You are on page 1of 287

STANISAW LEM

ASTRONAUCI

CZ PIERWSZA
KOSMOKRATOR

BOLID SYBERYJSKI
30 CZERWCA 1908 roku dziesi tki tysi cy mieszka cw
rodkowej Syberii mog y obserwowa niezwyke zjawisko przyrody.
Wczesnym rankiem tego dniu pojawia si w niebie, olepiaj co biaa
kula, ktra z nadzwyczajn szybko ci mkn a z po udniowego
wschodu na p nocny zachd. Widziana by a w ca ej guberni
jenisiejskiej, rozpo cieraj cej si na przestrzeni z gr pi ciuset
kilometrw. W strefie jej przelotu dygotaa ziemia, dzwoni y szyby,
tynk opada ze cian, mury si rysowa y, za w miejscowo ciach
odleglejszych, gdzie bolid nie by widoczny, s yszano pot ny oskot,
ktry wywoa powszechne przera enie. Wielu ludzi s dzio, e
nadchodzi koniec wiata; robotnicy w kopalniach z ota porzucili
prac , trwoga udzieli a si nawet zwierz tom domowym. W kilka
chwil po znikni ciu ognistej masy podnis si za horyzontem s up
ognia i nast pia poczwrna detonacja, s yszalna w promieniu 750
kilometrw.
Wstrz s skorupy ziemskiej zarejestroway sejsmografy wszystkich
stacji Europy i Ameryki, a fala powietrzna, wywoana wybuchem,
posuwaj c si z szybkoci d wi ku, dotara do odlegego o 970
kilometrw Irkucka po godzinie, do Poczdamu, odlegego 5000
kilometrw, po 4 godzinach 41 minutach, do Waszyngtonu po 8
godzinach, i wreszcie w Poczdamie spostrze ono j ponownie po 30
godzinach 28 minutach, gdy obiegszy doko a kul ziemsk wrcia
po przebyciu 34 920 kilometrw.
Podczas najbli szych nocy pojawi y si w rednich szeroko ciach
Europy samo wiec ce oboki o niezwyk ym, srebrnym blasku, tak
silnym, e uniemo liwi niemieckiemu astronomowi Wolfowi w
Heidelbergu fotografowanie planet. Gigantyczne masy rozproszonych
cz stek, wyrzucone eksplozj w najwy sze warstwy atmosfery,
dotar y po kilku dniach do drugiej p kuli. W tym wa nie czasie
astronom ameryka ski Abbot bada przejrzysto
atmosfery i
zauwa y , e pogorszy a si ona znacznie z ko cem czerwca.
Przyczyna tego zjawiska bya mu podwczas nie znana.
Mimo swych rozmiarw katastrofa w rodkowej Syberii nie
zwrcia uwagi wiata naukowego. W guberni jenisiejskiej kr yy
przez pewien czas fantastyczne wieci o bolidzie; przypisywano mu to

wielko
domu, to nawet gry, opowiadano o ludziach, ktrzy
widzieli go rzekomo po upadku, miejsce to jednak przenoszono
zazwyczaj w opowiadaniach daleko poza granice wasnego powiatu,
sporo pisano te w gazetach, lecz nikt nie przedsi wzi
powa niejszych poszukiwa i powoli ca a historia zacz a przechodzi
w niepami .
Dalszy jej ci g rozpoczyna si w roku 1921, kiedy to radziecki
geofizyk Kulik przypadkowo przeczyta na wyrwanej ze starego
kalendarza ciennego kartce opis ol brzymiej gwiazdy spadaj cej.
Obje d aj c nied ugo potem wielkie poacie rodkowej Syberii, Kulik
przekona si , e wrd tamtejszych mieszka cw wci jeszcze ywe
jest wspomnienie niezwykego zjawiska z 1908 roku. Wypytawszy
wielu naocznych wiadkw, Kulik upewni si , e meteor, ktry
wtargn nad Syberi od strony Mongolii, przeszybowa nad wielkimi
rwninami i spad gdzie na p nocy, z dala od drg i osiedli ludzkich,
w nieprzebytej tajdze.
Od tej pory sta si Kulik entuzjastycznym badaczem meteoru,
znanego w literaturze fachowej jako bolid tunguski. Opracowa te
prowizoryczne plany terenu, w ktrym, jak s dzi, upad meteor, i da
je geologowi Obruczewowi, gdy ten wyruszy w roku 1924 na
samotn wypraw . Odbywaj c z polecenia Komitetu Geologicznego
badania w rejonie rzeki Podkamiennej Tunguskiej, Obruczew dotar
do faktorii Wanowary, w ktrej to okolicy mia wed ug oblicze
Kulika upa
meteor. Stara si zebra o nim wiadomo ci ad
tubylcw, co przychodzi o mu nieatwo, gdy Tunguzi ukrywali
miejsce upadku, uwa aj c je za wi te, a sam katastrof za zst pienie
z nieba na ziemi boga ognistego. Mimo to Obruczew dowiedzia si ,
e w odleg o ci kilku dni podr y od faktorii odwieczna tajga jest
powalona pokotem na przestrzeni wieluset kilometrw i e meteor
upad nie w rejonie Wanowary, jak s dzi Kulak, lecz co najmniej 100
kilometrw dalej na p noc.
Kiedy Obruczew opublikowa zebrane informacje, sprawa nabra a
rozg osu i w roku 1927 radziecka Akademia Nauk zorganizowaa pod
kierownictwem Kulika pierwsz wypraw w tajg syberyjsk dla
odkrycia miejsca upadku.
Opu ciwszy okolice zamieszka e, po wielu tygodniach uci liwego
marszu przez tajg wyprawa wesza w stref wiatroomu. Las le a
powalony wzd u drogi meteoru na przestrzeni stu co najmniej

kilometrw: Kulik pisa w swoim pami tniku: Nie mog wci


jeszcze ogarn ogromu tego zjawiska. Silnie wzgrzysta, grska
niemal okolica; rozci gaj ca si na dziesi tki wiorst hen, w dal za
horyzont Na pnocy bia warstw niegu okryte gry nad rzek
Chuszmo. St d, z naszego punktu obserwacyjnego nie wida ani ladu
lasu: tajga powalona, dziesi tki tysi cy wyrwanych z korzeniami i
rzuconych na zmarz ziemi
osmalonych pni, a wok
wielokilometrowym pasem wyrosy m odniak, przebijaj cy si ku
so cu i
yciu Zdumienie ogarnia, gdy widzi si
trzydziestometrowe olbrzymy le ne le ce pokotem, z odrzuconymi
ku po udniowi wierzcho kami Dalej, w gbi krajobrazu zaro la
przechodz smugami w ocala tajg i tylko na szczytach dalekich
wzgrz wyst puj bia ymi pi tnami miejsca ogo ocone z drzew.
Wkroczywszy w stref wiatroomu, ekspedycja przez wiele dni sz a
wrd powalonych i nadw glonych pni drzewnych, za cieaj cych
torfiasty grunt. Wierzchoki le cych drzew wci wskazyway na
po udniowy wschd, stron , z ktrej przyby meteor. Wreszcie 30
maja, w ca y miesi c po opuszczeniu faktorii Wanowary, osi gni to
ujcie rzeki Czurgumy, u ktrego rozbito trzynasty z kolei obz. Na
p noc od obozu znajdowa a si rozlega kotlina, otoczona
amfiteatrem wzgrz. Tutaj po raz pierwszy spostrzeg a wyprawa
promienisty obwa lasu.
Zacz em kr y pisa Kulik po grskim cyrku wok
wielkiej kotliny na zachd; przechodz c dziesi tki wiorst nagimi
grzbietami wzgrz, a wiatro om le a na nich wierzcho kami na
zachd. Ogromnym kr giem obszedem ca kotlin ku po udniowi, a
drzewa, jak zaczarowane, tak e skierowa y wierzchoki ku
po udniowi. Wrciem do obozu i znw szczytami ruszy em na
wschd a drzewa le ay tutaj zwrcone na wschd. Nat yem
wszystkie si y i raz jeszcze wyszed em ku po udniowi po grskich
szczytach; le ce pnie zwraca y wierzcho ki ku poudniowi. Nie by o
ju w tpliwo ci: obszedem wko o miejsce upadku! Ognist bry
rozpalonych gazw i materii uderzy meteor w dolin z jej wzgrzami,
tundr i moczarami. Jak struga wody, bij c w p ask powierzchni ,
rozsiewa promienicie bryzgi na wszystki e strony, tak strumie
rozpalonych gazw po o y las na obszarze dziesi tkw mil,
wywo uj c ten straszliwy obraz zniszczenia.

W tym dniu uczestnicy wyprawy byli przekonani, e najwi ksze


trudno ci s ju za nimi i rych o ujrz miejsce, w ktrym gigantyczna
masa zderzy a si ze skorup ziemsk . Nazajutrz ruszyli w g b
kotliny. Marsz przez miejscami tylko powalony las by mudny i
niebezpieczny. Zwaszcza w pierwszej po owie dnia, kiedy wiatr si
wzmaga , id cym wrd martwych; odartych z komarw pni grozi o
przywalenie, bo drzewa pada y z przera liwym omotem to tu, to tam,
bez adnych oznak ostrzegawczych, nieraz w pobli u w drowcw.
Trzeba byo nieustannie wpatrywa si w ich szczyty, aby w por
uskoczy , a jednocze nie zwraca piln uwag na ziemi , bo w
tundrze roio si od mij.
We wn trzu kotliny otoczonej amfiteatrem ysych pagrkw ujrzeli
uczestnicy wyprawy wzgrza, rwninne tundry, moczary, rozlewiska i
jeziora. Tajga le a a rwnolegymi rz dami nagich pni, zwrconych
wierzchokami w r ne strony, a korzeniami wskazuj cych rodek
kotliny. Powalone drzewa nosiy wyra ne lady ognia, ktry zw gli
drobniejsze ga zki, a wi ksze ga zie i kor osmali. W pobli u
rodka kotliny, po rd strzaskanych drzew odkryto znaczn ilo
lejw o rednicy od kilku do kilkudziesi ciu metrw. Tyle tylko
stwierdzia pierwsza wyprawa, ktra musiaa natychmiast zawrci z
powodu braku ywno ci i wyczerpania uczestnikw. Kulik i jego
towarzysze byli pewni, e odkryte w kotlinie leje o botnistym dnie,
cz sto zalanym m tn wad , stanowi kratery, w ktrych g bi
spoczywaj odamy meteorytu.
Druga wyprawa z najwi kszym nakadem wysi kw przywioz a po
bezdro ach w g b tajgi maszyny, ktre umo liwiy dokonanie
pierwszych prbnych wierce , po uprzednim przekopaniu i osuszeniu
lejw. Prace toczyy si w ci gu krtkiego, upalnego lata, w dusznym
powietrzu, roj cym si od zjadliwych komarw, ktre caymi
chmarami unosz si z bot. Wiercenia da y wynik ujemny. Nie
odnaleziono nie tylko szcz tkw meteoru, ale nawet ladw jego
zderzenia z ziemi W postaci wyst puj cej w takich wypadkach m ki
skalnej, to jest miazgi i okruchw kamiennych, stopionych wysok
temperatur . Zamiast nich natrafiono na wody gruntowe, gro ce
zalaniem maszyn, a po ich ocembrowaniu i przebiciu, ktre wymagao
olbrzymiej pracy, widry wdar y si w wiecznie zlodowacia y i. Co
gorsza, przybyli na miejsce specjali ci od powstawania torfu,
gleboznawcy i geologowie orzekli jednog onie, i rzekome kratery

nie maj nic wsplnego z meteorem i e podobne twory,


zawdzi czaj ce swe powstanie normalnym procesom tworzenia si
pok adw torfu podmywanego wod gruntow , mo na spotka
wsz dzie na dalekiej pnocy. Rozpocz to wi c systematyczne
poszukiwania meteoru za pomoc deflektometrw magnetycznych.
Wydawa o si oczywiste, e tak ogromna masa elaza musi stworzy
anomali magnetyczn , przyci gaj c igie ki kompasw, ale aparaty
niczego nie wykaza y. Od poudnia wzd u
rzek i strumieni
prowadzia ku kotlinie szeroka na wiel e kilometrw aleja obalonych
drzew; sam kotlin otaczay wachlarzem le ce pnie; obliczono, e
zniszczenia te wywo aa energia rz du l000 trylionw ergw, e wi c
masa meteoru musia a by olbrzymia a jednak nie znaleziono
najmniejszego nawet odamka; ani jednego okrucha, adnego krateru,
adnego miejsca, ktre by nosio lady potwornego upadku.
Jedna za drug szy w tajg ekspedycje wyposa one w najczulsze
aparaty. Zak adano sie punktw triangulacyjnych, badano stoki
wzgrz, dno b otnistych jezior i strumieni, wiercono nawet dno
moczarw wszystko na pr no. Rozlegay si gosy, e, by mo e,
meteor nale a do kamiennych, przypuszczenie nieprawdopodobne,
poniewa meteorytyka nie zna bardzo wielkich bolidw kamiennych,
ale i w tym wypadku by aby okolica usiana jego odpryskami. Kiedy
za opublikowano rezultaty bada nad powalonym lasem, wynik a
nowa zagadka.
Ju
przedtem spostrze ono,
e tajga powalona by a
nierwnomiernie i e le ce linie nie zawsze wskazywa y na rodek
kotliny. Co wi cej, gdzieniegdzie w odlego ci kilku zaledwie
kilometrw od kotliny sta nietkni ty, nie zgorza y br, podczas gdy
kilkana cie kilometrw dalej znw napotykao si tysi ce obalonych
modrzewi i sosen. Prbowano to wytumaczy tak zwanym efektem
cienia; cz ci tajgi mia y ocale , osoni te od fali podmuchowej
grzbietami wzgrz, a dla wyja nienia, czemu w niektrych miejscach
drzewa powalone s w inn stron , twierdzono, e ten obwa lasu nie
mia nic wsplnego z katastrof i zosta spowodowany zwyk burz .
Lotnicze mapy fotograficzne terenu obaliy wszystkie te hipotezy.
Na zdj ciach stereoskopowych wida by o doskonale, e jedne po acie
lasu le ay rzeczywi cie wsp rodkowo wok kotliny, a inne stay
nietkni te. Las by tak powalony, jakby wybuch nie uderzy z
jednakow si we wszystkich kierunkach, lecz jakby ze rodka

kotliny wybieg y szersze i w sze strumienie, ktre d ugimi alejami


kad y drzewa.
Sprawa pozostawaa niejasna przez wiele la t. Od czasu do czasu
wywi zywa y si w prasie naukowej dyskusje na temat meteoru
tunguskiego. Wysuwano najrozmaitsze przypuszczenia: e by a to
gowa ma ej komety czy te obok zag szczonego pyu kosmicznego,
adna jednaka hipotez nie moga wyja ni wszystkich faktw. W noku
1950, kiedy historia meteoru zacz a ju ucicha , pewien mody
,uczony radziecki opublikowa mow hipotez , t umacz c wszystko
w sposb niesychanie miay.
Na dwie doby przed pojawieniem si nad Syberi meteoru
tunguskiego pisa m ody uczony jeden z astronomw
francuskich zauwa y ma e cia o niebieskie, ktre z wielk szybko ci
przenikn o przez pole widzenia jego teleskopu. Nied ugo potem
astronom w opublikowa to spostrze enie. Ani on, ani nikt inny nie
wi za tej obserwacji z katastrof syberyjsk , poniewa gdyby owo
ma e cia o by o meteorem, musia oby upa w zupe nie innej okolicy.
Mog o ono by identyczne z bolidem tunguskim tylko w jednym
wypadku, tak nieprawdopodobnym, e nikt nie pomyla o tym nawet
przez chwil : gdyby meteor mg dowolnie zmienia kierunek i
szybko swego lotu, jak sterowany statek.
To w a nie twierdzi m ody uczony. Gwiazda spadaj c , znana jako
meteor tunguski, by a statkiem mi dzyplanetarnym, ktry nadci gn
ku Ziemi po hiperboicznej drodze z okol icy gwiazdozbioru
Wieloryba, a zamierzaj c l dowa zacz opisywa wok naszej
planety zacieniaj ce si elipsy. Wwczas wa nie dostrzeg go w
swym teleskopie astronom francuski.
Statek by, jak na poj cie ziemskie, bardzo wielki mas jego
mo na oceni na kilka do kilkunastu tysi cy ton. Lec ce w nim istoty,
obserwuj c powierzchni Ziemi ze znacznej wysokoci, wybra y do
l dowania wielkie, dobrze z oddali widoczne przestrzenie Mongolii,
rwne, bezle ne, jakby stworzone do tego, by na swoich piaskach
przyjmowa statki mi dzygwiezdne.
Pocisk dotar do okolicy Ziemi po d ugiej podr y, podczas ktrej
osi gn
szybko
kilkudziesi ciu kilometrw na sekund . Nie
wiadomo, czy ju w chwili zbli ania si mieli podr ni uszkodzone
silniki hamuj ce, czy te po prostu nie docenili rozlego ci naszej

atmosfery do , e ich statek bardzo szybko rozpali si do bia o ci


od gwatownego tarcia i oporu, jaki stawia o mu powietrze.
Ta w a nie nadmierna szybko spowodowaa, e nie udao mu si
wyl dowa w Mongolii, lecz przemkn nad ni na wysoko ci
kilkudziesi ciu kilometrw. Prawdopodobnie podr ni winni byli
przed l dowaniem jeszcze kilka razy okr y planet , byli jednak
zmuszeni do popiechu czy to awari silnikw, czy jak kolwiek
inn przyczyn . Staraj c si zmniejszy szybko , pu cili w ruch
silniki hamuj ce, ktre pracowa y nierwno, z przerwami.
Nieregularny odgos ich pracy s yszeli mieszka cy Syberii w postaci
gromowych oskotw. Gdy statek znalaz si nad tajg , strumienie
rozpalonego gazu, wyrzucane z silnikw hamuj cych, waliy drzewa
na boki. Tak powsta a stukilometrowa aleja zwalonych pni, przez
ktr przedziera y si p niej ekspedycje syberyjskie.
Nad okolic Podkamiennej Tunguskiej statek zacz
traci
szybko . Wzgrzysty, pokryty lasem i moczarami teren nie nadawa
si do l dowania. Pragn c go przelecie , podr ni skierowali dzib
statku w gr i ponownie zapu cili silniki hamuj ce. Byo ju jednak
za p no. Statek, olbrzymia masa rozpalonego do bia o ci metalu,
straci stateczno , opada, a podrzucany nierwn prac silnikw,
zatacza si i wirowa. Gazy odrzutowe z silnikw obala y las to
bli ej, to dalej, k ad y go ca ymi ulicami, osmala y korony i ga zie.
Po raz ostatni wznis si statek w gr przelatuj c nad zewn trznym
piercieniem wzgrz. Tuta j, wysoko nad kotlin , nast pi a katastrofa.
Prawdopodobnie wybuch y zapasy paliwa. W straszliwej eksplozji
metalowa brya zosta a rozerwana na strz py.
Takie objanienie t umaczy o wszystkie znane fakty. Wyja niao, w
jaki sposb las zosta zniszczony, czemu w jednych miejscach by
tylko obalony, a w innych tak e zgorzay, wreszcie, dlaczego
gdzieniegdzie ocala y wyspy nietkni tych drzew. Ale czemu statek
rozpad si tak, e nie odnaleziono najmniejszych nawet szcz tkw?
Jakie paliwo silnikowe przy wybuchu mo e zab ysn ja niej od
so ca i osmali tajg na przestrzeni dziesi tkw kilometrw? Uczony
odpowiedzia i na te pytania. Istnieje, stwierdzi , tylko jeden sposb,
ktrym mo na mocn konstrukcj wozu mi dzyplanetarnego tak
dalece rozproszy na cz stki, by nie znalaz si wrd nich ani jeden
okruch dostrzegalny goym okiem, i jedno jest tylko paliwo, ktre
ponie z si s o ca.

Sposobem tym jest rozkad materii, a paliwem j dra atomowe.


Gdy silniki pojazdu odmwiy pos usze stwa, zapasy paliwa
atomowego eksplodowa y. W dwudziestokilometrowym s upie ognia
olbrzymi pocisk wyparowa i znikn jak kropla wody rzucona na
rozpalon pyt .
Hipoteza modego uczonego nie wywo a a odd wi ku, jakiego
mo na by si spodziewa . Bya zbyt mia a. Jedni uczeni uwa ali, e
za ma o posiada faktw na swe poparcie, inni, e zamiast zagadki
meteoru stawia zagadk pocisku mi dzyplanetarnego, jeszcze inni
wreszcie uznali j za fantazj , godn raczej powie ciopisarza ani eli
trze wego meteorytologa.
Cho g osw sceptycznych by o wiele, m ody uczony zorganizowa
now ekspedycj w gb tajgi dla zbadania promieniotwrczo ci w
miejscu upadku. Nale a o niestety liczy si z tym, e krtko
istniej ce produkty rozpadu atomw wywietrza y w ci gu minionych
42 lat. Powierzchniowe i y i margle kotliny wykazyway w badaniu
nieznaczn tylko zawarto
pierwiastkw radioaktywnych. Tak
nieznaczn , e nie mo na byo wyci gn z tego adnego wniosku,
poniewa znikome iloci cia promieniotwrczych znajduj si tak e
w zwyk ym gruncie. R nice le ay w granicach b du pomiarowego.
Mog y znaczy bardzo wiele lub bardzo ma o, w zale noci od
osobistych przekona eksperymentatora. Sprawa pozostaa nie
rozstrzygni ta. Niebawem ucichy ostatnie echa dyskusji w
czasopismach naukowych, jaki czas prasa codzienna roztrz sa a
jeszcze zagadnienie, sk d mg przyby statek mi dzyplanetarny i
jakie podr owa y w nim istoty, lecz te bezp odne spekulacje ust pi y
miejsca wiadomociom o post pach budowy olbrzymich elektrowni
nadwo a skich i donieckich, o ostatecznym przebiciu Bramy
Turgajskiej energi atomow , o skierowaniu wd Obu i Jeniseju do
basenu Morza Martwego. Na dalekiej p nocy zwarte masywy tundry
rok po roku porastay pok ady zwalonych pni, pogr aj cych si coraz
gbiej w grz skim gruncie. Odk adanie torfu, podmywanie i
tworzenie brzegw rzecznych, w drwki lodw, tajanie niegw
wszystkie te procesy erozyjne czy y si , zacieraj c ostatnie lady
katastrofy. Zdawao si , e jej zagadka na zawsze utonie w niepami ci
ludzkiej.

RAPORT
W roku 2003 zako czone zosta o cz ciowe przelewanie Morza
rdziemnego w gb Sahary i gibraltarskie elektrownie wodne da y
po raz pierwszy pr d do sieci p nocnoafryka skiej. Wiele ju lat
min o od upadku ostatniego pa stwa kapitalistycznego. Ko czy si
trudny, bolesny i wielki okres sprawiedliwego przetwarzania wiata.
N dza, chaos gospodarczy i wojny nie zagra a y ju wielkim planom
mieszka cw Ziemi.
Nie kr powane przebiegiem granic rosy kontynentalne sieci
wysokiego napi cia, powstaway elektrownie atomowe, bezludne
fabrykiautomaty i transmutatory fotochemiczne, w ktrych energia
so ca przetwarza a dwutlenek w gla i wod w cukier. Proces ten, od
miliarda lat uprawiany przez roliny, sta si wasno ci cz owieka.
Nauka nigdy ju nie miaa wytwarza
rodkw zniszczenia. W
su bie komunizmu bya najpot niejszym z wszystkich narz dziem
przemiany wiata. Wydawa o si , e nawodnienie Sahary i rzucenie
wd Morza rdziemnego w turbiny elektryczne jest dzieem, ktre
przez d ugi czas pozostanie nieprze cignione, lecz ju w rok p niej
rozpocz to prace nad projektem tak nieporwnanej mia o ci, e w
cie
usun
nawet
GibraltarskoAfryka ski
Zesp
Hydroenergetyczny. Mi dzynarodowe Biuro Regulacji Klimatw
przesz o od skromnych prb lokalnej zmiany pogody, od kierowania
chmur deszczowych i poruszania masami powietrza do frontowego
ataku na gwnego wroga ludzko ci. By nim mrz, od setek milionw
lat usadowiony wok biegunw planety. Wieczne lody,
kilkusetmetrowym pancerzem okrywaj ce Antarktyd , szst cz
wiata, skuwaj ce
Grenlandi i archipelagi Oceanu Lodowatego, rda zimnych
pr dw podmorskich, ktre ozi biaj p nocne brzegi Azji i Ameryki,
mia y raz na zawsze znikn . Dla osi gni cia tego celu nale a o
ogrza olbrzymie obszary oceanu i l dw, stopi tysi ce kilometrw
szeciennych lodu. Potrzebne ilo ci ciep a mierzono w trylionach
kaloryj. Tak gigantycznej energii nie mg dostarczy uran. Wszystkie
jego zapasy byyby na to zbyt szczup e. Szczliwie jedna z
najbardziej, jak dawniej s dzono, oderwanych od ycia nauk,

astronomia, odkrya rdo energii podtrzymuj ce wieczny ogie


gwiazd. Jest nim przemiana atomowa wodoru w hel. W ska ach i
atmosferze Ziemi niewiele jest wodoru, ale wody oceanw stanowi
jego niewyczerpany zbiornik.
Myl uczonych by a prosta: stworzy w pobli u biegunw
olbrzymie ogniska o temperaturze So ca, ktre owiec i ogrzej
lodowe pustynie. Urzeczywistnieniu tego projektu stay na
przeszkodzie trudnoci, zdawa oby si nie do pokonania.
Kiedy ludzie zacz li przemienia wodr w hel, okaza o si , e
aden znany na ziemi materia nie jest zdolny oprze si powstaj cym
w tej reakcji temperaturom milionw stopni. Najtrwalsza ceg a
szamotowa, prasowany azbest, kwarc, mika, najszlachetniejsza stal
wolframowa wszystko to przemieniao si w par przy zetkni ciu z
olepiaj cym ogniem atomowym. Maj c paliwo zdolne stopi lody i
osusza morza, zmienia klimat, ogrzewa oceany i stworzy pod
biegunem d ungle zwrotnikowe nie posiadano materia u, z ktrego
mo na by dla tego paliwa zbudowa piec.
e jednak nic nie mo e powstrzyma ludzi zmierzaj cych do
wytkni tego celu, trudno zosta a przezwyci ona.
Je eli, rozwa ali uczeni, nie ma materiau, z ktrego mo na
zbudowa piec dla przemiany wodoru w hel nie nale y go
budowa wcale. Ogniska atomowego nie mo na tak e roznieci na
powierzchni Ziemi, poniewa roztopioby j natychmiast, i pogr y o
si w gruncie, wywouj c katastrof . A wi c nale y je po prostu
zawiesi w atmosferze, jak chmury, ale chmury daj ce si swobodnie
kierowa .
Uczeni postanowili stworzy sztuczne s o ce podbiegunowe w
postaci roz arzonych ku gazowych wielusetmetrowej rednicy,
ktrym umieszczone z dala dmuchawy dostarcza b d wodoru, a w
rwnie bezpiecznej odlego ci zbudowane urz dzenia wytworz
pot ne pola elektromagnetyczne, utrzymuj ce sztuczne s o ca na
po danej wysokoci.
W pierwszej fazie prac obliczonych na dwudziestolecie
przyst piono do budowy siowni elektrycznych, ktre mia y
dostarcza mocy urz dzeniom steruj cym. Siownie te, wznoszone w
p nocnej Grenlandii, na Wyspach Granta, Archipelagu Franciszka
Jzefa i na Syberii, stanowi miay razem tak zwany Atomowy
Piercie Steruj cy. W mro ne, bezludne, grzyste okolice ruszyy

ca e fabryki na koach i g sienicach. Maszyny karczowa y tajg i


niweloway teren, maszyny wytwarza y ciep o odmra aj ce grunt
zlodowaciay od milionw lat, maszyny uk ada y gotowe bloki
betonu, z ktrych powstaway autostrady, fundamenty domw, tamy i
bariery ochronne w dolinach lodowcw. Maszyny poruszaj ce si na
stalowych stopach kopaczki, ekskawatory, wie e wiertnicze,
spychacze i adowacze pracowa y dniem i noc , a za ich frontem
post poway inne, wznosz c maszty wysokiego napi cia, stacje
transformatorowe, domy mieszkalne, buduj c cae miasta i lotniska,
na ktrych od razu zacz y l dowa wielkie samoloty transportowe.
Rozg os tych prac by ogromny. Uwaga ca ego wiata skierowa a
si na obszary dalekiej pnocy, gdzie w rd mrozw i zawiei, w
temperaturze opadaj cej do 60 stopni poni ej zera, powstawa y jedna
za drug betonowe wie e i stalowe soczewki Pier cienia Atomowego,
ktry w przysz o ci obj
mia wadanie nad zawieszonymi w
powietrzu kulami wodoru, gorej cego platynowym blaskiem.
Jednym z takich miejsc budowy by a okolica Podkamiennej
Tunguskiej. Wrd zwa w marglu i gliny, w g bokich wykopach,
przebitych w twardej jak ska a wiecznej marzoci, na pot nych
palach betonowych montowano tam katapultowe stacje rakiet
zast puj cych kolej elazn . W czasie pracy kopaczka wyrwaa z dna
siedmiometrowego szybu odam gruntu, ktry, rzucony na transporter,
dotar do kruszarki miel cej kamienie na drobny wir. Tutaj od am
utkn . Pot na maszyna na mgnienie oka stan a, a gdy maszynista
zwi kszy pr d, z by z najtwardszej cementowej stali chrupn y i
wy ama y si . Po rozebraniu maszyny ujrzano wklinowany mi dzy jej
wa y g az tak twardy, e ledwo bra y go pilniki. Przypadkowo
dowiedzieli si o znalezisku uczeni, ktrzy oczekiwali w
Podkamiennej Tunguskiej samolotu do Leningradu. Obejrzawszy
zagadkowy g az, wzi li go z sob . Nazajutrz le a ju w laboratorium
leningradzkiego Instytutu Meteorytyki.
Pocz tkowo s dzono, e to meteor; by a to jednak bry a bazaltu
pochodzenia ziemskiego, w ktr wtopi si zaostrzony na obu
ko cach walec, wielko ci i ksztatem przypominaj cy granat. Pocisk
w sk ada si z dwu nagwintowanych cz ci, skr conych tak silnie,
e trzeba by o przepiowa
ciank , aby dosta si do rodka. Po
dugich wysi kach, wezwawszy na pomoc technologw z Instytutu
Fizyki Stosowanej, uczeni zdo ali wreszcie rozewrze tajemnicz

skorup . W rodku znajdowa a si szpula ze sp awu podobnego do


porcelany, na ktr nawini ty by pi ciokilometrowej prawie dugo ci
drut stalowy. Nic wi cej.
W cztery dni p niej stworzony zosta mi dzynarodowy komitet,
ktry zaj si zbadaniem szpuli. Rych o okaza o si , e nawini ty na
ni drut by kiedy namagnesowany. Powierz chniowe zwoje, poddane
ongi wysokiej temperaturze, utraciy magnetyzm. Dobrze zachowany
by tylko w warstwach g bszych.
Uczeni gubili si w domys ach nad pochodzeniem tajemniczej
szpuli. Nikt nie mia pierwszy wypowiedzie przypuszczenia, ktre
wszystkim cisn o si na usta. Rzecz staa si
jasna, gdy
technologowie wykonali analiz chemiczn stopu, z ktrego
sporz dzony by drut. Stopu takiego nie pr odukowano nigdy na Ziemi.
Pocisk nie by ziemskiego pochodzenia. Musia pozostawa w
zwi zku ze synnym niegdy meteorytem tunguskim. Pad o nie
wiadomo przez kogo wypowiedziane po raz pierwszy sowo raport.
Istotnie, drut by namagnesowany, tak jakby go na caej d ugo ci
zapisano drganiami elektrycznymi, tworz c jedyny w swoim
rodzaju list mi dzyplanetarny. Przypomina o to sposb nagrywania
d wi kw na ta m stalow , z dawien dawna praktykowany w radio i
telefonii. Niebawem rozpowszechnio si przypuszczenie, e w
krytycznej chwili, kiedy silniki odmwi y pos usze stwa, podr ni
niewiadomego statku kosmicznego usiowali uratowa to, co uwa ali
za najcenniejsze, a mianowicie dokument ,,spisany drganiem
magnetycznym na drucie, i wyrzucili go ze statku przed katastrof .
Nie brak by o jednak g osw odmiennych, twierdz cych, e szpul
wyrzuci ze statku podmuch eksplozji, o czym wiadcz widoczne
zmiany cieplne jej skorupy.
W prasie naukowej i codziennej toczy y si d ugie dyskusje o
pochodzeniu statku mi dzyplanetarnego. Nie by o bodaj planety
uk adu sonecznego, ktrej by nie podejrzewano o jego wysanie.
Nawet daleki Uran i olbrzymi Jowisz miay swoich zwolennikw,
zasadniczo jednak opinia powszechna podzielia si mi dzy dwa
stronnictwa: Wenery i Marsa. To ostatnie by o niemal dwukrotnie
liczniejsze. W roku tym zainteresowanie astronomi byo ogromne.
Rozchodziy si nieprawdopodobne nak ady ksi ek popularnych, a
nawet fachowych, popyt za na amatorskie narz dzia astronomiczne,
zw aszcza lunety, by taki, e najzasobniejsze sk ady wieci y nieraz

pustkami. Co wi cej, tematyka astronomiczna wtargn a do sztuki:


pojawi

Statek zosta wystrzelony z planety naszego uk adu s onecznego, i to


takiej, ktrej orbita le y wewn trz orbity Ziemi. By y wi c do wyboru
dwie planety: Merkury i Wenus. I znw uczeni pochylili si nad
metalowymi sto ami, znw pad y krtkie s owa.
Na pulpitach steruj cych podnosiy si i pochyla y bia e klawisze
kontaktw. Z ledwo s yszalnym poszumem w czay si w prac
tysi ce nowych obwodw. W szerokich szczelinach tablic
rozdzielczych p on y purpurowe lampki kontrolne. Kiedy po raz
ostatni na ekranach zadrgay bia awe linie, wszystko sta o si jasne.
Merkury, ten glob wulkaniczny z lawy i popiow, najbli szy So cu,
zwracaj cy ku niemu zawsze t sam p kul , pozbawiony atmosfery,
nie wchodzi w rachub . Pozostawa a wi c okryta lni cobia ymi
chmurami, ktre od niepami tnych czasw przes aniaj
jej
powierzchni przed okiem ludzi, gwiazda poranna Wenus.

PLANETA WENUS
Byo po p nocy. Posiedzenie Komisji ci gn o si ju siedem
godzin nad sto ami, na ktrych spoczywa y stosy wykresw i tam
fotograficznych. Wchodz cych na sal cz onkw sekcji astrofizycznej
przywita o nag e zamilkni cie zgromadzonych. Wszyscy wpatrywali
si w Arseniewa, Czandrasekara i LaoCzu, lecz z twarzy ich niczego
nie mo na byo wyczyta . Zmierzali ku swoim miejscom, a za nimi
szo kilkunastu wsp pracownikw i asystentw. Kiedy Arseniew
zakomunikowa wyniki oblicze , zapad a cisza.
A wi c Wenus? pyta kto z g bi sali. Arseniew nie
odpowiadaj c usiad i zaczai rozk ada
przed sob przyniesione papiery.
Czy nie ma mo liwo ci omyki? spyta ten sam g os od sto u
biologw.
Mwi docent Sturdy, niski m czyzna o czerwonej apoplektycznej
twarzy i g stych wosach.
Mzg Elektronowy myli si niekiedy odpar Arseniew. Co
prawda jeden b d zdarza si na sze trylionw oblicze , ale
we miemy to pod uwag i jeszcze tej nocy powtrzymy obliczenia.
Nie to mia em na myli nastawa! biolog. Chodzi mi o
teoretyczne za o enia rachunku. Czy nie mo e by w nich bdu?
Arseniew obiema r kami przyg adzi papiery. By on jedn z
najbardziej charakterystycznych osobistoci Komisji Tumaczy.
Jasnowosy, olbrzymi, z pochylo nymi lekko barami, zdawa si
zbudowany wedug jakiej zamierzch ej proporcji wspania omylnego
nadmiaru. W trzydziestym roku ycia dokona gwnego swego
dziea, wyja niaj c w nowej teorii szereg zjawisk podatomowych.
Teraz liczy lat trzydzie ci siedem. Gruj c g ow nad s siadami,
chocia siedzia, przez kilka chwil patrza na oponenta, jakby
przygotowuj c si do du szej odpowiedzi, i wszyscy drgn li, kiedy
swoim niskim g osem wyrzek tylko jedno s owo:
Nie.
Przewodnicz cy, ktrym w tym dniu by niemiecki biolog, profesor
Kluever z Lipska, zaproponowa , aby jeden z astronomw powiedzia
niespecjalistom to wszystko o planecie Wenus, co mo e si
czy z

omawianym problemem. Wniosek przeszed. Sekcja astrofizykw


wydelegowaa po chwili planetologa, dokt ora Behrensa, ktry zaraz
wsta i w czy mikrofon przed swoim miejscem. By to mody
cz owiek o ch opi cym wygl dzie, szczupy, prawie chudy, o troch
porywczych ruchach. W czasie swego wyk adu bawi si zdj tymi
okularami, patrz c oczami niepewnymi, jak zwykle krtkowidze.
Arseniew rozmawia tymczasem szeptem z kolegami i przechylaj c
sw wielk posta przez oparcie fotela, dawa jakie wskazwki
asystentom, ktrzy zapisywali je stenograficznie i wychodzili na
palcach. Chocia wszyscy przysuchiwali si Behrensowi, na sali
wyczuwao si niepokj. Gowy pochyla y si ku sobie, to tu, to tam
polatyway szepty. Tymczasem w s uchawkach wieloj zycznym naraz
gosem przemawia m ody astronom.
Wenus rozpocz
druga planeta naszego ukadu
sonecznego, posiada o 3% mniejsz rednic i o 23% mniejsz mas
od Ziemi. Poniewa zawsze przebywa na niebie w pobli u So ca, jest
dla obserwacji obiektem niewdzi cznym. Jej odleg o od nas waha
si od 250 milionw kilometrw w grnym z czeniu ze So cem do
40 milionw kilometrw w z czeniu dolnym.
Tu Behrens spojrza troch niepewnie w stron j zykoznawcw. Nie
wiedzia, czy rozumiej terminy astronomiczne, lecz siwi uczeni
suchali z taka uwag , e l kaj c si ich urazi ci gn dalej:
Wed ug najnowszych bada czas obrotu Wenus jest znacznie
du szy ni czas obrotu Ziemi i wynosi 18 dni. Metodami optycznymi
nie mo na byo tego dawniej stwierdzi , poniewa nie widzimy nigdy
powierzchni planety. Zasania j lita powoka chmur. Ostatnio
czynione by y prby przebicia si do powierzchni planety za pomoc
teletaktorw. Szanowni koledzy wiedz zapewne, e chodzi o nowy
typ teleskopu radarowego, wysy aj cego ultrakrtkie fale radiowe.
Jednak e i te prby nie powiody si , potwierdzaj c raz jeszcze dawne
przypuszczenie Wildta, e chmury Wenus nie s z pary wodnej ani z
substancji ciek ej, lecz skadaj si z du ych cz stek staych,
kryszta w, bardzo silnie rozpraszaj cych promieniowanie. Dlatego
wa nie Wenus posiada tak silny blask i po So cu i Ksi ycu stanowi
najja niejsze cia o na naszym niebie. Atmosfera planety, rozmiarami
dorwnuj ca ziemskiej, r ni si od niej zupenie pod wzgl dem
skadu chemicznego. Analiza spektros kopowa wykazuje na Wenus nie
wi cej ni 5% tej iloci pary wodnej i tl enu, jaka znajduje si na

Ziemi, za to dwutlenek w gla, ktrego u nas jest zaledwie 0,3%,


stanowi tam g wny skadnik atmosfery. P ozostaje jeszcze do
omwienia sk ad chmur, ktry przez d ugie lata stanowi zupe n
zagadk . Posiadane dzi wiadomo ci pozwalaj s dzi , e chmury te
utworzone s z pierzastych kryszta w formaldehydu, a raczej
zwi zku, jaki formalina tworzy pod wp ywem promieni
nadfiokowych. Poniewa planeta obraca si bardzo powoli, powstaj
wielkie, dochodz ce do 90 stopni r nice temperatury pomi dzy
p kul dzienn i nocn . Powoduj one nadzwyczaj silne ruchy mas
powietrznych, zwaszcza na terminatorze, to jest linii oddzielaj cej
p kul owietlon
od nieo wietlonej. Nale y wi c s dzi , e
ka demu porankowi i wieczorowi towarzysz na Wenus orkany i
burze kolosalnej siy. Wiatr mo e tam osi gn 250 kilometrw na
godzin , szybko
spotykan
na Ziemi jedynie w czasie
najgwatowniejszych burz niegowych w okolicach bieguna
po udniowego. Co si tyczy uksztatowania powierzchn i planety, to
niestety niczego pewnego nie mog o tym kolegom powiedzie .
Ostatnio ukaza y si bardzo ciekawe prace Jellingtona i Schraegera,
ktrzy przypuszczaj , e skorupa Wenus mo e by zbudowana z tego,
co na Ziemi jest tylko sztucznym wytworem r k czowieczych, a
mianowicie z mas plastycznych podobnych do galalitu i winylitu.
Komunikuj to szanownym kolegom jako pewnego rodzaju curiosum,
poniewa na poparcie tej hipotezy nie posiadamy adnych danych.
Zaledwie Behrens, sk oniwszy si niezr cznie, usiad , o gos
poprosi docent Sturdy, ktry pyta przedtem Arseniewa o mo liwo
pomyki w obliczeniach.
Zastrze enia moje potwierdzi w zupeno ci wyk ad doktora
Behrensa powiedzia. Jest oczywiste, e wymienione warunki
fizyczne, w szczeglnoci brak tlenu i wody, oraz obecno
chmur,
ktre czyni z planety po prostu olbrzymi zbiornik formaliny,
wykluczaj mo liwo istnienia na niej istot ywych. Pan jest tego
samego zdania, prawda, doktorze Behrens?
Behrens znw zdj
okulary i przecieraj c je skrupulatnie,
odpowiedzia, e z ko cem XIX wieku pewien znakomity uczony
napisa bardzo logicznie zbudowany traktat, w ktrym udowodni , e
cz owiek nigdy nie zbuduje ci szej od powietrza maszyny do latania,
e gdyby nawet tak maszyn udao si zbudowa , to nie mog aby
oderwa si od ziemi, gdyby za (co ju jest zupenie wykluczone)

mimo wszystko wzleciaa, to w aden sposb nie mo na by ni


kierowa . Poniewa zako czy Behrens nie chcia bym by
podobny do tego uczonego, wol nie odpowiedzie docentowi Sturdy.
Ale truj ca atmosfera Wenus wyklucza istnienie ycia
achn si Sturdy. Zamiast zajmowa si anegdotami, przejd my
lepiej do faktw! Faktem jest, e kilkadziesi t lat temu spada na
Ziemi rakieta mi dzyplanetarna.
W ktrej, jak wykaza profesor Czandrasekar, nie by o istot
ywych przerwa Sturdyemu s siad.
Dobrze! Nie byo! Ale rakieta nie mog a pochodzi z Wenus,
boby na tej planecie musieli istnie jej konstruktorzy, to znaczy istoty
ywe! Czy to nie jest oczywiste?!
Znowu zalega krtka cisza, w ktrej we wszystkich s uchawkach
rozlega si przyspieszony, astmatyczny oddech starego biologa.
Potem Arseniew, ci gaj c swoje grube brwi, powiedzia po raz drugi
od rozpocz cia dyskusji: Nie.
I zmierzywszy spokojnym wzrokiem osupia ego biologa, doda :
To nie jest oczywiste.
Tyle pewno ci byo w jego g osie, e uczeni zastygli na sekund ,
pora eni wywo anym obrazem niesamowitego wiata, na ktrym
istniej myl ce i dzia aj ce, cho martwe istoty. Przewodnicz cy,
profesor Kluever, wsta i spogl daj c to w jedn , to w drug stron
sali, podnis z k .
Prosz kolegw rzek wpyn
nagle wniosek, aby zada
oglnemu zgromadzeniu Komisji T umaczy trzy pytania, nad ktrymi
odb dzie si oddzielna dyskusja. Oto one:
1. Czy nale y s dzi , e nieznane istoty, zamieszkuj ce Wenus,
zmierzaj do zniszczenia ycia na Ziemi?
2. Je eli tak, to czy nale y uwa a , e ludzko ci mo e z ich strony
zagra a rzeczywiste niebezpiecze stwo?
3. Je eli tak, to czy mo emy temu przeciwdziaa ? O gos poprosi
docent D ugadze z sekcji logikw.
Uwa am powiedzia e w drodze gosowania mo na
rozstrzygn tylko pierwsze pytanie, ktre odnosi si w wi kszej
mierze do naszych przekona ani eli do faktw. Zbyt sabo znamy
j zyk raportu, abymy byli stuprocentowo pewni znaczenia ust pu,
w ktrym jest mowa o tak zwanej inwazji na Ziemi . Nie znaj c
prawdy na pewno, zdani jestemy na nasze przypus zczenia i dlatego

wszyscy mo emy si na ten temat wypowiedzie . Natomiast


pozosta ych pyta nie da si rozstrzygn w ten sposb, jak nie da si
rozstrzygn g osowaniem, czy dach tego budynku jest ze szk a, czy z
metalu. W tym celu nale aoby po prostu spyta architekta, ktry go
budowa. Chodzi bowiem o pewne fakt y wiadome specjalistom i oni
musz si w tej sprawie wypowiedzie .
Wniosek logika przyj to. Poniewa sala by a wyposa ona w
specjalne urz dzenie, g osowanie szo nadzwyczaj sprawnie. Ka dy
uczony mia przed sob trzy guziki: naciskaj c lewy, gosowa tak,
prawy nie, przyciniecie za
rodkowego oznacza o, i
wstrzymuje si od g osu.
Gdy przewodnicz cy da znak, wszyscy wyci gn li r ce ku
przyciskom i po kilkunastu sekundach automat poda wynik. Z 76
cz onkw Komisji Tumaczy 68 odpowiedzia o na pierwsze pytanie
tak, 2 g osowao nie, a 6 wstrzyma o si od g osu. Rzecz
charakterystyczna: wstrzymuj cymi si byli wy cznie logicy. Tak
wi c ogromna wi kszo by a zdania, i fatalny ust p raportu mwi
o zamierzonej przez nieznane istoty inwazji na Ziemi . Oznajmiwszy
wynik gosowania, przewodnicz cy od o y dalszy ci g debat do
wieczora dnia nast pnego. Do tego czasu mia zosta utworzony
komitet dla zredagowania odpowiedzi na drugie i trzecie pytanie.
Jako astrofizycy, in ynierowie, technologowie i chemicy atomowi
ukonstytuowali tak zwan sekcj specjaln , ktra obradowa a w Maej
Sali Instytutu przez ca noc do jedenastej rano, po czym cz onkowie
jej udali si na odpoczynek, by o dziesi tej wieczorem zjawi si na
plenarnym posiedzeniu Komisji T umaczy.
Referowa kwesti profesor LaoCzu. Na twarzach jego kolegw
malowa y si wyra ne lady bezsenno ci. On jeden wygl da tak jak
zawsze, trzyma si bardzo prosto w swoim kusym troch , ciemnym
ubraniu, z czarnymi w osami, silnie przyczesanymi do okr gej
czaszki.
Zanim przedstawi gwny problem rzek LaoCzu
pozwol sobie odpowiedzie na interpelacj , ktr mi przed chwil
przedo ono. Podpisa j kolega Sturdy wraz z kilkoma czonkami
sekcji j zykoznawczej. Wymienieni koledzy rozumuj nast puj co:
poniewa warunki panuj ce na Wenus s dla nas zabjcze, to i na
odwrt: nasze warunki musz by zabjcze dla jej mieszka cw. St d
wniosek, e adna rozs dna przyczyna nie mog aby tych sk din d

rozumnych istot nak oni do przybycia na Ziemi , gdy nic dobrego


by dla nich z tego nie wyniko. Ot o pierwszej cz ci tego wywodu
mog powiedzie : non sequitur! Nie wynika! Szanowni koledzy
s dz , e je eli my nie mo emy y na Wenerze, to i mieszka cy
Wenery nie mog y na Ziemi. To nie wynika z przesanek. My nie
mo emy y w wodzie, ale ryby dwudyszne mog y na l dzie.
Nale y wyrazi al, e docent Sturdy nie wzmocni swego stronnictwa
chocia by jednym logikiem.
Po sali przebieg delikatny szmer, a uczony chi ski z niezm conym
spokojem ci gn dalej:
Pozostaje jeszcze kwestia, co dobrego mo e wynikn
dla
mieszka cw Wenery z przybycia na Ziemie. Tutaj, w nadziei, e nie
znudz szanownego zgromadzenia, o miel si przytoczy star
przypowie mego wielkiego rodaka, filozofa CzuangTsy. Opowiada
on, jak to raz dwu filozofw sta o na mostku nad rzeczk ,
przypatruj c si igraj cym w wodzie rybkom.
Pierwszy z nich rzek: Spjrz, jak te rybki wiruj i pluskaj w
wodzie. Na tym polega przyjemno ryb. Na to drugi: W jaki
sposb ty, ktry nie jeste ryb , mo esz
wiedzie , co jest przyjemne dla ryb? A na to pierwszy: A sk d ty,
ktry nie jeste mn , wiesz, e ja nie wiem, na czym polega
przyjemno ryb? Ot ja, prosz kolegw, stoj na stanowisku tego
drugiego filozofa. Mog tylko zazdro ci szanownemu docentowi
Sturdy, ktry tak dobrze wie, na czym polega przyjemno
mieszka cw Wenery.
Rozleg si stumiony miech zgromadzonych. LaoCzu, odk adaj c
kart z pytaniem, ci gn wci tak samo spokojnym gosem:
Dwa postawione nam pytania mwi nam, bo odpowiadam
w imieniu sekcji specjalnej potraktowali my cznie. Ot sednem
problemu jest, czy z jednej planety mo na porazi drug . Na to
pytanie odpowiadamy: tak jest, mo na. Ci z obecnych, ktrych
mia em rado go ci w naszej wielkiej stacji bewatronowej pod
Pekinem, wiedz doskonale, e ptora roku temu rozpocz li my tam
budow miotacza szybkich deuteronw. Jest to urz dzenie bardzo
wielkie i pot ne. Celem naszego przedsi wzi cia jest wystrzelenie
adunku szybkich deuteronw w Junon , jedn z tych niewielkich
planetek kr cych wok S o ca pomi dzy Marsem a Ziemi . Pocisk,
ktry zamierzamy wysa , musi ca kowicie rozpyli planetk .

Spodziewamy si , e reakcja ta da nam mo no obserwowania


ma ego piercienia mg awicowego. Mwi c po prostu, chcemy
stworzy sztuczny model, ilustruj cy powstawanie systemw
planetarnych. Mwi o tym projekcie, ktry od dawna jest ju
realizowany, poniewa wyra nie wykazuje on mo liwo zniszczenia
jednej planety przez dziaanie skierowane z drugiej. Oczywi cie,
planeta, ktr obralimy sobie za cel, ma zaledwie oko o 190
kilometrw rednicy w porwnaniu z 12 300 kilometrw rednicy
Wenery czy 12 600 kilometrw rednicy Ziemi. Jednakowo chodzi o
nam o zupe ne rozbicie jej na atomy. eby za uniemo liwi istnienie
ycia na planecie takiej jak Ziemia, do byoby napromieniowa j
adunkiem deuteronw dwa razy wi kszym od tego, jaki zamierzamy
wystrzeli w Junon . Tak wi c na oba zadane pytania odpowiadamy
twierdz co.
Sekcja, ktrej opini wyra am mwi dalej LaoCzu s dzi, e
mamy przed sob trzy drogi post powania. Po pierwsze, nasun a si
myl, aby napisa list w j zyku magnetycznym raportu i wysa go
za pomoc rakiety sterowanej na odlego . Niestety, posiadany przez
nas zasb sw tego j zyka jest niewystarczaj cy i nie pozwala na
spisanie tego, co bymy w takim dokumencie chcieli mieszka com
Wenery zakomunikowa . Potwierdziy to prby dokonane wczoraj w
nocy. List mo na by oczywicie zredagowa w jednym z j zykw
ziemskich, lecz nie wiadomo, czy mieszka cy Wenery sprbuj
odczyta go z takim nak adem trudw, z jakim my pracowali my nad
ich raportem. Po drugie, mo na wys a na Wenus statek, ktry od
roku dokonuje ju lotw prbnych, a ostatnio odby bez l dowania
drog Ziemia Ksi yc Ziemia. Jak szanowni koledzy dobrze
wiedz , mam na myli Kosmokratora, ktrego wylot na Marsa
przewidziany by na pierwsze miesi ce przysz ego roku. Wreszcie
trzecia mo liwo
to wystrzelenie w Wenus pe nego adunku
deuteronw z naszej stacji bewatronowej pod Pekinem. Ten wariant
post powania jest oczywicie najprostszy i najradykalniejszy,
jednak e sekcja specjalna jednog onie uwa a go za niedopuszczalny,
chocia by tylko dlatego, e tak zwana inwazja Wenery na Ziemi jest
nasz nie sprawdzon hipotez .
Fizyk zamilk. Skorzysta z tego jeden z uczonych pytaj c, czy dla
rozstrzygni cia tej niesychanie wa nej kwestii, ktra, jak si wyrazi,

jest osi obrotu ca ej sprawy, nie mo na posu y si Mzgiem


Elektronowym.
Niestety, nie mo na odpar LaoCzu. An i Wielki Mzg,
ani aden inny mechanizm nie mo e przemieni sk pych wiadomo ci
w obfite.
LaoCzu spu ci g ow .
Na tym ko cz sprawozdanie sekcji specjalnej. Zamilk, lecz nie
siad . Zamrugawszy kilka razy powiekami, rozejrza si po sali i
powiedzia:
Teraz, jako jeden z czonkw Komisji T umaczy, pragn podda
pod g osowanie zgromadzenia nast puj c kwesti .
Spojrza na ma kartk trzyman w r ku i czyta:
rodki, ktrymi rozporz dzamy, s tak pot ne, e pod
wzgl dem technicznym jestemy zupe nie wolni, to znaczy wybr
naszego post powania wobec nieznanych istot nie jest skr powany
warunkami materialnymi i dlatego przenosi si do dziedziny ocen
moralnych. Czy w takiej sytuacji powinnimy zaatakowa pierwsi,
czy te d y do pokojowego rozwik ania konfliktu, nawet jeli
b dzie
to
poczone
z
wielkimi
trudno ciami
lub
niebezpiecze stwem? LaoCzu opu ci d o z kartk . Cisza by a
taka, e wyra nie sysza o si delikatny tykot wielkiego chronometru,
umieszczonego wysoko ponad g owami cz onkw prezydium. Oto
proponowany przeze mnie wniosek. Wiem, e nie jeste my
upowa nieni do powzi cia takiej decyzji, s dz jednak, e ludzko
b dzie si liczy z nasz opini . To wszystko, co chcia em
powiedzie .
Przewodnicz cy owiadczy ,
e prezydium przyjmuje do
wiadomoci sprawozdanie sekcji specjalnej i dzi kuje jej za
poniesione trudy, w dalszym za toku obrad podda je dyskusji tekst
wniosku zg oszonego przez profesora LaoCzu. Poniewa nikt nie
zaproponowa poprawek, tekst zosta przyj ty i przyst piono do
gosowania nad jedn z dwu mo liwo ci, jakie przedstawia. Zbli aa
si trzecia godzina w nocy. Chmury, janiejsze przedtem od t a
niebios, ciemnia y. Za wysokimi oknami sali na niewidzialnym dot d
wschodzie zarysowa a si na ksztat g bokiego p kni cia granica
mi dzy niebem a ziemi , obrze ona liliowymi mgami.
Przewodnicz cy, rozmawiaj c ze swoim sekretarzem, nie spuszcza
wzroku z tarczy aparatu do g osowania.

Gdy licznik stwierdzi, e g osy oddali wszyscy, przewodnicz cy


wsta.
Siedemdziesi t sze g osw pado za pokojowym rozwi zaniem
konfliktu powiedzia. Decyzja ta nie jest oczywi cie ostateczna,
lecz nie o to w tej chwili chodzi. Od z gr omiuset tysi cy lat yje
na Ziemi gatunek ludzki. W czasie pe nej trudw i cierpie drogi
pokole pozna on nie tylko sposoby opanowania si przyrody, ale
nauczy si tak e kierowania si ami spoecznymi, ktre przez ca e
wieki udaremnia y post p, zwracaj c si przeciw cz owiekowi. Epoka
wyzysku, nienawici i walki sko czy a si wreszcie kilkadziesi t lat
temu zwyci stwem wolnoci i wsp pracy narodw. Jednak e nie jest
nam dane spocz i zadowala si osi gni ciami. Na progu nowej ery
nast pio pierwsze zetkni cie cywilizacji ludzkiej z pozaziemsk , i oto
wydano na nas wyrok zag ady. C mamy pocz ? Czy na gro b
rzucon z innej planety odpowiedzie ciosem, ktry zniszczy
atakuj cych? Mogliby my tak zrobi tym swobodniej, e mamy do
czynienia z istotami cakowicie od nas odmiennymi, ktrym nie
mo na przypisa ani uczu , ani umys owo ci ludzkiej. A jednak,
maj c do wyboru wojn i pokj, wybrali my pokj. W tym naszym
kroku widz gbok wi cz owieka z ca ym wszechwiatem. Min a
epoka, w ktrej uwa alimy Ziemi za planet wybran spo rd
wszystkich. Wiemy, e w niesko czonej przestrzeni tocz si miliardy
wiatw podobnych do naszego. C st d, e istniej ce na nich formy
czynnego trwania, ktre nazywamy yciem, s nam nie znane. My,
ludzie, nie uwa amy si za lepszych ani gorszych od wszystkich
innych mieszka cw Wszechwiata. Prawda, z nasz decyzj wi e
si nieprzewidziane ryzyko, olbrzymie trudy i niebezpiecze stwa.
Mimo to jestemy jednomy lni. My, uczeni, s u ymy spo ecze stwu,
jak wszyscy jego cz onkowie. Jestemy rwnymi w rd rwnych, ale
jedno jest nam dane szczodrzej ni innym: odpowiedzialno .
Podejmujemy j , wiadomi naszego obowi zku wobec wiata.
Przewodnicz cy zamilk na chwil . Przez szyby zagl da fioletowy
przedwit. W oddali, za miastem widzianym z wysoko ci wie owca,
leniwym, mrocznorubinowym blaskiem jarzy si wschodni brzeg
horyzontu.
Za chwil odczytam list kolegw, ktrych poprosz o
pozostanie w tej sali, gdy niezw ocznie przyst pimy do sporz dzania
sprawozdania z naszych prac, ktre b dzie przedstawione jutro a

wa ciwie dzi , bo nowy dzie ju wita Najwy szej Radzie


Naukowej. Przedtem pragn was wszystkich spyta o jedno. By
mo e,
zapadnie
decyzja
wys ania
na
Wenus
statku
mi dzyplanetarnego, ktry pierwotnie przeznaczony by do podr y
na Marsa. Ot chcia bym wiedzie , kto z obecnych pragn by wzi
udzia w takiej wyprawie.
Rozleg si szmer, ktry przeszed w guchy rumor odsuwanych
foteli. Uczeni, jakby zmwiwszy si , nie posu yli si aparatami do
gosowania, lecz rz d za rz dem, st za sto em wstawali ze
zwrconymi na przewodnicz cego oczami, a ca a sala znalaza si w
powszechnym ruchu.
Przewodnicz cy, ktry pod naciskiem stu spojrze rwnie wsta,
bieg oczami od jednej twarzy ku drugiej, zdumiewaj c si , jak
wszystkie stare i m ode stay si do siebie w jednej chwili
podobne, bo rozjanione tym samym uczuciem. Wargi zadr ay mu
ledwie dostrzegalnie.
Wiedzia em szepn . I prostuj c si , eby by godnym
spojrzenia w oczy tym ludziom, rzek g ono:
Dzi kuj wam. koledzy.
Odwrci si , jakby szukaj c za plecami jakiego cz owieka, lecz
nie by o tam nikogo. Tylko ciemny blask cofaj cej si nocy wpada
przez wysokie okna. Przewodnicz cy przyst pi do stou, zatrzasn
obur cz wielk ksi g , w ktrej zapisywano zg aszaj cych si
mwcw, i rzek:
Na tym zamykam ostatnie posiedzenie Komisji T umaczy.
Uczeni wychodzili z sali zatrzymuj c si w przej ciach pomi dzy
rz dami foteli. Wsz dzie tworzyy si rozprawiaj ce z o ywieniem
grupki. Wok sto u prezydialnego zebrali si ci, co mieli wzi udzia
w uk adaniu sprawozdania. Wreszcie sala opustosza a i ostatni z
wychodz cych zgasi wiato. Zapad a ciemno , w ktrej tlia si
rozpostarta nad widnokr giem zorza. Chmury, niskie i ci kie,
rozsuwa y si . Na ciemnob kitnym niebie zapon
biay punkt,
gwiazda tak czysta i silna, e krzy e okienne rzuci y w g b sali sabe
cienie, a puste rz dy foteli i stokw zarysowa y si w szarym
brzasku. Bya to Wenus, poprzedzaj ca wschd so ca. Potem obrze a
chmur, poci gni te zotym ogniem, zap on y gwatownie.
Nieruchoma iskra blad a coraz bardziej, a znika w o lepiaj cych
blaskach nowego dnia.

11,2 KILOMETRA NA SEKUND


Myl o podr y mi dzy gwiazdy jest niemal tak stara, jak rd
ludzki. Czowiek pierwszy ze zwierz t odwa y si , odrzuciwszy w ty
gow , spojrze w nieogarnione otchanie, jakie rozpo ciera ponad
nim ka da noc. W najdawniejszych mitach religijnych i ba niach
znajdujemy opowie ci o p omienistych wozach lataj cych i
bohaterach, ktrzy nimi powozili. Ludzie starali si podpatrze
tajemnic lotu, w doskona o ci opanowan przez ptaki, lecz dugie
wieki min y, zanim po raz pierwszy uniosa si w powietrze machina
lataj ca, bezbronna jeszcze wobec wiatrw, lepa, nie daj ca si
sterowa montgolfiera, wypeniona rozgrzanym powietrzem.
W osiemnastym wieku filozofowie pisz cy opowie ci aluzyjne z
mora ami wyprawiali czasem swoich bohaterw do gwiazd,
posuguj c si do tego balonem jako rodkiem lokomocji. Ale i
p niej, kiedy ow machin l ejsz od powietrza wypara ci sza,
samolot, czowiek przekona si , e wci jeszcze daleki jest od
prawdziwej swobody poruszania si we wszystkich kierunkach
przestrzeni. Przyrz dy lataj ce mog y si unosi tam tylko, gdzie
istnia a do g sta .atmosfera. Statki powietrzne musiay kr y nisko
nad ziemi , tu nad samym dnem oceanu powietrznego, ktry dwu
stukilometrow warstw otacza nasz planet .
Zanim u schy ku XIX wieku narodzi a si astronautyka, nauka o
podr ach mi dzyplanetarnych, pisarze fantastyczni, a pord nich
naj wietniejszy, Verne, wyrzucali swoich bohaterw w przestrze za
pomoc pocisku wystrzelonego z armaty olbrzymich rozmiarw.
Niestety, nawet prowizoryczne obliczenie wykazuje niemo liwo
takiego przedsi wzi cia, i to z trzech naraz powodw. Po pierwsze,
cia o, eby mog o opu ci Ziemi , musi rozwin chy o co najmniej
11,2 kilometra na sekund , to jest 40320 kilometrw na godzin .
Tymczasem najlepsze nawet gatunki rodkw wybuchowych nie daj
gazw o szybkoci wi kszej ni 3 kilometry na sekund . Wystrzelony
z armaty pocisk musia by wi c, wznisszy si na pewn wysoko ,
spa z powrotem na Ziemie. adne przedu enie lufy ani zwi kszanie
iloci rodka eksplozywnego nic tu nie mo e pomc. Po drugie,
straszliwe przyspieszenie, ktre zacz oby dzia a na podr nych w

chwili wystrza u, zgniotoby ich na mier . eby poj


jego
gwatowno , do sobie uzmys owi , e w momencie wystrza u
pod oga pocisku uderzy w podr nych z si i szybko ci granatu
trafiaj cego w przeszkod ! Po trzecie wreszcie, gdyby nawet cudem
jakim zamkni ci w pocisku ludzie wyszli cao z opresji i gdyby
wbrew prawom mechaniki pocisk nie spad na Ziemi , musiaby si z
chwil zderzenia z powierzchni Ksi yca roztrzaska .
Aby przezwyci y grawitacje ziemsk i jednocze nie uniezale ni
si od atmosfery, dostarczaj cej oparcia skrzyd om samolotu i
balonom, silnikom za tlenu, trzeba byo rewolucyjnego wynalazku.
Dokonali go bardzo dawno, bo ko o 1300 roku naszej ery, Chi czycy
buduj c pierwsze rakiety, p dzone odrzutem gazw prochowych.
Up yn jednak musia o ponad sze set lat, zanim uczony rosyjski,
Ciokowski, pierwszy nakre li plany pojazdu mi dzyplanetarnego. Po
nim przyszli Goddard, Oberth i wielu innych. Po o yli oni
fundamenty pod astronautyk , ktra rozros a si z czasem w odr bna,
wielk dziedzin techniki.
Zasada nap du by a jasna. Opiera a si na synnym prawie
Newtona, gosz cym, e dziaanie rwna si
przeciwdziaaniu.
Rakieta musia a posiada zapasy paliwa przetwarzaj cego si w
strumie gazw, wytryskuj cych z wielk szybkoci . Sia odrzutu,
ktra przy tym powstawa a, popycha a j w stron przeciwn . Tu
jednak
czekaa
konstruktorw
pierwsza
trudno .
W
najgwatowniejszej ze wszystki ch reakcji chemicznych, aczeniu si
tlenu i wodoru w wod , powstaj gazy wybuchowe o szybko ci 5
kilometrw na sekund . Daleko st d jeszcze do szybkoci 11,2
kilometra na sekund , zwanej szybko ci wyswobodzenia. T ostatni
musi jednak posiada tylko cia o poruszaj ce si bez nap du, a wi c
na przykad wystrzelony pocisk. Inaczej rakieta. Mo e ona opu ci
Ziemi z szybko ci mniejsz od 11,2 kilometra na sekund pod
warunkiem, e silnik jej b dzie pracowa nieustannie a do chwili,
kiedy oddali si znacznie od Ziemi. Jednak e takie rozwi zanie nie
jest zadowalaj ce. Paliwo tlenowodorowe, pozornie najdoskonalsze,
nigdy nie byo u ywane, poniewa gazy te nadzwyczaj trudno
skropli , a utrzymywanie ich w stanie ciekym w zbiornikach
nastr cza powa ne trudnoci i niebezpiecze stwa. Prcz tego
szkodliwie dziaa bardzo wysoka temperatura reakcji. Tak wi c
stosowano paliwa daj ce szybkoci gazw od jednego do trzech

kilometrw na sekund . Niestety, w takich warunkach dla


wyswobodzenia si od grawitacji ziemskiej waga paliwa musi
wieleset razy przewy sza wag samej rakiety. Nawet gdyby my
mogli zastosowa paliwo tlenowodorowe, rakieta wagi 10 ton, z 10
tonami adunku, zu y by musia a w podr y z Ziemi na Ksi yc 40
000 ton paliwa. Byby to wehiku wielko ci sporego parowca
transatlantyckiego, z koniecznoci o cianach nies ychanie cienkich,
po prostu monstrualny zbiornik z umieszczon na czubku kabin dla
pasa erw. Sterowanie takim pojazdem nastr czaoby najwy sze
trudno ci, poniewa stateczno zmienia aby si nieustannie w miar
ubywania paliwa, a u samego kresu drogi podobna rakieta staaby si
gigantyczn , pust upin .
Omwiona trudno , przekrelaj ca, jak by si zdawa o, ca y
problem, jest tylko jedn z wielu. Nawet tak niekorzystny stosunek
wagi paliwa do wagi u ytkowej, jaki zachodzi przy nap dzie
tlenowodorowym, jest trudnym do osi gni cia idea em. Poza tym w
komorze zaponowej wytwarza si w czasie pracy temperatura rz du
3000 stopni, w ktrej po kilkunastu minutach rozmi kaj najtrwalsze
stopy ogniotrwa e. Obni enie znw temperatury poci ga za sob
zmniejszenie chy oci wylotowej gazw. Oto nowe b dne ko o
konstruktorw. Lata ca e upyn y na poszukiwaniu nowych paliw.
Prbowano p dzi rakiety amoniakiem i nadtlenkiem azotu, bawe n
strzelnicz , benzyn i tlenem, anilin i kwasem azotowym, alkoholem
i wod utlenion , nawet cia ami staymi, jak w giel, aluminium i
magnez, wdmuchiwanymi pod postaci pyu w strumie czystego
tlenu. Nie brak o niezwyk ych pomysw, jak na przykad Hohmanna.
Uczony ten proponowa, aby umie ci kabin w postaci sto ka na
szczycie wielkiego supa twardego prochu, ktry, podpalony od dou,
spala by si rwnomiernie, dostarczaj c siy nap dowej. W tym
okresie pierwszych prb, b dw i zaciekych poszukiwa
in ynierowie coraz lepiej zdawali sobie spraw z tego, jak mao by a
przystosowana ich dotychczasowa wiedza do rozwi zania zagadnie
astronautyki. Moc silnikw poruszaj cych najwi ksze samoloty, a
nawet okr ty, bya miesznie ma a w porwnaniu z pot g , ktrej
u y nale a o w walce z ci eniem ziemskim. Jedn z pierwszych
rakiet, zdolnych przeby wi ksz przestrze , by a tak zwana bro
odwetowa V2, skonstruowana przez Niemcw w czasie drugiej wojny
wiatowej. Pocisk ten, stalowe cygaro d ugoci oko o 10 metrw,

nis w sto ku dziobowym ton materiau wybuchowego. Ca y jego


cylindryczny korpus wype nia y zbiorniki materiaw p dnych,
alkoholu i pynnego tlenu. Z ty u, pomi dzy rozstawionymi szeroko
sterami, mie ci y si pompy paliwowe i komory spalania. Pocisk
wa y okoo 10 ton, z tego 7 ton przypadao na paliwo. Zapas ten
pozwala na jednominutow prac silnika. Rakieta, rozwijaj c w tym
czasie dzielno 600 000 koni mechanicznych, mog a, jeli zosta a
wystrzelona pionowo, wznie
si na dwie cie kilkadziesi t
kilometrw wysoko
znikom w zestawieniu chocia by z
promieniem kuli ziemskiej, wynosz cym ponad 6000 km. Budowa
opartych na takiej zasadzie pociskw, zdolnych do podr y
mi dzyplanetarnych, by a niemo liwa. Rozwi zanie przyszo na
myl konstruowania rakiet
nowej drodze. Narodzia si
wielostopniowych. By y to pociski ustawione jeden na drugim. Przy
starcie pracowa spodni pocisk, tak zwana rakietamatka, a gdy jego
zapasy paliwa ko czyy si , zostawa automatycznie odrzucony i
prac przejmoway silniki nast pnego. W ten sposb powstay w
latach sze dziesi tych XX wieku poci gi rakietowe, zdolne do
przelotw nad oceanem. Przez ca y czas podr y przebywa y one w
zupenej pr ni, na wysoko ci 500 kilometrw, dzi ki czemu
uzyskana wielka szybko prawie nie malaa do chwili l dowania.
Pocz tkowo budowano rakiety dwustopniowe, p niej, aby
skuteczniej zwalcza ogromn dysproporcj mi dzy mas pocz tkow
i ko cow pocisku, konstruowano ogromne poci gi stratosferyczne.
Najwi kszym tego rodzaju statkiem by Bia y Meteor, z o ony z
omiu coraz mniejszych rakiet. Najwi ksza z nich wa y a dziewi
tysi cy ton, najmniejsza za, ostatnia, zaledwie jedena cie ton.
Olbrzym ten, wystrzelony w przestrze w roku 1970, mia okr y
Ksi yc dokonuj c zdj
filmowych jego niewidzialnej z Ziemi
p kuli i powrci po 118 godzinach nieprzerwanego lotu. Widoczny
przy teleskopie Bia y Meteor cofa si
pozornie na niebie,
pozostawiaj c za sob w pr ni uski wypalonych rakiet, i w
wyznaczonym czasie osi gn tarcz Ksi yca, by znikn za jej
kraw dzi . Wynurzywszy si niebawem po jej drugiej stronie,
rozpocz spadek na Ziemi z wysoko ci 380 000 kilomerw.
Jednak e w obliczeniach zaszed nieznaczny b d, ktry sprawi , e
pocisk min wielkie przestrzenie Sahary, przewidziane na l dowisko,
i wpad do Oceanu Atlantyckiego, gdzie spocz na gboko ci 6000

metrw. Wydobycie pocisku zwi zane by o z tak ogromnymi


trudno ciami, e go zaniechano, rezygnuj c z cennych materiaw i
zdj fotograficznych.
Ten pierwszy prawdziwy lot mi dzyplanetarny, chocia dokonany
przez pocisk, na ktrego pok adzie nie by o ywej istoty, wzbudzi
powszechne zainteresowanie. Znw podj to myl pierwszych
astronautw, by na odleg o kilku tysi cy kilometrw od Ziemi, w
stref znikomego ci enia, przewie cz ci konstrukcji metalowej, z
ktrych zbuduje si sztucznego satelit Ziemi. Mia a to by stacja
porednia dla wszystkich wypraw dalekosi nych; statki, zu ywszy
ogromn ilo paliwa dla pokonania grawitacji ziemskiej, pobierayby
tam wie e jego zapasy i mog y rusza dalej w przestrze . Budowa
takiej wyspy by a zadaniem nie byle jakim; kilkanacie tysi cy ton
metalu nale a o przewie rakietami w pust przestrze i tam, w
temperaturze niemal absolutnego zera, w zupenej pr ni, zespawa
cz ci konstrukcji. Proponowano r ne sposoby stworzenia sztucznej
grawitacji na owej wyspie, ktre u atwiyby poruszanie si ludziom;
jeden z projektw, wysuni ty przez uczonych niemieckich,
przewidywa silne namagnesowanie powier zchni sztucznego satelity,
a chodz cy po niej ludzie mieli nosi obuwie o elaznych
podeszwach.
Prby budowy rozpocz to od stworzenia niewielkich sztucznych
satelitw. Wystrzeliwszy sterowan z Ziemi rakiet trzystopniow ,
ktrej ostatni czon uzyska pr dko 8 km na s k., stworzono
pierwszy sztuczny ksi yc okr aj cy Ziemi w czasie dwu i p
godziny, dobrze widoczny przez teleskopy, a nawet przy czystym
powietrzu i niskim so cu dostrzegalny goym okiem jako
mikroskopijny czarny punkt, sun cy jednostajnie w b kicie. Drugi z
kolei sztuczny ksi yc by ca ym laboratorium naukowym, ktre
wys ano w przestrze z takim obliczeniem, by osi gn wszy odleg o
42 000 kilometrw zacz o kr y wok Ziemi. Sun c po takiej
orbicie ciao obraca si doko a Ziemi raz na 24 godziny, a wi c
pozostaje nieruchome w jednym punkcie nieba, zawieszone w
przestrzeni pozornie na przekr siom grawitacji. Niezwyke to
zjawisko su yo astronomom, ktrzy w dziobie rakietyksi yca
umie cili przyrz dy obserwacyjne.
Budowa wielkiej stacji po redniej poza Ziemi nie wesza jednak w
dalsze fazy, a udaremni to i uczyni zbytecznym dalszy post p

techniczny. Ca y ten projekt mia wielu przeciwnikw od chwili


powstania. Mwili oni, e zagadnienie przesuwa si w ten sposb na
faszywe tory; stworz enie sztucznego ksi yca nie usuwa
niedogodnoci olbrzymich poci gw rakietowych, poniewa
obliczenia wykazuj , e dla osi gni cia najbli szych planet, jeli
wyprawa ma posiada szans powrotu, nawet przy obecno ci stacji
poredniej potrzeba statkw ni eprawdopodobnych rozmiarw.
Oponenci przypominali tak e pewien okres rozwoju lotnictwa
ziemskiego z lat dwudziestych poprzedniego stulecia, kiedy to wiele
mwio si o koniecznoci zbudowania sztucznych, p ywaj cych wysp
na Oceanie Atlantyckim, na ktrych mia y l dowa samoloty w
drodze z Europy do Ameryki. Projekty takie by y dyktowane
wczesnym stanem techniki lotniczej, ktra nie produkowa a jeszcze
maszyn do wielkich i odpornych, by mog y wzi przeszkod
oceanu jednym skokiem. Zadanie to rozwi zano w kilkanacie lat
p niej i kosztown budow sztucznych wysp zarzucono jako
zupenie zb dn .
Te g osy opozycji przeciw kosmicznej stacji poredniej dochodzi y
zw aszcza z instytutw i laboratoriw fizycznych, albowiem pracuj cy
w nich uczeni rozumieli lepiej od kogokolwiek innego, e rakiety o
nap dzie chemicznym, przeszedszy skomplikowan ewolucj od
smokw chi skich i ma ych pociskw prochowych a do Biaego
Meteoru z jego mas pocz tkow 21 000 ton, dochodz do swego
kresu, a na scen wst puje nowy, niesko czenie pot ny rodek
nap dowy. By o to paliwo atomowe.
Znana od po owy XX wieku energia atomowa nie od razu da a si
u y
do wytwarzania elektrycznoci, regulacji klimatu i
przeksztacenia powierzchni Ziemi. Przez do d ugi czas sta y temu
na przeszkodzie nawyki techniczne, odziedziczone po poprzednich
pokoleniach. Podobny proces nieraz ju zachodzi w historii:
wynalazcy samochodu budowali go na podobie stwo pojazdw
konnych i up yn o kilkadziesi t lat, zanim auto, odnalazszy w asne
rozwi zanie
konstrukcyjne,
uniezale ni o
si
od
swych
niedoskona ych przodkw. Pierwsze wagony kolejowe by y
dyli ansami postawionymi na szyny. Pierwsze parowce budowano na
wzr statkw aglowych. Ta bezw adno
mylowa niema o
komplikowa a te wyzyskanie energii atomowej. Przyczyny po temu
by y jednak wi ksze i trudniejsze do pokonania ni w wymienionych

przykadach historycznych. Epoka pary zmusi a in ynierw do


usilnych bada nad obrbk metali, a zwaszcza elaza, ktre stao si
podstawowym budulcem wszystkich maszyn. W miar jak pot niay
elazne anioy, maszyny parowe, zdejmuj ce z ludzkoci brzemi
niewolniczego trudu, ros a te wiedza o warto ci takich paliw, jak
w giel i nafta, zarazem za technologia metali tworzy a setki i tysi ce
rodzajw stali i elaza, coraz bardziej specjalnych i lepiej
przystosowanych do pe nienia ci le okrelonych funkcji; powsta y
wi c stopy, z ktrych walcowano blachy kotowe, inne dla korpusw
maszyn, inne dla o ysk, jeszcze inne dla cylindrw, opatek
turbinowych i waw. Og em liczba ich si ga a wielu tysi cy.
Odkrycie energii atomowej wytworzy o sytuacj tak now , e ma o
kto pojmowa zrazu, jak wielki przewrt mylenia technicznego
przyniesie jej powszechne zastosowanie. Pocz tkowo nie miano
rezygnowa z odziedziczonej olbrzymiej wiedzy in ynieryjnej, ktr
zdobyto nakadem pracy wielu pokole . Dlatego ciep a,
wytwarzanego w stosach atomowych, u ywano do podgrzewania pary
poruszaj cej budowane po dawnemu turbiny parowe. Jednak e po
kilku latach sposoby te uznano za niew a ciwe. Para wodna s u y a
dobrze jako przeno nik ciep a pomi dzy p omieniem w gla a
cylindrem maszyny, obecnie jednak nie wystarczaa. Stos atomowy,
zdolny do wytworzenia temperatury wn trza gwiazd, zmuszono do
pracy w nik ej dla ciepocie paruset stopni. Zmniejsza o to ogromnie
jego wydajno . Teraz dopiero ludzie w pe ni ocenili, jak bardzo
skomplikowane byy u ywane dot d sposoby wytwarzania energii:
energi chemiczn paliwa przeksztacano w ciepln , t w energi
ruchu pary i dopiero t na elektryczn . Tymczasem stos atomowy
wyrzuca ca e chmury na adowanych elektrycznie szcz tkw
atomowych; gdyby je mo na zebra i odpowiednio skierowa ,
uzyskaoby si niewyczerpane rdo elektryczno ci.
Zadanie by o postawione, cel ukazany, lecz na drodze do niego
pi trzyy si olbrzymie trudno ci.
Caa dawna wiedza by a na nic. Doskonale znane cia a, wystawione
na dzia anie p kaj cych atomw, w oczach odmieniay swe
wa ciwoci. Najtwardsze i najodporniejsze stale przepuszczay
promieniowanie atomowe jak dziurawe sita. Do tej pory in ynier
energetyk, in ynier producent tworzy maszyny chodz ce tam i na
powrt lub obracaj ce si w k ko, uczy si wi c teorii tarcia,

smarowania, wytrzymao ci materiaw. Teraz musia wej


w
nieznane tereny olbrzymich temperatur i promieniowania, nawiedzane
dotychczas wy cznie przez astronomw. Musia posi
now wiedz
i stworzy nowe, nigdzie w przyrodzie nie istniej ce rodki okie zania
tego najgwatowniejszego i najbardziej elementarnego rodzaju energii,
jaka od miliardoleci ywi ca y Wszechwiat, podtrzymuj c wiat o
gwiazd. W miar jak stare fabryki i zak ady ustaway w pracy, znika y
brudne kot ownie ze swymi sieciami sycz cych i bulgoc cych
ruroci gw, hale maszyn pe ne gwi d cych turbozespo w, hucz ce
pompy pr niowe, olbrzymie hady w gla i wie e ch odnicze. Ca y
ten ogromny tom cywilizacji technicznej przechodzi w przesz o , by
obok tomw zawieraj cych histori
eglugi za pomoc
spocz
wiatru, kolei parowych, balonw sterowanych zeppelinw, i tych
wielu tomw, w ktrych opisane by y straszliwe rodki, jakich dawna
ludzko
u ywaa do wzajemnego niszczenia si
w wojnach
zaborczych.
Nowe fabryki energii miay wygl d zupe nie odmienny. Mi dzy
przezroczystymi cianami przechadzali si
ludzie w biaych
paszczach, dozoruj c uwi zione w podziemiach za grubymi ekranami
pierwiastki, ktre, puszczone w koryto nieustaj cych przemian,
wytwarzay energi . W wietlistych halach no wych fabryk panowa a
zupena cisza i tylko tam, gdzie pr d z g wnych szyn zbiorczych
przelewa si w przewody wysokiego napi cia, sycha by o basowe,
spokojne mruczenie transformatorw.
Elektryczno , chocia by i uzyskana wprost z atomw, nie
nadawaa si bezporednio do nap du rakiet. Astronautyka musia a
wci jeszcze czeka na swoje decyduj ce odkrycie. Paliwo atomowe
zdawa o si obiecywa niesko czenie wi cej ni jakiekolwiek inne:
gazy powstaj ce przy rozpadzie atomw mia y szybko
kilkudziesi ciu, a nawet kilku tysi cy kilometrw na sekund , energia
za parokilogramowej bry y uranu starczy aby do przeniesienia
tysi ca ton na Ksi yc. Ale to rozwi zanie, najprostsze na papierze,
by o najci sze w realizacji. Rzecz w tym, e p kaj ce atomy
wyrzucaj cz stki na wszystkie strony, a dla nap du rakiety trzeba je
skierowa w jedn . wczesna technika uwa a a ten problem za
nierozwi zalny. Wtedy przyszy nowe odkrycia i jedna z
najmodszych nauk, syntetyczna chemia j dra atomowego,
zadecydowa a o zwyci stwie eglugi mi dzyplanetarnej.

