miejscowości, położonych po stronie
austriackiej i rosyjskiej, czego od nich wymagano, jak wysokie było ich wynagrodzenie, jak mieszkali,
w jakich warunkach, jakie były ich zwyczaje i obrzędy. Podobne dane przekazuje o zatrudnionych w
hutach cynku i żelaza robotnikach. Nie omieszka również odnotowad chorób, na jakie zapadali
hutnicy oraz wspomnied o zniszczeniach, jakie dymy i wyziewy z kominów fabrycznych poczyniły w
przyrodzie.
Oskar Klaussmann opuścił Górny Śląsk w 1879 roku. W roku 1881, roku wielkiego głodu na Śląsku,
przebywał krótko w okolicach Gliwic, Rybnika i Wodzisławia. W 1888 roku, jadąc pociągiem do
Krakowa, przejeżdżał przez rodzinną ziemię, a we wrześniu 1911 roku odbył dłuższą podróż na Śląsk i
odświeżył wspomnienia. Podróż ta, którą opisuje w swej książce, dostarczyła mu wielu nowych
wrażeo i pozwoliła dostrzec zmiany i przeobrażenia krajobrazu. Jego uprzemysłowienie, stwierdzał,
łączyło się z jego lepszym zagospodarowaniem, z modernizacją starych zakładów przemysłowych i
budowa nowych. Szybko zaludniały się miejscowości, powstawały nowe finie kolejowe, znikał brud i
nieporządek. Zbudowano kolonię domków dla robotników, poprawiano ich warunki życia, warunki
bezpieczeostwa pracy. Klaussmann zwiedzając Gliwice, Katowice, Bytom, Mysłowice, Królewską Hutę
i Zabrze, zauważał widoczne oznaki postępu i dobrobytu; odnotowywał zmniejszenie się pijaostwa i
negatywnych zjawisk społecznych. „Postęp, jaki Górny Śląsk osiągnął w ostatnich trzydziestu dwu
latach, jest niezwykły, obezwładniający, przypominający amerykaoskie wzorce” - napisał.
Wiele uwagi poświęca Klaussmann rozbudowie sieci kolejowej i przekazuje z tej dziedziny informacje
- ojciec pisarza pracował na stacji przeładunku węgla - które dla współczesnego czytelnika są kopalnią
wiadomości o stanie dróg, budowaniu pierwszych połączeo kolejowych na Śląsku, roli mysłowickiego
węzła kolejowego, o kontroli celnej na granicach z Rosją i Austrią, o warunkach podróżowania,
wyposażeniach taboru i wprowadzeniu do miast pierwszych tramwajów.
W ramie ważnych historycznych wydarzeo opowiedziane zostają dzieje górnictwa, hutnictwa,
kolejnictwa, szkolnictwa; teraźniejszośd porównywana jest z przeszłością, wspomnienia przeplatają
się z ciekawymi obserwacjami na temat życia obyczajowego i religijnego Górnoślązaków, działalności
policji i sądownictwa, a portrety hrabiów i właścicieli dóbr ziemskich naszkicowane są anegdotycznie,
z humorem.
Aby uczynid odległe wspomnienia wiarygodnymi, nadad im rangę dokumentu i przekazad je zgodnie z
historyczną prawdą, Klaussmann cytuje, o czym była mowa, fragmenty kronik miejskich,
obowiązujące wówczas zarządzenia urzędowe, regulaminy w miejscach pracy, najczęściej jednak
powołuje się na publikacje historyka powiatu bytomskiego Hugo Solgera (Der Kreis Beuthen in
Oberschlesien mit besonderer Berücksichtigung der durch Bergbau und Huttenbetrieb in ihm
hervorgerufenen eigentümlichen Arbeiter - und Gemeinde - Verhältnisse mit Benutzung amtlicher
Quellen, Breslau 1860) oraz kronikę miasta Mysłowice pióra J. Lustiga (Geschichte der Stadt
Myslowitz in Oberschlesien Myslowitz 1867). Przytacza również sprawozdania gazetowe, w tym
własną relację, jaka ukazała się na łamach „Breslauer Zeitung” w związku z prowadzonymi procesami
przeciwko przestępczej bandzie Pistulki i Eliasa.
Książka Oskara Antona Klaussmanna Oberschlesien vor 55 Jahren przetłumaczona na język polski
niezwykle starannie z zachowaniem niepowtarzalnej atmosfery, w jakiej umieszcza autor przeżycia i
wspomnienia z lat młodości, jest dla współczesnego czytelnika polskiego ciekawym dokumentem
czasu i zaprasza do wycieczki w przeszłośd. Obraz Górnego Śląska z lat sześddziesiątych XIX wieku,
ukazany na szerokim tle historycznym i politycznym, wyłania się ze szczegółów, z opisów miast i ludzi,
z impresji i wrażeo narratora, z przytaczanych źródeł, ze wspomnieo własnych i wspomnieo ojca.
Dane statystyczne, kronikarskie relacje, komunikaty wplecione zostały w tok pamiętnikarskiej
narracji, wartkiej, dowcipnej, napisanej zrozumiałym językiem. Pióro wytrawnego publicysty Oskara
Klaussmanna, wiernego poddanego pruskiego paostwa, wielbiącego króla, popierającego jego
politykę, chwalącego prawo i porządek „wyczarowuje” ze wspomnieo dzieciostwa obraz życia
prowincji śląskiej i składa hołd jego ludziom. Przede wszystkim jednak pióro to rejestruje
przeobrażenia krajobrazu, jego uprzemysłowienie, chwali jego cywilizacyjny postęp.
Czytelnikom polskim mogą nie podobad się subiektywne sądy Klaussmanna, jego dystans wobec
symptomów polskości na Górnym Śląsku, przede wszystkim zaś opis wypadków na granicy,
wywołanych powstaniem styczniowym. Niesprawiedliwe i nieco skrajne wydawad się mogą również
oceny niektórych wydarzeo politycznych i zachowao polskich przywódców. Nie można jednak
twierdzid, iż niemiecki autor, mający prawdopodobnie kontakt z językiem polskim tylko w
dzieciostwie, nie posiadający jednakże styczności z polską kulturą, jest w swojej postawie antypolski i
hołduje ideologii stereotypu Polaka - wroga.
Niestety, w czołowych dziennikach prasy górnośląskiej, również w najważniejszym miesięczniku
społeczno-kulturalnym prowincji, w piśmie Oberschlesien, nie pomieszczono recenzji książki Oskara
Klaussmanna. Trudno więc pisad dzisiaj o tym, jak została ona przyjęta przez współczesnych pisarzowi
czytelników ze Śląska. W 1911 roku, kiedy książka się ukazała, Górny Śląsk przeżywał okres kryzysu, a
zarazem i szybkiego wzrostu przemysłowego i stawał się krainą, w której zakorzeniały się zdobycze
cywilizacyjne świata zachodniego.
Krytyka berlioska dostrzegła w książce Klaussmanna głównie wartości poznawcze. Czytelnicy
niemieccy dowiedzieli się, jaką rolę odegrał Górny Śląsk w dziejach pruskiego paostwa - ów
przedziwny skrawek ziemi, gdzie spotykały się interesy wielkich mocarstw.- Prus, Rosji i Austrii, gdzie
rozciągała się ziemia pogranicza, otwarta na obcośd, pełna tolerancji, bogata w tradycje i
przyswajająca najcenniejsze dobra postępu i cywilizacji. „Górny Śląsk - pisał Klaussmann - ma
ogromną przyszłośd *...+ posiada tak dużo źródeł i impulsów, że będzie można w najbliższych
dziesięcioleciach odnotowad wielkie sukcesy także w innej niż tylko w przemysłowej dziedzinie”
Grażyna Szewczyk
Górny Śląsk w opisach z drugiej połowy XIX w.