Chemicy, ktrzy dawniej podgl dali tylko przyrod , staraj c si


stwarza w laboratorium cia a wyst puj ce na Ziemi i gwiazdach,
nauczyli si budowa substancje nigdzie nie istniej ce, a czynili to tak
dowolnie, jak architekt, ktry podporz dkowuje ksztat i konstrukcj
budynku swoim twrczym zamysom. Na danie mogli tworzy cia a
o twardoci diamentu, a odporno ci stali, masy pl astyczne lekkie i
przejrzyste jak szko, lecz daj ce si ku i obrabia , kleje zlepiaj ce
metale z si spojenia nitami, masy izolacyjne, grzejne, poch aniacze
d wi kw, promieni i nawet cz stek atomowych. W ten sposb
powsta lucyt, syntetyczny materia budowlany, ktry, wch aniaj c w
dzie promienie s oneczne, oddawa w ciemno ci ich energi , wiec c
rwnym, bia ym blaskiem. Nauczywszy si wedle woli ukada i
spaja siatki atomw, uczeni zwrcili tym wi ksz uwag na
niepokorne dot d j dro atomu. Chodzi o o to, eby atomy oddaj c sw
energi rozpada y si nie byle jak, lecz w sposb cile okre lony, i
eby ten rozpad wyzwala cz stki daj ce si zwrci w dowolnym
kierunku.
atwo to powiedzie , lecz jak e trudno byo dopi
celu. J dro
atomowe otoczone jest wa em potencja u, dla ktrego przebicia
potrzeba
energii
miliony
razy
przewy szaj cej
energi
najstraszliwszych rodkw wybuchowych. Odmieni si ca kowicie
wygl d laboratoriw fizycznych. Gdy dawniej w niewielkich
stosunkowo salach na stoach i p kach sta y delikatne aparaty o
szklanych szyjach, teraz w masywnie sklepionych halach z
betonowymi stropami wznosiy si wielkoci i ksztatem podobne do
redniowiecznych baszt ob ronnych maszyny rozp dzaj ce cz stki.
Pot na ta artyleria atomowa uczonych, bombarduj ca oporn
twierdz j dra, dysponowaa najrozmaitszymi kali brami: od starych,
bo jeszcze w trzydziestych latach XX wieku budowanych
cyklotronw, poprzez synchrotrony, algotrony, kawitrony,
mikrotrony, rhumbatrony i ralitrony a do potwornych bewatronw, w
ktrych miliardy i miliardy woltw rozp dza y cz stki do szybko ci
wiat a. W ci kich ubraniach ochronnych, osaniaj c twarze maskami
ze szka o owiowego, zbli ali si uczeni do luzy w murach
betonowych, przez ktr bi wiszcz cy, bia y pomie nukleonw,
eby podda jego dziaaniu szczypt nowego jakiego pierwiastka. W
ten sposb powstao w roku 1997 communi um, bladosrebrzysty,
bardzo ci ki metal z grupy aktynidw, nie istniej cy w ca ym

Wszech wiecie pierwiastek, ktry zaj 103 miejsce w ukadzie


periodycznym Mendelejewa. Metal ten, oboj tny chemicznie i stay w
zwyk ej temperaturze, przy podgrzaniu do 150 000 stopni rozpada si
wyrzucaj c deuterony, j dra ci kiego wodoru. Dla osi gni cia
temperatury rozpadu i wygodnego regulowania przebiegu reakcji
zastosowano pomys wielkiego fizyka ro syjskiego Kapicy, dzi ki
ktremu Zwi zek Radziecki uzyska lekk energi atomow jeszcze w
roku 1947.
Pomys w polega na gwa townym stwarzaniu i unicestwianiu
nadzwyczaj silnego pola magnetycznego. Mi dzy biegunami
elektromagnesu powstaj wwczas temperatury rz du 250 000 stopni.
Elektromagnes mg by
jednak czym wi cej ni wiec
zap onow silnika: mg na podobie stwo soczewki skupia potoki
cz stek i wyrzuca je w jednym kierunku. Dzi ki temu powsta
idealny silnik atomowy, zdolny przenie rakiet mi dzyplanetarn w
dowolny punkt Wszechwiata. Tak to wyt ona, mudna praca wielu
tysi cy in ynierw, technikw, chemikw i fizykw przeniosa
ziemsk cywilizacj techniczn na nowe, wy sze pi tro rozwojowe,
gdzie podr mi dzyplanetarna by a nie kapry n fantazj jednostek,
nie projektem wynalazcymarzyciela, lecz gbok
potrzeb caej
ludzko ci, ktra, wyzwoliwszy si na zawsze z niewolniczej pracy
fizycznej, wznosi a wzrok w niesko czone przestrzenie Wszechwiata
w poszukiwaniu nowych zagadek i tajemnic natury, aby si z nimi
zmierzy .
W taki wa nie sposb powsta Kosmokrator, ogromny statek
mi dzyplanetarny, ktry w roku 2006 mia wyruszy na Marsa. Znane
nam wa kie wypadki odmieni y przeznaczenie pocisku.

LEKCJA ASTRONAUTYKI
By pochmurny czerwcow y ranek. Autostrad wiod c do stoczni
statkw mi dzyplanetarnych jecha wielki autobus mi dzymiejski.
Asfaltowa wst ga, wij ca si w rd g bokich wykopw, lni a w
deszczu jak woda. Strome j zory osypisk schodziy a do betonowych
obrze y i odbija y si w gadkiej nawierzchni, wywieraj c na jad cych
wra enie, e s na statku p yn cym przez grski prze om rzeki.
Modzi ch opcy, wype niaj cy wn trze samochodu, stoczyli si przy
oknach. W miar jazdy grzbiety skalne przesuwa y si , zakr ca y,
chowa y jedne za drugimi, na ich miejsce wynurza y si nowe,
wszystkie o zboczach okrytych czarnym masywem lenym. Po
godzinie wysoko nad czubami jode zal ni szczyt obserwatorium
astronomicznego. Niebawem autobus, wjechawszy na prze cz, min
w pewnej odlego ci ogromn kopu , przekrojon jak owoc, z
wystaj cym rusztowaniem wielkiego reflektora. Za chwil motor
odetchn
i jego wyt on prac zast pio
piewne syczenie
hamulcw. Rozpocz si zjazd do doliny, w ktrej le aa stocznia.
Jeszcze kilkana cie minut gwatownego toczenia si samochodu
kr t drog i pord rozchodz cych si szeroko a cuchw
grskich, ktrych szczyty ton y w chmurach, rozpostara si rwnina
ze szkieletami stalowych wie , kominami i wiec cymi w deszczu, jak
szklane, blachami wielkich zbiornikw. W rodku wielkim
omiok tem ciemnia y mury stoczni.
In ynier Sotyk pi w a nie kaw w pustej krelarni, kiedy
zadzwoni telefon. Od wierny donosi, e przyjecha a Wycieczka.
Sotyk nawet si nie skrzywi, powiedzia : Niech zaczekaj , zaraz
przyjd i od o y s uchawk . Dopijaj c kaw , ogrzewa zarazem
kubkiem palce zzi b e nie od ch odu, lecz ze zm czenia. Poprzedniego
dnia statek odby ostatni przed wielk podr , jedenastogodzinny lot
prbny. In ynier wzi w nim udzia jako pierwszy nawigator.
Umylnie przeprowadzono nocne l dowanie w szczeglnie ci kich
warunkach, przy grubej powoce chmury i znikomej widoczno ci.
Sotyk przebywa w stoczni od miesi ca jako delegat techniczny
wyprawy. W czasie nocnego lotu nie zmru y oka czuwaj c przy
aparatach kontrolnych, po l dowaniu bra udzia w przegl dzie

urz dze , a przed poudniem mia jeszcze z konstruktorami stoczni


przejrze zdj cia rentgenowskie powoki pocisku. Robiono je od
chwili, gdy statek wtoczono do hali, to znaczy od pierwszej w nocy.
Posiedzenie komisji wyznaczone byo na jedenast . Sotyk spojrza na
zegarek. Bya dziewi ta, mia jeszcze dwie godziny czasu. Postanowi
przedtem, e si zdrzemnie, lecz po telefonie uzna, e nie warto.
Oprowadzi jeszcze i t wycieczk . Robi to od chwili, gdy przyby do
stoczni, bo tak si sk ada o, e miejscowi in ynierowie, uwikani w
gor czkowych pracach, zwi zanych z bliskim terminem wyprawy,
nigdy nie mieli czasu, Sotyk przeszed si po pustym pokoju,
machinalnie dotkn rozrzuconych na sto ach planw, spojrza w
okno, za ktrym szarzay w drobnym deszczu gry, i wsiad do windy,
ktra zniosa go o trzy pi tra w d . Pomi dzy zewn trznym a
wewn trznym murem stoczni w bujnych trawnikach czerwieniay p ki
niezwykle wielkich piwonii. Wycieczka, jak powiedzia mu
przechodz cy technik, by a ju w poczekalni przy tunelu. Zszed wi c
jeszcze o pi tro ni ej. W du ym pomieszczeniu sta o kilkunastu
ch opcw. Zaledwie oznajmi, e ich poprowadzi, otoczyli go i
zarzucili pytaniami.
Czy to prawda, e tej nocy by prbny lot?
Jaka szkoda, jaka szkoda, emy nie przyjechali wczoraj!
Czy zaraz b dziemy mogli zobaczy statek?
A prosz pana, czy tu s wszyscy czonkowie wyprawy?
A do rodka mo na wej ?
Pytania sypa y si jak grad. In ynier nie prbowa nawet
odpowiada , lecz otrz saj c si i cofaj c, jak przed strumieniem
wody, dotar do drzwi.
Sami wszystko zobaczycie powiedzia. No chod cie.
Weszli do d ugiego korytarza; zamyka y go drzwi wielkie, ci kie, z
soczewkowatym okienkiem. Gdy id cy byli od nich jeszcze o kilka
krokw, drzwi same rozsun y si powoli na boki jak podwodna luza.
Za nimi prowadzia w d pochylnia. Zielone wiata, p on ce w
niszach, dziwacznie o wietlay twarze. Wreszcie pochylnia sko czy a
si . Weszli do niskiej, obszernej komory o szorstkich cianach i
stropie z cementu portlandzkiego. Rozsun y si ostatnie drzwi
ukazuj c w niebieskim tym razem wietle wn trze jakby du ego
wagonu.
To winda? spyta kto .

Nie, wagon przewo ny odpar in ynier. Gdy wszyscy usiedli


na skrzanych fotelikach, nacisn guzik. Pod oga zadr a a lekko i
ruszy a. In ynier opar si o cian . Mia na sobie wci jeszcze
roboczy kombinezon, ktrego przd osypany by drobnym jak popi
py em metalowym. Zapaliwszy papierosa, mwi troch leniwym,
niskim g osem:
Jeste my teraz dwa pi tra pod ziemi . Przeje d amy przez tunel
nad murami ochronnymi. Osiem lat temu nie by o tu jeszcze stoczni,
ale wielki stos atomowy starego systemu. Nie byo wtedy jeszcze
communium. Dlatego musia by otoczony siedmiometrowymi
murami dla poch oni cia promieniowania. Teraz, przy nowej
metodzie, to wszystko jest ju histori , ale zostay mury i tunel.
Rozleg si szcz k niewidzialnych buforw. Wagon stan . Drugie
drzwi otwar y si . Za nimi sun y ku grze ruchome schody. Z
wysoko ci pada na nie jasnoz oty blask, niby promienie zimowego,
nie grzej cego s o ca. Wchodz c na stopnie ch opcy spozierali w
gr , gdzie w czworok tnym wykroju obmurowania widnia wiec cy
szklany strop. Schody, sun c jednostajnie, podniosy ich do
szerokiego progu. Znieruchomieli.
Przed nimi ziaa hala wy o ona zwierciadlanym granitem. Bya tak
olbrzymia, e kiedy patrzyo si przed siebie, w dalekich wiat ach
strop zdawa si schodzi z podog . Sprawiaa to perspektywa
optyczna, bo podnis szy gowy przekonali si , e mleczne p yty na
stalowej konstrukcji wisz kilkana cie pi ter nad nimi. Hala nie mia a
cian; lecz z obu stron wsparta by a na dugich rz dach kolumn,
pomi dzy ktrymi wida by o wn trze drugiej hali. Mimo jasnego
dnia przestrze zalewa potop sztucznego wiata. Po rodku na dwu
rz dach platform spoczywa dugi srebrny pocisk. Mrowie
pomniejszonych odlego ci ludzi obsiado jego boki i pe zaj c po
nich ci gn o za sob czarne niteczki przewodw. Pon y setki
bkitnych, k uj cych wzrok iskier. To pracowali spawacze
elektryczni. Pomocnicze krany wie owe toczyy si wok pocisku,
ma e jak zabawki z zapaek. Pod samym stropem, na tle jego
ogromnych, od wn trza o wietlonych szyb, ciemnia d wig mostowy,
jednym gigantycznym prz sem rozpi ty nad ca hal .
In ynier, wiadomy wra enia, jakie stocznia robi a na obcych,
przeczeka chwil , zanim ruszy prosto ku pociskowi. Dopiero id c
ocenia o si prawdziwie ogrom hali. Szli i szli, a wzniesiony, lni cy

ywym srebrem dzib pocisku wci


by daleko. Min li kilka
gbokich szybw w pododze, otoczonych barierkami. Zagl daj c
tam widziao si szyny kolejki elektrycznej. Co kilkadziesi t sekund
przemyka w
wagonikw z lokomotywk . Chopcy nie bardzo
jednak patrzyli w d, bo oczy wszystkich przyci ga pocisk. St paj c
po wypolerowanych taflach, doszli wreszcie do pierwszej platformy,
na ktrej spoczywa kad ub. Z bliska okazao si , e jest to wygi ta
aluminiowa kolumna, rozszczepiona na dwie apy; ka da z nich
ujmowa a cztery szerokie g sienice. In ynier zatrzyma si . Od chwili
kiedy wyszli z wagonu, milcza . Obserwowa ch opcw z leniwym,
lekko kpi cym u miechem, jakby myl c: Ano, czemu o nic nie
pytacie? Kad ub statku bieg ponad ich g owami w obie strony,
srebrny, olbrzymi, nieruchomy. Rzuca ch odny cie . Id c dalej, mijali
podtrzymuj ce platformy. Kilkana cie metrw za dziobem na
srebrzystej powoce czerwienia y wielkie litery; tworzyy napis:
KOSMOKRATOR. Poza tym powierzchnia pocisku bya
nieprzenikliwie g adka. Chopcy,, ktrzy wysforowali si naprzd,
stan li odruchowo, bo z wysoko ci trzech pi ter obni ao si d ugie
rami , zako czone grusz z biaego metalu. Na gruszy siedzia
okrakiem cz owiek. We wzniesionych r kach trzyma linki kieruj ce i
poci gaj c je naprowadza t py wylot gruszy na rodek srebrnego
grzbietu pocisku. Niezwyky je dziec, ubrany w dugi czarny p aszcz,
z twarz zakryta ciemnymi okularami, mimo znacznej odlego ci
doskonale by widoczny na tle mlecznych pyt sufitowych.
Prze wietlamy
pancerz
promieniami
Roentgena
w
poszukiwaniu uszkodze wewn trznych rzek in ynier. Chopcy
szli wzd u pocisku, niektrzy z potwartymi ustami, wlepiaj c we
oczy, tak e jeden zderzy si ze spiesz cym robotnikiem, a drugi
omal nie wpad pod ko a wzka elektrycznego.
Kosmokrator sta nieznacznie nachylony. Po rd wielkich prz se
kratowych, aluminiowych rusztowa , zwisaj cych lin, otoczone
gwarem pojazdw i t umem ludzi, srebrne, gadkie wrzeciono
spoczywao jak dziwny go . Jego kad ub, zw aj c si ku tyowi,
przechodzi w ostre p etwy, roz o one w cztery strony. Najni sza,
wielko ci dorwnuj ca cianie kilkupi trowego domu, niemal
dotyka a ziemi. Chopcy zadzierali g owy i mimo woli mru c
powieki wpatrywali si w dysze silnikw, ktre si otwieray
pomi dzy matowosrebrnymi p etwami. Zdawa o si , e lada chwila z

mrocznych wylotw runie straszny pomie atomowy i pocisk jednym


pchni ciem wystrzeli przez cienki szklany dach. Niektrzy cofali si
lub wspinali na palce usiuj c zajrze do wn trza bezw adnych
czeluci, otoczonych wa ami niepokalanie g adkiego metalu. Tylko w
kilku miejscach masywne obrze a nosi y lady dzia ania okrutnej
temperatury w postaci delikatnych rwnoleg ych smug.
In ynier, wci z r kami w kieszeniach kombinezonu, milcza.
Pracowa o tu kilkunastu ludzi, a m ody chopak siedz c w kabinie na
k kach, od ktrej bieg y w r ne strony grube kable, kierowa
ruchem rusztowania podnoszonego ku grnym petwom.
Chopcy nie mogli si oderwa od tego miejsca i z coraz innej
strony ogl dali roz o one gigantyczne petwy, jak gdyby ogon
srebrnego lewiatana. Jeden, najm odszy, z p on cymi oczami i twarz ,
wdrapania si na rusztowanie i zrobiby to niechybnie,
zdradza ch
gdyby nie obecno in yniera.
Chod cie, ch opcy. Musimy si spieszy . Tocz c si ruszyli za
Sotykiem. Po kilkudziesi ciu krokach znale li si przy luce
towarowej. Brzuch pocisku otwiera si ziej c szeroko pomi dzy
dwiema p kolistymi pokrywami, ktre zwisa y w d jak drzwi
bombowca. Na wiod cy do wn trza statku pomost wtacza y si
dugim szeregiem wy adowane elektrowozy. Kilku ludzi baczy o na
o ywiony ruch.
Min wszy luk towarow podeszli do bia ych aluminiowych
schodkw na kkach, przystawionych do widniej cego wysoko
otworu. Trzeba by o wej
na wysoko
trzech prawie pi ter.
Pierwszy z id cych znalaz si na ma ej platformie szczytowej,
spojrza za siebie i zastyg . Za plecami mia srebrnomatowy bok
pocisku, a pod sob g bi hali, ktra jeszcze bardziej wzrosa. Po
jej nieprzemierzonych p aszczyznach toczyy si dziesi tki ma ych
pojazdw, dalej biela y wypuk e kad uby maszyn z krocz cymi na
galeryjkach i mostkach lud mi. Z setek bkitnych p omykw
wznosiy si nitki pary cz c si w lekki, przejrzysty ob ok.
Powietrze pene by o ostrej woni ozonu. Metaliczny smak osiada na
ustach. Nad gow sun y powoli kratownice d wigu. Chopiec ockn
si , bo tu nad nim w powietrzu pojawi si cz owiek. Zje d a na
bloku przewieszonym przez trawers, w skrzanym fartuchu, z mask
azbestow na twarzy, trzymaj c jak pistolet krtki, metalowy palnik.

No, c e si tak zapatrzy! zacz to wo a z do u. Chopak


obrciwszy si skoczy w rozwarty w cianie pocisku otwr. Znalaz
si we wn trzu korytarza o okr gych cianach pokrytych lucytem,
ktry wydawa spokojne, b kitnawe wiat o.
To jest luza wej ciowa rzek in ynier. Pojawi si jako
ostatni. Z obu stron s hermetyczne klapy, eby mo na byo
wychodzi i wchodzi nawet w pustej przestrzeni. A teraz mo emy
pj albo od razu do Centrali, albo do silnikw, jak wolicie?
zwrci si do ch opcw. Stali ciasno stoczeni w niewielkim
korytarzu i milczeli, oniemieleni.
Do Centrali na chybi trafi odezwa si najmniejszy. Zdawa o
mu si , e in ynier traktuje ich niech tnie, jak intruzw. Sotyk
podszed do zapory w cianie i obur cz odwrci elazne ko o
szprychowe. Zapora schowaa si , gruba jak drzwi skarbca. Weszli do
drugiego tak e okr gego korytarza, ktry wid poziomo do wn trza
pocisku. Ko czy si otwart szeroko klap . By a tam maa cela o
cianach rwnie pokrytych lucytem. Pod niskim stropem skr ca y
p kami rury. Schodzi y od nich korby i pokr ta.
Jeste my w stacji obsugi luz rzek in ynier. Przechodz c ku
drzwiom w cianie doda: Tu s manometry, a tu wskaza na
rury przewody wysokiego ci nienia. Pod pod og s pompy i butle
ze spr onym gazem Tak a teraz zejdziemy do Centrali.
Za drzwiami, umieszczonymi do wysoko w cianie, znajdowa si
pionowy szybik, niezbyt gboki, bo zajrzawszy widzia o si jego
jasno o wietlone dno. Prowadzi y tam schodki, a raczej drabinka o
szerokich stopniach wy o onych g bczast , bardzo elastyczn mas , w
ktrej zagbia y si stopy. Same schodki otaczaa rura tak w ska, e
schodzi mo na byo tylko pojedynczo. Jeden po drugim zeszli na d.
Stali w przelocie d ugiego korytarza o dziwnym kszta cie: jego
przekrj by prawie rwnobocznym trjk tem. ciany schodziy si w
grze, gdzie bieg a d uga rura wietlna. Korytarza nie rozja nia lucyt:
pod oga jak i ciany wy o one by y t sam ciemnozielon , g bczast
mas , co schodki.
Po drodze mo emy obejrze kabin rzek in ynier. Otworzy
pierwsze z brzegu drzwi, ktre, znajduj c si w cianie trjk tnego
korytarza, byy nachylone do pod ogi pod k tem 45 stopni. Jakie
by o zdumienie chopcw, gdy zajrzawszy do rodka du ej kabiny

spostrzegli, e podoga jej wznosi a si od drzwi w gr , nachylona do


poziomu niemal o po ow k ta prostego.
In ynier, jakby nie dostrzegaj c ich zdziwienia, poszed kilka
krokw dalej i otworzy drzwi kabiny po o onej po przeciwlegej
stronie korytarza. I tam rwnie podoga podnosi a si stromo w gr .
W kabinach nie by o nikogo. P on y w nich rurki podsufitowe,
owietlaj c s abo meble przymocowane do podg, jak czasem na
okr cie.
Chopcy sporzeli milcz c na in yniera. Wreszcie najmodszy i
najniecierpliwszy spyta:
Co to znaczy, prosz pana? Dlaczego ten korytarz jest trjk tny,
a w kabinach jest krzywa pod oga?
Nie krzywa, tylko nachylona poprawi go Sotyk. Wydoby z
kieszeni kombinezonu notes i o wek mwi c:
Je eli si czego nie wie, nale y zaraz pyta . Nie trzeba si
wstydzi .
Naszkicowa rysunek i pokaza go ch opcom.
Rozumiecie ju ?
Ale chopcy nadal nie rozumieli.
Wiecie,
e statek przeznaczony jest do podr y
mi dzyplanetarnych? No wa nie. A tam, w przestrzeni pr nej, nie
ma si y ci enia. Dlatego wszystkie przedmioty staj si niewa kie.
Dawniej w powieciach fantastycznych opisywano rozmaite zabawne
przygody takich podr nikw, jak to nie mogli wyla wody z flaszki,
jak fruwali swobodnie pod sufitami i tak dalej. Ot s to
przyjemno ci raczej w tpliwe, a co wa niejsze, istnienie grawitacji
jest dla cz owieka niezb dne. To nie znaczy, e bez niej nie mo na
y . Bynajmniej, ale po pewnym czasie mi nie wskutek braku pracy
zaczynaj zanika . Dlatego Kosmokrator sam sobie stwarza sztuczne
pole ci enia. Po prostu wiruje w czasie lotu wok swojej d ugiej osi,
ktr na tym rysunku zaznaczyem liter O widzicie? Dzi ki temu
powstaje sia od rodkowa, jak na karuzeli, ktra przyciska wszystkie
przedmioty i ludzi w kabinach w kierunku promienia. Tak jak
zaznaczyem strza k . Pod ogi kabin i tego korytarza s tak ustawione,
eby w czasie podr y wsz dzie pod nogami czuo si d , a nad
gow gr , tak jak na ziemi. A to jest oczywicie mo liwe tylko
przy promienistym uo eniu pomieszcze .
A co jest nad nami?

Na grze s grodzie adunkowe.


A czemu korytarz jest trjk tny?
Po prostu dlatego, e nie starczy o miejsca.
To mo na by o zrobi inaczej rzek zaczepnie najmniejszy z
ch opcw, ktremu wyda o si teraz, e in ynier z nich kpi.
Mo na by o zgodzi si dobrodusznie So tyk ale wtedy
trzeba by ciany w kabinach pochyli , co nie wygl da zbyt adnie, a w
korytarzu przecie mniej si na og przebywa ni w kabinie. Zreszt i
tak mog tu i cztery osoby w jednym szeregu No, ale zagadali my
si . Chod my do Centrali.
Ruszy przed siebie, a ch opcy za nim. Najmniejszy liczy kroki: do
ko ca by o ich 68. Tu znw schodki, ale tylko z kilkoma stopniami, i
wypuk e szerokie drzwi.

W kabinie, ktra mia a mo e sze metrw rednicy, uderzy


wchodz cego widok nieprzeliczonych wska nikw, zegarw i lampek
sygna owych. Mruga y i b yska y wszystkimi kolorami t czy. ciany,
nachylone do pod ogi pod k tem, ale w przeciwn stron ni w
korytarzu, podzielone by y na sekcje tworz ce jak gdyby szafki z
pulpitami. Wsz dzie iskrzy y si i pulsowa y wiate ka. Nad ka d
szafk ja nia napis. Mo na by o odczyta : DYSZE, POLE
G WNE, POLE KIEROWNICZE, GENERATOR POZIOMU A,
PREDIKTOR, MARAX. By o ich kilkadziesi t. W samym rodku
kabiny wznosi si z pod ogi wielki aparat, podobny troch do he mu
olbrzyma. Wystawa y z niego trzy rury, zamkni te bia ymi denkami.
Razem przypomina o to kolosalnie powi kszon g ow owada z

trzema wypuk ymi oczami czy czu kami. Tam gdzie w g owie jest
g ba, z aparatu wystawa y w czterech rz dach pionowe d wigienki.
Odczytawszy na dwch napisy START i ROZRUCH, ch opcy zacz li
tr ca si okciami i zbli yli g owy do przyrz dw, wpatruj c si w
nie chciwie.
Inni skupili si tam, gdzie w sko nie pochylonej cianie widnia na
tle matowej tablicy o wietlony od rodka kolorowy wizerunek.
Przypatrzywszy si zrozumieli, e maj przed sob pod u ny przekrj
Kosmokratora.
Po obu stronach g owy owadziej sta y po trzy fotele, bardzo
niskie, z odrzuconymi w ty oparciami i roz o onymi pasami do
zapinania. Nie to jednak najbardziej zaciekawi o wszystkich ani nawet
nieustanna bieganina wiate sygna owych. Naprzeciw foteli nad sam
pod og znajdowa y si pochy e tarcze metalowe. W ka dej, jak w
ramie, widnia okr g y ekran metrowej prawie rednicy. Na tych
ja niej cych p aszczyznach wida by o wn trze ca ej hali, wiec cy
strop, krz tanin maszyn, wzkw i ludzi, a wszystko to nadzwyczaj
ostre, wyraziste i kolorowe. Dwa przy rodkowe ekrany ukazywa y
przednioboczn cz
hali, a inne dwa tyln .
Gdy jedni ch opcy skupili si przy ekranach, drudzy dopadli
wiec cej mapy statku, jeszcze inni wreszcie t oczyli si przy g owie
owadziej, gdzie sta in ynier.
Zbli cie si wszyscy do mnie powiedzia g o no a ci, co
stoj z ty u, niech niczego nie dotykaj jeszcze by my niechc cy
gdzie polecieli
Ch opcy otoczyli go wie cem. So tyk usiad na ma ym krzese ku,
ktre wysun sobie spod opadaj cej pokrywy owadziej g owy, i
zacz wskazuj c na wiec ce kontury pocisku.

Tutaj widzimy wszystko, co jest wewn trz statku. Kosmokrator


ma 107 metrw d ugo ci i oko o 10 metrw rednicy w najszerszym
miejscu. Sk ada si z dwu wrzecionowatych korpusw, w o onych
jeden w drugi. Zewn trzny korpus nadaje statkowi odporno i
stanowi os on aerodynamiczn , wewn trzny za , podzielony na dwa

pok ady, grny i dolny, zawiera pomieszczenia adunkowe, kabiny


mieszkalne, urz dzenia kierownicze i silnik. W przestrzeni po
mi dzy oboma korpusami znajduj si zbiorniki wody i ciekego
powietrza. S to zapasy przeznaczone na podr , rwnocze nie za
ochraniaj ludzi wewn trz statku od promieni kosmicznych. Na Ziemi
chroni nas przed zgubnym dziaaniem tych promieni atmosfera, a w
Kosmokratorze woda oraz specjalny pancerz z kameksu, materia u
pochaniaj cego promieniowanie dziesi
razy silniej od oowiu.
Dodatkowy czynnik bezpiecze stwa stanowi bersil, z ktrego
zbudowany jest cay statek. Czy wiecie, co to jest?
Wiemy, wiemy! zahucza o.
Zaraz si przekonamy rzek in ynier i, wyszukawszy
przymru onymi oczami najmniejszego z chopcw, wskaza na niego
palcem.
Bersil zaczerpn
tchu malec jest to metal
odporniejszy od stali.
Nie, to nie jest metal zauwa y jeden z jego kolegw.
A wi c to metal czy nie? Nie wiesz? A jaka jest jego budowa?
Tam s takie oczka zacz , kto, lecz nie podtrzymany
umilk.
Nast pia ponura cisza,
Tak rzek in ynier. Wi c obaj mielicie racj . Bersil jest i
nie jest metalem. Jak wskazuje nazwa, sk ada si z dwu pierwiastw:
z BERylu i SILicium, to jest krzemu. Pierwszy jest metalem, a drugi
nie. Ka dy z tych pierwiastkw posiada struktur krystaliczn , to
znaczy siatk przestrzenn , w ktrej naro ach siedz atomy. Bersil
powstaje w ten sposb, e w puste miejsca siatki krystalicznej jednego
pierwiastka wstawia si siatk drugiego. Tworzy si plecionka
atomowa nadzwyczaj odporna i twarda. A wi c mamy ju sam
pocisk. Przejdziemy teraz do siy nap dowej. Spjrzcie na plan
Kosmokratora. Caa jego tylna cz
to pomieszczenie silnikowe. Od
reszty rakiety oddziela j dwumetrowy ekran, pochaniaj cy
promieniowanie. Id c od przodu ku tyowi widzicie najpierw nasz
wytwrni
paliwa. Jest to stos atomowy, wytwarzaj cy
communium. Na pok adzie nie mamy gotowego paliwa, lecz sami je
sobie wytwarzamy z innych pierwiastkw. Stos nasz, na adowany do
pe na, mo e wyprodukowa oko o 40 kg communium. Wydaje si to
niewiele, lecz wystarczy dla odbycia kilkudziesi ciu podr y do

kresw naszego uk adu s onecznego. Proces wytwarzania


communium toczy si stale, tak e i teraz, ale nadzwyczaj powoli,
zaraz go zobaczymy.
In ynier nacisn d wigienk . Natychmiast rozja ni y si tarcze dwu
zegarw, a na najwy szym oku owadzim, a wa ciwie maym
ekranie katodowym, zajarzy a si wst ga, ktra pocz a wolno
pulsowa .
Teraz stos nastawiony jest na bieg ja owy. Dla rozruchu wyci ga
si zabezpieczaj ce blendy kadmowe za pomoc tego regulatora
in ynier po o y d o na du ej, czarnej r koje ci. Wtedy ilo
swobodnych neutronw we wn trzu stosu powi ksza si wieleset
milionw razy i produkcja communium ulega przyspieszeniu. C
dzieje si dalej? Atomy communium zostaj za pomoc dmuchawy
wessane do nast pnej komory, ktra na planie nosi nazw POLE,
poniewa jest tam elektromagnes wytwarzaj cy pole magnetyczne.
Pole musi by bardzo silne, dlatego elektromagnes wa y ponad 400
ton, to jest wi cej ni szsta cz
wagi ca ej rakiety. Elektromagnes,
jak pewno wiecie, wytwarza temperatur zap onu communium.
Pomi dzy jego biegunami powstaje kula roz arzonych gazw. Jest to
po prostu ma e sztuczne so ce, ktre wiruj c w polu magnetycznym
wyrzuca strumie cz stek o chy oci kilku tysi cy kilometrw na
sekund . Gdyby nie pole magnetyczne, cz stki p kaj cych atomw
wylatywayby nie tylko dyszami, lecz p dziyby we wszystkie strony.
Dawniej, przy bardzo wielkich stosach, tak zwanych piecach
uranowych, wytwarzaa si taka masa neutronw, e w promieniu
kilkudziesi ciu metrw woko o trzeba by o stwarza stref bezludn i
wszystkimi operacjami przy stosie kierowa spoza grubych murw
ochronnych. Obecnie, dzi ki mo liwoci dowolnego kierowania
deuteronw, wszystko to nale y do historii i pozostay nam po tym
tylko bardzo grube mury jak ten, pod ktrym jechalimy tutaj. Teraz
rozumiecie, e ten dwumetrowy ekran ochronny pomi dzy komor
silnikow a mieszkaln cz ci rakiety nie ma znw bardzo du ego
znaczenia. Gdyby pole nagle zniko, to w nasz stron , w g b rakiety,
run aby powd szybkich cz stek o takim nat eniu, e aden ekran
nic by tu nie pomg . Dam wam przyk ad ilustruj cy to. co
powiedziaem. Zbli aj c twarz do pomienia, mog uchroni si od
poparze , je eli b d silnie dmucha odrzucaj c od siebie rozgrzane
gazy. Mniej wi cej tak rol spe nia wobec rakiety elektromagnes,

ktry kieruje strumienie cz stek do dysz. W ten sposb powstaje sil


poruszaj ca. Pozostaje nam jeszcze do omwienia egluga. Caa
astronautyka sk ada si wa ciwie z dwu wielkich rozdzia w.
Pierwszy to start i l dowanie, a drugi wa ciwy lot w pr ni.
Jedno i drugie nie jest bynajmniej proste. Gdybym w czywszy
rozruch prze o y t d wigni do ko ca, silnik ruszyby pe n moc
to znaczy rozwin
dzielno
3 700 000 koni mechanicznych.
Jednak e tak zrobi nie mo na bo wszyscy znajduj cy si w
rakiecie ponieliby natychmiast mier !
Dlaczego?
Rakieta, ruszaj c takim zrywem, osi gn aby przyspieszenie
oko o 900 razy wi ksze od ziemskiego. Przyspieszenie ziemskie to
sia, z jak
Ziemia przyci ga wszystkie przedmioty na swej
powierzchni. Cz owiek poddany przyspieszeniu dwa razy wi kszemu
wa y jak gdyby dwa razy wi cej ni normalnie, trzykrotnemu trzy
razy, i tak dalej. Spjrzcie na ten wielki zegar. Podziaka jego jest
wyskalowana w jednostkach g, to znaczy jednostkach
przyspieszenia. Wskazuje on, jakie przyspieszenie ma rakieta.
Podzia ka, jak widzicie, ko czy si przy 50 g. Przy 6 g jest czerwona
kreska, a przy 9 dwie. Ot czowiek mo e znie przez du szy
czas przyspieszenie oko o 4 g, a mniej wi cej przez p godziny 7
g. 20 g mo na wytrzyma tylko przez kilkadziesi t sekund. A
przyspieszenie 3900 g zmia d y oby po prostu jak prasa wszystkich
obecnych w rakiecie! Tak wi c rakieta startuj c nie mo e rozwin
przyspieszenia wi kszego ni 67 g i dlatego na tarczy jest w tym
miejscu czerwony znak. Ale i tak ten oto bezpiecznik nie pozwala na
rozwini cie wi kszego przyspieszenia. Bezpiecznik ten mo na jednak
w pewnych okoliczno ciach usun .
A po co?
Bo mo na wyrzuci pocisk w ogle bez za ogi, i tak robilimy
wa nie przy pierwszych prbach lotu. Wtedy nie ma ogranicze i
mo na wczy
silniki ca
moc . To samo dotyczy rwnie
hamowania: wytwarza si wtedy przyspieszenie, tylko odwrotnie
skierowane. atwo to sobie uzmys owi ; przypomnijcie sobie, co si
dzieje, gdy siedzicie w wagonie, ktry nagle rusza: odczuwa si wtedy
szarpni cie do tyu, a gdy wagon hamuje szarpni cie w
przeciwnym kierunku. Szybko w czasie startu nie mo e przekroczy
pewnej granicy tak e i z innego powodu. Rozgrzewaj c si od tarcia o

atmosfer , pocisk mgby stan


w pomieniach i sp on , mimo e
jest tak wytrzymay. Pami tajcie, e lec c ze zwyk szybkoci
podr n rakieta mo e z atwo ci przegoni pocisk armatni! Przy
szybkociach nadd wi kowych, jakie wwczas osi ga, opr powietrza
jest olbrzymi. Stosowano r ne metody w celu zmniejszenia go.
Kosmokrator ma dokoa dziobu otwory, ktrymi w czasie przebijania
atmosfery wytryska pod cinieniem wodr. Pomi dzy bokiem pocisku
a powietrzem tworzy si cienka warstewka wodoru, poruszaj ca si z
po ow szybkoci rakiety. Jest to tak zwana faza o szybko ci
poredniej. Na skutek tego temperatura pow oki nie przekracza 1000
stopni. Jest to zno ne dzi ki naszym maszynom chodz cym. Gdyby
jednak z jakichkolwiek powodw temperatura ros a dalej, to inny
automat zmniejsza parcie gazw wylotowych, d awi c silniki. W ten
sposb pokonali my zasadnicze trudno ci startu. A teraz przekonamy
si , co by si sta o, gdyby dosta si tu kto niepowo any.
In ynier szybko wczy d wigni rozruchu. Natychmiast fioletowa
wst ka, leniwie wij ca si na tarczy oscylografu, zacz a pr y si i
drga coraz szybciej. Wskazwki na zegarach ruszyy w prawo.
Panowa a zupena cisza, spot gowana jeszcze tym, e wszyscy,
stoczywszy si
gowa przy g owie, powstrzymywali oddech.
Wskazwki szy wci
w prawo. Zapala y si i gasy coraz inne
sygnay. In ynier nacisn drug d wigni i trzy ekrany w czarnej
g owie zajarzy y si bkitnawym wiat em.
Jak widzicie, proces wytwarzania communium przypiesza si .
Mo emy rusza !
In ynier chwyci niespodzianie za r k najmniejszego chopca,
ktry, wcini ty pomi dzy kolegw, sta tu przy nim, i jego palcem
nacisn czerwony wy cznik pod napisem START.
Chopiec krzykn i targn si wstecz, ale zatrzyma go zwarty mur
napieraj cych kolegw, ktrzy z rozszerzonymi oczami, bez tchu,
czekali katastrofy. Nie sta o si jednak nic. Na jednym z ekranw
pojawi a si na u amek sekundy trzepoc ca eliptyczna linia, a potem
zap on y trzy czerwone lampki i wszystkie wiat a na pulpicie zgas y.
Za to na jednej ze cian zawy a przerywanym g osem syrena. In ynier
roze mia si .
Mylicie, e naprawd chc was wyprawi do nieba?
No, nie bjcie si Nic si nie stao i nie mogo sta . Po prostu
zadzia a Prediktor!

Aczkolwiek chopcy nie rozumieli, co zasz o, nikt nie chcia pyta .


Wszyscy byli ogromnie zawstydzeni, a to, e in ynier widzia ich
przestrach, jeszcze bardziej ich urazio.
No no, nie gniewajcie si In ynier spowa niawszy tumaczy :
Cz owiek nie jest w stanie skontrolowa pracy wszystkich
silnikw i instrumentw rwnocze nie. Oprcz tego jego reakcje przy
takiej szybko ci, jak rozwija Kosmokrator ju w pierwszych 10
minutach przesz o 3 kilometry na sekund staj si zbyt powolne.
Je eli w odleg oci pi ciu kilometrw od rakiety wyoni by si z
chmur samolot, to zanim pilot cokolwiek by przedsi wzi ,
nast pioby zderzenie. 0,4 sekun dy mija, zanim obraz zbli aj cego si
samolotu dotrze do mzgu. W tym czasie rakieta przeleci prawie
ptora kilometra. Al e pilot nie rozpozna w tym czasie obrazu, tylko
go spostrzeg. Na to potrzeba jeszcze prawie caej sekundy, a wtedy
b dzie ju 4,5 kilometra dalej i po zderzeniu! Poza tym przy starcie
cz owiek nie jest w peni w adz fizycznych. Panuje wtedy
przy pieszenie rwne 6 do 7 g. Takiego przypieszenia doznaje pilot
samolotu odrzutowego przy wykonywaniu ewolucji. Widzielicie
mo e, jak wygl da siedzenie w takim samolocie? To jest wa ciwie
le ak, a nie siedzenie, bo pilot le y tam na brzuchu, z brod
podpart gumow poduszeczk . Chodzi o to, e pod wpywem
rosn cego przy pieszenia pierwsze zawodzi kr enie krwi. Krew staje
si jakby za ci ka i serce nie ma do siy, by j przepompowa do
odlegych cz ci ciaa, a jedn z nich jest mzg. Dlatego przy
wira ach i p tlach bardzo cz sto robi si pilotom ciemno przed
oczami. To znaczy po prostu, e krew nie dop ywa do tylnej czci
mzgu, gdzie jest orodek wzroku. Tak wi c rozumiecie, e czowiek
nie mo e bezpiecznie pokierowa rakiet w czasie startu. Zast puje go
urz dzenie, ktre macie przed sob in ynier po o y r k na
lni cej, gadkiej pokrywie g owy owadziej. Nazywa si
Prediktor. W czasie eglugi w pr ni trzeba utrzymywa statek na
wa ciwym kursie. Rakiet mo na by przez ca drog
nap dza
silnikami, ale by oby to zbyteczne marnotrawienie energii. Wystarczy
bowiem oddali si na pewn odlego od Ziemi i wy czy motory.
Statek leci wtedy tylko dzi ki przyci ganiu So ca, podobnie jak
planety. S to tak zwane orbity naturalne. S tak e inne, tak zwane
orbity wymuszone, kiedy statek pomaga sobie silnikami, lec c jak
gdyby na prze aj czy te pod pr d, zwalczaj c siy grawitacji

sonecznej, kiedy chce sobie skrci drog . To, co na zwyk ym statku


nale y do kapitana i sternika, a wi c obliczanie kursu, utrzymywanie
go, wymijanie przeszkd, no i samo czuwanie nad przyrz dami to
wszystko wykonuje u nas Prediktor. Statek, jak wiecie, wiruje w
pr ni wok dugiej osi, eby stworzy sztuczne pole ci enia.
Dlatego na przedzie w dziobie znajduje si nadajnik radarowy,
ktrego antena kr ci si w przeciwn stron z tak szybkoci , by
pozosta nieruchom w stosunku do gwiazd. Dzi ki temu Prediktor w
ka dej chwili orientuje si , jaki jest kierunek lotu i jego szybko .
Radar mo na by nazwa zmys em wzroku Prediktora. Poza tym, e
podaje informacje o poo eniu statku, ma on jeszcze jedno
niezmiernie wa ne zadanie. Mianowicie w pr ni zachodzi sta e
niebezpiecze stwo zderzenia z meteorami. By to prawdziwy koszmar
pierwszych astronautw. Prediktor potrafi dzi ki wiruj cym
radaroskopom unika takich gro nych spotka . Prcz zmys u
wzroku posiada on w ch chemoelektryczny, wra liwy na sk ad
powietrza wewn trz rakiety, ktre oczyszcza i zmienia samoczynnie.
Ale bodaj najwa niejszy jest jego zmys rwnowagi, bez ktrego
l dowanie byoby w ogle niemo liwe. W pobli u wielkich cia
niebieskich s tak zwane strefy zakazane, w ktrych wytworzone
przez si ci koci tarcie przyp ywowe mog oby rozerwa rakiet .
Prediktor umie omija takie niewidzialne rafy dzi ki urz dzeniu
grawimetrycznemu. Przy l dowaniu za , kiedy statek zbli a si do
planety z otwartymi dyszami hamowniczymi, Prediktor obejmuje rol
kierownicz i, rejestruj c w uamkach sekundy zmiany szybkoci
wasnej, k t zbli ania si do gruntu, opr powietrza oraz stateczno
pocisku reguluje prac silnikw.
A jak on to wszystko robi? spyta jeden z ch opcw.
Tego wam nie powiem, boby cie tu przez rok musieli dwa razy
dziennie przychodzi na wyk ady. Dosy e Prediktor, kiedy damy mu
odpowiedni rozkaz, na przyk ad obliczy kurs na Wener , zrobi to w
ci gu kilku minut, a potem wystarczy go nastawi na start i poo y
si na fotelu. Nic jednak, o czym Prediktor nie zosta powiadomiony,
nie mo e si wydarzy . On do tego nie dopu ci. Dlatego wa nie,
modzie cze, gdy nacisn e odwa nie ten guzik zwrci si
in ynier do czerwonego jak piwonia malca zamiast silnika
zahuczaa syrena alarmowa

A co pokazuj te tarcze? jeden z chopcw wskaza troje


oczu Prediktora, nie tyle mo e z ciekawo ci, ile pragn c odwrci
uwag od nieszcz snego kolegi, ktry mia ochot zapa si pod
pod og .
Te ekrany pokazuj orbity podr y. Na jednym wida orbit
zadan , na drugim opisywan , a trzeci su y do wylicze pozycji.
Co to znaczy, e wida orbit ? Jak orbit ?
Przez orbit albo trajektori lotu rozumiemy lini krzyw , ktr
statek opisuje w przestrzeni. Przy wyczonych silnikach mo e to by
wycinek hiperboli, paraboli albo elipsy.
A to? ch opiec wskaza ekrany z p on cym wizerunkiem hali.
To jest zwyk e urz dzenie telewizyjne. Posugujemy si nim, a
nie oknami w cianach, bo
aden materia przezroczysty nie
wytrzymaby ogromnych r nic temperatury i ci nienia. Telewizory te
wra liwe s na promienie widzialne dla oka ludzkiego, zawodz wi c
w nocy, w chmurach i we mgle. Ale i wtedy nie zostajemy lepi,
prze czywszy si na radar, to znaczy, jak wiecie, na ultrakrtkie fale
radiowe.
In ynier prze o y niedu y wy cznik na pulpicie. Kolorowe obrazy
hali zgasy. Na ich miejsce pojawi y si dziwacznie wygl daj ce
wizerunki, utrzymane w kolorach zielonkawobrunatnych.
Przypatrzywszy si ch opcy rozpoznali ten sam obraz co przedtem:
wn trze hali, ludzi, maszyny, ale wszystko nieco ciemniejsze i
pozbawione naturalnych barw.
W ten sposb widzimy powierzchni planety, zbli aj c si do
niej w nocy lub przez ob oki. Jest to jednak bardzo ma o. Na obcej
planecie nie ma oczywicie
adnego sztucznego l dowiska, a
dok adnie wypatrze rze b terenu, gdy pocisk robi oko o 1700
kilometrw na godzin jest to najmniejsza szybko wchodzenia w
atmosfery planet nie jest rzecz prost , nawet przy wsp pracy
Prediktora. In ynier podszed do o wietlonego planu rakiety.
Tutaj w dziobie mie ci si nasz samolot wywiadowczy. Nie
wiedzielicie, e mamy samolot na pokadzie? doda widz c
zdumienie ch opcw. A jak e, mamy nawet ca flot
powietrzn . W pomieszczeniach adunkowych znajduje si hangar
drugiego samolotu, helikoptera. On su y do innych celw. A ten
samolot, ktry widzicie tu w dziobie, jest jednoosobowym maym
odrzutowcem. Zbli ywszy si do powierzchni planety na kilkana cie

kilometrw, otwieramy klapy i wyrzucamy samolocik, ktry leci dalej


ju samodzielnie, dok adnie badaj c warunki terenowe, i donosi nam
o swoich spostrze eniach za pomoc radia. Je eli zachodz jakie
w tpliwoci, na przyk ad, czy grunt jest do wytrzyma y trudno
to, rozumiecie, zbada z lec cego pocisku samolot l duje i pilot
dokonuje potrzebnych bada , po czym albo przywo uje nas przez
radio, albo leci dalej w poszukiwaniu innego l dowiska. Odkrywszy
odpowiedni teren rakieta zaczyna si
opuszcza
najpierw
aerodynamicznie, to znaczy wyzyskuj c no no powietrza, a gdy
szybko zmaleje do jakich 400 kilometrw na godzin , Prediktor
wcza dysze hamownicze. Czy zwrcili cie przedtem uwag na
k ko, ktre narysowaem w samym rodku pocisku?
In ynier wydoby notes i pokaza chopcom naszkicowany przekrj
poprzeczny Kosmokratora.
Jest to duga rura, ktra ci gnie si od komory zaponowej a do
dziobu. Mo na przez ni wyrzuca cz
gazw atomowych, co
wytwarza odrzut hamuj cy post powy ruch statku.
A co by si stao, jakby Prediktor zawid ? spyta najmniejszy
z ch opcw, ktry och on ju ze zmieszania.
Prediktor jest zabezpieczony zacz in ynier, lecz ch opak nie
da za wygran .
A jakby si zabezpieczenia popsuy?
To jest zupenie nieprawdopodobne.
Ale mo liwe? Co trzeba robi , jakby si zepsu? uparcie
nastawa chopiec. In ynier zmarszczy zrazu brwi, jakby chc c
powiedzie nie nud , lecz potem ci gn lekko usta.
Chcesz wiedzie ? rzek. To chod cie ze mn .
Wyszed szy z Centrali, znw znale li si w trjk tnym korytarzu.
Rych o doszli do w skich schodkw, po ktrych wdrapali si do stacji
obsugi luz. Zamiast jednak pj
na prawo, w stron korytarza
wiod cego na zewn trz, in ynier otworzy metalowe drzwi w cianie.
Po drabince wspi li si na pok ad grnego poziomu. Szyb, ktrym si
tu dostali, otwiera si porodku w skiego przej cia pomi dzy dwoma
dugimi rz dami pionowych cian. Jak daleko si ga wzrok, ci gn a
si ta metalowa ulica, w rwnych odst pach przegradzana przez
profilowane wsporniki. Wygl dao tu troch jak w jakim wielkim
skadzie przemys owym.

Jeste my przy grodziach adunkowych rzek in ynier kieruj c


si ku ty owi pocisku. Ktry z ch opcw, spojrzawszy w gr , wyda
okrzyk zdumienia: nad nimi, na wysoko ci pi ciu metrw, bieg
chodnik zawieszony do gry nogami, z por cz skierowan w d,
niby odbicie tego, ktrym szli.
In ynier zatrzymawszy si tumaczy:
W czasie podr y, kiedy rakieta wiruje, korzystamy z tamtego
chodnika. Pami tacie przecie , co wam rysowa em?
I chodzi si do gry nogami? A w g owie si nie zakr ci?
Sk d e! Przecie tego ruchu obrotowego w ogle si nie
wyczuwa. Czuje si zwyczajnie pok ad pod nogami, nic wi cej.
A jakby kto sta tu, gdzie my, w czasie startu, to co by si stao?
Z chwil kiedy rakieta oddali si od ziemi na trzy tysi ce
kilometrw, nadaje si jej ruch wirowy i wtedy stoj cy tutaj czowiek
polecia by po prostu g ow naprzd na tamten chodnik, ale poniewa
obroty s pocz tkowo powolne, nic by mu si nie sta o. Byoby to
raczej powolne szybowanie ni upadek.
To znaczy, e gra i d zamieniaj si z sob miejscami?
Oczywicie.
Ruszyli dalej. Niektre grodzie by y ju za adowane po brzegi, w
innych krz tali si ludzie przymocowuj c wszystkie przedmioty
specjalnymi tamami do uchwytw i ap.
Nie zwalniaj c kroku in ynier, w miar jak przechodzili obok
pomieszcze , rzuca s owa obja nienia.
Mijali magazyny ywno ciowe. W p mroku widniay beczki i
stosy skrzy , paki z konserwami, worki z m k i zbo em. W nast pnej
grodzi znajdowa y si lekarstwa, rozmaite chemikalia i aparaty. W
ch odni le a y warstwy mro onego mi sa, jarzyn, owocw. Zdawa
si mog o, e caa kula ziemska nagromadzi a w rakiecie, jak w
dziwnej arce, wszystkie swoje wytwory: byy tu namioty i piwory,
spektroskopy, lunety i sejsmografy, bele materia w, ca e laboratoria
chemiczne, barografy i kineteodolity, witaminy, ziarno rozmaitych
rolin, kamery balistyczne, ba ki z syntetycznym bia kiem i
tuszczem, wiertarki, kompres ory, tokarnie, materiay wybuchowe,
butle spr onych gazw, generatory awaryjne, zapasy metali, blachy,
drutu, kabli i narz dzi, lekkie stopy, naczynia szklane i porcelanowe,
liny stalowe, cz ci silnikw, zapasowe lampy radiowe, anteny
radarowe i przenone stacje meteorologiczne.

Chopcy ju
prawie oboj tni mijali wy adowane po brzegi
pomieszczenia, nie reaguj c przy najbardziej niespodziewanych
obja nieniach, ale nie wytrzymali, gdy w pewnej chwili in ynier
wskazuj c rozsuni te drzwi jednego z przedziaw powiedzia :
Tu jest sprz t polarny i alpejski. Jeden z ch opcw zajrza do
rodka.
Jak to? zdziwi si . Narty? Przecie na Wenus jest gor co?
A oprcz tego tam nie ma wody, to i niegu nie mo e by ?
In ynier umiechn si przystaj c na chwil .
Widzicie powiedzia wszystko inne wzi limy opieraj c
si na naszej wiedzy. A narty narty bierzemy z przezornoci
W jednej z ostatnich grodzi sta helikopter okryty p tnem
aglowym i przymocowany do stropu stalowymi d wigarami.
Chopcy zainteresowali si maszyn , lecz in ynier pieszy dalej.
W pok adzie ciemnia wielki otwr, by a to pochylnia za adunkowa,
ktra schodzia kilkana cie metrw w d, a do poziomu hali.
Nad wje d aj cymi tu maymi elektrowozami ci arowymi
porusza y si szcz ki kranu no ycowego. Omin wszy
otwr w pok adzie, ogrodzony nisk barierk , doszli do ko ca
korytarza. Nisko w cianie znajdowa a si okr ga klapa. In ynier
poruszy wielkie metalowe koo i klapa otwar a si na zawiasach.
Ukaza a si ciemna studnia, z ktrej pyn o duszne powietrze.
Zbli amy si do stosu atomowego rzek in ynier. Pochylaj c
si , by nie zawadzi gow o kraw d otworu, rzuci:
Odwa ni za mn ! i znikn w ciemno ci.
Zaledwie si w ni zag bi, zajaniao tam
wiato. Rwnocze nie
stoj cy przed klap ch opcy zauwa yli, e na cianie zapali y si trzy
czerwone lampki.
Po drugiej stronie by a drabinka, po ktrej zeszli w d . Stali we
wn trzu ogromnego walca o dziesi ciu metrach rednicy. W tym
miejscu pok ad nie rozdziela korpusu rakiety na dwa poziomy i mogli
swobodnie ogl da jej kolisty przekrj. W niezbyt jasno o wietlonej
przestrzeni, otoczonej ze wszech stron metalowymi cianami, jak
gdyby w pudle ogromnej cysterny, panowaa do
wysoka
temperatura.
Z ty u za nami rzek in ynier jest cz
mieszkalna i
u ytkowa rakiety, a przed nami stos atomowy i dalej silniki.

Zapada cisza. Wszyscy wyt yli such staraj c si mimowiednie


pochwyci najsabszy cho by odg os zza ciany oddzielaj cej ich od
stosu, ktry, jak mwi in ynier, nie ustawa nigdy w pracy. Rozigrana
wyobra nia powi kszaa najs abszy szelest i ka de st pni cie,
wyolbrzymiaj c je w eksplozj atomow . Ale nie byo tu s ycha nic
poza przy pieszonymi oddechami ch opcw. Masywna,
nieznacznie wkl sa tarcza by a gadka i nieruchom a. Tylko w jej
dolnej cz ci, tu przed chopcami, mie ci si okr g y waz,
zamkni ty tarcz pancern i trzema sztabami, z ktrych ka d
utrzymywa a w g bokim wy obieniu ruba, doci ni ta koem
szprychowym. Nad wazem bieg y w metalowych rurkach przewody
gin ce w przeciwleg ej cianie.
Te kable id do Centrali wskaza in ynier. W razie
zaburze pracy silnikw, jeli promieniowanie zaczyna tu przenika ,
natychmiast zostaje o tym powiadomiony Prediktor.
To tu mo e przenika promieniowanie?
A jak e. W tej chwili te s czy si po trochu
In ynier wydobywszy z kieszeni ma y aparacik zdj
ze
osaniaj c przykrywk i pokaza malutk
tarczk zegarow .
wiec cy zielony punkcik by nieznacznie odchylony od zera.
Chopcy spojrzeli na siebie, potem na drabink , ktra stanowia
jedyn drog powrotu, lecz nikt si nie poruszy . In ynier chowaj c
aparacik powiedzia:
Teoretycznie wszystkie odamki p kaj cych atomw kieruje pole
magnetyczne do dysz. Jednak e w praktyce zawsze znajduje si
nieznaczna ilo zbuntowanych atomw, ktre biegn w inne
strony, a z kolei cz
z nich tutaj, gdzie stoimy. Jest to jednak
ilo tak znikoma, e nie ma najmniejszego znaczenia, tym bardziej e
do pomieszcze mieszkalnych jest jeszcze spory kawaek drogi, a
normalnie nikt tutaj nie przebywa. Gdyby jednak wskutek jakich
uszkodze , na przyk ad z powodu przerwy w dopywie pr du, pole
magnetyczne zniko strumie cz stek zacz by bombardowa ekran
pochaniaj cy coraz silniej, przedzieraj c si w g b statku.
Zwrciwszy si ku przeciwlegej cianie, in ynier wskaza r k w
gr :
Widzicie te b yszcz ce lufy? To s liczniki GeigeraMuellera i
inne przyrz dy wykrywaj ce obecno promieniowania. W razie
najmniejszych zaburze natychmiast donosz o tym Prediktorowi.

Na wysoko ci czterech metrw bieg o w cianie podu ne


wg bienie, z ktrego wystawa rz d lni cych lejkw, wycelowanych
w zapor stosu atomowego.
Wwczas Prediktor wysya rozkaz zahamowania reakcji rozpadu
przez automatyczne wsuniecie blend kadmowych w gb stosu. Gdyby
za in ynier utkwi spokojny, nieruchomy wzrok w malcu
nast pio uszkodzenie Prediktora, to
Podszed do zapory.
Ta klapa to przeaz przez zapor . Mo na ni wej do stosu
atomowego.
Jak to do stosu? Ale to niemo liwe!
Chopcy my leli, e Sotyk artuje, lecz in ynier zaprzeczy g ow .
Nie. Jest w granicach mo liwoci ma o prawdopodobnych
ale mo liwo ci e wszystkie zdalnie sterowane
urz dzenia zawiod . W takim wypadku, je liby grozia eksplozja
stosu, kto musi wej
t dy, przez ten w az. i r cznie powsuwa w
grafit blendy moderatorw kadmowych!
A kto to ma zrobi ?
Za bezpiecze stwo statku odpowiada pierwszy in ynier
nawigator. Mg by rozkaza , ale tego nie zrobi.
Sk d pan wie?
Bo ja nim jestem.
Chopcy rozszerzonymi oc zami wpatrywali si w Sotyka, Teraz
dopiero spostrzegli, e wcale ich nie lekcewa y . By tylko bardzo
zm czony. Patrz c na jego chud , nieruchom twarz, wszyscy naraz
zrozumieli, kto wejdzie do stosu, kiedy to b dzie konieczne.
To tam trzeba wej powiedzia jeden z chopcw. Ale
chyba w jakim kombinezonie w sk afandrze ochronnym?
In ynier potrz sn g ow .
Nie. Tam wskaza r k panuje takie st enie
promieniowania, e aden skafander nie pomo e. W ci gu jednej
minuty czowiek musi wch on
mierteln dawk promieniowania.
Najmniejszy z chopcw, zapomniaws zy o urazie, jak czu do
in yniera, wyszepta:
To znaczy, e pan Zamilk. Po chwili powiedzia .
To znaczy, e o n musi umrze ?
Tak odpar in ynier. eby inni mogli y .

PROFESOR CZANDRASEKAR
Z powrotem in ynier prowadzi chopcw dolnym poziomem.
Zeszli w skimi schodkami do trjk tnego korytarza i min li troje czy
czworo drzwi. Oszo omieni ogromn iloci wra e wszyscy milczeli.
Korytarz, wy o ony ciemnozielonym g bczastym chodnikiem, le a w
wietle lamp pusty i cichy. Nie dobiega tu najl ejszy odg os z
zewn trz. Zatrzymawszy si po kilkudziesi ciu krokach, in ynier
wskaza na drzwi wi ksze od innych.
Tu mie ci si Marax powiedzia i nacisn
obur cz
umieszczone jedna nad drug klamki. Weszli do rodka. By a tu
okr ga kabina, zalana wiat em.
ciany, podobne do tablic
automatycznej centrali telefonicznej, zape niay tysi ce wy cznikw i
wtyczek zajmuj cych przestrze od stropu do pod ogi. Ich
porcelanowe
gwki
iskrzy y
si
dugimi
rz dami
w
szachownicowych polach. W kilku miejscach tablice rozdzielcze by y
poodchylane jak drzwi i w gbi, w rubinowym brzasku arz cych si
lamp, ciemniaa pl tanina przewodw.
W samym rodku kabiny znajdowa si kolisty pulpit z okr g ym
otworem, tak du ym, e mog y si tam pomie ci dwie osoby. W
jednym miejscu pulpit posiada w skie przejcie. Pokryty by szklist
mas koloru bardzo ciemnego bursztynu, fluoryzuj c zielonkawo w
wietle okr gej rury podsufitowej. Wok pulpitu wznosi o si z
pod ogi dziewi
czarnych rur, ktre zwraca y ku niemu swoje
sto kowe zako czenia z biaymi ekranami. Panowa a tu cisza, inna
jednak ni w korytarzu, bo podszyta delikatnym szumem pr dw.
To, co cie dot d widzieli powiedzia in ynier wszystkie
aparaty kontrolne, maszyny, urz dzenia, maj nam s u y w
wypadkach, ktre przewidzieli my. Musimy si jednak liczy z tym,
e zajdzie wiele rzeczy nie przewidzianych. Od tego, jak szybko si z
nimi uporamy, zale e b dzie los ca ej wyprawy. Dla tych wa nie
celw zbudowany zosta MARAX. Jest to skrt oznaczaj cy MAchina
RAtiocinatriX. To, co widzicie dokoa, to urz dzenia przeka nicze.
Ten pulpit w rodku to nastawnia, z ktrej daje si Maraxowi
zadania. Rozwi zania odczytuje si z ekranw. Ch opcy stali wci w
pobli u drzwi, skupieni w ma gremadk , a z ich min wida by o, e
nie bardzo rozumiej , w jaki sposb mo e ta potwornie

skomplikowana sie przewodw elektrycznych pos u y do ocalenia


wyprawy przed nieznanym niebezpiecze stwem.
Ch tnie bym wam powiedzia co jeszcze o Maraxie rzek
in ynier ale naprawd nie mam ju czasu.
A co on w a ciwie robi, prosz pana?
Trudno to wyjani w kilku sowach. Marax jest to no,
najpro ciej mo na go nazwa bardzo wszechstronn maszyn do
liczenia.
Twarze ch opcw wyra ay zdziwienie. Niektrzy spogl dali na
siebie, lecz nikt si nie odezwa.
No, wi c idziemy rzek in ynier. Mo e innym razem
dowiecie si czego wi cej
Skierowali si ju ku drzwiom, gdy rozleg si g os, ktry nie
nale a do adnego z nich:
In ynierze jedn chwilk .
Spojrzeli w ty. W przej ciu mi dzy dwiema rwnoleg ymi
tablicami rozdzielczymi, jakby w dziwnych drzwiach, okrytych od
gry do dou mozaik kabli, pojawi si cz owiek.
Profesor jest tu? zdziwi si Sotyk. Nie wiedzia em. Nie
by bym przeszkadza
Co znowu, jestem rad. Pan ma teraz posiedzenie komisji,
prawda? Ch tnie wyr cz pana i opowiem naszym go ciom o
Maraxie.
Z gromadki da si sysze radosny pomruk. In ynier post pi krok
naprzd.
By bym panu wdzi czny, ale Suchajcie zwrci si do
ch opcw trafia si wam niezwyk a okazja, bo profesor
Czandrasekar jest jednym z twrcw Maraxa. Prosz was tylko, nie
prbujcie si chowa , eby polecie z nami. Mieli my tu jedena cie
wycieczek szkolnych i par razy musielimy przeszukiwa ca y statek,
eby odnale amatorw podr y na gap
In ynier patrzy chwil na ch opcw, usiuj c przybra surowy
wyraz twarzy, lecz nagle umiechn si , potrz sn gow i wyszed.
Gdy drzwi zamkn y si za nim, zapad a cisza. Ch opcy nie ruszali si
z miejsca, onie mieleni. Profesor, synny matematyk, by jednym z
cz onkw wyprawy. Wszyscy prawie widzieli go ju na filmie, w
telewizorze czy na fotografii i teraz wpatrywali si we z
ciekawo ci .

By to m czyzna lat czterdziestu kilku, o twarzy smagej, prawie


ciemnej, suchej. Zgi ty nos z cienkimi nozdrzami nadawa jej wyraz
uparty i twardy, ktrego nie agodzi y krucze wosy, posiwia e na
skroniach. Wra enie to pryska o, kiedy spotka o si jego oczy, prawie
zawsze lekko przymru one, o trudnym do opisania wyrazie. Bya w
nich dziecinna ywo , opanowana jednak surowym zastanowieniem,
i spokj podobny do przezwyci onego zm czenia, i pewno siebie, i
umiech tak wyra ny, e si go mimo woli szukao na jego ustach
lecz on umiecha si tylko oczami. Co za najdziwniejsze, ka demu,
na kogo spojrza, wydawa o si , e s jasne, nawet bardzo jasne i
dopiero potem spostrzega o si ich ciemn barw .
Podchodz c do chopcw Czandrasekar odezwa si : In ynier
rozczarowa was, prawda? Spodziewali cie si jeszcze jednego stosu
atomowego, jakiej niesychanej katapulty
pierwiastkw, a
usyszeli cie, e nasz ostoj jest po prostu maszyna do liczenia? Po
c , my licie, taki niepotrzebny balast? Czy nie lepszym rodkiem jest
miotacz promieni, ktry rozniesie w atomy ka d przeszkod ? Moi
ch opcy, wiat obcej planety b dzie peen zagadek. I jakie to by oby
rozwi zanie niszczy je, kiedy nam stan na drodze? My chcemy
czego znacznie wi kszego i trudniejszego: chcemy je zrozumie . Bo
zrozumie to znaczy opanowa . A w tym w a nie pomo e nam
matematyka.
Czy to dla was dziwne? Zastanwcie si . Ruchy planet, gwiazd,
atomw, lot ptaka, kr enie krwi, wzrost kwiatw wszystko, co nas
otacza, cay wszech wiat stosuje si do praw matematyki. To ona
pomaga in ynierowi budowa
mosty i rakiety, geologowi odnajdywa pod ziemi minera y,
fizykowi wyzwala energi atomow . Zabieramy wi c z sob nie
tylko mechaniczne r ce, minie i oczy, ale tak e mechaniczny mzg.
Nazywam tak t maszyn , poniewa sposoby, jakimi dzia a,
podpatrzylimy w naszym w asnym mzgu.
eby cie mnie lepiej zrozumieli kilka sw obja nienia.
Kiedy ludzie uczyli si budowa coraz doskonalsze maszyny
parowe, turbiny, silniki benzynowe, obrabiarki, wydawao im si , e
wszystko na wiecie mo na sprowadzi do jakiego mechanicznego
modelu, a wi c e i mzg jest mechanizmem takim jak zegarek, tylko
bardzo skomplikowanym. S dzili na przyk ad, e zapami tywanie
polega na tworzeniu si w gowie jakich odciskw czy fotografii.

Jednak e takiego tumaczenia nie mo na przyj , bo w mzgu nie ma


po prostu miejsca na przechowywanie tym sposobem olbrzymiej iloci
wspomnie i wiadomo ci, jakie posiada ka dy cz owiek. B d polega
na przypuszczeniu, e mzg jest wielk kartotek , sk adem, e
pami
jakiej rzeczy jest uwa acie? sama tak e rzecz .
Tymczasem naprawd nie jest to rzecz, tylko proces. To znaczy co
pynnego, ruchomego. Nie b d wam o tym wiele mwi, ale chc ,
bycie sobie uzmys owili jedno: je eli materia jest w wiecznym ruchu,
to myl jest jak gdyby ruchem w pot dze. Pami tacie mo e dewiz
wypisan we wn trzu odzi podwodnej kapitana Nemo: mobilis in
mobili? Ruchome w ruchomym. To jest w anie dewiza i tajemnica
mzgu. Tajemnica olbrzymiej, miliardowej chmury kr cych
pr dw. I na takiej w a nie zasadzie dziaa Marax. Tam gdzie s
pr dy, musi by ich rd o i ich drogi. Podstawow cegie k mzgu
jest neuron, to znaczy komrka z wypustkami nerwowymi, ktre cz
j z innymi komrkami. A elementarn cz stk Maraxa jest lampa
katodowa. W naszym Maraxie jest oko o 900 000 lamp. Oczywi cie,
bardzo ma ych, ale widzicie, jak wielkie zajmuj pomieszczenie.
Mzg za zawiera oko o 12 miliardw komrek, to znaczy jakby 12
miliardw lamp, a doskonale mie ci si w naszej g owie. Konstruktor
powiedziaby, e rozwi zanie techniczne, jakie przedstawia mzg, jest
znacznie doskonalsze. Ta ilo komrek, ktr posiada mzg, pozwala
na ilo po cze mi dzy nimi wynosz c okoo 10 10000. Liczba ta
ma o wam mwi. Ot jest ona wi ksza od liczby atomw we
wszystkich planetach, gwiazdach i mgawicach, jakie tylko mo na
dostrzec przez najpot niejsze teleskopy w otch aniach nieba. Takie s
mo liwoci naszego mzgu. Mo liwo ci Maraxa s znacznie
skromniejsze, ale ma on nad mzgiem jedn przewag : t , e dziaa
szybciej. Wiadomo , biegn c wknem nerwowym, przebywa w
sekundzie kilkana cie metrw, a w drucie Maraxa 300 000 000
metrw na sekund . Pojmujecie, jak olbrzymi jest zysk na czasie.
Profesor podszed do pulpitu i kad c r k na jego migoc cej
bursztynowej powierzchni ci gn :
Dam teraz Maraxowi zadanie do rozwi zania. Jest to rwnanie
r niczkowe liniowe.
Na wyrwanej z notesu kartce nakreli kilka wzorw, po czym,
nacisn wszy par guzikw i klawiszw, prze o y bia r czk .

Natychmiast na jednym z ekranw ukaza a si nieruchoma, pon ca


zielonkawa linia.
Oto rozwi zanie. Jeli chc je mie w postaci liczbowej, musz
tego specjalnie za da .
Profesor dotkn innego guzika i z w skiej szczeliny wypad na
pulpit skrawek wst gi papierowej, zadrukowany symbolami
matematycznymi.
Panie profesorze czy bardzo trudne by o to zadanie? spyta
jeden z chopcw.
Nie tyle trudne, ile niewdzi czne, bo prowadz ce przez
straszliwy g szcz oblicze . Dawno temu, kiedy jeszcze nie by o takich
maszyn, pewien znany matematyk rozwi zywa je przez p roku.
Ale rozwi zanie wyskoczyo w tej samej chw ili, jak pan tu
nacisn
Czandrasekar potrz sn g ow .
Nie w tej samej chwili. To z udzenie. Od wydania rozkazu do
pojawienia si wyniku min o okoo p sekundy. Marax wykonuje
5 000 000 operacji na sekund , wi c w p sekundy wykona ich
oko o 2 500 000. Tyle w anie by o trzeba.
Chopcy przypatrywali si Maraxowi zupenie inaczej ni przedtem.
Jak widz , Marax zaczyna sobie zdobywa wasz szacunek
powiedzia Czandrasekar. A to zadanie by o raczej proste. Marax
wykaza wam tylko, jak wielk ma nad nami przewag dzi ki
szybkoci pr du.
Ta sprawa sprawa komunikacji pomi dzy lampami czy
komrkami gra wielk rol tak e w mzgu. Widzieli cie chyba
kiedy mzg ludzki na rysunku? Jest pofa dowany, bo pofadowana
powierzchnia mo e pomieci wi cej komrek ni gadka, ale same
komrki to jeszcze bardzo ma o. Musz by po czone w knami, tak
jak lampy kablami. cz ce w kna nerwowe tworz razem tak
zwan bia substancj mzgow . Jest jej daleko wi cej ni substancji
szarej, to znaczy komrek. Dlaczego? Pomylcie: je li macie tylko
cztery komrki i chcecie poczy ka d z ka d , trzeba nie czterech
po cze , lecz sze ciu. Dla pi ciu komrek trzeba ju dziesi ciu
po cze , dla sze ciu komrek czternastu. A w mzgu jest ich
dwana cie miliardw. Dlatego w a nie bia ych w kien jest tak wiele.
Na pewno s yszelimy nieraz opini , e uczeni s lud mi bardzo
roztargnionymi. Nieprawda ? Ot sprbuj wam wytumaczy , jaka

jest tego przyczyna a zademonstruj wam to na Maraxie. Bo to


wi e si wa nie z komunikacj : pomi dzy komrkami w mzgu,
a mi dzy lampami tutaj.
Najpierw mwi dalej profesor musi Marax zapomnie
poprzednie zadanie.
Czandrasekar nacisn wy cznik. wietlista krzywa znik a. Teraz
profesor przebiega palcami po klawiszac h bardzo szybko, jakby
obsuguj c niezwyk maszyn do pisania. Rwnocze nie mwi:
Kiedy daj Maraxowi zadanie, on jak gdyby usi uje je
pod wign i automatycznie w cza tyle obwodw, ile potrzeba.
Temu, co nazywamy w yciu codziennym wi kszym lub mniejszym
skupieniem uwagi, zale nym od trudno ci zadania, tutaj odpowiada
wi ksza lub mniejsza ilo wczaj cych si do pracy lamp.
Czandrasekar naciska coraz inne klawisze. W Maraxie dzia y si
dziwne rzeczy. Jeden po drugim za wieca y si rwnym fosforycznym
blaskiem ekrany, a zap on y wszystkie kr giem nad tafl pulpitu i
odbija y si w niej jak dziewi
bladych ksi ycw w gadkiej
ciemnozielonej wodzie. Pojawia y si na nich linie krzywe, zrazu
pe zaj ce powoli, ktre zaczyna y wi si coraz szybciej, rwa i
trzepota . G uche mruczenie pr du nape nio przestrze .
Nagle chopcy drgn li. Rozleg si przytumiony, lecz silny g os
basowego brz czyka i na pulpicie zap on
czerwony napis
Przeci enie. Rwnocze nie profesor pokaza ch opcom, e
klawisze opieraj si naciskowi palcw, jakby si zaci y.
Widzicie? powiedzia. Marax odmawia pos usze stwa
Kaza em mu rozwi zywa tyle zada jednocze nie, a w przewodach
powsta nadmierny t ok. Na tym wa nie polega roztargnienie. Hm,
widz , e was nie przekona em. Powiedzmy wi c to samo inaczej.
Kiedy myli si o czym atwym, mo na rwnocze nie zwrci uwag
na co innego, mo na na przyk ad powtarza w pami ci wiersz, a
zarazem obserwowa przez okno ulic . Ale gdy zadanie jest trudne,
dzieli uwagi ju nie mo na. Im wi cej komrek nerwowych pracuje,
im wi cej wytwarzaj one kr cych pr dw, tym wi kszy t ok musi
panowa we w knach cz cych. I to jest wa nie tajemnica
profesorskiego roztargnienia: kiedy wiele komrek zaj tych jest
trudnym zadaniem, w przewodach nie ma miejsca na inne pr dy.
Dlatego, gdy astronom wychodzi z obserwatorium rozmylaj c nad
now teori , mo e si zdarzy , e zapomni paszcza, nie poznaje

znajomych i, jak si to mwi, wiata nie widzi A wszystko to


spowodowane jest po prostu natokiem pr dw we wknach bia ej
substancji.
Czandrasekar dotkn
innego wycznika. Znieruchomia e na
ekranach krzywe zniky i tarcze ich zgas y jak zdmuchni te.
Podnosz c gow profesor patrza przez chwil na chopcw, ktrzy
ciasnym kr giem obst pili pulpit. Oparty r kami o brzegi klawiatury,
jak muzyk przy niezwyk ym instrumencie, po chwili mwi dalej:
Wiecie ju o komunikacji mi dzy lampami. Druga podstawowa
rzecz to pami . Marax musi zapami ta to, co ka emy mu robi , a
prcz tego musi przechowywa poszczeglne etapy oblicze , eby z
nich p niej korzysta . Oto prosty przykad: chc pomno y 23 x 4,
wi c najpierw mno 20 x 4. To jest 80. To sobie zapami tuj , a teraz
mno 3 x 4. To jest dwana cie. Teraz musz sobie przypomnie
tamten rezultat 80 i doda razem. Wynik brzmi 92. Oczywicie
to tylko przykad. Chodzi o rzeczy nieporwnanie trudniejsze, ale
zasada jest podobna. Wi c maszyna musi posiada organ pami ci, i to
dziaaj cej b yskawicznie. Nie mo e to by zapis mechaniczny, jakie
dziurkowane kartki czy co takiego. O szybko ci ka dego procesu
decyduje jego ogniwo najpowolniejsze. Marax wykonuje w ci gu
sekundy 5 000 000 operacji. Gdyby jako organu pami ci u y zapisu
mechanicznego, to najlepszy wymagaby jakiej dziesi tej cz ci
sekundy dla zanotowania rezultatu. Wtedy na sekund wykonywaby
Marax ju tylko 10 oblicze . Straciliby my ca szybko , a przecie
na niej najbardziej nam zale y. Dlatego pami musi by elektryczna.
Zasada jej jest taka: impuls pr dowy, oznaczaj cy to, co trzeba
zapami ta , zamykamy w obwodzie i ka emy mu w nim kr y .
W praktyce u ywane s rozmaite urz dzenia. Marax posiada tak
zwane kapacitrony. Jest to lampa pr niowa, w ktrej znajduje si
wielka ilo malutkich kondensatorkw. One s jak gdyby kartkami
notatnika, a pisze na nich piro utworzone z p czka elektronw o
szybkoci 260 000 kilometrw na sekund . Jak widzicie, wcale nieza
szybko . Ruchami tego pira kieruje pole elektryczne. Taki jeden
kapacitron mo e zapami ta do 40 000 wynikw naraz i poda je, gdy
zajdzie potrzeba, w u amku sekundy.
A, panie profesorze, jakim pismem pisze to piro z
elektronw?
Czandrasekar ci gn lekko brwi.

Piro nie pisze adnym pismem. Ja to tylko tak obrazowo


powiedziaem. Ono udziela p ytkom kondensatorw adunkw,
tworz c drgaj ce obwody elektryczne.
A czy mzg zapami tuje tak samo jak Marax?
W mzgu s dwa rodzaje pami ci. Jedna, tak zwana pami
kr ca, jest taka jak w Maraxie. Pozwala ona na krtkie
zapami tywanie. W chwilowo po czonych obwodach pulsuj pr dy,
ktre ulegaj przerwaniu, kiedy przestaj by potrzebne. Natomiast
drugi rodzaj pami ci, ten, dzi ki ktremu pami tamy dzieci stwo,
przesz o , wiadomo ci, jakich uczyli my si , ma odmienny
mechanizm. Polega on w oglnych zarysach na zmianach
zachodz cych tam, gdzie wypustki jednej komrki nerwowej dotykaj
drugiej. S to cienkie warstewki biaka, tak zwane synapsy, w ktrych
odbywa si torowanie i hamowanie warunkowe no, ale dajmy temu
pokj. Mwiem o mzgu tylko dlatego, ebycie mogli lepiej
zrozumie Maraxa. Boj si , e o jego dzia aniu wci jeszcze macie
dosy mgliste wyobra enie. A to jest tak: Marax stanowi zamkni ty
uk ad, d cy do pewnej rwnowagi pr dw. Podobnie wychylone
wahad o d y zawsze do zaj cia najni szego po o enia. Stawiaj c
zadanie, wytr cam maszyn ze stanu rwnowagi elektronowej.
Staraj c si do niej powrci , Marax rozwi zuje zadania jakby
mimochodem. Gra pr dw wytwarza rozmaite linie krzywe, ktre
wida na tym ekranie, i one wa nie stanowi odpowied na zadawane
pytania. Wiecie pewno, e ka d lini krzyw mo na wyrazi za
pomoc rwnania matematycznego? Rwnanie krzywej, ktra
pojawia si na ekranie, jest wa nie poszukiwanym rozwi zaniem. Tak
pracuje Marax nad problemami matematycznymi, ale mog by i inne.
Dajmy na to, e przybywamy na planet i potrzebna jest nam pewna
substancja chemiczna. Mamy j do dyspozycji jako zwi zek gazowy
w atmosferze, jako minera i jako roztwr. Zachodzi pytanie, jak
najpro ciej wydoby t substancj najmniejszym nak adem pracy.
Podajemy Maraxowi wszystkie dane i w ci gu paru minut
otrzymujemy gotow recept produkcyjn . Daem wam oczywi cie
prosty przyk ad. Marax potrafi rzeczy znacznie trudniejsze. A jak to
robi? To ju jest cakiem inna historia ni w wypadku zadania
matematycznego. Tam maszyna nic nie musi ,,wiedzie , oczywicie,
oprcz regu matematycznych. Ale w tym wypadku musi posiada
doskona wiedz chemiczn , fizyczn , zna si na technologii

procesw chemicznych, no i, ma si rozumie , wiedzie , jakimi


dysponujemy rodkami, bo niewiele by to pomaga o, gdyby poradzi a
nam postawi trzykominow fabryk Tak wi c Marax musi
posiada obszern wiedz przedmiotu. Wiedz t mo e oczywicie
posiada tylko dzi ki temu, e my mu j wbudowali. W jaki sposb?
Do tego su
inne organa pami ci, tak zwane sta e kapacitrony albo
ultrakapacitrony. Jedna taka lampa odpowiada mniej wi cej jednemu
bardzo grubemu tomowi podr cznika in ynieryjnego. Marax posiada
ich okoo 100 000 i dlatego nie bierzemy z sob adnych ksi ek.
Czy taka lampa nie mo e si zniszczy ?
Oczywicie, e mo e. Ale i ksi ka mo e si spali . Trudno,
ryzykujemy. Bez ryzyka niczego nie mo na osi gn . Wi c kiedy
zachodzi potrzeba, w czaj si odpowiednie ultrakapacitrony i
zaczynaj przekazywa obwodom
wiadomoci. To si dzieje w ten sposb, e po prostu wyrzucaj
chmury elektronw o modulowanej szybko ci: tak wygl da nasza
wiedza, przet umaczona na j zyk elektryczno ci Jedna lampa
przekazuje obwodom ca swoj tre w ci gu niespena sekundy. W
tym czasie podkadaj si pod ni drgania pierwotne obwodw.
Dziaaj specjalne nastrajacze i rezonatory, filtry cz stotliwo ci,
modulatory i d awiki, ktre zajmuj ca przestrze pod t kabin . A
jak e, tu tylko jest nastawnia, jak gdyby kora mzgu, a wszystkie
biae w kna s na dole.
Panie profesorze przepraszam rzek jeden z ch opcw
pan powiedzia, e taka lampa to jakby podr cznik ale przecie w
ksi ce nie ma gotowych rozwi za ?
Naturalnie, e nie ma. Nie zrozumielicie mnie dobrze. W
dodatku sam zawiniem, u ywaj c tego porwnania z ksi k . Miaem
na myli zasb wiadomo ci, a nie sposb korzystania z nich.
Zasadnicza r nica mi dzy ksi k a mzgiem jest ta, e w ksi ce
wiadomoci le
obok siebie sztywne, martwe, niezmienne, a w
mzgu ka da wiadomo jest ywa i plastyczna, to znaczy, e w razie
potrzeby mog j dowolnie przystosowa do konkretnej sytuacji, jaka
mnie spotyka. A Marax jest o wiele podobniejszy do mzgu ni do
encyklopedii. Wiadomo ci w Maraxie przekszta caj si , zmieniaj i
dostosowuj do potrzeb tak jak w mzgu, dlatego e s
przechowywane w postaci plastycznych drga
pr du, ktre
przedstawiaj linie krzywe. Wiecie z pewno ci , e jeli na o y na

siebie dwie linie krzywe, to powstanie trzecia, niepodobna do adnej z


tamtych, lecz b d ca ich wypadkow . Ot pytanie zadawane
Maraxowi jest wa nie jedn lini krzyw , wiadomo ci, ktrych
u ywa on do pracy, s drug krzyw , a powstaj ca z ich z o enia
krzywa wypadkowa jest rozwi zaniem problemu!
I zawsze wystarcz tylko trzy krzywe? Czandrasekar umiechn
si .
Ale ja to znowu tylko dla uproszczenia tak powiedziaem. Nie
trzy krzywe, ale miliardy i biliony. Maszyna, pracuj c nad zadanym
problemem, wykonuje w ci gu sekundy pi milionw operacji. Pi
milionw! A praca trwa nieraz godzin , dwie i wi cej. Przy prbach
pracowa a raz sto sze dziesi t dziewi godzin. Przez ca y czas po
pi milionw operacji na sekund . Prosz , wyobra cie to sobie
Mwi c o tych trzech krzywych chciaem wam wy o y zasad , a ona
jest w a nie taka.
Tylko jednego jeszcze nie rozumiem rzek marszcz c
brwi najmniejszy z ch opcw. Jak to mo na wszystko wyrazi lini
krzyw ? Na przykad na przyk ad to, co pan mwi o wydobyciu
tego ciaa chemicznego. Przecie w odpowiedzi musi by podane:
nale y wzi to i to, wla do tygla, zmiesza , zagotowa . Jak to
mo na wyrazi za pomoc krzywych?
Chodzi ci o to, jak si zadaje maszynie pytania? To trzeba
oczywi cie umie . W ka dym razie nie jest to takie proste, jak pytanie
mnie A co do tego, e krzywymi nie mo na rzekomo
wszystkiego wyrazi , to si mylisz, mj ch opcze, bo czy pismo
nasze nie jest tak e rodzajem zap tlonej, przecinaj cej si ,
skomplikowanej linii krzywej? Tylko nie mylcie czasem,
e
komunikujemy si z Maraxem w taki sposb. Kto wie, czyby si to
nie da o zrobi , ale spowodowaoby ca mas powik a technicznych.
Marax jest jak gdyby wielkim cudzoziemskim m drcem, ktry potrafi
bardzo du o nam powiedzie , ale umie mwi tylko po swojemu.
Dlatego op aca si ju troch fatygi, eby nauczy si jego j zyka,
j zyka krzywych krelonych przez szybkozmienne pr dy. Kto nie
ma wprawy, mo e si dla przet umaczenia jego odpowiedzi na zwyk y
j zyk posu y specjalnym aparatem, tak zwanym elektroanalizatorem
MaderaPouriera, ale biegemu operatorowi wystarczy rzuci okiem
na ekran, a wie ju wszystko.

Profesor nacisn kilkana cie klawiszw, potem jeden i drugi guzik.


Na ekranie wi y si spl tane linie coraz wolniej, wreszcie
znieruchomiay w postaci sko nej p tli.
Spyta em Maraxa, w jakiej temperaturze najdogodniej jest czy
azot z wodorem na amoniak oraz jakiego u ywa katalizatora. I oto co
mi odpowiedzia: w temperaturze 50 0 stopni, przy ci nieniu 200
atmosfer, a katalizatorem s zwi zki elaza.
Ja te to wiem nie wytrzyma najmniejszy z ch opcw.
Czandrasekar powci gn umiech.
I ja wiem, nie chwal c si rzek a spyta em, eby wam
pokaza , jak Marax pracuje
Jednemu z ch opcw rozszerzyy si nagle oczy. Popatrzy na
profesora ze zdumieniem, zaskoczony jak my l .
Panie profesorze pan mwi, e Marax pracuje tak jak mzg
to znaczy, e w mzgu jest tak samo? I ca e mylenie, wszystko, to s
tylko takie krzywe?
A ty s dzie rzek profesor e kiedy myli si o kwiatach,
to w mzgu powstaj r e i fio ki, a gdy si patrzy na stado owiec, to
w gowie skacz male kie owieczki? C ci tak zdziwio? To, e sam
przebieg procesu mylowego nie jest wcale podobny do jego tre ci?
Przecie to zupe nie oczywiste. Czy wiesz, co by zobaczy
zajrzawszy do pracuj cego mzgu przez okienko wykrojone w
czaszce?
Komrki
Ale gdyby u y powi kszenia tak wielkiego, e sta yby si
widoczne atomy, zobaczyby sieci bia kowe ci gn ce si na
wszystkie strony, a po rd nich p ywaj ce wolno inne bia ka, ma e i
wielkie, kuliste i nitkowate, zobaczy by , jak w polach siowych
moleku ju istniej cych rodz si nowe, a inne rozpadaj si
wyrzucaj c ob oki elektronw, ktre biegn wzdu a cuchw
utworzonych z fermentw A co to wszystko znaczy? W lampie
elektrycznej pr d od bieguna ujemnego pynie do dodatniego, a w
ywej komrce elektrony odbierane cia om od ywczym, takim jak
cukier czy tuszcz, p yn do tlenu. Tak powstaje woda i dwutlenek
w gla. W yciu codziennym nazywamy ten proces spalaniem. W
arwce pr d p ynie wewn trz metalowego drucika w sposb ci g y,
natomiast w komrce zamiast ci g ego drucika jest a cuch cia
bia kowych, wzdu ktrych posuwaj si elektrony, przekazywane od

jednego ogniwa ku drugiemu. Ten a cuch zbudowany jest z


fermentw oddechowych. S to pier cienie bia kowe, zamontowane
wok atomu elaza, chwytaj ce i odrzucaj ce elektrony kilka tysi cy
razy na sekund . Komrka pracuje jak dynamo elektrochemiczne,
wytwarzaj c r nic potencja w kilkudziesi ciu tysi cznych wolta
Miliony takich komrek cz
si w warstwy, warstwy tworz pola,
pola orodki i strefy projekcyjne, komunikuj ce si z sob pr dami
o czciach harmonicznych i podharmonicznych, i caa ta zawrotna
budowa, przepe niona wiruj c i zmienn , lecz zespolon jak muzyka
gr pr dw, to jest wa nie dusza To dzieje si w twojej g owie,
kiedy mylisz o kwiatach, gdy widzisz niebo, chmury A
podobie stwo mzgu i Maraxa jest podobie stwem nie materia u
budowlanego, nie ukadu cz ci, lecz pr dw, i tylko pr dw.
A czy Marax Czy on mo e wszystko? spyta z rozpalonymi
policzkami malec, ktry bezskutecznie usi owa wspi si wy ej, na
pulpit.
Czandrasekar u miechn si swymi czarnymi oczyma.
Wszystkiego na pewno nie mo e.
Nie tak chcia em powiedzie Czy maszyna mogaby sama, to
znaczy bez ludzi, ca kiem sama wymyli co ?
Czandrasekar potrz sn g ow .
Chcesz powiedzie , czy maszyna czyni czowieka
niepotrzebnym? Nigdy. Tak samo, jakby powiedzia , e istnienie
fortepianu czyni niepotrzebnym kompozytora. Maszyna sama nie
mo e nic. Ona tylko niesychanie powi ksza nasze mo liwo ci,
otwieraj c nam drog
do problemw, ktrych rozwi zanie
prowadzioby przez tak
d ungl matematyczn , e dawniej
wymaga oby caego ycia ludzkiego. Mimo to nie mo na powiedzie ,
e jest ,,m drzejsza od cz owieka. Prawda, e posiada wi cej
wiadomoci ni ka dy z nas, ale pami tajcie, e na dobra spraw
naszymi organami pami ci s nie tylko nasze mzgi, ale i biblioteki,
fotografie, zbiory, dokumenty Maszyna nie jest wi c m drzejsza od
cz owieka. Jest tylko szybsza. Mimo to ust puje znacznie ywemu
mzgowi. Dlaczego? Postaram si wam wyja ni . Jeli rozwi zanie
dowolnie trudnego zadania jest w ogle mo liwe, mo na zbudowa
tak pot n maszyn do mylenia, e zdoa je rozwika . Ale gwny
niedostatek maszyny le y w tym, e potrafi ona rozwi za tylko
postawione zadanie. Bo samo postawienie zadania jest ju , na dobr

spraw , po ow roboty. Cz sto nawet przewa n jej cz ci , jak o tym


uczy historia nauki. Zrozumie zasad wynalazku, powiedzmy:
maszyny parowej, jest bardzo atwo, trudno by o tylko j wynale .
Wzi
rurk
pr niow , induktor Ruhmkorffa i powtrzy
dowiadczenie Roentgena c to za sztuka? Ale odkry promienie
X, szuka nowych zjawisk i odkrywa rz dz ce nimi prawa w tym
ca y sekret geniuszu jednostki i post pu ludzkiego. Powiedzia em
wam, e postawiony problem wytr ca maszyn z rwnowagi pr dw,
a rozwi zawszy go, Marax si uspokaja. Natomiast czowiek nigdy si
nie uspokaja, poniewa ka dy rozwi zany problem stawia przed nim
dziesi tki nowych. Jak widzicie, maszyna nie potrafi myle twrczo.
Nie mo e wpa na pomys. I to jest najwi kszy jej niedostatek.
Oskar ywszy w ten sposb, musz j teraz obroni . Potrafi ona
rzeczy, ktrych my nie umiemy. Mo e na przykad drobiazgowo
przeanalizowa zjawiska zachodz ce w gbi stosu atomowego, w
bryle eksploduj cej materii czy we wn trzu gwiazdy. Jak widzicie,
maszyna taka nie usuwa cz owieka, lecz pomaga mu i to jest
jedyna droga post pu.
A, panie profesorze a czy nie jest mo liwe zbudowanie takiej
maszyny, ktra by sama robia wynalazki?
Czandrasekar milcza krtk chwil .
Teraz nie. Co b dzie w przyszo ci trudno mi powiedzie .
Jedno jest dla mnie pewne: adna maszyna nie uczyni czowieka
zbytecznym. Dawniej, sto lat temu, ludzie bali si maszyn, my leli, e
one odbieraj im prac i chleb. Ale winne byy nie maszyny, lecz z e
ustroje spo eczne. A co do Maraxa to zdradz wam jeszcze jedno.
Wspomniaem przedtem o fortepianie i kompozytorze. To porwnanie
wydaje mi si do trafne. Podobnie jak prawdziwie pi kn melodi
potrafi wydoby z instrumentu tylko wirtuoz, tak tylko matematyk
potrafi w pe ni wyzyska ograniczone, lecz bardzo wielkie
mo liwoci Maraxa. Czasem, kiedy siedz tu i pracuj noc , staje si
dziwna rzecz: zatraca si jak gdyby granica pomi dzy mn a
Maraxem. Czasem odpowiedzi na postawione pytania szukam we
wasnej g owie, a czasem biegn palcami po klawiszach i odczytuj
odpowied z ekranw i nie odczuwam zasadniczej r nicy. Jedno i
drugie jest wa ciwie tym samym.
Znowu zalega cisza, wype niona tylko ledwo s yszalnym
poszumem pr dw.

Panie profesorze odezwa si g osem przyciszonym do


szeptu jeden z ch opcw to pan zbudowa t maszyn ?
Czandrasekar podnis na niego swoje wietliste oczy, jakby
wyrwany z g bokiego zamylenia.
Co mwisz, chopcze? Czy ja? Nie, co znowu. In ynier, zdaje
si , powiedzia co takiego ale byem tylko jednym z wielu. Po
prostu pami tam czasy, kiedy rodzi y si pierwsze maszyny do
mylenia. Zacz o si to mniej wi cej trzydzie ci lat temu. Kilku
uczonych usi owao zbudowa przyrz d, ktry by zast pi lepym
oczy, przyrz d do czytania. Najwi ksza trudno le aa w tym, eby
przyrz d umia poznawa litery niezale nie od tego, czy s du e czy
ma e, drukowane czy pisane, podobnie jak robi to nasze oczy. Kiedy
uda o si nareszcie obmyli
konstrukcj tego aparatu, jeden z
uczonych pokaza jego schemat znajomemu fizjologowi, nie mwi c,
co to jest. Fizjolog spojrzawszy powiedzia: Ale to czwarta warstwa
komrek nerwowych z mzgowego orodka wzroku W ten sposb
powstaa pierwsza maszyna na laduj ca czynno mzgu. Prawda,
tylko jedn czynno , ale te by to dopiero pocz tek.
W gromadce ch opcw suchaj cych w g bokim milczeniu
powstao zamieszanie. Najmni ejszy z nich przepycha si gwatownie
popod ramionami kolegw, a wynurzywszy gow tu pod l ni cym
brzegiem pulpitu, czerwony jak burak, zadyszany, wypali:
Panie profesorze! Ja mam dopiero czternacie lat, ale niech si
pan nie mieje! Ja nigdy jeszcze nie widzia em tak m drego
cz owieka. Prosz , niech pan nam powie, co trzeba robi eby
zosta takim jak pan?
Czandrasekar zwrci na malca ciemne sp okojne oczy. Daleko
mi do ideau powiedzia zreszt nie chciabym nim by . Jedyne,
co jak mi si zdaje, jest we mnie co warte, to chyba to, e kocham
matematyk . C wi cej mog wam powiedzie ? Mj nauczyciel
ofiarowa mi zasad , ktrej staraem si by wierny. Brzmi ona: nigdy
spokoju. Nigdy nie zadowala si zrobionym, zawsze i dalej.
Dziaanie tego nakazu odnajdujemy w yciu wszystkich ludzi, ktrzy
co osi gn li. Kiedy Max Pianek po wielu latach mudnego badania
odkry kwantow natur energii, ludzie o p ytkich umys ach uwa ali
to za chlubne uwie czenie jego wysi kw i uznali dzieo za
zako czone. Dla niego za sta o si to zagadk , ktrej badaniu
powi ci ca e ycie. Nigdy nie podziwia w asnych pomys w,

ch opcy, nigdy si nie uspokaja , bi we wasne teorie z tak si,


eby run o wszystko, co nie jest w nich prawd . Wiem, e trudno tak
post powa , ale w nauce, jak zreszt i w yciu, nie ma ju drg
krlewskich. Epoka przypadkowych odkry i niezasu onych karier
nale y do historii. A teraz, jeli pozwolicie, odprowadz was troch .
B dziecie u nas nocowa czy te jeszcze dzisiaj wracacie?
Mamy nocleg na dole w schronisku.
Doskonale. A wi c chod my. Nie widzia em nieba od czternastu
godzin.
Przez trjk tny korytarz i szybik wyszli z rakiety. W hali praca
wrzaa wci jednakim po piechem. Rusztowania z rur, wysuwanych
teleskopowo, usuni to ju z p etw ogonowych, za to pojawi y si one
przy dziobie statku, ktry obsiedli robotnicy. Ch opcy, egnaj c
spojrzeniami wyniosy, jak ze srebra odlany korpus rakiety, zjechali
wraz z profesorem ruchomymi schodami i, przebywszy tunel
wagonikiem, znale li si za murami stoczni, na wolnym powietrzu.
Niskie chmury deszczowe rozst poway si znikaj c za grami. W
p kni ciach ich brudnoszarej powoki ukazywa o si czyste niebo.
Profesor szed z ch opcami nie znan im drog wzd u zachodniego
muru. Niebawem wysokie wie e i kominy zosta y w tyle. Le a y tu
trawiaste, agodnie wygarbione pola, przechodz ce daleko w strome
j zyki osypisk pod cianami ska. Rozmowa toczy a si o wyprawie
na Wenus.
A tak, wychodzimy z laboratoriw mwi Czandrasekar.
Dawniej wystarczy mi papier i o wek, a teraz matematyka staje si
ruchliwym, penym przygd zaj ciem
Opowiada o Wenerze, o jej bia ych chmurach, o panuj cych tam
straszliwych burzach i cyklonach, o tajemniczych oceanach bakelitu
Wszystko to nie odstraszao bynajmniej ch opcw: oczy wieci y im
jeszcze ja niej. Ktry pyta o zagadkowych mieszka cw planety.
Czy nic o nich nie wiadomo nowego? Jak b dzie w stosunku do nich
post powa wyprawa? Czy b dzie walka? Nie chcemy atakowa
odpar profesor. Zmuszeni, b dziemy si oczywicie broni . W
jaki sposb? Broni prawie adnej nie bierzemy, ale nasze silniki
atomowe s przecie zbiornikami pot nego rodka wybuchowego.
Mamy te na pok adzie kilka r cznych miotaczy promieni oraz
pewn ilo
gammexanu. Pomys ten nie wydaje mi si zbyt
szczliwy, ale ostro no nie zawadzi. Nie wiecie, co to gammexan?

Jest to nowy, bardzo silny rodek owadobjczy. Bo wiecie, niektrzy


wci przypuszczaj , e Wener zamieszkuje rodzaj owadw. Ja
osobi cie nie jestem tego zdania
A jakiego? a jakiego? Czandrasekar znw si u miechn .
adnego. Mog
z czystym sumieniem powtrzy s owa
Sokratesa: wiem, e nic nie wiem. Odpowiem wam. kiedy ich
zobacz .
Teren opada. W ska dr ka porodku traw, biegn ca agodnymi
p tlami, opuszczaa si ku zielonkawosrebrzystym, porosym mchem
gazom.
Widzicie? wskaza je profesor. Morena polodowcowa. A
tam, za tym progiem, jest jezioro
Nadchodz cy wiatr nis wilgotny, orze wiaj cy ch d. Ci kie
krople osuwa y si , dr c, po d bach ro linnych. cie ka znik a.
Przekroczywszy sp kany wapienny prg wystaj cy spod trawy jak
zbiela e ebro potwora, stan li na urwistym brzegu. Pod nimi le a a
wielka p aszczyzna wody, zamkni ta granatowym piercieniem ska .
Stoki ich opaday skamienia ymi lawinami ku lustrzanej tafli,
odbijaj c si w niej o jeden ton ciemniejszym, odwrconym obrazem.
So ce z ka d chwil tracio olepiaj cy blask i zapada o za pi
szczytw, pogr aj c w czarnej wodzie sup rubinowego wiat a.
Uskoki i nawisy pionowych ska zanurza y si w zmierzchu, krajobraz
ca y blad i ciemnia , za to niebo wyst powa o coraz chodniejsze,
przesycone dziwnie smutn , ciemnobkitn
po wiat . Ostatnie
chmury gasy jak stygn ce masy pomara czowego u la. Wszyscy
zamilkli. Stali pomi dzy dwoma wynios ymi g azami, jakby w ruinie
wielkiej bramy, patrz c w rozjanion u szczytu otcha powietrza;
wiatr to wzmaga si , to ucicha a wtedy nadpywa o z oddali
huczenie niewidzialnego wodospadu.
Wracali ju o zmroku. Ch opcy mwili o wra eniach dnia,
przerywali sobie nawzajem, a e odczuwali g d, przyspieszali coraz
bardziej kroku, a profesor znalaz si w rd ostatnich. Odzywa si
ma o. Raz tylko spyta swoich towarzyszy, czym chc zosta .
Z tych pi ciu, ktrzy mu towarzyszyli, jeden chcia by chemikiem
atomowym, jeden astrobiologiem, trzech za pilotami statkw
kosmicznych.

A matematykiem nikt? p serio, p artem spyta profesor.


Najmniejszy z chopcw, ktry szed przy nim, powiedzia, e on
b dzie matematykiem.
Wi c ju nie astronaut ? Niedobrze jest tak szybko zmienia
postanowienia. A mo e chcesz tylko mnie pocieszy ?
Malec nie zmiesza si .
I astronaut , i matematykiem jak pan.
Czandrasekar nie odpowiedzia. Szli ju rwnin i zbli yli si do
id cych na przedzie, tak e s ycha by o, co mwi w pierwszych
szeregach.
Czytaem, e nied ugo mo na b dzie wytwarza* sztuczne bia ko
powiedzia jeden.
Dawniej nauka nie by a taka jak teraz doda drugi. Dlatego
by o le.
A tak, jak si czyta histori , to si dopiero widzi.!
Jak byem ma y powiedzia najmniejszy tonem zwierzenia do
profesora to nie wierzy em, e dawniej byy wojny. W g owie mi
si to nie mogo pomie ci . Ludzie byli wtedy jacy dziwni. Oni byli
dzicy, cakiem dzicy.
G upi byli! zawo a kto zapalczywie. Profesor zatrzyma si .
Ci, co szli przodem, zawrcili s dz c, e chce ich po egna .
Niedaleko pon y wiat a budynkw.
Mylisz si , ch opcze rzek Czandrasekar. I wy si mylicie.
Ludzie byli dawniej zupe nie podobni do nas, tylko wiat by
le
urz dzony. Wiecie przecie , do czego u y chciano energii atomowej
i jak si to sko czy o? Ale nie nazywajcie ludzi sprzed p wieku
dzikusami i g upcami. W a nie wtedy yli ci, co walczyli z ciemnymi
siami, jakie s w czowieku a to jest o wiele trudniejsze ni
najdalsza wyprawa mi dzyplanetarna! A chocia oni sami wiedzieli
tylko ma cz stk tego, co my dzi, nie wolno ich lekcewa y , bo
dzi ki nim mo emy dzi budowa
sztuczne so ca i mzgi
elektryczne. I dzi ki nim polecimy w gwiazdy.
Kad c r ce na ramionach tych, ktrzy stali najbli ej, doda:
Dobrze, e macie ambitne zamierzenia na przysz o . To, co nam
si wydaje pierwsze i nadzwyczajne, jak cho by nasza wyprawa, dla
was b dzie ju powszednim dowiadczeniem. Jeste cie nasz zmian i
pjdziecie dalej. B dziecie szli wci dalej i dalej, bo im pe niej

cz owiek poznaje wiat, tym bardziej nieobj te otwieraj si przed


nim horyzonty. Czy pami tacie dewiz mego nauczyciela?
Nigdy spokoju odezwali si w ciemno ci ch opcy
niesk adnym troch , lecz silnym chrem.
Przekazuj j wam. egnajcie; je eli spotkamy si kiedy, b d
wam mg odpowiedzie na wiele pyta , bo to b dzie ju po naszym
powrocie.
Wyszed z otaczaj cego go kr gu du ym niespiesznym krokiem,
zmierzaj c w stron wiate stoczni. Ch opcy w g bokim milczeniu
ledzili jego sylwetk . Jeszcze chwila i znika w mroku.

CZ DRUGA
DZIENNIK PILOTA

HANNIBAL SMITH
Nazywam si Robert Smith i mam lat dwadzie cia siedem.
Urodziem si
w Piatigorsku jako syn in yniera architekta i
zawiadowcy lotniska. Kiedy odpowiada em tak w szkole czy gdzie
indziej na pytanie o rodzicw, budzio to cz sto umiechy i musia em
dopiero wyja nia , e zawiadowc by mj ojciec, architektem za
matka. Dziadek mj, Hannibal Smith, przyjecha do Zwi zku
Radzieckiego w roku 1948 i do ko ca t skni za Ameryk , chocia nie
dozna od niej nic prcz zego, by bowiem komunist i Murzynem,
grzech podwjny, za ktry przysz o mu wycierpie niejedno. O eni
si z Rosjank i z tego ma e stwa pochodzi mj ojciec.
Mieszkalimy niedaleko lotniska w pa rterowym domku, na zboczu
gry, w ktrej niegdy znajdowa a si kopalnia malachitu. Dziadek
mia pokoik na poddaszu, niewielki, ca y zawieszony p kami
zasuszonych rolin, siatek, wnykw i woreczkw nasion. Marz
zawsze w zimie i zbudowa sobie domoros murark wielki kominek,
z ktrym cz si moje najwcze niejsze wspomnienia. Umar , kiedy
mia em osiem lat. Pami tam go jako bardzo wysokiego, ogromnego
cz owieka, ktry zjawiaj c si u nas na dole nape nia mieszkanie
grzmi cym miechem. Porywa mnie w ramiona, wznosi pod sufit i
piewa piosenki rosyjskie, tak niezwykle brzmi ce w jego ustach.
Uczy mnie strzela z uku, robi latawce, nawet proch z ojcowskich
nabojw do dubeltwki wykr ca dla moich ogni sztucznych, bawi
si ze mn w polowanie na nied wiedzia i tak bardzo wypenia moje
dzieci stwo, e dzi jeszcze w krytycznych chwilach jawi mi si jego
ciemna twarz z k dzierzaw , mleczn czupryn i bia ymi z bami,
ktre ukazywa, ogromne, w swoim wspania ym miechu. Kocha em
go bardzo. Swoj gbok i sta t sknot za ojczyzn ukrywa przed
wszystkimi, tylko ja jeden, ma y chopiec, s ucha em rzadko jego
troch bez adnych, z trudem przekadanych na rosyjski opowie ci.
Dziadek odprowadza mnie do szko y, bo jeszcze za jego ycia
wst piem do pierwszej klas y, i koledzy zazdro cili mi go, a
niektrzy, starsi, pytali, czy nie b d pisa wierszy, s dzili bowiem, e
zostan poet jak Puszkin, a widomym tego znakiem jest wa nie mj
dziad Murzyn. Niestety, poezja nie poci gaa mnie nigdy, chyba e
rozumie j szeroko i wierzy (a ja w to w a nie wierz ), i rozci ga

si ona daleko poza granice wierszy i atwiej mo na j znale w


powietrzu, w grach i w walce ani eli za stoem. Kto wie, czy nie to
wa nie jest najrzetelniejszym powodem, dla ktrego pisz te s owa w
ma ej kabinie Kosmokratora, ktry z ka d sekund oddala si od
mego domu o 25 kilometrw. Ale nie chc uprzedza wypadkw. Jeli
ktokolwiek b dzie czyta te sowa, powinien wiedzie o mnie tyle, by
mc samemu os dzi , czy mo e mi wierzy . Dlatego pisz o sobie.
Jak przez mg pami tam wieczory sp dzane u dziadka, zwaszcza
dugie, zimowe. Dziadek umia i lubi opowiada mi bajki, wspaniae,
nie ko cz ce si bajkipowie ci, ktre bieg y jak sznury
egzotycznych korali przez wiele wieczorw, a ja, to dr cy, to
rozp omieniony, ale zawsze peen zachwytu, s uchaem go tak, jak
umiej sucha chyba tylko dzieci i zakochani. Mia em ju sze lat,
kiedy w jego pogodnych ba niach zacz y brzmie ciemne tony. By
mo e zreszt sta o si to wcze niej, ale przedtem by em za ma y, aby
to zrozumie , a w tych najpierwszych latach dziadek by dla mnie
czym odmiennym od wszystkich innych ludzi mwi czym, bo
by dla mnie jak przyroda naszych stron, jak nasze bia oniebieskie,
ob oczne niebo i lasy podgrskie, w ktrych zaszywa em si na d ugie
godziny. Zdaje mi si , e tu kry a si jego tajemnica: inni doroli
wchodzili i wychodzili z mojego dziecinnego wiata, a on by po
prostu jego czci .
Powiedziaem, e po raz pierwszy zacz mwi o Ameryce, kiedy
mia em sze lat. Opowiada tych nie lubi em, baem si nawet, nie
tyle ze wzgl du na ich ponury nastrj, bo nie by em tchrzem, ale
dlatego, e dziadek stawa si wtedy cakiem innym, prawie obcym
cz owiekiem. Znika gdzie jego rozmach, z twarzy ucieka umiech,
garbi si , a jego mowa stawaa si sk pa, rozwa na, dobiera sw,
staraj c si agodzi bardziej okrutne szczegy.
W pierwszej takiej opowieci dziadek, wyrzu cony z fabryki, je dzi
po ca ych Stanach poci gami na gap i zarabia na chleb jako tragarz,
a potem, kiedy po pewnej rozprawie sadowej p k mu od pobicia i
zrs si sztywno stos pacierzowy, wyplata maty ze s omy. By
mo e, przekr cam t histori , ale tak utrwalia si w mojej wyobra ni
i takim wa nie jawi mi si dziadek w snach ciemnym,
nas pionym olbrzymem pord ogromnych stosw z otej s omy, z
ktrej musia wyplata
nieprawdopodobn ilo
mat. gdy w
przeciwnym razie

Co mia o by w przeciwnym razie, nie wiedzia em, ale w tym


miejscu snu powstawaa trwoga.
P niej pozna em inn histori , wczeniejsz od tamtej, bo dzia a
si , gdy dziadek mia zaledwie dwadzie cia lat. Nie mog c znale
nigdzie pracy, zosta wreszcie dozorc \v pewnej fabryce chemicznej.
Bya to w a ciwie rudera, w ktrej obrotny wa ciciel produkowa
pyn pachn cy wanili , rozlewany do licznych flaszeczek i
sprzedawany po bardzo sonej cenie jako lekarstwo na gru lic .
Wa ciciel p aci nies ychanie marnie, mimo to nigdy nie brako mu
ludzi, poniewa pracowali u niego przewa nie n dzarzegru licy,
ktrzy rozpaczliwie poszukuj c ratunku dawali si skusi nadziei, e
odzyskaj zdrowie dzi ki kosztownemu rodkowi, albowiem
fabrykant wydawa go im bezp atnie. Nie musz chyba mwi , e
rodek by bezwarto ciowy, co bynajmniej nie przeszkadza o
wa cicielowi, bo na miejsce umieraj cego robotnika atwo mg
znale pi ciu nowych.
Rodzicom, a zw aszcza ojcu, nie bardzo podobao si to wszystko,
co dziadek opowiada . Pami tam, jak raz zam cza em matk
pytaniami o rozmaite rzeczy, mi dzy innymi o sowa takie, jak
amistrajk i ,,minolier. Tego ostatniego nie zna a. Spytaem p niej
ojca, gdy przyszed do domu.
Minolier? Od kogo to sysza e ? spyta.
Od dziadka.
A, to na pewno milioner!
Ojciec by niezadowolony. Zacz mwi do matki gniewnie, e
dziadek musi by rozwa niejszy w swoich opowiadaniach. Nie
chc , eby mi tru ch opca tymi czarnymi wspomnieniami! zawoa
i chcia pj na gr , matka jednak umiaa uciszy jego wzburzenie, i
to nie tylko tym razem.
Jak d ugo dziadek y, ojciec sk onny by podejrzewa , e to on
rozpala we mnie najdziksze pomys y raz na przyk ad postanowi em
wspi si na Elbrus i przez tydzie nie dojada em robi c zapasy na
drog , to znw przyszedszy odwiedzi ojca na lotnisku ci gn em
czyj wielki parasol i usi owa em schowa si w samolocie, eby
p niej wyskoczy z zaimprowizowanym spadochronem, kiedy
b dziemy przelatywa nad moim domem.
O tym, e dziadek musi kiedy umrze , dowiedziaem si zupe nie
przypadkowo, podsuchawszy raz rozmow rodzicw. Nie daj c temu

wiary, raczej rozmieszony ich naiwno ci , pobieg em na gr .


Dziadek wci by olbrzymi i silny, ale gd y na powitanie podrzuci
mnie pod sufit, spostrzegem na jego twarzy bolesne skrzywienie,
ktre i mnie tak zabolao, e si rozp aka em, lecz nie powiedziaem,
czemu, chocia d ugo mnie o to pyta.
Potem zachorowa i musia le e . Nadchodzia wiosna, w ogrodzie
co dnia odkrywa em nowe cuda, a dziadek mg patrze ju tylko z
okna, do ktrego przysuni to mu stary, wielki fotel. Raz, gdy
wbiega em na schody wiod ce na poddasze, aby go odwiedzi ,
usysza em pot ny, gard owy piew, tak bardzo r ny od wszystkich
piosenek domu i szko y, niezapomnian ci k pie , powsta z
wielkiego alu, krzywdy i niewypowiedzianej mio ci do wiata,
ktrego kocha nie wolno. Pieni tej w ustach dziadka nigdy jeszcze
nie sysza em. Chocia znaem dobrze j zyk angielski, nie rozumia em
dziwnych zda , tylko w refrenie powtarzay si s owa o wielkiej,
starej rzece, ktr pyn odzie. Wst powa em na trzeszcz ce stopnie,
a pie brzmiaa coraz gwa towniej d ug chwil sta em pod
drzwiami, a potem cicho, ze ci ni tym sercem zszedem na d . W
trzy dni p niej dziadek umar.
W nast pnych latach moje szale stwa, teraz ju uprawiane razem z
kolegami, sta y si bardziej metodyczne, cho nie mniej karkoomne.
Ojciec mwi nieraz, e mam charakter z piek a rodem, a matka
miej c si odpowiada a z afryka skiego piek a, na czym si ,
nawiasem mwi c, zwykle wszystko ko czyo, bo oboje kochali mnie
bardzo, cho ka de na swj sposb.
Uczy em si
do
dobrze, ale nierwnomiernie. Kiedy
dowiedziaem si , e aby zosta kapitanem okr tu, trzeba zna
matematyk i astronomi , zosta em w ci gu kilku tygodni pierwszym
w tych przedmiotach, ale gdy oczarowa a mnie p niej geografia,
tamte przedmioty rzuci em po prostu w k t.
W siedemnastym roku ycia, bardziej ni kiedykolwiek niepewny,
co z sob robi , zapisaem si
na chybi trafi na wydzia
konstruktorski Akademii Lotniczej w Piatigorsku i tutaj pozna em
Gorieowa.
Wykada mechanik teoretyczn , a zwrci na mnie uwag nie dla
moich umiej tnoci, ktre by y bardzo umiarkowane, lecz ze wzgl du
na moj matk . Ona to bowiem zaprojektowa a i wybudowaa gmach,

w ktrym pomieci a si katedra i laboratorium profesora Gorie owa,


a zbudowa a go tak, e, jak sam mwi, zdoby a tym jego dusz .
Ka dy czowiek ma w swoim yciu milowe supy pami ci jak
najwi ksz godzin dzieci stwa, pierwsz mio , spotkanie z kim
prawdziwie wielkim, i chwile te s jak gdyby osiami, na ktrych
obracaj si cae obszary ycia w nowe strony, gdzie ods aniaj si
nieprzeczuwalne horyzonty. Taka chwila nast pi a dla mnie, gdy po
nie zdanym, czyli, jak si u nas mwio, oblanym egzaminie z
mechaniki teoretycznej Gorie ow, nie wypu ciwszy mnie ze swego
gabinetu, wda si ze mn w rozmow . By czerwiec, wspania y,
zielony czerwiec za oknami w ogrodzie Instytutu, kiedy, patrz c mi w
oczy, powiedzia:
Pod uderzeniem metal wydaje d wi k. Robercie, dam, eby
odpowiedzia mi szczerze na pytanie, ktre ci zadam. Zgadzasz si ?
Nic nie odpowiedziaem, ale w moim spojrzeniu musia wyczyta ,
e chc by jak metal, i po chwili ci gn :
eby by
po ytecznym dla innych i siebie, czowiek musi
znajdowa coraz to now rado w swojej pracy. Wiem, e starczy ci
zdolno ci, by nauczy si tego, co jest potrzebne, eby zda u mnie
egzamin, ale to jeszcze bardzo ma o. Jestem pewien e umiesz wo y
siebie ca ego w to, co ci porwie. Powiedz mi, co to jest.
Nie umiaem odpowiedzie .
Teraz, nie patrz c ju w moje oczy, Gorieow doda ciszej i
ostro niej, jakby zbli a si do czego zwiewnego:
Kiedy czujesz si szcz liwy? Mw, co czujesz, bo od tego mo e
zale e bardzo wiele.
Szcz liwy jestem rzadko odpowiedzia em. To s tylko
chwile, ale mnie z tym dobrze Ostatni raz, kiedy by em na D angi
Tau, bo musi pan wiedzie , e nale
do naszego klubu
wysokogrskiego i mwi , e jestem dobrym alpinist . Byy tam takie
chwile, kiedy chciaem, eby trwa y i eby to nie byy wakacje ani
obz treningowy, ani rozrywka, ale eby to wa nie by o moje
prawdziwe ycie.
Kiedy to byo? Powiedz dok adniej szybko jako, wci
nie
patrz c na mnie, spyta Gorie ow.
Kiedy grozio niebezpiecze stwo powiedziaem po prostu, bo
tak rzeczywi cie czu em. I kiedy trzeba by o decydowa o wyborze
drogi, o nowym, jeszcze nie przebytym wariancie wspinaczki, o

nieznanym szlaku. Kiedy bra em udzia w nocnej wyprawie


ratowniczej i pierwszemu uda o mi si znale zaginionego.
Lubisz ryzykowa powiedzia surowo Gorie ow.
Zauwa yem to po sposobie, w jaki mi odpowiada e na pytania. Ale
ze mn nie uda o ci si , bo ja jestem nieprzebyt ska . Tutaj
powinien si by chyba u miechn , lecz tego nie uczyni .
Czy poddae si kiedy prbie? spyta po chwili. Ponios a
mnie duma. ktrej, wiem o tym, mia em i dzi jeszcze mam zbyt
wiele.
Osiemna cie godzin byem sam w cianie U by i wrci em,
kiedy rozeszy si mg y. To bya moja pierwsza prba.
Ale nie ostatnia odpar Gorie ow. Czy to, co zrobi e , by o
konieczne?
Zawaha em si .
Nie
Wiedzia em! powiedzia Gorie ow i teraz zobaczy em,
dlaczego ukrywa przede mn twarz. On si u miecha, ale nie do
mnie. U miecha si do czego w sobie, mo e do swojej modo ci,
ktr widzia w tej chwili bardzo blisk i bardzo pon c . Potem,
jakby wspomniawszy, e nie o sobie ma decydowa , zwrci na mnie
oczy i drugi raz w tej rozmowie poczuem, e przypomina mi kogo
tak bliskiego,
jakby by cz ci mnie samego, lecz nie wiedzia em, kogo i
poczu em l k.
Mechanicy powiedzia
Gorieow matematycy,
astronomowie i ci, co ratuj zaginionych w grach, wszyscy s nam
jednakowo niezb dni i ycie nie byoby pene, gdyby zabrako cho
jednego z nich. Ale pami taj, e ycie ma tylko wtedy sens, jeli
czemu su y. Wielkie zamiary i czyny s u wszystkim. Obcym i
swoim, bliskim i dalekim, jak most zbudowany przez in yniera i jak
wiersz napisany przez poet . A ma e, wasne, codzienne, jak
przechadzki wiosn , jak spotkane widoki i nawet sny, oddajemy tym.
ktrzy s nam drodzy. Ale tylko jedno i drugie razem stanowi pe nego
cz owieka i pen su b . wiat jest dla ciebie
0 tyle, o ile ty jeste dla wiata, i wszystko, cokolwiek robisz
syszysz? wszystko! musi cel swj i sens znajdowa nie w tobie,
lecz poza tob . Nie ka demu jednakowo atwo przychodzi tak
post powa . Tobie nie b dzie atwo, ale w anie dlatego staniesz si

taki, bo ju si stajesz. Bo ty chcesz by jak metal, ktry odzywa si


pod uderzeniem. prawda, Robercie?
Skin em g ow , bo nie mogem mwi .
Nie b dzie z ciebie in ynier konstruktor powiedzia
Gorieow. Uwa am jednak, e studia powiniene sko czy ,
poniewa nie ma wiedzy nieu ytecznej, ale p niej, gdy b dziesz mia
w r ku dyplom, powiniene pj w gry i tam siebie poszuka .
Potem, kiedy po dugiej, bardzo d ugiej w drwce podmiejskimi
wzgrzami wracaem do domu, troch odurzony so cem, latem i t
rozmow , poj em, e Gorie ow przypomnia mi dziadka. Tak jak
tamten nad moim dzieci stwem, ten stan nad moj modo ci .
Post piem, jak mi radzi , i nie auj tego. Co prawda, po sko czeniu
Instytutu nie poszed em od razu w gry, lecz przeszedszy roczne
szkolenie w Centralnej Su bie Powietrznej zosta em pilotem
oblatuj cym nowe modele samolotw. Nieraz zdarza o mi si l dowa
na lotnisku mego ojca. Za to ka dy urlop sp dza em \v grach.
Nazwisko moje stao si znane w klubie wysokogrskim i poza nim
dzi ki wyprawom, w jakich bra em udzia. Raz, kiedy przy okienku w
jakim urz dzie mia em odpowiedzie na pytanie o zawd, z
roztargnienia zamiast ,,pilot powiedziaem alpinista. A chocia
zaraz si poprawiem, jedno jest tak sam prawd , jak drugie, bo
teraz znam siebie ju troch i wiem, e jednakowo przyci gaj mnie
nie przebyte jeszcze gry i samoloty, na ktrych nikt dot d nie wzbi
si w powietrze. Maj c dwadzie cia pi
lat wzi em udzia w
wyprawie na dach wiata pnocn cz
Pamiru. W rok p niej
by em wrd tych, ktrzy zdobywa li trzeci z kolei najwy szy szczyt
wiata, Kangchend ong . Wyprawa ta poci gn a za sob tragiczn
mier
jednego z moich towarzyszy, a mnie przyprawia o
rozszerzenie mi nia sercowego, tak e p roku przebywa em w
sanatoriach Po udnia. Zaledwie powrci em do su by lotniczej,
go na staa si wyprawa na Wenus, ktrej potrzebny by pilot
samolotu zwiadowczego. Zgosiem si i wybrano mnie spord kilku
tysi cy ochotnikw.
Pisz to w dwudziestej smej godzinie naszego lotu. Kiedy
podnosz g ow , widz na ekranie wewn trznego telewizora bia
tarcz oddalaj cej si Ziemi. Zdaje mi si , e zako czy em jakby
jedno moje ycie i zaczynam drugie. W takiej chwili wolno chyba
poci gn grub kresk pod wszystkim, co by o dot d. Wiem, e

wielu rzeczy nie potrafi , gdy mam na to zbyt mae zdolnoci.


Dlatego nie prbowaem nigdy wst pi na drog naukow . Wiem, e
daleko mi do takich ludzi, jak Czandrasekar, Arseniew czy LaoCzu,
z ktrymi b d razem w dobrym i zym.
Wiem, e wszystko, cokolwiek robiem w yciu, robi em mo e zbyt
pochopnie, mo e ze zbyt gor cym sercem, ale mocno, tak mocno, jak
tylko umia em. Stara em si zawsze wierzy w ludzi, a jeli
gniewa em si na kogo, to najbardziej na siebie za to, e nie umia em
by takim jak Hannibal Smith. Kiedy pierwszy raz powiedziaem
dziewczynie, e j kocham, nie umia em znale do wielkich i
pi knych sw dla wyra enia wszystkiego, co czu em. Dlatego
powiedziaem jej, e mi o w moim wyobra eniu to nie sfery
wysokiego lotu ani niebo, w ktrym tak cz sto przebywam, ale e to
jest co takiego jak ziemia, w co mo na supy wbija , na czym mo na
mury stawia i domy budowa . Inna rzecz, e jej to nie przekona o.

NAVIGARE NECESSE EST


Miejscem startu by zachowany w dawnej pustyni Gobi z gr
tysi chektarowy obszar piaskw. Przywiz mnie tam samolot
sterowany przez koleg z Centralnej Su by Powietrznej, ktry
milcza przez ca
drog , troch dlatego., e kiepskie warunki
atmosferyczne zmusza y go do uwagi, a troch dlatego, e tak e stara
si o miejsce w wyprawie i przegra.
Byo mi wobec niego nieprz yjemnie, ale zapomniaem o wszystkim,
kiedy z wysoko ci sze ciu tysi cy metrw zobaczy em le c na
piaskach srebrn rakiet . Samolot, ktrym przybyem, podrolowa do
niej i zaraz odlecia. Z pewnym wahaniem podawa em r k koledze.
Znali my si zbyt krtko, by zosta przyjaci mi, lecz byli my na
najlepszej do tego drodze, i obawia em si , eby ta rzecz nie stan a
mi dzy nami, bo on ma dopiero dwadzie cia jeden lat. Ale w chwili
gdy powsta z siedzenia i wychyli si ku mnie byem ju na
skrzydle poczu em, e wszystko jest dobrze, a kiedy my si
uca owali, wiedziaem, e jest bogatszy o co trudnego i pi knego, bo
w tej chwili wyrzek si tej wielkiej przygody z w asnej woli dla
mnie. Dlatego, kiedy maszyna znika i ruszy em ku rakiecie, zrobi o
mi si na chwil ci ko. Ludzi, z ktrymi miaem lecie , prawie nie
zna em. Sotyka spotyka em dawniej w Centralnym Orodku
Szkolenia Lotniczego, lecz z uczonymi zetkn em si dopiero kilka
miesi cy przedtem w Leningradzie, na przeszkoleniu technicznym.
Miao ono charakter ofic jalny, oczywista wi c, e byem dla nich obcy
jak oni dla mnie. Brn em w g bokim piasku ku ma ej grupce ludzi
pod cian Kosmokratora i dopiero gdy dzielio mnie od nich nie
wi cej ni sto krokw, pomyla em, e obawy moje mog yby si
komu wyda mieszne: odczuwa em co w rodzaju tremy nie przed
podr na Wenus, lecz przed nie znanymi lud mi. Dobrze zrozumie
mnie tylko ten, kto by z kim drugim w okoliczno ciach, ktre, jak
si to mwi, poddaj czowieka prbom na rozci ganie i skr canie
chocia by na ci kiej wspinaczce, kiedy raz samemu asekuruje si
drugiego, to znw jest si asekurowanym. Sowa polega na kim jak
na sobie nabieraj wtedy, u ko ca cz cej liny, ostatecznego
znaczenia.

Oficjalne po egnanie wyprawy odbyo si ju tydzie wczeniej.


Nie by em na nim obecny, gdy musia em zaatwia formalnoci
zwi zane z moim odej ciem z lotnictwa. Teraz na tym ocalaym
skrawku pustyni, wrd piaskw, pod bladym niebem, sta o zaledwie
kilkana cie osb rodziny odlatuj cych, prezes oraz kilku czonkw
Akademii Nauk. Ogarn o mnie uczucie osamotnienia. Nikt mnie nie
oczekiwa matka moja umar a przed dwoma laty, ojciec za nie
mg wyjecha z Piatigorska. Ale w tej chwili rozleg si g os
samolotu. Maszyna, ktr przyleciaem, schodzi a w d . Nad sam
rakiet pilot przekaza mi ostatnie lotnicze pozdrowienie, pochylaj c
skrzyd a na boki. Staem jeszcze zapatrzony w znikaj cy samolot,
kiedy podszed do mnie Arseniew. Poda mi r k , a potem nagle
przyci gn do siebie.
A wi c jeste nareszcie, cz owieku z Kangchend ongi
powiedzia, a ja mog em mu odpowiedzie tylko u miechem.
Start wyznaczony by na godzin pierwsz po poudniu. Wybrano t
bezludn okolic , gdy dla szybkiego przebicia atmosfery nale a o
ruszy wielk moc , a wyrzucane z rakiety chmury atomowe mog yby
wyrz dzi niebezpieczne spustoszenia.
Kiedy pozdrowiem wszystkich, uda em si z in ynierem Sotykiem
na przd statku, eby po raz ostatni sprawdzi przeznaczony dla mnie
samolot wywiadowczy. Rych o jednak oderwano mnie od tego
zaj cia. Pod sam cian rakiety, na piaszczystej wydmie, odby o si
po egnanie. Nikt nie wyg asza oczywi cie adnego przemwienia.
Pad o tylko kilka s w, podnieli my kieliszki jasnoz otego
po udniowego wina, a potem ju z platformy wej cia patrzyli my, jak
g sienicowe pojazdy uwo pozostaj cych na Ziemi poza granic
strefy startowej. P niej weszli my do rodka. Raz jeszcze przed
zamkni ciem klapy odwrciem si , a chocia pustynny krajobraz by
mi obcy, poczu em si z nim dziwnie mocno zwi zany i co chwyci o
mnie za gardo. Pustynia le aa teraz zupe nie bezludna, ale
wiedziaem, e kilka kilometrw za horyzontem stoj rozstawione
szerokim kr giem stacje radarowe, ktre pochwyc pocisk w p ki
swoich fal i b d go wie przez ca drog .
Weszli my do Centrali i tutaj Sotyk obj dowdztwo. Poo yli my
si wszyscy na roz o onych fotelach, przykr powali pasami i teraz
przysz o to, czego najbardziej nie cierpi : czekanie. Wskazwka
zegara skaka a odmierzaj c wiartki sekund. Nareszcie Sotyk, le cy

przy czarnym okapie Prediktora z r k na jego d wigniach, odwrci


si do nas na mgnienie oka. U miecha si . Cae moje podniecenie
pryso, kiedy ujrza em ten u miech. To by a jego chwila, ta chwila, o
ktrej marzy. Wskazwki na tarczy doszy do swego miejsca. So tyk
nacisn czerwony guzik, wszystkie wiat a na tablicach zagray i
zacz o si .
Najpierw krtki grom. To pracowa y odpalane seriami pomocnicze
rakiety tlenowodorowe. Pocisk, ryj c ci ko w piasku, wznosz c si i
opadaj c jak potworny p ug, targany wybuchami, ruszy nierwno i
niezgrabnie. Potem wybuchy zg stnia y. Piekielne podrzuty,
szorowanie o grunt, skoki i upadki; latali my na wszystkie strony,
cho umocowani elastycznymi pasami.
Nagle rozleg si pot ny, piewny ton. Wstrz sy ustay, za to z
ka d sekund ciao moje stawa o si coraz ci sze. Z uporem
wpatrywaem si w kolisty ekran przed oczyma. Widziaem l ni cy
jako w ski r bek bok rakiety, w dole smu ce piaski, a wszystko to
dr a o i migota o, jak pachty mi tego celofanu. Byy to warstwy
powietrza, ktre pocisk zag szcza przed sob na skutek p du. Znam
ten widok z lotw na najwi kszych szybkociach.
Moje oczy spostrzegay wszystko z coraz wi kszym trudem.
Straszna sia wciska a mnie w g b mi kkiego pos ania, nalewaj c
niewidzialnym oowiem cz onki, coraz gwatowniej i mocniej
wpieraa si w ka dy mi sie i nerw, a oddech zacz wydobywa si
go no z piersi, przywalonej jakby cetnarowym ci arem. Zwrci em
oczy w bok. Wszyscy le eli bezwadnie. wiata na tablicach skaka y,
przez ca y korpus rakiety szo jak pot ny pr d to piewne granie, z
ktrym gazy atomowe wyrywaj si w przestrze .
Trwa o to dugo, tak d ugo, a pot zbieraj cy si na czole pocz
cieka mi dzy brwi. Chciaem go otrze , lecz nie mog em podnie
r ki. So tyk nacisn jak d wigni i nagle zrobi o si lekko.
Spojrza em na zegar. Lecielimy ju 16 minut. Na dole le a o nie
wiem doprawdy, jak to nazwa : to nie by a Ziemia, ta niesko czona,
paska rwnina z cienkimi liniami drg i rzek, znana mi tak dobrze z
samolotu. Stao si tak, jakby niebo i Ziemia zamieni y si miejscami.
Zamiast lekkiej, b kitnej kopu y ziaa nad nami p aska czer , w ktrej
tlay ledwo dostrzegalne gwiazdy, a w dole rozpo ciera si
niepodobny do niczego, co znaem, potworny, rudy, wypuk y ogrom.
Na tej jakby w niesko czono
ci gn cej si bryle ciemnia y

rozmazane plamy, a co najbardziej rzucao si w oczy, to pokrywaj ce


j bia e strz py, ktre tkwi y nieruchomo, jak nalepione na jej
powierzchni kaczki waty.
Zwrci em na nie uwag Sotyka: zerkn na ekran, powiedzia to
chmury i znw wrci do swoich zegarw.
Zrozumiaem. Tak, to by y ob oki p yn ce nad planet , ale ich
wzniesienie by o niczym w porwnaniu z osi gni t przez nas
wysoko ci . Dobrze przypatrzywszy si , mo na byo gdzieniegdzie
dostrzec plamk cienia le c pod takim malutkim biaym k aczkiem,
ktry by wielokilometrowych rozmiarw chmur . Lecieli my teraz
jak pokazywa y wiec ce tarcze Prediktora po elipsie, jako
sztuczny ksi yc Ziemi. Trwa o to mo e godzin , w czasie ktrej
przebieg a pod nami trzecia cz
planety. Gdy sko czya si
wielobarwna rwnina Chin, l d znik. Byli my nad Oceanem
Spokojnym. Niezwyk y widok przedstawiaa czarnostalowa,
wypuk a kraina wd, jakby z matowego, polerowanego metalu. Kiedy
ukaza y si brzegi Ameryki, Sotyk znowu nacisn czerwony guzik,
znowu rozleg si pot ny piew silnikw i Kosmokrator, wznosz c
dzib w rodek czarnego nieba, wystrzeli z orbity, po ktrej okr y
Ziemi . Do p nocy trwaa taka podr , niezmiernie wyczerpuj ca
przez ci ge zmiany przy pieszenia. Rakieta, dawno ju opu ciwszy
atmosfer , wci jeszcze walczy a z ci eniem ziemskim. Ani na
chwil nie ustawaa praca silnikw, ale e przekroczylimy znacznie
szybko d wi ku, a prcz tego lecielimy w pr ni, mo na si byo
porozumiewa nie podnosz c g osu. Kilka minut po pnocy na znak
Sotyka rozpi li my pasy i wstali my, by troch niepewnie rozejrze
si po otoczeniu.
Centrala by a pogr ona w spokojnym wietle. Gdyby nie czarne
ekrany, zasypane iskrami gwiazd, mo na by s dzi , e rakieta
spoczywa nieruchomo w hali. Ziemia le a a pod nami jako w trzech
czwartych zaciemniony gigantyczny okr g. Jej nocna p kula odbija a
si od wiata gwiazd mrocznym, szarzej cym brzaskiem. Such
nawyka powoli do grania s ilnikw i trzeba by o specjalnie zwrci
uwag , aby je us ysze .
Po odebraniu wiadomo ci nadawanych przez stacje radarowe
udali my si do wsplnej kabiny na kolacj . Potem Arseniew zabra
gos.

Spord towarzyszy podr y on jeden przewy sza mnie wzrostem;


to doprawdy Herkules w postaci astronoma. Nie mog oprze si
uczuciu fizycznego wprost zadowolenia, kiedy widz jego pot nie
sklepion pier i kark prosty jak kolumna, na ktrym siedzi mocna,
ci ka g owa z czupryn tak jasn , e prawie bia oz ot .
Zwrci si do nas sowami:
Przyjaciele, podr nasza b dzie trwa a trzydzieci cztery dni. W
ci gu tego czasu nie czeka nas, niestety, zbyt wiele pracy. Nie ulega
w tpliwoci, e nie b dziemy pr nowa i umilimy sobie drog
dyskusj ja pierwszy wyzywam koleg LaoCzu na pojedynek w
sprawie falowych ci gw materii. Ale e jestemy tu nie w
laboratorium, lecz na statku oddalaj cym si od Ziemi, proponuj ,
ebymy ka dego wieczora zwrcili si do niej mylami, i to w ten
sposb, e ka dy po kolei opowie jakie wspomnienie, ktre uwa a za
cenne.
Wszyscy zgodzili si na ten projekt. Milcza em s dz c, e nie mo e
to mnie dotyczy , gdy zapewne mwi si b dzie o pracach i
odkryciach naukowych. Jakie byo moje zdziwienie, kiedy Arseniew
zwrci si do mnie, ebym rozpocz ten, jak go nazwa, cykl
opowie ci trzydziestu czterech nocy. Zmieszany, zacz em si
wymawia , jakbym w samej rzeczy do ostatniej chwili prowadzi
ycie biuralisty, ktremu nie przydarzy o si nic godnego uwagi.
Co z tego, e jest pan wrd profesorw jakby kpi c lekko,
powtrzy moje ostatnie sowa astronom. Nie ma tu
adnych
profesorw, tylko towarzysze podr y. A co do wspomnie , to wiem,
e godnych opowiedzenia ka dy z nas mo e panu tylko zazdro ci .
Mimo to broni em si , wreszcie obieca em co opowiedzie w ci gu
najbli szych dni, kiedy wsucham si w cudze sowa i gdy powstanie
ju nastrj opowieci. Mo e wtedy pjdzie mi lepiej, poniewa
zawsze najci ej mi zacz . Jako , pokiwawszy gani co g ow nad
moja nieporadno ci opowiadacza, Arseniew zwrci si do naszego
chemika, doktora Rainera. Byem rad z tego, e w a nie Rainer mia
mwi , poniewa nigdy go dot d nie widzia em. Podobnie jak mnie,
zatrzymay go z dala od resz ty towarzyszy jakie sprawy w
Niemczech i przyby na miejsce startu w przeddzie odlotu. Jest to
m czyzna lat mo e czterdziestu, siwawy, w okularach, niepozorny i
nad wyraz spokojny. Mia w a nie zacz , kiedy zjawi si Sotyk,
dy uruj cy dot d w Centrali, z wiadomoci , e radio pnocnej

p kuli b dzie za chwil nadawa specjaln audycj dla nas.


Prze czyo si wi c g onik do wsplnej kabiny i tu, w g bokich
fotelach przy okr g ym stole, suchali my muzyki Beethovena,
cigaj cej nas na falach eteru przez pr nie mi dzyplanetarn . Kiedy
koncert si sko czy, by a pierwsza w nocy, lecz nikt nie czu
senno ci i Rainer rozpocz opowie . Tu znowu przeszkodzi mu
Sotyk. Nale a o wprawi rakiet w ruch wirowy. Prediktor wy czy
przed kwadransem silniki nap dowe, a e ju znacznie ods dzilimy
si od Ziemi, jej grawitacja wyra nie os ab a i przy ywszych ruchach
zdarza o si niejednemu z nas podrzuci fili ank w powietrze, kiedy
chcia j tylko podnie do ust. Przedmioty i nasze w asne cia a z
ka d chwil stawa y si l ejsze. Sotyk wyszed do Centrali i po
jakiej minucie poczuli my, e zmienia si ruch pocisku. Przez krtk
chwil trwa o niemie uczucie zam tu, spowodowane powstaj c przy
wirowaniu si odrodkow , potem jednak wszystko zniko, a cia a
nasze stay si normalnie ci kie. Kiedy Sotyk wrci , Rainer mg
wreszcie przyst pi do opowiadania.
Nie wiem, czy to, co powiem zacz mo e kogo
zaciekawi . Jest to historia dosy specjalna i dziwna. Mg bym j
zatytu owa Polimery tytu do odstraszaj cy, prawda?
zwrci si do nas z nie miaym u miechem, za
116
ktry go polubi em. Mieszka em wtedy w starej, portowej
dzielnicy Hamburga. By em doktorantem i obj em laboratorium
syntezy organicznej u mego nauczyciela, profesora Huemmla. Jaki
rok przedtem laboratorium pracowa o nad syntez nowego rodzaju
gumy, tak zwanej gumy krzemowej, gdy atomy w gla zast puje w
niej krzem. Przemys lotniczy zaanga owa do tego wszystkie swoje
instytuty chemiczne, bo od wytworzenia owej gumy zale a a
przysz o lotnictwa. Jak wiecie, nowoczesne samoloty l duj z tak
szybkoci , e opony ze zwykej gumy rozlatuj si od tarcia albo
spalaj z gor ca. Teoria obiecywa a, e guma krzemowa b dzie
niewra liwa na wyst puj ce w tych warunkach najwy sze
temperatury, Gdyby nie uda o si jej stworzy , konstruktorzy
musieliby zupe nie zarzuci istniej ce systemy podwozi. Kiedy
przyszed em do Instytutu, sprawa bya w a ciwie uznana za przegran .
Na badania zostay wydane olbrzymie sumy, zu yto ogromne ilo ci
odczynnikw, poniszczono mas aparatw specjalnych i napisano

dziesi tki sprawozda bez najmniejszego rezultatu. Na papierze


wszystko wygl dao bardzo adnie, ale w praktyce nie wychodzi o nic.
Pierwszym moim zadaniem by o uporz dkowanie laboratorium i
przygotowanie go do prac z innej dziedziny. Caymi tygodniami
musia em czyci t stajni Augiasza. Mo ecie sobie wyobrazi , co
si tam dziao, je li powiem, e przez ostatnie miesi ce zaoga
naukowa prawie nie wychodzia z laboratorium, a trzej moi starsi
koledzy, Jaensch, Hoeller i Braun, po prostu w nim mieszkali. Zostay
po nich cae stosy poprchnia ych, nadw glonych i spalonych prbek
gumy, setki pot uczonych kolb, cae kilometry ta my plastycznej i
chocia razem ze studentami pracowalimy jako zamiatacze i
sprz tacze, jeszcze w miesi c po obj ciu przeze mnie laboratorium to
pod jak szafa, to w termostacie odkrywa o si istne z o a tej
nieszcz snej gumy. Ja sam tak e, jak si to mwi, siedzia em w
polimerach, ale interesowa y mnie raczej z teoretycznego stanowiska.
S to, jak wiecie, ca e ciaa utworzone przez po czenie si du ej
iloci takich samych cz stek chemicznych. Powstaj w ten sposb
moleku y gigantycznych rozmiarw i zachowania ich w aden sposb
nie mo na przewidzie na podstawie znajomo ci cz stek pierwotnych.
Poci ga y mnie pewne badania nad polizbbutylenem i polistyrenem, a
tak e nad gum , ale gum zwyk, ktra jest najbardziej mo e znanym
polimerem. Chciaem stworzy teori zachowania si wszystkich w
ogle polimerw. Mo e usprawiedliwi mnie to, e mia em 24 lata, a
kiedy si jest ju w tym wieku, to po przeczytaniu jednej pracy
fachowej mo liwo ci odkry strzelaj czowiekowi w g owie jak
fajerwerki. Jeszcze zanim przyszedem do laboratorium, ob o yem si
literatur i pomau, nie zauwa ywszy nawet jak, zacz em grz zn .
Gromadziem fakty i opisy do wiadcze , coraz wi cej faktw na
ma ych kwadratowych karteczkach, ktre uk ada em najpierw w
pudekach od papierosw, potem w sp ecjalnych segregatorach, potem
w szufladach na p kach, na stole, a potem to ju ca y pokj peen by
owych kartek, w ktrych jeszcze si orientowa em, ale przeczuwaem,
e nadejdzie chwila, kiedy mnie zalej i zatopi . Tymczasem od
upragnionej teorii by em wci jednakowo daleko. Te moje mi e
polimery zachowuj si bardzo ciekawie. Niektre z nich maj w dwu
wymiarach przestrzeni takie w asnoci, jak p yny, a w trzecim jak
cia a sta e. Guma znowu zachowuje si jak gaz idealny, gdy ochadza
si przy rozci ganiu, a przy kurczeniu ogrzewa. Najbardziej

interesowa a mnie wa nie guma. Po cichu my la em, e uda mi si


doj na drodze teoretycznej do tego, czego koledzy moi nie potrafili
zrobi eksperymentem. Na pocz tek, eby si troch wy wiczy w
technice dowiadcze , robi em, tak jak oni przedtem, zdj cia
rentgenowskie maych klockw gumowych w rozmaitych warunkach:
to rozci ga em je, to poddawa em wysokiemu ci nieniu, to znw
trawi em kwasami. Potem zapisywaem wyniki i ca ymi wieczorami
marzyem o tej mojej teorii. Nie mog inaczej powiedzie , bo daleka
by a jak Ziemia Obiecana. Guma nie rozci gni ta daje na fotografii
rentgenowskiej taki obraz jak p yny, to znaczy chaosu pok bionych
cz steczek. Pod wp ywem rozci gania obraz zmienia si i struktura
staje si podobna do kryszta u. Dzieje si tak dlatego, e te dugie,
pokr cone a cuchy atomw, z ktrych zbudowana jest guma, pod
wp ywem rozci gania napinaj si , prostuj i z chaotycznej pl taniny
staj si rwnolegymi pasmami, co daje wa nie w krystaliczny
obraz. Tak wi c pra yem, ciska em, ozi bia em, suszy em i znw
pra yem kawa ki gumy, a pewnego wieczora cay zapas mi si
sko czy. Poszed em do laboranta, ktry powiedzia mi. e w
rupieciarni na grze jest jeszcze troch kolb z prbkami tej starej
gumy krzemowej. Machn em na nie r k , ale nazajutrz zastaem na
moim stole w laboratorium pi tnacie zakurzonych kolb szklanych.
Laborant przynis je z gry, chc c mi si przysu y . W kolbach by y
czarne i lepkie szcz tki dowiadcze . Hoeller nazywa je w swoim
czasie stacjami m ki, bo od jednej do drugiej prby pon nadziej ,
ktra za ka dym razem walia si w gruzy. We wszystkich kolbach nie
by o wa ciwie gumy, ale co w rodzaju lepkiej mazi, ktrej wola em
nie tyka . Za to w ostatniej kolbie znajdowaa si ciemnopopielata,
przyzwoita bry ka. Wsadziem j do aparatu, podgrza em, zrobiem
zdj cie rentgenowskie i poszedem do dcmu. Na drugi dzie zdj cie
by o gotowe. Byem przekonany, e zobacz to samo, co dot d:
zupeny rozpad a cuchw atomowych, nie trzymaj ca si kupy kasz .
Tymczasem ujrzaem idealn
wprost siatk krystaliczn . Nie
wierzyem w asnym oczom. Guma poddana bya przecie
temperaturze okoo o miuset stopni i cinieniu tysi ca atmosfer,
powinna wi c bya rozle si na klej. Tymczasem by a nie naruszona.
Otworzy em aparat, do ktrego nie zagl da em od poprzedniego dnia,
gdy ogrzanej kamery nie mo na otwiera , i znalaz em tam kawa ek
gumy najbardziej wie y, elastyczny i j drny, jaki zdarzy o mi si

widzie . Zawo a em laboranta i spytaem go, czy wk ada co do


aparatu. Zaprzeczy. W ogle do niego nie podchodzi . Wci jeszcze
nie bardzo wierz c, ponownie podda em cudowny kawa ek gumy
wysokiej temperaturze i cinieniu, ale tym razem nie poszed em do
domu, lecz czekaem na ostygni cie kamery. O smej wieczorem
wyj em gum : bya jeszcze gor ca, lecz elastyczna, jakbym j wyj
nie z pieca, lecz z szuflady. Na wszelki wypadek wykona em jeszcze
analiz chemiczn : bya to guma krzemowa. Mimo sp nionej pory
chwyci em prbk wielkoci mo e pudeka od zapa ek, wszystkie
zdj cia rentgenowskie i pobieg em do profesora, ktry mieszka
niedaleko. Zrazu nie chcia wierzy , ale nazajutrz, gdy pod jego okiem
jeszcze raz wykona em wszystkie zabiegi, musia si
podda .
Mielimy przed sob autentyczn prbk gumy krzemowej, tego
marzenia konstruktorw lotniczych, o wasno ciach wr cz idealnie
odpowiadaj cych przewidywaniom teoretycznym. Mielimy, lecz nic
nam to nie dawao. W chemii organicznej jedyn wa ciwie wielk
sztuk jest zmusi atomy, aby czy y si tak, jak to nam odpowiada.
W tym kawaku gumy, ktry mieli my, zasz o wa nie takie zjawisko,
lecz nie wiedzielimy, jak si to stao. Innymi s owy, nie mieli my
recepty produkcyjnej ani najmniejszego poj cia, w jaki sposb do niej
doj . Rzecz prosta, pierwsze, co zrobili my, to by o zawezwanie
Hoellera, Brauna i Jaenscha, ktrzy w tym czasie pracowali w
berli skim Instytucie Paliw Pynnych. Depesze zredagowa em sam, i
to tak, e wszyscy trzej przylecieli jeszcze tej samej nocy samolotem i
obudzili mnie nad ranem, dobijaj c si do drzwi mego mieszkania.
Kiedy uciszy y si troch okrzyki i pytania, okaza o si , e wiedz
tyle samo, co ja i mj profesor, to znaczy nic. Bez trudu odnale li my
protoko y do wiadcze . Prbk numer 6 439, pod ktr to liczba
wci gni ta bya niezwyk a guma, odrzucono niegdy jako
bezwartociow , a z zaczonego zdj cia rentgenowskiego wynika o,
e nie byo mowy o jakiej pomy ce. Byli my tak bardzo w kropce,
tak zupe nie zdezorientowani, e jednemu z nas wyrwa o si wprost
humorystyczne w ustach fachowca zdanie: a mo e ta guma przez ten
czas dojrza a? Nonsens ten sta si potem przysowiem, nieraz
powtarzano go jako dowcip, kiedy kto nie dawa sobie rady z jakim
zagadnieniem. Po czterech dniach koledzy, ktrzy musieli wraca do
Instytutu Berli skiego, machn li na wszystko r k i pojechali.
Zostaem sam z kawa kiem tej nieszcz snej gumy, ze

zniecierpliwionym profesorem i z pomieniem w g owie, ktry nie


dawa mi spa ani je .
Nie myl c ju wcale o mojej teorii polimerw, zabraem si do
powtarzania wszystkich etapw dowiadcze , ktre doprowadzi y do
wyprodukowania owej prbki. Recepty produkcyjne mia em przecie
w protokoach. Nie b d si rozwodzi nad tym, co robi em. Powiem
tylko, e syntez t przeprowadzi em 518 razy, trzymaj c si recepty z
jak po prostu
lep , niewolnicz dok adno ci , i zam czaem
kolegw berli skich telegramami, eby mi podali dokadnie wszystkie
okoliczno ci, jakie towarzyszy y ich pracy nad t prbk . Gdyby tu
by chemik, zrozumia by mnie. Wiadomo, e w chemii, gdzie ilo
mo liwych kombinacji cia reaguj cych jest praktycznie bior c
niesko czona, robi si czasem odkrycia przypadkowo, na przykad
dlatego, e kto strz sn do kolby szczypt popio u z papierosa, ktry
sta si j drem krystalizacyjnym reakcji. Albo e gdzie pi tro ni ej
malowano korytarz lakierem zawieraj cym jaki rzadki pierwiastek w
iloci nies ychanie znikomej, lecz dostat ecznej do skatalizowania tej
jednej potrzebnej reakcji, ktra w aden inny sposb nie chce ruszy z
miejsca, cho by si cae laboratorium stawia o na gowie. Koledzy
odpowiadali mi i robiem wszystko, co mia o sens, a wi c zmieniaem
temperatur , katalizatory, cinienia, robi em te wiele wi cej rzeczy,
ktre sensu nie mia y, i doszed em do tego, e zacz em by
przes dny. Najbardziej nawet pedantycznemu eksperymentatorowi,
jeli naprawd zostanie op tany jakim problemem, po pewnym
czasie zdarza si , e nie jest w stanie panowa nad ca ym swoim
materiaem. Mwi c po prostu, w laboratorium zacz panowa
nieporz dek, ktry profesor Huemmel nazywa ba aganem, zrazu poza
moimi plecami, a potem powiedzia mi to w oczy, pytaj c, jak dugo
jeszcze pa stwo ma o y na moj kosztown zabaw . Podaem okres
czteromiesi czny, bo by to pierwszy termin, ktry przyszed mi do
gowy. Prawd mwi c, nieporz dek, jaki si u mnie szerzy, do
pewnego stopnia sam piel gnowaem, poniewa gdzie na dnie duszy
wierzyem, cho nikomu bym si nigdy do tego nie przyzna, e w
takim nieco pierwotnym chaosie mo e szczliwy przypadek
przyjdzie z pomoc i odkryj to tajemnicze co, co pomog o stworzy
okaz doskonaej gumy krzemowej.
Prbk t miaem u siebie nad sto em laboratoryjnym, pod
szklanym kloszem, a ilekro wylawszy do zlewu cuchn ce reaktywy

po nieudanym dowiadczeniu wraca em zniech cony do sto u, wzrok


mj pada na ten ma y ciemny kubik materii, i to by o nowym
bod cem do pracy.
Bardzo bolesna jest chwila, kiedy modo
pojmuje, e samym
tylko wi tym arem, sam wol odkrycia nie posunie si ani o
milimetr naprzd. Kiedy ju
liczba moich nieszcz liwych
dowiadcze przekroczya tysi c, a laboranci, wynosz c cae kosze
zw glonych prbek, mru yli do siebie oko, przypomniaem sobie o
Morzu Pnocnym bo mwi em wam, e to wszystko byo w
Hamburgu.
Wypowiadaj c te s owa Rainer zwrci si w bok, gdzie nad
matow boazeri wystawa ze ciany ekran telewizora, i trzymanym w
r ce patyczkiem, ktrym bawi si dot d, wskaza na jedno miejsce
Ziemi. Jej p nocna p kula, wiec ca przy mionym chmurami
blaskiem, wyania a si z czarnego ta. Na samym brzegu tarczy,
mi dzy rami P wyspu Skandynawskiego a ciemny masyw Europy,
wchodzi o morze i paeczka, b dz c po szkle ekranu, przesz a
zapewne nad miejscem, gdzie u podstawy Pwyspu Jutlandzkiego
le y Hamburg. Chyba pierwszy raz od swego powstania posu y si
cz owiek kul ziemsk , widzian z odlego ci tysi cy kilometrw,
jako map . Prosty gest Rainera przenis nas nagle ze wspomnie w
gb przestrzeni mi dzyplanetarnej. Tymczasem chemik, ktry
du sz chwil wodzi pa eczk po ekranie, jakby mu to sprawiao
dziecinn troch przyjemno , ci gn :
Zacz em chodzi do portu, nad morze, eby ostudzi gow . I
jak przedtem wydawao mi si , e wiem wszystko i tylko krok dzieli
mnie od drzwi, od tych naszych drzwi zrozumie mnie ka dy, kto
cho raz w yciu zakosztowa odurzaj cej rado ci zbli ania si ku
drzwiom, za ktrymi jest rozwi zanie zagadki a wi c jak dawniej
by em pewny siebie, tak teraz wydawa o mi si , e nic nie wiem, i co
gorsza, nic z tego nie b dzie, no bo, mwi c po prostu, jestem za gupi
i tyle.
Morze byo wtedy ku jesieni coraz burzliwsze i po wodach, tych
tustych, ciemnych wodach portowych, kr y y berlinki, dalej, na
otwartym morzu, szy statki, parowce, a od czasu do czasu pojawia y
si agle kutrw rybackich. Chodziem na molo i przebywa em na
jego ko cu bardzo d ugo, tak e wartownicy zacz li zwraca na mnie
uwag s dz c, e to mo e jaki nie ca kiem jeszcze zdecydowany

samobjca. Ale ja miaem g ow tak bardzo zapchana krzemianami i


polistyrenami, e nie widziaem ani ich, ani nawe t morza i statkw
to znaczy zdawa o mi si , e nie widz . Byem troch jak dziecko,
ktre dostao rozsypan mozaik z wielu maych cz stek i ma j
zo y w ca o , ale nie umie tego zrobi . Nie wiedziaem, co do
czego przystawi , i tak tylko, troch z nawyku, a troch z rozpaczy,
skada em w g owie to ten, to inny fragment, i wszystko by o nie tak.
Zacz em chodzi po profesorach i zam cza ich pytaniami, a jeden
zniecierpliwiony powiedzia mi: ,,Wi c co mam w aciwie zrobi za
pana? i w ten sposb pozby si mnie na zawsze i innych ode
mnie wybawi. Znw wrci em nad morze. Teraz wiem, ale wwczas
nie wiedzia em bo g ow mia em, jak powiadam, szczelnie wypchan
polistyrenami e odchodziem do domu dopiero wtedy, kiedy
powraca a flotylla rybacka, a zwaszcza jeden niedu y aglowiec,
szybszy od wszystkich kutrw. Bardzo ciekawe mia u o enie agli.
Kilka razy, cho robi o si ciemno, jak gdybym na niego czeka .
ledziem jego drog
wrd ami cych si fal z pewnym
niezrozumia ym zaciekawieniem, bo si na egludze nie znam, a jego
szczeglne, troch skrzydlate o aglowanie nie mwi o mi nic takiego,
co bym mg wiadomie skojarzy z moimi sprawami. Po prostu
stateczek ten by dla mnie sygna em, e przechadzka na molo ma si
ku ko cowi.
Pewnego wieczoru sta em tak na betonowym cyplu mola i
czeka em, gdy zacz pada deszcz. Pogoda, dot d wietrzna, zmienia
si pocz a w burz . Kiedy zapad ju prawie zupeny mrok, ukaza y
si kutry. Ten najszybszy by doskonale widoczny, bo bia ymi
aglami odcina si od ciemnego morza. Fala sz a bardzo wysoka i
bia w falochron z tak si a, e po kilkunastu minutach ubranie moje
zupenie przemok o, lecz co, czego nie umiem nazwa , nie pozwala o
mi odej . Wiatr wzmaga si wci , wy przera liwie, a caa
powierzchnia morza wznosia si i opada a. Wszystkie kutry zwijay
agle, tylko bia y stateczek szed pod pe nymi, nawet nowe jeszcze
rozwija i wygl da jak bia y, zanurzaj cy si po pier w wodzie ptak,
ktry usiuje si wzbi gwatownym wymachem skrzyde . Mo e
zreszt obraz by mniej poetycki, ale, jak powiadam, jestem szczurem
l dowym i na eglarstwie nie znam si zupenie. Kiedy zobaczy em,
jak w statek, nabieraj c szybkoci, z wyd tymi aglami wyp ywa
spord innych, mija je i oddala si w mg i ciemno
, zaszo we

mnie co , co kazao mi natychmiast wrci do domu. Pomyla em, e


mam organizm mniej wytrzymay od g owy, dnej jeszcze jakich
lirycznych wzrusze , kiedy on chce tylko odpoczynku. Przyszedszy
do domu, ukada em moje kartki i niech si mieje z tego, kto mo e
wypisaem now literatur , ktr powinienem jak najszybciej
pozna . Tak, z pirem w r ku, zasn em nad biurkiem w po owie
pisanego sowa. Sen mia em dziwny. niy mi si polistyreny i
butadieny, ale to w tym czasie nie by o niczym niezwykym. Dziwne
by o to, e zachowywa y si , jakby w nie d pot ny wicher. W jego
tchnieniu uk ada y si nie tak, jak Bg przykaza , a raczej jak tego
wymagaj wzory z podr cznikw, ale jak wzd te agle. Im mocniej
d wiatr, tym szerzej rozk ada y si wzory, a mi dzy nimi lecia jeden
wydu ony jak cz enko na warsztacie tkackim, zszywaj ce osnow .
Cz enko? Ale nie, to by w bia y stateczek i oto powstawaa
wielka siatka krystaliczna Budz c si odczuwa em przera liwy l k,
e zapomn sen, i, wychodz c z niego na jaw , natychmiast zacz em
pisa , widz c z pewnym przera eniem nawet, oczywicie radosnym,
jak mi si pod pirem rodz wzory.
Rainer urwa.
Pi kne wzory powiedzia z ledwo dos yszalnym
westchnieniem i znw si u miechn , jakby przepraszaj co. Nie
mog ich inaczej nazwa : niezwykle pi kne. Zaledwie napisa mi si
ostatni, rzuci em si do drzwi, porwaem p aszcz biegn c przez
przedpokj i bez czapki, z go a gow , w strumieniach deszczu, przez
ca drog k usuj c, bo nie mogem zdoby si na to, by spokojnie
usiedzie w kolejce, dotar em do Instytutu. Bya czwarta nad ranem.
Zbudziem laborantw, ktrzy, przera eni moim zjawieniem si i
wygl dem woda ciek a ze mnie jak z topielca nie mieli nawet
patrze na siebie porozumiewawczo. Biega em przed nimi i
krzycza em, b agaem, prosi em, eby sobie przypomnieli, czy rok
temu, kiedy pracowali tu Jaensch, Braun i Hoeller, nie byo na dolnej
sali jakiego silnego przyrz du elektronowego, jakiej wielkiej rury
pr niowej, na przyk ad Crookesa, albo mo e nowego mikroskopu
elektrycznego. A wreszcie a trwa o to, zar czam, z p godziny,
zanim zdoa em skruszy senno i zdumienie tych flegmatycznych
hamburczykw a wreszcie najstarszy, Wolf, niech b dzie jego
imi b ogosawione, przypomnia sobie, e w salach niczego nie by o,
ale na jaki miesi c przed ko cem bada zainstalowano na parterze

linijny akcelerator cz stek typu V, to znaczy vertikal, z pionow


rur wylotow . Po dwu dniach prb przeniesiono go do innego
budynku, poniewa stwierdzono, i jego promieniowanie jest tak
silne, e przenika przez stropy wszystkich pi ter i mo e wywiera
szkodliwe dziaanie na ludzi znajduj cych si w salach.
Data! Dokadna data! Kiedy to by o?! zawo aem. Oci gaj c
si powiedzia. Przebieg em ko o zdumionych laborantw, chwyciem
z szafki klucze, wpad em do laboratorium i po chwili by em ju we
wn trzu wielkiej tajemnicy. W dniu, w ktrym akcelerator zosta
zainstalowany, sporz dzono prbki od numeru 6 419 do 6 439. Tak
wi c i ta cudowna znajdowaa si mi dzy nimi jako ostatnia. Bya do
niczego, jak wszystkie inne. Po dokonaniu zdj cia rentgenowskiego,
zostawiwszy ten kawa ek gumy w gor cym piecu, wszyscy opu cili
laboratorium. Gdy na grze nie byo ju nikogo, technicy przyst pili
na parterze do prb akceleratora. Strumie wyrzuconych cz stek
elektrycznych, przebywszy trzy pi tra, dotar do wn trza wci
jeszcze gor cej kamery i spolaryzowa polistyreny tak, e powsta a
guma krzemowa.
Rano, nie podejrzewaj c nawet cudownej przemiany, wyrzucono
prbk do rupieciarni jako bezwarto ciow . To jest wa ciwie koniec
mojej historii. Pot nym wichrem, ktry ukada atomy w siatk
kryszta u, by potok cz stek elektrycznych. W taki sposb powstaa
metoda produkcyjna zwana czasem metod Rainera a pomg w
tym ma y stateczek ze mia za og , pi knym o aglowaniem, i ten
burzliwy czas w porcie hamburskim. Nigdy o tym dotychczas nie
mwiem i na Ziemi, po rd kolegw, nie bardzo bym si na to wa y ,
ale tu
Rainer zamilk. Po chwili Czandrasekar powiedzia : To by o
bardzo ciekawe. Pi kny przyk ad tego bogactwa, tej rwnoczesnej
wieloplanowoci zjawisk zachodz cych w ludzkim umyle. Troch
podobnie dzieje si , kiedy ulica gdzie daleko przeje d a ci ki
samochd, a wrd wszystkich szklanych i porcelanowych naczy ,
ktre wype niaj kredens, jedno odezwie si i cichutko, sennie
zabrz czy. Ta odpowied na daleki odzew to oczywicie rezonans, ale
tak samo wa nie by o z pa skim aglowcem, kolego Rainer. I jak
cisza niezb dna jest w pokoju, ebymy mogli us ysze cichutki g os
tego przebudzonego dalekim dr eniem dzbanuszka, tak samo panu
niezb dny by sen. Przerwa on i wy czy g boko poprzecierane,

zamkni te w sobie koleiny, ktrymi kr ya w k ko i w ktrych


tuk a si pa ska myl, co umo liwio jej znalezienie zupe nie nowej
drogi. Pa ska podwiadomo
dawno ju domyla a si czego, gdy
pan z uporem godnym lepszej sprawy udawa, e o niczym nie wie.
To jest, oczywicie, nie udawa , ale naprawd nie wiedzia
To mi przypomina pewn rzecz zacz Arseniew, lecz
spojrzawszy na zegarek potrz sn gow . P do czwartej
powiedzia. My l , e najwy sza pora, by uda si na spoczynek,
prawda?
Przytakn li wszyscy. S dz , e ka dy wzi co z opowiadania
Rainera dla siebie i chcia zosta sam ze swoimi mylami.
A wi c, cho nie ma u nas nocy, dnia ani pr doby, ycz wam
dobrej nocy, przyjaciele rzek Arseniew prostuj c sw wielk
posta . Udalimy si w milczeniu do kabin. Pocisk mkn , lecz
gwiazdy na ekranie sta y nieruchomo. Raz jeszcze spojrza em na nie,
zanim gowa, pe na zmieszanych wra e dnia, dotkn a poduszki. Tej
nocy ni mi si mj pierwszy lot.