W świadomości Polaków Górny Śląsk zajmował zawsze miejsce szczególne. Był w jakimś sensie bliski,
a równocześnie ciągle nie dośd poznany. Niedobór wiedzy o tej dzielnicy usiłowało uzupełnid wielu
ludzi pióra wieku XVIII i XIX zarówno mieszkających na Górnym Śląsku, jak i pochodzących spoza
niego. Pisano o nim różnie, a wydawane sądy oscylowały od skrajnie negatywnych (wspomina o nich
J. G. Schummel w swej książce Reise durch Schlesien im Juli und August 1791) po wręcz
entuzjastyczne.
Zadad można sobie pytanie, do których z tych opinii zakwalifikowad można książkę O. A.
Klaussmanna?
Ów odtworzony po latach reportaż z życia codziennego rozwijających się ośrodków przemysłowych
pisany nie tylko z potrzeby serca, lecz w jakimś sensie także na zamówienie społeczne, jawid się może
czytelnikowi jako zbyt wyidealizowany. Bo nawet, jeśli autor ucieka się gdzieniegdzie do przytyków i
delikatnej ironii, w ostatecznym jednak osądzie Górny Śląsk i jego mieszkaocy nabierają cech
absolutnie wiarygodnych, ludzi - mówiąc językiem potocznym - z krwi i kości.
Interesująca zatem byłaby swoista konfrontacja spojrzeo na tę problematykę. Doprowadzenie do niej
staje się możliwe dzięki odzwierciedleniu w szeroko pojętym piśmiennictwie polskim wielu zjawisk i
elementów życia codziennego tych terenów, zachowanych dzięki bezpośrednim korespondencjom
wysyłanym do dzienników i czasopism, opisom odbytych przez Górny Śląsk podróży, syntetycznym
charakterystykom dzielnicy.
Zachowane relacje nie są wprawdzie wyważonymi opisami profesjonalistów - historyków, lecz raczej
subiektywnie ujętymi wrażeniami i odczuciami. Kształtowały jednak ówcześnie w świadomości
narodu obraz tych ziem.
Do „konfrontacji” wybrano teksty upowszechniane w prasie o zasięgu ogólnopolskim, a pochodzące z
lat opisywanych przez O. A. Klaussmanna, tj. od roku 1856 do 1879. Przypomnied jednak raz jeszcze
należy, że „oswajanie się” z Górnym Śląskiem trwało już od ponad pól wieku, gdyż od takiego właśnie
czasu ukazywały się na łamach prasy artykuły obrazujące życie owej „ziemi nie znanej”, przybliżające
ją.
Powiększał się systematycznie krąg ludzi zainteresowanych tą odległą krainą, a Górny Śląsk,
szczególnie w swej uprzemysłowionej części, nieodmiennie budził zainteresowanie, zaciekawiał i
zadziwiał - nie tylko zresztą przybyszów spoza jego granic. Józef Lompa, piszący wprawdzie o
problemach ówczesnej wsi, zafascynowany był rozwijającym się przemysłem, ową ziemią „czarnego”
Śląska zamgloną oparami i dymami machin parowych, pełną bezużytecznych hałd i wysypisk, na
których nawet po kilku stuleciach - jak pisał - „zbożorodne skiby się nie pojawią”, ale przecież zasobną
w inne bogactwa mogące uszczęśliwid człowieka.
Gdy po prawie dwudziestu latach ponownie odwiedził wieś Siemianowice, bawiąc w 1854 roku na
weselu syna, pisał: „Jest co widzied i czemu się dziwid. Machiny huczą, głuszą, terkocą, trzaskają,
świszczą, wyją, jęczą, parskają, charczą itd., a obok ruch ludzie w zawód pracują i znów jak machiny
jeden drugiemu w kleszczach żelazo podaje, drugi w kleszcze chwyta itd., a wszystko jak pod
niesłychaną wojskową komendę najporządniej milczkiem się dzieje”. Stwierdził także, że goście
weselni mówili po polsku, a nawet językiem tym posługiwał się obecny tam majster Anglik.
Najwięcej uwagi poświęcił powiatowi bytomskiemu, w którego granicach znajdował się cały prawie
górnośląski okręg przemysłowy. W obliczu tak dynamicznego rozwoju jedynymi punktami odniesienia
były dla Lompy zagraniczne ośrodki wielkoprzemysłowe: .Tu Górny Śląsk z Anglią w
współzawodnictwo wstępuje*..j”.
Z właściwym sobie zamiłowaniem do konkretu dał nam *pochodzący z roku 1856) w miarę dokładny
opis wędrówki po tym powiecie. Czytamy w nim m. in.: „[...] Bytom ma 5 000 ludności, ale blisko
piąta częśd starozakonnych, trzy kościoły katolickie i jeden ewangelicki. Miasto wzmaga się od lat
kilku przez handel i z dochodów dóbr ziemskich, które posiada, i pięknych lasów. Na gruncie tego
znajdują się możne szachty węgielnego kamienia, przynoszące rocznego dochodu przeszło 100 000
talarów. Obecnie stawiają tam huty żelazne. We wsi Rozbarki, niegdyś przedmieściu Bytomia, jest
kościół św. Jacka, a niedaleko stamtąd pokazują źródło, gdzie woda kamyczki dziurkowate wybija, bo
tam, jako wieśd niesie, św. Jacek przechodząc do Krakowa, sznury swego różaoca rozsypał i rzekł:
„rośnijcież aż do skooczenia świata”. Na milę około Bytomia nie latają podobno sroki, bo gdy
świętemu w czasie odmawiania brewiarza wrzaskiem swoim przeszkadzały, słowem swoim stamtąd
je na zawsze wypędził.
Niedaleko od miasta wytryskuje czysty zdrój Kliczborn zwany, o którym już Długosz w dziejach Polski
czynił wzmiankę. W Bytomiu i jego okolicy mówi lud najlepiej po polsku w całym Śląsku i zachowuje
wiernie dawne obyczaje. Do dóbr miejskich należy wieś Wielka Dąbrówka z bogatymi pokładami
kamiennego węgla.
Od kilku lat istnieje w Bytomiu instytut sióstr miłosiernych, które trudnią się opatrywaniem chorych.
Podróżny niechaj tutejszego uczciwego proboszcza Szafranka, gorliwego obroniciela języka polskiego
nie mija, którego godłem jest: „Macierzyoska mowa jest kluczem do wszelkiego moralnego i
politycznego wychowania ludu”, co się zupełnie ze zdaniem Herdera, niemieckiego poety, zgadza. Kto
swojej macierzystej mowy, kto wdzięcznych, świętych głosów swojej dziecinności odezwy
napominającej rodziny swej nie kocha, ten nie jest godzien nazwy człowieka”. W mieście stoi od
dawna garnizon ułanów, stajnie wojskowe schludne, a ujeżdżalnia kosztem kasy miejskiej
wystawiona.