MARTWY GLOB
Przez ca dob Ziemia rosa. Im bardziej oddalali my si od niej,
tym wi ksza cz
jej kuli stawaa si widoczna. W siedemnastej
godzinie lotu osi gn a najwi ksz rednic . Strach by o wprost
patrze na t straszliwie spi trzon bry, od ktrej bucha ci ki,
bia y blask. Potem nadeszo to, o czym mwi mi So tyk, ale czego nie
mo na poj , je eli si tego samemu nie zobaczy: rozdzia wiata na
niebo i Ziemi znik , gdy Ziemia sama zacz a si stawa cz ci
nieba, jedn z jego gwiazd najpierw olbrzymi , trzy czwarte
jej sp aszczy a si
horyzontu zamykaj c kul , potem wypuko
pozornie, wiat o zmatowiao, a o sidmej rano ca a mie cia si ju
w ekranie telewizora: m tnobiaawa tarcza z ciemniejszymi plamami
oceanw.
Tymczasem pocisk zbli a si do Ksi yca. Pocz tkowo wygl da o
na to, e przelecimy bokiem, maj c go po prawej stronie, ale
oderwawszy si od moich notatek spostrzeg em, jak Ksi yc przesuwa
si w ekranie telewizora, tak e dzib rakiety w ko cu skierowany by
w jego biegun p nocny.
Rzuci em pisanie i poszed em do Centrali. Byli tam tylko Sotyk i
Arseniew. Ustawiali przed ekranem ogromnych rozmiarw kamer
fotograficzn z teleobiektywem. Kosmokrator mia przelecie o
pi set zaledwie kilometrw od Ksi yca i korzystaj c z tej okazji,
astronom zapragn zrobi seri zdj .
Z ka dym kwadransem tarcza Ksi yca powi ksza a si w szk ach,
a zarazem wzmaga si jej kuj cy w oczy, rt ciowy blask, podobny
do zimnego aru wydzielanego przez palnik lampy kwarcowej.
Pocz wszy od godziny jedenastej ciemne plamy i smugi powierzchni
j y si rozpada i wyodr bnia od ta jako coraz ostrzej widoczne
piercienie grskie z centralnymi sto kami wulkanicznymi Paaj ca
nieruchomo pkula Ksi yca wypiera a jak gdyby z g bi ekranw
czarne niebo. O drugiej zbli yli my si do niej na 30 000 kilometrw.
Poniewa silniki znowu dzia ay, przyci ganie Ksi yca dawa o si
odczu bardzo niemile jako szybkie zmiany ci aru przedmiotw i
wasnego cia a, ktre chwilami doprowadzay do zawrotu g owy. Gdy
odlego
zmala a do dwudziestu kilku tysi cy kilometrw, Sotyk
wy czy motory i wstrzyma ruch obrotowy pocisku. Niemie

sensacje ust pi y miejsca uczuciu niezwyk ej lekko ci; pragn c oprze


si o por cz fotela, unios em si raptownie w powietrze, gdy ciao
moje wa y o teraz sze razy mniej ni na Ziemi. Nie zwraca em na to
uwagi, poch oni ty niezwyk ym widokiem, jaki roztacza si pod
nami. Podczas gdy rano ruchu rakiety nie mo na by o w ogle
spostrzec, teraz, kiedy od Ksi yca dzielio nas zaledwie kilkana cie
tysi cy kilometrw, lot przy wpatrywaniu si w jego wypuk bry
sprawia wra enie potwornego upadku. Bylimy nad Grami
Atajskimi. Wygl day jak skamienia e b oto z zastyg ymi ladami
kopyt. lady te byy w istocie kraterami wielusetkilometrowej
rednicy, ale w polu widzenia nie by o niczego, co pozwoli oby oceni
ich prawdziw wielko . Silniki nie pracowa y. Niesieni nabyt
szybkoci , lecielimy po stycznej, maj c przemkn tu przy brzegu
Ksi yca jak wystrzelona kula karabinowa. Nasz p d sumowa si z
obrotem wasnym Ksi yca i ruch tarczy pod nami przy piesza si
nieomal z ka d sekund . O drugiej czterdzie ci odleg o wynosia
ju tylko l 100 kilometrw. Formacje grskie wyania y si nagle zza
brzegu horyzontu, rozpostartego gigantycznym ukiem w obie strony,
zapala y si w s o cu roz arzon bia o pi szczytw i rway pod
nami, eby po kilku minutach znikn na drugim ko cu widnokr gu.
Niesamowity by w martwy bieg, poruszaj cy koliska kraterw, z
zewn trz zalane so cem rze bi cym chropawe stoki, wewn trz za
pe ne nieprzeniknionej czerni. Przy d u szym wpatrywaniu si
oszo amia i jak otch a wysysa chaos wiate i mrokw
gwatowny p k kamiennych form w ci gn cej si bez kresu pustyni,
prze artej g bokimi wyrwami i szczelinami. Wsz dzie, na zboczach
skalnych, wok sto kw wulkanicznych i na skamieniaej rwninie,
odbija y wiat o pot nie l ni ce smugi lawy.
Par minut po trzeciej odlego zmala a do 200 kilometrw, jak nas
informowa y pracuj ce bez przerwy altimetry radarowe. Na pnoc od
nas przesuwa si krater Tychona z potwornym, na tysi ce kilometrw
w kr g rzuconym wachlarzem zeszklonej lawy, pokrywaj cej ni sze
grzbiety i bariery grskie. S o ce gra o w niej b yskawicowymi
odbiciami. Zbli ylimy si
do terminatora, linii oddzielaj cej
owietlon cz
martwego globu od nie o wietlonej. Tam, na granicy
nocy i dnia, poziome, prawie rwnoleg e do gruntu promienie
soneczne obi y upiorn architektonik ska . Z obszarw le cych po
stronie nocy wynurzay si rozpalonymi biao punktami iglice

najwy szych szczytw. Pod i przed nami le a a rwnina Morza


Poudniowego. Spostrzeg em na niej ciemn kresk , sun c z
ogromn szybko ci . Przyjrza em si jej bacznie cienka by a jak
iga. Nagle zrozumia em. To by cie rakiety. Chcia em powiedzie o
tym Sotykowi, ktry sta tu przy mnie, ale i on spostrzeg go, bo
zwrci ku mnie twarz surow jeszcze i rozognion obrazami lotu,
lecz ukadaj c si ju w umiech, gdy wtem wiel ka tarcza ekranu
zgas a jak zdmuchni ty p omie . Wpadli my w mrok tak zupe ny, e
cho in ynier zgasi wiat a w Centrali, niczego nie mogli my
dostrzec. Sotyk prze czy telewizory na radar i oto w ciemno ci,
ktra zaleg a kabin , ukazay si brunatnozielonkawe zarysy kraterw
ksi ycowych. Niezwyk y to by widok: obok, na wyci gni cie
ramienia, jarzy y si okr g e punkciki cyfr na przyrz dach Prediktora,
jak gdyby zawieszone w przestrzeni, a z ekranu, nad ktrym
pochylilimy si
we trzech, pada g binowy, podwodny blask,
przemieniaj cy twarze w maski pe ne czarnych cieni. Tymczasem
Kosmokrator, pogr ony w supie mroku rzuconego przez Ksi yc,
mkn z jednakow szybkoci . Niebawem rozpocz si proces
odwrotny do tego, jaki widzieli my przy zbli aniu si do planety;
rze ba terenu j a si rozmazywa , obr czki gr piercieniowych
zbiega y si ku rodkowi ekranu coraz mniejsze, mniejsze,
powierzchnia satelity zdawaa si porusza coraz wolniej, a wreszcie
pozornie znieruchomiaa. Ksi yc, ju jako w po owie owietlona, w
po owie czarna kula, by za nami.
Sotyk zapali wiat o i zabrawszy aparat poszed z astronomem do
laboratorium. Zostaem sam. Usiad em przed ekranem skierowanym
ku przodowi pocisku. W nie zm conej niczym ciszy tyka y
d wi kliwie liczniki Geigera. Ka dy taki odg os oznacza, e przez
wn trze Centrali przelatywa a cz stka promieniowania kosmicznego,
przebiwszy ciany i os on wodn rakiety. To miarowe i powolne
tykanie ulegao niekiedy znacznemu przy pieszeniu, widocznie
przeszywalimy wtedy smug promieni mkn cych od jakiej dalekiej
gwiazdy.
mi, ebym przejrza i
Po po udniu Sotyk zaproponowa
skontrolowa skafandry tlenowe, w ktrych mamy si porusza po
powierzchni Wenery. Poczciwy ch op z in yniera; wiem, e nie byo
to pilne ani potrzebne, ale spotka mnie bkaj cego si po rakiecie i
chcia mi po prostu da jakie zaj cie. Poszed em wi c na grny

pok ad do grodzi adunkowych. Id c tam pionowym szybikiem, za


ka dym razem prze ywa si niezwyke uczucie utraty wagi, albowiem
w samym rodku rakiety si a odrodkowa nie dzia a i mo na tu,
odbiwszy si od stopni drabinki, zawisn
na dug chwil w
powietrzu, z troch dziwnym, a troch rozmieszaj cym uczuciem
odciele nienia, podobnym do tego, jakie miewa si czasem we nie.
Skafandry nasze odnalazem oczywi cie w zupe nym porz dku.
Skadaj si z bardzo lekkiego kombinezonu oraz he mu, ktry mo na
szybko i w prosty sposb zdejmowa . Kombinezon sporz dzony jest z
mocnego i mi kkiego w dotkni ciu sztucznego w kna, tak lekkiego,
e ca y wa y zaledwie trzy czwarte kilograma. He m nie przypomina
he mu nurkw, gdy stanowi zaokr glony na szczycie sto ek.
Najszerszy jest u podstawy; Czandrasekar okreli jego kszta t jako
hiperboloid obrotow . Po obu stronach wystaj z niego wkl se
reflektorki z siatki metalowej. S to anteny miniaturowego radaru,
ktrego ekran znajduje si wewn trz hemu, na wysoko ci ust. Przed
oczami jest owalna szybka, pozwalaj ca dobrze widzie w
normalnych warunkach, natomiast w ciemno ci lub we mgle mo na
si pos ugiwa radarem. Jeszcze na Ziemi przebywalimy w owych
skafandrach po kilka dni z rz du i przekonalimy si , e s bardzo
wygodne. Cz owiek wygl da w skafandrze nieco niesamowicie,
zw aszcza metalowe, okr ge uszy maj w sobie co nietoperza.
Poza mnstwem rozmaitych urz dze , jak ogrzewacz i ochadzacz
elektryczny, przyrz d wykrywaj cy promieniowanie, aparat tlenowy,
posiada skafander radio, nie wi ksze od wiecznego pira. Bardzo
dowcipnie rozwi zano problem umieszczenia wszystkich cewek,
obwodw, i kondensatorw. Po prostu wymalowano je na szkle lamp
radiowych (aparacik jest dwulampowy) srebrnym atramentem
chemicznym, a potem wypalono jak polew . W ter. sposb powsta y
po czenia tak trwae, e aby je uszkodzi , trzeba rozbi ca y aparat
motkiem. Wys ana fala ma 20 centymetrw, pozwala wi c na
komunikowanie si tylko w linii prostej, to znaczy na odleg o oko o
czterech kilometrw na rwninie. Jeli si jest wysoko, np. w grach
lub w samolocie, zasi g dochodzi do stu pi dziesi ciu kilometrw.
Zajrza em jeszcze do grodzi helikoptera, a potem do przedzia u
mieszcz cego ekwipunek arktyczny i wysokogrski, eby si troch
pocieszy jego widokiem. Kiedy wrci em do Centrali, byli tam
oprcz Oswaticza Arseniew i LaoCzu. W milczeniu przypatrywa em

si , jak wykonywali przy odbiorniku radarowym tajemnicze


czynno ci, nazywane pods uchiwaniem gwiazd. Soczewki
zbudowane z pustych cylindrw metalowych, umieszczone w dziobie
rakiety, skupiaj wysane przez gwiazdy fale elektromagnetyczne,
ktre po przej ciu przez ukad wzmacniaczy rysuj na oscylografach
katodowych zielonkawe, trzepoc ce linie. Uczeni, porozumiewaj c si
monosylabami, wpisywali cyfry do dziennika obserwacyjnego.
Zauwa ywszy mnie, Arseniew u miechn si i eby, jak powiedzia,
urozmaici badanie, za czy do aparatu g o nik. Promieniowanie
gwiezdne zmieni o si w d wi ki: day si sysze g uche trzaski,
przerywane ostrymi, krtkimi gwizdami.
Tak przemawiaj do nas gwiazdy powiedzia astronom. Ju
si nie u miecha. I ja mimo woli spowa nia em. Przebywaj c du szy
czas w rakiecie, czowiek przyzwyczaja si do otaczaj cych go
niezwyk o ci i tylko w chwilach takich, jak ta, odczuwa nagle, e
cienka pow oka metalowa dzieli go od bezdennej czarnej pustki, w
ktrej nie ma nic prcz obokw gorej cego gazu i fal elektrycznych.
Po po udniu miaem czterogodzinny dy ur nawigacyjny. W tym
czasie nie wydarzyo si nic godnego uwagi. Wieczorem byo troch
roboty, bo jedna z rur w stacji luz przepuszcza a powietrze i trzeba j
by o pospawa . Po pracy wrciem do kabiny z przyjemnym uczuciem
lekkiego zm czenia fizycznego. W nocy ni o mi si , e jestem ma ym
ch opcem i dziadek obieca wzi mnie na wycieczk w gry, jeli
b dzie adna pogoda. W moim pokoju dziecinnym stao pod oknem
akwarium. Odbite od wody promienie so ca pada y na sufit biaym
kr kiem. Budz c si ujrzaem nad sob jasn plam i poderwa em
si , uradowany, e s o ce wieci i pjd z dziadkiem na wycieczk . W
nast pnej sekundzie z udzenie snu pryso. Opad em powoli na
posanie. Bia y kr ek na ciemnym tle tarczy telewizora to by a
Ziemia.

KANCZ
W ci gu nast pnych o miu dni podr odbywa a si bez przeszkd.
Kosmokrator, opisuj c wycinek bardzo wyd u onej hiperboli, zbli a
si do celu, ktry z jasnej iskry zmieni si w malutk b kitnaw
tarczk , w druj ca wolno wrd nieruchomych gwiazd.
Prowadzimy bardzo regularny tryb ycia. Przed poudniem uczeni
dokonuj najcz ciej bada ; w tym czasie przechadzam si
centralnym korytarzem rakiety w myl zalece
Tarlanda, ktry
twierdzi, e nale y zrobi na dob co najmniej trzy tysi ce krokw,
aby utrzyma mi nie w sprawnoci.
Potem zachodz do Centrali, ucz si od Sotyka czy Oswaticza
tajnikw astronautyki. Kilka razy by em u profesora Czandrasekara i
jego umiowanego Maraxa, na ktrym, jak wyrazi si raz Arseniew,
uczony hinduski wygrywa symfonie matematyczne. Po poudniu, po
nadejciu poczty, zamykamy si w kajutach z wiadomo ciami od
najbli szych. Profesorowie dostaj prcz tego ca e stosy doniesie
naukowych. Spotykamy si dopiero przy kolacji, by potem do p nej
nocy s ucha opowiada . Take my do nich przywykli, e bez nich
dzie nie mg by si po prostu zamkn . Wczoraj Arseniew
przypomnia mi obietnic
opowiedzenia o sobie; odmwiem
tumacz c, e moje wspomnienia w adnej mierze nie mog
dorwnywa opowiadaniom towarzyszy.
No, skoro tak rzek Arseniew skoro pan mnie do tego
zmusza dobrze. Wobec tego nie prosz pana, lecz rozkazuj jako
naukowy kierownik wyprawy.
Tak tedy dzisiejszego wieczora, gdy wiadomo ci ziemskie zosta y
ju odczytane po wiele razy i zako czy si codzienny koncert
radiowy, sprbowaem skleci co w rodzaju wi zanki wspomnie z
czasw, kiedy byem przewodnikiem grskiej dru yny ratowniczej na
Kaukazie. Ale po kilkudziesi ciu sowach Arseniew przerwa mi.
Hola, hola zawoa nic z tego, mj panie! Najwyra niej
chce pan nas nabi w butelk . Powiedziao si , e b dzie o
Kangchend ondze i ma by o Kangchend ondze. C pan, kpi z nas?
Cay wiat grzmia o tym przez szereg tygo dni, a pan o wszystkim
zapomnia?

Nie zapomnia em, ale ze wzgl du na mj udzia w tej wyprawie


trudno mi o tym mwi .
Bardzo dobrze rzek Arseniew. Zawsze nale y robi
wa nie to, co jest trudne.
Tu u miechn si jego u miech zaskakuje najbardziej tym, e
pojawia si znienacka i zupenie odmienia tward z pozoru twarz.
No c , opowie pan nam przecie , prawda, pilocie? Wiedzia, e
nazywaj c mnie tak, trafia w moje sabe miejsce. Wiedzia i mia si .
A wi c, do licha! powiedziaem. Suchajcie. Wszyscy
siedzieli ze wzrokiem skierowanym we mnie, powa ni, i tylko
Arseniew u miecha si , gdy zacz em mwi , ale w miar moich
sw, kiedy od czasu do czasu na patrzaem, widziaem, jak
przemienia si jego u miech, jakby nie by ju dla ludzi, jakby
naprawd pojawi y si wok nas niesko czone pola niegowe.
Himalaje zacz em. W Himalaje wyprawy id z ko cem
zimy.
I od tych s w pad na mnie czar. Nie by em ju w kabinie, nie
czu em plecami mi kkiego oparcia, wietlne punkty gwiazd w
czarnym telewizorze uk uy mnie w oczy jak refleksy s o ca w
lodowcu. Zobaczyem blady, odbarwiony bkit nad szczytami i
usysza em jedyny, niezapomniany rytm, t tno serca niezmordowanie
bij cego w rozrzedzonym powietrzu. Wyda o mi si , e czuj ucisk
liny na lewym ramieniu, a prawa d o mimo woli zamkn a si , jakby
w niej tkwi toporek czekanu.
W Himalaje idzie si z ko cem zimy, bo latem wieje od Oceanu
Indyjskiego monsun, ktry przynosi olbrzymie niegi. Losy wyprawy
zale od warunkw klimatycznych.
Mi dzy zimowymi burzami a monsunem jest zwykle
kilkutygodniowa przerwa. Je li jednak monsun nadchodzi wcze niej,
z ko cem maja, ca y obz nagle wpada w nie yc . Wiatr zrywa liny,
namioty z lud mi zrzuca w przepa , lawiny ruszaj ze wszystkich
zboczy naraz. Pami tam Urwa em.
Dlatego idzie si z ko cem marca. Dm wtedy jeszcze zimowe
wiatry pnocne i oczyszczaj wy sze partie gr ze niegu, mrz za
jest z ka dym dniem mniejszy. Pierwsi zdobywcy Himalajw u ywali
flaszek z tlenem, ale dzi robi si to rzadko, bo kto raz zacznie
oddycha tlenem, temu trudno oderwa si od maski i w razie
uszkodzenia aparatu jest zgubiony. Tak wi c zaczyna si

aklimatyzacj przechodz c powoli z ni szych obozw do coraz


wy szych. Do wysoko ci pi ciu tysi cy metrw i mog prawie
wszyscy, do szeciu mniej wi cej co drugi dobry alpinista
europejski, do siedmiu co pi ty, a powy ej siedmiu, tam gdzie
zaczynaj si najwy sze szczyty, dochodzi jeden na dwudziestu.
Zreszt doj to jeszcze ma o, bo chodzi o to, eby jak najdu ej
wytrzyma . Biologowie mwi , e gdzie na wysoko ci Mount
Everest biegnie granica wytrzymao ci ludzkiej na niedosyt tlenu.
Przed wypraw , podobnie jak moi towarzysze, przechodzi em d ugie
prby w komorze z rozrzedzonym powietrzem i wyniosem z niej
dowiadczenie, z ktrym godz si wszyscy himalajczycy: w praktyce
wygl da to zupenie inaczej.
Po krtkiej przerwie, oderwawszy oczy od gwiazd, ci gn em:
Przed p wiekiem Anglicy atakow ali Mount Everest w ten
sposb, e wyruszali ze spor iloci tragarzy wybranych spord
grali Gurkw i Szerpw i, rozbijaj c jeden obz po drugim, usiowali
podej pod sarn szczyt, eby zdoby go jednym caodniowym
wypadem. Oczywicie szli bez obci enia, bo wszystkie zapasy nieli
tragarze. Ich praca bya zawsze ci sza od wysi ku alpinistw. W
naszej wyprawie nie by o podzia u na tragarzy i alpinistw. Wszyscy
po kolei przecieralimy tras , zak adali liny i przenosili ci ary z
obozu do obozu, i to ci ge kursowanie pomi dzy dwoma etapami
zosta o mi w pami ci jako najuci liwszy i najbardziej niezno ny
okres ca ej wyprawy. Kangchend onga, albo, jak j nazywalimy w
j zyku naszych biwakw, Kancz, liczy 8 579 metrw i jest trzecim z
kolei szczytem wiata. Jak inne o miokilometrowce, jest to wa ciwie
olbrzymi system grskich a cuchw, schodz cych si gwia dzicie w
piramidzie szczytowej. Ze wzgl du na niebezpiecze stwo lawin
jedynym u ywanym szlakiem s w Himalajach granie. Wyprawa
wznosi si po jednym z ramion masywu i po jego grzbiecie d y do
szczytu. I my post powalimy podobnie. Pogod a w czasie, kiedy
rozpoczyna si moja historia, by a bardzo dobra. By to ko cowy etap
naszych wysi kw. Mimo pi ciotygodniowego szturmu szczyt nie
zosta dot d zdobyty. Dzieliy nas od niego nieca e dwa kilometry w
linii powietrznej, a w marszu nieco wi cej, bo grzbiet wygina si tam
na kszta t wyci gni tej litery S. Lada dzie musia nadej monsun.
Daleko pod poudniowymi szczytami, ktre opadaj stromo ku nizinie
bengalskiej, kondensowa y si ju we niste, mleczne ob oki. Nasz

ostatni, jedenasty obz le a pod sam grani , na sko nej p ycie,


urywaj cej si przepaci
do lodowca Zemu. Nie chc wam
opowiada wszystkiego, comy do tej pory przebyli, ale eby cie
mogli poj cho troch z tego, co si stao, musz wyja ni , w jakim
stanie znajdowalimy si wszyscy. Oczywicie mieli my pocz tki
choroby grskiej. Przede wszystkim nieustaj ca bezsenno .
Najgorsze by y noce sp dzane w piworze, kiedy czowiek kostnia od
mrozu i wci budzi si z braku tchu. T tno w zupe nym spokoju
oko o stu na minut . Brak apetytu. Jado si , bo si wiedzia o, e
trzeba je . Nieznonie m czy wysilony oddech; powietrze zawiera
na tej wysoko ci tylko trzeci cz
normalnej ilo ci tlenu. Do tego
wszystkiego do cza y si powolne i p niej dopiero spostrzegane
zmiany psychiki. Pierwsza nadchodzi oboj tno . Wzi cie si do
najbahszej pracy, jak zebranie niegu do przetopienia na wod ,
wymaga ogromnego wysi ku woli. Szuka si miejsca na obz, rozpala
kuchenk , suszy buty, a wszystko jako automatycznie, jakby to robi
kto ca kiem obcy. I tylko kiedy wychodzi si rano na nie przetarty
szlak, kiedy si wie, e t grani nie st paa jeszcze noga czowieka,
jakby si co odmyka o, jakie ostatnie rezerwy i wtedy zaczyna si
i . Przerwa em, bo wysch o mi w ustach. Wyruszylimy o szstej
rano. Oprcz plecakw z termosem, paru tabliczkami czekolady i
koncentratem witaminowym mieli my czekany, haki i spory zapas
liny. Zorze zaczyna y dopiero r owie , gdy nieg zaskrzypia p d
butami. Kiedy si odwrciem, zobaczy em naszych dwu towarzyszy,
jak stali przed namiotem okalaj c oczy d o mi, gdy szli my prosto w
rozpalaj ce si s o ce. Wiedziaem, jak nam zazdro cili. Ka dy z nich
chcia by na naszym miejscu, ale ju tylko my dwaj mogli my i .
Tamci czekali na towarzyszy, ktrzy mieli ich odprowadzi na d.
Szed ze mn mj przyjaciel Eryk. Mog o nim powiedzie tyle: by
to cz owiek, z ktrym ze wszystkich na wiecie najlepiej mi si
milcza o. Rozumiaem go, e tak powiem, plecami, skr , wiedzia em,
czego chce, co ma na my li, nie patrz c w jego stron . Od samej jego
obecno ci stawa em si silniejszy.
Jak zwykle na pocz tku dnia, trzeba si by o rozchodzi . Moim
marzeniem by o zrobi dwadzie cia krokw bez przystanku, lecz
nigdy mi si to nie udao. Dwana cie krokw to by mj rekord
yciowy. Puca chodzi y jak miech, a kiedy trzeba byo wyr bywa
stopnie czekanem, po kilku uderzeniach serce wazi o do gard a.

Wstawa dzie , jaki zdarza si tylko w Himalajach. Poziome


promienie s o ca dzieliy przestrze na dwoje. W dole, w b kitnym
cieniu, p yn a mga. Przez jej okna przeziera lodowiec Kanczu, ca y
pr gowany p kni ciami. Dalej na wschodzie i p nocy wznosiy si
Kangchend au, Makau i Pauhunri, z ebrami skalnymi odwianymi
cz ciowo ze niegu. Boki ich poprzecinane by y na szereg pi ter
dugimi pasami ob okw. Zza nich, gdzie a z Tybetu, wysuwa si
nieznany szczyt, szerokoramienna piramida z olepiaj cym
wierzchokiem. Byli my ju
na smym kilometrze i wi kszo
szczytw le a a ni ej, pyn c przez morza mgy. Tylko na zachodzie,
o sto kilometrw, wysoko w niebie sta Mount Everest, bia y,
nieruchomy i tak olbrzymi, jakby nie stanowi cz ci ziemi, ale jakby
si zza horyzontu wysuwaa jaka obca planeta. Szed em pierwszy,
Eryk jakie dziesi
krokw za mn . nieg sypa w oczy snopami
iskier, ra cych mimo ochronnych okularw. Usta od dawna mia em
ju spieczone i pop kane. To by jeden z powodw, dla ktrych
porozumiewalimy si tylko krtkimi mrukni ciami.
Kangchend onga synie ze swych upiorw lodowych, ktre czyni
j technicznie trudniejsz od Everestu. Szczeglne warunki tajania,
zamarzania i krystalizacji tworz z mas niegowych najniezwyklejsze
formy. Kilometrami ci gn si na grani fantastyczne olbrzymy, jakby
wzi te z koszmarnego snu, jakie skr cone, cudem trzymaj ce si
skay wie e, s upy i cae labirynty z postapiany ch nawisw i naciekw
lodowych. Czuby ich pod dzia aniem so ca okrywaj si gadkim
szkliwem. Tak powstaj okapy i hemy lodowe, z ktrych zwisaj
rz dami wielometrowe stalaktyty. Brn c wy ej kolan w niegu,
wybiera em drog w takim w a nie krajobrazie. Gra na przemian
zw a a si i rozszerza a. Niekiedy trzeba byo i
samym jej
brzegiem, omijaj c ostro nie wie e niegowe, aby nie wytr ci ich z
rwnowagi. Czasem udawa o si przej je wierzchem: siedziaem
wtedy na szczycie, wybieraj c lin , w miar jak Eryk wspina si ku
mnie. To znw rylimy u podstawy zag bienie w lu nym niegu i
szli my, tylko ko cami palcw opieraj c si o chwiejn budowl . W
pewnej chwili zamkn nam drog ogromny grzyb z powtapianych w
siebie bry starego i m odego niegu. Wbiem we czekan, eby
sprbowa , czy nie uda si wzi go gr , ale wyczuem, e w rodku
jest zupenie lu ny. Caa ta masa, maj ca mo e pi tna cie metrw
wysoko ci, pod ktr grzebalimy si jak mrwki, moga si w ka dej

chwili zawali . Wyjrza em w lewo, myl c o trawersie nad lodowcem


Zemu, ale firn na zboczu pokrywa a siatka rys, gro c lawin . Po
prawej stronie nie by o nic. Kamie obrywa si jak ci ty no em i
lecia cztery kilometry pionem do lodowca Kanczu. W tym miejscu
powstao co w rodzaju ciasnego korytarza. Jego dach tworzy
kapelusz grzyba, przechylony lodowym zakl ni ciem. Dugim
szpalerem zwisay z niego pi ciometrowe sople. Puci em si w
napowietrzn drog . Szed em kul c si i spuszczaj c g ow , by nie
zawadzi o dach. Mi dzy soplami migao niebo. Jeszcze kilka
krokw i lodowy tunel sko czy si . Przed nami byo co czarnego.
Oczy miaem pe ne lodowych b yskw. Przez dug chwil musia em
sta z zacini tymi powiekami. Kiedy otworzyem oczy, zobaczy em,
e w grani zieje szeroka wyrwa. Zej mo na byo atwo, ale po
przeciwnej stronie znajdowaa si cianka, raczej prg, niewielki, lecz
stromy. W Alpach nie by by problemem, lecz tu, gdzie trudno myle
o prostym podci gni ciu si na r kach, stanowi powa n przeszkod .
Rozgl daem si szukaj c mo liwo ci trawersowania. Wszystko na
darmo: od lodowca Zemu zbocze lawinowe, a po drugiej stronie
pionowe ebra przewieszone ni ej paskim garbem. Eryk sta przy
mnie w milczeniu. Nic nie powiedzia, po prostu podsun mi swj
plecak z hakami. Pokonanie cianki zaj o nam dwie godziny.
Za ciela j nieg w sposb, ktry zgoa mi nie odpowiada . Z do u by
ma o widoczny, bo okrywa tylko w ziutkie listwy, wysuwaj c biae
wypustki, jakby paj czyn osmyka ca pyt . By sypki jak proch.
Nie dawa najmniejszego oparcia. Wbijane haki odzywa y si pod
motem niskim, d ugim d wi kiem, ktry w miar pogr ania si
trzonka staje si coraz krtszy i wy szy. Moja prawa r ka zmieniaa
si powoli w nieczuy ze zm czenia bochen. Czuem tylko serce,
olbrzymie, d awi ce serce, ktre wype nia o ca pier gwa townymi
uderzeniami. O dwunastej wyszed em z cienia przekroczywszy jego
grn granice i siad em na szczycie uskoku. Eryk wybiera drog
jakie pi
metrw ni ej.
Pode mn ogromne, nieruchome powietrze. W jego dnie
pop kane fale lodowca, cz ciowo okryte p ytami niegu. Daleko, w
cieniu grzbietu, ktrym przyszli my, wysuwa y si z ob okw inne,
ni sze. W najdalszej g bi horyzontu, za lodowcem Passanram,
wznosi si nad mg ami straszliwy masyw Sinioichu, niczym skalista
wyspa w oceanie. nieg na jego stokach urywa si z bat lini pod

szczytami. Ca y ten ogrom ska , chmur i lodw pulsowa w oczach


zgodnie z t tnem krwi. Eryk stan przy mnie zwijaj c powolnymi,
rozwa nymi ruchami lin . Wpatrywa em si w nagi szczyt Sinioichu,
gdy wtem co zadrga o w jego cianach. Olbrzymi j zyk niegw,
wype niaj cych g wny leb, stan d ba, odchyli si wolno w ty ,
przez mgnienie trwa tak i zacz
spada jakim niesamowicie
zwolnionym ruchem. Bezgo nie, w martwej ciszy, run na zbocze.
W mgnieniu oka widok zamkn y chmury pyowe. Zakot owa o si .
Lawina sun a coraz szybciej, a dopad a do niskiej mg y, rozerwaa
j i znikn a. W grze wieci y starym lodem obna one stoki. Mo e
sekund trwa spokj i na przeciwleg ym stoku podnis si bia y
dym, jak od wybuchu. Sza druga lawina, za ni trzecia i jeszcze
jedna. Waliy w mg , dary j na strz py. Dopiero teraz doszed nas
guchy oskot: tyle czasu potrzebowa d wi k, eby przeby
przestrze od lodowca Passanram. Grzmot wzmaga si i cich,
rozbija si w bocznych dolinach i znowu wraca. Teraz ponad strz py
mg y wznosi si pocz obok najdrobniejszych cz stek niegowych,
wyrzuconych w powietrze i nagle oczy porazi a olbrzymia t cza,
rozpi ta nad otch ani .
Eryk dawno ju by przy mnie. Obaj patrzyli my na to, co dzia o si
w dole, wreszcie on ockn si pierwszy: czasu mielimy ma o, trzeba
by o rusza . Zwrcilimy si ku szczytowi Kanczu. Od tego miejsca
gra wznosia si ogromnie zatoczonym ukiem. Gdy wiatry wiej
stale w jedn stron , nieg na grani zaczyna wysuwa si poza ni , w
pr ni , tworz c cyple wychylone w przepa , ledwo trzymaj ce si
oblodzonych stokw. Od do u wida ca napowietrzno
tych
wyst powy w grze jednak, gdzie idzie si grani , wsz dzie bieleje
olepiaj cy nieg, maskuj c jednakowo sam gra i te zdradliwe
wyst py. Prawe zbocze a do sto ka szczytowego stanowi obryw,
ledwo pobielony smugami niegu. W a nie w t stron wysuwa a gra
setki lotnych pwyspw. Jedne uniesionymi bami zdradza y sw
obecno , inne stanowi y pozorne przedu enie grani. Oko daremnie
bdzi o w oddali, usi uj c zapami ta najniebezpieczniejsze miejsca.
Wsz dzie tysi ce t cz, iskier s onecznych, przepa powietrza i blade,
niezm cenie spokojne niebo.
Z uniesionym czekanem, trzymaj c silnie zwini ta i cz ciowo
zarzucon na bark lin , ruszy em za Erykiem, ktry teraz prowadzi.

nieg, bardzo g boki, o ywa przy dotkni ciu, burzy si , kot owa
i pyn w d ca ymi rzekami. Sto ek szczytowy sta na wprost nas na
tle nieba, od zachodu o nie ony, od wschodu nagi spadzista,
dachwkowato nawarstwiona ska a. Szlimy jeden za drugim, maj c
go w oczach. Eryk zboczy: gra rozszerza a si nieco, tworz c
wygodne przej cie. Przystan em. Bia y wyst p sczez jak
zdmuchni ty. Bez g osu, przechylony wp kroku, Eryk run
w
otcha . Lina by a lu na.
Nie utrzymabym go na pewno. Nie mia em czasu, aby si
zabezpieczy . Tak jak staem, odbi em si ze wszystkich si i
skoczyem w przepa
po przeciwnej stronie. Zawy o w uszach,
zawiroway czarne p aty zbocza. Potem szarpn o mnie strasznie i
straciem przytomno . Zbudzi mnie bl w zesznurowanej piersi.
Dusi em si . Lina dr a a lekko, napi ta. Nad gow mia em wyst p
skay, oddalony niewiele, kilka zaledwie metrw. Oblodzona gra
by a jakby kr kiem: wisielimy po obu jej stronach. Prbowa em
zawo a . lecz gardo miaem zd awione. Lina ci gn a w pasie z
jednakow si . Podniosem d o : bya oblana krwi , ktra obryzga a
gowic czekanu. Nie pu ciem go w upadku. Nie czu em adnego
blu.
Trudno mi byo oddycha , nie mwi c ju o wo aniu. Musiaem
przerzuci plecak, aby poszuka jakiego chwytu. Nie znalaz em nic;
wbi em hak i krok po kroku, centymetr po centymetrze wlazem na
gra . Ostro nie wspi em si na jej zr b i pasko po o yem na
brzuchu.
Lina, opasuj c wyst p, zbiegaa pionowo po przeciwnej stronie,
gdzie znikn Eryk, Ko ysaa si bardzo wolno, jak ogromne wahad o.
Nie mogem go dojrze . Urwisko leciao tu stromo, nieg bieli si
pomi dzy p ytami jak napi te, bia e struny. Przysz a mi straszna myl,
e roztrzaska sobie g ow i wisi tam, ci ki trup, hutaj cy si na
rozmini tej linie. Raz jeszcze wychyliem si i wtedy zobaczyem go.
Wisia tam, bezw adny jak worek.
Przesta em opowiada . Zbyt silnie poruszy mnie zbudzony obraz.
Rozejrzaem si po kabinie, jakby szukaj c pomocy do odparcia
wywo anej wizji. Po d ugiej chwili ci gn em:
Eryk y , ale by nieprzytomny. W upadku uderzy; g ow o
ska . Kiedy wyci gn em go na gra po godzinnej pracy, wosy mia
czarne i twarde jak w giel od zmarzej krwi. Oddycha p ytko. Zanim

obanda owa em mu, jak umiaem, czaszk , up yn o jeszcze p


godziny. Byo p do czwartej. Ruszy em z powrotem, zostawiwszy
jego plecak i zapasowe liny. Najpierw sprbowaem go wlec. ale to
by o niemo liwe, wi c wadowa em go sobie na plecy. Przy
pierwszym kroku omal nie upad em. Zrobiem drugi. Jeszcze jeden.
Jeszcze jeden. Potem poszed em. Po godzinie by em nad wyrw w
grani. Opuci em go na linie i sam zszed em. Dalej zaczyna a si
pochy o , wi c l ej byo i . Tuk mi gow o barki, o ramiona. Nie
mogem temu zaradzi . Niebo ciemniao ju na wschodzie, kiedy
doszedem do niegowych wie . Nie mog em przeby ich z Erykiem.
Wiedzia em o tym. Wiedziaem tak e, e zamarz by, zanim
wrcibym z kim o ile w ogle by bym w stanie zrobi t drog
jeszcze raz. Dlatego zszedem na zbocze lawinow e i po prostu
ruszy em przed siebie, na prze aj. Miaem jedn szans na sto, mo e
na tysi c, e lawina nie pjdzie, i wygra em j , ale by o mi to zupe nie
oboj tne. Wiedziaem tylko jedno, e musz i , wi c szed em.
Wspi si z powrotem na gra po trawersie nie mogem. Ci ar na
plecach przyciska mnie do zbocza. Upad em kilka razy; w pewnej
chwili zacz em zsuwa si z nim razem, coraz szybciej. Mign a
myl: Nie warto. Dosy . A jednak instynktownie wbiem czekan w
nieg i zatrzyma em si . Owi zaem piwr lin i zacz em si
wspina . Co kilka metrw przystawaem, okr caem lin wok
czekana i podci ga em piwr do gry. Byo ju ciemno, kiedy
osi gn em gra . Wsun em si do piwora. Tak przele aem ca noc
razem z Brykiem. Noc by a niezwykle ciepa, zwiastuj ca
nadejcie monsunu, i to mnie uratowao przed zamarzni ciem. Gdy
tylko gry zarysoway si na rzedn cej ciemnoci, wsta em. Kiedy
znowu braem go na plecy, nie mog em oprze si myli, e umar.
Zbli yem opatk czekana do jego ust: okrya si mg. Ruszy em w
drog . Okulary ochronne straciem w upadku, wi c powieki ju koo
po udnia zaogni y si od blasku. Chwilami traci em wiadomo tego,
co si dzieje, nawet tego, e moje nogi poruszaj si , e id . Czasem z
odr twienia budzi mnie jego oddech grzej cy mi kark, czasem sam
wydawa em jakie chrypienie czy j k i to mnie na chwil trze wio.
Kilka razy zdawao mi si , e ju nie mog . Wtedy mwi em sobie:
jeszcze pi tnacie krokw i rzuc go. A kiedy doszedem: jeszcze
dziesi krokw. I tak wci . Przy mijaniu niskiego progu potkn em
si i upadem w nieg. Nie chciaem si
podnie . Ogarnia a mnie

rozkoszna senno . Wtem usysza em wyra ny gos tu nad uchem:


On nie yje. Poderwaem si na r kach i ukradkiem, jak zodziej,
zacz em rozwi zywa lin , ktr by do mnie przywiazany. Wtedy
poczu em jego serce. Bio. Wsta em i poszed em dalej. Co by o
potem, nie pami tam. Jad em zdaje si nieg, bo co pali o mi gard o
lodowatym ogniem. Musiaem by
nieprzytomny. Towarzysze,
czekaj cy na nasz powrt w jedenastym obozie, mimo e sami byli
chorzy, wyszli w po udnie naprzeciw i oko o drugiej zobaczyli czarn
plamk na szczycie grani. S dzili, e wraca tylko jeden z nas. Byli ju
blisko, gdy zorientowali si w pomy ce. Wo ali, abym przystan i
zaczeka na nich. Dawali mi rady przy schodzeniu. Nie s yszaem
niczego. Nie wiedzia em, gdzie jestem. Mia em i : to wszystko. W
po owie drogi dotarli do mnie i odebrali mi go. Owini tego w pacht
namiotow znie li do obozu. Mnie tak e trzeba byo zanie : gdy
tylko zdj li mi go z plecw, od razu upad em twarz w nieg, jakby to
on trzyma mnie do ostatnie j chwili. Nie poznawa em nikogo.
Przez du sz chwil trwao milczenie. Nie patrzy em ju na nikogo,
mwiem jakby do czarnego ekranu, do niesko czonej pustki, w ktrej
arzyo si mrowie gwiazd:
Kiedy si obudzi em, wiecio s o ce i by o ciepo. Chcia em
poruszy nog , ale nie mogem: by a w gipsie. Pod palcami mia em
mi kk ko dr , w oknie pokoju wida by o niebo pe ne biaych
ob okw monsunu. Kto wszed i zaskoczony tym, e otworzy em
oczy, stan w drzwiach. Pog aska em ko dr , a poniewa nie
znikn a, rozpaka em si .
Znw przesta em mwi .
By o to w pierwszym obozie, w Gangtok, siedem dni po
wypadku. Mia em kostk p kni t , nie wiem, jak to si stao. Mia em
te rozszerzenie serca

drugie uderzenie, skierowane przeciwnie. Polecia em g ow naprzd


ku drzwiom Centrali. Odbi em si od nich jak pi ka, bo nast pi nowy
zryw, znowu do tyu. Za ka dym razem silniki wydawa y gwi d cy
ton i milky. By a sekunda, w ktrej straciem g ow . Pocisk, targany
strasznymi zrywami, to rzuca si naprzd, to szarpa wstecz. Lata em
w korytarzu jak ziarnko grochu w pudeku, ktrym kto mocno
potrz sa, i gdyby nie g bczaste chodniki, niechybnie rozbi bym sobie
czaszk . Otwar y si drzwi najbli szej kabiny. Wypad z nich
Arseniew.
Co si sta o? zawoa .
Uwaga krzykn em, lecz byo ju za p no. Zbi mnie z ng.
Obaj potoczyli my si do przodu. Budzi si we mnie gniew.
Katastrofa, dobrze, ale c to za ob dne podrygi! Przy nast pnym
odbiem si nogami od ciany i poleciaem prosto w drzwi Centrali.
Otwary si . Wpad em z impetem do rodka. Arseniew za mn .
Uczepi em si por czy fotela i nie pu ciem jej, cho rakieta, jakby
wbijaj c si w niewidzialn przeszkod , zadr aa, gwa townie
zahamowana. Dostrzeg em Sotyka. Wstawa z kolan pod cian .
Twarz mia we krwi.
Do Prediktora! krzykn . Do Prediktora! Wszystko dzia o
si niesychanie szybko. Odbi em si i dopad em tarczy aparatu. Jedn
r k chwyci em opasuj c go rur , a drug Sotyka, kiedy zatoczy si
blisko. Obaj trzymali my si kurczowo rury. Sotyk wyswobodzi
jedn r k i si gn do d wigni. Nowe targni cie oderwa o go ode
mnie. Zdoa em uchwyci go z ty u za kombinezon, ktry trzasn mi
w garci jak szmata. So tyk run skosem przed siebie, gow naprzd.
Nie mogem nic zrobi . Patrzy em Nagle na jego drodze, tu pod
cian
naje on d wigniami, prostuje si ogromna posta . To
Arseniew. Nowe szarpni cie, tym razem do przodu, podcina im nogi,
ale Rosjanin, chwyciwszy in yniera wp, ju go nie puszcza.
Przelatuj obok mnie. Ja i Arseniew kurczowo wczepiamy si w
siebie. Jest moment, w ktrym lew r k trzymam si rury, a prawym
ramieniem ogarniam ich obu. Zdaje mi si , e zostan rozerwany na
dwoje, e p kaj mi mi nie i nerwy. Ciemnieje w oczach. Wybucha
we mnie jaka straszna, zwierz ca wciek o , nie wiem sam na co.
Wydaj c gard owy krzyk, trzymam i wiem, e b d trzyma do ko ca.
W nast pnej sekundzie silniki milkn i robi si niezwykle lekko. Obaj
z Arseniewem opasujemy r kami Sotyka, ktry, podtrzymywany od

gry i tyu, rzuca si po prostu na d wignie Prediktora, zrywa


oowiane plomby bezpiecznika przy pieszenia, targa przewody ami c
paznokcie, a wydaje ochrypy okrzyk triumfu. B ezpiecznik, wyrwany
z uchwytw, pada na podog . Prediktor znw wcza silniki. S ycha
ich piew coraz pot niejszy. Niczym ju nie hamowana strza ka
grawimetru przechodzi przez czerwon granic . Jest 12 g. Widz to,
skulony z towarzyszami przy rurze Prediktora. Nie mo emy jej
puci , bo dzia aj ca si a rzuci aby nas wstecz i rozbi a o ciany.
Pochyliwszy si , spleceni ramionami, wspieraj c si stopami o
pod og , we trzech, z najwi kszym wysi kiem dygoc cych mini
walczymy z rosn cym przy pieszeniem, ktre odrywa nas od
zbawczego piercienia. Strza ka dochodzi do 13 g. Jeszcze to widz ,
ale robi mi si ciemno przed oczami. Sotykowi, ktry jest wci ni ty
mi dzy nas obu, musi by troch l ej. Skurczy si , jak sam to czasem
robiem przy lotach nurkowych. Przyci ga brod ku piersi. Robi to
samo. W oczach przeja nia si . K tem oka patrz na ekrany i
dostrzegam wszystko.
W polu widzenia lewego porusza si co kilka ma ych plamek,
wiec cych jak gwiazdy. Rosn z zawrotn szybko ci . Za nimi p dz
inne. To meteory! Cay ich rj otacza rakiet . Jeden, ogromny, spada z
gry. Wiruj c powoli, odwieca blaskiem odbi tym na kanciastych
kraw dziach. Wyczuwam wprost fizycznie krzywizn jego toru i
miejsce w przestrzeni, w ktrym nast pi zderzenie. Nie miem
spojrze na Arseniewa, boj si , ebym od nag ego ruchu gowy nie
straci przytomnoci, a chc widzie wszystko do ko ca. Spod pyty
Prediktora dobywa si przenikliwe brz czenie. Kosmokrator, jakby
chwycony potworn pici , zakr ca gwatownie. Buchaj czerwone
wiat a przet enia. Rozlega si krtki ryk syreny alarmowej. Straszna
sia ciska nas na metalow p yt Prediktora, wgniata klatki piersiowe,
dusi, amie. Oczy mam szeroko otwarte, ale przestaj widzie . Nagle z
Prediktora dobiega leciutki trzask i silniki milkn . Robi si zupe nie
cicho. Stoimy dysz c ci ko, na mi kkich jak z waty nogach. Tarcze
ekranw s zupenie puste i ciemne. Jest taka cisza, taki zupe ny
spokj, e nie chce si wierzy we wszystko, co prze yli my przed
chwil . Mo na by monet postawi na tarczy Prediktora tak rwny
jest lot rakiety. Pomagam Arseniewowi uo y Sotyka na fotelu,
podchodz do drugiego i padam na raczej, ni siadam. Milczymy
dugo. Nareszcie odzywam si :

Trzeba zobaczy , co z tamtymi.


Id pan mwi Arseniew. Wstaj i kieruj si do drzwi, wtedy
dodaje:
Przydaoby si troch eteru czy alkoholu. Odwracam si i widz ,
e Sotyk le y bezwadnie na fotelu. Zemdla .
Nasi towarzysze wyszli obronna r k ze spotkania, ktre tak le
mog o si sko czy . Wszyscy znajdowali si w kabinach, jedni w
ku, inni w fotelu, i dzi ki temu unikn li niebezpiecznego ciskania o
ciany. Najwi cej dostao si nam trzem. Sotykowi jaka ostra
kraw d rozci a skr na czole. Arseniew, jak si okazao, ma
p kni ta w przegubie ko , a ja rozbity mi sie barkowy, kilka
siniakw i ogromny guz na ciemieniu.
Wychodz c zderzyem si z Czandrasekarem i Oswaticzem: biegli
do Centrali, pe ni najgorszych przeczu . Dzi ki wewn trznym
telewizorom widzieli w kabinach przebieg ca ego wydarzenia. Sotyk
wyja ni nam p niej jego szczeg y. Kosmokrator lec c w
przestrzeni, ktra wed ug map gwiezdnych jest zupe nie pusta,
wtargn pomi dzy meteory tworz ce rj o rozci g o ci oko o tysi ca
kilometrw. Zaledwie echo radarowe odbio si od najbli szych,
Prediktor wczy
silniki i zacz wymija nadlatuj ce meteory.
Fatalnym zbiegiem okoliczno ci ich potok mia kierunek zbie ny z
naszym wasnym i to przed u y o znacznie gro ne spotkanie.
Lawiruj c Prediktor na przemian rozp dza i hamowa pocisk. W ca ej
tej akcji przeszkadza mu nadmiarowy bezpiecznik przy pieszenia, nie
pozwalaj c rozwin szybkoci do
wielkiej, by wynios a nas z tego
przekl tego s siedztwa. Kiedy Sotyk wy czy bezpiecznik, szybko
wzros a gwatownie i uda o si nam umkn . Cae spotkanie od
pocz tku do ko ca trwa o niespe na ptorej minuty. Kiedy mi to
powiedziano, nie chciaem wierzy i przekona mnie dopiero zapis na
tamie filmowej, zarejestrowany przez automatyczne urz dzenie
Prediktora. W czasie o ywionej dyskusji nad wypadkiem Tarland
obanda owa So tykowi g ow , Arseniewowi za z o y ko ci i
wstawi mu r k w szyny. W pewnej chwili astronom spojrza na mnie
si szeroko, pokazuj c na przedrami z pi cioma
i umiechn
czarnymi znakami.
Dobrze mnie pan trzyma rzek to pa ski chwyt!
Potem poszlimy do Centrali, gdzie odby o si badanie cao ci
rakiety. Mo na je przeprowadzi w ci gu kilku minut dzi ki temu, e

we wszystkie w zowe miejsca konstrukcji wprawione s kryszta y


kwarcu, od ktrych wiod do Centrali przewody elektryczne.
Kryszta y te s jak gdyby nerwowymi cia kami czuciowymi:
przemieniaj c ka dy ucisk na pr d elektryczny, wskazuj , jakie siy i
napi cia panuj wewn trz konstrukcji rakiety. Sotyk w czy to
urz dzenie, zwane sieci piezoelektryczn . wiec ce indykatory
ustawiy si na miejscach prawidowych. Kosmokrator nie ponis
najmniejszego szwanku, jeli nie liczy zbitych naczy sto owych i
czterech czy pi ciu przyrz dw laboratoryjnych, ktre nie do dobrze
by y umocowane. Tarland mia pewne w tpliwoci, czy mog obj
przypadaj cy na mnie dy ur nawigacyjny, lecz udao mi si go
przekona . Gdy wszyscy opucili Central , biolog powrci za chwil ,
przynosz c jakie tabletki wzmacniaj ce, i kaza mi je za ywa co
godzin . Nie odszed , pki nie pokn em pierwszej. Zdawao mi si .
e jest wcale rad z wypadku, dzi ki ktremu ma wreszcie co do
roboty.
A do ko ca dy uru, odczytuj c wskazania instrumentw,
spogl da em z pewn podejrzliwo ci w rozgwie d ony ekran
telewizorw. Tak cicha zawsze i pusta przestrze mi dzyplanetarna
ukaza a nam dzisiaj sw now , mniej spokojna, stron . O smej
zmieni rnnie Oswaticz; w oczekiwaniu kolacji znw przechadzaem
si korytarzem i mogem do ko ca domy le przerwane przedtem
rozwa ania.
Oto jeszcze jedna cecha podr y pozaziemskiej: mi dzy jej
normalnym biegiem i najniebezpieczniejsz przygod nie ma adnych
przej . Marynarz i lotnik spostrzegaj oznaki nadchodz cej burzy na
dugo przedtem, zanim dostan
si
w jej orbit ; tutaj
niebezpiecze stwo strzela z zupe nego spokoju, jak grom z jasnego
nieba, i rwnie nagle znika. Pomyla em, co by si stao, gdyby jaki
impuls pr dw op ni si o u amek sekundy w gbi Prediktora.
Strzaskany, pusty, pomkn by Kosmokrator z porywaj cym go
strumieniem meteorw, by lecie z jednej niesko czono ci w drug .
***
Byem ciekawy, czy astronom ni e zapomni o swojej rannej
obietnicy; okazao si ,
e pami ta. P nym wieczorem

zgromadzilimy si jak zawsze za okr gym sto em i Arseniew


opowiedzia nam o swojej m odo ci.
Ojciec mj by astronomem. Wszysc y jeszcze w szkole
musieli cie s ysze jego nazwisko, zwi zane na zawsze z teori
przesuni
pr kw widmowych i resyntez materii z fotonw.
Urodziem si i rosem w cieniu jego ogromnej s awy. Przewy sza
mnie jak gra. Wszystko, czegokolwiek chwytaem si w czasie
studiw, ka dy gigantyczny problem by dla
bahostk
albo
niewartym sw wspomnieniem. Mia em nad nim tylko jedn
przewag : modo . Przygotowuj c si do pracy doktorskiej, nie
chciaem wzi
tematu, ktry mi zaproponowa. Chcia em robi
wszystko sam. Miaem przecie dwadzie cia lat. Niekiedy artem
mwiem mu: Jeszcze o tobie b d mwi a, to ojciec tego
synnego Arseniewa ale na razie by o w a nie na odwrt. Ten art
zawiera w sobie kropl goryczy. By em tak niecierpliwy, e
przeszkody, ktrych nie mogem pokona rozumowaniem, staraem
si bra sam pasj . Ojciec obserwowa mnie spokojnie i w milczeniu,
jak jedn ze swoich wybuchowych gwiazd. Raz przybiegem do niego
z jakim nadzwyczajnym pomys em. Wys ucha mnie i wyrazi swoj
opini rzeczowo i wyczerpuj co, jak na seminarium. Pomys mj nie
by nowy; wysun
go jeszcze dwadzie cia lat wczeniej jaki
astronom francuski.
Budujesz na piasku powiedzia ojciec. Nauka sk ada si z
dwu rzeczy. Po pierwsze, z cierpliwego, ci gego zbierania
nieprzeliczonych faktw, ze spisywania ich i gromadzenia, z
pomiarw i obserwacji. W ten sposb powstaje olbrzymi katalog,
usiuj cy ogarn niesko czon rozmaito form materii. Po drugie
z ol nienia, ktre czasem w jednej chwili rozja nia umys badacza i
ukazuje wzajemne zale noci zjawisk. To ol nienie przychodzi bardzo
rzadko i jest darem nielicznych. Nasza codzienna, niewdzi czna i
mudna praca ci gnie si ca ymi latami, nie przynosz c widomych
rezultatw. Na skrz tnym gromadzeniu obserwacji up ywa niejedno
ycie, do ko ca nie rozwietlone takim b yskiem, ale w nazwiskach
unie miertelnionych najwi kszymi odkryciami skupiony jest, jak w
soczewce, mrwczy trud tysi cy bezimiennych badaczy. Ich praca
pozwoli a komu w chwili natchnienia poj
i wyja ni jedn z tych
nieprzeliczonych zagadek, ktre nas otaczaj . A ty chcesz dokona
czego wielkiego sam, i to natychmiast? Nic z tego nie b dzie

Bylimy wtedy w ogrodzie naszego domku pod Moskw . Pord


kwiatowych klombw stoi granitowy obelisk, ktry dziad mj, tak e
astronom, wznis ku czci Einsteina. Nie ma na nim adnego napisu,
adnych sw, tylko litery wzoru na rwnowa no materii i energii:
E = m. c2
Doszli my cie k do obelisku. Ojciec powiedzia: Ten wzr
wa ny jest dla ca ego wszech wiata. Czy mo esz to w pe ni
zrozumie ? Nie. Ani ty, ani ja, ani nikt na wiecie. Jak w gar ci
zaczerpni tej noc wody odbija si niesko czono nieba nad nami,
tak w tym wzorze zawarte s wszystkie przemiany materii i energii,
ktre zachodziy przed trylionami lat, gdy nie istnia o jeszcze So ce
ani Ziemia, ani planety. S w nim pulsacje gwiazd, kurczenie si i
rozpr anie galaktyk, zap on i stygni cie chmur mg awicowych. ycie
rodzi si i zamiera na planetach, so ca wybuchaj i gasn a ten
wzr jest wci wa ny, i tak b dzie w niesko czono . Czy zaczynasz
rozumie ? W naszym wiecie nie ma innej wiary prcz wiary w
cz owieka i innej nie miertelno ci prcz takiej, jaka wyryta jest na
tym kamieniu. Walcz c o ni , trzeba mie bardzo gor ce serce zimn
gow i surow wiadomo
tego, e mo esz dokona ycia nie
zrobiwszy w nauce nic bo nie zawsze odkrywaj prawdy ci, ktrzy
tego najbardziej pragn Wolno ci mie nadziej , ale to ci niestety
nie pomo e nikt ci nie pomo e, jeli przez pomoc rozumie recept
na odkrycie. Natomiast pomoc w postaci dowiadczenia innych stoi
dla ciebie otworem tak samo moja, jak tych wszystkich, ktrzy
powi cili si nauce teraz i tysi ce lat temu. Usi d tu, na tej
aweczce, ktr postawi twj dziadek on tak e przebywa tu nieraz
dugo i zastanw si dobrze, czy warto.
Arseniew zamilk.
Tego wieczoru i p niej czu em czasami spojrzenie ojca. Chcia
pozna moj odpowied na postawione pytanie, ale sam nie wiem
dobrze, czemu mo e z braku odwagi zwleka em. Tak, e mu
tego warto nie powiedziaem. Kiedy w p roku p niej zbli a o si
za mienie So ca, mia em wyjecha do Australii z ekspedycj
astronomiczn . Ojciec czu si le i waha em si , ale kaza mi jecha .
Umar, kiedy mnie nie by o. Nie byem nawet na pogrzebie i dlatego
trudno mi wytumaczy , ale tak wa nie byo wiedzia em o jego

mierci, lecz nie wierzy em w ni . Po powrocie przez dwa tygodnie


by em w Moskwie, mia em mnstwo spraw do za atwienia,
zwi zanych z ekspedycj , ze zbli aj c si obron mojej pracy
doktorskiej, ze mierci
ojca, tak e dopiero w pa dzierniku
wyjecha em na kilka dni pod Moskw do naszego domku.
Przyjechaem sam, w domku nie by o nikogo, ale kto posprz ta
pokoje i zapali w hallu ogie na kominku. Przechodz c obok pokoju
ojca, odruchowo chciaem zapuka trzy razy, jak to zawsze robiem na
znak, e jestem i stan em z podniesion r k . W futrze, tak jak
wszedem, zbli yem si do kominka i poczuem zapach dymu
brzozowego, bij cy z paleniska. Dopiero w tej chwili uwierzyem, e
naprawd go nie ma. Staem tak przed kominkiem, nie wiem, jak
dugo. Zdarza si bardzo rzadko, e w jakim starym, wytartym sowie
otwiera si nagle otcha , w ktr mo na zajrze . Tam, przed tym
kominkiem z trzaskaj cymi polanami, zrozumiaem s owo nigdy.
Na Ziemi yj i b d y tysi ce, miliony, miliardy ludzi, lepszych i
gorszych, wielkich i maych, lecz w tym przez wieki id cym
pochodzie nigdy ju nie b dzie tego jednego cz owieka, ktrego
kocha em tak bardzo, e o tym nie wiedziaem. Tak samo kochamy
wszyscy Ziemi i tak samo nie zauwa amy jej, wszechobecnej i
oczywistej, po prostu koniecznej. Warto wszystkiego oceniamy
dopiero w chwili utraty. Tak. Jest to dla mnie wspomnienie bardzo
bolesne, poniewa straci em wtedy nie tylko ojca, ale i t niejasna,
lecz pot n , g uch i lep wiar modo ci w to, e nic jej si nie
oprze, e wszystko zdob dzie i i niczego nie b dzie musia a
rezygnowa . Ale jest to zarazem wspomnienie bardzo cenne, bo takie
chwile czyni cz owieka silniejszym i oczyszczaj go. Myl o wiecie
zupenej szcz liwo ci mo e wyl gn si tylko w umyle g upca, bo
nawet w najdoskonalszym wiecie b dzie zawsze nad czowiekiem
niebo Wszechwiata z zagadk swej niesko czono ci, a zagadka
oznacza niepokj. I to jest bardzo dobrze, bo on ka e nam my le .
Potem, kiedy towarzysze wychodzili, by uda si do swoich kabin,
Arseniew jakby od niechcenia zwrci si do mnie:
Zostanie pan jeszcze chwil ? Posuchamy radia.
Skin em gow . Jaki czas siedzieli my na wy cieanych fotelach,
a z go nika, umieszczonego w obiciu cian, pyn a przytumiona
muzyka: Czajkowski. Kiedy zamilka, nast pi a cisza tak zupena,
jaka na Ziemi zdarza si chyba tylko na najdalszym odludziu, na

morzu czy w grach. Zdawa o si , e w mi kko o wietlonym


nieruchomym wn trzu jestemy poza czasem i przestrzeni . Wrd
gwiazd ekranu palia si b kitna iskra Ziemi. Arseniew zagadn
mnie o moj m odo : opowiedziaem mu o dziadku, o pierwszych
drogach grskich, o moim rodzinnym Kaukazie. Zna go bardzo
dobrze; okaza o si , e zwiedzi wiele szczytw, ktre we
wspomnieniu byy jak gdyby moj wasno ci . Mwilimy o graniach
owianych burz , o zamarzaj cych w nie ycy obozach, o desperackich
wspinaczkach, kiedy ycie zale y czasem od tarcia jednego gwo dzia
o kamie , o zdradliwym niegu i odwrotnie uwarstwionych skaach,
lu nych, wy amuj cych si chwytach i o chwili, kiedy si staje na
ostatnim, najwy szym g azie szczytu. Rozmowa nasza nape niaa si
milczeniem; zamienialimy krtkie, urywane zdania, niezrozumiae
dla kogo obcego. Budzi y obrazy tak silne i czyste, e czas, ktry od
nich dzieli, przestawa istnie . Zdawao mi si , e znam Arseniewa
nie wiedzie jak dawno. W pewnej chwili zdziwio mnie, e nie wiem,
jak mu na imi . Spytaem go.
Piotr.
Czy pan jest sam? U miechn si .
Nie, nie jestem sam.
Ale ja nie mam na myli pracy powiedzia em troch
zmieszany w asn mia o ci ani rodzicw.
Skin gow na znak, e rozumie.
Nie jestem sam powtrzy i spojrza na mnie. A pan?
Mo e w tej chwili jaka dziewczyna stoi w ogrodzie patrzy w niebo,
gdzie wieci biaa Wenus?
Milczaem, a on wzi to za zaprzeczenie. Podnis g ow . Powoli
przesta si umiecha . Poszedem za jego wzrokiem. Patrzy w
czarny ekran z podwjn gwiazd Ziemi.
Tego pan jeszcze nie wie. Pord miliardw, ktre pracuj ,
bawi si , martwi , ciesz , robi wynalazki, buduj domy i so ca
atomowe, wrd t umw tych nieprzeliczonych istot jest dla mnie
jedna. Jedna, pilocie. Rozumie pan? Jedna.

LOT W CHMURACH
Trzydziesty dzie podr y. Wczoraj omin limy asteroid Adonisa
w pobli u miejsca, gdzie jej orbita przecina orbit Wenery. Od tej
chwili silniki ruszyy. Mkniemy ladem uciekaj cej przed nami
Wenus, ktra wchodzi wa nie w ostatni kwadr i rysuje si na niebie
cienkim, biaym ukiem. W przeciwie stwie do uczonych, poza
godzinami dy urw nie mam nic do roboty. W przyst pie rozpaczy
dzi rano rozebra em motor helikoptera, z jakim szczeglnym
wzruszeniem oczyszczaj c jego i tak niepokalanie lni ce cz ci, i
zo yem go staraj c si na t czynno zu y jak najwi cej czasu.
Przeczytaem ju wszystkie ksi ki z astronomii, ktre mam w
walizce, przestudiowaem te materiay dotycz ce atmosfery Wenus,
w ktrej przyjdzie mi prowadzi samolot niestety, nadzwyczaj
sk pe. Dowiedziaem si tylko by o mi to nie znane e przez
najwi ksze teleskopy mo na od czasu do czasu spostrzec okna
pomi dzy chmurami: tak wi c z powierzchni planety wida niekiedy
bezob oczne niebo. Troch mnie to pocieszyo, bo ju teraz, w pi tym
tygodniu podr y, zaczynam t skni za ziemskim b kitem. Po
po udniu siedzia em w Centrali z Oswaticzem. Dobry to chop, ale
mruk jakich ma o. Nigdy nie powie tak albo nie, ogranicza si do
odpowiedniego kiwni cia gowa. Da mi fotografi Wenery z tak
zwan wielk ciemn plam na samym brzegu tarczy, ktr
spostrzeglimy przedwczoraj. Przy panuj cym u nas zupenym braku
zdarze by o to prawdziw rewelacj , ale i jej starczy o zaledwie na
par godzin.
Obejrzawszy raz jeszcze ow zagadkow plam (ktra na zdj ciu
nie wi ksza jest od kropki drukarskiej), wyszedem na korytarz.
Spotka em tam Sotyka; chcia em go spyta , co b dzie z naszym
ziemskim czasem i podziaem doby na noc i dzie , ktry
zachowalimy a dot d przecie po l dowaniu b dziemy si chyba
musieli przystosowa do czasu Wenery. Jednak e zapomniaem o
tym, kiedy mi powiedzia, e jutro rano przyspieszymy powa nie lot
Kosmokratora. Na trasie p miliona kilometrw, dziel cej nas od
celu, odb dzie si prba maksymalnej chy o ci rakiety, co
zaoszcz dzi nam prawie cztery dni podr y. Bardzo si ucieszyem,

ale chocia p niej, po kolacji, obaj nawigatorzy podali nam szereg


wa kich powodw technicznych, jakie skoni y ich do tego
przedsi wzi cia, nie mogem oprze si myli, e, podobnie jak
wszyscy, pragn li skrci nieznonie d u ce si oczekiwanie.
Trzydziesty pierwszy dzie podr y. Od rana trway gor czkowe
przygotowania. Trzeba by o zbada raz jeszcze umocowanie
wszystkich przedmiotw w kabinach i zapasw w grodziach
adunkowych, sprawdzi stan przyrz dw, zbada i opatrzy g sienice
podwozia, ukryte w wielkich lukach pod pokadem. Praca sz a wedug
dawno ju przygotowanego planu. Ja zagrzebaem si w komorze
dziobowej przy samolocie, i to tak, e zapomnia em zaj
po
komunikaty radiowe o jedenastej. Kiedy wreszcie przyszedem do
Centrali, wszyscy le eli ju na fotelach. Poo y em si i zapi em
pasy. Sotyk, odczekawszy je szcze kilkadziesi t sekund, dokadnie o
dwunastej w czy urz dzenie wysuwaj ce poch aniacze ze stosu
atomowego. Odg os silnikw, do tej pory ledwo syszalny, j si
wzmaga z ka d sekund . Le c mia em przed sob wielki ekran
telewizora z bia tarcz planety, a nad nim rz d owietlonych
zegarw. Strza ka szybko ciomierza ruszy a z zajmowanej pozycji.
Silniki gray coraz mocniej. W ich wzmagaj cym si piewie nie by o
najmniejszej wibracji; cz ci konstrukcji, korpus rakiety, fotele
zachowywa y zupe ny bezw ad. Tylko wskazwki zegarw pe zy
leniwie po zielonych cyfrach, wszystkie w jedn stron , a wysoka nuta
przestrze
silnikw pot niaa, a wreszcie g os ich przepoi ca
Centrali i nas wszystkich, wydobywaj c si jak gdyby z ka dej cz stki
metalu. Osiemnacie minut po dwunastej robili my ju ko o stu
kilometrw na sekund , to znaczy w godzinie 360000 kilometrw.
Gwiazdy wci byy nieruchome, lecz tarcza Wenus, le ca na wprost
dziobu, rosa. Najpierw by a jasnosrebrzystym, opalizuj cym dyskiem
wielko ci Ksi yca, potem w jakiej chwili dostrzeg em jej
wypuk o . Jak rozdymana biaa kula zajmowa a coraz wi ksz
przestrze . Ju tylko w ski r bek dzieli jej matowo prze wiecaj ce
brzegi od ramy ekranu. Jeszcze minuta i zape ni a go w ca o ci.
Wskazwki
radarowych
odleg o ciomierzy
posuwa y
si
rwnomiernie w owietlonych sektorach skali. Wci
jeszcze nie
wyczuwalimy niczego poza wysokim piewem motorw. Podczas
kiedy inne planety, jak Ksi yc i Ziemia, odmienia y swj wygl d w
miar tego, jakemy si do nich zbli ali, ukazuj c coraz nowe

szczeg y powierzchni, Wenus ja niaa wci


jednakowo, jak gdyby
nierealna, zagadkowa mleczna kula.
Lot na najwy szej szybkoci trwa niespena godzin . Na ekranie
dawno nie byo ju nieba, tylko wszechogarniaj ca, bezkresna biao ,
rozp ywaj ca si gdzieniegdzie w srebrzyste i kremowe smugi. W
pewnej chwili wyda o mi si , e rakieta leci gdzie koziokuj c.
Musia em zamkn oczy, a kiedy je otworzyem, So tyk manipulowa
przy Prediktorze. Zawrt gowy min . Kosmokrator przesta wirowa
wok osi. Zarazem g os silnikw os ab . Uszy nape nia hucz ca,
pusta cisza, w ktrej us yszaem powolne tony w asnego serca.
Teraz Sotyk ruchem d wigni przesun swj fotel tak, e znalaz si
tu przy gwnym ekranie telewizyjnym.
Prosz mi co dziesi sekund podawa wysoko zwrci si
do mnie. Skin em g ow . Trzymaj c obie r ce na d wigniach Sotyk
pochyli si , jakby chcia wej w g b ekranu.
Dziewi tna cie tysi cy kilometrw powiedziaem. Tyle
dzielio nas jeszcze od planety. Chmury le a y pod nami
niesko czonym, janiej cym oceanem. Miejscami arzy y si
olepiaj co odbitym blaskiem sonecznym, gdzie indziej tworzyy si
w nich lotne rozpadliny i g bokie czelu cie. Kosmokrator, jak kamie
uwi zany na d ugiej linie, zakr ca. Rosn ca sia wciska a nas w
skrzane siedzenia fotel; w absolutnej ciszy doskonale s yszaem ich
miarowe poskrzypywanie.
Siedemna cie tysi cy.
Zerkn em w bok na szybko ciomierz. Robilimy teraz
sze dziesi t kilometrw na sekund . Gdyby rakieta z tak szybko ci
zetkn a si z atmosfer planety, nast piby wybuch. Spojrza em na
Sotyka. Zgarbiony, ciemny na tle pa aj cego ekranu, trwa
nieruchomo z r kami na kierownikach.
Szesna cie tysi cy trzysta.
Cay horyzont pod nami zatoczy si , przysiad i stan d ba. Przez
rakiet przelecia o krtkie targni cie, ktre rzucio nami do przodu. W
ekranie zapali si fioletowy piorun i zgas .
Pi tnacie tysi cy osiemset.
Znowu uderzenie sabsze od poprzedniego, lecz trwaj ce du ej.
Fioletowe byskawice strzela y z dziobu rakiety, rozga ziaj c si w
pon c paj czyn , przez ktr przelatywalimy w u amku sekundy.
To by y tlenowodorowe rakiety hamuj ce.

Czternacie tysi cy.


Teraz od dziobu wali grzmot za grzmotem, przeszywaj c ca y
korpus pocisku. Guche dudnienie, zrywy, opadaj ce kaskady
wybuchw, poprzedzielane krtkimi chwilami ciszy. Bia a rwnina
ob okw le aa pod nami skosem, a Kosmokrator p dzi nad ni ,
lekko pochylony. Zrozumiaem, e zgodnie z klasycznym prawem
astronautyki zaczynamy opisywa wok planety spiral .
Dwana cie tysi cy sto.
Wida ju byo falowanie chmur. P dziy coraz szybciej. W grze
nad nami czarne gwia dziste niebo, w dole niesko czona, mleczna
rwnina, porze biona cieniami i blaskami.
Osiem tysi cy.
Osiem tysi cy kilometrw dzielio nas od planety , to znaczy trzy
czwarte jej rednicy. So tyk wci gn g ow w barki i pochyli si
jeszcze bardziej. Kosmokrator rykn i zawibrowa jak naci gni ta
kwarcowa struna. Rwnocze nie horyzont wykona p obrotu w gr ,
po o y si na bok i obsun z powrotem w d . To wst piy w akcj
gwne silniki, hamuj c nasz spadek, wyrzucanym przez dysze
dziobowe strumieniem atomw. G os ich w niczym nie by podobny
do zwyk ego piewu podr y. Rozp dzone w d ugiej rurze centralnej i
gwatownie wstrzymywane p dem gazy formoway u dziobu gor cy
ob ok, przez ktry Kosmokrator przelatywa jak kula, dr c i graj c.
Musia em z ca ych si krzycze :
Tysi c dziewi set kilometrw.
Chmury to czy y si , to rwa y, p dz c w ty jak spienione fale
wodospadu. Na ich rwninie, wiec cej matowym blaskiem masy
perowej, spostrzeg em cie pocisku, podobny do w skiej kreski.
Zapada w jamy, znika w g bi, by po chwili wyskoczy na
owietlony s o cem ob ok, podobny ubitej mocno, z ocistej pianie.
Sze set kilometrw!
W werbel hamuj cych wybuchw wmiesza si jaki nowy ton.
Pocz tkowo nie mogem go u owi , lecz po chwili spot nia na tyle,
e wyodr bni si od pracy silnikw. By o to bardzo wysokie, a
kuj ce pianie. Rwnocze nie spoczywaj ce dot d martwo wskazwki
przyrz dw aerodynamicznych zadr a y, jakby przez nie przeszed
niewidzialny pr d. Pianie ros o przechodz c w ostry gwizd. Wy o
rozpruwane powietrze planety.
Czterysta osiemdziesi t!

Chmury rwa y si pod pociskiem jak naci gni te, dygoc ce struny.
oskot dysz hamowniczych os ab . Znowu spojrza em na zegar:
tracili my ju szybko
kosmiczn , robi c osiem kilometrw w
sekundzie. G stniej ca atmosfera stawiaa rakiecie coraz wi kszy
opr. Powietrze drga o zg szczone na skrajach paszczyzn natarcia,
powoduj c migotanie caego obrazu w telewizorze. Chy o
Kosmokratora wci
malaa. Znw zagrzmia y serie wybuchw.
Zegary areodynamiczne, wskazuj ce g sto , ci nienie i temperatur
powietrza, wachloway ywo wskazwkami. Wz, jak granat u ko ca
lotu po krzywej balistycznej, przecina, wiszcz c, warstwy rzadkiej
pary. Tu przy nas migay rozchwiane nie yste piropusze
skondensowanych krysztakw, yskaj c srebrem w promieniach
so ca. Ni ej chmury stay pok bion , zwart cian . Lecieli my
naprzeciw niej z przera aj c szybko ci . Jedno mgnienie i ekran
zgas jak owiany g stym dymem.
Stada chmur p dziy rozpadaj c si jak sp oszone, ci kie ptaki.
Podaem So tykowi wysoko : 30 kilometrw, a ju byli my w
chmurach. Niezwykle wysoko wznosiy si na Wenerze! Powietrze
by o tak g ste, e nawet nasza stosunkowo niewielka szybko
wywo ywa a przera liwe wycie, przechodz ce od basowo dygoc cych
tonw do najwy szego wistu. Widoczno
rwnaa si praktycznie
zeru. To pogr alimy si w ciemno tym mroku, to wpadali my w
mleczn kipiel, pen rozsianych t cz. Sotyk prze cza telewizor na
radar, lecz wiele to nie pomog o. Skierowane w d sto ki promieni
radarowych utykay bezsilnie w grz zawisku ob okw, nie ukazuj c
rze by gruntu. Lecieli my na olep, pod ug yrokompasu, zataczaj c
wielki uk wok planety. W burozielonkawej po wiacie, ktra
wype niaa ekran, ukazywa y si rozmazane kontury chmur le cych
ni ej, a w ich przerwach warstwy jeszcze gbsze, a
do dna, w
ktrym ksztaty zlewa y si w m tn szaro .
Tem s uchowym podr y by nieustanny, g uchy szum. Od
dugiego wpatrywania si
w ekran nachodzi o mnie chwilami
zudzenie, e pod nami kotuje si kipiel morska, a szum lotu jest
oskotem ami cych si fal. Zudzenie to sta o si po jakiej godzinie
tak silne, e musiaem na pewien czas oderwa oczy od ekranu. Sotyk
obni a lot coraz bardziej. Ju tylko osiem kilometrw dzielio nas od
powierzchni, a widoczno wci rwnaa si zeru. W chmurach, jak
wskazyway przyrz dy aerometryczne, znajdowa a si zawiesina

drobnych cz stek staych, dzia aj ca jak pochaniacz fal radarowych.


Ciekaw by em, co robi Sotyk, lecz oczywi cie o nic nie pytaem.
Ogarn o mnie najpierw rozczarowanie, potem zniecierpliwienie,
wreszcie gniew: tak dugo czeka em na chwil , w ktrej wsi d do
kabiny samolotu, i teraz, kiedy si zbli aa, po prostu ba em si , e
strac orientacj w tych przekl tych chmurach!
Obraz na ekranie zmieni si . Sotyk przechodzi na coraz krtsze i
przenikliwsze fale radarowe. Falomierz nadajnika wskazywa:
centymetr, p centymetra, trzy milimetry Naraz pe zn ce przez
ekran masy rozwiay si i zniky. Ujrza em powierzchni Wenery
niestety, niewiele mo na byo na niej rozezna . Nierwno ci i garby
terenu splata y si w szalonej ucieczce do tyu w jakie trzepocz ce
smugi, zielonkawe i brunatne. So tyk pracowa teraz bez przerwy
d wigniami, to w czaj c silniki, to zwi kszaj c hamowanie, a p d
zmala do najni szej dopuszczalnej granicy. Przebywali my w
sekundzie oko o trzystu metrw, lec c nad wielk rwnin . Wydawa o
mi si , e porasta j g sty las. Roz o yste korony drzew czy te
jakich fantastycznych ro lin, ogromne chaszcze, zagajniki, zaro la
wszystko to miga o zbyt gwatownie, by mo na ktrykolwiek
szczeg poprowadzi wzrokiem. Gdy jednak statek obni y si do
czterech tysi cy metrw, ogarn a mnie w tpliwo , czy owe
fantazyjne ksztaty istotnie s ro linami. Zanim jednak zdo aem
dobrze si im przypatrzy , znik y. Pojawiy si p askie, agodnie
opadaj ce wzgrza. Gdzieniegdzie chmury nie si ga y do samej
powierzchni planety. W jednej z takich luk, pord zmieniaj cych
swoje ksztaty, leniwie p yn cych ob okw, zaciemniaa sina chmura
o czarnych cianach, odbijaj ca si nieruchomo ci od oceanu pary.
By 10 szczyt grsk i. Teren podnosi si . Strza ka altimetru drgaj c
dosz a do siedmiu tysi cy metrw, Pod nami pyn y wielkie,
wygarbione zbocza, czasem ysn blask jakby odbity od lodu to
zaszkliy g adkie stoki. Potem gigantyczna panorama wypi trze
skalnych i g bokich dolin pogr ya si w mgle. Pocisk nabiera
wysoko ci. Dziewi , dziesi , jedena cie kilometrw. Coraz cieniej
piewa rozrzedzony gaz, pruty dziobem Kosmokratora. Wreszcie
Sotyk zwrci si ku mnie. Nic nie powiedzia, ale w jego oczach
wyczyta em, e przysz a moja godzina.
Oswaticz przej stery od Sotyka i podczas gdy pocisk lecia ,
zanurzony w mlecznych mg ach, odbylimy narad . Pierwsz rzecz

by o dok adne okrelenie sk adu atmosfery. Zgodnie z


przewidywaniami okaza a si daleko, niemal dwukrotnie rozleglejsza
od ziemskiej. Ci nienie na wysoko ci jedenastu kilometrw wynosi o
690 milimetrw supa rt ci, a wi c niemal tyle, co na poziomie
ziemskich mrz. Chmury, wed ug orzeczenia chemika, s bardzo
rozmaitej konsystencji. Jak si zdawao, tworz
one kilka
wzniesionych jedne nad drugimi pokadw. Najwy sze sk adaj si ze
spolimeryzowanego formaldehydu i cz stek jakiej zagadkowej
substancji, ktrej dokadne zbadanie od o ono na p niej. Ni sze
zawiera y prcz formaliny niewielk ilo wody. Tlenu by o w
powietrzu pi procent, dwutlenku w gla dwadzie cia dziewi .
alem po egna em si z piastowan po cichu nadziej , e
przypuszczenia uczonych oka si mylne i mo na b dzie porusza
si na planecie bez skafandra tlenowego. Poniewa lot w chmurach
nie przynosi dok adnych danych o rze bie terenu i utrudnia badanie
planety, a w dodatku manewrowanie rakiet na maej wysoko ci
przedstawia o pewne ryzyko, postanowili my l dowa . Na obszarze
oko o siedmiu tysi cy kilometrw, nad ktrym przelecieli my, nie
da o si spostrzec wyra nych oznak dziaalno ci istot rozumnych, ale
w przekonaniu, e na pewno istniej na planecie, postanowili my po
l dowaniu rozpocz badania z zachowaniem niezb dnej ostro no ci,
na razie w stosunkowo niewielkim promieniu. Dzie mia w tej
okolicy trwa jeszcze sze dni ziemskich, tak e czasu by o dosy .
Oswaticz zawrci rakiet
w stron nizinnego kraju, ktry
spostrzeglimy przedtem. Pozostawa o tylko zbada dok adnie grunt i
wyszuka mo liwie rwne miejsce do l dowania. Wyszedem na
grny pokad, eby si przebra , a kiedy wrci em, ju w skafandrze,
wszyscy mnie otoczyli. Nie chcia em si z nikim egna . Przez w sk
studni uda em si wraz z So tykiem do komory dziobowej.
Spoczywa tu na wyrzutni samolot: d uga, w ska, stalowa kropla z
daleko w ty odgi tymi skrzyd ami. Poniewa jego kabina jest
hermetyczna, zdj em hem, ktry zacie nia pole widzenia
A wi c wie pan ju wszystko rzek So tyk prawda?
Ucisn em mu mocno r k i wszedszy na skrzyd o, jednym susem
znalaz em si w kabinie. He m poo yem pod siedzeniem, eby w
ka dej chwili mie go pod r k , wczy em wiata i zegary, raz
jeszcze sprawdzi em zawory aparatw tlenowych i przez otwory luk

spojrza em na in yniera. By podniecony, lecz stara si tego nie


okazywa .
Zaraz wystrzelimy pana powiedzia ale przedtem
sprawdzimy jeszcze raz czno .
Wiedzia em, e j sprawdza ju ze sto razy a ostatnio nie
dawniej ni tego dnia rano, lecz tylko u miechn em si do niego.
Wyszed. Zosta em sam. Zatrzasn em przezroczyst kopu k nad
gow , docisn em ruby uszczelniaj ce i wparem si mocno stopami
w stery. Wskazwka skakaa na wiec cej tarczy sekundnika. Wtem w
suchawkach rozleg o si lekkie pi niecie i zaraz po nim gos So tyka:
No jak tam, s yszy mnie pan?
Doskonale.
Jeste my teraz na dziewi ciu tysi cach metrw, szybko
dziewi set dwadzie cia na godzin . W porz dku?
W porz dku.
To mo e pan wczy silnik. Kontakt?
Jest kontakt odparem wciskaj c guzik zap onu. Rubinowe
oczko za arzyo si w seledynowym p mroku.
Pilot gotw?
Gotw.
Uwaga!
Rozleg si og uszaj cy grzmot. Pokrywy dziobu rozpady si i w
pomieniu gazw wyrzutowych wyleciaem jak pocisk z lufy
armatniej.
W oczy buchn potop wiate. Jak walcz cy z wod p ywak
zupenie odruchowo wyrwna em stery. Kabina by a oszklona
wypuk ymi szybami. W padaj cym zewsz d wietle, jak mucha w
kropli jasnego bursztynu, leciaem g ow naprzd przeciw kouj cym
mg om i chmurom. Wycie dartego powietrza zapycha o usta jak wat .
Zdawao si , e kopuka trza nie, wgnieciona p dem. Rych o jednak
utraci em szybko , jak nada a mi wyrzutnia Kosmokratora, i
zacz em lecie o wasnych si ach. Patrza em na szare, uciekaj ce w
bok mg y wtem, jakby kto wsun w nie szklany n , powietrze
nade mn
oczy cio si . Rwnocze nie b kitnawe wiat o
oprowadzio brzuchy chmur jask rawym konturem, rozleg si hucz cy
gwizd i w d run y strumienie wody. Zrozumia em, e bardzo blisko
nade mn leci Kosmokrator, a zjawisko to wywo a y gazy atomowe,
wylatuj ce z jego dysz. Kopn em orczyk, eby jak najszybciej

wyprowadzi maszyn z niebezpiecznego s siedztwa; pe ny odrzut


rakiety, uderzaj c z bliska, mg mi oderwa skrzyd a.
Halo! Jak tam, pilocie? Leci pan? rozleg si gos w
suchawkach. Potwierdzi em i poda em kurs wedug yrokompasu.
B dziemy kr y . Mo e pan schodzi w d!
Prcz kotuj cych si mgie nie widzia em z mego siedzenia nic. Za
to na maym, okr gym ekranie pok adowego radaru nieprzerwanie
pyn y kontury le cego w dole terenu. Powolnym, tysi ce razy
wykonywanym ruchem poo yem maszyn na skrzyd o i zacz em
spada jak kamie . Na Ziemi nie musiabym nawet patrze na
altimetr; gdy pozorna wielko dostrzegalnych w dole przedmiotw,
jak drg czy rzek, przy pewnym dowiadczeniu nie le orientuje, tu
jednak wpatrywaem si w jego tarcze, bacz c zarazem na ekran
radaroskopu. Kiedy szybko upadku sta a si zbyt wielka, bardzo
powoli wyprowadzi em maszyn z piki. Byem w samym pu apie
chmur i lec c wpada em i wypada em na przemian z ich puszystych
kbw. Na dole nie by o jednak ani ladu owej poros ej lasem
rwniny. Defiloway tam dugie i szerokie, podobne do zastyg ych
ciemnych fal, nagie grzbiety. Zakomunikowa em to So tykowi.
We pan ptora stopnia na ws chd powiedzia. I co tam z
pa skim pelengiem? Kiepsko go sycha .
Mia na myli sygna y radiowe wysyane automatycznie przez moje
radio, dzi ki ktrym na pokadzie Kosmokratora mo na by o okreli ,
gdzie znajduje si samolot. Sowa in yniera zaniepokoi y mnie nieco,
gdy i ja dosy
le go sysza em. Odbir zaciera y chwilami
zak cenia w postaci lekkich trzaskw. Zgodnie z poleceniem
po o y em samolot w lewy wira i leciaem tu pod chmurami,
staraj c si nie traci wysokoci, eby ogarn wzrokiem znaczniejsz
przestrze . Nie byo to atwe: co kilkadziesi t sekund wpadaem w
chmury, z ktrych wynurzaem si opuszczaj c maszyn w d . Taka
zabawa w chowanego trwa a dosy d ugo.
Wolaem nie zdawa si na radar, poniewa w ekranie widoczny by
tylko stosunkowo ma y wycinek przestrzeni. Dlatego skwapliwie
poszukiwaem ka dego okna w chmurach, a e miejscami opaday
bardzo nisko, coraz cz ciej przelatywa em kilkaset zaledwie metrw
nad wynioso ciami terenu. Nie bya to rwnina, nie by y jednak i
gry: co w rodzaju ogromnych, kaskadami schodz cych, naturalnych
stopni jakiej ska y, jak mogem s dzi z ich gadkiej powierzchni.

Stopnie te, a raczej terasy, sz y przez ca widoczn przestrze


falistymi liniami. Pomyla em, e, by mo e, znajdzie si terasa do
rozlega, by mg na niej wyl dowa Kosmokrator, i przez kilka minut
leciaem rwnolegle z ich przebiegiem, ale zacz y si wznosi i
ama staj c skosem jak talie olbrzymich, rozsypanych kart, wi c
zawrci em. Sotyk rozmawia ze mn pytaj c o warunki lotu i
widoczno . Odpowiada em sk po, gdy gniewao mnie, e nie mog
odnale zalesionej rwniny. Las musia si przecie gdzie ko czy i
tam nale a o liczy na dobre l dowisko. Zrezygnowa em wreszcie z
poszukiwa nad monotonnym, cho niezwyk ym krajobrazem i
polecia em prosto przed siebie. Rych o spord terasowatych stopni
wynurzy si ob y, niski wa ziemny, pezn cy na wschd jak
olbrzymia, agodnie wij ca si g sienica. By mo e, jest tam co w
rodzaju paskowy u pomyla em i naciskaj c orczyk pomkn em
w t stron . Dalej teren sta si troch niewyra ny. Za ciela a go
niska, przyziemna mga, nad ktr wznosi si tylko w wa ziemny,
coraz wy szy i nierwniejszy. Tu i wdzie odchodziy od niego
a cuchy wzgrz. Kiedy spojrza em przed siebie, na horyzoncie stan
ciemny masyw. By y to gry. Lecia em jeszcze prosto, raczej z
ciekawo ci, jak te wygl daj gry na obcej planecie, bo trudno by o
liczy na l dowisko wrd dzikich ska . a cuchy wzgrz
przechodziy w coraz wy sz i bardziej strom barier , ktrej szczyt
miejscami pywa ju w chmurach. Dalszy wypad w t stron by
bezcelowy. Postanowi em zawrci . Po prawej stronie, ju nie w dole,
lecz niemal na wysoko ci samolotu, wznosi y si wypuk e, obe stoki,
pogr one w stromych osypiskach dziwnie jasnej, prawie bia ej
barwy. Wtem bariera rozwara si na podobie stwo kamiennych
wrzeci dzw. Zobaczy em czarne jezioro, odbijaj ce w sobie ob oki,
zwory skalnych cian i schodz ce ku brzegom j zory piargw. Czy by
to napraw bya woda? Wprowadzi em maszyn w bram skaln i
zacz em si opuszcza . Ciekawo ta moga mnie drogo kosztowa ,
gdy , jak to by o zreszt do przewidzenia, w przesmyku ci gn
gwatowny pr d powietrzny, ktry porwa mnie, rzuci w gr , a
potem wessa w d z tak si , e omal nie skapotowa em na rodku
jeziora. Musia em postawi maszyn niemal d ba i da pe ny gaz,
eby si wyrwa w przestrze . Przez mgnienie by em tak blisko, e
wyra nie widziaem amanie si drobnych fal i przewiecaj ce przez
wod g azy dna. A wi c jednak uda o mi si . Odkryem idealne

miejsce do l dowania, a raczej wodowania: Kosmokrator mg


opu ci si na jezioro. Trzeba by o tylko wypatrze dobre podejcie,
gdy z trzech stron wznosiy si gro ne, urwiste skay. Podci gn em
samolot na trzy tysi ce metrw, eby obj ca panoram grskiej
okolicy. Ju od d u szej chwili czuem, e co si zmienio, lecz nie
mogem si pocz tkowo zorientowa , co takiego. Nagle drgn em: w
suchawkach nie rozlega o si ju ciche brz czenie, wskazuj ce, e
pracuj na odbiorze. Dotkn em kontaktu: by wczony.
Halo, in ynierze Sotyk powiedzia em. In ynierze Sotyk!
Cisza. Pokr ci em ga k regulatora. Zatrzeszcza o raz i drugi. Wtem
ca ymi seriami posypay si d ugie i krtkie trzaski. Chocia nie, to
nie by y zwyk e trzaski, jakie sprawiaj wyadowania elektryczne, ale
rw ce si wci zawodzenia, w ktrych trafia y si nawet na po y
melodyjne frazy. Przekr ciem regulator dalej. G osy znik y. Znowu
zacz em wywo ywa rakiet . Nie by o odpowiedzi. Zwi kszy em
pr d w lampach, ryzykuj c, e je spal . Bez rezultatu. Teraz nie
patrzaem ju w d , lecz staraj c si zachowa spokj kontrolowaem
wszystkie przewody. Pocz wszy od laryngofonu, krok za krokiem
sprawdzaem po czenia wszystko by o w porz dku, wszystko
grao, kontrolka anteny wskazywa a, e sygna y id w przestrze , a
jednak rakieta nie odzywaa si . Wyjrza em na chwil w d, eby si
zorientowa , gdzie jestem i zakl em. By em nad zalesion
rwnin .
Formacje
dziwacznych
krzeww
ci gn y
si
niesko czonymi awicami w dal, gin c pod niskimi chmurami, z
ktrych padao mocne, bia e wiat o. Na dole migay dziwaczne
ksztaty, jakby piropusze, festony, grzywy, miesza y si barwy ciep e
i zimne, seledyn, , prawie czarna ziele doprawdy, by to
niezwyk y las. W tej chwili nie miaem jednak ochoty zaj
si nim
dok adniej. Znw powrci em do radia, znw sprawdza em poczenia
gdy wtem przysza mi my l, od ktrej ld poszed po ko ciach. A
je eli rakieta, zaatakowana czy w tragicznej katastrofie, zgin a i
jestem tu jedynym yj cym czowiekiem?
To by o mocne. Przez krtk chwil oddycha em g boko, czuj c,
jak powoli ust puje ohydne uczucie strachu. Potem zaci em z by, raz
jeszcze spojrzaem na p yn cy pode mn las i zastanowiem si , co
robi . Paliwa miaem jeszcze na niespe na dwie godziny lotu. Tlen
mg mi wystarczy na znacznie d u ej, nawet na dwa dni. Z
ywno ci by o gorzej tylko troch koncentratu i dwa termosy z

kaw . Kr y a do opr nienia zbiornikw nie miao sensu, bo


szans przypadkowego ujrzenia rakiety w chmurach byy przy niskiej
powoce chmur znikome. Na tomiast gdybym wyl dowa, mg bym i
popracowa koo radia (tak my la em, cho nie udzi em si , e mi to
du o pomo e), i w razie, gdyby rakieta przelatywaa nad okolic , da
towarzyszom znaki albo wzbi si za nimi w powietrze. Wyda o mi
si to najlepszym wyj ciem z sytuacji. Postanowiem wyl dowa ;
trzeba byo znale
odpowiednie miejsce. Samolotowi memu, ktry
by zaopatrzony w specjalne klapy hamownicze, starczy oby do
l dowania z pi dziesi t metrw jako tako rwnej powierzchni.
Obni y em si , potem coraz bardziej zacz em si przyciska do
gruntu, a wreszcie lecia em na minimalnej szybko ci niemal nad
samymi wierzchokami drzew. Jakie by o moje zdumienie, kiedy
przekonaem si , e nie by y to wcale drzewa ani w ogle adne
roliny, lecz wysokie, niesamowicie ukszta towane ni to kryszta y, ni
to nacieki mineralne. Miejscami grube, lite y y czarnozielonkawej
masy, jakby oblane szkliwem, splata y si wznosz c w gr
krzaczaste p ki ogromnych igie, gdzie indziej stercza y ich palczaste
kby, baldachimy, bulwy, jakie
w zy wielobarwnej ska y,
po yskuj ce zimno jak ld. O tym, eby posadzi tu maszyn , nie by o
nawet mowy. Lecia em wi c prosto przed siebie, w nadziei, e
martwy las sko czy si wreszcie, i zwi kszaem szybko , a
docisn em r czk gazu do ko ca. Silnik hucza rwnomiernie i gdyby
nie moja fatalna sytuacja, mgbym si
rozkoszowa istnym
kalejdoskopem barwnych ama cw, ktre migay w dole, chowaj c
si pod skrzyd ami. Znienacka s uchawki zachrypiay i w ulewie
przera liwych trzaskw usysza em gos So tyka:
Pilocie, odezwij si ! Pilocie!
Natychmiast odpowiedziaem, lecz s owa zamilky. Po
kilkudziesi ciu sekundach napi tego wyczekiwania znowu us ysza em
gos So tyka. Tym razem mwi najoczywi ciej do kogo :
Nie odzywa si od dwudziestu minut.
Czy b dziemy kr y dalej? spyta drugi g os, jak mi si
zdawa o, Arseniewa.
In ynierze! krzykn em. Uwaga, Kosmokrator!
B dziemy kr y odpar So tyk. Znowu zacz em mwi ,
potem woa , ale nie s ysza mnie. Za to ja sysza em urywki s w:
porozumiewa si z towarzyszami. Spojrzaem na mj pelengator.

eby mi wskaza kierunek, w ktrym mam szuka rakiety, lecz


zamiast jednego wiec cego z bka dostrzeg em na okr g ej tarczy
przyrz du istny chaos roziskrze . Przypominao to obrazy, jakie
wywo uje zak cenie odbioru radarowego za pomoc listkw folii
aluminiowej. Ogarn a mnie w cieko . Gos So tyka zacz s abn ,
wreszcie rozp yn si zupe nie w rosn cym trzeszczeniu.
Kr c c regulatorem posysza em po raz drugi tajemnicze, j kliwe
d wi ki i nagle r ka zamar a mi na ga ce.
Czy nie jest to czasem radio mieszka cw Wenery?
Do diab a, to by o mo liwe! Przerywane d wi ki mog y by czym
w rodzaju naszych znakw Morsego. Nie mogem si jednak nad tym
du ej namyla , bo w wielkiej odleg o ci, na samej granicy
widnokr gu, ukazaa si bariera skalna, biegn ca od skrytego za
horyzontem jeziora grskiego, ktre zosta o kilkana cie kilometrw
na wschd po mojej lewej r ce.
Obszar martwego lasu urywa si tu rwn lini , id c w obie strony
prosto jak strzeli. Dalej ci gn a si rwnina, powyginana w agodne,
zaokr glone garby i rwnie niewielkie, pytkie zapad o ci. O lepszym
l dowisku nie mogem marzy . Grunt by, o ile mog em oceni , g adki
jak wypolerowana ska a. Nad ostatnimi rz dami martwych drzew
zamkn em dopyw paliwa. Wyda o mi si , e martwy las jest
oddzielony od rwniny w sk , ciemn smug , jakby rowem, lecz
musia em skupi uwag na sterach. Wysun em klapy i poci gn em
dr ek na siebie. W nagej ciszy skrzyd a samolotu wyda y opadaj cy,
niski ton. Nast pio mi kkie uderzenie, potem drugie. Dotar em
ko ami. Maszyna potoczy a si krtko i znieruchomiaa. Nieznacznie
przechylona, sta a na pofa dowanej pochy o ci gruntu. Gruntu planety
Wenus.

PILOT
Dug chwil siedzia em w kabinie, niepewny, co robi . Raz jeszcze
pochyli em si nad aparatem radiowym. Regulator przemkn po caej
skali. Wszystkie zakresy milcza y. Z eteru nie dobiega najl ejszy
szmer. Da em temu spokj. Wyci gn em spod siedzenia hem i
na o y em go. sumiennie doci gaj c jeden po drugim automatyczne
uchwyty. Z raka na d wigni, ktra otwiera kopuk , zatrzymaem si
na mgnienie i szarpn em mocno. Szklany dach pojecha do ty u.
Skontrolowaem jeszcze spojrzeniem malu tki, ciemnozielony ekran
radaroskopu, ktry pali si wewn trz hemu, dotkn em kurka aparatu
tlenowego i, prze o ywszy nog przez burt , stan em na skrzydle.
Wiem, e nie uda mi si opisa widoku, jaki ujrzaem. Mog
wylicza jego szczeg y, ale nie potrafi uchwyci tego zasadniczego,
wszechobecnego tonu, ktry powodowa , i od pierwszego wejrzenia
czu o si , e to n i e j e s t Z i e m i a . Chmury posuwa y si wolno,
bia e, zupe nie biae jak mleko. Na Ziemi widuje si podobne, lecz s
to tylko lekkie oboki i pierzaste, wysokie cirrhusy, tutaj za ca y
niebosk om os oni ty by gadk , mleczn opon . W silnym wietle
rozpo cieraa si kraina p askich pagrkw i p ytkich, nieckowatych
zag bie ,
suchych,
niczym
nie
poros ych,
barwy
ciemnoczekoladowej. gdzieniegdzie pokrytych ja niejszymi plamami.
Jakie siedemset metrw z ty u za ogonem samolotu rwnina urywa a
si ku martwemu lasowi. Nie przechodzia we na tym samym
poziomie: granic stanowi uskok tak wysoki, e ponad jego brzeg
wystawa y tylko popl tane, byskaj ce odbitym wiat em korony
martwych drzew. Zeskoczyem na ziemi . Grunt nie podda si pod
stop . Nacisn em podkutym obcasem: nie zosta najs abszy lad. A
jednak nie by o to wcale podobne do nagiej skay. Odwrci em si
plecami do martwego lasu. Poprzez skrzydo samolotu widzia em
coraz dalsze, jednakowo rwnomierne fa dy rwniny, na horyzoncie,
pord oparw tawej mg y, sta y ciemnymi sylwetkami gry.
Znw spojrza em pod nogi. Wydoby em z zewn trznej kieszeni
kombinezonu skadany n i uderzyem ostrzem w tajemnicz
substancj . Kilka razy odskoczy o; znalaz em jednak miejsce, gdzie
powierzchnia by a pokryta malutkimi dziurkami, jak skamieniaa,

wygadzona g bka. Udao mi si


odupa
spory k s, ktry
podrzuci em na r ce. By jasnobrunatny i lekki. Lekki jak bakelit.
Bakelit! Jak e aowa em, e jestem sam! Nie my laem w tej
chwili o utracie czno ci ani o tym, co b dzie ze mn za kilkanacie
godzin, lecz po prostu chciaem mie przy sobie kogo z towarzyszy,
a eby podzieli si z nim nies ychanym odkryciem. Raz jeszcze, ale
innymi ju oczami, obejrza em brunatny krajobraz. Byo w nim co
niepokoj cego, ale co? Przedtem tego nie widzia em. Przypomina
tak, do czeg by podobny? Nagle zrozumia em: ca e otoczenie
wygl da o nieprawdziwie, jak olbrzymia dekoracja teatralna. Tu kry a
si przyczyna niepokoju. Dekoracja wielkoci sceny czy nawet pola
zgoda, ale tu le a y dziesi tki, mo e nawet setki kilometrw
kwadratowych bakelitu czy podobnej do niego masy sztucznej
masy plastycznej, z jakiej na Ziemi wyrabia si bibularze i pira
wieczne! By o w tym co groteskowego, a zara zem niesamowitego.
Wci jeszcze staem przy samolocie, niepewny, co robi dalej.
Odszed em kilkana cie krokw w stron martwego lasu i raptem
wrciem po piesznie, prawie biegiem, bez adnego uzasadnienia, bo
przecie radio miaem w skafandrze, tak e sygnay rakiety, gdyby si
odezwaa, mog em us ysze , ale jednak wrciem. Nie by to nawet
l k, ktry mnie do tego zmusi , lecz gwatowne poczucie, nie daj ce
si zrazu opanowa , obco ci. Obce by o to nisko nawise, biae niebo,
mimo chmur bij ce tak mocnym blaskiem, obcy bezruch powietrza,
obca pokryta paskimi garbami rwnina, na ktrej buty wydawa y
przy chodzeniu dziwny, suchy stukot
Usiadem na skrzydle samolotu, obracaj c w r ku n , patrza em na
niedaleki skraj rwniny obrywaj cej si ku martwemu lasowi i
rozwa a em. Jeli nie po cz si z towarzyszami do czterdziestu
omiu godzin, zabraknie mi powietrza. Wtedy pomyl , co z sob
zrobi . Na razie jednak mam tlen, ywno i samolot. C wi c
pocz ? To, co jest moim obowi zkiem: bada planet . Brzmi to
nie le roztrz saem dalej ale co b dzie, jeli rakieta zjawi si ,
gdy b d daleko od samolotu? Zanim do niego dobiegn , zniknie w
chmurach, i przepadnie ostatnia, by mo e, szansa ocalenia. A wi c
siedzie na skrzydle samolotu i oczekiwa wybawienia? Mj szef w
centralnej su bie lotniczej mia ulubione pytanie, ktre stawia
zwykle nowicjuszom: co ma zrobi pilot w razie przymusowego
l dowania na bezludziu, w grach albo na pustyni? Wszystko, co

mo liwe brzmia a odpowied . A potem, je li tego ma o?


Potem to, co jest niemo liwe! By mo e, brzmi to troch prostacko
i naiwnie, lecz jeden z moich kolegw wyszed z lotnych piaskw, w
ktrych rozbi maszyn pocztow , po pi ciodniowym marszu, bez
kropli wody w ustach, cho uczeni twierdz , e cz owiek umiera bez
wody wcze niej. Kiedy go pytano, o czym myla id c, zacytowa
powiedzenie naszego szefa.
Histori t przypomniaem sobie w por . Nale a o wzi pod uwag
rozmaite czynniki najwa niejszy by fakt,
e planeta jest
zamieszkaa. Czy nie jest ogromn lekkomy lno ci zostawi samolot
bez opieki? Jest, oczywicie,
e jest, ale c innego zrobi ?
Wskoczyem raz jeszcze na skrzyd o, wzi em z kabiny may miotacz
promieni, sto kowaty aparat z szerok r koje ci , przewiesiem go
sobie przez rami i poszed em w stron uskoku. Za chwil znalazem
si nad jego brzegiem.
W dole, si gaj c gdzieniegdzie szczytami poziomu, na ktrym
staem, wznosi si martwy las. Oko b dzi o pord krzakw o
dugich, l ni cych pr cikach, wrd sto kowatych stalagmitw,
jakich mas wp przejrzystych, rozp aszczonych wielkimi k bami jak
zwoje w y, brylastych sopli, naje onych kolcami, podobnych do
olbrzymich korali i polipw. By y to jakby sztucznie wyrze bione
roliny, ktre mrz maluje na szkle, pomno one przez wszystkie
barwy t czy. Ich wierzchoki, b yskaj ce za amywanym wiatem,
sprawia y z udzenie faluj cej powierzchni morza. Po pewnym czasie
zauwa y em, e twory te nie byy rozmieszczone zupe nie
chaotycznie. Tu i wdzie dawa si spostrzec pewien ad w ich
ustawieniu. Niedaleko od mego punktu obserwacyjnego brzeg uskoku
wznosi si o kilka metrw. Wszed em na w z jednej strony podci ty
garb, eby obj wzrokiem wi ksz przestrze . Jakie trzysta metrw
ode mnie w g bi martwego lasu znajdowa o si obszerne wg bienie.
Okalaj ce je mineralne ywopoty by y ni sze od innych i posiaday
ksztaty bardziej zaokr glone. Sam rodek wg bienia zdawa si
zupenie g adki i otoczony pier ciennym wa em, lecz nie mogem
stwierdzi tego na pewno, bo cz ciowo przes aniay go szczyty
bli szych drzew. Za to wyra nie widzia em, e im dalej odbiegam
wzrokiem od tego miejsca, tym wy sze i ostrzej rozgazione s
martwe drzewa. Postanowiem zej
na d i obejrze je z bliska.
Prg, ktrym ko czy a si rwnina, urywa si wsz dzie pionowo. Od

poziomu martwego lasu dzielio mnie nie wi cej ni cztery metry.


Zawaha em si . Tu pode mn sta y krystaliczne twory, lni ce
czystym, nieruchomym blaskiem. Ciekawo przemog a. W ostatniej
chwili, gdy opuszczaem si na r kach po stromej cianie, przemkn o
mi przez myl, czy aby konstruktorzy skafandrw przewidzieli
mo liwo wykonywania w nich skokw, i odepchn wszy si lekko,
polecia em w d . Wyl dowaem na r kach i nogach w g bokim
przysiadzie. Odwrci em si plecami do ciany progu. Przede mn sta
martwy las.
Wygl da teraz inaczej ni z wysoka. Doprawdy mia co w rodzaju
szklistych pni, rozszczepionych w grze na ostre odnogi. Wy ej i
ni ej, tu nad gow i przy samym gruncie, stercza y iglice, obsypane
drobniejszymi igiekami, niby li cie, niby rogi, a we wszystkich
przeleway si i mieni y gbokie t cze.
Przed zejciem wycelowa em yrokompas na widoczne w oddali
zag bienie. Sprawdziwszy teraz kierunek, ruszy em w g b lasu, z
trudem stawiaj c nogi w g stwie chrupi cych i zgrzytaj cych
przenikliwie od amkw. Podkute buty roztrzaskiway szcz tki
fioletowych krysztaw. Pnie martwych drzew posiada y budow
rubow , jakby splecione z grubych szklanych lin. Wszystkie byy
prawoskr tne. Staraem si utrzyma kierunek, lecz przychodzio to
nie atwo. Co kilka krokw spogl daem na kompas. Par razy
ugrz z em w zaciskaj cych si szeregach wysokich rogw jelenich i
musia em wybiera inn drog . Klucz c i kouj c zbli a em si jednak
do celu; przekonywa y mnie o tym ukazuj ce si obficie zaokr glone i
nadtopione kszta ty tworw mineralnych. Coraz mniej by o promieni,
iglic i szpad krystalicznych, pojawiay si za to migotliwe, t czuj ce
formy jak zastyge wodotryski, wsparte o grunt znieruchomia ymi
strumieniami grubo ci ramienia m skiego. Przeciskaj c si mi dzy
nimi a oczy mru y em od buchaj cych blaskw, nagych roziskrze ,
y ni
i przy mie . W g stwinie zapalay si
brylantowym
trzepotaniem b kity, cie, fiolety i karm iny. Czasem jaka wypuka
powierzchnia, wiec ca z oddali szczerym srebrem, przy zbli eniu
gasa i stawaa si matowa, jakby przyprszona popio em. W pewnej
chwili utkn em w w skim przejciu miedzy konarami zastyg ej
fontanny. Targn em si i przeszkoda p k a z d wi kiem tak silnym,
e si przel kem. Wyda o mi si , e p k a pokrywa hemu.

Dalej pnie rozpaszcza y si , pochyla y ku ziemi, spajay ze sob


rozwini tymi na wszystkie strony konarami, jakby je zgniota
niewidzialna sia. Od d u szej chwili miga y mi w oczach czerwonawe
byski. W ulewie bij cych zewsz d barw nie zwrciem na to zrazu
uwagi s dz c, e to wiata z zewn trz zaamuj si w szklanym
okienku he mu, lecz nagle czerwony blask spot gowa si i
zobaczy em, e tryska z wn trza hemu. Nad ekranem radaru mie ci
si matowa kulka, wska nik aparatu wra liwego na promieniowanie
radioaktywne. Na Ziemi wchodzilimy w skafandrach do komory
dowiadczalnej, w ktrej rodku sta o naczynie ze spor iloci
silnego pierwiastka promieniotwrczego. Gdy si do niego
podchodzio, w rodku matowej kulki zaczyna si
arzy czerwony
punkt, ktry w miar zbli ania si do rd a promieni rs coraz
bardziej jak rozdmuchiwany w gielek. Teraz wska nik nie arzy si ,
lecz pon niby olbrzymie, krwawe oko, wype niaj c wn trze hemu
rozsiana czerwieni . Przystan em. Blask sta si tak silny, e
utrudnia patrzenie przez okienko he mu. Panowao tu pot ne
promieniowanie; nale ao jak najszybciej wycofa
si
z
niebezpiecznego miejsca. Poszedem kilka krokw w bok, schylaj c
gow pod nawis ymi stalaktytami. Czerwony blask osab . Ruszyem
dalej, przekraczaj c skr cone jak korzenie y y byszcz cej masy.
Znowu si wzmg. Mia em w kieszeni r czny indykator
radioaktywno ci, podobny do malutkiego pistoletu z samowiec c
skal w miejscu, gdzie zwyk y pistolet posiada kurek. Podniosem luf
przyrz du. Martwy las nie by ustroniem tak idylicznym, jak si to
mog o wydawa z daleka. Wskazwka aparatu ta czya jak szalona,
raz po raz przebiegaj c do ko ca skali i uderzaj c we z tak si ,
jakby chcia a zama zagradzaj c rubk .
Robi o mi si coraz gor cej, pot ciek z czo a; nie byo to
spowodowane zdenerwowaniem, bo termometr wskazywa 68 stopni
Celsjusza. Na dobr spraw nale ao zrezygnowa z dalszej drogi.
W drwka w takich warunkach mog a mnie drogo kosztowa .
Wiedzia em, e kombinezon nasycony jest substancj poch aniaj c
promieniowanie, lecz by zbyt cienki,
eby stanowi dla
powa niejsz zapor . Tu trzeba si by o uda w ubiorze specjalnym,
znacznie ci szym, opancerzonym blach kameksow . Mielimy takie
w Kosmokratorze. Gdy o tym pomyla em, przysz a refleksja, e by
mo e nigdy ju nie zobacz Kosmokratora, wi c warto mimo

wszystko i dalej. Tymczasem obracaem si wko o, kieruj c przed


siebie luf przyrz du. Promieniowanie roso i opada o skokami.
Zauwa yem, e jest najsilniejsze, kiedy zwracam przyrz d na
bkitnawe, szklane pnie, grubsze i wi ksze od innych, a stoj ce z dala
od siebie, tak e naraz widzia em najwy ej dwa. Podszedem do
takiego pnia. Nie by zupe nie przejrzysty, jak mi si pocz tkowo
zdawa o. Zudzenie to spowodowa y odbite w powierzchni,
poskracane i rozci gni te obrazy otoczenia. Kiedy zbli y em do
gow , czerwone wiat o wewn trz hemu zap on o gwa townie,
jakby to jaka ywa istota ostrzega a mnie przed niebezpiecze stwem.
Wewn trz pnia pod warstw przezroczyst bieg w ski pas, a raczej
cylindryczna smuga nie ustalonej barwy, gdy zale nie od kierunku
spojrzenia raz stawa a si czarnoruda, a raz srebrzysta jak p cherz
powietrza pod wod .
Popiesznie wycofa em si z tego miejsca. Czerwona kulka gasa
powoli, wydaj c ciemnorubinowe arzenie. Teraz, wiedz c ju , czego
mam unika , poszed em wed ug wyznaczonego azymutu, staraj c si
du ym ukiem omija b kitnawe pnie. Niebawem znik y zupenie,
lecz mj pistolet, czulszy od czerwonej lampki, wci wskazywa,
e cay grunt promieniuje, cho znacznie sabiej. Niebezpieczne jest
nie tyle nat enie promieniowania, ile czas, przez jaki organizm jest
wystawiony na jego dziaanie. Dlatego tarcza przyrz du jest,
wyskalowana w jednostkach czasu. Odczytaem z niej, e w terenie,
przez jaki teraz szed em, mog bez obawy z ych nast pstw przebywa
najwy ej p godziny. Przy pieszy em wi c kroku i rych o stan em
przed k bowiskiem form niepodobnym do niczego, co napotka em
dot d.
Minera pozlewa si w palczasto naros e, strome wzniesienie,
pokryte ogromnymi baniami i b blami. Myl , e podobnie wygl da
piana z myda pod silnym szk em powi kszaj cym. Niezwyko tej
masy powi ksza o jeszcze to, e w jej wn trze wtopione by o mrowie
srebrnych kuleczek. Tak musia by si przedstawia rj owadw,
zalany w locie fal p ynnego bursztynu. Sprbowa em wspi si na
szklane wzniesienie, lecz obsun em si natychmiast. Przez chwil
mia em wra enie, e jestem w kraju z bajki: rycerz pod szklana gr .
Pocz em i rwnolegle do zapory. Gdzieniegdzie podobna by a do
st a ej fali na pe nym morzu wra enie to pot gowa
rozwichrzony, fr dzlasty grzbiet. Dost p pod sam cian fali

utrudnia y istne k bowiska niby szklanych omiornic, zespolonych


wisz cymi w powietrzu ramionami, ktre miejscami od upa y si i
zaciela y grunt wypuk ymi od amkami. Sprbowaem st uc wielki
p cherz na zboczu, u ywaj c do tego podkutego buta. Trzasn , ale
kiedy postawi em nog na wyszczerbionej powierzchni i podniosem
si , resztka skorupy rozpada si pod ci arem na drobne szczerby, a
ja znalazem si z powrotem na dole. Powtrzyem manewr w innym
miejscu z takim samym skutkiem, przy czym ko czyste od amki omal
nie rozci y kombinezonu. Zrezygnowawszy z prb poszedem dalej,
zakr caj c ku wschodowi, jak mnie o tym pouczy kompas, gdy
przezroczysta zapora ci gn a si wielkim ukiem. Niebawem
stan em przed w sk jak komin w ska ach wn k szklanego muru. W
jego g bi wieci y nieprzeliczone miriady wtopionych srebrnych
kuleczek. Pochoni ty dziwnym widokiem, zbli yem oczy do
pionowej powierzchni prze omu, jakby gigantycznej szczeliny
lodowca, i os upiaem: z tamtej strony wychyla si ciemny potwr ze
spiczast g ow i uszami rozo onymi na ksztat nietoperzowych
skrzyde. D jego cia a rozp ywa si w m tnym oboku. Cofn em
si i zobaczyem, e to moje w asne odbicie zniekszta cone krzyw
powierzchni .
Pocz em szuka chwytw. Z najwi ksz trudnoci , wyzyskuj c
ka d wkl s o , wspi em si na wybrzuszenie ciany. Coraz
dotkliwiej odczuwaem niezno ny upa; niewiele pomog o elektryczne
urz dzenie ch odz ce, wszyte w kombinezon, ktre wczy em jeszcze
przedtem. Balansowa em na ko cach palcw, staraj c si roz o onymi
r kami znale co w rodzaju chwytu. Dziwi o mnie wci
rosn ce
t tno mego serca; pulsy dudni y coraz mocniej, mocniej i mocniej
ale to nie by o t tno!
Jednym susem znalazem si na dole. Nie bacz c na lizgaj ce si
pod butami od amki, biegn szukaj c, sk d da si ujrze cae niebo.
Wysoko janieje nieskalana, mleczna pow oka chmur. Powolne
huczenie podnosi si , ro nie, zbli a. Pomi dzy warstwami obokw
prze wituje jak ciemna ryba ob y, d ugi ksztat: Kosmokrator!
Wo am, krzycz do mikrofonu, rwnoczenie p dz c w stron
rwniny, do samolotu! Obijam si bole nie o zastyg e formy, padam
na kolana, zrywam si i znowu wywo uj rakiet . Huczenie zmienia
si . Pocisk opuszcza dzib i kadzie si w skr t. Zaczyna opisywa
ciasn spiral . Jego korpus, ciemny na biaym tle, powi ksza si . Zza

sterw strzela s up ognia, janiejszego od chmur. Skacz od jednego


pnia do drugiego, wbiegam na nieprawdopodobne szklane mostki,
przesadzam nieruchomo wiec ce zomy, a p yn cy z gry miarowy
gos silnikw ro nie, przechodzi w og uszaj cy oskot i znowu oddala
si , cichnie Rakieta wci kr y schodz c na niebezpiecznie ma
wysoko . Nie patrz w jej stron , musz uskakiwa w bok przed
kryszta ami stercz cymi w powietrzu jak szpady. Wtem drog zamyka
g stwa szklanych y, prbuje wzi j skokiem i odpadam, pot cieka
mi na oczy, nie mam ju tchu, by woa do mikrofonu bry a jaka
usuwa mi si spod stp, trac rwnowag , padam.
Zrywam si jak szalony, chc na olep rzuci si na przeszkod , gdy
tu nad uchem rozlega si gos cichy, ironiczny:
Spokojnie pilocie!
To nie radio si odezwao. To g os we mnie, od ktrego nagle
nieruchomiej . Nie ma t dy drogi. Musz zawrci . Znowu zaczynam
biec i s ysz , jak sabnie dudnienie silnikw. Odwracam si , staj .
Rakieta rozpywa si
w chmurach jak widmo, gos silnikw
przechodzi w niskie huczenie, coraz l ejsze i dalsze, jeszcze chwila
i nie dobiega ju aden d wi k, aden szmer, tylko mj zziajany
oddech pot guje si w metalowym wn trzu he mu, s uchawki wci
milcz , a wokoo wiec najpi kniejszymi barwami bkitne, z ote,
malinowe krysztay i jest cisza, zupe na cisza
Siadam na p askim odamie i czekam Czekam pi
minut,
dziesi , pi tna cie. Ob oki pyn
wci
w jedn stron ; od
wyt onego wpatrywania si w ich przenikliw biao oczy zachodz
zami, ktre ciekaj po twarzy, i nie s to tylko zy odruchowe
To koniec myl i natychmiast odpowiada mi ten sam g os, co
przedtem:
A jeli nawet, to c z tego? Dobrze!
Zaciskam szcz ki, wstaj i id . Zatrzymuj si , eby spojrze na
yrokompas. Straci em orientacj
w tym szalonym biegu.
Radioaktywno jest tu nieco s absza ni w pobli u szklanej bariery
tylko czerwony punkt arzy si w matowej kulce. Rozgl dam si
po otoczeniu. Stoj po rd wysokich, krzaczastych kryszta w. Jeden
jest obalony w bok i na jego nierwnej graniastej powierzchni pord
fioletowokrwistych kraw dzi le y srebrna kuleczka takie
widzia em przedtem, wtopione w g b szklanego masywu. Przypatruj
si jej. Wygl da jak odlana ze srebrnego metalu, przypaszczona

kropla, nie wi ksza od ziarna grochu. Zwrci a moj uwag , bo nie


le y na powierzchni krystalicznego krzaka, lecz jest jakby zawieszona
kilka milimetrw nad ni . Zbli am si i staje jak wryty. Srebrne ziarno
drgn o. Z\vraca si ku mnie zaostrzonym ko cem, w ktrym b yska
iskierka nie, nie, to wysuwa si z niej cienki jak w os drucik.
Zarazem w moich s uchawkach rozlega si przerywany, krtki
d wi k. Z zapartym tchem wpatruj si w srebrn okruszyn . Stoi na
ledwo widocznej spiralce, ktra rozci ga si i skraca. Ruch ten staje
si coraz ywszy.
Cofam si odruchowo. Stworzonko jakby osiada na kamieniu.
Zbli am si i ono si rusza; a w suchawkach brzmi wysoki ton.
A wi c jednak tamci mieli racje przelatuje mi przez g ow w
potoku bez adnie zmieszanych myli. Metalowe mrwki!
Metalowe mrwki!
stworzonko, i zatrzymaem si .
Wyci gn em r k , eby wzi
Przecie to, mimo nik ych rozmiarw, jedna z tych istot, ktre
osiemdziesi t lat temu zbudowa y pocisk mi dzyplanetarny. B dzie
si wi c broni mo e jakim miertelnym promieniowaniem?
Spojrza em na wska nik radioaktywno ci. Promieniowanie nie
wzrasta. Zacz em obchodzi stworzonko ze wszech stron i
zauwa y em rzecz bardzo dziwn . Ilekro odwracaem od niego
gow , martwia o i trwa o nieruchomo jak kropla zastygego metalu.
Kiedy za patrza em wprost na nie, zaczyna o drga , zwraca o si ku
mnie ostrym ko cem, z ktrego wysuwa si drucik, a w suchawkach
rozbrzmieway urywane d wi ki. Powtarzay si , wci takie same.
C to miao znaczy ? Czy chcia o mi w ten sposb co
zakomunikowa ? A tamte, zastyge w szklistej masie, czy by y
martwe? Staem zupe nie bezradny. Gdyby mie w tej chwili u boku
kogo z towarzyszy! Do w ciek o ci doprowadza o mnie, e tak
bardzo niczego nie rozumiem. Wyci gn em skadany n
i
po o y em go tu przy stworzonku. Zdawao si nie zwraca na to
uwagi. Odwrci em gow i zerkn em k tem oka. Znieruchomiao.
Oddali em si na kilka krokw. Ani drgn o. Zacz em si zbli a nie
spuszczaj c go z oczu. Wysun o swj b yszcz cy drucik, spiralki
zadrga y i w s uchawkach rozleg si d wi k.
Pal to diabli!
Wyci gn em r k pisk w s uchawkach nasili si . Mimo to
wzi em je w palce. Nic si nie sta o. Trzymaem je tu przy szybce

he mu: ton w s uchawkach wzmg si . Czy by wyra a o w ten


sposb swoje niezadowolenie?
Wydoby em z kieszeni paskie, metalowe pude ko i wrzuci em
stworzonko do rodka. Brz kn o. Byo niew tpliwie z metalu.
Zatrzasn em pokrywk . Pisk w suchawkach od razu usta to
przynajmniej rozumia em: metalowe cianki pude ka nie
przepuszcza y fal elektromagnetycznych. Z uczuciem, e nios w
kieszeni co w rodzaju nastawionej na niewiadom godzin bomby
zegarowej, ruszyem w drog powrotn . Po dwudziestu minutach
by em przy samolocie, przede wszystkim zasiadem przy
radioodbiorniku. Eter by jednak pusty dochodziy tylko g ste,
bliskie trzaski. Od l dowania upyn y cztery godziny. Odczuwaem
gd: usiad em wi c w kabinie i ju mia em j zamkn , kiedy raz
jeszcze zachcia o mi si spojrze na mieszka ca Wenery. Otworzy em
pudeko. Gdy tylko zajrza em do rodka, stworzonko drgn o i
wysun o z siebie drucik jak przedtem, a w suchawkach zabrzmia y
urywane sygna y. Sam nie wiem dobrze, czemu (jest to wstydliwe
miejsce moich wspomnie ) nie miaem ochoty spo y posi ku, e tak
powiem, pod jego okiem. Poo y em wi c pude ko na skrzydle
samolotu, zamkn em si w kabinie i, oczy ciwszy j z truj cej
atmosfery przez przedmuchanie spr onym tlenem z butli, zabra em
si do zapasw. Jad em w najlepsze, gdy z oddali przyp yn powolny
ton, rozbrzmiewaj cy chwilami ja niej i znowu cichn cy. Dobiega ze
znacznej wysoko ci. Ale tak, to by Kosmokrator!
Zrzuci em z kolan otwart paczk i spojrzaem w gr ,
rwnocze nie w czaj c kontakt. Silnik natychmiast zapali. Nic nie
widzia em, lecz rwnomierne huczenie pot gowa o si z ka d
sekund . Wtem olepiaj co biaa pokrywa chmur rozst puje si i na
jej to wypywa rakieta. Krzycz c do mikrofonu, daj pe ny gaz. Mam
wra enie, e niesko czono upywa, a samolot wci
jeszcze nie
odrywa si od ziemi. Nareszcie! Ci gn w gr stromo, jak tylko
mog , o wos od ze lizgu. Mimo to dopiero zaczynam si wznosi , a
Kosmokrator, przeleciawszy bokiem, jest ju daleko. Jeszcze chwila i
zniknie w chmurach. Rozszerzonymi oczami wpatruj si w rakiet .
Sunie po niebie prost lini ; chmury kbi
si i wiruj trafiaj c w
strumienie gazw odrzutowych. W suchawkach wci
tylko rzadkie
trzaski. Kurczowo zaciskam r ce na sterach. Motor daje z siebie
wszystko. Na pr no. Kosmokrator maleje, rozp ywa si w mlecznych

kbach pary chwila , raz jeszcze prze wituje ciemno przez ob oki i
znika. Niemal w tej samej chwili w suchawkach rozlega si d wi k,
jaki wydaje odgi ta elastyczna blaszka, i w such uderza naraz
strumie gosw, krtkie, przerywane sygna y wywo awcze rakiety,
brz czenie pr du i gos So tyka, tak wyra ny i czysty, jakby mwi do
mnie z odlego ci dwu krokw:
Po ktrej stronie jest mniejsze promieniowanie?
Po lewej odpowiada Arseniew. Jest tego jakie osiem
kilometrw.
In ynierze Sotyk! krzycz tak g o no, a dzwoni mi w
uszach. Uwaga. Kosmokrator!
Jest, jest! woa Arseniew. Bli szy g os Sotyka nape nia ca
kabin :
Pilocie! Sysz pana! Pilocie! Co z panem?
Wszystko w porz dku.
Ogarnia mnie naga ulga. Musz wzi si w gar , eby doda :
Mam dwa tysi ce metrw. Id za wami. I tonem mo liwie
oboj tnym donosz :
Odkryem niez e miejsce do l dowania.
Diabli z miejscem do l dowania! woa So tyk. Cz owieku,
gdzie e si pan podziewa ?!
W pierwszej chwili nie wiem, co odpowiedzie , tymczasem on
przechodzi ju na ton oficjalny:
Czy poda panu kurs?
Nie trzeba, le na waszym pelengu.
Suchaj pan, pilocie wo a So tyk, jakby naraz przypomnia
sobie co wa nego uwaga na yrokompas! Jest pan jakie sze
kilometrw za nami nie przetnij pan czasem smego stopnia!
Lepiej trzyma si dalej, tak z p minuty na wschd!
Dlaczego?
Tam jest ten przekl ty las radioaktywny!
Las radioaktywny? powtarzam patrz c na swj kompas. I
c z tego?
Gasi fale radiowe!
Gasi fale?
Mam ochot uderzy si mocno w czo o. Ale ze mnie idiota! Nad
lasem musi przecie le e gruba warstwa zjonizowanego powietrza.
Oczywi cie, e caa ta przestrze jest niedost pna dla fal radiowych. I

ja, osio, nie pomy la em o tym. Osio! osio ! powtarzam sobie


pytaj c rwnoczenie So tyka:
Dlaczego kr ylicie przedtem nad lasem? Jak godzin , mo e
ptorej godziny temu?
Pan nas widzia? wo a So tyk. Pan tam by ?! A nie
mwiem?! zwraca si do kogo. Potem znw do mnie:
Sysza em peleng samolotu, kiedy my tamt dy przelatywali.
Wywo ywa em pana, kr ylimy przez kwadrans, al e odbir jest tam
tak fatalny, e nic nie byo s ycha , i myla em, e si omyliem.
Nie omyli si pan mwi ciszej, jakby do siebie.
Rozumiem ju wszystko. Przez ca y czas radio pok adowe nadawa o
automatyczne sygna y, tak e i wtedy, gdy b ka em si po martwym
lesie, a e samolot sta opodal, zapewne na granicy strefy
zjonzowanej, So tyk usysza sygnay i dlatego rakieta kr ya nad
rwnin Jedno jest tylko niejasne:
Czy widzielicie samolot? pytam.
Nie. Pan wyl dowa?
Tak.
To dziwne. Lecieli na jakich pi ciu tysi cach metrw i nie
dostrzegli maszyny? Nagle rzucam okiem na skrzyda i wszystko staje
si jasne. Jaki m dry in ynier kaza pomalowa kad ub i skrzyd a na
jasnobr zowy kolor, uzasadniaj c to bardzo naukowymi
rozwa aniami o wa ciwociach atmosfery Wenus, poch anianiu,
promieniowaniu i tak dalej Maszyna tak zlaa si z kolorytem
gruntu, e z wysokoci nie mo na jej byo spostrzec.
A w pelengatorze nic nie by o wida ? pytam jeszcze.
Zak cenia, co?
Tak.
Teraz musz uwa a , bo w rodku ekranu ukazuje si wiec cy
kr ek. Oznacza to, e jestem ju niedaleko rakiety. Samolot nie mo e
dosta si do jej wn trza t sam drog , ktr wylatuje.
Sotyk zaczyna mwi :
Czy pan nas widzi, pilocie?
Nie odpowiadam wyt aj c wzrok, lecz wok k bi
si
tylko mleczne opary.
To przejd pan na radar. Jak si pan czuje?
Zupe nie dobrze.

Na ekranie radaroskopu pojawia si wkrtce pomniejszone, d ugie


wrzeciono. Sotyk odzywa si :
Zaczynam podawa : osiem, pi tna cie.
Osiem, pi tnacie powtarzam i naciskam lekko r czk gazu,
rwnocze nie wznosz c maszyn w gr . Staram si utrzymywa
obraz rakiety na skrzy owaniu biaych linii w radaroskopie. Samolot i
rakieta musz zbli y si na odlego co najmniej pi tnastu metrw
ewolucja do
atwa, trzeba si
tylko dok adnie kierowa
wskazaniami przyrz dw.
Sze , sze !
Sze , sze powtarzam. Jeszcze minuta i chmura nade mn
ciemnieje. Odrywam oczy od niepotrzebnego ju radaroskopu. Z
bia ej gbi wylania si kad ub pocisku.
Widz was! wo am sprawdzaj c wskazania zegarw.
Jeden, osiem!
Jest jeden, osiem odpowiada Sotyk. Uwaga!
Przechodzimy na pepe!
Pepe oznacza paliwo pomocnicze. W czasie przyjmowania
samolotu na pok ad nie nap dza si rakiety silnikami atomowymi,
gdy przy nieudanym manewrze samolot mo e dosta si w strumie
ich gazw odrzutowych, co jest rwnoznaczne z katastrof . Dlatego
u ywa si wtedy paliwa pomocniczego mieszaniny wodoru z
tlenem.
Odgos motorw rakiety zmienia si . Rwnomierne huczenie
przechodzi w wysoki, zaj kliwy ton: to wyj
spr arki
turboreaktorw. Ostro nie podci gam dr ek sterowy. Olbrzymi,
wypuk y brzuch Kosmokratora rzuca ju na mnie swj ch odny cie .
Sze dziesi tnych!
Jest sze dziesi tnych.
Teraz kierunek i szybko obu statkw musi zej si z najwy sz
dok adnoci . W napi ciu ledz cofaj c si wskazwk zegara i po
milimetrze przesuwam d wigni gazu.
Zero! Uwaga, zero!
Jest zero.
Kosmokrator wisi tu nade mn . Zdaje si , e wyci gn wszy r k
mg bym dotkn ciemnosrebrzystych p yt jego pancerza. Rozlega si
guchy szcz k. W obie strony opadaj klapy, rozwiera si wn trze luki
za adunkowej i samolot, wessany polem magnetycznym, leci w gr .

W chwili kiedy nag y mrok zamienia jasno dnia, wyczam motor.


Pokrywy zamykaj si z oskotem. Jeszcze jedno uderzenie metalu o
metal to elastyczne trzpienie przyjmuj na siebie ci ar maszyny.
Sysz przera liwe syczenie spr onego powietrza, wydmuchuj cego
ze luzy atmosfer planety. Potem wszystko cichnie i lampy zapalaj
si spokojnym blaskiem.

REGUA KORKOCIGU
W niespena godzin rakieta znalaz a si nad jeziorem. Opadalimy
w d, a gry stawa y si coraz wi ksze i wy sze, woda coraz
rozleglejsza, jej ciemna powierzchnia zakotowa a nagle w ogniu
gazw atomowych i Kosmokrator, pozostawiaj c za sob biay,
pienisty lad, przep yn
kilkaset metrw, a znieruchomia,
nieznacznie koysany falami.
Gdy silniki zamilky, Arseniew wezwa mnie do wsplnej kabiny,
ebym z o y sprawozdanie z lotu. By em pewny, e moje odkrycie
pokieruje dalszym biegiem bada i niezwocznie wyruszymy do
martwego lasu na poszukiwanie metalowych mrwek. Mego ma ego
wi nia utraci em niestety przez nieopatrzno : wiatr, powstay w
chwili startu, zdmuchn go wraz z pudekiem ze skrzyd a samolotu.
Kiedy sko czy em opowiadanie, zaleg a krtka cisza, ktr
przerwa Arseniew.
Rozczarowa mnie pan. Prosz nie s dzi , e caa ta przygoda
sko czy a si dobrze. Oby tak by o, nie wiadomo jednak, jak wielk
dawk promieniowania poch on pa ski organizm. Eskapada w g b
martwego lasu by a czym wi cej ni lekkomylno ci : bya
przewinieniem. Do motyww post powania wczy pan ten, ktrego
wcza
nie mia pan prawa: w asn mier . Chcia pan zaspokoi
ciekawo , nie bacz c na niebezpiecze stwo, tak jakby zguba po
kilkunastu godzinach samotno ci bya rzeczywi cie nieuchronna. To,
co pan zrobi, by o dowodem odwagi, ale odwaga nie poparta
rozs dkiem niewiele jest warta. Je eli ka dy z nas we mie si do
chaotycznych poszukiwa na w asn r k , nasza wyprawa le si
sko czy Czy chce pan co odpowiedzie ?
Nie.
Powiedziaem to wszystko w obecno ci towarzyszy ci gn
Arseniew agodniej
eby my w przyszo ci nie pope niali
podobnych b dw. Ryzykowa wolno nam tylko w razie
konieczno ci; jeli ona zajdzie, mo ecie by pewni, e od was i siebie
b d
da wszystkiego. Tak. Wi cej mwi o tym nie b dziemy.
Chcia bym teraz usysze wasze propozycje, co mamy pocz .

Jeste my w sytuacji cz owieka odezwa si LaoCzu przed


ktrym otworzy a si ksi ka napisana w niezrozumiaym j zyku.
Podejrzewam, e na dobitk na rodkowej stronicy, i to do gry
nogami. Jak d ugo nie wiemy, co jest istotne, a co przypadkowe, co
gwne, a co niewa ne, zachodzi obawa, e post powanie narzuci
nam mog okoliczno ciowe znaleziska i faszywe hipotezy. Dlatego
proponuj , eby my w ogle nie zajmowali si roztrz saniem, czy
twory, ktre odkry Smith, s metalowymi owadami, czy nie, a je eli
s , to czy stanowi g wnych mieszka cw planety, ale eby my
przyst pili do badania okolicy w pobli u Kosmokratora,
sporz dziwszy map jeziora, stworzywszy sobie baz operacyjn dla
dalszych wypadw. Nie chc nikomu narzuca mego przekonania, ale
uwa am, e musimy gromadzi jak najwi cej faktw, a z ich
tumaczeniem nale y poczeka .
Jednym s owem, hypotheses non fingere? rzek Czandrasekar.
Tak odpar Chi czyk. Niech e nasze badania rozpoczn
si od tej wielkiej zasady Newtona.
***
Cztery dni up yn y na nieustaj cej pracy. Codziennie rano
wzbija em si helikopterem w powietrze dla dokonania zdj
fotogramometrycznych i pomiarw teodolitowych. Po powrocie
uk adali my z Sotykiem wywo ane zdj cia w lotnicz map
stereoskopow i nanosili my rze b terenu na siatki kartograficzne.
Tak powstaa mapa okolicy w promieniu sze dziesi ciu kilometrw.
Tymczasem druga grupa operacyjna, w ktrej skad wchodzili Rainer i
Oswaticz, przeprowadza a geologiczne sondowanie terenu. W tym
celu zakadano w nadbrze nych skaach adunki wybuchowe i
zapalano je. Kiedy wisiaem w kabinie helikoptera nad jakim
szczytem, ktry by podstaw trjk ta triangulacyjnego, kotlina w
dole grzmia a jak ku nia cyklopw. Pod powok mgy przewala si
oskot eksplozyj. Uczeni stwarzali sztuczne trz sienie gruntu i.
rejestruj c fale sejsmiczne za pomoc czuych przyrz dw, poznawali
budow gbokich pok adw ska y.
Arseniew i LaoCzu p ywali motorwkami po jeziorze, badaj c
uksztatowanie dna sonda ultrad wi kow . Wszystkie prace ogromnie
utrudnia a mga, nad ktr wznosiy si tylko najwy sze ciany

skalne. Fizycy prbowali rozproszy j za pomoc emitorw


radioaktywnych. Supy promieni jonizowa y par , ktra opada a
drobnym, ciep ym deszczem, lecz nie up ywao dwadzie cia minut, a
znowu jej k by zalega y przestrze . Drugiego dnia Arseniew i
Oswaticz kr c po jeziorze zauwa yli, e sonda daje gdzieniegdzie
podwjne wskazania. Aparat ten wysy a w g b wody fale
d wi kowe, ktre powracaj po odbiciu od dna, a z czasu, jaki dzieli
wys any impuls od echa, oblicza si gboko
. W niektrych
miejscach powracaj ce echo byo zniekszta cone jakby dwukrotnym
odbiciem. Dok adne badanie wykaza o, e tu nad dnem jeziora
przebiega dugi, zawieszony w wodz ie przedmiot, ksztatu wielkiej
rury. rednic jej oceniono na pi do szeciu metrw. Rura sz a
prosto jak strzeli na p nocny wschd, dochodzia do brzegu, wnika a
we na gboko ci sze dziesi ciu metrw, przebijaa masyw skalny
pod prze cz , w ktra wprowadzi em samolot w czasie pierwszego
lotu zwiadowczego, i bieg a dalej pod rwnina. ledz c bieg rury w
przeciwnym kierunku, uczeni dotarli do drugiego kra ca jeziora.
Wygl d jego by osobliwy. Zamiast ogromnych, szarobia ych gazw,
zacielaj cych wsz dzie brzegi, nad wod sta czarny, wypuk y wa ,
podobny do boku przewrconego okr tu. Pod st pni ciem okutych
butw wydawa d wi kliwe, krtkie tony. Pobie na analiza wykaza a,
e jest to pokad
elaza, pokryty wydmami uskowatej rdzy.
Zawezwano mnie i mj helikopter; za pomoc radaroskopu i aparatu
indukcyjnego oznaczyem granice
elaznej formacji. Nie
przekraczaj c nigdzie gruboci czterech metrw rozpo ciera a si na
powierzchni sze ciu kilometrw kwadratowych. Brzegi jej, nierwne,
jakby porozdzierane, wspiera y si o zway g azw. Pozostawiwszy
helikopter na wodzie, wzi em udzia w badaniu elaznej skorupy.
Sondy wskazywa y, e urywa si ona ostr lini kilka metrw pod
powierzchni wody. Dalej d wi kowe echo byo zniekszta cone i
nieczytelne. Poniewa w skafandrach naszych mo na rwnie dobrze
przebywa na l dzie, jak pod wod , sprbowaem da nurka. Woda
by a bardzo ciep a. Osuwaj c si po g adkim wybrzuszeniu brzegu,
opu ciem si na jakie pi
metrw w d .
Tak g boko si gaa awica elaza. Ni ej by bardzo drobny, ciemny
elazna kraw d r kami, eby si
wir. Prbowa em podkopa
przekona , jak jest gruba, ale cho wyry em pmetrow wn k , nie
osi gn em kra ca. Dalej gbia stawaa si
coraz wi ksza. Gdy

wiat o byo ju tylko ciemnozielonym brzaskiem, uderzyem r kami


o tward wypuk o . elazo powracao tu w postaci maczugowatych,
pionowych iglic, wystaj cych z niewidzialnego dna. Wygl dao, jakby
do wody wla si roztopiony metal i zastyg w niej.
Zaledwie wrciem na brzeg, Arseniew wezwa mnie sygna em
radiowym na pok ad rakiety. Gdy osadziem helikopter na jej
grzbiecie, ukazali si Arseniew i LaoCzu w metalowych skafandrach
chroni cych przed promieniowaniem. Miaem lecie z nimi do
Martwego Lasu. Spyta em, czy mog wzi
tak e pancerz
kameksowy, lecz Arseniew powiedzia, e pjd sami. Nie pozosta o
mi wi c nic innego, jak zapuci motor. Lot odby si bez przeszkd,
utrzymanie kierunku uatwia y sygnay radiowe rakiety,
naprowadzaj ce na w a ciwy kurs, ilekro si od niego odchyla em.
Po trzech kwadransach ukaza a si jasnooliwkowa, rozlega
paszczyzna na skraju Martwego Lasu. Wyl dowa em w pobli u
uskoku, ktrym ko czy a si rwnina. Uczeni, zabrawszy aparaty i
adunki fulguritu, oddalili si i zostaem sam. Prace ostatnich dni by y
prowadzone tak skrupulatnie i metodycznie, jakby toczy y si nie na
obcej planecie, lecz w najzwyklejszym zak tku Ziemi. Uczeni
przechodzili w milczeniu obok najdziwniejszych zjawisk, eby
wymieni cho by zagadkow rur i elazny brzeg. Nikt nie
wspomina nawet o moich metalo wych mrwkach. Musz przyzna ,
e mnie to chwilami gniewao. Czu em, jak pochania mnie kre lenie
mapy, jak l cz c nad obliczeniami zapominam, e znajduj si u
podn a olbrzymiej, przerastaj cej pojmowanie tajemnicy. Kiedy
prbowa em pyta , wszyscy, jakby zmwiwszy si , odpowiadali: Z
tym nale y poczeka , na ten temat nic nie mo na powiedzie . A
gdzie by polot, gdzie romantyzm pracy naukowej? Przez tych kilka
dni, zdany na w asn wyobra ni , stworzy em z dziesi tek hipotez: e
metalowy brzeg powsta od uderzenia w ska y elaznego meteoru, e
rura jest jednym z tuneli, ktrymi poruszaj si w podziemiach
metalowe stworzenia. Czandrasekar, gdy mu to powiedzia em, obali
moje przypuszczenia w ci gu pi ciu minut.
Widzi pan, do czego prowadzi nie cis e rozumowanie
indukcyjne zako czy .
Moje pomysy nic nie s warte, dobrze zawo a em ale wy?
Odkryli my rur i zamiast si do niej dobra , przez cay dzie
pobiera em dzi prbki wody z r nej g bokoci. Doprawdy, nic ju

nie rozumiem. Stajecie si bardziej tajemniczy od mieszka cw


Wenery!
Ach, wi c to my stanowimy dla pana zagadk ? u miechn
si matematyk. Nagle spowa nia i bior c mnie za r k , powiedzia:
Jeste my tylko przezorni. Nie otaczaj cy las tajemnic dyktuje
nam post powanie, lecz co znacznie wa niejszego.
C takiego? spyta em zdumiony.
Ziemia. Prosz pomyle o niej, a zrozumie pan, e nie mamy
prawa do pomyek.
Pokona mnie tymi s owami. Mia s uszno , ale prawd byo
rwnie , e nie ugasi wewn trznego ognia, ktry mnie pali.
Zmusza em si do cierpliwo ci w nadziei, e przyszo
przyniesie
wielkie wydarzenia. Nie mia em dugo czeka .
Arseniew i LaoCzu powrcili do helikoptera objuczeni od amkami
kryszta w. W czasie powrotnego lotu nie zamienili my ani sowa.
Dopiero w komorze luz, kiedy pomieszczenie nape nio si tlenem,
astronom, zdejmuj c z g owy czarny he m, powiedzia:
Za godzin odb dzie si narada. Prosz , eby pan by na niej
obecny.
We wsplnej kajucie st za ciela y mapy fotograficzne i krelone,
tamy filmowe, prbki minera w i cia radioaktywnych, zamkni te w
oowianych kasetach. Me talowych owadw nie byo: fizycy nie
zdo ali ich odnale .
Przyjaciele rozpocz Arseniew. Za dwa dni zapadnie
zmierzch i nadejdzie noc. nasza pierwsza noc na planecie. Jest
wskazane, eby my si w tym czasie znajdowali na pok adzie rakiety.
Z drugiej strony mamy przed sob pi dziesi t godzin czasu, a
wst pne badania s na uko czeniu. Myl wi c. e warto dokona
dalszego wypadu w teren. Celem naszym jest nawi zanie kontaktu z
mieszka cami planety. Z tego, co my dot d odkryli, za najwa niejszy
uwa am sztuczny twr, nazywany rur . Jest to metalowy przewd,
stanowi cy, o ile mo na polega na badaniu za pomoc fal
sejsmicznych i radiowych, rodzaj kabla siowego. Co prawda, kabel
ten wydaje si nieczynny, poniewa w ci gu kilkudziesi ciu godzin
naszego pobytu na jeziorze nie przep yn a przeze najmniejsza
cho by ilo energii. Mimo to wart jest uwagi. Jeden jego koniec
spoczywa pod elazn skorup na brzegu. Zastanwmy si , czy nie
warto poszuka drugiego

Wczesnym rankiem otwary si klapy i helikopter, podobny na


swoich szeroko rozstawionych nogach do rozkraczonego
pasikonika, wyjecha na grzbiet rakiety. Usadowili my si we czterech
w oszklonej ze wszystkich stron kabinie, wielkie trjmig o
zawirowao, zmieni o si w przejrzyst tarcz , i maszyna, graj c jak
b k, wzbia si w powietrze. Mg y, zdmuchiwane wie ym wiatrem,
spywa y z jeziora. Widoczno
poprawia a si . Lec c kilkana cie
metrw nad czarn wod , prowadzi em maszyn ku elaznemu
brzegowi. Gdy wiatr uderza, wydmy lotnej rdzy dymi y zabarwiaj c
mg na rudy kolor. Pod helikopterem zawieszony by czu y przyrz d
indukcyjny, reaguj cy na obecno metalu i po czony kablem z
moimi s uchawkami. Nad elaznym brzegiem suchawki nape ni y si
przera liwym brz czeniem i gwizdem. Jak orze w poszukiwaniu
zdobyczy, zacz em zatacza coraz szersze kr gi, a us yszaem
charakterystycznie ami c si , cienk nut . Byo to elektryczne echo,
wzbudzone rur metalow . Odnalazszy pewny lad, polecieli my nim
najpierw nad jeziorem, potem nad osypiskami gazw, wci
w linii
prostej. adna najmniejsza nawet oznaka nie zdradza a na
powierzchni gruntu podziemnej obecnoci rury, lecz prowadzi em
pewnie, sysz c gos, ktry brzmia w suchawkach z jednakow si .
W pobli u prze czy helikopter dosta si w nurt wiatru. Z obu stron
sun y obrywy, si gaj ce chmur ciemnym ogromem. Oboki
zag szczay si bia ym kbowiskiem pod grzebieniem ska y, jak
morska kipiel u falochronu. Dalej przesmyk rozszerza si i
helikopter, podbijany wiatrem, wypyn
nad rwnin . Walcz c z
wirami powietrza zgubiem akustyczny lad i musia em przez kilka
minut lawirowa , zanim uda o mi si go odnale . Gdy zataczaem
kr g, raz jeszcze ukaza a si w wylocie bramy skalnej daleka tafla
jeziora z opadaj cymi obokami. Fale spienia y si uderzaj c o brzegi.
Potem bariera skalna zamkn a widok. Przeszo godzin lecielimy
nad falistymi wzgrzami. Poniewa musia em pilnowa elektrycznego
echa, czno
radiow z Kosmokratorem utrzymywa Sotyk; od
czasu do czasu dawa mi znak, e wszystko jest w porz dku. Arseniew
robi zdj cia kamer z teleobiektywem, a Rainer czuwa nad
przyrz dami wskazuj cymi nat enie promieni kosmicznych.
wietlista tarcza mig a staa nad nami skosem, po zornie nieruchoma,
tylko jej monotonny gwizd to sab , to pot gowa si . Zrazu lecielimy
w kierunku Martwego Lasu, p niej jednak rura skr ci a i bieg a

wielkim ukiem na p nocny zachd. Grunt podnosi si powoli, lecz


nieustannie. Stoj ce z rzadka ostre, dziwacznie uformowane skay
czyy si w graniaste masywy. Coraz cz ciej gubiem lad i
musia em kr y , aby go odszuka . Pod oknami przesuwa y si
kamieniste zbocza zas ane gazami, rozpadliny i w wozy. Akustyczny
lad prowadzi wzd u pochy ego ramienia grskiego na rozleg y
paskowy , za cielony wenistymi chmurami. Niekiedy mleczne opary
otacza y ca kabin , czasem pogr ao si w nich migo i wtedy jego
szklisty kr g m tnia.
Wtem chmury rozst pi y si . Pod nami ziaa czarna otch a , krater
jakby pi ci giganta wybity w skaach. Helikopter obni a si ku
kraw dzi obrywu, czarnej, zeszklonej, pokrytej siatk p kni . Dalej,
za wychylonymi pytami bazaltu, by a pr nia. egloway ni wiotkie
opary, osiaday na brzegach przepa ci i wysnuwa y w d po cianach
dugie, dr ce macki. Tam wa nie gin
lad. Odwrci em si do
Sotyka. Pokr ci g ow , wskazuj c na aparat. Radio zamilko ju
dawno, bo mi dzy nami a Kosmokratorem le a Martwy Las. Byli my
zdani tylko na siebie. Popchn em dr ek sterowy. Helikopter zawis
nad otch ani . Chmury by y tu nad nami, wiatr od mig a wprawia je
w agodny, ko uj cy ruch. Maszyna ko ysaa si jak korek rzucony na
niespokojn wod . mig o wirowao coraz szybciej, nie znajduj c
oporu w pr niach powietrznych. Nagle polecieli my w d. Za
szybami ta czy y i rway si przekroje warstw geologicznych.
Rozp dzony motor wy przera liwie. Z trudem parowa em gwatowne
pchni cia, ktre wymierza mi targaj cy si ster. Powoli zacz li my
odzyskiwa wysoko . Za oknami cofay si i odchodziy w d ostre
ebra skalne, owiane kbami pary. Nie mo na byo bez zawrotu
gowy patrze w to uroczysko. Nic z krajobrazu gr, przez setki lat
niwelowanego dziaaniem wody i wiatru. W rd chmur sta y ciany
gadkie jak tafle czarn ego lodu. Wzrok, kieruj cy si mimo woli na
wprost, zelizgiwa si po tych strasznych miejscach. Wznosilimy si
zataczaj c wielkie ko a jak orze grski, a cay krater leg w dole
czarny kocio wype niony mg ami.
Straciem lad powiedzia em do Arseniewa. Czy to
wulkan? Mo e rura ko czy si wa nie tutaj?
To nie wygl da na wulkan. W d nie mo emy si opu ci ,
prawda?
Nie.

Podsun mi map , na ktrej czerwon lini zaznaczy przebyt


dot d drog .
Rura trafia w przepa z boku, prawie po stycznej. Trzeba jej
szuka po przeciwnej stronie, tam gdzie te ska ki jak gowy cukru nad
chmurami, widzi pan?
Skin em g ow . Helikopter ruszy i lecia nad otch ani ku
wskazanemu miejscu. Czarne sto ki skalne wychyla y si z chmury
tak bia ej, e mo na j by o wzi za zmarz y nieg, W miar jake my
si do niej zbli ali, ciana krateru zdawa a si rozsuwa . Pojawia y si
w niej coraz nowe wn ki, zauki, korytarze. Wtem s uchawki
zabrzmiay dalekim tonem, a zarazem pomi dzy dwiema skaami,
ktre tworzy y jakby strzaskan bram , wysuwaj c nad przepa
w skie cyple, rozwar si wielki w wz. D wi k w suchawkach by
ca kiem inny od utraconego ladu: membrana brz cza a basowo.
Porozumiaem si spojrzeniem z astronomem: i on to sysza . Skin
gow na znak, ebym utrzymywa obrany kierunek. Sprbowa em
wznie si nieco, lecz natychmiast uton li my w chmurze tak g stej,
e zatar y si kontury ska w radaroskopie. Przesun em wi c ster i
opadlimy pomi dzy ciany w wozu, lec c kilka metrw poni ej jego
brzegw. Zamkni ta przestrze wyolbrzymiaa oskot motoru. Z
prawej strony zbocze nawiso potwornym, na wp od upanym od
macierzystej ska y baldachimem. Z gry leg na nas zimny,
nieruchomy cie . Gdy omija em niebezpieczne miejsce, brz czenie
odmieni o si . Pojawi si w nim nowy ton, jakby niezmiernie odlege
dudnienie. Jakie sto metrw przed nami w wz zakr ca ostro;
przewieszone zbocza zamyka y dalszy widok.
Czy mg by pan tu wyl dowa , na dnie? spyta Arseniew. Z
ogromn uwag ledzi strza k przyrz du indukcyjnego. Tu jest,
zdaje si , co ciekawego.
Sprbuj odpar em. Motor cich. Opadali my powoli. Dno
w wozu, ca e w pos pnych cieniach, wynurzyo si ze skr tw i
uskokw ska y i sun o pod nami leniwie, jakby w zwolnionym
filmie. Za cielay je sko ne, zachodz ce na siebie pyty o ostrych
kraw dziach, pokryte prawie czarnym gruzem. Tu przed wielkim
skr tem w wozu dostrzeg em pas dosy rwnej, nagiej ska y, wolny
od g azw. Wygl da o, jakby je kto umy lnie poodrzuca w bok,
przez co powsta a pusta przestrze , ograniczona z boku stosami
czarnych kamieni. W tej chwili nie zastanawia em si nad tym

dziwnym zjawiskiem, zadowolony, e uda mi si posadzi maszyn .


Wy czyem motor.
migo pocz o pracowa jako spadochron.
Miel c z przenikliwym wistem powietrze, helikopter splanowa w
d i osiad tu pod wzgrzem czarnych g azw. Brz czenie w
suchawkach stao si tak nieznone, e zsun em je z uszu. Arseniew
pierwszy upora si z na o eniem hemu i wyskoczy z kabiny. So tyk,
Rainer i ja pod ylimy za nim.
Magnetyt powiedzia Rainer, ledwo podj okruch skay.
Ruda elaza, i to wysokoprocentowa.
Aha, to dlatego aparat tak brz cza! powiedzia em. Arseniew
schyli si , wszed pod rozstawione szeroko podwozie helikoptera,
odczepi aparat indukcyjny i wetkn ko cwk kabla we wtyczk
swego skafandra. Potem, podnosz c przyrz d, pocz zatacza jego
w skim wylotem kr gi. Uchwyciwszy lad ruszy w gr w wozu.
Wraca drog , ktr przylecielimy. Wielkimi krokami przechodzi
lekko z kamienia na kamie . Ruszyem za nim. Z obu stron wznosi y
si dzikie urwiska. Chmury osiaday na brzegach przena ci,
zatapia y jej kraw dzie i napeniay w wz dziwn , rozproszon
powiat ,
To brz czenie spowodowa a ruda, wiec jestemy na fa szywym
tropie powiedziaem do Arseniewa doganiaj c go.
Tu jest co jeszcze oprcz tego przekutego magnetytu
odrzek. Nagle zmieni kierunek marszu. Zacz si wspina na wielki
fad kamienny, barykaduj cy drog . Dalej spada pionowy prg.
Tam nie ma przej cia powiedzia em, lecz Arseniew szed
dalej. Zrobi em krok naprzd i spostrzeg em w cieniu wyst pu, ktry
zakry nam po ow nieba, co w rodzaju w skiej p eczki. Zaledwie
na ni wst pi em, uczuem, e jest tam cieplej. Jeszcze kilka krokw
i ukazao si jakby wej cie do ogromnego tunelu. Jego kolistej linii
mo na si byo tylko domy li pod stosami spi trzonych gro nie
gazw. Panowa tu p mrok; Arseniew wydoby r czny reflektor i
zapali go. W szczelinach pomi dzy brzegami gazw co si
zaiskrzy o. Naparem na najbli szy kamie , a gdy podda si ,
zacz em odtacza w bok inne. a chwyci em rozerwany i zmi ty pat
falistej blachy. Arseniew prze o y reflektor do lewej r ki. w praw
wzi aparat indukcyjny i przybli y go ku zaporze g azw.
Trzeba by tu przyj ze specjalnym rynsztunkiem zauwa y
Sotyk eby odwali kamienie.

Mo e to jest droga ich droga? spyta em.


To nie jest droga odezwa si astronom. Wspi si w gr
po gruchoc cych gazach i owietla szczeliny pomi dzy nimi.
To rura
Rura?
Tak. Rozerwana jakim kataklizmem. Zniszczona.
Zniszczona? powtrzy em oszo omiony. Staem po rd
chaotycznie nagromadzonych bry . Zarys tunelu zatraci si . Dopiero
odszedszy kilka krokw, ujrzaem go znowu; wynurza si spod
kanciastych od amw nieci g , owaln linia. Arseniew zszed ku nam
z aparatem przerzuconym przez ramie.
Rura, ktrej ladem lecieli my, urywa si gdzie: w cianie
krateru, tam wskaza sk d przybyli my. Jest ona zupe nie
gucha martwa. Nie p yn ni najsabszy nawet pr d. To, comy
syszeli lec c, lad akustyczny, to by o tylko elektryczne echo, odbite
od jej metalowej pow oki. A ta cz
wskaza na barykad gazw
jest czynna. Chce pan usysze ? poda mi koniec kabla kieruj c
jednoczenie aparat ku wej ciu do tunelu.
To to przecie zawo aem, lecz Arseniew przerwa mi:
Prosz nie ko czy !
Poda kabel So tykowi, aby i on wys ucha p yn cych z gbi
odg osw.
No, teraz powiedzcie, co wam to przypomina?
Lampy pod pr dem! odezwali my si rwnoczenie, jakby
zmwieni. Przez chwil patrzyli my na siebie. Blask pon cej latarki
rzuca na mroczne prz so skalne nasze cienie jako zgarbione sylwety
olbrzymw z trjk tnymi g owami. wiat o grao w metalowych
kaskach.
Tak powiedzia astronom. To jest odgos, jaki wydaj
lampy katodowe, kiedy pynie przez nie pr d
C mog tu robi lampy i gdzie one s ? W rurze?
Arseniew wzruszy ramionami. Przykl kn wszy podwa y em kilka
paskich g azw, na ktrych stali my. Ich g bsza warstwa zanurzona
by a w ciemnym szlamie. Dotkn em go r k ; palce wesz y w kleist
mas . Zdj ty obrzydzeniem, ju chcia em powsta , gdy do natrafi a
na ob y, twardy ksztat. Poci gn em i wyrwa em spod kamieni co ,
co wygl da o jak od amana ga . Wa ciwie jednak niewiele mia o z
ga zi wsplnego. By to krtki, do
gruby cylinder, z ktrego

wychodziy trzy cie sze, ka dy z kolei rozwidla si i w ten sposb


powstawa przy ko cu p k cienkich, sztywnych pr tw. Ca o
wa y a mo e pi tna cie kilogramw, mia a metr d ugo ci, a
najgrubszy cylinder ukazywa na podstawie szereg wsp rodkowych
warstw na przemian szarego i tego metalu.
Jaka aluminiowa wierzba powiedzia em. Spjrz pan,
profesorze.
Arseniew ogl da to z najwy szym zaciekawieniem. Ka d ga zk
bra w palce, zbli a do niej elektromet r. bez rezultatu zreszt . Potem
rozejrza si .
Polecimy dalej w wozem, ladem rury.
Ten magnetyt b dzie diablo myli zauwa y em.
To nic, za to rura odzywa si teraz wasnym g osem.
Powrcilimy do helikoptera. Tuta j Arseniew zatrzyma si
wst puj c na wysoki g az.
Zaczekajcie, musz to zbada
Wczywszy aparat pocz
obchodzi miejsce l dowania.
Rura le y tu zupe nie p ytko to wolna przestrze Nie wiem,
czemu, ale caa ta historia nie podoba mi si nie rozumiem
mwi urywanymi zdaniami, najwyra niej do siebie.
Doktorze spyta nagle Rainera. Jak pan s dzi, czy tamta
przepa mo e by wygas ym wulkanem?
Na Ziemi powiedzia by wykluczone, s dz c wed ug ska
tak e trz sienia zapadowe daj ca kiem inne obrazy ale tu mog
tylko powiedzie : nie wiem.
Dlaczego rura wynurza si ? Czy by to by przypadek?
Zdaje si , e rozumiem, o co panu chodzi powiedzia So tyk.
Rura powinna biec g biej, prawda? Jako in ynier, gdyby mi
przysz o instalowa tak wielki przewd siowy, zao ybym go na
gboko ci co najmniej szeciu metrw.
Nie tylko o tym myla em rzek Arseniew ale to jest
rzeczywicie zastanawiaj ce Zastanawiaj ce powtrzy.
Nasuwa si mimo woli przypuszczenie, e najpierw zao ono rur , a
potem rze ba terenu zmieni a si
Chce pan powiedzie , e rur zao ono, kiedy nie by o jeszcze
krateru ani tego w wozu? spyta em.
Tak, wa nie to. Wiecie co, chod my poza ten wielki skr t, mo e
stamt d da si co rozpozna .

Zeszlimy kilkaset krokw po czarniawych g azach. By em szybszy


od innych i pierwszy stan em w zw aj cym si kamiennym gardle.
Ni ej, w odlego ci mo e dwustu metrw, w wz si sko czy . W
obramieniu ciemnego wylotu ja niaa przestrzenna dolina. W jej
rodku le a o jezioro. Czarna, nieruchoma tafla wody z wystaj cymi
jeszcze w znacznej odleg o ci od brzegu ig ami skalnymi ci gn a si
w dal. osoni ta lekk , zwiewn jak dym mgiek . Ze wszystkich stron
zbiega y osypiska, okalaj c jezioro olbrzymim, stromym lejem. Wrd
zomw i bry piargu stercza y grupy nieregularnych iglic skalnych.
Po prawej od mrocznego ta urwisk odcina si bia y kr ek. Kto
podszed tak blisko, e dotkn mego ramienia, lecz nie zwrciem na
to uwagi. Niemal rwnocze nie z towarzyszem by to Arseniew
podnieli my do oczu lornety.
Kilka razy mrugn em powiekami, bo wydao mi si , e podlegam
zudzeniu. Ale nie, ostro bya doskona a i lorneta w porz dku
W dzikim rumowisku wznosi a si bia a kula. By a to jakby gadka
kopua, wstaj ca spomi dzy gazw matematycznie dokadn lini ,
cis a, spoista, bez ladu nierwno ci. Odcinaa si niezmiernie ostro
od chaosu okalaj cych j zomw piargu.
Czy potrafi pan posadzi tam maszyn ? odezwa si
astronom.
Nie od razu odpowiedziaem, przemierzaj c lornet przestrze .
Wsz dzie gazy na g azach, wysuwaj ce w gr ostre kraw dzie,
wsz dzie niesko czone awice piargw, szarymi j zorami wchodz ce
w leby. Gdzieniegdzie odamy, ustawione na innych w zawieszeniu
tak niezwykym, e kiedy je oko opuszcza o, zdawa y si traci
rwnowag i pada .
L dowanie byoby niebezpieczne powiedzia em. Je li
gazy si obsun , maszyna przewrci si . migo mo e si zgi . Ale
mo emy przecie zej , to jest niedaleko, nie wi cej ni trzy
kilometry
Nie wiem, czy nie lepiej byoby wrci do rakiety rzek
powoli Arseniew. Szkoda, e nie mamy hydroplanowego
na jeziorze.
podwozia mo na by si
Mia na myli nadymane kule gumowe, na ktrych helikopter mo e
wodowa . Zostawilimy je w rakiecie, eby zmniejszy obci enie
maszyny.

Profesorze, teraz wraca ?! zawo a em. Teraz, kiedy


jestemy ju tak blisko rozwi zania zagadki?
Rozwi zanie zagadki nie wydaje mi si wcale takie bliskie.
Towarzysze stali przy nas na progu skalnym patrz c przez szka w
rozlege pustkowie. Arseniew opu ci aparat indukcyjny ku ziemi i
wodzi przez chwil jego wylotem po otoczeniu.
Rura, zdaje si , rzeczywicie schodzi w d, ku tej kuli
powiedzia, Ale odbir jest fatalny, to magnetyt
Wysokie ha dy rury elaznej wyzwala y si z w wozu i pokrywa y
zbocze zw aj cym si w dole klinem. Dalej piargi przybiera y odcie
janiejszy, taki sam jak w ca ej dolinie. Arseniew zarzuci aparat na
plecy i przymocowa go do szerokiego pasa naramiennego.
No, c , pjdziemy chyba pan prowadzi, pilocie Im ni ej
schodzilimy po piargu, tym dziksze stawa o si otoczenie. Okruchy
staczaj ce si spod butw poci ga y za sob inne. Kiedy w pewnej
chwili spojrza em w ty, nie dostrzeg em ju helikoptera. Skry si w
gbi w wozu.
W miar jak spadek stawa si wi kszy, coraz trudniej byo i .
Kamienie osuwa y si przy lada dotkni ciu, raz ca y pokad ruszy
wraz ze mn z rosn c szybkoci . Uskoczy em w bok, na p yt
wspart o ebro zbocza. Nu cy marsz przedu a si . Min limy ju
doln granic magnetytw i caa powierzchnia gruzowiska miga a w
oczach od drobnych iskierek kwarcu, zdaj c si chwia .
Sta pan na chwil powiedzia Arseniew. Pos u y si
aparatem, kieruj c go pionowo ku ziemi.
Rura jest niedaleko, ale nie ko cz c zbli y si i poda mi
kabel. W czyem go i drgn em, tak bliskie i mocne by o miarowe
dudnienie. Arseniew spojrza w gr , jakby ocenia odleg o dziel c
nas od w wozu, i ruszy przed siebie. Bia a Kula zbli a a si powoli.
Trudno byo oceni jej wysoko ; z lewej strony wystaway spoza niej
cztery igy skalne, po prawej sta y g sto spiczaste obeliski, otoczone
zwietrza ymi od amami. Mi dzy nami a kul ciemnia a w ska zatoka.
Wody jeziora rozcinay tu grunt czarnym j zykiem, uj tym w strome
gruzowiska. Przeciwny brzeg pokryway rozszarpane kamienie i
lni ce gro nie, d ba stoj ce p yty. Nagle astronom przystan .
Bia a Kula nadaje odezwa si g ucho. Aparat indukcyjny
sta si niepotrzebny; odbiornik radiowy w he mie hucza basowym,
narastaj cym pomrukiem. Popieszy em za Arseniewem. Zr cznie

przesadza g azy, pierwszy dotar do zatoki i bez wahania wszed w


wod . Przez chwil pogr a si , lecz nie si gn a mu wy ej piersi.
Rych o pomagali my ju sobie przy wej ciu na drugi brzeg, us any
skonymi p ytami. Ze szczytu wzniesienia ponownie ujrzeli my Bia
Kul . Jej kopulaste sklepione boki rzucay lekki cie na powierzchni
rumowiska. Pochyo
wiod a ku roztrzaskanym cz ciowo iglicom.
Za ostatni by a rwna przestrze , zawalona otoczkami i
drobniejszym gruzem. Wzrok nie ogarnia ju Biaej Kuli. Sta a przed
nami jak wypuk y, g adki mur. Podeszlimy blisko. Dotkn em bia ej
ciany. Serce uderza o spiesznie. Podniosem g ow . Kula wznosi a
si milcz cym, nieruchomym ogromem. Oparem si o ni plecami.
Helikoptera nie by o wida ; daleko, nad stokiem osypiska, ktrym
zeszli my, zia w rozsuni tych skaach wylot w wozu.
Dudnienie staje si coraz silniejsze powiedzia Rainer. Czy
nie jest wskazane oddali si ?
Arseniew spojrza na indykator radioaktywno ci.
Nie ma adnego promieniowania, ale my l , e
Nie doko czy. Czarne uj cie w wozu, w ktre w a nie patrzaem,
rozja ni o si nagym b yskiem. Dobieg stamt d przeci g y grom;
jeszcze raz b ysn o i zagrzmia o, potem z czelu ci zacz si g stymi
kbami wytacza dym. P yn leniwie nad piar yskiem.
Nikt z nas si nie odezwa. Trwali my tak mo e minut , wpatrzeni
w dymi cy wylot w wozu. Nareszcie astronom przerzuci aparat przez
rami i spojrza na nas po kolei.
S dz , e b dziemy nocowa poza rakiet powiedzia i
ruszy ku zatoce.
Droga powrotna zaj a nam prawie dwie godziny. Z omocz cymi
sercami, zadyszani, zlani potem, prawie biegiem wpadlimy w
w wz, ktry powita nas g uchym milczeniem. Byo tu daleko
ch odniej ni w dolinie. Wdzierali my si jeden za drugim na gazy,
przebiegalimy po chwiejnych taflach, skakali my z kamienia na
kamie , a ukaza o si miejsce l dowania.
Ska a bya okopcona, tla y na niej jeszcze zw glone szcz tki,
kawa y konstrukcji, krople stopionego straszliwym arem metalu.
Przy moim bucie bysn o co srebrzy cie: wspornik po dwozia wraz z
przytrzymuj c rub , rozdarty jak papier.
Arseniew ledwo okiem rzuci na ten obraz zniszczenia. Opu ci
aparat indukcyjny i przez du sz chwil nas uchiwa.