Na koniec wypada tutaj odwiedzid jeszcze nadsztygara Lisa, który własnym nakładem wydał trzy
książki, tj. Zbiór modlitw i pieśni nabożnych na potrzebę górników, Kruszce srebrne w Bytomiu i
Dwiczenia pobożne w czasie Wielkiego Postu. Pokaże lis każdemu chętnie kilka podziwienia godnych
machin, które do sto sążni z głębi wydobywają wodę, rano i wieczór o godzinie 6, usłyszy także gośd
w cekhauzie [cechowni - WK) do roboty podziemnej odchodzących górników, których pod jego
zarządem i nadzorem ciągle do 1400 robotników stoi, oddających się w pobożnych pieniach opiece
Boga i patronce ich św. Barbarze, a śpiew ich łagodniej serce jego wzruszy aniżeli najdobraosza
koncertowa orkiestra.
W ogrodzie probostwa św. Małgorzaty utrzymuje tu towarzystwo pomologiczne pod
przewodnictwem ks. Szafranka i jego ogrodnika obszerną szkółkę, czyli po naszemu szczepnicę drzew
owocowych. Niedaleko stąd jest miejsce, gdzie roku 1361 mieszczanie bytomscy oburzeni, że pleban
od nich dziesięciny z mnogo naówczas wydobywanego srebra się domagał i jego samego i jego
kapelana w stawie utopili. Skutkiem tego była 70 lat trwająca klątwa kościelna, za czym miasto
bardzo podupadło i długo do swego kwitnącego stanu powrócid nie mogło.
Wychodząc z miasta, wstąpiłem do kościoła św. Ducha na gruncie szpitalnym stojącego, w ośmiobok
wystawionego, na małym pagórku i na tym miejscu, gdzie roku 1298 Władysław Łokietek, król Polski,
uciekając przed swoim przeciwnikiem do Władysława księcia opolskiego, z rotą swych wiernych
nocował i gdy na tron powrócił, z wdzięczności ku Bogu tu kościół z drzewa wystawił, polecając
opatowi miechowskiemu, aby proboszcz dóbr Chorzowa i Dębu, w pobliżu Bytomia, roku 1257 przez
przodków jego klasztorowi miechowskiemu darowanych, z ich dochodów kościół ten utrzymywał.
Obejrzawszy jeszcze w przeszłym roku wybudowany młyn parowy podziwiałem nadzwyczajny ruch
tego miasta i jego okolicy, skąd się na wszystkie strony drogi żwirowe i koleje żelazne do pociągów
konnych rozchodzą. Tysiąc fur spotyka się i krzyżuje ustawicznie, a turkot ich ani na chwilę nie ustaje.
Jedne wożą węgle kamienne, drugie rudę, drzewo, cegłę, piasek, wapno, kamienie, cynk, zboże,
mąkę, słomę, siano i różnorodne towary, za czym tysięcy innych próżno się rozjeżdża. Ku temu widzi
się tu natłok wyrobników i rzemieślników z całego prawie Górnego Śląska, a nawet i od Namysłowa,
za czym jeszcze siły pracujących nie wystarczają.
Ruda, cynk, ołów, węgle kamienne, glejta, cement, surowe i kute żelazo rozchodzą się z powiatu
bytomskiego na wszystkie strony Śląska i w obce kraje, ale też tu niknie pod ziemią, dla utrzymania
kopalni, miesięcznie tysiące sztuk budulcowego drzewa tak, że lasy pobliskie, a nawet i dalsze są już
bardzo przetrzebione.
O milę od Bytomia ku południowi leży Królewska Huta. Tu to dopiero jest w hutach żelaznych wiele
do oglądania, na co by osobnego i bardzo obszernego opisu potrzeba. Piece żelazne wyrabiają rocznie
do 70 000 centn. surowego żelaza i przeszło 10 000 lanych kruszcowych wyrobów. Huta Lydognia
*huta cynku przy hucie królewskiej - WK+ dostarcza rocznie do 15 tysięcy cynku. Na wielką skalę
założona cegielnia zatrudnia dziennie do 800 ludzi i dostarcza na całą okolicę bardzo mocnych cegieł.
Na gruncie pobliskiej wsi Łagiewnik nie przestawają nigdy dymid wapienne piece. W Królewskiej
Hucie mają ewangelicy od roku 1840 piękny kościół z dwiema wieżami, katolicy także mają swój
kościół parafialny przed kilka laty wystawiony, wież jeszcze nie mający *chodzi o kościół św. Barbary
wybudowany w 1852 roku - WK+. Dla górników jest tu szpital na 100 chorych wystawiony, za czym i
drugi w gustownym stylu w Bytomiu wystawiony, także tyleż chorych przyjmowad może.
W dwóch miejscach ciągną się tu węgle kamienne, rocznie nad 24 tysiące skrzyo. Miejsce przyjemne
jest, nieprzestannym dymem z hut zachmurzone, ale pomimo tego są tu piękne, po części żywymi
płotami ogrodzone ogrody, za czym cmentarz ewangelicki prawdziwym kwiatowym ogrodem
nazywad można.
Co tydzieo we wtorki i soboty bywają tu znaczne targi i wtedy wielki natłok przedających i
kupujących. I tu panuje zawsze najżwawszy ruch.
Co dwumiesięcznie odbywa tu towarzystwo gospodarczo-rolnicze powiatu bytomskiego swoje
posiedzenia i co dwa lata konne wyścigi.
To wszystko zawdzięcza Królewska Huta założycielowi swemu hrabi i ministrowi Reden, któremu
niedawno potomnośd pomnik okazały z żelaza wystawiła. Jak ważnym i zyskownym obecnie jest
górnictwo Górnego Śląska można stąd uważad. Dawniej było górnośląskie żelazo tak źle osławione, że
po zajęciu Śląska przez Fryderyka II nie wolno go było do innych pruskich prowincji wywozid, dlatego
też lepsze żelazo musiało byd do Śląska ze Szwecji sprowadzane. Roku 1777 posłano pierwsze 49
centnarów górnośląskiego żelaza w sztabach na próbę lepszej fabrykacji do Berlina. Po dziś dzieo
wyrabia pięd hutnictw królewskich, oprócz prywatnych właścicieli, w Górnym Śląsku, mianowicie na
Królewskiej Hucie, w Paruszowicach w pow. rybnickim, w Glewicach, na Ozimku (Małapanew) i
Zagwiździu (pow, opolski), kilkakrod tysięcy najlepszego żelaza.”
Tyle z relacji J. Lompy umieszczonych w czasopiśmie „Kronika Wiadomości Krajowych i
Zagranicznych”.
Z roku 1859 pochodzi jeszcze inna, jego autorstwa (wydrukowana w roku 1860 w t. 38 „Roczników
Gospodarstwa Krajowego”) poświęcona także problematyce przemysłowej części Górnego Śląska.
Czytamy w niej m.in.: „*...+ Kiedym roku 1836 przez wieś Siemianowice nad granicą za Bytomiem, w
pobliżu miasta Czeladź przechodził, widziałem za wioską ku Mysłowicom w gęstym lesie ślady
zagonów polnych. Powiadano mi, że tam niegdyś wieś była, lecz w trzydziestoletniej wojnie do
szczętu zniszczona, odbudowaną nie została.
W kilka lat później wystawił na tym gruncie hrabia Henckel von Donnersmarck huty. Dziś liczy gmina
Siemianowice z tą do niej przyległą kolonią przeszło 3 000 mieszkaoców, ma dwie szkoły, aptekę,
teatr, kilka sklepów kupieckich i wzrasta ciągle. Zachodzi już potrzeba rozdzielenia parafii i
wybudowania nowego kościoła.