Tak si p aci za g upot powiedzia, zarzuci aparat na rami ,


odwrci si i zaczai schodzi w d . Szlimy urwistymi piargami nie
odzywaj c si . Kroki rozbrzmieway dono nie w panuj cej ciszy,
przerywanej tylko szelestem staczaj cego si wiru.
Niedaleko za uj ciem w wozu Arseniew przyst pi do wielkiej,
gadkiej p yty, wspartej na ostrzach kilku g azw, tak e tworzya
rodzaj naturalnego sto u.
Odpoczynek pi tnastominutowy i narada obwie ci. Czy
orientujecie si w tym, co zaszo?
Mwi c to rozpostar na kamieniu map , ktr mia \v zewn trznej
kieszeni skafandra. Co do mnie, nie rozumia em nic. W g owie
mia em zupeny chaos. Wiedzia em jedno: zasza katastrofa, ktrej
skutki byy nieobliczalne. Stracili my helikopter, aparaty, ywno .
Pozosta o nam po elaznej racji konserw na gow , niewielkiej iloci
wody i zapasie tlenu, jaki mie ci si w butlach skafandra. Poza tym
Sotyk nis przypasany na plecach r czny miotacz p omieni, a ja
zwj liny. To by o wszystko.
Pan nie przypuszcza chyba, profesorze, e to by atak?
spyta powoli So tyk.
Nie. Sadz , e w du ej mierze zawinili my sami.
Ale dlaczego, w jaki sposb?! zawoa em. Arseniew nie
odpowiedzia.
Wybuch o paliwo w zbiornikach my la g ono Rainer.
Ale to by tylko pocz tek. Jeli po czy katastrof z tym dudnieniem,
ktre s ycha by o pod kul tak, tak, rura!
A wi c pole magnetyczne? spyta So tyk.
I to olbrzymiej siy w u amku sekundy musia y dzia a
miliony gaussw!
Co zacz o mi si przeja nia , lecz wci jeszcze nie mogem z
usyszanych fragmentw z o y cao ci.
Te kamienie magnetyt Profesorze, czy to by o w zwi zku z
tym pustym miejscem, na ktrym wyl dowalimy?
Ot wa nie! powiedzia Arseniew i mimo ca ej tragicznoci
naszego po o enia w g osie jego zabrzmia triumf uczonego, ktry
znajduje rozwi zanie problemu.
To puste miejsce!
Przytrzymuj c brzegi papieru, ktre trzepotay na wietrze, wskaza
przebyt drog a do miejsca katastrofy.

Rzecz jest prosta, tak prosta, e poj oby j dziecko, a my


zachowalimy si jak g upcy! Rura, le ca wsz dzie na gboko ci
kilkudziesi ciu metrw, wynurza si tutaj i biegnie pod sam
powierzchni ska y. Po jednej stronie jest nad ni przestrze pusta, a
po drugiej stosy g azw. Nie s to zwyke gazy, lecz magnetyt,
ruda elazna! Kiedy p ynie pr d, wok rury powstaje pole
magnetyczne. Jak d ugo nat enie pr du nie zmienia si , jest ono
nieruchome. Przy wzro cie pr du pole zaczyna wirowa zgodnie z
regu Oersteda.
Diabli! krzykn em. Regu a korkoci gu!
Tak. Powiada ona, e jeli pr d pynie w kierunku wskazanym
przez ostrze, to pole obraca si zgodnie ze skr tami korkoci gu. W
dowiadczeniach la boratoryjnych u ywa si jako przewodnika drutu
miedzianego, a jako cia, ktre pole ma poruszy opi kw elaza.
Tutaj by poddziemny przewd i g azy magnetytowe. Kiedy pr d
osi ga wielkie nat enie, pole magnetyczne przerzuca gazy z jednej
strony rury na drug . W ten sposb powstaa od zachodu przestrze
pusta, a od wschodu stosy gazw.
Ale rura powy ej tego miejsca jest przerwana zauwa y em.
To nic. Po prostu jest uziemiona i pr d wchodzi w ska.
Pami taj pan, e tam jest elazny grunt, ktry nie stawia mu prawie
wcale oporu.
A prawda! To helikopter tak e rzuci o na te gazy?
Tak.
I nast pi a eksplozja paliwa? A przecie wy czy em zapon.
Wskutek indukcji musiay w konstrukcji metalowej powsta
pr dy wirowe tak potwornej mocy, e metal zacz si w mgnieniu
oka topi wyja ni in ynier. Opuci em g ow .
A tom wyl dowa powiedziaem zgn biony. adnie
wyl dowaem to puste, rwne miejsce by o puapk ale kto mg
przypuszcza ?
Ka dy! odpar ostro Arseniew. Mieli my wszystkie dane;
wiedzielimy, e ta cz
rury znajdzie si pod pr dem co prawda,
sabym, kiedy my tam byli, ale pr dem, ktry mg si w ka dej
chwili spot gowa . Dalej, rozpoznali my gazy jako rud
elazn .
Widzieli my, e puste miejsce ogranicza ca y ich stos dlaczego?
Kt je stamt d odrzuci i po co? Dla naszej wygody? Trzeba by o
myle ! myle !

Racja rzek So tyk. Ale do o tym. Dajmy temu pokj.


Nale y zastanowi si , co teraz robi .
Cztery hemy pochyli y si nad map .
W linii powietrznej dzieli nas od rakiety jakie 90 do 100
kilometrw terenu bardziej ci kiego. Nie jest to, s dz , ocena
przesadna. Wody mamy ma o, ywnoci rwnie , a tlenu
Arseniew spojrza na manometr aparatu tlenowego.
Starczy na jakie czterdzie ci godzin powiedziaem.
Nawet na czas krtszy, jeli b dziemy zmuszeni do du ego
wysi ku fizycznego. Wiecie, jak umwili my si z towarzyszami.
Je eli nie wrcimy do smej wieczorem, Oswaticz poleci samolotem
wzdu
ladu akustycznego. Jeli nie zgubi go przedtem, dotrze do
krateru tam, gdzie si lad urywa.
Astronom spojrza na mnie.
Czy mo na wprowadzi samolot do w wozu? Przymkn em
powieki. Przed oczyma stan y czarne, zwichrowane mury skalne.
Wprowadzi mo na powiedziaem ale
Ale?
Ale zawrci nie. Samolot nie potrafi zawisn nieruchomo
jak helikopter.
To znaczy, e ka da prba musiaaby si zako czy katastrof ?
Ka da.
Miejmy nadziej , e Oswaticz b dzie rozs dny
powiedzia oschle astronom. Dobrze. W najlepszym razie b dzie
wi c mg zrzuci rezerwuary z ywno ci nad brzegiem urwiska.
To, o czym mwi astronom, by o cz ci planu ratowniczego,
opracowanego przed naszym wyruszeniem. Oswaticz mia, w razie
jeli nie b dzie mg nas odszuka , zrzuci na spadochronie zbiorniki
z ywnoci i tlenem, wyposa one w specjalne aparaty radiowe,
nadaj ce automatycznie sygna y, co mia o uatwi ich odszukanie.
Przez w wz przeprawiliby my si w par godzin ci gn
Arseniew ale ciany krateru s nieprzebyte. Bez wzgl du na to,
jak obierzemy marszrut , jest wykluczone, eby si nam udao
dotrze do rakiety przed zmierzchem, ktry rozpocznie si za jakie
2628 godzin. Pami tacie te w wozy i rozpadliny, nad ktrymi
przelatywali my? Zaznaczy em je tylko szkicowo, bo liczyem na
fotografie, ktre przepad y. C wi c proponujecie?

Zapado milczenie, tylko wiatr sycza , rozdzierany kraw dziami


gazw, i brzeg mapy trzepota niespokojnie, przycini ty r kawic
astronoma.
Robi c cztery do pi ciu kilometrw na godzin i nie przystaj c
wcale, mogliby my teoretycznie odby drog do Kosmokratora w
przeci gu doby powiedzia So tyk. Jednak e takie obliczenie nie
ma adnej wartoci, bo nie wiadomo, na jak d ugo zatrzymaj nas
rozpadliny i czy w ogle dadz si przej albo obej . Dlatego
proponuj , eby my poszli nie na poudniowy zachd, w kierunku
rakiety, lecz na wschd, pod prostym k tem do drogi, ktr
przylecielimy
Patrzaem zdumiony na in yniera, a on ci gn spokojnie:
Zasi g naszych aparatw radiowych jest du y, ale wysy ana fala
biegnie jedynie w linii prostej. Mogliby my wi c skomunikowa si z
towarzyszami tylko wznosz c si na wysoko tak znaczn , by
pomi dzy nami a rakiet nie stay adne przeszkody terenowe. Nie
wystarczy wej na p askowy w stronie, z ktrej przylecielimy, bo
pomi dzy nami a nimi jest tam Martwy Las ze swoj stref
zjonizowan , ktra odbija fale jako lustro. Za to gdyby my poszli tu
przesun palec na mapie poza wschodni brzeg doliny i weszli
na jeden z tych szczytw by mo e, uda oby si nam nawi za
czno
By mo e podkreli g osem Rainer.
Innego wyj cia nie widz .
Pewno ci, oczywi cie, mie nie b dziemy.
Nie. Trudno oceni odleg o , ale nie dzieli nas chyba od tych
ska wi cej ni pi do sze ciu kilometrw. Dodajmy jeszcze osiem
niech b dzie dziewi , nawet dziesi godzin na wspinaczk i
znajdziemy si na miejscu panuj cym nad ca okolic .
Ale jezioro, na ktrym le y rakieta, otoczone jest skaami
zauwa y em. Czy wzi pan to pod uwag ?
Tak. Prze cz skierowana jest wa nie na pnocowschd, to
znaczy prosto na t grup szczytw.
Ten projekt odpowiada mi powiedziaem. Gdyby si uda o
nawi za
czno , rakieta przyleci do nas i nie b dziemy musieli
nocowa
Pomys jest dobry rzek Arseniew chocia nie atwy do
wykonania. Czy akceptujecie go wszyscy?

Potwierdzilimy.
Teraz, kiedy nie mamy pomocy technicznych, w jakie
zaopatrzya nas Ziemia, poka e si dopiero, ile jestemy warci
rzek Arseniew i wstaj c zwrci si do mnie:
W chodzeniu po grach jest pan najsprawniejszy. Liczymy na
pana.
Czy zaraz wyruszymy? spyta em,
Myla em o tym, eby zbada wod w jeziorze mo e nadaje
si do picia.
Id cie wi c tam powiedziaem a ja rozejrz si tymczasem
i poszukam drogi. Mo e da mi pan swoj lornet poprosiem
Arseniewa, gdy jego szka by y silniejsze od moich.
Towarzysze zacz li schodzi w d , a ja zmierzaem ku grupie
smuk ych wie yczek skalnych. Upatrzyem sobie jeszcze w czasie
narady dwie stoj ce tak blisko siebie, e wygl da y jak na dwoje
rozp k y kamienny obelisk. Wcisn em si w szczelin i, pracuj c na
przemian nogami i grzbietem oraz odpychaj c si r kami, szybko
wznosiem si w gr . Przez jaki czas s ysza em jeszcze urywki
rozmowy prowadzonej przez Sotyka i Arseniewa, potem, kiedy
znikn li za g azami, gos w s uchawkach cich .
Wierzchoek ig y nie by zbyt ostry; mo na tam byo swobodnie
usi , zwiesiwszy nogi w przepa . Podniosem lornet do oczu. Nad
urwiskiem, ktre wyra nie rysowao si w okr gym polu widzenia,
stay dwa szczyty. Rzadka mg a, zawieszona w powietrzu, nadawa a
im oowian
barw i zacieraa drobniejsze szczeg y rze by.
Odkryem prz s o skalne, ktre wznosio si od piargw i podchodzi o
do g wnego masywu. W pewnej chwili wyda o mi si , e bia awy
ob ok, osuwaj cy si po jednym z upatrzonych szczytw, nagle
znikn . Mog o to oznacza , e pomi dzy tym szczytem a nami le y
jeszcze jedna dolina. Patrzaem pilnie, lecz nie dostrzeg em niczego,
co mog oby rozproszy w tpliwo ci. Postanowi em nie wspomnie o
tym towarzyszom. Niebawem w s uchawkach odezway si ich gosy.
No, i jak woda? spyta em chowaj c lornet do futera u.
Owin em podwjnie z o on lin wok wyst pu skay.
Niestety, to raczej roztwr formaliny rzek Arseniew.
Jego g os, docieraj cy do mnie poprzez odbiornik radiowy, brzmia
dono nie, co niezwykle kontrastowao z widzianym obrazem:
towarzysze zbli ali si do stp igy, na ktrej siedzia em, i z

wysoko ci wielu pi ter podobni byli do szarych, wielkogowych


mrwek.
Odepchn wszy si mocno nogami, pomkn em w d. Energicznie
zaciska em lin , wysuwaj c
si
spod lewego barku. Po
kilkudziesi ciu sekundach znalaz em si przy towarzyszach i
poci gn em koniec liny, ktra spada z gry lu nymi zwojami.
Mam nadziej , e wybra pan drog mniej powietrzn
powiedzia Rainer patrz c nieco podejrzliwie, jak owijam lin przez
bark. Domyli em si , e odczuwa trem przed wspinaczk z nas
wszystkich najmniej by obeznany z grami
Pjdziemy doskonale pocieszyem go i przedstawi em swj
plan:
Najpierw piargami na granicy pasa magnetytw, a do ciany,
potem may trawers w lewo, a dalej po ebrze do gry. Zdaje si , e w
jednym miejscu jest uskok albo przetrawersujemy znowu, albo
we miemy z drugiej strony
Jak to albo albo? spyta Rainer. Mo e podejdziemy
bli ej?
Na pewno podejdziemy, bo lepszej drogi nie ma Ruszylimy
w obranym kierunku. Nad jeziorem le ay g azy tak potrzaskane i
strome, e cz sto trzeba by o prze azi je na czworakach, potem
jednak pojawiy si dugie, chropawe p yty, po ktrych sz o si wcale
dobrze.
Jednego nie pojmuj powiedziaem do Arseniewa, ktry szed
obok mnie dlaczego w rurze pojawi si pr d akurat wtedy,
kiedymy wyl dowali? Czy to naprawd mg by przypadek,
zupenie nie zwi zany z nasz obecno ci ?

A dlaczeg by nie? Rura zdaje si stanowi cz


wielkiej sieci
energetycznej, w ktrej okresowo pojawiaj si olbrzymie pr dy
zaczyna si to od powolnego wzrostu nat enia pami ta pan ten
odg os, ktry okre lili my jako lampy pod pr dem? Potem
przychodz fale coraz wy sze to by o owo dudnienie pod kul a
wreszcie nadchodzi szczyt mocy. Takie zjawisko mo e si powtarza
raz na kilka godzin czy raz na dzie .
A g azy zosta y odrzucone z tego miejsca poprzednimi
uderzeniami pr du, prawda?
Oczywi cie.
Wzrastaj ca pochy o stoku utrudnia a rozmow . Zamilkli my.
Pod butami zgrzyta nagi kamie . Zbli ali my si do szczytu wa u
opasuj cego dolin . Odwrci em si , by po raz ostatni spojrze w d .
Skalna g bia, zbiegaj ca ku mrocznym wodom jeziora, le a a
martwa i pusta pod chmurami, ktre p yn y leniwie na wschd. Bia a

Rainer oddali si , profesor przyo y swj he m do mojego. Dzi ki


zetkni ciu obu metalowych kaskw gos mg
p yn
bez
porednictwa radia. Wy czywszy swj aparat Arseniew powiedzia:
Nie trzeba mwi wszystkiego.
Ze wzgl du na Rainera?
Skin gow . Poniewa chemik zbli y si , nie zamienilimy ju ani
sowa. Oparci plecami o chropowate g azy, spogl dalimy na po y
tylko widz cymi od znu enia oczami w mgielne przepaci. Po
pewnym czasie zacz o si w grze co dzia . Chmury g stniay jak
rybi klej, rzucony na gotuj c si wod , rozp yway si pier cieniami,
skr ca y, coraz bardziej zwiewne, klarowne, a nagle ukaza o si w
nich okno. Szybko zniko, lecz z boku ods onio si drugie.
Zawieci o w nim niebo. Wiatr rozdmuchiwa puszyste k by coraz
szerzej.
Psiakrew!
Czemu pan klnie? spyta astronom.
Niebo, profesorze, niebo!
Niebo by o zielone. Przejrzysty, agodny szmaragd, jakby
rozp awiona w szkle barwa pierwszych traw przewietlonych
so cem. Pyn y tam bardzo wysoko pierzaste, zupenie z ote
ob oczki.
Zapewne dwutlenek w gla zauwa y Rainer. Uradowa o
mnie, e si odezwa. Nie opanowa a go jeszcze zupe na apatia.
Tymczasem tu i wdzie mga w dole rozb yskiwa a, dotkni ta
promieniami. Wtem obrze e wielkiej chmury zap on o gwatownie.
Wyjrza a zza niego olbrzymia, p omienna tarcza, dobrze ju
przechylona ku zachodowi. W jednej chwili zapanowa straszliwy
upa. Powierzchnia mgie zajania a jak zalana kipi cym metalem.
ladem cienia, uciekaj cego z zawrotn chy oci w dal widnokr gu,
wybuchay orgie wiate. Z g bin wstawa y gry roz arzonej miedzi,
krwiste otchanie, pieczary i jaskinie o p ynnych cianach, a So ce
przeszywao je blaskiem, wybijaj c w ruchomej, jakby yciem
obdarzonej magmie z ote galerie. Cay ten ocean milcz cych pomieni
oddycha ; unosi y si nad nim fio kowe i r owe opary, w ktrych
migota y pasy wielokrotnie powtarzaj cych si t cz. A znowu jaka
chmura nasun a si na So ce i rwnina ob okw zgasa, w jednej
chwili zalana bezbrze n szaroci .

Drogomy zap acili, eby ujrze to widowisko powiedzia


cierpko Rainer.
Opasaem si
lin podaj c drugi koniec Sotykowi. Za o y
karabinek w k ko pasa i skierowa si ku pochyo ci. Arseniew
kroczy pierwszy, ja za nim, dalej So tyk; Rainer, ci ko stawiaj c
nogi, szed ostatni. Tak rozpocz si powrt.
Dugo schodzili my we mgle. Niekiedy stawaa si tak g sta, e
gin a w niej sylwetka krocz cego przodem astronoma. Wzrok ton
w szarej pynno ci; zaciera y si kontury drogi, najbli szych gazw,
nawet zarysy wyci gni tej r ki. Nachodzi o mnie wra enie, e cay
roztapiam si , rozp ywam we mgle. By o to uczucie z koszmarnego
snu, w ktrym traci si poczucie realnoci istnienia. Mwi em
wwczas do towarzyszy; ich gosy rozwiewa y na chwil
przygniataj ce uczucie samotno ci.
Jaki czas ska a odzywa a si d wi kliwie pod ostrzami czekanw,
potem chrobotay gazy osypisk, a po trzech g odzinach marszu kroki
cich y i stopy pocz y si zagbia
w rozpulchnionym gruncie. Nie
wiedzielimy, czy to ju rwnina, czy tylko kopulasta wynios o , bo
na wskazaniach aneroidw nie mo na by o polega .
Ju od du szego czasu zachowyway si niespokojnie. Ci nienie
atmosferyczne podnosio si wolniej, ni nale a o tego oczekiwa
pod ug tempa marszu; najwidoczniej zbli a si ni barometryczny.
Pozostawao to w zwi zku z nadchodz cym zmierzchem.
Niebawem rwny teren ponownie zacz opada . Zst powalimy
coraz ni ej, ni ej. O ile mo na by o rozezna si w tak g stej mgle,
znajdowalimy si w p ytkim w wozie, jak gdyby w korycie wysch ej
rzeki, i schodzili my w d powtarzaj c wszystkie jego zakr ty. Nagle
pod nogami poczuli my skaln calizn . Szo si po niej jak po
chodniku miejskim, tak bya rwna i g adka.
Zdumiony rozejrzaem si , lecz nie mogem dostrzec niczego.
Prowadz cy wed ug kompasu Sotyk przystan .
Tam co jest wskaza na wielk plam , ciemniej c w szarych
tumanach.
Pochyliwszy si , poci gn em r k po skale.
Suchajcie powiedziaem mo e si myl , ale to s
kwadratowe p yty. Czuj ich spojenia pod palcami to jest
najprawdziwszy chodnik!

Chodnik? To mo e jest tu gdzie restauracja? spyta


Rainer. W czasie drogi da ju
nam zakosztowa swego
gorzkniej cego humoru. Arseniew skierowa aparat indukcyjny w
stron plamy. Owalna, majaczya niewyra nie w niewielkiej
odlego ci.
Czasu mamy ma o rzek astronom ale kto z was pjdzie
tam ze mn ?
Zgosili my si z Sotykiem, a i chemik przy czy si po chwili
wahania. Gadka przestrze , ktr nazwa em chodnikiem, zakr caa i
podnosia si niezbyt stromo. Przeszedszy kilkana cie krokw,
stan li my przed czarnym otworem. Mga by a tu rzadsza. Jasnymi
supami skrzy oway si w niej promienie naszych reflektorw. W
wietle ukaza a si obszerna jaskinia. W g bi pod cian sta
walcowaty twr. Zbieg em ku niemu po osypuj cym si drobnym
szutrze. By to metalowy cyli nder, zapuszczony cz ciowo w grunt i
zamkni ty wypuk tarcz . Naparem na ni barkiem. Mi dzy tarcz a
cylindrem powstaa w ska, czarna szczelina, ktra rozszerza a si
szybko. Pokrywa polecia a ze szcz kiem w gr . Wn trze by o puste.
Zbiornik! zawo a em. Towarzysze schodzili po osypisku.
Post piem kilka krokw w bok. Grota by a dziwnie regularna. Kszta t
mia a wydu ony, z lekko pochylonymi cianami i wkl sym stropem.
W gbi zwisa y z niego jakie czarne achmany, jakby gigantyczna
paj czyna. Zbli ywszy si i wzi wszy w r k jej cz , przekonaem
si , e jest to skrusza y, jakby spalony metal. Rudoczarny, zmi ty,
pokryty by sadz , ktra w jednej chwili osypa a mnie wielkimi
patami. Nagle w promieniu latarki, biegaj cym bia ym koem pord
spl tanych zwojw metalu, ktre rzuca y skacz ce cienie, mign o co
czerwonawego. Zwrciem tam reflektor. Na cianie widnia rysunek,
bardzo stary, bo czerwonawa farba odprys a i zuszczy a si w wielu
miejscach. Przedstawia wsp rodkowe koa. Odwrciem si , by
zawo a towarzyszy, i wtedy spostrzeg em, e to, na czym stoj , nie
jest szutrem.
Ta wibruj ca w wietle masa b yszcz cych kamyczkw by a
srebrne.
pok adem srebrnych stworzonek. Ale nie byy ju
Zmatowiae, powleczone niedzi jak cynowe okruszki, przypomina y
mego maego wi nia tylko ksztatem. Mimo woli odskoczy em
wstecz, ale le a y wsz dzie. Ich szeleszcz ce przy dotkni ciu masy
zalega y ca e dno groty. Poruszone przedtem metalowe achmany

ko ysay si wolno w powietrzu. Teraz zobaczyem, e poza nimi jest


jakby wielki plaster pszczeli. Zakrywa y go cz ciowo festony metalu,
skurczone jak zdarta i opalona skra. Wygl d plastra nadaway cianie
regularnie rozmieszczone otwory. Tworzyy jakby wielok tn
mozaik . Tkwiy w nich szare, niegdy srebrne stworzonka. Pod
cian wznosi si ich ca y stos.
Patrzcie! powiedziaem zd awionym gosem. Patrzcie!
Towarzysze obst pili mnie. Unieli w gr szcz tki zwisaj cej ze
stropu sieci i brali w r ce stworzonka, lekkie, prawie niewa kie.
Przesypywane, szele ci y i brz czay cichutko jak metalowe uski. Pod
ka dym st pni ciem pryska y setki mia d onych odwokw.
Wszyscy, wzruszeni jak ja, milczeli. Przypomniaem sobie rysunek i,
podnosz c reflektor, wydobyem go z ciemno ci.
Co w rodzaju uk adu heliocentrycznego wyszepta Rainer.
W rodku S o ce potem orbita Wenery a dalej Ziemia to
nasz ukad planetarny.
Ale tam jest jeszcze co , widzicie?
Od wizerunku Wenery sza punktowana dziurkami nie zafarbowana
linia prosto ku Ziemi.
czy a obie planety. Nieznany l k chwyci
mnie za serce. Obejrzaem si szybko, ale grota by a pusta. Tylko
metalowe zwoje chwia y si wolno, prsz c niewa kimi patkami
sadzy.
Tu byli ludzie szepn em. Nie wa yem si mwi g o no.
Nie, tego nie stworzya r ka czowieka odezwa si Arseniew.
Jaki szczeglny blask ma ta skaa powiedzia em po chwili
jak glazura
Powierzchnia ciany zbiega a si w siatk drobniutkich, szklisto
po yskuj cych, niebieskawych yek.
Co to mo e by , doktorze Rainer?
Nie wiem, nigdy tego nie widzia em jakby awanturyt ale
nadtopiony nadzwyczaj wysok temperatur nie wiem
powtrzy. Arsen ew schowa gar
metalowych ziaren do kieszeni
skafandra.
Przyjaciele w tej chwili nie mo emy oceni znaczenia naszego
odkrycia. Musimy i dalej, i to szybko. Za cztery godziny b dzie
zmierzch.
Opu cili my grot nie mwi c ju ani s owa. Mga na dworze
nieznacznie pociemnia a. Przybieraa niebieskawe tony, zarazem

jednak przerzedzia si . Kiedymy schodzili agodn pochy o ci ,


mogem bez trudu dostrzec ostatniego towarzysza.
Przebyli my sporym krokiem co najmniej dziesi
kilometrw
stosunkowo rwnego terenu. Potem grunt zdawa si podnosi , ale
mog o to by z udzenie, bo wzrok nie mia adnego oparcia. Nagle z
mg y przede mn dobieg zdawiony okrzyk i g uchy odg os.
Skoczy em naprzd.
Arseniew le a opieraj c si r kami o ziemi .
Sta , sta ! zawo a podnosz c czekan. Podszedem jeszcze o
krok. Tu przed nim otwiera a si mroczna rozpadlina. Jej g bia
ton a we mgle. Nawet z pomoc radaroskopw nie uda o si
dostrzec drugiego brzegu. Rainer zauwa y, e, by mo e, w ogle go
nie ma i stoimy nad urwiskiem, ktrym p askowy spada ku rwninie.
A wi c od rakiety dzielioby nas zaledwie trzydzie ci kilometrw
powiedzia Arseniew usi uj c zorientowa si na mapie, niestety,
bardzo szkicowej, ktra ju kilkakrotnie zmylia nas w czasie drogi.
Sprbujmy zej ; im ni ej b dziemy, tym lepiej, a mo e uda si
znale jakie schronisko.
Kilkaset krokw dalej obryw nie by ju pionowy; w ekranach
radaroskopw tla zielonkawy obraz sko nych up azw, zach caj cy
do zej cia. Poszedem pierwszy. Wok tli y si gi tkie kby pary.
Mrok t a, mg a nabiera a tonw bkitnych, popielatych, wreszcie
fioletowych. W kilku miejscach trzeba by o pomaga sobie r kami,
gdy okute nosy butw lizga y si po gadkich p ytach. Nie oby o si
bez upadkw. Ni ej pochyo
zmalaa. Ska przerzyna y g bokie,
krzy uj ce si rynny. Byo to bardzo niebezpieczne, bo fa szywe
st pni cie mogo spowodowa zamanie nogi.
Kto mnie wyprzedzi zdaje si Arseniew. Zobaczyem bia e,
otoczone wielokrotn t cz wiat o jego latarki. Blask gubi si w
parze. Promie reflektora waha si chwil w marszu, nagle obni y
si i znieruchomia. Olepiony (wpatrywa em si chwil w rd o
wiat a), przeoczyem szerok szczelin i wpad em w ni omal po
kolana. Naci gni te ci gno zabolao; usiadem, aby zbada
nog .
Moja lina szorowaa chwil po kamieniach i szarpn a.
Halo, profesorze, stjcie no tam! krzykn em. Nikt nie
odpowiedzia. Wsta em i lekko utykaj c poszed em w kierunku
blasku, w ktrym poruszay si zamazane cienie. Spojrzawszy w gr
dostrzeg em mi dzy brzegami rozpadliny niebo jako szerok rzek

jasno ci. Tak wygl da powierzchnia wody ogl dana przez nurka z
dna.
wiato reflektora nagle zgas o.
Trudno, wi c wa my tam mwi Rainer.
Poczekaj e pan.
To by gos Arseniewa. Znowu zap on reflektor, powielaj c si
r nokolorowym lnieniem w dr cej aureoli pary. Spostrzegem, e
obaj byli pochyleni. U ich stp grunt urywa si raptownie, a jego
miejsce zajmowa ciemny pas mg y.
W tej chwili w matowym promieniu elektrycznym zab ysn he m
Sotyka, ktry wznis si z gbi. Rainer pomg mu wspi
si na
brzeg.
Schodzi mo na powiedzia in ynier pochyo maleje, ale
robi si coraz gor cej.
Temperatura podnosi si ? Czy bymy mieli w ten sposb
zst powa a do j dra planety? zauwa y Rainer.
Mimo woli skupilimy si razem. Latarka o wietlaa czterech
czarnych olbrzymw w pofadowanych kombinezonach. B kitne
iskry dr ay w szk ach he mw.
Trzeba b dzie powi ci nabj magnezjowy powiedzia
Arseniew i wydoby z kieszeni p aski magazynek. Byy to naboje do
rakietnicy, ktra zgin a, pozostawiona w helikopterze.
Czy ktry z was ma przypadkiem chustk
do nosa w
zewn trznej kieszeni?
Zgosi si
Rainer. Astronom wyci no em dziur w rodku
chustki, a do rogw przywi za paroma nitkami nabj. Rozja nio mi
bez pistoletu
si w g owie: profesor umia sobie poradzi
sygnaowego. Uderzy silnie r koje ci w sp onk naboju raz i drugi, a
gdy rozleg si syk, rzuci pakiecik poza kraw d skay.
Wychylilimy g owy w przepa . Olepiaj ce wiat o magnezji
rozci o mg. Ukaza y si zbocza: to, na ktrym stalimy, i
przeciwleg e, oddalone mo e o sze dziesi t metrw, potem obok
pary przysoni p on cy nabj. Nie trwa o to dugo. Jasne k by
Rozst pi y si i spod grzybka zaimprowizowanego spadochronu
buchn y blaski z ponown , cho szybko sabn c si . wiat o dr a o
zudnie, przelewaj c si w woalu pary. Pod nim, w g bi, ukaza a si
czarniawa, podugowata masa, ktra zab ysa jak fala skamienia ej

lawy. Gdy blask opad, wyda o mi si , e masa rozszerzy a si , a


p niej skurczya, jak kad ub w a prze ykaj cego suty k s.
Potem wszystko znik o.
Gdy powoli cofn limy si od urwiska, Arseniew wsadzi obie r ce
za pas.
Tak tu zawsze: kiedy zdaje si , e w tpliwo ci zostan
rozproszone, ukazuje si dziesi tek nowych co s dzicie o tym, tam?
wskaza na d .
Dostrzeg em ruch zacz ostro nie Rainer nie wiem, czy to
nie byo z udzenie, ale
Nie, to nie by o zudzenie przerwa mu astronom.
Mo na by po wi ci jeszcze jeden nabj, ale nie warto.
Podszed do brzegu i puci w d snop wiat a z reflektora. Zgubio
si we mgle.
Co to jest, u licha?
Strumie lawy? zaproponowa ostro nie Rainer. Miaem
wra enie, e to p ynie.
Temperatura jest za niska.
Mo e jaki kana?
Kana y na Wenerze?
Do dna nie ma wi cej ni trzydzie ci metrw wtr ci em.
Takie wiat o ogromnie utrudnia ocen . No c , musimy
przecie zej . Prosz za mn .
Arseniew pierwszy zsun
si po kraw dzi. W milczeniu
zst powalimy w d , zrazu twarz do zbocza, potem od wrcili my
si i ruszyli my szybciej. Przez ska , podobni do bazaltu, bieg y
grz dy o ostrych kraw dziach. Nagle So tyk zawoa :
Uwaga, oto jest!
Reflektor znieruchomia. W kole wiat a ukaza si wy nios y wa,
znikaj cy po obu stronach poza zasi giem jasno ci. L ni tusto i
czarno jak grzbiet wieloryba. Masa ta zape niaj ca pytkie koryto
skalne, wznosia si ponad kamienne brzegi, odlege od siebie o
kilkana cie metrw. Jej powierzchnia falowaa powoli, a
poszczeglne okresy rozszerze i skurczw nap ywa y z prawej strony
i znikay p lewej.
Perystaltyka szepn kto .
Arseniew szed wierzchem d ugiego gazu jak k ad ? w kierunku
czarnej masy. Stan na samym ko cu, tak i mg dotkn
jej nog .

Kleisty bryzg przylgn mu do but Otoczenie dotkni tego miejsca


zafalowao. Miarowy rytm, jakim dot d poruszaa si caa masa,
zatraci si . Powietrze drgn o. Powiew przelecia wzd u
cian, a
po yskuj ca bryja zacz a si powoli pi trzy , nasuwa na siebie
guzowat p p ynna, chwilami sztywnia a, a wysun a szerok ,
rozlewaj c si wypustk na kraniec p askiego g azu, na kt rym sta
Arseniew.
Ostro nie, profesorze! zawoa em. Nieruchomo oczekiwa
nadchodz cego. Czarna ma dotkn a jego butw, cofn a si i nagle
jednym rzutem otoczya je, a z mg y wysun si wielki garb, jak fala
dobijaj ca do brzegu. Teraz kto drugi, zdaje si , Rainer, zapali swj
reflektor. Profesor krzykn i targn si wstecz. Czarne boto obla o
go niemal po kolana. Nowy, pot ny skurcz przelecia przez mas .
Wstecz, profesorze, wstecz! krzycza em. Nie mogem poj ,
czemu stoi jak wro ni ty w kamie . Zgarbi si , plecy drgay mu,
jakby podnosi ci ar. Najbli ej stoj cy Sotyk dopad go z boku i
poci gn , ale potkn si i zlecia z g azu niemal po pas w czarn
kipiel. Wyda zd awiony okrzyk.
Obur cz porwaem lin i poci gn em z caej si y. Rainer chwyci
ni ej. Szerokie zwoje leciay, klaszcz c, na kamienie. Ujrza em w
wietle latarki twarz So tyka by a konwulsyjnie wykrzywiona.
Czarna rzeka par a szerokim frontem na wybrze e, ale byli my od niej
szybsi. Porwa em Sotyka za rami , drug r k chwyciem Arseniewa,
a Rainer pomg mi wspi
si na zbocze. Obaj wyratowani prawie
nie poruszali nogami, opieraj c si na mnie ca ym ci arem. Jeden z
nich dysza j kliwie.
Jeste cie ranni? spytaem, przestraszony tym, e wci
milcz .
Dalej, dalej, na gr ! krzycza Rainer. Ruszy em wlok c obu
towarzyszy. Ledwo stawiali nogi, jakby zmieniy si w drewniane
kikuty. Nareszcie Arseniew pierwszy odzyska g os:
Uderzenie elektryczne wyj ka mocuj c si ze
zd awionym gard em.
Wspi li my si jeszcze kilka metrw. Arseniew zgubi latark .
Doby em mojej, skierowaem wylot metalowego cylindra w d i
nacisn em wy cznik.

Wygl dao to jak wybuch b ota, ale w czarnej masie nie byo
biernego ruchu, posusznego sile ci enia. Rozdyma a si potwornymi
b blami, pucha, a z g bi pary coraz nowe fale zalewaj c brzeg.
Wszyscy w ty ! zawoa naraz mocny g os. Widz jeszcze t
scen . Arseniew oderwa si od mego ramienia. Rozstawiwszy
szeroko nogi, si gn do futera u Sotyka, chwyci miotacz i zo y si .
Biay piorun strzeli z jadowitym sykiem w d . Okrutny ar uderzy
w piersi. Arseniew nacisn po raz drugi j zyczek spustu i drugi
piorun, jak od am so ca, buchn w sam rodek wezbranej czarno
masy. Potem zapada ciemno . Wiedzia em, e nie wolno patrze w
wylot pracuj cego miotacza, ale to by o silniejsze ode mnie. Przed
oczami wirowa y mi teraz zote i czarne ko a. D ug chwil nic nie
widzia em, chocia kurczowo naciskaem guzik reflektora. Wreszcie
drgaj ce plamy zbieg y na boki.
Skalne koryto byo puste. Drgaj ce szcz tki, grudy spopielaego
u lu, zwa y popiou dogorywa y w zasi gu promieni. Brunatne k by
dymu miesza y si z mg . Z kamieni cieka a m tna, jakby szlamem
zm cona woda. Gdzie jeszcze ohydnie skwiercza y nie dopalone
och apy. Zeszlimy w d i, wst piwszy w koryto, rzucili my w obie
strony wiato. Czarna masa znik a. Wspi limy si na przeciwlege
zbocze. Arseniew ogl da swoje nogi. Na no gawkach kombinezonu
byszcza y jakby luzem pokryte plamy, a buty sta y si popielato
czarne.
Profesorze, pan mwi o elektrycznym uderzeniu? rzuci em
si z pytaniami. Czy to pana porazi o? Pana te , in ynierze? Co to
mog o by ?
Naprzd, naprzd odpar astronom otrzepuj c skafander z
resztek lepkiej substancji. Musimy i dalej, potem b dziemy
rozprawia .
Druga ciana czarnego w wozu by a mniej stroma. Pokonali my j
w p godziny i znale limy si na rwninie osoni tej faluj cymi
niespokojnie mgami. Teraz mo na byo rozmawia w marszu.
Ca e szczcie,
e nasze skafandry posiadaj w asno ci izoluj ce
powiedzia Arseniew inaczej by oby le ze mn , i z panem nie
lepiej, Sotyk!
Zapa mnie kurcz i ust nie mog em rozewrze przyzna si
in ynier. A przedtem, kiedy tam wpad em, dosta em takie

uderzenie, e mnie to prawie sparali owa o. Myla em, e si udusz .


Wszystkie mi nie jak z drzewa.
Na szcz cie to stworzenie nie mia o jeszcze do czynienia z
dobrym wknem syntetycznym rzuci Rainer.
Jak to stworzenie, czy pan uwa a, e ta czarna ma yje?
zawo a em zdumiony.
S dz , e to jest rzeka ywej protoplazmy. Widzia pan przecie ,
jak porusza a si , jak reagowa a na dotkni cie usi uj c poch on to,
co j poruszy o. O may w os byoby si . jej uda o.
A wi c pan myli, e ten e to nie umia em
dobra zaimka e to jest jakie zwierz ? Co jak w gorz
elektryczny, dr twa?
Dr twy s na Ziemi, a my na Wenerze. Nie zwierz i nie
rolina, lecz po prostu ywa plazma.
W g owie mi si nie mieci, eby to mogo y powiedziaem.
Przecie i woda w rzece si rusza, a nikt nie nazwie jej yw .
To jest spr o sowa zauwa y Arseniew. Ta masa posiada
pewne cechy ywej substancji, ale nie wydaje mi si , eby mia a
czekajcie, c to za syczenie?
Zmierzch zapada coraz szybciej. Robi o si ciemno. Ju od paru
chwil miaem wra enie, e dzieje si co dziwnego, ale dopiero po
sowach Arseniewa us ysza em syk, ktrego rd o musia o
znajdowa si w pobli u. Spojrza em na przegub i westchnienie
zatrzymao mi si w gardle. Na lewej r ce nosiem kompas
magnetyczny, ktrego nie u ywaem, bo zast powa go znacznie
pewniejszy yrokompas systemu Sperry. Spojrzawszy na kompas
magnetyczny zobaczy em, e jego ig a, wiec ca zazwyczaj jako
nafosforyzowana strza ka, zmienia si
w kolicie rozmazane
wiateko, gdy
wiruje z niesychan pr dkoci , wydaj c cichutkie,
lecz ostre brz czenie.
Patrz pan, profesorze
Wrd chmur pojawi y si lotne rozbyski. W mroku wisia y ob oki,
srebrzyste, bezwadne jak brzuchy ni tych ryb. Upiorny,
bezkierunkowy poblask leg na ziemi. Ca y teren zdawa si topnie i
rozp ywa . Atmosfera przybraa cudaczny wygl d: wysoko rozrasta y
si fadziste draperie, chwiejne s upy, staj c si kolejnymi rd ami
m tnosrebrzystego jarzenia. Wreszcie caa okolica b yska a na
przemian: to wy sze, to ni sze warstwy pary rozwieca y si

bezgo nie, a w tym trzepotaniu szarych cieni i perowych rozb yskw


tu i wdzie kr y y ogniste miote ki i kule, bardzo wolno opadaj ce w
aureoli fioletowych iskier. Mimo woli zwolnili my tempo marszu.
Sysza em, jak Arseniew mwi do Rainera, e to rodzaj burzy
elektromagnetycznej.
Zwr pan uwag na rytmiczne przygasanie blasku. Byo tak
rzeczywicie. Obroty ig y kompasowej jeszcze bardziej si wzmog y,
ale co par chwil zmieniay kierunek, a przeskokom z jednego
wirowania w drugie towarzyszy o przygasanie upiornego brzasku.
Napywa y wysokie ob oki, widzialne poprzez mg , tak pot ne by o
ich wiato. Niepokoi a mnie panuj ca zupena cisza. Zdawa a si
zwiastowa co z ego. Arseniew przesta mwi z Rainerem o
jonizacji, fotonach i orbitach elektronowych. Zatrzymali my si w
rozproszonym wietle, ktre gaso powoli, a zarazem jakby
przysiadao, opadaj c na grunt, gdy tymczasem wysokie warstwy
atmosfery zalega mrok coraz czarniejszy.
Wci jeszcze dookolne powietrze trwa o w martwym bezruchu,
lecz stamt d, z wielkiej wysokoci, dobiega
pocz , zrazu
niezmiernie daleki, g uchy poszum, ktry przeszed w niskie
zawodzenie.
Obawiam si , e b dziemy musieli wrci do w wozu
powiedzia Arseniew. Stali my, niezdecydowani, co robi . Wtem
powietrze rozdar o wycie, podobne do tego, jakie wydaje pikuj cy
samolot. Mga zako ysa a si i pop yn a. Zniky ostatnie rozproszone
ogniska elektrycznej po wiaty. Z mrokw run pot ny wicher.
Ledwo my ustali, chwytaj c si za r ce. Kto zapali latark . W supie
wiat a mg a nie k bi a si ju , lecz mkn a wartko jak strumienie
m tnej wody wypuszczone ze stawide .
Nikt z nas nie przemwi s owa. Zawrcili my i pchani straszliw
wichur biegli my, potykaj c si i zataczaj c, z powrotem, w stron
w wozu. Wicher wiszcza
przera liwie w antenach hemw;
powietrze, sp czniae i twarde jak wyd te ptno, bi o w plecy opoc c
fadami kombinezonw. P dzili my tak nie wiem jak dugo, a
zamajaczy w ciemno ciach pozornie nieruchomy obok, wiruj cy w
miejscu z zawrotn szybkoci . By to wir zg szczonej mg y,
powstay mi dzy brzegami w wozu. W miar jak schodzili my w d,
cinienie wiatru s ab o. Jego niewidzialne porywy wydawa y nad
rozpadlin odgos agli chwytaj cych raptownie wiatr. Posuwaj c si

na olep, skupili my si pod skalnym nawisem. W bia ym supie


wiat a, ktre zapali jeden z towarzyszy, mga kot owa a si jak
wrz tek. Nad nami, na pogr onej w ciemno ci rwninie, rozlegay
si przejmuj ce zawodzenia, skowyty, pianie i chichot. Zdawao si ,
e walcz tam cae stada hien i szaka li. Wtem mroki zal niy na
mgnienie, jakfr; mg wypeni a pon ca rt . Zagrzmiao. Huk nakry
nas jak wieko. Zarazem poczuem drobne, lekkie uderzenia na
ramionach i r kach, a w promieniu lampy zab ys y p dz ce skosem
krople.
Deszcz!
B bnienie nasilio si . Wiatr nie zawodzi ju w grze, lecz wy
og uszaj co. Deszcz nadchodzi siek cymi falami. Przywarlimy
ciasno do skay.
Woda ciekaj ca po he mach i skafandrach l nia w blasku
reflektora. Wok zacz a si tworzy spieniona od deszczu kau a.
Wtem skaa odezwa a si g stym werblem. Rwnoczenie us ysza em
d wi kliwe uderzenia w hem. Pada grad.
Tego tylko brako pomyla em
Grad wielki jak fasola tuk w he my nie robi c nam szkody, ale
olepia lodowymi odpryskami.
Chod cie tu, do mnie! zawo a Arseniew.
Istotnie, kilka krokw dalej, w p ytkim zagbieniu ciany, grad
mniej dawa si we znaki. Coraz go niej szumiaa woda spywaj ca
po stokach rozpadliny. W promieniu latarki, ktr astronom zawiesi
na piersi, otoczenie wieci o m tnym blaskiem strzaskanego lodu.
Zbocze osania o nas z gry, ale czuem, jak w nogi uderzaj , niby
setki drobnych igie ek, szcz tki gradzin rozpryskuj cych si o
kamienie.
W nieustanne wycie orkanu raz po raz wpaday przeci g e grzmoty.
Byskawice o wietla y k bi ce si szale czo mgy, strumienie
deszczu i zlane wod g azy. Z trudem uda o si nam przywlec i
ustawi w niszy skalnej kilka paskich kamieni, na ktrych
usiedli my, biczowani wod zalewaj c okienka he mw. Trwali my
tak, skuleni; noc wloka si , godzina p yn a za godzin , a burza nie
sab a. Grad przesta pada , za to w smudze wiata zabiela y wiruj ce
patki
niegowe. Siedzielimy nieruchomo; spokojny oddech
towarzyszy wiadczy, e zapadaj w sen. Sam, cho zm czony, nie
mogem usn . Rozumia em, e nale y zebra siy do dalszej drogi, i

zaciska em powieki pragn c jak najszczelniej odgrodzi si od


zawodzenia i szumu burzy. Ale pod pokryw ciemnoci przetacza si
wci w pami ci koowrt obrazw. To pi o si ku nam strome
osypisko, oblane czarn , drgaj c mazi , to dym wali z p on cego
helikoptera, to znw ja niaa tajemnicza grota w wietle reflektorw.
Chwilami zwidy wa mi si krajobraz grski z urwistymi piami
szczytw i dolinami penymi mg y, gdzie wysoko, w zielonym jak
grube szk o niebie, p on o olbrzymie so ce. Minie dr a y,
znu one, od ska y ci gn przejmuj cy ch d, lecz nie wa y em si
wcza
elektrycznego ogrzewacza, bo nale a o oszcz dza bateri
ywi c aparat radiowy. Nie mog c zasn , wsuchany w g bokie,
bliskie oddechy, stara em si rozpatrzy ostatnie wypadki. Czy
naprawd katastrofa bya przypadkiem? A mo e wok czuwa y
niepoj te siy, podpatruj c nas, kiedymy wierzyli w swobod
wasnego dzia ania? Nie umia em stworzy obrazu, ktry obj by
wszystkie zdarzenia. Je eli mieszka cami planety by y metalowe
twory, co oznaczaa rzeka czarnej protoplazmy? A grota czy by
stanowia co w rodzaju niesamowitego cm entarza? W jaki sposb
powsta olbrzymi krater, dlacz ego podziemna rura rozp k a si na
dwie cz ci?
Sam nie wiem, kiedy zapad em w ci ki, nieprzytomny sen.
Otworzy em oczy zupenie skostnia y. Zegarek wskazywa szst . Na
Ziemi w moich stronach wit zamienia si ju w pe ny dzie , lecz tu
panowa mrok tak nieprzenikniony, e nie mogem nawet rozezna ,
gdzie metalowy kask przechodzi w szk o okienka. Blady, w dzie
ledwo widoczny ekran radaroskopu wype nia wn trze hemu
zielonkawym, fosforycznym blaskiem. Wycie wiatru osab o. Deszczu
tak e nie by o s ycha . Ostro nie wysun em si spo rd pogr onych
we nie towarzyszy. Materia kombinezonu pokry a cienka skorupa
lodowa, pryskaj ca jak szko przy ka dym ruchu. Zawieci em na
chwil reflektor. Spostrzeg em nieruchome, skulone pod ska
postacie. Rzadka mga p yn a leniwie, p dzona chodnymi
podmuchami.
Zacz em si energicznie gimnastykowa , uderza rakami po udach
i barkach. Haas, ktry zrobi em, zbudzi So tyka. Za chwil wszyscy
ju wstawali narzekaj c na zimno.
Niebawem wyruszylimy w drog . Rwnin ci gn porywisty
wiatr. Jego dojmuj ce zimno czulimy poprzez wszystkie izoluj ce

warstwy skafandrw. Pod butami trzeszcza a na ka u ach cienka


powoka lodowa, czasem grunt zachlupota i nogi zapada y si w
grz skie boto. Kiedy w pewnej chwili odwrci em si i o wietliem
latark postacie krocz cych za mn , dostrzeg em zazawione szybki
he mw, a za nimi rozognione oczy i twarze pokryte dwudniowym
zarostem. Mogem si z nich doskonale domyli wasnego wygl du.
Jeszcze wtedy, gdy zmierzch zacz zapada , u brzegw w wozu
posyszeli my sygna y radiowe rakiety, lecz p niejsza burza
elektryczna zag uszy a je i teraz dopiero rozleg y si w suchawkach.
Zmierzalimy dzi ki nim prosto przez najwi ksz ciemno , nie
l kaj c si , e zabdzimy. Jedne za drugimi pozostawa y w tyle
a cuchy niewielkich pagrkw. Rainer szed za Arseniewem
zgarbiony, jakby zmala o gow . Ledwo powczy nogami. W
pewnej chwili nagle usiad. Astronom odwrci si i powiedzia jak do
ma ego dziecka:
No, Henryku, wsta .
Tamten nie odpowiedzia. Wp le a, ci ko dysz c. Podszedem,
eby mu pomc, lecz Arseniew powstrzyma mnie gestem.
Nie, on sam.
I chemik, opieraj c si r kami o kamienie, podnis si ,
wyprostowa niezmiernie powoli, jakby d wiga olbrzymi ci ar, i
ruszy za nami.
Z dalszej drogi pami tam bardzo niewiele. Mia em wra enie, e
mzg mj zdr twia; prawdopodobnie szed em drzemi c i co jaki
czas budzi em si . Ci nienie w butlach tlenowych opad o do
trzydziestu atmosfer, musielimy wi c i , bez przerwy i , aby
zd y , zanim zbiorniki opustoszej . Gonilimy ostatkami. Zacz o
mnie nachodzi nieokrelone uczucie, e kto skrada si za nami.
Najdziwniejsze, e udzielio si ono innym; Rainer, ktry szed
ostatni, upad kilka razy, bo nieustannie spogl da za siebie. Co jaki
czas zmienia si ten, kto prowadzi pochd, gdy wypatrywanie drogi
w ciemno ci nu yo.
W pewnej chwili, id c na przedzie, zobaczy em wysoko w
chmurach bia y, mglisty sup. Teren podnosi si . Z kamienistego
pod o a wyrasta y chropowate tafle. Biay s up porusza si leniwie
wrd chmur. Zrazu przemkn o mi przez g ow , e to znowu jakie
tajemnicze zjawisko, lecz okrzyk astronoma wyprowadzi mnie z
bdu. Pod butami zgrzyta y gazy; jeszcze kilkaset krokw

podchodzenia i stan limy na prze czy. Daleko w dole jania o


morze mgy. Z jego wn trza bi w niebo bia y s up wiat a. By to
reflektor rakiety.

EKSPERYMENT
LaoCzu utrzymywa czno
z helikopterem do czasu, kiedy
Martwy Las zagrodzi drog falom radiowym. Przez cay dzie
towarzysze zaj ci byli badaniem dna jeziora. Kiedy min a godzina, w
ktrej mielimy powrci , Oswaticz wystartowa i odnalaz szy lad
akustyczny ruszy na poszukiwania . Samolot nie mg lecie tak
wolno i nisko jak helikopter. Oswaticz wielokrotnie gubi lad i dwie
godziny nurkowa w chmurach, zanim znalaz si nad kraterem.
Podejmowa uparcie prby wpro wadzenia maszyny w g b czeluci,
lecz spe zy na niczym, omal nie ko cz c si katastrof , gdy zacz y
go ci ga w d zdradliwe pr dy powietrzne. Potem kr y w
chmurach, nieustannie wywo uj c nas przez radio, a poniewa i to nie
da o rezultatu, zrzuci na zbocze krateru worki z ywno ci i odlecia
z powrotem, maj c w zbiornikach tak ma o paliwa, e ledwo udao mu
si doci gn
do jeziora. W czasie nast pnej doby niepokj
towarzyszy wci
si zwi ksza. Rozwa ali, czy nie wzlecie
Kosmokratorem, chocia mo liwo tak wyklucza plan opracowany
przed naszym odlotem. Tymczasem nadchodzi zmierzch i w
przewidywaniu burzy nale ao zakotwiczy
rakiet . Dzib jej
przymocowano do nadbrze nych ska stalowymi linami. Orkan
rozpocz si nagle. Masy powietrza, cie nione w gardzieli skalnej,
wpada y do kotliny z szybkoci trzystu kilkudziesi ciu kilometrw
na godzin . Kosmokrator, miotany ami c si fal , targa gwa townie
liny. Aby przeciwdzia a straszliwemu cinieniu powietrza i wody,
Oswaticz zapu ci silniki i utrzymywa rakiet dziobem do wiatru. W
pewnej chwili jedna lina p k a i rakiet zacz o znosi na brzeg.
Zdawao si , e jedynym wyjciem
jest porzucenie jeziora, lecz towarzysze nie chcieli tego robi , bo
zachodzia mo liwo , e znajdujemy si gdzie w pobli u, a w
powrocie do rakiety przeszkodzi nam orkan.
Burz c nieustannie wod gazami wylotowymi, Kosmokrator przez
sze godzin zmniejsza napr na pozosta e liny. Gdy najwi ksze
nasilenie orkanu przesz o, zapalono wielki reflektor, ktrego wiat o,
stoj ce jak bia a kolumna , ponad przyziemn mg , wskazao nam
drog .

Nazajutrz wsta em p no. Wszystkie mi nie przepe nia o gasn ce


powoli uczucie znu enia. Gdy wszed em do Centrali, nie by o w niej
nikogo. Spojrzaem na przyrz dy aerometryczne. Cinienie
wzrastao i temperatura spad a do dziewi ciu stopni poni ej zera.
Kadub rakiety podnosi si ledwo dostrzegalnie i opada jak pier
pi cego olbrzyma. Niekiedy dawa si s ysze chrobot kry ocieraj cej
si o pancerze. Usiadem przed g wnym ekranem. Przepe nia a go
czarna, bezgwiezdna noc. Odchyliem g ow . Spoczywa em tak w
rozkosznym bezruchu, z na p opuszczonymi powi ekami, jakby w
oczekiwaniu, e doko czy si sen przerwany obudzeniem. Kto
wszed. By to Czandrasekar.
No i c spyta staj c przede mn czy zaspokoi pan swj
wielki g d?
Nie odparem. G d wiadomo ci powi kszy si tylko, a
gd przygody tego ni gdy chyba nie zaspokoj
Poprzedniego dnia bylimy tak zm czeni, e tylko w paru sowach
nakrelili my towarzyszom nasze przej cia. Teraz zacz em
opowiada o wszystkim i nie wiem, r y by to nastrj porannej
godziny to b kitnawe wiat o lamp przywodzi o na myl niebo
przedwitu czy u miech Czandrasekara, do
e mwi em tak,
jakbym zwierza si przyjacielowi. Sko czywszy dodaem:
Nie ustrzegli my si przed pomykami chocia zdaje mi si , e
nikt nie ponosi za to winy. Arseniew wykroczy jednak przeciw
goszonym przez siebie za sadom, kiedy zatrzyma si tam, w tej
grocie metalowych stworze . Rozs dek nakazywa i dalej, bo tlenu
mieli my ma o, ale nie zawsze kierujemy si rozs dkiem, i tak jest
dobrze. Odkryli my co, co mo e mie wielkie znaczenie: Arseniew
przynis gar tych metalowych owadw czy pan je widzia,
profesorze?
Tak, le
w laboratorium. Arseniew prosi, eby my z ich
badaniem zaczekali na niego. Wracaj c do poprzedniego tematu czy
zdaje pan sobie spraw z tego, e tych litrw tlenu, ktre wdychali cie
w grocie, mog o wam zabrakn
na ostatnim odcinku drogi
powrotnej?
To byo mo liwe.
Jaka wtedy byaby warto waszego odkrycia?

Ale my nie wiedzielimy, czy starczy nam tlenu, czy nie, i


myl , e wa nie dlatego Arseniew post pi tak, jak ja w Martwym
Lesie.
Tak pan s dzi?
Tak. Gdybym mia pewno , e jeli nie wejdziemy do groty,
uda si nam doj
do Kosmokratora pierwszy bym si
przeciwstawi profesorowi. Ca a rzecz w tym, e tej pewno ci nie
mia em.
Tak pan s dzi powiedzia cicho Czandrasekar. Opu ciwszy
gow patrza w l ni ce ciemno p yty Prediktora, jakby szuka w nich
wasnego odbicia. Czeka em z zaciekawieniem, co powie, ale w tej
chwili wszed do Centrali So tyk i rozmowa potoczy a si w innym
kierunku.
Ta rura podziemna, ta odkryta przez Smitha wiecha metalowa,
wreszcie Biaa Kula musz si jako czy ! A to zmienne pole
magnetyczne! mwi in ynier. Gdybym wiedzia, w jaki sposb
oni wytwarzaj elektryczno , wiedziabym wszystko!
Myli si pan odpar Czandrasekar. Gdyby do jakiej
ziemskiej filharmonii dosta si Marsjanin, c przyszoby mu z
dok adniejszego badania geometrii budowli, z analizy chemicznej
ceg y, tynku, z oce oraz poznania fizycznych wasno ci skrzypiec i
fortepianw? W dalszym ci gu nie mia by najsabszego wyobra enia
o celu, w jakim stworzono t budowl . Brakoby mu znajomo ci
rzeczy najwa niejszej.
Muzyki, nieprawda ? powiedzia So tyk.
Nie, historii gatunku ludzkiego. Wa niejsze od zrozumienia
konstrukcji maszyn jest poznanie istot, ktre je zbudowa y.
Jestem przekonany, e gospodarzami planety s metalowe
mrwki powiedziaem, Pocz tkowo wydawa o
mi si dziwne, eby takie mae stworzonka mog y zbudowa
olbrzymi sie energetyczn , ale czy ziemskie budowle nie
przekraczaj naszych rozmiarw setki i tysi ce razy? Chocia by tamy
oceaniczne czy podbiegunowy pier cie atomowy.
Nie wiem, czym s tak zwane przez pana metalowe mrwki
odrzek matematyk ale jestem przekonany, e musz si tu
znajdowa istoty daleko bardziej do nas podobne.
Sk d pan to mo e wiedzie ?

Z tego, co mi pan opowiada odpar spokojnie Czandrasekar.


Odkrylicie w owej grocie napis, a raczej rysunek na cianie,
prawda?
No tak, ale
I po c miayby go stworzy te tak zwane mrwki, ktre, o ile
widzia em, w ogle nie posiadaj oczu?
Do licha, pan ma racj ! zawoa So tyk. Stropi em si .
Rzeczywi cie, ale czekaj e pan, profesorze, a mo e one
wykona y ten rysunek przypadkiem to znaczy, e to nie by
rysunek, ale
Ale co?
W tej chwili nie wiem, mo e maj jaki zmys elektryczny
Czandrasekar u miecha si .
Ostro nie! Widz , e chce pan za wszelk cen uratowa swoj
saw odkrywcy metalowych mrwek. Prosz nie naci ga faktw
do hipotez, nie ma nic gorszego!
Nagle zmarszczy brwi.
Przepraszam was. Wpad em na pewien pomys Przeszed
pomi dzy mn o Sotykiem tak szybko, e
przez chwil obaj wpatrywalimy si w drzwi, za ktrymi znikn .
Do obiadu nie mia em wa ciwie zaj cia. Plan nie przewidywa
adnych prac poza obr bem rakiety. Uczeni zamkn li si w
laboratorium, sk d dobiega o przera liwe buczenie przetwornicy
pr dowej. W Centrali siedzia przy Prediktorze Oswaticz. Rakieta
przesta a si koysa , uwi ziona lodami, ktre coraz grubsz skorup
pokrywa y jezioro. Mrz t a. Zerkn em do ksi ki, ktr czyta
Oswaticz: by y to Elementy Euklidesa. Zrozpaczony, wyszedem na
korytarz. Drzwi laboratorium otwar y si .
Koniec legendy o rozumnych metalowych stworzeniach!
zawo a na mj widok Arseniew. By w d ugim fartuchu z
podwini tymi r kawami, na czo o mia odrzucon dwuokularowa
lup . al mi pana jako jej autora, pilocie, ale fakty decyduj
zreszt rzeczywisto jest bodaj jeszcze bardziej zagadkowa!
W laboratorium ka dy skrawek przestrzeni wype nia y aparaty.
Wielkie szpule d awikw przymocowane byy nawet do stropu. Ze
stou na st bieg y zwisaj ce p ki r nokolorowych przewodw. Pod
wielkim reflektorem siedzieli Tarland, Rainer i LaoCzu, ogl daj c
przez szka powi kszaj ce co , czego od drzwi nie mogem dojrze .

Podszed em bli ej. Pochyliwszy si zobaczyem na tle ciemnej p yty


jakie drobniutkie iskierki. Obok pustej metalowej upinki le a o kilka
mikroskopijnych spiralek, drucik cie szy od wosa i nie wi kszy od
ebka szpilki ok ruch masy, prze wiecaj cej jak kropelka dymnego
szka.
Oto wn trznoci metalowej mrwki powiedzia Arseniew.
Jest ona czym w rodzaju mini aturowego nadajnika radiowego,
pracuj cego na fali kilku centymetrw, ale nadajnika o bardzo
szczeglnej budowie. Widzi pan ten krysztaek? podnis pincetk
po yskliw kropelk . Jest to konglomerat kilku pierwiastkw,
wykrystalizowany w taki sposb, e stanowi jak gdyby ,,paczk
utrwalonych drga elektrycznych. Pobudzony, odtwarza je niczym
pyta gramofonowa!
Co pan mwi? Zaraz, zaraz profesorze! zawoa em to
niemo liwe, sam widzia em, jak to reagowao na moj obecno , jak
porusza o si i zamierao, a nawet najwyra niej odzywao si , kiedy
podchodziem
Zupe nie susznie odpar z zadowoleniem astronom prosz ,
zaraz o ywimy jedn mrwk
Fizyk poo y stworzonko na ebonitowej pycie pod ekranem
du ego aparatu radarowego i, manipuluj c r kojeciami, skierowa na
nie snop niewidzialnych fal.
By y porz dnie zaniedzia e mwi tymczasem Arseniew
powstay tam rozmaite zwarcia i spi cia, nie chciay pocz tkowo
dziaa , ale kiedy my je oczycili, odezwa y si niemal wszystkie o,
spjrzcie.
Powiedzia to zupenie spokojnie, a ja os upia em.
Mrwka drgn a i unios a si wysuwaj c cieniutki drucik. Fizyk
obraca ekranem radarowym, podnosi go, opuszcza , zatacza nim
kr gi, a mrwka posusznie powtarza a wszystkie ruchy, kieruj c
zaostrzony koniec z drucikiem w stron ekranu.
Ka dy taki przyrz dzik posiada, jak powiedziaem, kryszta ek z
seri utrwalonych drga mwi Arseniew. Dopki nie zostanie
wzbudzony, spoczywa nieruchomo. Wzbudzi za mo na go za
pomoc fal radiowych, i to w a nie o zakresie kilkucentymetrowym,
w jakim pracuj nasze radary. Kiedy tam, w Martwym Lesie, zbli y
si pan do swojej metalowej mrwki, fale wyrzucane przez
ekrany pa skiego hemu wzbudzi y j . Mrwka o y a i zacz a

nadawa . Kiedy za oddala si pan od niej b d odwraca g ow , fale


ju jej nie trafia y i przyrz dzik si wycza . Posiada on proste
urz dzenie, oparte na zasadzie wariometru, dzi ki ktremu ustawia si
dok adnie w kierunku p czka fal wzbudzaj cych. Czy to jasne?
Skin em w milczeniu g ow . Ostatnia moja hipoteza rozpada si w
gruzy. Postanowiem, e odt d na dobre zrezygnuj z ich tworzenia.
A wi c to nie jest istota odezwaem si po chwili.
Oczywicie, e nie.
A co to mo e by ?
Tego nie wiemy. Kolega LaoCzu s dzi, e w taki sposb
mieszka cy Wenery utrwalaj wiadomo ci
Ach, wi c to byoby co w rodzaju ksi ki?
Albo pyty, filmu czy mo e listu w ka dym razie rodzaj
dokumentu, ktrego tre mo na w razie potrzeby odtworzy .
A czy te drgania prawda, przecie raport, s ynny raport,
te by spisany w drganiach mo e te s takie same?
Jak pari widzi, nie ma tu profesora Czandrasekara. Ju od dwu
godzin stara si za pomoc Maraxa odpowiedzie na to pytanie. Na
razie musimy si uzbroi w cierpliwo
Gdy wraca em do Centrali, min em kabin Maraxa. Chcia em do
niej zajrze , lecz powstrzyma mnie wielki czerwony napis Cisza,
pon cy nad drzwiami. W Centrali
by! wci jeszcze Oswaticz ze swoim Euklidesem. Poszed em wi c
na gr , do stacji luz, w o y em skafander i wyszedem na grzbiet
rakiety. Noc staa czarna i mro na.
Zawieciwszy r czny reflektor przekona em si , e mg a znika.
Biay kr ek wiata pomkn
po lodzie, wzniecaj c poyskliwe
refleksy, a zgubi si pord niewyra nych ksztatw, oproszonych
cienk warstw niegu.
Zgasiem latark i usiadem na pancerzu. Przez jaki czas nie
widzia em nic. Musia em wy czy radar, gdy jego ekran olepia
pal c si zielonkawym owalem w gbi he mu. Powoli oczy zacz y
przywyka do mroku. Ciemno
dookoa mia a r ne stopnie
nasilenia; najwi ksza by a nisko nad horyzontem, gdzie domyla em
si gr. Niebo przedstawia o si jako czer ledwo dostrzegalnie
bledsza. Nie by o na nim nawet tej powiaty, jak rzucaj na Ziemi
chmury, owietlone z wysoko ci Ksi ycem. Z do u, od powierzchni
lodowej, pyn o ciche potrzaskiwanie. To ld krzep i wypycha w

gr kadub rakiety. Dot d patrzaem na p noc, w stron przeczy.


Odwrciwszy si na po udnie, spostrzeg em m cy, popielaty brzask.
Pocz tkowo my laem, e to z udzenie, ale wyt ywszy wzrok
zdo aem rozr ni wierzcho ki gr na szarawym, niewyra nym tle.
Byo tam troch
wiat a, ale tak mao, e patrz c zbyt dugo,
zawahaem si , czy w ogle co widz . Musia em przymkn na
chwil powieki i, nagle je otworzywszy, przekona em si , e to nie
jest z udzenie, e tam tli si niezmiernie saba, lecz rzeczywista
szaro .
Powrci em do wn trza rakiety, zostawi em skafander w komorze
luz i zszed em do dolnego korytarza. Czerwone wiat o nad kabin
Maraxa ju nie pon o. Uchyli em drzwi. Obok pulpitu o liniach
przypominaj cych dzwon stay na podtoczonym wzku aparaty, w
ktrych pozna em wzmacniacze kaskadowe i zwyczajny go nik
radiowy. W kabinie by o czterech uczonych. Fizyk siedzia skulony
przy aparacie, astronom nieco dalej, odwrcony do mnie plecami, w
takiej pozie, jakby ogl da co w mroku pomi dzy uchylonymi
ciankami izolacyjnymi Maraxa. Czandrasekar sta w k cie. Obok
niego Rainer, oparty o rur konstrukcji, obu r kami zakrywa twarz.
Wszyscy milczeli. Nieruchomo ich by a tak dziwna, e nie
wa y em si przemwi . LaoCzu, ktry spostrzeg mnie pierwszy,
poruszy si . Arseniew podnis g ow mrugaj c jak olepiony.
To pan?
Staem wci przy drzwiach.
Niech pan wejdzie powiedzia Arseniew. Zdawa o mi si ,
e Chi czyk patrzy na mnie jako szczeglnie, ale to tylko wiat o
odb yso w jego okularach.
Uda o si ? Odkrylicie co ? Co? spytaem. LaoCzu
potrz sn g ow .
Nie, ale profesor Czandrasekar zrobi pewn prb pewne
dowiadczenie, ktre da o dziwny rezultat.
Tak to powoli powiedzia , e mnie ciarki przeszy.
Co to znaczy?
Mo na jeszcze raz? spyta Chi czyk. Nikt si nie odezwa .
Przekr ci wy cznik wzmacniacza na wzku. Rozleg si guchy
szum, potrzaskiwanie, potem kilka nieprzyjemnych, opadaj cych
raptownie gwizdw. Nagle z g onika pop yn a melodia. Mroczna,
skupiona, gwatowna i pe na trwogi. Nie budzi a l ku, lecz by a nim

samym; l k by w niej jak w olbrzymich szkieletach gadw jurajskich,


zastygych w poczwarnym skurczu, tak jak je przychwyci strumie
rozpalonej lawy i na wieki zatrzyma w pozie pe nej
niewypowiedzianego blu i przera enia. Bya jak te olbrzymie ko ci,
ktre przesta y ju by kr gos upami i ebrami, ju nie nale do
ycia, a jeszcze nie stay si ska wapienn , cz ci martwego wiata.
Jak one, by a rwnoczenie dziwaczna, wstr tna i bliska,
wywo uj c wra enie niemal czowiecze. Chcia em krzykn : Do ,
do , wstrzymajcie to! ale ust nie mogem rozewrze i sucha em
pora ony, jakbym przez szk o ogl da konwulsje potwora
gbinowego o dziwacznych, niepoj tych ksztatach, o ktrym nie
wiem nic prcz tego, e ginie.
Poszarpany chr raz jeszcze zagrzmia i zgas . Ju tylko g o nik
szumia miarowo pod pr dem.
Milczaem i towarzysze milczeli, gdzie w dole sycha by o
delikatny szelest pracuj cego mechanizmu. D ugo trwa o, zanim
odwa yem si spyta :
Co to by o?
Tak brzmi kryszta jednego z tych przyrz dzikw
powiedzia Czandrasekar podchodz c do aparatu. Wyj z uchwytw
metalow kruszyn .
. Przysza mi my l, eby przemieni te drgania elektryczne na
d wi ki. Nie wiadomo wcale, czy takie jest przeznaczenie tego
dziwnego tworu To, e przetumaczone na d wi ki drgania
stwarzaj melodi , jest, by mo e, tylko przypadkiem
A inne? spytaem wskazuj c na rozsypane srebrzyste ziarna.
Nic, zupeny chaos d wi kw, rozdzieraj cy s uch odpar
matematyk.
Sam na wiem, czemu to zrobi em doda po chwili nie
s dz , eby to miaa by muzyka, czy by o n i tak e
Co tobie, Lao? powiedzia Arseniew.
Fizyk wsta od aparatu. Unis nieco twarz z takim wyrazem, jakby
zapatrzy si w dalekie wiato. Nie dos ysza pytania Arseniewa.
Powoli opu ci g ow . Dotkn kilka razy palcami szklanej p yty,
jakby j gadzi, potem zwrci si do Rainera:
Doktorze od jak dawna istnieje wedug pana ten pok ad elaza
na brzegu? Pan robi analiz

Tak, zrobi em, jeszcze przed t fataln wypraw . Bior c pod


uwag niski procent tlenu w powietrzu chocia , z drugiej strony,
obecno wody dzia a katalizuj ce s dz , e to elazo istnieje w
takiej formie od jakich stu pi dziesi ciu, no, powiedzmy, stu
sze dziesi ciu lat.
A mo e dziewi dziesi ciu?
Raczej nie. Chyba gdyby temperatura znacznie si podniosa a
co pan ma na myli, profesorze?
Gdyby temperatura znacznie si podniosa powtrzy
bardzo powoli Chi czyk. Usiad.
Czy myli pan zwrci si do niego Rainer, lecz Arseniew
powstrzyma go gestem.
Nie przeszkadzajcie mu. On nas teraz nie syszy.
Historia ta zrobi a na mnie takie wra enie, e zapomnia em o
dalekiej unie, ktrej odblask widzia em w ciemno ciach, stoj c na
grzbiecie pocisku. Nazajutrz i w ci gu nast pnych dni niebo byska o
cichymi wy adowaniami elektrycznymi i odleg ego blasku nie mo na
by o dostrzec.

WIELKA PLAMA
Przez szesna cie dni ci gn y si badania wysokich warstw
atmosfery. Mwi dni, chocia dolina spowita bya ciemno ci , bo
organizmy nasze zachoway dwudziestoczterogodziny rytm snu i
czuwania. Wraz z fizykami ustawia em na grzbiecie rakiety przyrz dy
radarowe i reflektory promieni ultrafioletowych. Wypucili my te
kilka balonwsond, ktre rejestrowa y nat enie jonizacji, a
umieszczone w nich automatyczne nadajniki przekazywa y nam
rezultaty pomiarw. Rainer krz ta si w laboratorium robi c analizy
mineraw zebranych w Martwym Lesie. Czandrasekar za
przesiadywa
w
kabinie
Maraxa,
pochoni ty
jakimi
skomplikowanymi obliczeniami. Z niecierpliwo ci oczekiwa em
witu, do ktrego od o ono powa niejsze poczynania. Pogoda wci
by a mro na. Ld rozpo ciera si na jeziorze idealnie gadk
powierzchni . Sprzyjaa temu zupe na cisza. W ciemno ciach smu yy
pord chmur migotliwe blaski, przypominaj ce widzian przez
chmury zorz polarn . W dwudziestej dobie przesza nad dolin
pot na burza elektryczna. Ld trzeszcza i p ka, podwa any falami,
ciany rakiety dr ay, gruboziarnisty grad grzechota po jej bokach i
grzbiecie, ale najsabsze drgnienie powi etrza nie wtargn o do
zacisznego wn trza. Nazajutrz wszystko ucicho i przy
zmniejszaj cym si mrozie rt w termometrze podniosa si do
czterech stopni poni ej zera barometr zaczai opada . Zbli a si
wit, a z nim nowa pot na burza. Arseniew zarz dzi start. Kiedymy
po raz ostatni stali na grzbiecie rakiety, niebo nalewao si oowian ,
ci k szaroci . T py odblask leg na lodach skuwaj cych jezioro.
Potem klapy zamkn y si i zahucza y motory. Ld p ka z
gromowym odg osem, rozpada si na kaway, wzlatywa wysoko
ponad dzib Kosmokratora. Pocisk zamit wod p omieniami i
zostawiwszy za sob zbiela smug wrz tku unis si stromo w
powietrze. Z mrokw, rozdartych ogniem wylotowym, wy oni y si
widmowe sylwety gr i pene granatowych cieni przepa cie.
Wzbijali my si rubow lini coraz wy ej przez grube pokady
chmur. Nagle wszyscy stoj cy w Centrali zasonili twarze r kami: w
telewizorach zap on bia y, roz arzony dysk nurzaj cy si nisko w

ob okach. Lec c na wschd spotkali my So ce o kilka godzin


wczeniej, nim wzesz o nad dolin .
Kosmokrator skierowa si ku Ziemi, jakby zamierza wyruszy w
otcha dziel c obie planety, ale nawigatorzy wprowadzili go tylko w
strumienie fal radiowych, ktre nios y nam wiadomo ci z domu. Przez
kilka godzin unosilimy si w pr ni, pod czarnym niebem, pe nym
gwiazd, od tak dawna nie widzianych. Potem Kosmokrator, jak
pywak szukaj cy dna, zanurzy si w chmurach. Od czasu do czasu
otwiera y si mae luki denne, z ktrych na d ugich kablach
opuszczano pomocnicze anteny radarowe. Aparaty indukcyjne
poprzez mg poszukiway zo y metalu. W obu laboratoriach
analizatory drga rejestrowa y i rozszczepiay fale odbijaj ce si od
niewidzianej powierzchni gruntu. Z instrukcji, ktr otrzymaem
obj wszy dy ur nawigacyjny, zorientowa em si , e zmierzamy ku
dolinie Biaej Kuli. O jedenastej zjawi si w Centrali Arseniew. By
jaki roztargniony, odpowiada na pytania po d u szej chwili, jakby
myla o czym innym. Obejrza przyrz dy i poleci mi szczeglnie
uwa a na wskazania grawimetra.
Je eli zajd jakie zmiany, prosz mnie natychmiast zawiadomi
powiedzia.
Na pewno nie zajd , profesorze odpar em bo nie b dziemy
robi wi cej ni trzy czwarte kilometra na sekund .
To nie ma nic wsplnego z nasz szybko ci . Zdziwiony, nie
mogem si powstrzyma od uwagi:
Jak e to? Przecie grawimetr wskazuje nat enie grawitacji, a
sia, z jak przyci ga nas Wenera, jest zawsze taka sama?
Nie chodzi o przyci ganie planety odpar Arseniew
niecierpliwie. Prosz wype ni polecenie.
Wzruszy em ramionami i popatrzyem na grawimetr.
Wskazwka sta a nieruchomo. Wiedziaem jednak, e Arseniew nie
zwyk mwi niczego na wiatr, i chocia nie mogem poj , w jaki
sposb sia przyci gania mo e si . zwi kszy , od czasu do czasu
spogl da em na tarcz przyrz du. Na p godziny przed ko cem
dy uru otrzymaem przez wewn trzny telefon polecenie wzniesienia
si na osiemdziesi t kilometrw. S dz c wed ug kompasu i
radaroskopw, dolina Biaej Kuli musia a by ju blisko. Silniki
zacz y pracowa go niej i po kilku minutach Kosmokrator wystrzeli
nad chmury. Wypuk o planety bya dobrze widoczna; do horyzontu

ci gn y si we niste ob oki, rozczesane w d ugie grz dy, niby zorane


pola pod niegiem. Odezwa si dono ny brz czyk to przepali si
jeden z bezpiecznikw sieci zasilaj cej drugie laboratorium.
Winowajc by jeden z uczonych. Ponownie wczy em pr d, ktrego
dop yw zosta automatycznie odci ty, i wrciem do Prediktora.
Podchodz c do ekranw zauwa yem, e wiat o ich nieco przygas o.
Chmury pociemniay. By y wielkie, o p askiej podstawie i
skbionym, srebrnawym wierz chu. Wprawione w ruch, sun y w tym
samym kierunku co Kosmokrator. Jeszcze chwila i ukaza si wrd
nich lej. Olbrzymi, g adki, si ga zdawa o si wn trza planety.
Puszysto chmur zatraca a si w jego ss cej gardzieli. Odwrciem
oczy, bo od patrzenia w koysz cy si horyzont zakr ci o mi si w
gowie. Nieliczne pierzaste ob oczki, p yn ce na wysoko ci
Kosmokratora, znika y jeden po drugim. Spada y w d z tak
szybkoci , jakby je uderza a niewidzialna pi . W dole chmury,
stopione w mas gadk jak pynny metal, zawrotnym m y cem gin y
w czelu ci. Uczu em, jak ci ar mego cia a zwi ksza si ; zarazem g os
silnikw przechodzi w coraz to wy szy, nat ony piew. To
Prediktor, opieraj c si sile, ktra usi owaa ci gn nas w d,
zwi ksza moc nap dow . Kosmokrator wci jeszcze mkn prosto
po ci ciwie gigantycznego koliska. Jego rednic ocenia em na sto
kilkadziesi t kilometrw. Grawimetr wskazywa
wzrastaj ce
przyci ganie. Nie doniosem o tym Arseniewowi, bo i bez przyrz du
musia odczuwa , jak r ce i nogi nalewaj si oowiem, a wykonanie
najprostszego ruchu wymaga wzmo onego wysi ku. P dzili my ponad
mrocznym rozziewem wiru. Rakieta ani o wos nie odchyli a si od
prostej, tylko silniki wydawa y ostry, gwi d cy ton, jak
przyhamowane w wielkiej szybkoci. Do Centrali wszed Arseniew w
towarzystwie Sotyka i Rainera.
Patrzcie powiedzia to jest Wielka Plama!
Wielka Plama?
. Tak. Pami tacie, e na krtki czas przed l dowaniem
dostrzeglimy na tarczy Wenery plam , ktra potem znika? Teraz
pojawi a si znowu, tylko widzimy j z nieporwnanie mniejszej
odlego ci.
Gdzie w pobli u musi by dolina Biaej Kuli zauwa yem.
Nie w pobli u, lecz pod nami. Tam wskaza astronom
wkl s, pogr
on w ciemnoci cz
leja, ktra zostaa ju za rakiet

i wygl daa teraz jak ogromny czarny otwr. Grzywiastymi falami


mkn y tam chmury ze wszystkich stron widnokr gu.
Kto ma teraz dy ur? spyta Arseniew.
Mj ko czy si wa nie odpar em a zaczyna
in yniera Sotyka.
Dobrze. Oddalamy si teraz od centrum przyci gania. Kiedy
grawitacja opadnie do dwch g, zaczniemy kr y wok doliny.
Oderwa oczy od ekranu i spojrza na nas.
Oprcz dy urnego prosz wszystkich do Maraxa.
Musia em zda Sotykowi dy ur, co potrwao kilka minut. Kiedy
wszedem do kabiny Ma raxa, byli tam ju wszyscy. Arseniew
przegl da jaki wykres, stoj c przy pulpicie, za ktrym siedzia Lao
Czu. Rainer krz ta si przy du ym aparacie projekcyjnym.
Kr ymy teraz wok Wielkiej P atny powiedzia astronom.
Od o y papiery. Stanowi j wir ob okw wci ganych sztucznym
polem grawitacyjnym. Prosz , kolego Rainer, ju mo na.
wiata sufitowe zgas y. W ciemnoci za jarzy si czworok tny
ekran na cianie. Ukaza si na nim zielonkawy obraz. Byy to jakby
szprychy koa, zbiegaj ce si w jego rodku. Niektre przebiega y
liniami lekko falistymi.
To jest sie rur podziemnych, dostarczaj cych energii Biaej Kuli
odezwa si z mroku g os astronoma. Przez porwnanie z
biegunem magnetycznym mo na by j nazwa biegunem grawitacji,
bo wytwarza ona sztuczne pole ci enia. To, co widzicie, jest czym
w rodzaju zdj cia rentgenowskiego. Zrobili my je przed kwadransem
z wysokoci 80 kilometrw poprzez skorup planety.
Wzrok przyzwyczaja si powoli do fosforycznego wiecenia
ekranu. Linie, oznaczaj ce rury, nie wsz dzie rysoway si z tak
sam ostro ci . Byo to spowodowane niejed nakowym oporem, jaki
grunt w r nych miejscach stawia prze wietlaj cym promieniom.
Nieruchomymi smugami ciemniay pasma grskie wok kotliny.
Jezioro by o prawie niewidoczne, zaledwie mo na si go by o
domyli w rodku, gdzie ekran wieci nieco s abiej. U zbiegu rur
ciemnym, prawie czarnym punktem odznaczaa si Biaa Kula.
Przypuszczamy ci gn
astronom e to ogromne
urz dzenie energetyczne pozostaje w cis ym zwi zku ze spraw
zagro enia Ziemi. Nie b d teraz mwi o tym szczeg owo, poniewa
zajmiemy si wy cznie techniczn stron bada , ktre nas oczekuj .

Tylko par sw wst pnych. W czasie kiedymy si zbli ali do


Wenery, zauwa ylimy na jej powierzchni ciemn plam . Istniaa
przez kilka godzin i powoli rozwia a si . Potem, przed trzema
tygodniami, gdy bylimy w dolinie, Bia a Kula spoczywa a. Co
prawda spowodowa a katastrof helikoptera, ale w porwnaniu z jej
maksymaln dzia alno ci mo na wczesne nat enie pr dw nazwa
spoczynkiem. Obecnie dzia alno
jej ponownie si wzmoga.
Prawdopodobnie przechodzi albo przesz a ju przez szczyt nasilenia.
Jak wida z zestawienia tych trzech faktw, nat enie pola siowego,
ktre wytwarza Biaa Kula, ulega zmianom. Jest dla nas rzecz
wielkiej wagi dowiedzie si , czy zmiany te maj charakter
periodyczny, to znaczy, czy wahania mi dzy minimum a maksimum
nat enia tworz zamkni ty, powtarzaj cy si cykl, czy te s
chaotyczne. Od rozstrzygni cia tej kwestii zale wszystkie nasze
dalsze poczynania. B dziemy czeka w powietrzu, a dziaalno
Biaej Kuli znacznie os abnie. Opu cimy si wtedy na jezioro i
zainstalujemy na brzegu aparaty pomiarowe. Jak widzicie, do Biaej
Kuli dochodzi jedena cie rur. P yn nimi pr dy, ktre zbiegaj si pod
Bia Kul , dostarczaj c energii dla wytworzenia pola. Pr dy te mog
si wzajemnie sumowa lub znosi , zale nie od cz sto ci impulsw,
przesuni cia faz, nat enia i tak dalej. Rury, jak wiecie, le w g bi
gruntu. Nad ka d ustawimy oscylograf, ktry b dzie rejestrowa
t tnienie pr du. Analiza tak otrzymanych zapisw pozwoli nam
rozwi za postawione zadanie. Mo na zrobi wiat o, doktorze.
Ekran zgas i rwnocze nie zap on y lampy. Zmru yli my oczy,
astronom za, podchodz c do pulpitu, ci gn :
Zadanie jest nietrudne, ale niebezpieczne. W ka dej chwili mo e
nas zaskoczy wzrost dziaalno ci Kuli. Nie wiemy, jaki wp yw
wywieraj na ludzki organizm szybkozmienne pola grawitacyjne.
Jest prawdopodobne, e przekroczenie niektrych stref przy nagym
skoku si y pola mo e okaza si dla cz owieka zgubne. Poza tym
skoki potencja u grawitacyjnego mog wywo ywa rozmaite nie
znane nam zjawiska, jak nag e rozgrzewanie si gruntu, zmiany ruchu
powietrza, odmienne zaamywanie wiat a i tak dalej. W takich
warunkach atwo jest straci orientacj , szczeglnie w ci kim
Kul . Dla zachowania ostro no ci
grskim terenie pod Bia
b dziemy pracowali trjkami. Dwch ludzi b dzie obchodzi aparaty,

a jeden obserwowa tamtych z pewnej odlego ci i komunikowa


si z rakiet . Arseniew rozda nam zadrukowane arkusze.
To jest plan pracy z podzia em na trjki. Pierwsi wyrusz
Oswaticz, Sotyk i Smith, aby przygotowa
Zabrz cza wewn trzny telefon. Fizyk podnis suchawk .
Nat enie pola sabnie zwrci si do Arseniewa i to
szybko. Sotyk mwi, e gromadz si chmury burzowe.
Arseniew zebra papiery z pulpitu.
To by si zgadza o z przewidywaniami spadkowi grawitacji
powinna towarzyszy burza elektryczna. Czy s jakie pytania?
Tak powiedziaem. Czy mam si przygotowa do lotu
zwiadowczego?
Nie, to niepotrzebne. B dziemy od razu wodowa na jeziorze.
Prosz ?
Bia Kul zbudowali mieszka cy planety rzek Oswaticz.
Czy nie jest mo liwe, e ich tu spotkamy?
Tego nie mog powiedzie . Biaa Kula wydaje si wprawdzie
sterowana na odleg o , ale to nie wyklucza takiej mo liwo ci.
Mieszka cy planety s niew tpliwie istotami o wysokiej
inteligencji. Poza tym nic o nich nie wiemy i dlatego trudno
powiedzie , co nale y robi w wypadku ich napotkania. Przypomnie
mog tylko zasad , ktrej zobowi zali my si przestrzega przed
naszym odlotem: sprawa porozumienia z mieszka cami planety i
usuni cia zagro enia Ziemi stoi ponad spraw naszego osobistego
bezpiecze stwa. Innymi s owy, nie wolno nam nie tylko atakowa , ale
tak e broni si rodkami dzia aj cymi gwatownie. Nie wolno te
niszczy adnych urz dze technicznych. To wszystko.
Rainer i Oswaticz wyszli. Tarland spyta mnie o co ; odpowiadaj c
sysza em, jak Czandrasekar mwi do Arseniewa: Nie powinien
by mi pan odmwi .
Nie odmwi bym, gdybym mia do tego prawo odrzek
astronom. Kto musi pracowa przy Maraxie, a nikt nie umie tego
lepiej od pana.
Nazywa go pan moim d inem powiedzia Czandrasekar
okazuje si jednak, e to ja jestem jego niewolnikiem.
W kabinie nie byo ju nikogo. Powinienem by wyj , lecz
zosta em. Obaj uczeni zdawali si nie dostrzega mojej obecno ci.

Czandrasekar usiad za pulpitem. Arseniew ruszy ku drzwiom,


nagle przystan .
A o tym, e ja musz zosta
Nie doko czy i wyszed . Czandrasekar, z r kami na klawiaturze
Maraxa, siedzia opu ciwszy lekko g ow , jakby nas uchiwa
pyn cego z gbi statku szumu motorw.
On ma racj powiedzia niskim g osem ale i ja j mam.
Chocia nie spojrza w moj stron , zrozumiaem, e mwi do mnie.
Pan chcia tak e i na brzeg, profesorze?
Tak. Obaj mamy racj tak bywa w yciu i dlatego ono jest
trudniejsze od matematyki
Dotkn jednego, drugiego klawisza. Zielonkawe w e pojawi y si
na ekranach, pocz y drga , rozwidla si , wirowa . Wyszedem, jak
mogem najciszej. W kabinie coraz go niej rozlewa si guchy szum
pr dw.
Wodowalimy w trzy godziny po przej ciu burzy. Ska y nad
jeziorem ciemne by y od wilgoci, pada jeszcze drobny deszcz i
dziesi tki strumieni cwa oway w rd osypisk, spadaj c z pionowych
progw, ktre zmieni y si w wodospady. Kosmokrator spocz w
znacznej odleg o ci od brzegu. Bia a Kula bya niewidoczna; nawet
gdy wiatr odwiewa mg , zasania j las krzemiennych iglic,
wystaj cych z wody i nadbrze nego osypiska. Gry to pojawia y si ,
to znika y wrd ob okw jakby rozmywane par , wst puj c w
powietrze biaymi s upami.
d motorowa kr ya mi dzy
Kosmokratorem a zatok . Przewozilimy aparaty, akumulatory, szpule
kabla i stalowe ci g a konstrukcji, z ktrych zbudowano na brzegu
niewielk przysta . Miaa u atwia wy adowanie ci arw.
Gdy przygotowania zostay zako czone, Oswaticz wyruszy wraz ze
mn w obchd Biaej Kuli na poszukiwanie podziemnych przewodw.
Posugiwalimy si
aparatami indukcyjnymi. Elektryczne echo
pierwszej rury da o si s ysze poni ej wielkiego ebra skalnego nad
zatok . Bya to ta sama, ktra, biegn c na po udniowy wschd
poprzez w wz, krater i paskowy , dochodzi a do doliny jeziora o
elaznym brzegu. Oznaczywszy miejsce wzniesionym napr dce
kopcem gazw, ruszyli my dalej. Zauwa yem, e kamienisty teren
by suchy, chocia wci m y drobny deszcz. Krople paroway w
zetkni ciu ze ska, tak by a gor ca. Wszystkie szczeliny gruntu
wype ni nawiany piach. Twardy, gruboziarnisty, pryska i wznosi si

spod butw ma ymi ob oczkami, a kiedy nadchodzi wiatr, ca e


rumowisko okrywa a popielata kurzawa. Zszedszy z wynios o ci nad
zatok , stracili my z oczu Bia Kul . Zakryy j stoj ce g sto
krzemienne igy. Niektre dochodzi y do trzydziestu metrw
wysoko ci. Ich grube, g adkie kolumny stercza y po rd zdradliwych
gazw, ktre mimo swego ogromu by y chwiejne i nieraz jak
zapadnie usuwa y si pod st pni ciem. Po kolei wyznaczyli my
miejsca dla ustawienia oscylografw nad nast pnymi rurami. Deszcz
przesta pada i w chmurach pojawiy si z rzadka zielone okna. Mg a
zsiadaa si , coraz g stsza, za to w grze powietrze nabiera o
klarownoci. Wreszcie wiatr zmit tumany mg y nad wod i ukazay
si zbocza doliny. Niespe na kilometr od brzegu znaczy si zielon
plamk wrd g azw namiot punktu ob serwacyjnego. LaoCzu
obserwowa stamt d post py naszej pracy. Ustawiwszy ostatni
piramidk kamieni w miejscu, gdzie pod rumowiskiem bieg a
jedenasta rura, wrcilimy do rakiety. Na brzeg pop yn li Sotyk i
Rainer. Pogoda ustala a si ; chmury, zupenie bia e, p yn y po
janiej cym najczystsz zieleni niebie. Co kilka minut pojawia o si
So ce i przestrze jak gdyby rosa od blasku; w oz oconych skaach
wyst powa y granatowymi smugami leby i kominy; wiat o by o tak
silne, e go ym okiem mo na by o liczy g azy po przeciwnej stronie
jeziora. Przez du lunet na trjnogu obserwowali my z grzbietu
Kosmokratora, jak Sotyk i Rainer dobijaj do zatoki i podchodz ku
wynioso ci. Pod
ebrem skalnym LaoCzu zatrzyma ich,
zawiadamiaj c nas jednoczenie, e grawimetr wskazuje wahania si y
pola. W tej samej chwili powietrze nad brzegiem pocz o mieni si
jak gi te szko. Zawisa y w nim r nokolorowe, paskie t cze,
spywaj ce powoli na powierzchni wody, to znowu ksztaty
odlegych ska drga y jak filuj cy pomie , otoczone wietlist
obwdk . Po pewnym czasie wszystko si uspokoio i towarzysze
mogli przyst pi do pracy. To jeden, to drugi schodzi do przystani i,
objuczony ci kim oscylografem, pi si w gr , by znikn w
labiryncie potrzaskanych zomw. Po czterech godzinach Rainer zaj
miejsce na posterunku obserwacyjnym, a w teren poszli LaoCzu i
Tarland. Sotyk, ktry przyp yn motorwk , donis, e w pobli u
Biaej Kuli silne dudnienie pr dw zakca czno
radiow .
Wszyscy pracuj cy na brzegu zostali zaopatrzeni w rakietnice
sygnaowe, aby porozumiewa si z obserwatorem przy grawimetrze,

jeli radio zawiedzie. O szstej po po udniu aparaty zostay


rozstawione. Opasyway Bia
Kul blisko ptorakilometrowym
kr giem. Co dwie godziny trzeba by o je obchodzi , wyjmowa
nawietlony film rejestruj cy i zakada
nowy. O smej
przywie limy pierwsze szpule filmu z zapisem pr dw; natychmiast
pow drowa y do kabiny Maraxa. Po dwu godzinach na brzeg udali si
Rainer i Sotyk; wykonali zadanie bez przeszkd i dostarczyli drug
parti filmw. Arseniew, jeli nie przebywa z Czandrasekarem przy
Maraxie, wychodzi na pok ad, aby sprawdza wskazania g wnego
grawimetra. Dochodzia dziesi ta godzina ziemskiej nocy; So ce
przezierao przez cienkie, pierzaste chmurki, a wody jeziora
spoczyway tak nieruchomo, e we wn trzu rakiety nie wyczuwa o si
najs abszego ko ysania. Gdy ponownie przysz a kolej na mnie i
Oswaticza, wrd szczytw krze miennych iglic, powy ej
niewidzialnej z jeziora Biaej Kuli, uformowa si w powietrzu
rozchwiany, m tny obok, jakby rosn ca tr ba powietrzna. LaoCzu,
ktry by na punkcie obserw acyjnym, zatrzyma nas przy brzegu,
wystrzeliwszy trzy czerwone i jedn dymn rakiet . Wygl dao na to,
e Bia a Kula budzi si : od jeziora nap yway coraz gwa towniejsze
podmuchy wiatru, a temperatura nadbrze nych ska w par minut
podniosa si
o dwadzie cia stopni. Zarazem dudnienie pr du
uniemo liwio komunikacj radiow na odlego
przekraczaj c
kilka metrw. Nat enie pola wzroso kilkoma drobnymi skokami,
potem jednak ustalio si . Fizyk zasygnalizowa, e mo emy rusza .
Wspi li my si na skalne ebro. Tu pod jego szczytem sta pierwszy
aparat, okryty maym namiotem z p tna aglowego; zmieniwszy
filmy, co zaj o nam kilka minut, poszlimy dalej. Ze szczytu
wzniesienia rozpociera si widok na du przestrze . Powietrze byo
bardzo przejrzyste, delikatna mga spowija a tylko najdalsze szczyty
grskie. Nagle zatrzymaem si . Poszarpana i sfadowana p aszczyzna
kamienia u naszych stp, z ktrej sterczay igy, kopce piasku i
potrzaskane p yty, by a pusta.
Oswaticz, patrz! krzykn em Bia a Kula znika! Spojrza
przed siebie.
Co, u licha!
Zaraz, zaraz mwiem pami tam, e ta wielka pyta pod
trzema igami by a z prawej strony Kuli, a te sto ki tam z lewej, a
teraz p yta jest tu obok sto ka tam nie ma nawet miejsca wi c

gdzie staa przedtem Kula? Gdyby si nawet zapad a, zosta by d ,


puste miejsce?!
Rozgl dalimy si bezradnie.
Co robi ? spyta em. Zwrcilimy si w stron odlegego
zbocza, gdzie na szarym tle zielenia nie wi kszy od gwki zapa ki
namiot grawimetra. Sprbowaem wywo a fizyka przez radio, ale
sysza em tylko trzaski, g ste jak serie karabinu maszynowego.
Wystrzeliem wi c jedn bia i dwie dymne rakiety, co wedug
umwionego klucza oznacza o: czy mo emy i dalej? Up yn a
dobra chwila, zanim w oddali podniosa si zielona gwiazdka,
poszybowa a w gr , zawisa i powoli sfrun a w d, spychana
wiatrem na jezioro.
Wszystko w porz dku powiedzia Oswaticz. Odwrcili my
si wydaj c rwnocze nie okrzyk zdziwienia. Bia a Kula staa w
rumowisku ogromn jasn kopu , otoczona szerokim pasem pustej
przestrzeni.
To by jaki mira powiedziaem wreszcie, sam nie ca kiem
wierz c we wasne s owa, i ruszy em w d . Poniewa wszystkie
oscylografy by y po czone ze sob cienkim kablem, ktry
synchronizowa ich wskazania, szli my ladem bia ego przewodu, na
przemian wspinaj c si na stosy gazw i zbiegaj c po nich. Przy
ka dym aparacie zatrzymywalimy si na chwil , ja wyjmowa em
b ben nawietlonego filmu, Oswaticz za zak ada nowy z zapasu,
ktry nis w plecaku. W niespe na godzin obeszli my dziewi
aparatw. Do dziesi tego droga wiod a szczytem kamiennej
wypuk oci. Po lewej r ce wznosi si
nad krzemiennymi
wierzchokami szczyt Bia ej Kuli, po prawej osypisko by o
nieckowato zakl ni te; owo wgbienie wype nia y stosy gazw.
Wygl dao jak opuszczony kamienioom. W pewnej chwili spojrza em
tam i przystan em. W dole, w odleg o ci mo e stu metrw, siedzia
kto na du ym kamieniu. Bya to ciemna, kr pa posta , zupe nie
nieruchoma. Oswaticz, ktry szed przede mn , wysforowa si na
jakie dwadzie cia krokw. Okrzykn em go. Odwrci si i tak e
stan . Wyda si niezdecydowany, co robi . Bez namys u pu ciem
si w d, skacz c przez zway kamienia. Na mgnienie straci em z
oczu t posta . Kiedy zbli yem si na tyle, e mog em j dokadnie
obejrze , przekonaem si , e to nie by cz owiek. O p aski gaz
opieraa si duga, wielka, nieregularna bry a. wiato szkli o si

mocno w jej brunatnych za omach. A dziwne by o, e moga z oddali


przypomina ludzk sylwetk . Tylko w odgrnym skrcie bya troch
podobna do pochylonego torsu.
To jest blok lawy! zawoa em. Oswaticz, ktry sta na
wzniesieniu, patrza dalej w moj stron ; zapewne nie dos ysza, bo
elektryczne zak cenia by y bardzo silne. Daem mu wi c znak r k ,
e to nic nie jest, e si omyliem. Odwrci si i ruszy naprzd.
Niedaleko wystawa zza kamiennej piramidki okap namiotu
okrywaj cego oscylograf.
Zaczekaj! krzykn em i pobieg em w gr zbocza. Oswaticz
zwolni kroku, ale szed dalej. Jego ciemna sylwetka odcina a si od
jasnego ta, ktrym by wierzch Biaej Kuli.
Zaczekaj! krzykn em raz jeszcze. Nagle caa przestrze
przede mn skurczy a si i przysiad a, jakbym j ogl da odbit w
lustrzanym arkuszu blachy, ktry kto niespodziewanie wygi . Potem
wszystko zafalowao i wrci o do poprzedniego stanu. Stan em jak
wryty. Oswaticz znik. Przed chwil
widziaem jeszcze jego
poruszaj ce si plecy, poysk he mu; wst pi na wielk p ask p yt
srebrnawego kamienia. Zrobi krok, mo e dwa naprzd i znikn ,
jakby si rozwia w powietrzu. Sta em kilka sekund osupia y, a potem
puci em si ze wszystkich si ku temu miejscu.
Oswaticz! krzycza em. Oswaticz! Nie by o odpowiedzi.
Uwa aj c, by nie straci z oczu charakterystycznej w rysunku i
kolorze pyty, prze azi em przez gazy spi trzone pod grzbietem
wzniesienia. Wreszcie znalazem si na grze. Ta wielka tafla,
pochylona w moj stron , miaa powierzchni okryt jak gdyby
szronem, dlatego tak b yszczaa. Porasta y j drobniutkie, skrz ce si
kryszta ki. W jednym miejscu odkry em na powierzchni dug ,
bia aw rys . Kamie by do mi kki i gw d buta zarysowa go.
Pomyla em, e Oswaticz skoczy na drug stron . By a tam nisza
utworzona przez wsparte o siebie zomy, doskonale owietlona.
Za cie a j drobny wir i kilka du ych jak bochenki, czarnych
kamieni.
Oswaticz! zawo a em, ale niezbyt go no. Widzia em go
przed minut . Sta na pycie. Nie poszed
prosto, ale nie mg te skry si w niszy, droga prowadzi a na
jeden z otaczaj cych wysokich gazw, zawsze wi c musiabym
ujrze , jak si na nie wspina. Nie straci em tego miejsca z oczu ani na

mgnienie, na to mog em przysi c. A jednak nie by o go. Rozgl da em


si na wszystkie strony z opuszczonymi r kami. Nie byo po prostu
gdzie szuka . Mimo to biegaem po rd okolicznych g azw i
nawo ywaem. Odpowiada chrobot elektrycznych wy adowa .
Wrciem na szczyt wzniesienia, eby wystrzeli rakiet . Kiedy
podniosem pistolet, spostrzeg em, e i Bia ej Kuli nie ma. Znik a jak
poprzednio, kiedy stalimy z Oswaticzem ponad zatok . Przedtem
zasania a widok na zbocza, w ktrych
otwiera si wielki w wz; obecnie jego ujcie by o doskonale
widoczne. Czuem to, co bokser podnosz cy si z desek po silnym
ciosie w szcz k . Chcia em biec na pomoc Oswaticzowi, szuka
niebezpiecze stwa, ktre mu zagra ao, ale nie byo nic: ani
Oswaticza, ani widzialnego niebezpiecze stwa. Wystrzeli em
czerwone rakiety na znak, e zdarzy si nieszczliwy wypadek,
potem usiad em na kraw dzi srebrnawego g azu i, zwiesiwszy nogi w
d , patrza em, jak na piargach pojawiy si dwie ciemne, powoli
pe zn ce plamki. Byli to dwaj ludzie w skafandrach. Szli spiesznie
pod gr , przechodz c, gdzie si da o, w kus, znikli za krzemiennymi
iglicami i wreszcie po czterdziestu minutach znale li si przy mnie.
Byli to LaoCzu i Sotyk. Us yszawszy, co zasz o, in ynier skoczy na
brzeg gazu wo aj c:
Oswaticz! Janie! Janie!
To nie ma celu powiedzia em. Nigdzie nie odszed, tu jest
lad wieka na kamieniu.
Pochyliwszy si Sotyk ogl da ska . Po b yszcz cej powierzchni
sza uko na, bia awa rysa. Nic wi cej.
Stan silniej wyja niem i zarysowa kamie . Inaczej nie
mog o by .
Wi c gdzie si podzia ?!
Widzia em, e Sotyk jest w pasji. Wzruszy em ramionami. Lao
Czu sta wy ej na g azie. Nie odrywaj c lornety od okienka hemu
spyta:
Ktry z was nis na wietlone filmy?
Ja.
Ma je pan w plecaku?
Tak.
A czy wyj li cie film z dziesi tego aparatu?
Nie. Oswaticz szed w a nie tam, kiedy

Dobrze.
Fizyk zszed z g azu i ruszy w stron namiotu zieleniej cego
kilkadziesi t krokw ni ej. Sotyk wsun si tymczasem do niszy.
Bo e mj mrucza obracaj c si w koo co to znaczy
Wi c tu sta? spyta mnie raz jeszcze.
Tutaj.
Chod e pan! krzykn . Przeszukamy to przekl te miejsce!
Zajrza em tam podnosi owe okr g e, czarne kamienie.
Byoby to mieszne, gdyby nie tragizm po o enia. LaoCzu zawo a
mnie. Podszedem do niego. Zauwa y em, e Chi czyk stoi jako
dziwnie pochylony skonie, jakby traci rwnowag , a jednak nie
pada. Ju chcia em go spyta , co to znaczy, gdy zauwa y em, e i ja,
zupenie nie wiadomie, trzymam si tak samo.
Profesorze zawoa em spjrz pan, jak my chodzimy Co
to jest?
Nie czas teraz na t umaczenie odpar. Poda mi szpul filmu,
wydobyt z aparatu. Zatrzasn klap .
Zosta jeszcze ostatni, za tamt ska . Prosz potrzyma poda
mi elektrometr.
Nadszed Sotyk. Przystan i obserwowa nas przez chwil .
Profesorze odezwa si dygoc cym gosem teraz? Co
pan robi?! Teraz filmy?!
LaoCzu nie odpowiedzia. Rozumia tak dobrze, jak ja,
e nie
nale y da od Sotyka pomocy. Sta em na miejscu, patrz c to na
oddalaj cego si profesora, to na Sotyka. Porywisty wiatr targa
troch za obszernym kombinezonem in yniera. Jak skamienia y
wpatrywa si w pyt , na ktrej po raz ostatni widziaem Oswaticza.
Fizyk powrci po kilku minutach. Poda mi kaset .
Pjdzie pan na brzeg mo liwie szybko i pop ynie motorwk do
rakiety. Profesor Czandrasekar czeka na filmy. To bardzo pilne.
A wy? spytaem.
Zostajemy.
B dziecie go szuka ?
Niech pan idzie, prosz ! powiedzia LaoCzu i co stalowego
zad wi cza o w jego tak zwykle agodnym g osie. Pobieg em staraj c
si nie zwalnia tempa w miejscach, gdzie kamienie le a y lu no i pod
dotkni ciem zaczyna y si osuwa . W powietrzu wisia nieokre lony,
daleki szum. Czu em przez kombinezon gor ce podmuchy wiatru. Zza

dugiej awicy piargw wyjrza o jezioro. Ob oki pary podnosiy si


leniwie z jego powierzchni.
Wci biegn c, usysza em dziwne skwierczenie. Spojrzaem pod
nogi: podeszwy butw dymi y. Grunt rozgrzewa si , jakby w nim
pon niewidzialny ogie . Stan em. Co robi ? Wraca po tamtych?
Obejrza em si za siebie.
Robi o si coraz ciemniej od pary, g stymi kbami napywaj cej
znad jeziora. Podmuchy wiatru parzy y jak oddech wielkiego pieca.
Musia em donie te przekl te filmy. Pobiegem dalej. Skacz c z
kamienia na kamie , zadyszany, oblany potem, dopadem wreszcie do
motorwki i skoczy em w ni z rozmachem, a zachybota a i
zaczerpn a burt wody. Pop yn em ku Kosmokratorowi, ktrego
reflektor arzy si pomara czowo we mgle. Na grzbiecie rakiety
przechadza si czowiek w skafandrze, z r kami zao onymi w ty .
Przysz a mi szalona myl, e to Oswaticz. Skoczywszy do trapu, w
jednej chwili znalaz em si na grze. By to Arseniew. Pali si za nim
jupiter okalaj c nasze sylwstki l ni c aureol i rzuca w mg
wielkie, rozwiane cienie.
Gdzie tamci? spyta .
Zostali powiedziaem. Oswaticz znikn .
Jak to znikn ? z gniewem spyta Arseniew. Wpad
gdzie?
Nie, nie wpad. Znikn . Widzia em, jak sta na du ym gazie, to
by o przy dziesi tym aparacie. Powietrze zamigotao, a kiedy
przebieg em, ju go nie byo. Tam nie ma adnej rozpadliny, tylko
gadka p yta, a z jednej strony p ytki d mi dzy ska ami.
A Biaa Kula?
Co?
Pytam, czy widzia pan Bia Kul !
Nie. Te znika.
Tak powiedzia astronom. Przez chwil milcza , nagle
podnis g ow :
Ma pan filmy?
Mam. Profesorze wybuchn em trzeba jecha na brzeg.
Oni si tam spal ! Kiedy wracaem, ska a bya coraz gor tsza, ja
Tam jest LaoCzu?
Tak. I Sotyk!
Prosz zanie filmy do Maraxa.

A tamci?
Dadz sobie rad .
Ale ja mog zaraz
Przy brzegu stoi druga motorwka. Nie jest tam pan potrzebny.
Prosz i .
Zszed em po elaznych szczeblach do komory luz i kiedy
spr one powietrze wypar o zatrut atmosfer , nie rozbieraj c si ze
skafandra, zdj wszy tylko hem, wszed em do kabiny Maraxa i
oddaem filmy. Stoj c w progu patrza em, jak Czandrasekar zakada
szpule na poziom , d ug o , jak wsuwa pocz tek ka dej tamy do
szczeliny pulpitu i porusza r koje ci kontaktw. Filmy odwijay si i
nik y szybko w g bi aparatu. Czandrasekar dotyka klawiszw.
Ekrany zapalay si kolejno jak olbrzymie, wietliste oczy, czerwone i
bkitne kontrolki zamruga y, rozja niy si i stan y w takim blasku,
e za miy zielonkawe arzenie ekranw. Jak urzeczony patrzaem na
palce Czandrasekara biegn ce po klawiszach. Kabina wype niaa si
piewnym pomrukiem. W ekranach przelatywa y zielone b yskawice,
sycha by o krtkie, g ste szcz kanie kontaktw, strza ki zegarw
dochodziy ku granicy przeci enia, a matematyk wci naciska
klawisze, czasem zadudni uderzony pe nym pr dem transformator
albo sykn za cian
uk rozerwany na no ach wycznikw.
Czandrasekar sta chwil nieruchomo, z opuszczon gow , patrz c
spod przymru onych powiek na rozedrgane wiata, potem odst pi od
pulpitu. Raz jeszcze sprawdzi wzrokiem wszystkie ekrany i zwrci
si ku mnie:
Teraz Marax musi pokaza , co potrafi. Rozumie pan, o co
chodzi? Pole grawitacyjne powstaje z na o enia na siebie
poszczeglnych impulsw pr du. Przy zastosowaniu metody Fouriera
tych kilkadziesi t miliardw drga , ktre zarejestrowa y na filmie
oscylografy
Miaem tego do .
Daj mi pan spokj! zawoa em. Oswaticz znikn !
Czandrasekar drgn .
Co? Co si sta o?!
Raz jeszcze zacz em opowiada . Czandrasekar, s uchaj c, przez
ca y czas wpatrywa si w ekrany. Mimo woli pod aem za jego
wzrokiem. Linie wietlne, miotaj ce si na bocznych ekranach,

powoli blady i zlewa y si z fosforyzuj cym t em. Za to na


rodkowym wyst powa a coraz silniej wietlista smuga.
Tam jest LaoCzu? spyta Czandrasekar, kiedy sko czyem.
W tej chwili huczenie pr du cich o. Kontrolne lampki zgas y, boczne
ekrany oczy ciy si ca kiem, a na centralnym znieruchomia a stroma,
dwugarbna krzywa. Oczy Czandrasekara zw zi y si . Wzrok mu
pon .
A jednak periodyczna! powiedzia. Potem przez wargi
przemkn mu blady, przepraszaj cy u miech.
Musi si panu wydawa nieludzkie, e ja w takiej chwili
Urwa. Zachwia si , cofn o krok i opar si o poyskliwy bok
pulpitu. Padaj ce z gry wiato zarysowa o g bok wkl so skroni
i policzkw. W tym momencie u wiadomi em sobie, e w ostatnim
czasie w ogle nie opuszcza Maraxa. Cz erwony sygna p on nad
drzwiami kabiny dniem i noc .
Matematyk zacisn powieki i nieznacznie poruszy barkami, jakby
chcia z nich str ci niewidzialny ci ar.
To nic powiedzia. Oni wrc , je eli Nie doko czy.
Gdzie jest Arseniew?
Na grze.
Mo e go pan tu zawezwa ? To bardzo wa ne. Zastaem
astronoma na grzbiecie rakiety. Schylony, obserwowa tarcz
grawimetra. Obok pot ny, gruby jak kolumna promie reflektora
rozp ywa si czerwonawo we mgle.
Na razie nat enie nie wzrasta odezwa si cicho Arseniew,
jakby mnie nie sysza . Powtrzy em, e Czandrasekar prosi go na d.
Nagle zerwa si na rwne nogi.
Co, ju jest?!! No, jaka?
Nie rozumia em, o co pyta, wtem przypomnia mi si okrzyk
matematyka i na chybi trafi powiedziaem:
Periodyczna.
Arseniew bez sowa pobieg do w azu.
Czy mog popyn na brzeg?! krzykn em za nim. Zatrzyma
si .
Nie! Nic pan tam nie pomo e! Prosz pilnowa radaru i
reflektora. Rakietnice le tam, z boku!
Znikn w studni wazu. Przestrze spowija y gor ce, leniwe opary.
Kadub rakiety czernia w nich jak p ywaj cy martwo na falach

grzbiet wieloryba. Obok reflektora sta przeno ny radaroskop z


dwiema eliptycznymi antenami, wycelowanymi w stron brzegu.
Uj em obur cz metalowy pier cie kieruj cy. W ekranie widnia
kamienisty cypel nad zatok , ktrym musieli wraca towarzysze. By
pusty. Snuy si tam jakie ciemniejsze od mg y dymy. Spojrza em na
fotoelement osadzony pod ekranem. Wskazywa temperatur ska
nadbrze nych: dwiecie sze dziesi t stopni. R ce same zacisn y mi
si na metalowych r koje ciach radaru. Dwiecie sze dziesi t
stopni Ciep ota powietrza tak e ros a, ogrzewao si jak w piecu:
osiemdziesi t, osiemdziesi t pi , dziewi dziesi t stopni Jak d ugo
cz owiek mo e tam wytrzyma , nawet w izoluj cym kombinezonie?
Up ywa y minuty, z ktrych ka da by a wieczno ci . Wyra nie
dobiega syk i wist wody gotuj cej si w zetkni ciu z rozpalonymi
gazami brzegu. Przesuwa em anten z jednej strony w drug . Ju
chciaem j cofn , gdy co mign o w polu widzenia: tam szed
cz owiek!
Przy reflektorze staa skrzynka wewn trznego telefonu. Nie
podnosz c suchawki, w czy em ci gy dzwonek i przypad em z
powrotem do radaru. Ciemna plama posuwaa si wolno wrd
gazw na chwil znika znowu si pojawia wtem rozpad a si
na dwie mniejsze, ale dziwnie zniekszta cone
Nagle zobaczy em wyra nie: dwu ludzi nioso trzeciego. Usi owali
przeprawi si po wystaj cych z wody g azach ku motorwce, lecz
mi dzy ostatnim kamieniem a odzi ciemnia pas wody. Stan li,
widocznie si naradzaj c. Jak e aowa em, e nie pop yn em na
brzeg wbrew rozkazowi astronoma! Mgbym im pomc. Wo a em,
dawa em im rady, niewiadomy tego, e nie mog mnie usysze .
Nagle jeden ze stoj cych jakby zmala. Zrozumia em: pochyli si i
prbowa przyci gn
motorwk
za lin , do ktrej bya
przycumowana. Wiedzia em, e to niemo liwe, bo przeszkodz
podwodne kamienie. Sami bez trudu przeskoczyliby ptorametrowy
odst p, ale ten trzeci Bya chwila, w ktrej chcia em biec do trapu;
nagle ci gn cy zrezygnowa, odwrci si do towarzysza i da znak.
Obaj podj li nieruchome ciao i trzymaj c je w wysoko wzniesionych
r kach, weszli w gotuj c si przy brzegu wod . Zanurzeni po pas,
osaniani k bami pary, przerzucili cia o przez burt motorwki i sami
wspi li si do rodka. Up yn o kilka niesko czenie dugich sekund
i odezwa si motor. d ruszy a.

Czemu pan tak krzyczy? No, czemu pan tak krzyczy? mwi
do mnie od kilku chwil Arseniew. Za nim stao jeszcze dwu ludzi w
skafandrach Tarland i Czandrasekar. Nie wiedzia em, e miej si
i krzycz z rado ci. Gdy motorwka dobia do trapu, zbiegli my w
d .
Mnie nie ja sam odezwa si Sotyk ochryp ym g osem,
kiedy wyci gn em do niego r k z ostatniego szczebla.
Ja sam bierzcie profesora Lao on ma rozdarty skafander

PROFESOR LAOCZU
Wnieli my profesora i Oswaticza do komory luz. Obaj byli
nieprzytomni. Zostaem na pok adzie, eby wci gn motorwk .
Kiedy zszed em do korytarza, Rainer i Tarland uk adali na noszach
bezw adne ciaa, tak jak wzi to je z odzi, w skafandrach, tylko he my,
rzucone na podog , odsoni y woskowe, zlane potem twarze.
Chcia em pomc, lecz Arseniew kaza mi pj do Centrali. Zarz dzi
natychmiastowy start. W podnieceniu ostatnich chwil zapomniaem o
tym, co si dzieje w dolinie. W ekranach telewizyjnych sta y tawe
kby jak dym p on cej siarki. Rakieta wznosia si i opadaa na
falach. Caa okolica przedstawia a mroczny kocio, w ktrym
rozbrzmieway guche szmery, syki, po wisty. Gdy wszedem do
Centrali, w chmurach zaomota pierwszy grzmot. W czy em stos
atomowy i nie czekaj c, a osi gnie pe n moc, ustawi em d wignie
Prediktora na start paliwem pomocniczym. Rozpomienione gazy
run y w wod . W g uchym bulgotaniu wrz tku Kosmokrator drgn ,
krtk chwil sun bokiem, spi trzaj c przed sob ogromn fal ,
rozp dzi si , ju niewra liwy na wciek e uderzenia ba wanw, i pod
ostrym k tem wszed w przestwr wyj cych wiatrw. Obrazy ska
nadbrze nych kurczy y si i gi y; w obawie, eby si z nimi nie
zderzy , zwi ksza em wci spalanie w turboreaktorach. Odetchn em
dopiero, gdy nap d przyj y silniki gwne. Odezwa y si z tak
moc , e zag uszyy oskot fal i wycie wiatru. W ekranach p dziy
nie nob kitne smugi pary. Potem wpadli my w chmur mroczn jak
g sty las. Byem niespokojny, gdy po raz pierwszy sam sta em przy
Prediktorze w trudnej chwili startu, lecz wszystko poszo dobrze. P d
powietrza gwizda w p etwach, silniki pracowa y rwnomiernie i
szybko ros a. Co chwila mi dzy chmurami przeskakiwa y rzeki
fioletowego ognia, rozpryskuj c si z przeci gym grzmotem.
Do Centrali wszed So tyk; nie spuszczaj c oka z przyrz dw
zarzuci em go pytaniami. Nie od razu zacz opowiada . Jak si
okaza o, wchodz c do wody nad kombinezon powietrzem, ktrego
izoluj ca warstwa uchronia go od poparze . Gorzej by o z
profesorem. Nie mg tego zrobi , gdy rozdar skafander u podstawy
he mu. Przez ca drog zaciska rozdarcie, ale kiedy przenosili

Oswaticza przez wod , musia oswobodzi obie r ce. Tych kilka


chwil starczy o, by gazy formaldehydu i dwutlenku w gla zmieszay
si z powietrzem oddechowym. Zatruty, straci przytomno
w
motorwce.
A co z Oswaticzem? spyta em. Gdzie cie go znale li?
Sotyk zwleka z odpowiedz . Sta przed tablic
zegarw
hamowniczych i ogl da je z najwi ksz uwag , chocia nic nie
wskazyway, gdy byy teraz wy czone.
Dozna udaru cieplnego powiedzia wreszcie. Zdaje si , e
nie jest z nim le. Rusza si , kiedy my go nieli.
No to dobrze, ale gdzie by ?
Nie wiem.
Co ty mwisz?
W ekranach przesuwa y si czarne chmury, rozdzielone jasn ,
drgaj c mg . Wygl da o, jakby my przep ywali archipelag
grzystych wysp.
Profesor da mi lin zwi za em si z nim, kaza mi i za sob
tak, eby lina bya wypr ona szed przodem. W ten sposb znalaz
Oswaticza.
Gdzie?
Nie wiem. W pewnej chwili znikn .
Profesor znikn ?
Tak. Znikn , jakby si w ziemi zapad , ale czu em jego ruchy,
bo byli my poczeni lin . Rozumiesz? Nie, tego nie da si zrozumie .
Wi c powiadam ci, e tak jak mnie tu widzisz, widzia em lin , ktra
ko czy a si w powietrzu, napi ta a dalej nie by o nic.
Nic?
To znaczy kamienie, powietrze, ale ani jego, ani Oswaticza
i mo e po minucie lina szarpn a to by umwiony znak. Zacz em
ci gn i wyci gn em ich obu. Profesor mia rozdarty skafander.
Upad ?
Nie wiem. Pewno tak.
Wi c gdzie on by ?
Mwi ci, e nie wiem.
Jak to, nie pytae ?
Nie I ty nie pyta by, potem
Odwrci si nagle ku mnie z pociemnia , zaci t twarz .

Kiedy odszed zachowa em si jak szczeniak! Skomla em,


krzycza em na niego, bo chodzi doko a z aparatem, spokojny jak w
laboratorium nie wiedziaem przecie , nie mogem wiedzie , po co!
Po chwili doda spokojniej:
Kto jeszcze na Ziemi powiedzia,
e on jest jak hartowane
szko; niby przejrzysty, g adki, niepozorny, ale kto go sprbuje
ugry , po amie sobie z by Chciaem si
usprawiedliwi .
Odpowiedzia mi jakim przys owiem kamienie pali y si nam pod
nogami, myla em, e si ugotujemy, a on Wiesz, jakie by y jego
pierwsze sowa, kiedy si
ockn
teraz w kajucie? Spyta
Czandrasekara, czy s ju wyniki oblicze
Kosmokrator osi gn pe n szybko podr n . Odst piem od
ekranw. Nie patrza em na Sotyka, tak by o mu atwiej. Rozumia em,
e nie pomog mu sowa pocieszenia. LaoCzu da mu lekcj spokoju,
w jakich warunkach! Wspomnia em moj przygod w Martwym
Lesie
Mo esz i tam do nich powiedzia So tyk. Zast pi ci .
Nie mog mu w oczy spojrze .
Nie da em sobie tego dwa razy powtarza . Kiedy wszed em do
kabiny, Tarland odsuwa w a nie od ka celofanowy namiot, pod
ktrym utworzono sztuczn atmosfer tlenow . Oswaticz dosta ju
rumie cw i le a podparty wysoko poduszkami. Przy stole siedzieli
uczeni; jakie byo moje zdumienie, kiedy ujrza em w rd nich
Chi czyka. Nie mia na sobie zwyk ego ciemnego ubrania. Pierwszy
raz zobaczy em na nim dugi, wi niowy, w bajeczne smoki malowany
paszcz poranny. Siedzia po pas okryty kocem, spod
ktrego wysuwa y si bia o obanda owane stopy. By spokojny jak
zawsze, tyle e odrobin bledszy. Arseniew zrobi mi miejsce.
Usiadem. Oswaticz zabiera si
wa nie do opowie ci o swoim
wypadku. W paru sowach stre ci nasz w drwk wok Bia ej Kuli
i doszed do chwili, w ktrej oddali em si od niego, zudzony
ksztatem czarnego kamienia. Jak mwi , nie dos ysza mego wo ania
i dlatego szed potem dalej. Nagle ca e otoczenie znik o.
Mign y jeden za drugim kolory t czy, od tego do
fioletowego. Mia em wra enie, e mnie co ci ga w d . Straci em
rwnowag i zatoczy em si kilka krokw. Buchn o takie wiato, e
olep em na dobr chwil . Kiedy otworzyem oczy, by em we wn trzu
olbrzymiej kuli, pe nej biaego wiata. Zupe nie gadkie, wkl se

ciany otacza y mnie ze wszystkich stron. Pomyla em, e otwr,


ktrym si tam dostaem, jest za mn . Obejrzaem si , ale nie by o tam
nic. Taka sama g adka ciana. Grunt, na ktrym sta em, by skalisty,
zasany kamieniami. Czy mwi jasno? By o tak, jakby kto odkroi z
pustej kuli spd i nakry mnie ni , jak much szklank . Staem wprost
pod ogromn , kulist kopu, tu
przy cianie. Powoli ruszyem i,
badaj c wzrokiem ka dy kamie , poszedem ku rodkowi.
Wtedy staa si dziwna rzecz. Przeszed em mo e cztery czy pi
krokw i wkl s a ciana, ku ktrej si zbli a em, zwin a si i cofn a
przede mn . Post pi em jeszcze dwa kroki teraz sta em przed
pionow , zupe nie p ask cian . Odwrciem si . Kula znik a za
mn by a nieprzenikniona ciemno . Ruszy em ku owej wiec cej
cianie, a ona, gdy si zbli a em, stawaa si wypuk a, jakby j kto
wydyma z drugiej strony a gdy by em tak blisko, e mogem
dotkn jej r k , staem pod olbrzymi kul , ale teraz by em na
zewn trz niej
Obieg em j doko a. Bya tak wielka jak Bia a Kula, zupe nie
gadka, bez ladu szczelin czy otworw. To, e mia em za sob
pustk , uspokoio mnie. Przypuszcza em, e znajduje si tam otwr,
ktrym b d mg wyj . Ale kiedy poszedem tam, w t ciemno ,
kula, ktr zostawiem za plecami, zacz a si zmienia ; rozci gn a
si w gr i na boki, rozwin a i nagle nakrya mnie, tak e znowu
staem w jej wn trzu. Zacz em biega we wszystkie strony. Ilekro
biegem do rodka, ciany rozwieray si przede mn , paszczyy, a w
ko cu zwija y w przeciwn stron i dobiega em do wypukej kuli,
le cej przede mn , otoczonej zupe n ciemno ci . Gdy wchodzi em
w t ciemno , kula za plecami rozwijaa si , najpierw p aszczya,
potem kl sa i ogarnia a mnie ze wszech stron. Myla em, e to jaki
mechanizm, ale mechanizm nie mg by przecie dzia a w taki
sposb. Prbowa em wydosta si kilkoma nag ymi skokami,
rzucaem si w prawo i w lewo, na wprost, ale zawsze dopadaem
gadkiej ciany.
Jest to zbyt straszne, aby si da o opisa . Zupe nie czarna,
nieprzenikniona ciemno . W rodku kula, ktra raz zamyka a
mnie w sobie, to znowu wyrzuca a, raz byem na zewn trz niej, raz
wewn trz, cho nie mia a ani ladu otworu. Gdziekolwiek szed em,
napotykaem g adk cian . Te wielkie, bia e paszczyzny rusza y si
w oczach, zakr ca y, zwijay, to znowu jakby wypluwa y mnie z

siebie, i tak ci gle. Nie wiem, jak d ugo to trwa o. Chyba godzin . Po
jakim czasie zacz o si robi gor co. Grunt pod nogami parzy .
Miaem wra enie, e he m rozgrzewa si do czerwono ci, coraz ci ej
by o oddycha , powietrze w skafandrze pali o jak ogie , aparat
ch odz cy nic nie pomaga, dusi em si . Upad em, zdaje si , e
uderzyem si w gow . Nie wiem, co by o dalej
Oswaticz opuci si troch na pos aniu.
To wszystko. Nic z tego nie rozumiem. Nie ma w tym ladu
sensu.
Nie wydaje mi si rzek Arseniew.
S dzi pan, e mia em halucynacj ?
Bynajmniej. Co si tyczy bezsensowno ci otoczenia, to
mogaby to samo powiedzie mrwka, ktra wpada do wn trza
maszyny do pisania. wiat nie kr ci si wok nas. Zupe nie
przypadkowo dostalimy si w pole dziaania obcych nam si .
Chocia nie wiemy jeszcze wszystkiego rzek LaoCzu
przygoda naszego towarzysza jest jasna. Mog odpowiedzie na
pytanie, w jaki sposb dziao si to czy tamto. Niepokoi mnie tylko,
e nie potrafi odpowiedzie na pytanie: w jakim celu si to dzieje?
Mo e pan wyjani , jak wszedem do wn trza zamkni tej kuli?
Tak
I w jaki sposb raz byem na zewn trz, a raz wewn trz niej?
I to tak e.
I sk d bra o si tam wiat o, chocia dokoa by a zupe na
ciemno ?
Tak.
A wi c mw e pan!
Dwa sowa s kluczem zagadki powiedzia fizyk. By pan
w przestrzeni sferycznej.
Przysun si do stou.
W jaki sposb mo emy dostrzec jaki przedmiot? Tylko w taki,
e odbite od niego promienie wietlne dochodz do naszych oczu.
Kiedy za wszystkie promienie zostaj zamkni te w ograniczonej
przestrzeni i musz w niej pozosta , caa ta przestrze staje si dla
stoj cego na zewn trz obserwatora niewidoczna, i to nie tak, jakby si
tam znajdowa a jaka czarna plama. Promienie wietlne z okolicy
b d omijaj to miejsce, b d w nie wpadaj . W obu wypadkach
przestrze sferyczna bo to jest wa nie ta puapka wietlna

zostaje niewidoczna. Patrz cy ma wra enie, e z krajobrazu zosta a


wykrojona jego cz , a brzegi wyci cia spoiy si ze sob w
niedostrzegalny sposb. Stan wszy przy pierwszym aparacie na
wzniesieniu, zatrzymalicie si , nie wiedz c, co robi , poniewa nie
mogli cie dojrze Bia ej Kuli. Znika. Tak by o, nieprawda ?
Obaj z Oswaticzem przytakn li my.
Ot ona by a, lecz niewidzialna dla was. A oto wyjanienie.
Kiedy Biaa Kula dzia a, wytwarza pole grawita cyjne, ktre zakrzywia
przestrze . Kiedy to zakrzywienie przekroczy pewn granic ,
przestrze jakby ,,zawija si i zamyka w sobie. Powstaj ca w ten
sposb przestrze sferyczna mo e rozdyma si lub kurczy jak
p cherz, zale nie od si y pola. Kiedy Oswaticz znalaz si przy
dziesi tym aparacie, nast pi nag y skok potencja u grawitacyjnego,
przestrze sferyczna rozd a si i poch on a miejsce, na ktrym sta.
W nast pnej chwili grawitacja zmala a i przestrze sferyczna
skurczya si , ale w tym czasie Oswaticz zd y ju podej bli ej ku
Biaej Kuli i dlatego Smith zobaczy tylko puste miejsce. To jest
rozwi zanie pierwszej zagadki, zagadki znikni cia. Dalej. Zobaczy
pan t cz zwrci si fizyk do Oswaticza. Jest to bardzo
ciekawe.
\V tym momencie przez miejsce; gdzie pan sta, przechodzi a
granica przestrzeni sferycznej i zwyczajnej. Wskutek interferencji fal
wietlnych oraz specy ficznych warunkw zaamywania bia e wiat o
dzienne na styku dwu rodzajw przestrzeni rozszczepia si jak w
pryzmacie. Sk d wzi o si wiat o, ktre pana o lepi o? Jak d ugo
Biaa Kula dziaa z dostatecznym nat eniem, przestrze sferyczna
wok niej jest o wietlona zarwno w dzie , jak i w nocy znik d
padaj cym wiat em, poniewa promienie wietlne okr aj j po
orbitach ko owych, a wi c, schwytane za dnia, nie mog si ju
wymkn i kr
uwi zione. Id my dalej. Kula, w ktrej wn trzu si
pan ujrza, by a oczywi cie Bia Kul . Przez ca y czas przebywa pan
jednak na zewn trz niej, a z udzenie, e dosta si pan do rodka,
spowodowa a perspektywa przestrzeni sferycznej, odmienna od
perspektywy linearnej otaczaj cego nas wiata. Zachowywa si pan
podobnie prosz wybaczy to porwnanie jak pijak, ktry biega
wok okr g ego kiosku i lamentuje, e go zamkni to. Uwi zienie
wewn trz kuli by o pozorne.
To niemo liwe!

Myli si pan. LaoCzu si gn po arkusz papieru


i rysowa mwi c dalej:
W przestrzeni zwyczajnej, patrz c na kul , widzimy j w taki
sposb:

Dzieje si tak, poniewa


wiat o biegnie po prostych,
najkrtszych liniach od przedmiotu do oka. W przestrzeni sferycznej
wiat o biegnie po liniach kolistych. Znalaz szy si pod Bia Kul ,
widzia j pan w taki sposb:

Jak widzicie, oko umieszczone w punkcie A dostrzega nie tylko


przedni cz
kuli, t , ktra jest naprzeciw niego, ale i tyln , w
normalnych warunkach niewidoczn . A kiedy w normalnych
warunkach widzimy ca powierzchni kuli naraz? Tylko wtedy,
kiedy znajdujemy si w jej wn trzu! Dlatego to ujrza si pan
wewn trz kuli. Cz owiek widzi kul w opisany sposb, gdy stoi w
pobli u wewn trznej granicy przestrzeni sferycznej. Wchodz c w jej
g b, dostrzega, jak si kula przeinacza, najpierw rozp aszcza, a potem
uwypukla. Z udzenia te s wywo ane przez w a ciwo ci perspektywy
sferycznej. Gdy w zwyk ej przestrzeni jaki przedmiot oddala si od
nas, widzimy go coraz mniejszym. Nikt jednak nie s dzi, e przedmiot
maleje rzeczywi cie, wiemy bowiem, e to pomniejszanie si jest
spowodowane prawami perspektywy. Perspektywy linearnej, dodam.
W przestrzeni otaczaj cej Bia Kul , gdzie wiat o porusza si po
liniach ko owych, panuje perspektywa sferyczna. Przedmiot (w
danym wypadku kula), widziany z bliska, przedstawia si jako cia o

wypuk e. Z wi kszej odleg o ci jako p aszczyzna niesko czona. Z


jeszcze wi kszej jako powierzchnia wkl s a. Bez trudu oczywi cie
mog udowodni wam, e tak by musi, konstruuj c w tym celu
obrazy perspektywy sferycznej projekcj stereograficzn sto kw
tangensw wietlnych. Do jest w tym celu zna rednice k
zataczanych przez promienie wiat a. Wol jednak odwo a si w tej
chwili do wyja nienia przez podobie stwo. Patrz c na szyny kolejowe
widzimy, e zbiegaj si na horyzoncie. Mimo to wiemy doskonale,
e pozostaj rwnoleg e, a ich styk jest tylko z udzeniem
perspektywy. Tak samo z udzeniem by o wra enie, e kula na
przemian p aszczy si i uwypukla. Gdyby my od urodzenia
przebywali w przestrzeni sferycznej, nie uwa aliby my widzianych
obrazw za rzeczywiste zmiany ukszta towania przedmiotw, lecz
nauczyliby my si za ich pomoc bezpo rednio ocenia odleg o ci,
tak samo jak przebywaj c w zwyk ej przestrzeni uczymy si z
do wiadczenia, e przedmioty pomniejszaj si pozornie wtedy, kiedy
si od nas oddalaj .
A dlaczego nie mog em wydosta si stamt d, je eli, jak pan
mwi, znajdowa em si na zewn trz Kuli? spyta Oswaticz.
Fizyk u miechn si nieznacznie.
Gdyby pan wyruszy spod Kuli z zamkni tymi oczami, to, by
mo e, uda oby si panu wyj poza granice przestrzeni sferycznej, ale
pan kierowa si tym, co mwi wzrok, a wzrok pos uszny by
prawom rozchodzenia si wiat a po ko ach. Chodzi pan w taki
sposb:

A dlaczego ja nie dosta em si do rodka tej przestrzeni


spyta em chocia dok adnie przeszuka em ca e otoczenie?

Dlatego, e podlega pan podobnemu z udzeniu, co Oswaticz.


Punkt, w ktrym znik Oswaticz, oznacz liter O. Prosz pokaza , w
jakim kierunku pan go szuka .
W tym i w tym powiedzia em i do kropki, ktr postawi
fizyk, dorysowa em strza ki.

Tak si panu zdawa o rzek fizyk ale to by o z udzenie. W


rzeczywisto ci porusza si pan tak:

Ale dlaczego?
Dlatego, e kierowa si pan wzrokiem, a wzrok jest strug
wiat a. Jego promienie uginaj si w pobli u granicy przestrzeni
sferycznej, tak jak biegn narysowane strza ki.
Przenios em oczy z rysunku na twarz fizyka.
Czy pan wiedzia to wszystko, kiedy pan tam przyszed ,
profesorze?
Nie. Wiedzia em tylko, e grawitacja wzros a. Pami ta pan, e
chodzili my nachyleni w bok, jakby padaj c?
A tak! Rzeczy wi cie! Nawet pyta em
Odchylali my si , poniewa do normalnej, skierowanej pionowo
w d ci ko ci do czy o si przyci ganie p yn ce od Bia ej Kuli. To
nasun o mi rozwi zanie.
I to wystarczy o?
Ostatecznie jestem fizykiem rzek LaoCzu.
A jak pan odszuka Oswaticza?
eby wej do przestrzeni sferycznej, nale a o i za innym
przewodnikiem ni wzrok.
Co to by o? Nic nie przychodzi mi na my l.

A to jest co bardzo wielkiego ca a nasza praca by a temu


po wi cona, nie domy la si pan? Rura! Za pomoc aparatu
indukcyjnego odnalaz em jej echo i poszed em jego ladem
prowadzi prosto ku Bia ej Kuli. Przestrze sferyczna ugina tylko
promienie wietlne, a nie przedmioty materialne.
Jakie to proste!
Prawda? Zwi za em si z in ynierem lin on zosta na
zewn trz, a ja wszed em i znalaz em Oswaticza. By to ciekawy widok
doda po sekundzie LaoCzu lina sz a ode mnie i urywa a si
nagle w powietrzu, po rodku przestrzeni.
Jak to po rodku?
No a gdzie, wed ug pana?
Na granicy
Granica przestrzeni sferycznej odznacza si tym, e jest
niewidzialna. Narysujemy jeszcze i to, co widzieli my obaj, So tyk i
ja, kiedy cz ca nas lina przecina a w pewnym miejscu granic
przestrzeni sferycznej. Tak by o w rzeczywisto ci:

A tak widzieli my to on z zewn trz, a ja. od wn trza:

Zdumiewaj ce! powiedzia em.


Sprawa przyzwyczajenia. Nie jest to bardziej dziwne od tego, e
y ka, kiedy j wstawi do szklanki z wod , wydaje si za amana.
A dlaczego zwi za si pan z So tykiem lin spyta em czy
rura nie mog a pana wyprowadzi , tak jak wprowadzi a?
Mog a rzek fizyk oboj tnie ale ba em si , e strac
przytomno . Temperatura wci si podnosi a.

A jak pan rozdar skafander? I, pr ofesorze wybuchn em


nagle widzia em, jake cie weszli w wod ! O, to by o zabrako
mi s w.
Istotnie, bya gor ca rzek LaoCzu. Tak wi c
omwili my pewne zaobserwowane zjawiska. Pozwol sobie
posu y si przykadem profesora Arseniewa. Porwna on nas do
mrwki, ktra znalaza si we wn trzu maszyny do pisania. To, o
czym mwili my dot d, byo tylko oglnikowym wyja nieniem
dziaania samej maszyny, nic jednak nie mwi o nam o rzeczy daleko
istotniejszej, to jest o tym, kto pisze na tej maszynie i jaki tekst.
Bybym rad, gdyby si na ten temat zechcia wypowiedzie profesor
Czandrasekar, gdy to on uwie czy dzie o
Ktre pan rozpocz zauwa y matematyk.
Ktrego dokonali my razem odezwa si Arseniew
poniewa ka dy speni swj obowi zek.
Czandrasekar zacz przek ada le ce przed nim filmy i papiery, a
znalaz zdj cie dwugarbnej krzywej, tej samej, ktr zobaczyem kilka
godzin przedtem na ekranie Maraxa. Patrz c na nie, mwi:
U podstawy Biaej Kuli musi si znajdowa przyspieszacz
pr niowy, w ktrym atomy zostaj rozp dzone prawie do szybko ci
wiat a. Zgodnie z prawem transmutacji Einsteina wytwarzaj si
olbrzymie masy i one wa nie s
rdem pola grawitacyjnego. Do
tego potrzebne s iloci energii id ce w miliardy kilowatw. Dopywa
ona do Biaej Kuli przez jedena cie rur, z ktrych ka da ma swj
wasny rytm pr dw. Wspominam o tym, eby podkreli , e bez
Maraxa nie dalibymy sobie rady z analiz drga . Wiemy teraz, e
jeden cykl dziaalno ci Bia ej Kuli trwa 296 godzin i sk ada si z dwu
zasadniczych faz. W pierwszej, dodatniej, wytworzona grawitacja
dodaje si do si y przyci gania planety. W drugiej fazie, ujemnej,
grawitacja Kuli znosi ci enie Wenery. Jak widzicie, ka da faza
skada si z szeregu mniejszych z bw my przybyli my w czasie,
kiedy nat enie pola byo dodatnie, ale os ab o ju znacznie, a
tarapaty, w jakiemy wpadli, spowodowa ten oto malutki uskok
krzywej
Pochylilimy si nad sto em, patrz c w miejsce wskazane przez
matematyka, ktry mwi dalej:
Gorzej by oby, gdyby my wyl dowali w okresie fazy ujemnej
Czowiek, zbli aj c si do Kuli, przesta by by przyci gany przez

planet , mg by unie si jak balon w gr i poszybowa w


przestrze mi dzygwiezdn no, ale mniejsza z tym. To wszystko
wci jeszcze obraca si wok tego, jak maszyna dziaa wedug
sw kolegi Lao. Najwa niejsza jest odpowied na pytanie, co mo e
oznacza ten zawiy cykl grawitacyjny, trwaj cy 296 godzin, po czym
wszystkie skoki i wahania potencjau powtarzaj si od pocz tku.
Jakie mo e by przeznaczenie, jaki sens tak pot nych wy adowa
energii?
Matematyk zatrzyma si . Uderzaj c po ka dym s owie palcem w
st, powiedzia :
Same w sobie zjawiska wywo ywane przez Bia Kul nie mog
przerazi czy zadziwi nas, badaczy i uczonych. Dziwi nas natomiast i
przera a co innego: to, e one nie maj adnego sensu i w ogle
niczemu nie su !
Czu em, jak lodowacieje mi serce.
Jak jak pan to rozumie, panie profesorze? spytaem
zni aj c mimo woli gos.
Tak jak powiedzia em. Nie mog do tego doda ani sowa.
Ale zaraz, pozwl pan, nie pojmuj , wi c stworzenie takiego
bieguna grawitacyjnego nie ma, wed ug pana, adnego sensu? Mo e
my, na Ziemi, nie budowalimy ich, ale
To nieporozumienie zauwa y fizyk. Znamy powd, dla
ktrego mo na stworzy biegun grawitacyjny. Mam na myli
wyrzucanie pociskw mi dzyplanetarnych.
A wi c Biaa Kula?
Pozwl mi pan sko czy . My na Ziemi stosujemy rakiety
nap dzane energi atomow . Jest mo liwe, e mieszka cy Wenus po
katastrofie, jaka spotkaa ich pocisk wys any na Ziemi , woleli u y
innej metody: postanowili zwalcza grawitacj w anie za pomoc
grawitacji!
W jaki sposb?
Wyja nienia zaprowadziyby nas zbyt daleko. Do , e chodzio
o co, co mo na obrazowo nazwa wywierceniem dziury w polu
ci enia, jakie otacza planet . Wiecie, e nabj elektryczny mo na
zoboj tni drugim nabojem o przeciwnym znaku?
Oczywicie.
A wi c oni usuwaj lokalnie si przyci gania planety za pomoc
sztucznie wytworzonej grawitacji, zwrconej w przeciwnym

kierunku! Dzi ki temu minimalna si a nap dowa starczy do


wystartowania w podr mi dzyplanetarn .
No widzi pan rzek Oswaticz, a ja doda em:
A wi c Bia a Kula mia a cel, i to zupenie jednoznaczny,
dlaczeg wi c profesor Czandrasekar mwi, e
Mo e kiedy i mia a cel powiedzia matematyk, niezmiernie
dobitnie akcentuj c wypowiadane s owa lecz teraz go ju nie ma.
Ale dlaczego, na miy Bg?!
Mog zrozumie automat, ktry przestawia zwrotnice i porusza
semafory przed nadchodz cymi poci gami rzek Czandrasekar,
uwa nie patrz c na mnie ciemnymi oczami ale nie rozumiem
automatu, ktry otwiera drog przed nikim i niczym
Co? jak to rozumie ?
Najpro ciej. Kula co jaki czas stwarza pole grawitacyjne, ktre
niweczy przyci ganie planety i nic wi cej. Nie s u y to niczemu.
Zupe nie niczemu. Nie ma adnych pociskw mi dzyplanetarnych ani
najmniejszego ladu, ktry by wskazywa,
e kto zamierza je
wys a jest po prostu pot na wyrzutnia, ktra co jaki czas z
potwornym nakadem energii otwiera przestrze i nie wyrzuca nic!
To nie jest takie proste powiedzia Oswaticz. Ze
zmarszczonym czoem i ustami zaci tymi w ostr lini wpatrywa si
nie widz cymi oczami w przestrze .
To nie jest proste. Zgoda powiedzia Czandrasekar z lekkim
westchnieniem.
Zastanawia em si nad rozmaitymi mo liwociami. A mo e wy
co o tym powiecie?
Mo liwe, e pocisk albo pociski zosta y ju wys ane i teraz
Biaa Kula pracuje czekaj c na ich powrt zauwa y Oswaticz.
Mo e atwiej jest utrzymywa j w ci g ej akcji, ani eli uruchamia
tylko wtedy, gdy rzeczywi cie odlatuje czy przylatuje jaki statek
Czandrasekar skin gow .
Myleli my o tym, ale przypuszczen ie to upada w ogniu analizy
fizykomatematycznej. Bia Kul mo na bez trudu uruchomi
dosownie w ci gu kilku sekund i marnotrawstwo energii, z jak ona
teraz pracuje, jest zdumiewaj ce u tak wietnych konstruktorw jak
mieszka cy planety bo to nie byle co: zbudowa machin , ktra,
lekko licz c, posiada dzielno okoo stu miliardw kilowatw!
Mo e to s prby podsun em.

Prby!
To powiedzia Arseniew. Wsta opieraj c si piciami o st .
To maj by prby?! Prby, ktre trwaj od miesi cy? Bo
przecie tyle czasu up yn o od momentu, kiedymy tu przybyli, a
Kula dziaa wci tak samo. To miayby by prby? Nie wierz . Poza
przes ankami czysto rozumowymi mam swj instynkt fizyka i
matematyka. Kiedy patrz na wykresy dzia ania Bia ej Kuli, wszystko
si we mnie burzy. Te przypywy i odp ywy, to leniwe rozlewanie si
pr dw, te nag e skoki i ucieczki nat enia, co to wszystko znaczy?
Uderzy w roz o one papiery.
Siedziaem nad tym przez trzy godziny. To jest jakie
niesk adne, niedorzeczne, pijane. Po prostu pijane, rozumiecie?!
Zreszt Co oznacza rozerwana rura w w wozie? A w krater? To
te miayby by lady prb?
Machn r k i usiad .
Jest jeszcze jedno Mo e to trzeba wzi pod uwag
powiedzia Oswaticz. Mwi bardzo cicho, jakby niepewny, czy to, co
myli, jest ju gotowe do wypowiedzenia.
Chodzi mi o plazm Czarnej Rzeki. Czy nie jest mo liwe, e
to ona wszystko stworzya i uleg a potem degeneracji, jakiemu
zwyrodnieniu
Ach, pan myli,
e ta plazma jest jedynym mieszka cem
planety?! wykrzykn em. Ten obraz porazi mnie swoj
niezwyk o ci . G boko pod powierzchni gruntu pynie m tna, liska
galareta, cia o oddychaj ce i ywe. Dr y kontynenty, otwiera si na
powierzchni, przebija gry. Ca a planeta jest dla niej o em.
Nieruchoma sie kanaw i rur, wype niona dysz c , lepk materi ,
tworzy stacje pojazdw kosmicznych i ywe rzeki
LaoCzu pochyli si nad stoem.
Nie jest to, ma si rozumie , ostateczne rozstrzygni cie kwestii,
ale plazma, jak s dz , nie jest kim, ale s u y komu . To znaczy,
e jest ona czym w rodzaju narz dzia lub produktu tak jak dla nas
dro d e czy grzybki penicyliny.
al mi by o niesamowitego obrazu, jaki wywo ao przypuszczenie
Oswaticza.
A czy nie mo e ona posiada wysokiej inteligencji? zacz em,
lecz Chi czyk zaprzeczy ruchem g owy.

Nie, nie mo e. Nie mo e, bo jest bardzo w sko


wyspecjalizowana. Potrafi tylko jedno: wytwarza elektryczno .
Ale mo e wa nie to jest dowodem daleko posuni tego rozwoju
powiedziaem a inteligencja
To nie ma nic wsplnego z inteligencj wyja ni Chi czyk.
Czy nazwie pan So ce inteligentnym tylko dlatego, e umie tak
oszcz dnie gospodarowa energi atomow ? Inteligencja oznacza nie
w sk specjalizacj , lecz jej zupene przeciwie stwo najwy sz ,
najbardziej uniwersaln wszechstronno .
A wi c zawoa em gdzie oni s , ci prawdziwi mieszka cy
planety? Dlaczego nie mo emy ich napotka ?
Gdzie si ukrywaj ?!
Obawiam si , e nigdzie rzek Chi czyk. Wsta, owin si
szczelnie kolorowym jedwabiem i utykaj c ruszy ku drzwiom.
Wyszed z kajuty pozostawiaj c nas wstrz ni tych przeczuciem
niepoj tej grozy, ktra staa za jego s owami.

MIASTO
Zmienialimy si z Sotykiem przy sterach. Kosmokrator, lec c na
wysoko ci czterdziestu kilometrw, zatacza wielkie ko a. Zostawaa
za nim smuga pary kondensuj cej si w rozrzedzonej atmosferze
wok gor cych gazw wylotowych. Utworzony w ten sposb mglisty
piercie wisia nieruchomo n ad chmurami i b yska olepiaj c t cz
nad niskim so cem, kiedy kr c powracalimy w asnym ladem.
Mkn li my tak od wielu godzin, co kilkana cie minut pojawia o si w
ekranach so ce, rzucao ostre wiat a na ciany Centrali i znikao;
motory piewa y cicho, a w dole rozpo cieraa si niezm cona, bia a
jak nieg rwnina ob okw.
W czasie wolnym od dy urw spotkaem kilka razy Arseniewa.
Kroczy centralnym korytarzem, chmurny, z r kami zao onymi w ty.
Zagadn em go, lecz nie odpowiedzia. Znik w kabinie Maraxa, nad
ktr pon o czerwone wiat o. Potem widzia em Rainera, jak nis z
laboratorium kasety filmw; w przejciu obrzuci mnie nie widz cym
spojrzeniem.
Kiedy w jak godzin p niej przechodziem ko o laboratorium,
posysza em muzyk . Zajrza em do rodka. Z g o nika dobiegay
majestatyczne tony pi tej symfonii Beethovena. Czandrasekar sta
nieruchomo przy aparacie. Nie ruszaem si z miejsca, a muzyka
ucicha. Matematyk nadal sta z lekko uniesion g ow , jakby
nasuchuj c ciszy.
Profesorze odezwa em si . Teraz dopiero mnie spostrzeg .
Prosz ?
Chciaem czy mo na spyta , co robicie?
Bawi si z nami jak kot z mysz mrukn Czarndrasekar.
Omin mnie i skierowa si ku drzwiom.
Kto, Arseniew? spytaem jeszcze.
Ale nie! Marax!
Nic wi cej si nie dowiedziaem. Poszed em do Centrali. By a
czarna noc, lampki wszystkich zegarw pulsowa y rzucaj c na ciany
mg awy poblask. Kontrolne przyrz dy Maraxa wyskakiwa y z t a
jaskrawymi wiat ami, jakby tylko on jeden czuwa w g bi u pionego
statku. Spokj ten by pozorny. Powrciw szy na korytarz us ysza em,

jak uczeni spieraj si o co gor co. Zadudni baryton Arseniewa,


potem cicho, beznami tnym g osem odpowiada LaoCzu. Od dy uru
dzieliy mnie jeszcze cztery godziny, ale nie chciao mi si i do
kajuty. Wrciem do Centrali. So tyk siedzia pod tablicami Maraxa i
w silnym blasku, ktry z nich pada , wpatrywa si w wielk pacht
papieru. By to, jak mi si wydawa o, plan jakiego miasta.
Co to? spytaem.
Warszawa odpar nie podnosz c g owy. Wodzi powoli
palcem po planie, myli si i powraca na utracony szlak, niby w
wyimaginowanej w drwce ulicami miasta.
To twoje miasto rodzinne? Opowiedz mi o nim, nigdy go jeszcze
nie widziaem.
Spojrza na mnie z roztargnieniem, potem wrci do planu.
Nigdy nie bye w Warszawie? spyta takim tonem, jak gdyby
mwi: nigdy nie widzia e S o ca?
Usadowi em si na fotelu i przez jego rami zerkn em na kolorowe
wielok ty. Sotyk sk ada powoli arkusz.
Kiedy myl
o Ziemi odezwa si to zawsze ona
przychodzi mi na myl.
Urwa.
Du o jest miast wi kszych Znowu si zawaha .
I wspanialszych, ale ona jest bardzo pi kna.
Byo to wyznanie tyle niemia e, co bezradne. Umilklimy obaj. W
jaki dziwny sposb przez mgnienie widzia em bia e, strzeliste mury
ponad zieleni drzew.
Rozleg si wysoki sygna brz czyka. Drgn em.
Sotyk spojrza na zegary Maraxa.
Widzisz? Stan pierwszy raz od szesnastu godzin
Podnis s uchawk telefonu. Mwi Arseniew. Poleci mi przyj z
narz dziami do kabiny, gdy w urz dzeniach ch odz cych Maraxa
powstao uszkodzenie.
W kabinie oprcz astronoma byli Czandrasekar i LaoCzu. W
powietrzu wisia a wo przegrzanych przewodw. Dugimi liniami
pali y si czerwone sygna y na zablokowanych wy cznikach.
Arseniew chodzi tam i z powrotem w przejciu pomi dzy
odchylonymi tablicami rozdzielczymi.
Jak si okaza o, pompa aparatury chodz cej zatar a si i
temperatura lamp wzros a powy ej granicy bezpiecze stwa.

Mimo to uczeni nie wy czyli Maraxa, dopki nie uko czyli


oblicze . Jaki kwadrans krz taem si przy rurach pord ogromnych
kapacitronw, wchodziem do w skich studzien pod pod og kabiny,
gdzie znajduj si pompy odrodkowe, i tam, w niezno nym gor cu i
niesamowitej ciasnocie, pord kabli wij cych si jak korzenie drzewa
pod ziemi , wymieni em zatarte o yska. Kiedy uszkodzenie zosta o
usuni te i miaem ju wyj z kabiny, Arseniew zatrzyma si w
swojej w drwce. Stan przede mn i spyta:
Pan wie, e kr ymy nad Martwym Lasem? Przytakn em.
Co pan s dzi o jego powstaniu?
Nie jestem fachowcem, geologiem, wi c
To nic. Co pan przecie myla . Prosz mwi .
Myla em, e to mogo by dno morza, ktre wysycha o powoli,
i rozpuszczone w wodzie sole wykrystalizoway dziwacznie
Krtko mwi c, uwa a go pan za formacj geologiczn ?
Tak.
Tak powtrzy z namys em astronom. Znw zacz chodzi
po kabinie. Staem z narz dziami w r kach.
Naturalne powstanie takich krysztaw nie jest mo liwe.
A wi c to twr sztuczny?
Sztuczny, ale nie zamierzony.
Nie rozumiem.
My tak e przez d ugi czas nie mogli my zrozumie
Napotykaj c jakiekolwiek dzie o ywych stworze , staramy si
zawsze odgadn jego przeznaczenie. Martwy Las, w czasie kiedy
zosta zbudowany, nie by martwy. Jest to ruina gigantycznego
akumulatora energii promienistej, i to zapewne jednego z wielu.
Czy wiadomo, do czego su y ?
Du o razy stawiali my Maraxowi to pytanie. Podawali my mu
struktur , rozmiary i rodzaj materiaw, z jakich sk ada si Martwy
Las, a on, jak in ynier otrzymuj cy zadanie, usi owa z o y te dane
techniczne w logiczn cao . Dopki nie znalimy szczeg w,
Marax mia, je li mo na si tak wyrazi , wiele stopni swobody w
swych prbach syntezy Odpowiada, e mg to by ogromny
transmutator chemiczny dla regulowania sk adu atmosfery albo
urz dzenie do zmiany klimatu. Ale w miar jak poznawali my nowe
fakty, jedna hipoteza po drugiej odpadaa. Zainstalowana moc
Martwego Lasu tysi ce razy przekraczaa potrzeby urz dze , o

ktrych mwiem. Wtedy Marax zacz zmierza w kierunku pewnego


rozwi zania, ale my nie chcieli my si z nim pogodzi . Usi owalimy
przestawi jego rozumowanie na inne tory, tworzy wi c najbardziej
zawie hipotezy, bada , czy s mo liwe, i za ka dym razem
odpowiada: nie.
Arseniew przystan przed wygaszonym ekranem katodowym.
Odwrcony do mnie plecami, mwi dalej:
Niepr dko zapomn te godziny. Uparcie nawraca w jednym
kierunku; miaem wra enie, e to po prostu zo liwo
martwego
mechanizmu, ktry mci si
na nas za swoje dotychczasowe
posusze stwo. Jak pan wie, Marax odpowiada nie sowami, lecz
wykresami, ale byy tak jasne Nie doko czy . Zwrci gow w
stron fizyka, ktry za pomoc ma ego aparatu sprawdza bieg
krzywej na wykresie.
Podziwia em twj spokj, Lao powiedzia.
Nie byo mi czego zazdro ci , zapewniam ci rzek Chi czyk.
Wida droga od mego umys u do serca biegnie z dala od twarzy
ale nie byo mi l ej.
Arseniew patrza w szklist p yt ekranu jak w lustro. Nagle
odwrci si .
Kiedy pady s owa wyja nienia, okazao si , e wszyscy
domylali my si ich od pocz tku, lecz nikt nie chcia ich pierwszy
wymwi .
A te sowa, profesorze?
Zniszczenie ycia na Ziemi rzek ostro astronom.
Przeczekawszy chwil zupenego milczenia, podj w drwk .
Martwy Las jest ruin miotacza, ktry mia wystrzeli w Ziemi
adunek radioaktywny.
Cisza bya taka, e sysza em szmer, z jakim sun o po papierze
k eczko przyrz du w r kach fizyka. Kroki Arseniewa rozlegay si w
niej rwnomierne, spokojne jak chd zegara.
Poleciem Sotykowi,
eby zmieni kurs doda po chwili
ni szym gosem. Lecimy teraz tam, sk d ku Martwemu Lasowi
szy rury steruj ce
Nic si nie zmienio. Trzymane narz dzia obci a y mi r ce, staem
nieruchomo, tylko serce zacz o uderza powoli i ci ko jak przed
walk .
Profesorze, czy oni

Nie pytaj pan. Na razie nic wi cej nie mo na powiedzie .