Przed czterdziestą laty było na Królewskiej Hucie, o 1 milę za Bytomiem, tylko kilkanaście domów.
Dziś ich jest kilkaset, na gruntach trzech dominiów wystawionych, z kościołami: jednym katolickim,
drugim protestanckim.
Przed trzydziestą laty Katowice były małą wioską, dziś tak pięknie jest zabudowana, że jej nad
niejednym miastem pierwszeostwo dad można. Stoi tam już kościół ewangelicki, a wkrótce katolicki
stanie.”
Inny opis miast okręgu przemysłowego - z roku 1862 - powstał jako rezultat podróży Władysława
Ściborowskiego *lekarza krakowskiego+ na tereny Górnego Śląska. Otrzymane tą drogą relacje o
Mysłowicach, Katowicach, Bytomiu i Tarnowskich Górach umożliwiają konfrontację z relacjami O. A.
Klaussmanna.
Oto fragmenty opisów Ściborowskiego: „*...+ Miasteczko to *chodzi o Mysłowice -WK] dawniej
niepozorne, zamieszkane po większej części przez Izraelitów, obecnie służy za punkt środkowy dla
handlu i kolei żelaznej krakowskiej i górnośląskiej. Przed kilkunastu laty liczyło zaledwie 2 000
mieszkaoców, ale gdy zaczęto stawiad dworzec i inne zabudowania kolei żelaznej, poczęło się powoli
zaludniad i w ciągu lat sześciu niespełna zmieniło się nie do poznania, ludnośd wzrosła do 5 000
przeszło, wielu zamożniejszych obywateli pobudowało piękne domy, wystawiono cztery hotele, czyli
domy gościnne itd. W rynku prawie wszystkie domy są murowane i piętrowe. Dziwnie od nich odbijał
stary gmach rządowy zwany ratuszem, drewniany, gliną oblepiony z dachem pleśnią pokrytym i
pochyloną wieżyczką, ale ten przed kilku laty zburzono i uprzątnięto.
Kościół parafialny murowany znacznej wielkości wybudowanym czy zupełnie odnowionym został na
początku bieżącego stulecia i nosi wydatne cechy nowożytnej budowy, odznaczające się zwłaszcza w
wieży czworobocznej wygięto spiczastym dachem zakooczonej; wnętrze kościoła nie odznacza się
niczym szczególnym, lubo jest porządne i starannie utrzymane *chodzi o kościół pw. Najświętszej
Marii Panny pochodzący z kooca XVI wieku - WK+. Dochody kościelne są znaczne i proboszcz należy
do majętniejszych obywateli miasta. Oprócz wymienionego kościoła jest jeszcze drugi mniejszy
*kościół pw. św. Krzyża zbudowany w 1826 roku - WK+ i synagoga żydowska, a budują kościół
ewangelicki. *...+ W Mysłowicach jako mieście handlowym znajduje się wiele sklepów oraz składów
należących do kupców zagranicznych, którzy tutaj mają swoich komisantów i biura, czyli tak zwane
kantory. Samo miasto jest własnością prywatną, dotychczas należało do ordynacji pp.
Mieroszewskich, niedawno dopiero przeszło na własnośd bogatej dziedziczki panny Winckler, której
ojciec z górnictwa dorobił się znacznego majątku. *...+ Dla wygody robotników w hutach pracujących i
górników są w Mysłowicach dwa szpitale, z tych jeden niedawno dopiero wystawiony może
pomieścid 100 chorych, drugi mały szpitalik miejski służy do wygody ubogich mieszczan,
przechodniów itd.
[...] Drugą stacją kolei żelaznej w Śląsku, jadąc od Krakowa, a pierwszą, jadąc z Królestwa Polskiego na
Sosnowice są Katowice, wieś tylko, ale wyglądająca jak wcale niepoślednie miasteczko z wielu
domami na piętro murowanymi i ładnym kościołem przed kilku laty wystawionym.
Jadąc koleją żelazną za Katowicami, następna stacja nazywa się Świętochłowice, skąd o pół mili leży
znakomity zakład hutniczy Królewska Huta, a dalej miasteczko Bytom.
Bytom, miasteczko obwodowe większe od Mysłowic, porządnie zabudowane, ma trzy kościoły, z tych
przy jednym jest klasztor sióstr miłosierdzia czyli szarytek. Jest i szkoła, szpital, fabryki sukna, fajansu
itp. Tutaj w roku 1460 podpisanym został traktat pomiędzy Kazimierzem IV, królem polskim *z królem
czeskim Jerzym z Podiebradu - WK+. W tym mieście wychodził „Dziennik Górnośląski” w 1848 i 1849 i
w tym czasie także wybrano tu posła polskiego *tj. ks. Józefa Szafranka - WK+ na sejm berlioski, który
tam upominał się o prawa, które by język polski i narodowośd polską Górnoślązaków szanowały.
Tarnowice, czyli Tarnowskie Góry, miasteczko nieco mniejsze od Bytomia, starożytne; niektóre domy
noszą wyraźną cechę pochodzenia z wieku XVI i XVII. Ruch tu niewielki, cicho, spokojnie, kościół jest z
jedną wysoką wieżą, więzienie obwodowe, dyrekcja i trybunał górniczy. Mieszkaoców liczy do 4 000.
W okolicy znajduje się wiele pięknych i rzadkich minerałów. Niegdyś, jak dawne książki wspominają,
miały się znajdowad kopalnie srebra (zapewne ołowiu, srebro w sobie zawierającego, podobnie jak w
Olkuszu), lecz te dziś nie istnieją. Miasto prowadziło obszerny handel ołowiem, cynkiem i solą.
Historyczne wspomnienie: że tutaj w roku 1697 August II elektor saski wybrany na króla polskiego
przyjmował posłów na jego spotkanie wysłanych, a następnego dnia w Piekarach, wiosce w pobliżu
leżącej, złożywszy publiczne wyznanie wiary rzymskokatolickiej zaprzysiągł tzw. pacta conventa.
Piekary zasługują na wspomnienie i z tego względu, że do kościoła tutejszego, słynnego cudownym
obrazem Bogarodzicy, corocznie przybywa mnóstwo pielgrzymów z całego Śląska na odpust.
Proboszczem tutejszym był ks. Ficek, niedawno zmarły zacny i światły kapłan i patriota polski, który
wydawał tu pismo polskie i wiele książek drukował i kościół ze składek wybudował.
Okolice w Śląsku Górnym inaczej zupełnie wyglądają niźli u nas. Nie znajdzie tam wiosek z walącymi
się chatami, ze strzechami słomianymi na pół obdartymi, płotów przewracających się, ale wszędzie są
większe lub mniejsze osady w pobliżu hut, kopalni z porządnymi domami murowanymi, pokrytymi
blachą, wszędzie pełno grub, czyli otworów kopalni, już to galmanu, już rudy żelaznej, już znowu
węgla. Każdemu wolno szukad tych kopalin, potrzebuje tylko wyrobid sobie pozwolenie od urzędu
górniczego w Tarnowicach. W tym celu podaje się do zarządu prośbę z dołączeniem planu pola, na
którym szukad zamyśla. Właściciel gruntu (jeżeli się poprzednio inaczej nie ułożył) nie ponosi żadnych
kosztów, lecz po znalezieniu kopalin szukanych zwykle należy do połowy czystego zysku. Tego rodzaju
przemysł, jeżeli idzie pomyślnie, czasem prowadzi do wielkiego majątku. I tak jeden z górników
nazwiskiem Winckler (o którego córce jako właścicielce Mysłowic wyżej wspominaliśmy) przed
czterdziestu laty zacząwszy szukad węgla z zapasem ledwie kilka tysięcy talarów wynoszącym,
umierając pozostawił ogromny majątek: dobra Mysłowice, Katowice, Miechowice, kopalnie i
gotowiznę, razem przeszło 60 milionów złotych polskich, a jedną kopalnię pod Bytomiem sprzedano
za 80 000 talarów. Inni chod do takich majątków nie przyszli, zawsze zebrali sobie porządne kapitaliki,
mogące im zapewnid na starośd byt spokojny.”
W życiu okręgu przemysłowego zdecydowanym akcentem odbiło się powstanie styczniowe. Zagłębie
Dąbrowskie znalazło się na krótki czas w rękach powstaoców. Do oddziałów powstaoczych dołączali
również Ślązacy; szczególnie mieszkaocy terenów przygranicznych oraz dezerterzy i młodzież chcąca
uniknąd służby wojskowej w armii pruskiej.
Z różnych zachowanych opisów przytoczymy tutaj fragmenty pamiętnika księdza Serafina Wojciecha
Szulca będącego kapelanem w oddziale A. Kurowskiego. Oddział ten zorganizowany w Ojcowie
wyzwolił tzw. trójkąt trzech cesarzy. Przyjrzyjmy się zatem zachowanym wspomnieniom.
„*...+ Kurowski pomaszerował do Sosnowic. Moskale zabarykadowali się na dworcu kolei żelaznej i w
przyległych budynkach. Po nocnym wśród deszczu pochodzie, nad rankiem 7 lutego stanął Kurowski
w Sosnowicach i zaraz ustawił swój mały oddział w szyk bojowy. Kawaleria zajęła stanowisko pod
zakryciem wagonów od strony zachodu, żeby uciekających Moskali do Prus nie puścid; dowódcą jej
był Mięta, oficer z wojska austriackiego. *...+ Kosynierów prowadził p. Teodor Cieszkowski.
Od południa zaatakowana Moskwa odpowiedziała z miejsc zakrytych gęstym gradem kul. Po dosyd
długiej strzelaninie poszedł do szturmu Cieszkowski na czele kosynierów. Ugodzony nieprzyjacielską
kulą w prawą rękę wyżej łokcia nie utracił przytomności, nie powiedział, że jest rannym, dopiero
kiedy kosynierów aż do drzwi wśród gęstych strzałów doprowadził, kiedy drzwi wyrąbano, barykady
zaczęto rozwalad i zupełnie na naszą stronę przeważyła się szala zwycięstwa, usiadł na pół omdlały i
przytłumionym wyrzekł głosem: - Opatrzcie mi rękę bom ranny. *...+
Żołnierzy moskiewskich padło niemało, reszta w popłochu przeszła na terytorium Górnego Śląska,
prowincję polską, lecz do Prus należącą. Odgłos zwycięstwa wywołał nawet na Prusakach takie
strachliwe wrażenie, że z Bytomia i innych bliskich granicy miast górnośląskich uwieźli kasy do
Wrocławia.*...J
Po odniesionym zwycięstwie zabrał Kurowski w Sosnowicach liczną, zdaje się około 80 000 rubli
srebrnych, kasę moskiewską, tytuo i ołów, zaprowadził władze narodowe w imieniu Komitetu
Centralnego jako tymczasowego rządu, polecił odtąd przykładad pieczęd polską na paszportach,
wybierad cła dla kasy polskiej, a urządziwszy wszystko w myśli zaleconej mu z Warszawy podążył z
wojskiem do Dąbrowy.*...j
Przez dwa dni pobytu w Dąbrowie oddział pułkownika Kurowskiego znacznie się powiększył. Władze
w imieniu Rządu Narodowego zaprowadzone zostały, górnictwo wzięto w narodową administrację.
*...+ Gdy już wojsko powstaocze uszykowało się do wymarszu ku Ojcowiu, przyłączyła się kapela do
oddziału, ja zaś przybrany w szaty kościelne z krzyżem w ręku przemówiłem do mieszkaoców
Dąbrowy, dziękując im w imieniu ojczyzny za gościnnośd, jaką okazali dla wojska i za przychylnośd dla
sprawy narodowej. Rozpoczął się marsz z muzyką „Jeszcze Polska nie zginęła”. Ja szedłem na czele
pieszo z krzyżem w ręku przez całą Dąbrowę. Dowódca na dzielnym i niespokojnym koniu, w
bobrowej czapce, z długą, czarną brodą, wspaniale się przedstawiał. Ludnośd przypatrując się
pięknemu pochodowi powstaoczego oddziału, serdeczną, gorącą łzą nas żegnała. *...+”
Z innego, ciekawego opisu Górnego Śląska z roku 1866, autorstwa Władysława Bartkiewicza, warto
przytoczyd fragment charakteryzujący samych jego mieszkaoców: „Lud górnośląski jest w ogóle
dorodny, regularnych rysów twarzy, wesoły, chod niezbyt żwawy, gościnny, ludzki i chętny do
przysług. Dotąd zachował ubiór starożytny, właściwy sobie od wieków. Mężczyźni noszą sukmany,
kapoty, kamzele i kapelusze, nie naśladując w niczym kolonistów. Kobiety mają gorsety sznurowane z
przodu, spódniczki krótkie, wełniane lub perkalowe. Stosownie do pory, głowy zawiązane chustkami
kolorowymi, a na nogach trzewiki i czerwone pooczochy. Oryginalny, ale miły przedstawia widok
gromadka takich kobiet, migających z daleka jaskrawymi czerwonymi pooczoszkami, niby gąski na
murawie.
Mowa Ślązaków wyróżnia się od naszej prawie tylko prowincjonalizmami i archaizmami, dawno już u
nas zapomnianymi. Sąsiedni Kraków i Tatry ze swymi górami, a także Morawia mocno oddziaływują
na tę okolicę.”
Opisy dotyczące bezpośrednio mieszkaoców Górnego Śląska znajdują się także w listach z podróży
etnograficznej po Śląsku Lucjana Malinowskiego, mającej miejsce w 1869 roku. Pod datą 7 czerwca
pisał on: „Wczorajszy dzieo, niedziela, ciekawy był dla mnie, gdyż masa okolicznego ludu w
świątecznych, a więc typowych strojach, zbiera się do kościoła. Stąd pole do spostrzeżeo.
W Hutach Królewskich znaleźd można przedstawicieli wszystkich okolic Górnego Śląska, gdyż zarobki
przy fabrykach zgromadzają ze wszystkich stron robotników. Spory kościółek, w stylu prostym, lecz
dosyd ładnym, nie mógł pomieścid pobożnych. Pogoda była cudna, czerwcowa. Kazanie na
cmentarzu. Kilkotysięczny tłum polskiego ludu w świetnych strojach, ksiądz mówił po polsku -
wszystko to dziwne na mnie czyniło wrażenie. Zapomniałem, że się znajduję w prowincji, należącej do
Związku północno-niemieckiego. [... ]
Po nabożeostwie wielu ludzi zachodziło do księgarni, jeszcze wyglądającej niezbyt okazale. Jedni brali
„Katolika”, inni „Zwiastuna Górnośląskiego”; kupowali książki, prawie wyłącznie do nabożeostwa i
płacili za nie nawet po dwa talary. *...+
Pokazuje się, że o Śląsku miałem zupełnie fałszywe pojęcie, a zdaje mi się, że u nas wielu podziela to
przekonanie. Sądziłem, że germanizacja idzie tu szybkim krokiem, że rząd używa wszelkich środków,
aby żywioł polski wytępid. Tymczasem, według tego, co widzę, a więcej jeszcze, co słyszę od p. Miarki,
rzeczy nie stoją tak źle. Już z wykazów statystycznych, wydzielonych mi łaskawie przez p. A.