Chod cie, pjdziemy do Centrali, przelecieli my ju siedemset
kilometrw. Cel musi by blisko.
Przeszli my korytarz. Arseniew obejrza przyrz dy Prediktora i
zwrci si do Sotyka:
Zejdziemy teraz na sze tysi cy metrw. Sprawdzi kurs, ktry
mieli my utrzymywa . Kiedy pojawi si wiato, wezwijcie mnie.
Jakie wiat o, profesorze? spytaem.
Sami zobaczycie.
Z tymi sowami wyszed za Chi czykiem. Sotyk przestawi
d wigni Prediktora. Pocisk zaczai si obni a . Gwiazdy zniky i
telewizory pociemnia y, wypenione nieprzeniknion
czerni .
Prze czylimy je na radar. Ekrany pozieleniay, lecz ich wiecenie
wprowadza o tylko w bd. Przez pewien czas lecieli my na o lep.
Potem w jednolitym mroku ukaza si
szarawy brzask jakby
wstaj cego dnia, cho noc zapad a zaledwie przed kilkunastu
godzinami. Zawiadomiony Arseniew poleci obni y lot jeszcze
bardziej. Tracilimy wysoko , schodz c na cztery, trzy, wreszcie dwa
kilometry. Na wschodzie wypenia mg y nieruchomy, szary blask,
pod nami mkn a wielka rwnina, spowita ciemno ci .
Staem przy ekranach pomi dzy Arseniewem a Sotykiem.
Schodzilimy do l dowania. Kilka chwil Kosmokrator opada skosem,
jak n lec cy ku ziemi, nagle targn si gwatownie i p omienie
rozdar y mrok. Grzmi c silnikami hamowniczymi pocisk p dzi tu
nad powierzchni gruntu. P ki rozlatuj cych si na wsze strony flar
magnezjowych owietla y niesko czone szeregi wydm, ktre zdawa y
si falowa jak woda w migotliwym, trzepoc cym blasku. Rozwar y
si denne luki. Dwa rz dy szeroko rozstawionych g sienic ze wistem
rozcina y powietrze. Raz jeszcze hukn y dysze dziobowe i w ogniu
wylotw zajaniay rz dy piaszczystych pagrkw. Lekkie, lecz
wyra ne drgnienie przeszy o ca y kadub. Przednia para g sienic
zetkn a si na mgnienie ze szczytem wydmy. Mocny wstrz s rzuci
nas w gr . Rakieta toczya si z przera liwym chrz stem. Coraz
ci ej osiadaa na podwoziach. Bicze piasku zacina y pancerze i
osypywa y si po nich z guchym szumem. Pod oga dygota a i
podrywa a si na nierwnociach, jakby pocisk ponownie chcia si
wzbi w powietrze. Ruch ten przechodzi w coraz agodniejsze
ko ysanie. Raz jeszcze kad ub pochyli si , wyprostowa i

znieruchomia. W ciszy sycha by o tylko, jak spr one powietrze


syczy wype niaj c cylindry amortyzatorw.
Nie up yn o p godziny, a dolne klapy rozsun y si i po
opuszczonej pochylni zjecha pojazd g sienicowy. Zaj em miejsce
przy kierownicy, obok ustawiwszy indykatory promieniowania na
wyci gni cie r ki usiad Arseniew. Sotyk i Rainer znajdowali si z
tyu; oparci o ramiona pionow ej kolumienki, stanowi cej podstaw
miotacza promieni, mogli obserwowa okolic przez grne szyby, nie
trac c z oczu aparatw umieszczonych na cianach.
G sienicwka wygramolia si
z wielkiego rowu, ktry
Kosmokrator wyora w pok adach lu nego piasku. Skr ci em na
wschd. W wietle reflektorw ods ania si krajobraz ponury i
jednostajny. Jak okiem si gn , teren p aski, pr gowany niskimi
falami brunatno tawego, drobnoziarnistego piasku. Gdzieniegdzie
wystawa y z niego odamy najbardziej odporn e na wietrzenie, o
bokach wypolerowanych do gadko ci szkliwa. Wia silny,
sprzyjaj cy wiatr. Posuwa przed sob lotne wydmy, zdmuchiwa z
ich szczytw rozwiane k by kurzawy i ciska je w blachy naszego
pojazdu. Z rzadka stercza y samotne ska y wapienne, otoczone
drobniejszymi g azami, zwietrza e i pobru d one. W promieniach
reflektorw pada y od nich dugie, p askie cienie, uciekaj ce w stron
przeciwn do naszego ruchu.
Po pewnym czasie zaczai si zbli a niski, d ugi wa, ktrego
kierunek coraz bardziej zbiega si z naszym. Jego podwietrzne
zbocze byo twardo ubite. Gdy maszyna wjecha a na gr , ujrza em,
e szczyt wa u jest zakl ni ty i tworzy p ytk rynn . By a to jakby
droga, do
dogodna, gdy
po rozdrobnionych kamieniach
zacielaj cych dno, zmieszanych z suchym, ciemnym iem, jecha o si
szybciej ni po piasku.
Luna zajmowa a ju p nieba. Sta a wprost nad nami, srebrnawa,
si gaj ca chmur.
Wa obni a si coraz bardziej, a opad do powierzchni gruntu.
Jeszcze dziesi minut szybkiej jazdy i na horyzoncie zjawia si
bia awa smuga, rozjarzona przy samym gruncie. Tlay nad ni jasne
wywy szenia. Kiedymy si znale li na grzbiecie jednej z ostatnich
wydm, poprzez najbli sze, niskie pagrki otworzy si widok w g b.
A po horyzont rozpo cierao si morze b kitnawych kszta tw.
Rozdzielone pasami p mroku, jania y twory obce dla oka jak zg oski

nieznanego pisma: gwia dziste, wieloczonowe korpusy, wie e


podobne do stalagmitw, rotundy o zakl ni tych pochy ych czo ach,
terasowate bastiony, a wszystkie wydawa y bkitne wiat o, ktre w
ostatnim planie zlewa o si w mgliste, nieruchome sylwety,
ogromnym sierpem okalaj ce widnokr g. Ponad przestrzeni ukami
szy bia e przerzuty tworz c wielk sie o promienistych zwodach.
Miasto wyszeptaem. R ka sama zmniejszy a obroty
motoru: pojazd zatrzyma si nad zboczem wydmy. Fale piasku poza
zasi giem reflektorw rozwidniao padaj ce z dali widmowe
p wiat o.
Spojrza em na astronoma.
Jedziemy?
Po to przybylimy z Ziemi odrzek Arseniew. Zwolni em
hamulec. Pojazd stoczy si cicho w d, potem motor warkn
i
poci gn . Dodaem gazu. Arseniew dotkn mego ramienia; poleci
zmniejszy szybko . Pochyli em si ku przedniej szybie, aby obj
wzrokiem jak najszersz przestrze . Robilimy teraz nie wi cej ni
dwadzie cia kilometrw na godzin . Silnik cich, tylko g sienice
szcz ka y i zgrzyta y, raz po raz mia d c jakie krusz ce si z
ha asem skorupy. W pewnej chwili co pod nami za opota o,
jakbymy jechali po odpr aj cych si arkuszach blachy. Rzuciem
snop wiata ruchomym reflektorem wz bieg dugim, jasnym
pasem, id cym prosto jak strzeli. Pokrywa a go warstwa piasku, spod
ktrej wygl day ciemne, p askie czerepy.
Z obu bokw pojawiy si pierwsze ksztaty. Zrazu by y to d ugie,
w owo rozchodz ce si bloki, wsparte na sto kowatych apach. Pod
ich wietlistymi bokami pe zy przy samej ziemi czarne cienie.
Kiedymy przeje d ali blisko, rozeznaem rozchylony p k rur
wychodz cych ze studni, ocembrowanej wiec cym pier cieniem.
Dalej stay budowle, jedne wznies ione terasowatymi pi trami, inne
zupenie g adkie, jak ustawione rz dami ksi gi, jeszcze inne o
cianach podzielonych na w skie sekcje na przemian wkl s e i
wypuk e. Zauwa yem, e niektre ksztaty powtarzaj si . Utkwi y
mi w pami ci porozstawiane w jednakowych odst pach coko y, z
ktrych strzela y w trzy strony szkliste, wiec ce p etwy, zako czone
wygi tymi jak dzioby g owicami.
Droga zaczyna a si rozga zia . Po bokach migay koliste wn trza
schodz cych w d tuneli, pogr one w niepewnym pmroku. Coraz

cz ciej przemykay w grze drugie i tr zecie poziomy ulicy, ukami


przekraczaj ce ni sze budowle. Przejechalimy przez bram , szersz
w grze ni w dole, podkowiast , o falistych, dwuramiennych
przyporach. Dalej, po rd trzech pylonw, po czonych strzelistymi
prz s ami w ksztat trjk ta, droga rozwidla a si . W lewo sz a
wznosz ca si serpentyn i biega wysoko, niby napowietrzny most,
ciemna na rozjarzonym niebieskawo tle, na prawo skr caa tworz c
szerok alej w rd pionowych wiate. Skr ciem na prawo. Budowle
staway si coraz wy sze i wi ksze, ani ladu nie by o w nich okien
czy drzwi, wsz dzie tylko wiec ce ciany, jedne p askie, inne
ogromne rury; wychodziy z
zakl se; znowu pokaza y si
nawierzchni i stromymi ukami przesadza y ca szeroko ulicy, by
znikn
w kolistych ocembrowaniach. Jecha stawa o si coraz
trudniej. G sienice rz zi y, chrapa y, osuwa y si , pojazd dygota ca y,
mia d c skorupy, ktre po yskiway czerwonawo w promieniach
reflektorw. Czasem przeje d ali my po odamkach p kaj cych ze
szklanym d wi kiem, to znowu kilkaset metrw g sienice kopa y si
w sypkim, ci kim piachu.
Aleja sko czy a si . Wyjechalimy na przestwr otoczony bia ymi
gigantami. Wydawa o mi si , e podpieraj je d ugie kolumnady, ale
gdy my si zbli yli, zobaczy em, e te olbrzymie supy nie wspieraj
ich kraw dzi, lecz zwisaj zaostrzonymi ko cami w powietrzu niby
rz dy potwornych sopli lodowych. Ukaza si rozjazd zawalony
kopcami ciemnego z omu. Lewa g sienica wczepia si w jakie
paj czasto sk bione przewody, pojazd targn si i motor zgas . Przez
kilka sekund panowa a g ucha cisza. Wszyscy milcz c przybli yli my
he my do szyb. Wok sta y b kitnawe olbrzymy, doem le a gboki
cie , w ktrym dwiema tymi smugami wchodzi y wiat a naszych
reflektorw. Opiera y si o masyw gruzu, ktry zamyka drog .
Zapu ci em silnik i zacz em wycofywa maszyn . Wyj c na tylnym
biegu, wz zjecha tu pod ogromn pionow cian . Wydzielane
przez ni wiat o wdar o si oknami do wn trza i przez chwil w
naszych he mach drgay b kitnawe pomyczki. Nawrci em.
Wyjechawszy na wol przestrze , obraem inn drog . Szerok
serpentyn wznielimy si
na grny poziom ulicy. Motor pracowa
rwno i cicho, tylko pod cz onami g sienic wci
pryska y i
rozsypywa y si okruchy szkliwa. Sun limy kilkana cie metrw nad
dolnym poziomem; z obu stron przesuway si jajowate kopu y,

czasem paska, stoj ca na wielkich supach tarcza, odgi ta z jednej


strony niby cyferblat apokaliptycznego zegara sonecznego, i
podkowiaste przeloty, i znowu budowle podobne do ksi g, i te z
pionowymi rz dami pkulistych wynios o ci, otoczone p kami
gadkich rur. Motor szumia , mijali my ulic za ulic , a obraz wci
by taki sam niesko czone, milcz ce miasto wieci o w ciemnoci,
w guchej ciszy potrzaskiwa tylko gruz pod ko ami, jedne bloki
cofa y si i choway, a na ich miejsce nadp yway nowe, tak wielkie i
wysokie, e zimny blask ich szczytw przyciemnia a niekiedy mga
opadaj ca z niewidzialnego nieba.
Na skrzy owaniu droga, ktr jechalimy, opu cia si agodn
spiral pord placu otoczonego rozrzucon szeroko kolist amfilad .
Gmachy, z wysokoci grnego poziomu monum entalniejsze jeszcze
od poprzednich, z bliska przedstawiay gro ny widok, pokryte ciemn
siatk p kni . Gdzieniegdzie cae ciany osiad y jak pyty wosku
chwyconego arem, a z ich bokw zwiesza y si grube sploty szkliwa.
Przeci wszy plac dostali my si w w ski przelot mi dzy dwoma
skrzyd ami ogromu si gaj cego, zdawa oby si . chmur. W gbi
jania y korowody wysokich i niskich wiate, a obok nas bieg y
budowle o konturach coraz p ynniejszych, jedne dziwacznie
wykolawione, jakby rozd te, inne z odwini tymi w bok i skr conymi
w tr by pytami wietlistej masy, ktra jarzy a si jeszcze,
rozkruszona na mia ki py. Zaczyna y nim powi ca nawet wiruj ce
spiesznie g sienice naszego pojazdu.
Chwilami w czasie tej niesko czonej jazdy nachodzio mnie
wra enie, e mijane widoki s tylko niesamowitym nagromadzeniem
bujnie uksztatowanych form mineralnych, e to jakie spi trzone i
naros e przez ca e epoki pokady gigantycznych kryszta w, osadzone
jedne na drugich, postapiane ogniem wulkanicznym, sp kane i
wietrzej ce w huraganach pustyni ale potem spod gruzw wy ania
si szmat g adkiej jak szk o nawierzchni albo mign w naro u kikut
rury z wyra nymi znakami spoin na wypukym obrze u,
niezaprzeczony dowd pracy jakich istot Wtedy szerzej
otwiera em oczy i przyciskaem he m do szyby, eby dojrze wreszcie
cho jednego mieszka ca tego tak milcz cego, cho pot nie
owietlonego miasta.
Tymczasem mijane ksztaty stawa y si coraz bardziej poczwarne i
groteskowe. Tu i wdzie wrd rozjarzonych p yt ciemnia y zwoje

jakby poszarpanych macek, w y czy kabli Potem, kiedy drog


przekroczy a w grze ciemna sylweta mostu, wydao mi si , e pod
filarami le pokotem ogromne tusze zwierz ce, od ktrych wiat o
odbija si srebrnawymi y ni ciami, jakby to byy grzbiety wielkich
ryb Z bliska dostrzeg em zwisy konstrukcji powietrznej, a pod ni
na stos zwalone d ugie, sp aszczone cygara, niby kad uby rakiet
czy samolotw, okr one spiralnymi ko nierzami, pogi te i
rozp atane. Przejechali my pod ruin owego mostu, ton c na chwil w
zupenym mroku, ktry re flektory rozoray na dwoje
tymi
koleinami, i wynurzylimy si po drugiej stronie. Tutaj nie byo ju
ani ladu nawierzchni, a sam gruz sprz ga si w jak na po y
szklist , na po y u lowat , zaskorupia mas , po ktrej g sienice
lizga y si , kruszyy cienk pow ok , zapaday w pustk i zaczyna y
wirowa z piekielnym jazgotem.
W oddali wieci y masywy g adkich, olbrzymich skarp, a wok
rozpo cierao si pogarbione pustkowie, na ktrym sta y jakby
zamarz e w chwili topienia bloki, poskr cane, splecione, niby tysi ce
razy powi kszone zwoje, festony i girlandy, w jakie rozp ywa si
pacz ca parafin wieca.
Tu i wdzie sterczay zr by konstrukcji, szkielety, z ktrych sp yn
szklisty budulec. Rozcapierzone nad rumowiskiem, zwichrowane,
czarne, odwieca y rdzawymi plamami, kiedy dotkn y ich promienie
reflektorw. Ciemno nocy, w ulicach odepchni ta w gr wysokimi
wiat ami, tu przypada a do samego gruntu. Nagle, kiedy maszyna
omijaj c pytki lej zjechaa w bok, w smugach naszych wiate
poruszy y si skurczone postacie. Zahamowa em gwatownie,
napieraj c na peday, i cofn em wz. Jednocze nie rzuciem w tamt
stron snop wiat a. Na b kitnawym, przygaszonym polu ciany
odcina y si postaci dwu karw. Wzmocni em wiat o. By y to dwa
ob amane s upy, wychylone do po owy z gruzu.
Jeszcze dalej budowle znik y jak wykarczowane i wida je byo
tylko w oddali, jak wiec nieruchomo, wielkim pier cieniem
opasuj c przestrze . Tu, gdzie jechalimy, ca y grunt m y m tnym,
jakby przez bielmo przefiltrowanym blaskiem, bo fosforyzuj ce
szkliwo przemieszane by o z piachem i brunatnymi szcz tkami ni to
kamieni, ni to metalu. Jecha by o coraz trudniej, p aszczyzna
przechodzia w niewielkie, lecz stro me zbocze. Motor zanosi si od
ryku, napi te g sienice szcz kay przera liwie, zarywaj c si

chwilami niemal po osie. Nagle silnik zawy rozp dzony.


Osi gn limy szczyt wzniesienia. Napar em na hamulec. Pod nami
zia p ytki krater. Wydawa zm cone, niepewne wiato, pe ne plam i
zaciekw brudnofioletowych, tawych i zielonyc h jak prchno.
Dno by o gadkie, wkl s e, puste, ale w g bi tworz cej je szklistej
masy majaczyy kszta ty zatopione jak w bursztynie, jakie
ylaste,
poskr cane cienie, kad uby, figury
Co to znaczy gdzie my jestemy? chcia em spyta , ale g os
nie wydosta si ze ci ni tego garda. Kto dotkn mego ramienia i
da znak powrotu. Skin em w milczeniu g ow , zapu ciem motor i
powoli zacz limy si obsuwa z brzegu rumowiska, a za szybami
przesuway si czarne, wbite w gruz zwa y, niby korpusy ogromnych
jakich maszyn, pozlewane w bezkszta tne, sopliste bry y. Nareszcie
wrcili my na dolny poziom ulicy, gdzie jazda by a atwiejsza.
Pojazd, drgaj c lekko na nierwno ciach, toczy si u podn y
wielkich budowli. Zaciskaem r ce na kole kierowniczym i wsuchany
w szum silnika patrza em przed siebie, a ulice wiy si i wiy bez
ko ca, z wysokoci rzuca y blask olbrzymie gadkie
ciany,
zaokr glone naro a, przypory, supy, nad nami przemyka y czarne
stropy innych poziomw. Oczu nie mog em oderwa od korowodu
ksztatw tak majestatycznych i nieruchomych, jakby miay przetrwa
wieczno , owietlaj c noce zawsze takim samym b kitnym
brzaskiem. Od natoku obrazw by em jak og uszony, nie mog em
myle , chwilami zatraca em wiadomo tego, e tu przy mnie
siedz towarzysze, zdawa o mi si , e ta podr w mroku trwa ju nie
godziny, ale lata cae, i kiedy w pewnej chwili odwrci em si i
spostrzegem, jak Rainer i Arseniew zapisuj wskazania aparatw i
porwnuj ruchy strzaek na indykatorach pr omieniowania, ogarn o
mnie zdumienie, e mog myle jeszcze o czymkolwiek prcz
milcz cych wiate , przesuwaj cych si za oknami. W ci gu
ostatniego kwadransa podr y astronom co kilka chwil dotyka mego
ramienia, ka c mi skr ca to w lewo, to w prawo. Nie mog em zrazu
poj , czym si kieruje w wyborze drogi, a spostrzeg em, e
obserwuje tarcz aparatu indukcyjnego.
Gdy wjechali my w szersz ulic , astronom poleci mi stan .
Motor zgas. Zaci gn li my odruchowo uszczelniaj ce uchwyty
he mw i wyszli my przez klap . Nawierzchni za cielay drobne
opi ki, wiec ce, jakby w ka d szklist okruszyn wtopiona by a

srebrna iskierka. Chrz st krokw rozlega si g o no w pustce.


Czasem wiatr przep dza po kamiennych p ytach smugi py u i
wiszcza gdzie w grze z odg osem rozdzieranej blachy.
Ponad nami z blankw szklistej konstrukcji wystawa zgi ty w d
p k grubych jak rami , zerwanych przewodw. Dalej, zza p askiego
bloku, wystawa rodkiem zakl ni ty gmach, ogarniaj cy frontem
zakr t. Ulica rozchodzia si w gbi na trzy odnogi; dwie wst powa y
w gr , trzeci za stanowi tunel, ktry zwraca ku nam ogromny
owietlony otwr. Jego wn trze zw ao si
rubowato niby
sto kowata muszla.
Arseniew patrza przez chwil na indykator, potem wzi od Rainera
aparat indukcyjny, przewiesi go sobie przez rami i wezwa nas.
Skupili my si wok niego. Ostatni podszed So tyk. Sta do tej pory
przy maszynie i usiowa skierowa
wiato reflektora w g b
rubowatego tunelu.
B d nam potrzebne narz dzia powiedzia Arseniew. Od
chwili kiedy my wysiedli, suchawki wype nia o drobne, uprzykrzone
trzeszczenie i aby si porozumie , musielimy zbli a do siebie
he my. D wig no ycowy, omy i adunek fulguritu, to w tej chwili
najwa niejsze ci gn astronom.
Spogl da na nas kolejno, wreszcie zdecydowa:
Smith zostanie ze mn , a wy wrcicie do rakiety. Posy am was
obu, bo Oswaticz jeszcze le y, a LaoCzu ma si niewiele lepiej.
Spojrza na zegarek.
Droga w obie strony powinna trwa nie du ej ni trzy godziny,
wliczaj c w to czas na zaadowanie materia u.
Czy mam ju jecha ? Sotyk post pi krok ku maszynie.
Tak.
In ynier wsiad pierwszy, za nim wcisn si do wn trza Rainer i
zatrzasn za sob klap . Motor zawarcza i pojazd ruszy ko ysz c si
lekko. ledzili my go wzrokiem znikn za zakr tem, przez chwil
dobiega g o niejszy warkot motoru, wida przebija si przez wydmy
piasku czy gruzy potem wszystko ucicho, tylko wysoko nad nami
wiszcza wiatr.
Profesorze odezwa em si . Nie dosysza . Drobne g ste
trzaski rozlega y si w suchawkach, jakby kto sypa cienkim
strumykiem mak na membran .
Profesorze powtrzy em g o niej gdzie oni s ?

Zrozumia. Zbli y si do mnie. Okienko jego he mu by o w cieniu i


widok kasku z odstaj cymi siatkami radaroskopw, ju tak
zwyczajny, w tej chwili porazi mnie. Przysz a mi do gowy szale cza
w tpliwo , czy to naprawd jest Arseniew, mj towarzysz,
cz owiek?!
W nast pnej chwili dostrzegem przez szk o he mu jego jasne oczy.
Zgin li powiedzia.
Jak? W jaki sposb? Wszyscy?
Tego nie wiem. W tej chwili nie pytaj pan o nic wi cej. Aparat
indukcyjny wskazuje,
e niedaleko przebiegaj
przewody
podziemne
To dlatego zatrzymali my si tutaj?
Tak. Poszukiwa em g wnego kabla si owego. By mo e, uda si
nam dotrze do miejsca, w ktrym wszystko si zacz o
Pomilczawszy chwil astronom ci gn :
Musimy si roz czy . Ka dy odejdzie na czterysta krokw i
wrci w to samo miejsce, gdzie teraz stoimy, po linii spiralnej,
szukaj c akustycznego echa. Ten, ktry odnajdzie je pierwszy, da
drugiemu zna czerwonymi rakietami. Na czno ci radiowej nie
mo emy polega . Czy wszystko jasne?
Tak.
Zawrci i oddali si lekkim, dugim krokiem. Przez sekund
staem jeszcze, potem spojrza em na tarcz yrokompasu i ruszyem
w przeciwn stron .
Wy czyem dop yw pr du do aparatu radiowego. Buty dudniy po
kamiennych pytach; odg os krokw rozlega si w pustce ze
zdwojon si . Kiedy zbli aem si do cian p on cych chodnym
blaskiem, dostrzega em wasny cie ; rozchwiany, sun po bruku.
Szedem, jak mi poleci Arseniew, porusza em w obie strony wylotem
aparatu i liczyem kroki. Gdy doszed em do czterystu, zawrci em. Na
razie nie odkry em niczego. Czerwone oko w gbi he mu, wska nik
radioaktywno ci, arzyo si sabo, wskazuj c niewielkie lady
promieniowania. Jego nat enie wzmaga o si , kiedy podchodziem
do cian. Podniosem gow w grze bastiony uryway si pod
czarnym jak smo a niebem. Szedem mo e minut , gdy us yszaem za
sob kroki.
Arseniew odszed w przeciwn stron . W t sam odjechaa
g sienicwka. Wiedziaem, e nie mo e i za mn cz owiek. A

jednak sysza em kroki. Brzmiay niezbyt g o no musia


post powa w odleg o ci co najmniej trzydziestu metrw. Miaem
wra enie, e w plecy wk uwaj mi si setki drobnych igieek. Ca
wol musiaem nat y , aby si nie odwrci . Szed em, a z ty u wci
rozlega o si stukanie raz, dwa, raz, dwa to g o niej, kiedy
nawierzchnia ulicy le a a naga, to ciszej, gdy pokrywa j nawiany
piasek. Bysn a myl, e to jest echo, i st pn em umylnie mocno,
ale krok tego, ktry szed za mn , nie zabrzmia dono niej.
To nie byo echo.
Pot zala mi ca twarz. Teraz by em ju zupe nie pewny, e za mn
idzie kto, ale to nie jest cz owiek. Nagle stan em. Krok ucich.
Post piem naprzd. Znowu si odezwa.
Ogarn mnie gniew. Zerwa em z ramienia miotacz, zo yem si i,
pochylony jak do skoku, zwrciem si w gb ulicy.
Bya pusta. W jasnym wietle widzia em jej zw aj c si
perspektyw a tam, gdzie schodzia si z innymi wiat ami. Przez
chwil rozgl daem si b dnie. Potem przewiesiem miotacz przez
rami Usysza em st pni cie podrzuciem go i rozleg si drugi
krok ale tak! Odgos, ktry wzi em za st panie, powodowaa
sprz czka rzemienia ocieraj ca si rytmicznie o fa dy kombinezonu, a
ja bra em ten bliski, tu przy uchu powstaj cy szelest za echo krokw.
Zawstydzony, odwrciem si . Wtem nad budynkami wykwity
jeden za drugim trzy czerwone p omienie. Zachwiay si
i
poszybowa y wolno w d, ci gn c za sob ogony purpurowych
iskier. Przyspieszyem kroku i wnet ujrza em Arseniewa. Sta na
eliptycznym wzniesieniu.
Zdaje si , e to tu powiedzia. Skr cilimy w bok. Otwiera
si tam pytki tunel. Jego otwr przypomina wygi t ku doowi,
rozwart paszcz wieloryba. Podobie stwo wzmaga zwisaj cy z
nadpro a rz d krtkich szklistych kolcw, niby kw. By o tam
ciemno. Arseniew zapali latark i wst pi do rodka. Wszed em za
nim. Droga wioda w d pochylni , ktra zakr caa koli cie.
Zrozumiaem, e schodzimy coraz ni ej pod poziom gruntu. Trwa o to
dugo. Od czasu do czasu w cianach pojawia y si owalne otwory
innych tuneli; Arseniew patrza wtedy na tarcz aparatu indukcyjnego:
szli my wci
ladem niewidzialnego przewodu. Nagle pod oga
odezwaa si inaczej: st pali my po metalu. Drog zast pi y trzy
wielkie rury, biegn ce z jednej ciany w drug . Przez szczeliny

mi dzy nimi przesiewa si niepewny blask. Z trudem przecisn limy


si pod najni sz rur . Wylaz em pierwszy i zmru y em oczy,
olepiony.
Przed nami by a zalana wiatem pochylnia. Jeszcze kilkadziesi t
krokw i ukaza a si wielka sala. Strop mieni si ruchliwym
zielonkawym blaskiem, jak powierzchnia morza, na ktr pada
promie So ca. Miarowo rozja nia si i przygasa. Sala by a okr ga,
przedzielona z dwu stron wysuni tymi skarpami. Dobre owietlenie
pozwoli o mi upewni si , e co , co spostrzeg em jeszcze w tunelu,
nie by o zudzeniem: cienka pow oka glazury na kamiennych cianach
wskazywaa, e musia tu kiedy panowa nies ychany ar. Pod
skarpami le a y czciowo stopione walce z bia ej masy,
przypominaj cej porcelan . Ze stropu, z otworw, w ktrych tkwi y
ob amane i nadtopione rurki, zwisay dziesi tki porwanych
przewodw. Niektre dochodzi y do owych walcw i czego w
rodzaju zako czonych kulami rogw, rozchodz cych si promieni cie
z wypuk o ci w samym rodku stropu. Ale nie w chaos zagadkowych
urz dze spowodowa, e stan li my u wej cia jak wryci. G biej, w
cianie, widnia a wielka wkl sa p aszczyzna, po ktrej chodzi y
wietliste w e. Dugie krzywe linie, wiec ce b kitnie i bia o.
Czasem czyy si w p ki, trzepotay i rozchodzi y w r ne strony.
Jakby o ywione warstwice na wielkiej mapie.
Bo to by a mapa.
Wielka, ruchoma mapa. Kiedy przyjrzaem si jej dokadniej,
spostrzegem, e za szklist powierzchni rozbiega si tam gbia,
pe na wiate, drobnych iskier i wielkich jak lampy ku , ktre
wirowa y, oddalay si , zbli a y, krzy owa y swoje tory i
opromieniay wzajemnie.
Sysza em oddech Arseniewa. Sta przy mnie. Przed nami sun y
ekliptyki, rozpryskiway si
bukiety gwiazd i czarne, wielkie
mg awice jak chmury okrywa y grupy pulsuj cych wiate. Czasem
ostry promie przecina przestrze , jak gdyby goni ktr z planet, a
ona wirowaa powoli, ci ko, oboj tnie, przesuwaj c przed nami
kontury nieznanych l dw. Tam gdzie wiato by o tylko brzaskiem,
unosi y si i opaday ca e archipelagi gwiazd.
Byo bardzo gor co. Strop pulsowa wiatem i nasze skrcone
cienie na jasnej pododze to rozp ywa y si , to nagle wyostrzay.

Gdzie my jeste my? zawahaem si . To jakie


planetarium?
Astronom skierowa si w milczeniu przed siebie. Przeszlimy przez
rodek sali. Za jedn ze skarp otwiera si okr g y chodnik. Tylko dno
by o o wietlone na niewielkiej przestrzeni padaj cym z sali wiat em.
Arseniew doszed ju do rodka, gdy odwrci em si , aby raz
jeszcze spojrze na niezwyke planetarium.
Tam jest jakby niebo gwiazdy powiedziaem ale co
znacz te linie wietlne?
Nagle zadr a em.
Tam! Ziemia!
Podbieg em do przejrzystego ekranu. Glob o per owym blasku
dalekich obokw wynurzy si
z ciemno ci. Wirowa wolno,
nachylony do ekliptyki. Nad nim czernia Ksi yc w nowiu. W pe nej
gwiazd przestrzeni sz a Ziemia, kula matowych wiate , coraz bli sza i
bli sza. Ju zakrzywiaa si jej droga. Wtedy ujrza em, e znacznie
gbiej biegnie Wenus. Pozna em j po puszystym blasku, bielszym
od ziemskiego. Tryska z niej promie , ktry dochodzi do Ziemi i
mocnym wiat em oblewa morza obokw.
Co to? wyszeptaem chwytaj c Arseniewa za rami .
Milcz c podnis r k i wskaza co , czego dot d nie dostrzegaem:
dwa wyryte w kamieniu, przekrelone grub lini piercienie.
Co to wszystko znaczy?
Teraz ju nic powiedzia Arseniew. Ju nic Bezwadny
ruch raz puszczonego mechanizmu, ktry b dzie trwa
Nie doko czy . Odwrciwszy si wszed w ciemny tunel. By
niezbyt szeroki, bo rozk adaj c r ce mogem dotkn obu cian. Kilka
razy przechodzili my przez niskie progi utworzone ze sto kowatych
wyst pw, stoj cych obok siebie. Dalej tunel bieg poziomo. W g bi
pojawi o si wiat o. Zmierza o ku nam. Byo to odbicie naszego
reflektora. Drog zamykaa szklista p yta szczelnie wpasowana w
okr gy prze wit tunelu. Arseniew prbowa j podwa y . Z jednej
strony w cianie by o zgrubienie, jakby krya si tam o tej szklanej
klapy, lecz czy mechanizm nie dziaa , czy te nie potrafili my go
uruchomi , p yta nie ust powaa. Astronom namy la si . Skierowa
reflektor na przeszkod . Szklista masa poch on a cz
wiata: w
smu cym, osabionym blasku ukaza a si dalsza cz
tunelu.
Rozszerza si na ksztat leja.

U yjemy miotacza powiedzia Arseniew.


Cofn li my si do zakr tu. Arseniew przykl k i wskaza mi gestem,
e mam zrobi to samo. Pochyliem si za nim, staraj c si nie traci z
oczu przeszkody. Astronom po wieci sobie, nastawi odleg o ,
potem z o y si i nacisn spust. Gor co uderzy o w piersi. rodkiem
tunelu przemkn
z otoliliowy piorun. Szk o w mgnieniu oka
sczerwienia o, przekroiy je wielkie rysy jak od ci cia no em.
Olniony, zacisn em powieki. Gdy je otwar em, Arseniew strzeli po
raz drugi. Zad wi czay przenikliwie od amki. Odczekali my
kilkadziesi t sekund, eby szcz tki ostyg y. Droga staa otworem.
Arseniew wszed pierwszy w rozszerzon cz
tunelu. Nagle
znieruchomia. Podnis ostrzegawczo r k .
Uwaga
Z g bi szed powolny podmuch. Nast powaa po nim chwila
zupenej ciszy i powietrze znw zaczyna o pyn , ale w przeciwn
stron .
Oddech szepn em mimo woli. Naprzemienne podmuchy
powtarzay si regularnie.
Arseniew sta namy laj c si , co robi , potem powiedzia cicho:
Miotacz w r k
Opu ciem pas naramienny, owijaj c go wok przegubu.
Trzymaem si blisko Arseniewa, tak e mog em dotkn
jego
plecw. Nagle pociemnia o.
Schyl si dobieg mnie jego przytumiony g os tu jest
ciasno.
Wok nas coraz g o niej szumia o p yn ce powietrze. By a to
chwila ciep ego, powolnego wydechu. Arseniew zawadzi plecakiem
o sklepienie. Przez mgnienie szamota si , potem wycofa i
zatarasowa barami ca e przej cie. Wyci gn em r k . Manipulowa
przy pasach.
Zdejm plecak powiedzia we go pan ode mnie, inaczej
nie przejd .
Uczu em, e pasy nagle zaci yy mi w r ku. Poja niao. Arseniew
znikn . Post piem krok naprzd. G uchy, agodny szum
wyolbrzymia. Dwa metry przede mn zia fioletowo o wietlony
przestwr. Stali my wysoko, w wybitym w cianie otworze.
Byo to wn trze olbrzymiej kuli. Rwnymi, kolistymi szeregami
czernia y okr g e otwory jak lo e niesamowitego teatru. W gr

biegy od nich szkliste kolumny. To one wydawa y fioletowy,


pulsuj cy blask. Od mrocznego arzenia przechodzi do gwa townego
rozb ysku. Spojrzaem w d i chwyci em Arseniewa za rami . Omal
nie straciem rwnowagi. Jestem niewra liwy na przyci ganie, jakie
wywiera g bia, ale tutaj nie byo dna. Przewala y si tam ksztaty
ciemne, lni ce, mokre, pokryte grz dami srebrnych poyskw, jakby
cia a tysi cy fok w basenie, z ktrego wypuszczono wod .
Syropowata, g sta ciecz, powleczona czarniaw skr . Ciecz ta
wysuwa a si z le cych ni ej od naszego otworw w cianach i
wlewa a do dennego zbiornika. Chwilami tworzya kszta t ramion
czepiaj cych si otworw, zw aszcza kiedy jej poziom opada.
Wwczas owe macki czy strumienie cieniay, rwa y si nawet, ale
potem caa masa brz k a, sza w gr i wij ce si w powietrzu strz py
zlepia y si odtwarzaj c zerwane pomosty.
Stalimy d ugo na kraw dzi. Powietrze bieg o raz w gr , raz w d ,
zale nie od ruchw czarnej mazi. W tym samym rytmie opota o
fioletowe wiat o.
Plazma wyszepta em. Plazma ywej rzeki
Tak odpar astronom ta sama. Ale to jest tylko narz dzie
Co pan mwi?
Nasze wyobra enia o wytwarzaniu elektrycznoci wi
si z
metalowymi maszynami, jak dynamo czy stos atomowy. Mo na j
jednak wytwarza inaczej Cz steczki tej plazmy tworz adunki
elektryczne, ktre, przesyane na tysi c kilometrw, dziaaj na
podstaw Bia ej Kuli
Profesorze pan pan szuka tego miejsca? Pan si
spodziewa, e tu pan wiedzia ?!
Tak. Pami ta pan, co mwiem o pijanych pr dach? Oto ich
rd o, rd o energii elektrycznej i grawitacyjnej.
A oni? Dlaczego zgin li?
Astronom milcza patrz c w g bi , ktra falowa a czarnymi
przypywami i odp ywami.
Profesorze!
Widzi pan ten ruch, ju swobodny? Teraz nie s u y nikomu.
B dzie tak falowa , pki starczy nagromadzonych zapasw mo e
sto, mo e dwie cie lat, mo e pi set
Jego gos by ochryp y. Nie pytaem ju o nic. Przykl k nad samym
brzegiem. Post pi em za jego przykadem. Czarne, po yskliwe morze

zalewa o coraz wy sze kondygnacje otworw, lizga o si mi kko w


gr cian, zagarnia o je nieprzenikliw powierzchni , t ao jak
czarny tysi ctonowy mi sie , zamierao i zaczyna o opada .
Nic tu po nas. Wracamy rzek Arseniew.
Zapaliwszy reflektor poszlimy t sam drog . W dziesi minut
znale li my si w wielkiej sali. Mijaj c planetarium, w ktrym wci
porusza y si wietliste kule, skierowa em mimo woli oczy na czarny
znak podwjnego pier cienia, wyryty w kamieniu i zatrzymaem
si wp kroku. Olni o mnie przypomnienie. Taki sam rysunek by w
grskiej grocie Wenus i Ziemia kr ce wok S o ca. Ta gruba
linia nie czya ich. Zaczyna a si na powierzchni Wenery, zmierza a
poprzez przestrze ku Ziemi i przechodzia przez ni , jakby j
przekrelaj c.
Profesorze! krzykn em. Myli bieg y w jak przepa
.
Profesorze! zawo a em raz jeszcze. Astronom wyszed ju z
sali i tylko w g bi korytarza dudniy jego kroki, coraz dalsze i dalsze.

PIOTR ARSENIEW
Po powrocie g sienicwki prbowalimy dosta si do wn trza
jednej z lepiej zachowanych budowli. Gdy poszukiwania
jakiegokolwiek otworu spez y na niczym, za o ylimy we wn ce
bocznego skrzyd a spory adunek fulguritu. Eksplozja zgruchota a
cz
ciany; przez powsta y wyom dostali my si do rodka. Ale ani
w tej, ani w innych budowlach, ktrych grube mury udao si nam
sforsowa , nie znale limy niczego, co cho troch przypominaoby
ziemskie wn trza mieszkalne. Tylko zewn trzne ksztaty budynkw
podobne byy do naszych. Bkitnawy blask nie dociera
w g b
domw: panowa w nich mrok prawie zupe ny, gdzieniegdzie tylko
rozrzedzony cienkimi promykami, s cz cymi si przez p kni cia w
cianach. wiato reflektorw odkrywa o przez nami chaos pogi tych
rur, tuneli, rwni pochy ych i obszernych sal, zasanych metalowym i
szklistym gruzem. Kilkakrotnie napotkali my konstrukcje, ktrych
przeznaczenie byo dla nas zupe nie zagadkowe. Wielkie hale
rozdzielone by y pionowymi przegrodami, u stropu szerokimi, w dole
za zw aj cymi si tak dalece, e cz owiek ledwo mg si do nich
wcisn . W owych niszach znajdoway si liczne skone wyst py,
jakby p ki.
Pod powierzchni ulic rozpociera a si sie zamkni tych arterii.
Bieg y kondygnacja pod kondygnacj , niektre pogr one w
ciemno ci, inne rozja nione zielonkawymi stropami, czasem zbiegay
si po pi i sze w przestrzeni o ksztacie ogromnego b bna,
podzielonego na dwa poziomy. Od grnego odchodziy koliste tunele;
zapuszczaj c si w nie, przekonali my si , e prowadz do wn trza
rozmaitych budowli. Liczne przej cia tamowa y stosy zomu, ktrych
nie wysadzili my w obawie, e wisz ce ponad nami dziesi tki pi ter
gotowe obruszy si i run
przy wstrz nieniu. Gdzieniegdzie
zachowa y si szcz tki pionowych szybw, w ktrych dawniej
porusza y si zapewne jakie pojazdy, lecz teraz tylko grudy
stopionego metalu zwisay w rd osmalonych cian.
W jednym z najwi kszych budynkw, ktrego szczyt rozp k si na
trzy cz ci i wznosi w niebo rozwiedzione uki konstrukcji,
kilkadziesi t metrw pod powierzchni ulicy odkryli my w sali,

ogromnej jak nawa ko cielna, komory o eliptycznych okienkach z


przejrzystej masy. Liczne okienka by y strzaskane. Wszystko
pokrywa y tu masy srebrzystego py u. Promienie reflektorw grz z y
w jego k bach, ktre podnosiy si przy ka dym kroku, osiada y na
he mach i skafandrach i spowijay nas migotliwym obokiem. Dalej
rozwiera o si lejowate zag bienie, w d skierowana koncha,
podobna do otwartej studni wentylatora kopalnianego. Kilka pi ter
ni ej, pord nachylonych ku sobie wspornikw i d wigarw, le ay
na kamiennych pytach zw glone kad uby maszyn. By o ich
kilkadziesi t; ustawione w prostej linii jedna za drug , czerniay
pod ugowate jak kr gi jakiego potwornego stosu pacierzowego. W
gr i na boki wychodzi y z nich obtopione segmenty, podobne do
po amanych skrzyde.
Posuwalimy si powoli od jednej budowli do drugiej, a dotarli my
do pustki okalaj cej krater. Tutaj uczeni rozpocz li systematyczne
pomiary promieniotwrczoci za pomoc
komr jonizacyjnych i
licznikw Geigera. Od krateru odchodzi o kilka g bokich roww,
zatarasowanych zwaami u lu i metalowych naciekw. Oddalaj c si
coraz bardziej od centrum eksplozji, doszlimy do pierwszych
cz ciowo ocalaych budynkw.
Musia a tu niegdy panowa temperatura dorwnuj ca sonecznej.
Ca powierzchni
agodnie pochylonej skarpy pokrywa y drobne
b ble szkliwa, ktre zastygo kipi c. Zwrcio nasz uwag , e w dwu
miejscach ciana jest nieco wyg adzona i tworzy nieznaczne
zaklni cia. Kiedy przybli a o si silny reflektor i owietla o j z
boku, tak e promienie pada y niemal rwnolegle do powierzchni, z
chropowatego ta wyst powa y dwie zatarte sylwety, zaostrzone w
grze, jak cienie w wysokich kapturach. Jeden by pochylony silnie do
przodu, jakby pochwycony w upadku, drugi skulony jak kto, kto
przysiad wci gaj c g ow w ramiona. Oba cienie mierzy y niewiele
ponad metr wysokoci. Porwnanie do isto t ludzkich jest oczywicie
w wi kszej mierze uzasadnione prac wyobra ni ani eli tym, co
widnia o na powierzchni skarpy; by y tam po prostu dwie plamy,
ktre mog y, lecz nie musia y by czyimi cieniami. Uczeni z
najwi ksz uwag przyst pili do szczegowego badania: plamy
fotografowano w rozmaitym o wietleniu, mierzono radioaktywno w
ich obr bie i otoczeniu. Arseniew wysa nawet So tyka do rakiety po
materia plastyczny do wykonania odciskw, lecz po pi ciu godzinach

docieka nie doszlimy do pewneg o wniosku. By o mo liwe, e w


chwili wybuchu stay przed skarp dwie ywe istoty, a ciaa ich,
zanim zmieniy si w par w temperaturze miliona stopni, zasoni y
cz
ciany od bezporedniego dzia ania aru. Lecz nie domylaj c
si nawet ksztatw ani wielko ci owych istot i nie wiedz c, na jakiej
wysoko ci nast pia eksplozja, nie mieli my danych niezb dnych do
rozwi zania zagadki.
Aby nie przed u a nadmiernie pobytu w martwym mie cie,
podzielilimy si potem na dwjki, z ktrych ka da miaa za zadanie
pobie nie cho by przeszuka jedn dzielnic .
Arseniewowi i mnie przypad a rozlega przestrze , pokryta lasem
wyszczerbionych kolumn, wspartych o siebie p yt, filarw, rozdartych
konstrukcji mostowych i w skich, zasypanych wydmami piasku drg,
ktre biegy wykopami po rd stromych, gadkich kopu ek. Wszystko
to wiecio lepym blaskiem, pogr one w absolutnym milczeniu, i
tylko wiat a naszych reflektorw o ywia y w panuj cym przy samym
gruncie pmroku k bowiska cieni.
Wspi wszy si na wysoki nasyp, pokryty falami zastyg ego metalu,
ujrzeli my jak gdyby kad uby wielkich grzybw o paskich
kapeluszach, zapewne szcz tki jakich maszyn. W gbi terenu ciemn
sylwet odcina si od rozjarzonego ta wysoki budynek. Poci gn o
nas ku niemu wa nie to, e w przeciwie stwie do otoczenia
pogr ony by w mroku. Obeszli my go z bliska, a nie odnalazszy
wej cia, wywiercilimy w fundamentach otwory,
eby za o y
adunki fulguritowe. Eksplozja utworzy a gwia dzisty
wy om, przez ktry weszlimy do rodka. Wspi wszy si po
fragmentach uczepionej filarw pochylni znale li my si w rozleg ej
hali. Za cielay j metalowe skorupy, przemieszane z czym, co
wygl da o jak strz py futra. By y to spopielone szcz tki, przy
najl ejszym dotkni ciu rozsypuj ce si w proch. Porodku hali sta
czworogranny filar z dwoma okr g ymi otworami. By pusty i tworzy
co w rodzaju szybu. Ze cian wystawa y krtkie, w d zwrcone
haki. Zeszlimy kilka metrw szybem i, przebiwszy si przez kopce
zomu, odkryli my istny labirynt niskich i w skich korytarzy. Jedne
biegy promieni cie, inne spiralnie, przecinaj c tamte pod k tem. By o
tu zupe nie ciemno. W wietle latarek ukaza y si w cianach pionowe
wn ki. W ka dej tkwi y skone trjk tne pyty, przewiercone g sto
drobnymi otworami. W samych otworach, na przegrodach wn k i pod

nimi le ay stosy srebrzystych ziaren, takich samych jak te, ktre


wzi em kiedy za metalowe owady. Arseniew przypuszcza, e
pomieszczenie to jest czym w rodzaju archiwum lub biblioteki. Za
jego przyk adem wypeni em kieszenie metalowymi ziarnami i
ruszyli my dalej.
Nie obawiali my si zb dzenia, gdy yrokompasy nieomylnie
notowa y ka dy skr t i zmian kierunku drogi. Niektre korytarze
by y tak w skie, e nie mogli my nimi przej , inne rozszerza y si
baniaste i tworzy y po czone z sob kuliste cele, jak gdyby system
wyd tych z metalu p cherzy, komunikuj cych si eliptycznymi
rurami. Po godzinie w drwki w podziemiach wracalimy na gr ,
najpierw stromym chodnikiem, potem przestronn hal . Jej dno
wy o one by o g adkimi, czarnymi p ytami; pokrywaa je cienka
warstwa pyu. Rzuciwszy pr zypadkiem promie
wiat a w bok,
zauwa y em na szarej powierzchni sznur ciemnych plam. Natychmiast
skierowalimy si w t stron .
Na zaprszonych p ytach widnia y eliptyczne lady, mo e
czterocentymetrowej rednicy. Wygl day jak lady kogo , kto
przeszed po zakurzonej powierzchni na szczud ach zako czonych
owalnymi skuwkami. Arseniew zmierzy odleg o pomi dzy dwoma
ladami; wynosi a 36 centymetrw. Poszli my za nimi d ug
opuszczaj c si galeri , ktra zw a a si powoli, a utworzya
rodzaj korytarza o nachylonych ku sobie cianach. Miejscami py
znika i wwczas tracili my lady z oczu, ale innej drogi nie by o,
wi c kroczylimy dalej. Nagle korytarz skr ci. G adkie ciany
ko czy y si , wsparte o naturaln ska. W dole pomi dzy jej fadami
otwiera si czarny ziew. Tu przed nim grunt pokrywaa warstwa
stwardniaego szarobrunatnego szlamu. Owalnymi wg bieniami
znaczy y si tam lady prowadz ce w g b ciemnego lochu.
Postanowilimy i dalej, jak daleko si da.
Trzeba si byo posuwa na r kach i kolanach. ciany naturalnego
chodnika tworzy a jednolita, sabo rze biona ska a. Niegdy musia
t dy p yn podziemny strumie : w miejscach w szych, gdzie pr d
wody obi sobie przej cie ze wzmo on si , ciany wygadzi y si .
Tu i wdzie na dnie w twardym jak ko ile widnia y owalne odciski.
Raz i drugi zab bniy po he mach drobne kamyki, lec ce ciurkiem ze
stropu. Wreszcie stao si tak ciasno, e nie mogli my si posuwa
nawet na czworakach. Strop tworzyy ciemne pok ady skay podobnej

do bazaltu, porzni te g bokimi szczelinami. Arseniew, ktry by na


przodzie, rzuci wiato poza zw enie korytarza.
Tam si robi przestronniej powiedzia. Poczo ga si , ale
zaraz zawrci, bo zaklinowa si mi dzy gazami. Dopiero gdy zdj
plecak i miotacz promieni, przy mojej pomocy wcisn si w skaln
szyj . Poszedem za jego przyk adem, zostawiwszy plecak pod
paskim wyst pem kamienia.
Jako szczuplejszemu uda o mi si przej atwiej. Przez chwil by o
zupenie ciemno. Nagle grunt zadr a. Co uderzyo mnie bole nie w
nog . Gwatownie rzuci em si do przodu i wypadem w szersz
przestrze . Rozleg si przeci g y niego ny huk, potem odg os kilku
padaj cych kamieni i nast pi a cisza.
Zap on o wiat o. Byo tu tyle miejsca, e mogli my stan obok
siebie. Arseniew owietli otwr chodnika. W g bi czernia a ciana
gazw. Nast pi obwa ; byli my zamkni ci.
Fulgurit powiedzia Arseniew. Mia em w kieszeni kilka lasek
tego rodka wybuchowego. Poda em mu je. Z kolei on w o y r k do
kieszeni po sp onki i kabel detonuj cy. Reflektor zawiesi sobie na
piersi; w odbitym od ska y wietle widzia em jego twarz za szyb
he mu. Nagle drgn i znieruchomia. Obmaca jedn kiesze , drug .
Spojrza na mnie. W jego oczach zobaczy em to, czego nie widzia em
dot d nigdy: zwyczajny ludzki strach. Bya to sekunda. Opu ci
powieki.
Nie masz sponek? zapyta .
Nie.
Ja te nie. Musiay wypa , kiedy si czo gaem. Fulgurit jest
rodkiem bardzo niepewnym w u yciu.
Bez specjalnych sponek nie wybucha, nawet w o ony w ogie .
Cztery adunki, ktre mielimy, by y bezu yteczne. Troch szarawego
ciasta, nic wi cej.
Arseniew milcz c zawrci. Poszli my w g b korytarza. Chodnik
bieg kreto. Liczy em kroki: dwadziecia, potem nag y zakr t, i
korytarz rozszerza si . Kr g wiat a uderzy w ska .
Stalimy w niewielkiej grocie, sp aszczonej jak wn trze czaszki
w a. Mierzy a z osiem krokw rednicy. Uderzy em czekanem w
ska . Zamurowana przestrze nie drgn a. To jest podziemne koryto
strumienia myla em gor czkowo woda musiaa gdzie
uchodzi , trzeba dok adnie szuka

Zobaczy em, ktr dy odp ywaa woda. Niegdy podziemne koryto


biego dalej, lecz z wierzchnich pok adw zsun si pionowy zom
skalny i wklinowa w chodnik z tak si , e po cianach rozpe za si
delikatna siatka p kni . Pod Straszliwym cinieniem z gry
czopuj cy od am spoi si szczelnie z otoczeniem i r ni si od niego
tylko nieco ciemniejsz barw . Tam gdzie wchodzi w dno groty, by o
troch piasku. Ujrza em w nim pytkie owalne zag bienie, ostatnie
ogniwo ladu, ktry nas tu przywid i znika pod nieprzebyt zapor .
Tego nie przewidzia em powiedzia Arseniew cicho, przez
zaci ni te z by, jakby tylko do siebie. Usiad na kamieniu.
Zga latark , bo bateria si wyczerpie. Mo e si jeszcze przyda .
Jeste my zamkni ci.
Wiem o tym. Zga latark .
Zrobiem to i ciemno opad a tak nagle, jakby czarny ptak buchn
w oczy. Zamrugaem kurczowo. te gwiazdy rozprys y si pod
powiekami. Spojrza em na wiec c tarcz
zegarka. Up yn y dopiero cztery minuty, a myla em, e co
najmniej p godziny.
Z mroku s czy si we mnie niepokj. Zaciskaem powieki i
otwiera em je, ale najl ejszy blask nie rozwidnia ciemno ci. Nagle
Arseniew wsta . Sysza em, jak po ciemku obchodzi grot . Potem
zapali wiato. Zacz opukiwa ska motkiem czekana. Wsz dzie
odzywaa si jednakowym t pym brzmieniem.
Wrcili my do korytarza i ostukalimy jego ciany i strop. Raz
jeszcze zbadali my miejsce obwau. Tylko jeden cz owiek mg
wpezn
po pas do otworu; przez chwil mocowa em si z gazami,
ktre go zamyka y. yy wzd y si i pulsy za omotay w skroniach.
Gazy ani drgn y, osadzone g ucho, jak scementowane. Potem
sprbowa Arseniew. W ciszy rozlegy si tylko nasze przy pieszone
oddechy. Milcz c wrcilimy do groty i usiedli pod
cian .
Zgasili my obaj reflektory. Wtem przypomnia em sobie czekan
Arseniewa; mj zosta przy plecaku. Zawieci em reflektor i
pobieg em do korytarza. Rozparszy si zacz em ku w zr by
kamiennej barykady. Drobne igie ki kwarcytu dzwoni y odskakuj c
od hemu.
Przesta powiedzia leniwie Arseniew. To nie ma sensu.
Zatacza em uki l ni c stal , bi em ze wszech si . Gaz szcz ka ,
lecz nie poddawa si . Okruchy leciay w powietrze. Pot gowaem si

ciosw; opanowaa mnie furia, zamachn em si tak gwatownie, e


omal nie upadem. Stylisko strzelio mi w r kach. Bezu yteczne ostrze
czekana zadzwonio o ska i spado. Uama si tu pod kilofem.
Wrciem do Arseniewa.
Jak g boko jestemy? spyta em, kiedy oddech mi si
uspokoi.
Z pi tnacie metrw pod powierzchni .
Siedzielimy znowu w mroku. Po jakich dwudziestu minutach
wyda o mi si , e nie do
dok adnie opuka em jedn cian
korytarza; tam mo e si znajdowa za cienk przegrod jaki
przesmyk, droga prowadz ca na wolno Zerwa em si i
zawieci em latark . Jej blask o lepi mnie, odbieraj c zarazem
zudzenie. Dobrze zbadali my ska , nie ma w niej Radnej pustki,
adnej szczeliny, nic. na pewno nic.
Siadaj powiedzia monotonnie Arseniew. Siadaj. Wielkim
cieniem przywar nieruchomo do skay.
I zga latark ju knie
wiato rzeczywi cie nieco osab o. Nale ao zmieni bateri ; bya
tam, gdzie j zostawiem, w plecaku
Obejrza em uwa nie p on c w arwce nitk wolframu, zgasiem
reflektor i ci ko usiad em. Teraz nie mog em ju patrze na zegarek.
Bya szsta, od p torej godziny byli my zasypani. Przycisn em he m
do ska y.
Gucha, szumi ca cisza.
Przywykaem do mroku. Bezruch by tak wielki, e powoli
ogarnia a mnie senno . Znu one mi nie ch on y odpoczynek.
Napracowa em si w ci gu ostatniej doby. Ani oka nie zmru y em.
Odtacza em gruz, przepychalimy pojazd przez rumowiska
Ockn em si nagle z myl , e mam co zrobi : zmieni bateri w
latarce. Ju otrze wiay, powtrzyem my l i ogarn mnie gniew.
Postanowiem wzi
si w cugle. Zamkn em oczy, u o y em si
mo liwie wygodnie na p askich gazach. Jestem w domu, jest ciemna
pa dziernikowa noc. Ch odna, ale lubi spa przy otwartych oknach.
Cisza, wiatr nawet zwis w ga ziach ogrodu. O smej rano mam
lecie do Kairu. Do pierwszego witu mog spa .
Mwiem tak sobie, ale to nie pomog o. Znw popatrza em na
zegarek. Za kwadrans sidma. Nagle przypomniaem sobie, jak

Arseniewowi na imi . W ci gu ostatnich tygodni nie by mi tak bliski,


jak w czasie podr y.
Piotrze powiedziaem. Odezwa si natychmiast.
Co?
Nic powiedziaem ciszej. Chcia em wiedzie , czy pisz.
Tak min a noc. Nad ranem usn em, lecz sen nie by
wypoczynkiem. Zbudziem si raptownie, czuj c, e sta o si co
strasznego. R ce uderzyy o zimn ska . Byo ch odno. Zapali em
latark .
Arseniew le a na wznak, ogromny. Szarawy kombinezon by
zmi ty i pokryty wapiennymi plamami. Nie spa . Popatrzy na mnie
przez szko he mu.
Jest pi ta powiedzia pi ta rano.
W nocy nic nie by o s ycha ?
Wiedzia em, e jeli nawet bada szuka , nie znajd nas, ale
spyta em.
Nie. Arseniew wsta.
Dok d idziesz?
Obejrze ska.
Kroki rozbrzmia y sabn c. Potem nast pi a cisza. Trwa a dugo.
Zawoa em. Kroki wrci y.
Co si sta o?
Nie odpowiedziaem. Gdy tak d ugo nie wraca , chwyci mnie l k.
W nieruchomym, okr gym wietle w ski przewit skalnego gard a a
do zakr tu. W grze wielkie, paskie cienie jak zesch e nietoperze.
Odetchn em g biej, wstaem i zacz em chodzi w jedn i drug
stron . Za ktrym nawrotem odezwa si :
Siadaj, m czysz si niepotrzebnie. Poza tym w ruchu zu ywa si
wi cej powietrza.
Chc zu ywa wi cej! powiedziaem. Jego spokj rozdra nia
mnie. Z trudem opanowa em si . Usiad em.
Arseniew systematycznie poprawia skafander, wygadza fa dy,
odci ga i popuszcza pasy. Wy o y wszystko, co mia w kieszeniach:
tabliczk koncentratu witaminowego, notatnik, zapa ki, elektrometr i
rewolwer may jak zabawka.
Nosi go, bo to by podarek: kto ofiarowa mu go przed odlotem.
Do polowania na dzikie zwierz ta Wenery. Zwa y na d oni
paczuszk cukru.

Czy masz swj?


Nie, zjad em ju .
Szkoda.
Zdziwio mnie to ubolew anie nad garstk cukru; na usta cisn y mi
si cierpkie s owa, ale zmilczaem. Arseniew wyj
nabj z
rewolweru. Zrozumia em, co ma na myli.
To na nic powiedziaem. Zwyczajna sp onka nie zapali
fulguritu. Nic go nie zapali oprcz specjalnych detonatorw.
Zawieci reflektor: pali si s abo.
Mj te powiedzia. Zga latark . Posucha em go.
Ciemno spad a jak mur. Jakby moje ciao nie ko czyo si , jakby
przechodzio w ni bez adnej granicy. Zielone plamy p yn y pod
powiekami. Opadaj ce, jaskrawe plamy. Cichutko tyka zegarek.
Mijay godziny: dziewi ta, dziesi ta, jedenasta
Nagle Arseniew odezwa si tak nieoczekiwanie, e drgn em:
Kogo masz na Ziemi?
Przez sekund namyla em si , takie to by o dalekie.
Ojca.
Nikogo wi cej?
Nikogo.
Ja mam on i w obawie, bym nie przypuci , e
powiedzia to z alu, ci gn :
Wykonywa em teraz w pami ci jedno obliczenie i pomyla em o
niej. Kiedy j pozna em, przez dugi czas mwili my tylko o
matematyce. Robiem dyplom, mia em pewien pomys , teori
pulsuj cych gwiazd, i powiedziaem jej to.
Umilk na chwil , jakby si sam zdziwi, e tak du o mwi.
Raz w ogrodzie obserwatorium siedzieli my i czytalimy
Flammariona O mnogoci zamieszka ych wiatw. Pewno nie znasz
tej ksi ki, bardzo stara. By lipiec, wieczr, zapada zmrok
czytalimy razem, odwracali my strony stawa o si coraz ciemniej,
papier szarza, a my wci
czytalimy tak jak tylko w m odo ci
Kiedy rozp yn y si ostatnie s owa, podnieli my g owy, a nad nami
by o niebo pe ne gwiazd, ciemno i wiaty, ktre wstawa y ze
stronic wtedy
Urwa.
Piotrze?

Zdawao mi si , e co mwi, ale tak cicho, e dochodzi mnie tylko


niewyra ny szmer.
Co mwisz, Piotrze?
Nagle cicho, prawie piewnym g osem powiedzia:
Gdybym mg jeszcze dotkn jej twarzy
Przesta ! krzykn em z nienawi ci . Przesta ! Zamilk.
Przez ostatnie godziny nie nawiedza y mnie adne obrazy, adne
myli ani wspomnienia, nie czuem trwogi ani rozpaczy, tylko
nieustannie wzrastaj cy wewn trzny wysiek, jakbym utrzymywa na
sobie ci ar gro cy zmia d eniem. Byem jak czowiek, ktry
przyt acza sob worek pe en jakich potwornych stworze i zaciska go
kurczowo, a worek drga pod nim coraz gwatowniej. Ostatnie si y
zbieraem, aby utrzyma ten elazny chwyt, bo wiedziaem, e jeli go
osabi , stanie si co strasznego, po prostu rozlej si jak ka u a, i do
utraty tchu ba em si nie mierci, lecz tego oszalaego stworzenia, w
ktre mogem si zmieni . To, co mwi Arseniew, pora a o mnie
niby ciosy no a. Przez jaki u amek sekundy mocowa em si z sob ,
potem zrezygnowa em. Poczu em bo nie mo na tego nazwa
wspomnieniem! poczuem niewypowiedzia ny zapach zoranej
ziemi, jak gdybym sta pord nagich przedwiosennych pl na
wzgrzu, w oddechu bezkresnych horyzontw, oszo amiaj c , pijan
wo , ktra jest oczekiwaniem ycia i yciem samym. To by kres.
Ogarn mnie zupe ny, elazny spokj. Wiedziaem, co mam robi .
Pochyli em si w ciemno . Namacaem jego plecy, mocne mi nie
pod pozimnia tkanin
kombinezonu. Jak z odziej si gn em do
kieszeni. W pierwszej chwili nie broni mi tego, dopiero gdy przez
materia poczu em kolb rewolweru, zrozumia. Nagle zacz li my
walczy . Zmagalimy si w zupenym milczeniu, pe nym zdyszanych
oddechw. By silniejszy. Przypar mnie do ciany, wstaj c. Namaca
wy cznik latarki, ktra wisia a na mojej bluzie. te wiat o
wcisn o si mi dzy nas klinem.
Daj wychrypiaem Daj tylko jeden nabj! Nie
odpowiedzia. Mocniej przycisn mnie do ciany.
Daj rewolwer mwiem dysz c nie b d g upi! Ju nie
wyrywa em si .
Kangchend onga powiedzia mi do ucha.
Daj rewolwer. Wszystko sko czone.
A wtedy

Wtedy by a szansa, Piotrze, daj!


Jest szansa.
Nieprawda!
Nagle puci mnie i odst pi na krok.
Chcesz mnie tu zostawi ? powiedzia powoli, ogromny, z
gigantycznym cieniem nad g ow .
Co mnie z apao za krta z tak si , e ledwo mog em oddycha .
Przez chwil amaem si , jakby mn rzuca y torsje. Potem pociek y
zy. Ukl k em. Usiad przy mnie, wielk , ci k r k otoczy moje
plecy.
No no mwi. No no
Suchaj powiedzia em spokojnie oni nie wiedz , emy
zgin li. Zreszt i tak nigdy nas nie znajd . Nie ma nadziei. Po co
czeka ? Gdyby my mieli materia wybuchowy
Mamy go powiedzia i dotkn butli mego aparatu tlenowego.
Tlen?!
Tak, ciek y tlen. Poderwaem si , ale zaraz opadem.
Nie, to na nic, myla em ju o tym. Tlen sam nie wybucha! musi
by zmieszany z jakim palnym materia em.
Susznie.
Nie mamy nic takiego
Mamy.
Co?
Wyci gn
z kieszeni dwie ma e p askie paczuszki; by to
sprasowany cukier. Co mi za wita o.
Piotrze!
Wiesz, jak si sporz dza oksylikwity; miesza si pynny tlen ze
sproszkowanym w glem albo sadz . Przy zapaleniu tlen czy si
wybuchowo z w glem. Cukier jest w glowodanem, jest w nim w giel
i wodr, jest palny; ten tutaj jest zupe nie miaki i sypki.
To dlatego pytae mnie przedtem?
Tak.
I nic nie mwie ?!
Mocn r k przyci gn mnie do siebie.
Pos uchaj. Obliczyem, jak wielk si burz c mo e rozwin
adunek, ktrym dysponujemy. Nie wiemy, na jakiej przestrzeni
zapad si strop. Je eli tylko w najw szym miejscu, mamy szans .
Najmniej jest paliwa cukru: tlenu posiadamy sporo, bo wzi limy

podwjny zapas, wiec jeli si uda, starczy go nam i na p niej, kiedy


wyjdziemy. Jest jednak inna trudno . Taki adunek, eby wybuchn ,
musi by odpalony elektrycznie.
Skin em gorliwie gow . Mamy bateri .
Mamy bateri i dlatego oszcz dza em wiata, ale brak nam
kabla. To wszystko, co mamy pokaza trzymetrowy kawa drutu.
Wydoby em go z elektrometru. Ze skafandrw drutu nie
wyjmiemy, bo nie mo emy zdj he mw, i dlatego
Zatrzyma si na sekund .
Kto musi odpali adunki tam na miejscu.
Dlatego nie mwi e?
Tak.
Nagle zawita a mi jaka my l.
Piotrze, ty nie spa e ?
Nie.
Przez ca noc?
Tak. Szuka em innego sposobu.
I znalaz e ?
Nie. Nie mo emy zdj hemw powtrzy. Zatruliby my
si natychmiast.
A gdyby jednak lontem zacz em. Wykr ci proch z naboi.
Wybuch albo wcale nie nast pi, albo b dzie saby. Owszem,
proch jest niezb dny, nale y podsypa go na ko cu drutw. To
spowoduje detonacj . Ale zap on musi by elektryczny.
Czekaj a je eli strzeli z rewolweru w adunek?
Myla em o tym. Musi by pi
adunkw, i to odpalonych
rwnocze nie, tak wypada z oblicze , inaczej nie tylko nie otworzymy
sobie drogi, ale jeszcze spot gujemy obwa .
Tak powiedziaem. Masz racj . Jeden z nas musi by
tam Losujemy?
Nie chc zdawa si na przypadek. W tym jest co poni aj cego.
A wi c? Milcza.
Mo e jednak jest jakie wyj cie?
Jest. Po pierwsze, jako fizyk wiem dobrze, w jakich warunkach
najsilniej dzia a fala uderzeniowa, a po drugie, jako kierownik
wyprawy
Rozumiem, nie ko cz. Nie zgadzam si .
Jestem przekonany, e mi si uda. Nie chc ci rozkazywa .

Nie masz do tego prawa!


Nie mam prawa?
Nie, i to podwjnie po tym, co chciaem zrobi . Ja pjd .
Arseniew wyj z kieszeni pudeko zapa ek i poda mi je.
Jeli liczba b dzie parzysta powiedzia ty pjdziesz, je eli
nieparzysta ja.
Zacz em wyk ada zapaki na kamie . Wygl da o to na zabaw :
kad em jedno bia e drewienko obok drugiego, a wargi porusza y si
licz c: osiem, dziewi , dziesi , jedena cie, dwana cie
Ostatnia by a siedemnast .
Puste rzek Arseniew.
Potrz sn em pudekiem. Jeszcze jedna zapa ka, ktra schowa a si
pod wieczkiem, stoczya si po powierzchni gazu i upad a na grunt.
i uamanym kilofem czekana zacz
Arseniew odwrci si
rozdrabnia cukier; wysypywa go na kartki z notatnika, ktre
posu y y do skr cania tutek. Potem w zupe nym milczeniu
podwa ylimy no em pociski rewolwerowe wysypuj c proch z usek.
Poszli my korytarzem do miejsca obwa u. Arseniew oznaczy pi
szczelin mi dzy gazami, ktre rozwieraem dziobem czekana, a on
tymczasem nalewa tlen do tutek. Prawie bezbarwny, bladoniebieski
pyn sycza i wrza ciekn c w sk stru k . Tutki, zrazu mi kkie, stay
si twarde jak kamie ; gdyby nie to, e mielimy r kawice, nie mo na
by ich wzi do r ki, ale i przez tkanin parzyy do straszliwym
ch odem.
Gotowe adunki wcisn li my g boko do otworw. Poczywszy
wszystkie przewodem, Arseniew wyprowadzi ko ce drutu w bok.
Kiedy otwory zosta y zamurowane okruchami i ugniecionym
szlamem, Arseniew, przyciskaj c si do ska y, powiedzia:
Staniesz tak. W ten sposb b dziesz zas oni ty od czo a
podmuchu. Dotkniesz drutu i padniesz na twarz. To wszystko.
Przez sekund sta tu przede mn , nieruchomy, nagle chwyci mnie
w ramiona, z ca ej siy przycisn do siebie i puci tak nagle, jakby
mnie chcia odtr ci . Kiedy kroki ucichy za zakr tem, podniosem
bateri .
Jeden biegun by ju przy czony. Przycisn em si z boku do ska y,
staraj c si jak najbardziej rozp aszczy .
Uwaga! krzykn em. Ju !

Male ka iskierka przeskoczya pod drutem. Roz arzony mot


uderzy mnie w piersi. Zdmuchni ty z gruntu, polecia em w rycz cej
chmurze ognia.

ZAOGA
Zbudzio mnie silne wiato. Tu
nade mn pali si lustrzany
jupiter. Le a em na czym ch odnym i mi kkim. Chcia em osoni
oczy r k , lecz co j trzyma o.
Spokojnie powiedzia jaki g os.
W g owie przeja nia o si . Spojrza em w bok. Tarland w bia ym
paszczu pochyla si nad wzkiem. Stay na nim szklane cylindry i
aparaty. wiato b yska o w rurkach. Moja lewa r ka le a a na
gumowej poduszeczce, w przedramieniu tkwia ig a, dochodzi do niej
gumowy w yk. Przez szklan rurk , cz c go z aparatem, bieg
jasnoczerwony p yn. Czu em, jak w y y wnika mrowi cy, ciep y
pr d.
Co to zdziwiem si transfuzja?
Robi o mi si coraz cieplej. Wszystko dokoa by o dziwnie spokojne
i nierzeczywiste. Tarland odsun aparat, szybko wyci gn ig i
przycisn do r ki kawa ek gazy.
Kto tu piewa? spytaem. S ysza em wysok , agodn
melodi . Byo mi dobrze. My li p yn y powoli. Pojawiay si jakie
ciemne obrazy: w drwka martwymi, o wietlonymi w wozami,
rozupane ciany kryszta owe, ciemne chodniki, galerie gdzie to
wszystko byo? W lodowcu? W Himalajach czy we nie? Nagle w
pami ci stan a ostatnia kraw d wiadomie prze ytej jawy: grota,
czarne, s abo o wietlone g azy, gucha cisza i dwa druty, nad ktrymi
pochyli em si , eby
Zamkn em oczy. Kiedy je otworzy em, wzrok pad na tarcz
telewizora w przeciwlegej cianie. W czarnym tle sta y drobne iskry.
Gwiazdy?
piew by g osem silnikw. Lecieli my. Do kajuty wesz o dwu
ludzi: Rainer i Arseniew.
Jak si czujesz? spyta astronom.
Dobrze.
Nie wiem, czemu do gowy przysz o mi pytanie, ktre zada em
natychmiast.
Dlaczego to miasto wiecio? Czy to by lucyt? Stoj cy przy
ku spojrzeli na siebie.

Nie, to szkliwo barowosodowe, nie maj ce nic wsplnego z


lucytem. wieci, bo zosta o napromieniowane w chwili wybuchu
mwi Rainer, wyra nie zadowolony, e mo e mi tak dok adnie
odpowiedzie .
Wybuch? A prawda ten krater powiedziaem
suchajcie
Tarland przerwa mi.
Nie wolno panu mwi . Mamy czas, dowie si pan wszystkiego.
Wyprosi obu uczonych z kajuty. Sysza em, jak w drzwiach
powiedzia co o wstrz sie mzgu i o tym, e nie wolno mi prze ywa
adnych wzrusze .
Ale co byo dalej? protestowa em s abo, gdy wrci. Czy
przej cie si otworzy o?
Tarland wzi mnie za puls.
Profesor Arseniew wywid pana z ciemno ci na wiat o, a ja
stworzy em pana od nowa.
Umiecha si . Chcia em spyta o co jeszcze, ale wszystko
zmiesza o si , spl ta o, pop yn o gdzie daleko. Zobaczy em
niebieskie niebo ptaki piewa y Zasn em.
Dugo trwa o, zanim z ogl dnych rozmw, ktre wci przerywa
czuwaj cy nade mn Tarland, dowiedziaem si , jak Arseniew
wynis mnie spod ziemi, kiedy chodnik stan otworem, jak usiowa
uszczelni rozdarcia mego skafandra, jak w pewnej chwili wyda o mu
si , e jestem w agonii, jak potem zjawia si przywoana rakietami
g sienicwka i zawioza nas do Kosmokratora.
Nieprzytomnego, zaczadzonego truj c atmosfer , ktra wnika
poprzez rozdarcia skafandra, z pop kanymi ebrami, wzi mnie
biolog na st operacyjny. Up yn o trzydzieci godzin, zanim po raz
pierwszy otworzyem oczy. Pote m jednak zacz em szybko
przychodzi do zdrowia, spaem niemal okr g dob , budz c si z
wilczym apetytem, kiedy nadchodzi a pora posiku. Gdy zacz em
wstawa , Tarland zaleci mi oddychanie sztucznym powietrzem
grskim i na wietlanie lampa kwarcow . Wci nie wolno mi byo
pyta towarzyszy o martwe miasto i mieszka cw Wenery. Biolog
motywowa to tym, e przeszed em wstrz s mzgu i powinienem
unika wzrusze . Daremnie t umaczyem mu, e nie zaspokojona
ciekawo jest wzruszeniem bardzo silnym. W odpowiedzi radzi mi
przebywa w Centrali, przy wielkich ekranach, gdy uwa a, e w

okresie rekonwalescencji nie ma nic bardziej uspokajaj cego od


widoku gwia dzistego nieba. Po moim wypadku Kosmokrator kr y
jeszcze przez sze dni nad planet , po czym oddaliwszy si od niej
spiral o rozci gni tych zwojach, zawrci ku Ziemi.
Oczywista, e ogl danie gwiazd wcale mnie nie uspokajao, a ju na
pewno nie mog o ugasi godu wiadomo ci. Poty molestowa em
Tarlanda, a wreszcie w trzecim dniu podr y, kiedy wyjmowa mi
szwy z zasklepionych ran, tak przyparem go do muru, e zdecydowa ,
i mog dowiedzie si wszystkiego.
Uczeni pracowali w kabinie Maraxa. Przez jaki czas chodzi em po
korytarzu. W tym dniu rano wyczono silniki i rakieta lecia a dzi ki
przyci gaj cej sile So ca. Panowa a cisza tak absolutna, jakby wyj ta
z wieczno ci. Kiedy wszedem do rodka, uczeni stali przy centralnym
pulpicie Maraxa. Grne wiat a by y przygaszone; ludzie rysowali si
ciemnymi sylwetkami na tle zielonkawego jarzenia ekranw.
Jednostajnie szumiay elektromotory. Z g bi Maraxa wywala y si
kby metalowego drutu, bieg y po
obkowanych p ytach ku
elektromagnesom i nawijay si z powrotem na szpule zawieszone na
statywach. Czandrasekar przerzuci d wigni . Koniec ostatniego drutu
wi si przez chwil na liskiej p ycie pulpitu jak metalowy robak,
zadygota i znik w nawojnicy. Pomruk pr dw cich. Wszystkie
ekrany powleka a szaro , w ktrej topnia o znieruchomiae rojowisko
zielonych hieroglifw. Zapon a okr g a rura podsufitowa.
Arseniew przeszed si po kabinie, grzbietem r ki potar czo o,
przystan i spojrza mi w oczy.
Chcesz wiedzie ?
Skin em g ow .
Nie jest atwo z o y z ocalaych fragmentw histori obcego
gatunku zwaszcza kiedy to jest historia zag ady
Ostatni brzask, tlej cy na ekranach, przepad. Sta y teraz kr gi szare
i martwe.
Kroniki, ktre posiadamy, obejmuj urywkami okres stu
osiemdziesi ciu lat. Pierwszy zrozumiay ust p zawiera plan inwazji
na Ziemi . Pocz tkowo s dzi em, e opanowanie Ziemi by o dla nich
spenieniem mitu religijnego i e symbolem jego by wizerunek dwu
k przekre lonych prost , ktry spotykali my w ruinach, ale kroniki
ukazuj obraz cakowicie odmienny. Planet zamieszkiwa gatunek
istot obliczaj cych. Ptora wieku temu, kiedy przyst piy do

realizacji planu, rozwa yy, czy ludzie mog im do czego posu y ,


lizn wszy, e nie zdadz si na nic, postanowiy nas usun . U yty w
tym celu rodek mia nie przyczyni szkody naszym miastom,
drogom, fabrykom aby mog y ich potem u ywa . Cinienie
promieniowania mia o wyrzuci
w stron
Ziemi chmur
radioaktywn . Potem, po spadku jonizacji, Bia a Kula pocz aby
miota tysi ce wozw l duj cych na powierzchni gotowej ju na ich
przyj cie, bo martwej Ziemi. Chcieli zniszczy ycie z zachowaniem
wszystkiego, co nim nie byo ale cho obliczali tak sumiennie, cho
wzi li pod uwag wszystkie wielko ci, zapomnieli wczy
do
rachunku jedn : samych siebie. Kiedy wielkie miotacze i Bia a Kula
by y ju na uko czeniu, w ostatniej fazie realizacji planu zacz li z
sob walczy . Udao im si osi gn postawiony cel tyle e na
wasnej planecie!
Cae otoczenie Arseniewa rozmazywa o si i nik o. Wpatrzony w
jego twarz, widziaem j jako bia plam na ciemnym, m tnym tle. Z
nieubaganym spokojem ci gn :
Ich stosunek do maszyn nie jest dla nas jasny. By mo e,
stanowiy co w rodzaju najwy szej w adzy pa stwowej. W ka dym
razie to one opracowa y dok adny plan zaatakowania Ziemi. One
tak e tworzy y plan walki.
O co walczyli?
Arseniew podnis p k drutw spoczywaj cych na p ycie, jakby go
wa y w doni.
To nie jest jasne. By mo e, o prawo osiedlenia si na Ziemi.
Byo to spoecze stwo o wysokiej cywilizacji, rasa doskona ych
konstruktorw i budowniczych, o ywiona wielkimi planami
niszczenia i panowania. Takie spoecze stwo musiao pr dzej czy
p niej zwrci si przeciw sobie samemu. Wojna, zanim sko czy a
si kataklizmem, trwa a dziesi tki lat. Niektre jej fazy s dla nas
zupenie niepoj te, niezale nie od wielkich wyrw czasowych, jakie
ziej w kronikach podziemnego archiwum. Ukryci pod powierzchni
gruntu, wymierzali sobie ciosy adunkami zg szczonej energii,
zasypywali si chmurami jadowitych py w, wywoywali sztuczne
przesuni cia i tektoniczne obwa y gruntowe. Zu yli w walce ilo
energii, ktra moga ich planet przemieni w kwitn cy ogrd.
Wrd mieszka cw planety wyodr bnia a si grupa istot o
wysokiej inteligencji. Zadaniem ich by o tworzy rozumiej ce

maszyny i obs ugiwa je. Istoty te przez pewien czas pozostaway


pozornie neutralne, albowiem s u y y obu stronom walcz cym naraz.
Mi dzy innymi dostarcza y im planw zniszczenia.
Ale to absurd.
A jednak tak by o. W miar jak wojna si przeci gaa, poziom
cywilizacji upada. By to proces nierwnomierny, wahania z
okresowymi nawrotami wietno ci, spowodowane, jak si wydaje,
czasowym zaciszem, po ktrym nast powa y walki coraz
gwatowniejsze. Zale nie od ich wyniku wielkie centrale energetyczne
zmienia y niejednokrotnie wadcw i by y okresy, w ktrych stay
bezczynne, bo chwilowi zwyci zcy nie potrafili ich uruchomi z
powodu braku dostatecznej wiedzy technicznej. Prawdopodobnie w
tych czasach grupa istot neutralnych usiowa a uratowa twory
cywilizacji, kroniki i dokumenty w schronach budowanych w rd gr,
w nie zamieszkaych pustkowiach. Na ruin
takiego schronu
natrafili my w czasie wyprawy do Biaej Kuli. Potem jedna ze stron
walcz cych pocz a bra gr . Bya ju tak pewna zwyci stwa, e
wys aa na Ziemi pocisk, ktrego lot zako czy si katastrof . Tu
kroniki si urywaj . Dalszego biegu wypadkw mo emy si tylko
domyla . By mo e, kataklizm nast pi w czasie walki o opanowanie
ca ego sytemu energetycznego. By mo e, istoty, ktre go
spowodowa y, nie orientowa y si dostatecznie w dziaaniu urz dze .
A mo e sta o si inaczej, i kto wie, czy to nie jest
najprawdopodobniejsze. Mo e zagro eni kl sk u yli rodka
ostatecznego. By nim adunek deuteronw przeznaczonych do
zniszczenia Ziemi
Kiedy to si stao?
W kwietniu 1915 roku pewien mody uczony belgijski
opublikowa prac , w ktrej zestawia przeci tne roczne temperatury
Wenus na przestrzeni czternastu lat. Wszystkie waha y si ko o
czterdziestu stopni Celsjusza i tylko w ostatnim roku obserwacji
temperatura podniosa si do 290 stopni Celsjusza. Zwy ka ta trwa a
niespena miesi c. Jednak e by y to czasy wielkiej wojny nikt nie
zajmowa si wwczas astronomicznymi mrzonkami i rzecz posz a
w zapomnienie, uznana za bd pocz tkuj cego badacza
Zabrz cza telefon. Oswaticz wzywa astronoma do Centrali, gdy
Ziemia pragn a z nim mwi . Arseniew wyszed.

I wszyscy zgin li? zwrciem si do fizyka, ktry, wci


pochylony nad pulpitem, przez wielkie szko powi kszaj ce bada
wykresy na fotografiach. Wszyscy? Jak e to mo liwe? Dlaczego nie
ocala nikt, nawet w najg bszych podziemiach, tam gdzie jest ta
czarna plazma a mo e gdzie w odleg ej cz ci planety s
jeszcze?
Istotnie nie mamy pewno ci, czy ani jedna z tych istot nie yje
odrzek Chi czyk a je eli jestemy o tym przekonani, to
dlatego, e pokadamy w ich geniuszu wiel kie zaufanie. To brzmi
szyderczo, ale tak jest.
Milczaem.
Zniszczy siebie s dz c, e tym samym niszczy si ca y wiat
to wielka i straszna pokusa
Chi czyk patrzy na mnie spod przymru onych powiek. Po chwili
wszed do kabiny Arseniew. By podniecony.
Suchajcie zawo a czy pami tacie to miejsce raportu,
ktre nas tak zdumiewa o, gdzie mwi si o poszukiwaniu czego czy
kogo poza mieszka cami Ziemi? Przypuszczali my, e podr ni
statku mi dzyplanetarnego nie zwracali uwagi na ludzi, gdy szukali
innych, jakich prawdziwych twrcw cywilizacji Teraz to si
stao jasne! Na Ziemi opracowuj jeszcze raz tumaczenie raportu z
pomoc materiaw, ktre my przekazali, i oto rezultat: oni nie
szukali bynajmniej twrcw cywilizacji ani w ogle adnych istot
lecz wypatrywali urz dze , ktre byyby zdolne pochwyci niszcz cy
adunek i odrzuci go z powrotem w nich!
Tak, to mo liwe rzek LaoCzu wstaj c. Czy nadano peny
tekst?
Na razie nie. Dubois przyrzek mi poda go za p godziny.
Pjdziesz ze mn , Lao, was tak e poprosz , kolego Czandrasekar,
b dziecie mogli przekaza dalszy ci g oblicze .
Matematyk, ktry pracowa dot d w g bi Maraxa za ciank
izolacyjn , pojawi si mi dzy rozchylonymi jak drzwi tablicami
rozdzielczymi. Staem wci
w tym samym miejscu. Uczeni
rozmawiali, ich g osy dochodziy mnie z wielkiej oddali.
Taki by koniec powiedzia em. Chcieli nas zg adzi
W tym jest co niepoj tego. Nie mog tego zrozumie ; czy naprawd
byli uosobieniem za?

Po tych sowach zalega cisza. Czandrasek ar, ktry pracowa przy


pulpicie, opu ci r k z narz dziem.
Nie wierz w to powiedzia .
To znaczy
Czandrasekar odrzuci nagle ko ce kabla na pyt Maraxa.
C wiemy o mieszka cach planety? Nic. Nie znamy ich
wygl du, nie domylamy si go nawet, nie wiemy, co wype niao ich
ycie z tysi cy rzeczy naprawd znamy tylko jedn : plan, ktry
mia nas zniszczy .
Przemilcza kilka sekund.
Wiemy, e materia jest lepa i nie ma ponad ni
adnej
Opatrznoci, ktra prostowa aby drogi bdz cych. Czowiek wnosi
ad w niezmierzon przestrze Wszechwiata, bo tworzy warto ci.
Istoty, ktre po wi caj si zniszczeniu, cho by by y najpot niejsze,
nios w sobie w asn zgub . Co mamy o nich my le ? Wyobra nia
zawodzi, umys cofa si przed ogromem cierpienia i mierci,
zawartym w sowach: zag ada planety. Czy mamy pot pi jej
mieszka cw? Czy Wener zamieszkiwa y potwory? Ja tak nie myl .
Czy najpotworniejsze wojny nie toczyy si na Ziemi pomi dzy
spoecze stwami zo onymi z garncarzy, wie niakw, urz dnikw,
cieli, rybakw, malarzy? Czy m iliony, miliony, ktre polegy w tych
wojnach, by y gorsze od nas? Czy w jakikolwiek sposb bardziej od
nas zas u y y na mier ? Profesor Arseniew przypuszcza, e to
maszyny posy ay mieszka cw Wenery do walki. Nie jest to zupe nie
pewne, ale za my, e tak byo. Czy to nie maszyna posy aa ludzi na
wojn
szalona, chaotycznie dzia aj ca maszyna ustroju
spoecznego, kapitalizmu? Czy mo emy wiedzie , ilu Beethovenw,
Mozartw, Newtonw zgin o pod jej lepymi ciosami, nie
dojrzawszy do stworzenia nie miertelnych dzie? Czy na Ziemi nie
by o istot, ktre robiy to, co panu, pilocie, wyda o si szale stwem
czy nie byo handlarzy mierci, ktrzy s u yli obu stronom walcz cym
i sprzedawali im bro ?
Niejedn mo emy tu znale analogi . I nie jest to przypadek, bo
musz istnie wsplne prawa, ktrym poddana jest historia istot
rozumnych. Rozumnych Jak gorzko brzmi to sowo w takiej chwili.
Jest jednak mi dzy nami r nica, tak wa nie wielka, jak mi dzy
yciem a mierci . Energia, ktra miaa run na Ziemi , stan a nad
wszystkimi miastami tego globu pod postaci s o c atomowych,

so c, ktre zabys y nie na wieki, aby wspiera i tworzy ycie, lecz


na jedno mgnienie aby je zniszczy . W temperaturze milionw
stopni kipia y i rozpywa y si ich wspaniae budowle, p on y
maszyny, p kay i topi y si maszty emitorw radioaktywnych,
wybuchay rury podziemne, z ktrych ucieka a czarna plazma. Tak
powsta krajobraz, ktry ujrzeli my tu w kilkadziesi t lat po
katastrofie: ruiny, zgliszcza, pustynie, lasy zakrzep ych kryszta w,
rzeki plazmy fermentuj cej w dzikich w wozach i ta Bia a Kula,
ostatni wiadek kataklizmu, ktrej rozregulowane, lecz wci jeszcze
czynne nastawnie dzia aj , bezsensownie i chaotycznie wydatkuj c
nagromadzon energi i b d tak dzia a , pki w podziemnych
zbiornikach t tni jeszcze zasoby czarnej plazmy Mo e to trwa
setki at je eli si na tej planecie nie zjawi czowiek!
Straszna spu cizna wyszeptaem.
Tak powiedzia Arseniew ale mamy prawo po ni si gn .
Kiedy ludzie zacz li pojmowa , e s towarzyszami wsplnego losu i
e ta sama gwiazda niesie ich poprzez przestrze , e s za og statku,
jak my, i ycia ich cz
si , jak nasze, bo zwrcone s w t sam
stron stan li nad przepaci . W obliczu zguby, jak niosa mu
historia, imperializm usiowa poci gn
za sob ca ludzko .
Walcz c z nim, walczyli my o co wi kszego ni nagi byt. Tylko
odbijaj c si w oczach, ktre na nie patrz , ksztaty materii nabieraj
pi kna i znaczenia. Tylko ycie nadaje wiatu sens. Dlatego b dziemy
mieli odwag powrci na t planet . Na zawsze zachowamy w
pami ci jej tragedi , tragedi ycia, ktre powstao przeciw yciu i
samo zostao zniszczone.
Arseniew podszed do telewizora.
Przyjaciele, Wenus to tylko etap. Wyprawa nasza jest pierwszym
krokiem na drodze, ktrej ko ca nikt z nas nawet si nie domyla.
Wierz , e przekroczymy granice uk adu sonecznego i pjdziemy
dalej, e wst pimy na tysi ce cia niebieskich, ktre wiruj wok
innych s o c, i nadejdzie mo e za milion, mo e za miliard lat
czas, kiedy cz owiek zaludni ca Galaktyk i wiat a nocnego nieba
b d mu tak bliskie, jak wiat a dalekich domw. A chocia nie
mo emy poj tych czasw, wiem, e dotrwa do nich mio , bo ona
jest potwierdzeniem pi kna wiata w oczach drugiego cz owieka.
Mwi c te sowa astronom sta przy ekranie. W mroku p on a
kurzawa gwiazd. Wyda o mi si , e ich saby odblask pada na jego

You might also like