Mosbacha *historyk pracujący we Wrocławiu - WK+ wnosid można, że zniemczenie po wsiach prawie
wcale nie postępuje.”
Charakterystyki Górnoślązaków dokonuje L. Malinowski w kolejnej swej, równie interesującej i
wartościowej pracy zatytułowanej: Zarysy życia ludowego na Śląsku, drukowanej w 1877 roku w
numerach 2, 4 i 6 „Ateneum”. Pisze w niej m.in.: „Co się tyczy charakteru narodowego Ślązaków, to
wszyscy, którzy kiedykolwiek pisali o Śląsku, nawet Niemcy, których przecie nie można posądzid o
stronniczośd pobłażliwą, wydają nader pochlebny sąd o cnotach domowych ludu śląskiego. W istocie,
o ile sam mogłem przeświadczyd się w czasie trzechmiesięcznego pobytu na Śląsku, jak również
opierając się na świadectwach miejscowego duchowieostwa, wyznad muszę , iż pochwały te nie są
bynajmniej przesadzone. Jest to lud uczciwy, dobroduszny i łagodny. O wysokiej jego moralności
społecznej świadczą najwymowniej kroniki sądowe. Nie słychad tu o kradzieżach, rabunkach, a cóż
dopiero o rozbojach i morderstwach, o których słuchają tu jakby o powieściach z tysiąca i jednej nocy.
Głównym rysem charakteru Ślązaka jest rozwaga i umiarkowanie. Pracowitośd, a z drugiej strony
dobrobyt, ochraniają go od dzikich i gwałtownych namiętności. [...] Uczucie religijne ludności
katolickiej na Śląsku jest nader silne, a duchowieostwo posiada tu wpływ wszechwładny. Pobożne
pielgrzymki do miejsc cudownych nie ustają na Śląsku. Kilka razy do roku tłumy ludu śląskiego i z
sąsiedniej Morawy udają się na Jasną Górę. Prócz tego na Górnym Śląsku wiele jest miejsc
cudownych, do których gromadzi się lud na odpusty, jak do Niemieckich Piekar (okręg bytomski),
gdzie jest cudowna Matka Boska, na Górę Świętej Anny (okręg kozielski), do Studzienki *Studzionka
koło Pszczyny - WK+, Ostroga i innych. Katolicy tutejsi częstokrod znaczne sumy ofiarowują na
budowę kościołów i klasztorów. Niejeden siodłak sam własnym kosztem wznosi świątynię. *...+
W ostatnich lat dziesiątkach tłumy robotników ze wszystkich okolic Górnego Śląska i z dalszych
poczęły gromadzid się na zarobki w okręgu bytomskim i gliwickim, gdzie przemysł górniczy i fabryczny
ciągle się rozwija. Zbyt krótki czas przepędziłem w tych stronach, abym mógł ocenid, o ile byt klasy
roboczej na fabrykach jest zapewniony. To jednak pewna, o ile sądzę, że rozwój przemyski górniczego
i fabrycznego bynajmniej nie wpłynął korzystnie na polepszenie bytu ludności wiejskiej. Górnoślązacy
nie posiadając specjalnego ukształtowania *wykształcenia - WK+, ani też nie obdarzeni z natury
zbytnią przedsiębiorczością, nie mogą wytrzymad konkurencji z Niemcami, którzy też wyłącznie
zajmują wszystkie wyższe stanowiska przy fabrykach, pozostawiając miejscowej ludności jedynie
ciężką robotę ręczną z nędznym wynagrodzeniem.
Tam jednak, gdzie ludnośd oddaje się rolnictwu, dobrobyt jest kwitnący i ogólny. I nic dziwnego,
Ślązak od dzieciostwa przywykł do pracy, a stąd trudno spotkad człowieka, który by nie miał stałego
zajęcia.[...]
Pożywienie Ślązaków jest obfite i zdrowe. Oto jest dieta Ślązaka: na śniadanie piją kawę z mlekiem i
jedzą chleb z masłem. Kawa (kafej) nie jest tu zbytkowym napojem; na Śląsku Górnym piją ja
powszechnie, nawet pachołki i dziewki. Obiad koło godziny pierwszej w południe składa się z polewki,
mięsa i sałaty lub zsiadłego mleka z kartoflami i mięsa. Jedzą z jednej miski, gospodarz z rodziną i
służbą razem. Koło godziny czwartej na podwieczorek (swaczyna, swaczyd znaczy jeśd podwieczorek)
dostają chleb z masłem i z wybornym serem. Wieczór kolacja gotowana. Chleb wszędzie jest biały,
razowego nigdzie na Śląsku nie widziałem.[...]
W okręgu bytomskim ubiór mężczyzn jest taki, jak przyległych okolic Królestwa koło Będzina, różni się
zaś wybitnie od odzieży mieszkaoców innych okolic Śląska. Noszą tu kapelusze czarne, zajęcze z
niskim denkiem i nadzwyczaj szerokimi skrzydłami. Za ubranie służy westa, rodzaj żupana bez
rękawów z połami, granatowa z amarantowymi wyszywaniami koło guzików, guziki są mosiężne,
małe, na jeden rząd. Na to wdziewają kamuzolę, to jest surdut także granatowy, z rękawami, trochę
dłuższy od westy, amarantowo wyszywany koło guzików i kieszeni. Spodnie (galoty) obcisłe, łosiowe,
w buty, których cholewy sięgają kolan. Ogół tego stroju wygląda dobrze. Ubiór kobiet w tym okręgu
nie przedstawia nic wybitnego. Mężatki noszą czepce białe, z białymi wstążkami, odszytymi
karbowaną listewką; wstążki te spływają po obu stronach na szyję i zataczają półkole, łącząc się z
sobą na piersiach. Ubiór stanowi koszula zwykła, chustka lub kaftanik z rękawami (jakla) i spódnica z
fartuchem kolorowym. W zachodnich okolicach okręgu bytomskiego kobiety w czasie robót w polu
używają pasterskich kapeluszów z ogromnymi skrzydłami. Kapelusze bywają słomiane lub filcowe.
[...]”
Zajrzyjmy jeszcze do opisów Adolfa Hytrka - księdza, publicysty pochodzącego z Obrowca na
Opolszczyźnie. Jego opracowanie pt. Górny Śląsk pod względem obyczajów, języka i usposobienia
ludności - pochodzące z roku 1877 *a opublikowane w 1879 roku w „Oświacie”] jest swoistym
kompendium wiedzy o tym regionie. Zacytujemy tu jednak parę tylko fragmentów z niego
pochodzących, gdyż ze względu na objętośd przedmowy, zaprezentowanie całości tej pracy byłoby
wręcz niemożliwe. Zainteresowanych odsyłam do oryginału, tutaj natomiast ograniczę się jedynie do
zacytowania fragmentów dotyczących języka, oświaty i szkolnictwa, zatem zagadnieo poruszanych
także przez O. A. Klaussmanna.
„Język górnośląski mimo przeciwnych pozorów jest w gruncie czysto polskim. Mnóstwo wyrażeo,
zwrotów, formy gramatyczne i składnia dowodzą, że to ten sam język, którego używano przed
wiekami, w czasach oderwania Śląska od Polski. Późniejszy rozwój języka polskiego, zwłaszcza z
najnowszych czasów, wcale prawie do Śląska nie dochodził, na miejscowy język nie wpływał. Obce
języki, to jest czeski i niemiecki, większe nawet od polskiego ślady wpływu swego zostawiły, chociaż
przyznad trzeba, że ten wpływ nie naruszył istotnego charakteru języka krajowego.
Z czeskiego języka przejęli Górnoślązacy pewną ilośd wyrazów. I tak mówią: czeski zamiast trojak lub
srebrny grosz, siodłak z czeskiego sedlak, zamiast gbur, szwarny zamiast piękny, roztomiły zamiast
najmilszy, klin zamiast łono, poganka zamiast tatarka, pozór zamiast bacznośd itp.
Z języka niemieckiego przejęto również wiele wyrazów, mianowicie nazwy dla przedmiotów znanych
lub w nowszych czasach weszłych w życie. Tak np. kolej żelazną nazywają na Śląsku bana, co stąd
poszło, że pierwsze koleje budowali tam Niemcy i nazywali ją swoim językiem Bahn. Lud, nie
rozumiejąc właściwego znaczenia tego wyrazu, nie znając również właściwej nazwy nowego
przedmiotu, nazwał go wyrazem niemieckim, który przepolszczył, dodając koocówkę a. [...]
Germanizmy te w ogóle nie mają wielkiego znaczenia i rzec można, że czystośd jeżyka niewiele z ich
powodu cierpi. Liczba ich jest znacznie mniejsza niż sobie zwykli ludzie wyobrażają, na dwóch lub
trzech małych stronicach spisad można wszystkie. Dodad wreszcie należy, że ta liczba zmniejsza się
ciągle skutkiem upowszechnienia się dzienników i książek, które wywierają wpływ ogromny na
oczyszczenie języka między ludem.
A poznawszy bliżej ten język ludowy codziennego użytku, przekonujemy się z radością, że to ten sam
język, którym przemawiają najpiękniejsze zabytki złotej epoki naszej literatury, język
Kochanowskiego, Wujka i Skargi. I nie dziwid się temu, bo Psałterz Dawidowy Kochanowskiego
doskonale jest tu znany, Żywoty świętych Skargi niemal w każdej znajdują się chacie. Książki, pisane
stylem tych dawnych pomników, spotykają u ludu śląskiego największą sympatię. „To przecież po
polsku” - mówi on, czytając je z radością. [...]
Jeżeli lud górnośląski bardzo niedokładnie z nowszą literaturą polską jest obznajomiony, jeżeli nieraz
obce mu są najznakomitsze i najgłośniejsze naszych pisarzy imiona - dziwid się temu prawie
niepodobna. Wszakżeż to samo przyznad trzeba o ludzie polskim innych dzielnic, a niestety nie o
wszystkich powiedzied można to, co o górnośląskim, że ma swoją własną literaturę, którą zna, kocha,
swoich własnych pisarzy, których zna i szanuje, że ta literatura i ci pisarze, chociaż nie noszą znamion
genialności, nie promieniują w blasku szerokiej sławy, mają dwie ważne zalety: serdeczny, gorący
patriotyzm i praktyczną użytecznośd. [...]
Niektórzy z pisarzy górnośląskich potrafili zdobyd sobie uznanie nawet poza granicami własnej
prowincji. Pierwsze miejsce między tymi zajmuje śp. Józef Lompa, nauczyciel z Lubszy, wielce
zasłużony i niezmordowany pracownik, który sam jeden wydał 53 dziełek ludowych. Znaczna
spomiędzy nich liczba trafiła tak wybornie do pojęcia i potrzeb ludu, że dziś w całej Polsce są znane,
wszędzie przez lud polski z przyjemnością i pożytkiem czytane. Drugim, bardzo na tym polu
zasłużonym, jest świątobliwy fundator kościoła piekarskiego ks. kanonik Ficek, który oprócz wielu
dziełek wydawał „Tygodnik Mariaoski”. Teodor Henczek wydawał przez dwa lata wyborne pisemko
pt. „Zwiastun Górnośląski”, który z wielką szkodą przestał wychodzid po śmierci swego założyciela.
Ks. Hugo Stabik z Michałkowie wydał obszerny pamiętnik pielgrzymki do Rzymu, a dr Haase w
Wołczynie wyborny zbiór wierszy żartobliwych, wyśmiewających psowanie języka ojczystego przez
wtrącanie wyrazów niemieckich, dziełko bardzo popularne i upowszechnione. Dr Roger, lekarz na
dworze ks. Raciborskiego, wydał zbiór pieśni górnośląskich z melodiami, popełnił jednak ten błąd, że
niezbyt szczęśliwie wygładzał i poprawiał piosenki, zacierając ich pierwotny charakter. Dziełko też
jego nie znalazło wcale między ludem upowszechnienia.
W najnowszym czasie rozpoczął na szerszą skalę wydawnictwo dziełek ludowych Karol Miarka, były
nauczyciel w Pielgrzymowicach. Zna on doskonale lud górnośląski i umie tak wybornie trafid do jego
wyobraźni i zamiłowao, że dziełka Miarki znalazły niezmierne upowszechnienie. [...]
Bardzo upowszechnione między ludem są piękne pieśni i wiersze Józefa Stokowy, podeszłego już
wiekiem organisty w Chorzowie, pieśni kolędowe ks. Marksa z Grzędzina, wiersze ks. Damrota, a
przed innymi Juliusza Ligonia z Królewskiej Huty. [...] Bardzo ważną częśd literatury górnośląskiej
stanowią pieśni ludowe. W czasie wieczorów zimowych brzmią nimi chaty, wiosną i latem słyszysz je
po wszystkich wsiach. [...]
Co się tyczy ogólnego stanu oświaty na Górnym Śląsku z chlubą, a bez przesady można zapisad w tej
mierze najpiękniejsze świadectwa. [...] Lud z wielką ciekawością nie tylko czyta nowiny bieżące,
wiadomości polityczne, ale domaga się o nich pewnego wyrozumowanego zdania. Z zamiłowaniem
rozczytuje się w rozprawach historycznych i rzeczach naukowych. Obok dzienników zakupuje chętnie
książki, tak że zbiór książek rozmaitej treści jest w wiejskich chatach górnośląskich nie wyjątkiem
wcale lub iluzją, lecz co dzieo częściej spotykaną rzeczywistością. [...]
Lud górnośląski bardzo chętnie chwyta się pióra. Redaktorowie pism miejscowych otrzymują zawsze
mnóstwo korespondencji i innych prac nadsyłanych przez włościan z rozmaitych okolic, z których, dla
braku miejsca, zaledwie częśd może byd użyta. [...]
Znany jest dzisiaj system rządu pruskiego, który z brutalną srogością wyrugował język polski ze szkół
elementarnych. W szkołach miejskich, w gimnazjach i wszystkich wyższych zakładach naukowych
uczono już od dawna tylko po niemiecku, ale w ludowych szkołach dopiero od kilku lat zaprowadzono
język niemiecki. Przedtem uczono w nich po polsku, języka niemieckiego uczono tylko jako
przedmiotu obowiązkowego, a skutkiem tego był właśnie ogromny wzrost oświaty ludowej.
Opuszczając szkołę, umiało dziecko czytad i nieco pisad po niemiecku, ale wszystkich innych nauk,
udzielanych po polsku, jak religii, geografii, historii, fizyki itp. zbierało na całe życie zapas niepośledni.
Dzieci garnęły się do nauki z niesłychaną ochotą, rodzice wszelkimi sposobami podniecali ten zapał, a
statystyka rządowa wykazywała, że na Górnym Śląsku nie znajduje się nawet 3% ludności nie
umiejącej czytad i pisad.
Dziś wpływ szkoły publicznej, mimo przymusu szkolnego, zmienił się i zmalał. Dziecko przychodzące
do szkoły nic po niemiecku nie umie, a tymczasem uczą go wszystkiego w tym języku. Skutek jest ten,
że dziecko uczy się niechętnie, mechanicznie, nie rozumiejąc wykładu, że tę naukę uważa za tortury
umysłowe, z niecierpliwością kooca jej wygląda i wszelkimi sposobami uchylid się od niej stara. A
jeżeli z tej szkoły dużo mniej niż dawniejszymi czasy wynosi wiadomości i korzyści, za to wynosi z niej
większą niż dawniej i gorętszą nienawiśd do niemczyzny, do tego języka, za który liczne otrzymało
kary, do tego Niemca nauczyciela, uosobienia nienawistnego żywiołu. *...+”
Problem oświaty na Górnym Śląsku zwrócił też uwagę Teodora Jeske-Choioskiego, który w 1879 roku
w swych Listach ze Śląska pisał m.in.: „Stan oświaty Górnego Śląska stoi na równi z postępem
dokonanym w innych wschodnich prowincjach wielkiego paostwa niemieckiego. Okręgi rejencyjne:
królewiecki, gąbioski, gdaoski, kwidzyoski, poznaoski, bydgoski i górnośląski (opolski) mają wedle
danych statystycznych z 1871 roku najmniej ludności czytającej i piszącej. [...] Niemieccy pedagodzy
szukają powodów tego zaniedbania szkolnictwa górnośląskiego. Tendencyjnie piszący Niemcy
twierdzą, że głupota śląskiego ludu jest powodem obojętności jego dla nauki.
Głupim lud śląski nie jest, jak żaden ze szczepów słowiaoskich; wiemy o tym wszyscy dobrze. Wiedzą
o tym i radcy rejencyjni objeżdżający od czasu do czasu szkółki wiejskie dla rewizji. Radca Ulrych np.
załamywał nieraz ręce na konferencjach rejencyjnych, kiedy mu przychodziło raportowad o szkołach
śląskich. Z niechęcią, z bólem jako Niemiec przyznawał, że polskie dzieci przewyższają niemieckie
bystrością i rzutkością umysłu. Miedzy akademikami wrocławskimi jest wielka ilośd uczących się
synów wieśniaków z Górnego Śląska, którzy corocznie nagrody odbierają za opracowanie tematów,
za tzw. Preisen aufgaben [praca konkursowa - WK+. Dwaj nieboszczycy, byli radcy szkolni, a później
biskupi sufragani wrocławscy, ks. ks. Latussek i Bogedain, składali jak najkorzystniejsze świadectwa o
pojętności Górnoślązaków. W szkołach wyższych są dzieci te najlepszymi matematykami.
Są inne powody, które wpłynęły na urobienie wyżej podanych dat statystycznych. Pierwszym będzie
ubóstwo ludu w okręgu przemysłowym, które nie znosi straty czasu chodby dziecka. Synek ubogiego
górnika musi przynajmniej na chleb zjedzony zarobid, więc nie ma czasu do odwiedzenia szkoły. A
drugi powód? No, wykładowym językiem Śląska jest od dawien dawna język niemiecki, a przecież
językiem tym nie mówi górnośląski chłop w domu. Reszty łatwo się domyśled...”
Na tym fragmencie listów Jeske-Choioskiego w zasadzie można zakooczyd naszą „konfrontację”. Na
roku 1879 bowiem także O. A. Klaussmann kooczy opis swego dzieciostwa i młodości, by
kontynuowad go po z górą trzydziestu latach, ukazując już zgoła inny wizerunek tych ziem.
Odkrywanie i objaśnianie ziemi śląskiej rozpoczęte w wieku minionym nie zostało zakooczone do
dzisiaj. Śląsk, a szczególnie Górny, pozostaje wciąż krainą nie do kooca poznaną, czekającą na
naukowo ujętą, obiektywną prawdę, która uzupełniłaby obraz stworzony w dziewiętnastym stuleciu
oraz na przełomie wieków.
Wiesława Korzeniowska
Spis treści
Ukochanej Żonie poświęcam .................................................................................................................................. 3
„Nikomu nie wyrządzić krzywdy” ...................................................................................................................... 3
Szarlej i Piekary Śląskie .......................................................................................................................................... 4
Mysłowice, Katowice .............................................................................................................................................. 8
O poczcie, kolejach i taryfach (1860-1864) .......................................................................................................... 12
Dom, kuchnia, piwnica (1860-1864)..................................................................................................................... 17
Insurekcja polska z 1863 roku. .............................................................................................................................. 23
Życie publiczne ..................................................................................................................................................... 27
Na drogach i na jarmarkach .................................................................................................................................. 33
Gliwice .................................................................................................................................................................. 39
Wojna roku 1866 ................................................................................................................................................... 46
Potyczka pod Oświęcimiem i Mysłowicami ......................................................................................................... 50
Dalszy przebieg wojny i wybuch cholery ............................................................................................................. 55
Święta, rozrywki, obyczaje ludowe i zabawy dziecięce (1860-1870) ................................................................... 59
Bytom .................................................................................................................................................................... 70
Podróże i wycieczki .............................................................................................................................................. 75
W kopalniach i w hutach ....................................................................................................................................... 80
Humor górnośląski ................................................................................................................................................ 88
Sądownictwo, policja. Bezpieczeństwo publiczne. ............................................................................................... 96
Życie nad granicą ................................................................................................................................................ 104
Lasy i polowanie na Górnym Śląsku ................................................................................................................... 111
Wojna lat 1870-1871 ........................................................................................................................................... 114
Jak zobaczyłem Górny Śląsk po latach ............................................................................................................... 118
Oryginalne ilustracje ........................................................................................................................................... 131
Mały słownik nazw w Katowicach ..................................................................................................................... 148
Od Wydawcy ...................................................................................................................................................... 150
Anton Oskar Klaussmann ................................................................................................................................... 152
Górny Śląsk w opisach z drugiej połowy XIX w. ............................................................................................... 159

Tłumaczenie: Antoni Halor


Konsultacje: Longin Kocur
Opracowane plastyczne książki: Edward Josefowski
Redaktor: Aleksandra Niesyto
Skład: Michał Siedlaczek
Druk: Zakład Usług Poligraficznych Kaga-DRUK Katowice, ul. Paderewskiego 65
ISBN 83-907154-2-2
WYDAWCA: Muzeum Historii Katowic, Katowice 1997
Wydanie II

Ilustracje pochodzą z oryginalnej książki:


http://sbc.org.pl/dlibra/docmetadata?id=836&from=pubindex&dirids=1&lp=1900

Dołożyłem oryginalne ilustracje i trochę oryginalnych nazw miejscowości w przypisach. - zorg

You might also like