You are on page 1of 184

Ks.

Józef Warszawski SJ
MAJOR A.K. OJCIEC PAWEŁ

BRONIĄ

BÓG
HONOR
OJCZYZNA

ROZWAżANIA

Na podstawie: Ks. Józef Warszawski TJ Myśl jest bronią (Solingen – 1947)


Reprint
wydanie pierwsze na dyskietkach

© Copyright by Józef Warszawski

Nihil obstat: Ks. J.Nowak TJ.

Imprimatur: Ks. E.Lubowiecki, Vic.Gen.; Ks. D.Ziarniak, Not.


S P I S T R E ŚC I

Od Redakcji..............................................................................................................4
Biogram Autora.........................................................................................................5
Słowo o stosowaniu książki.....................................................................................10
Przyjaciele moi (Słowo wstępne do pierwszego wydania)......................................14
Przedmowa do wydania drugiego............................................................................17

POCZĄTEK MYŚLI
Na dzień 29 listopada........................................................................................24

JESTEM CENTRUM
Na niedzielę I Adwentu.....................................................................................29
Na dzień 1 grudnia............................................................................................34
Na dzień 2 grudnia............................................................................................39
Na dzień 3 grudnia............................................................................................43
Na dzień 4 grudnia............................................................................................45
Na dzień 5 grudnia............................................................................................48
Na dzień 6 grudnia............................................................................................51
KTÓREGO CAŁOŚĆ . . .
Na niedzielę II Adwentu...................................................................................54
Na dzień 8 grudnia............................................................................................57
Na dzień 9 grudnia............................................................................................61
Na dzień 10 grudnia..........................................................................................66
Na dzień 11 grudnia..........................................................................................69
Na dzień 12 grudnia..........................................................................................73
Na dzień 13 grudnia..........................................................................................77
JEST CZĘŚCIĄ . . .
Na niedzielę III Adwentu..................................................................................85
Na dzień 15 grudnia..........................................................................................90
Na dzień 16 grudnia..........................................................................................95
Na dzień 17 grudnia........................................................................................101
Na dzień 18 grudnia........................................................................................105
Na dzień 19 grudnia........................................................................................109
Na dzień 20 grudnia........................................................................................112
CORAZ TO WYŻSZYCH CAŁOŚCI
Na niedzielę IV Adwentu................................................................................116
Na dzień 22 grudnia........................................................................................122
Na dzień 23 grudnia........................................................................................125
Na dzień 24 grudnia czyli Wigilię Bożego Narodzenia .................................129
Na dzień 25 grudnia czyli Boże Narodzenie...................................................133
Na dzień 26 grudnia........................................................................................144
Na dzień 27 grudnia........................................................................................150

2
W HIERARCHICZNYM UWSPÓŁRZĘDNIENIU
Na niedzielę w oktawie Bożego Narodzenia..................................................158
Na dzień 29 grudnia........................................................................................164
Na dzień 30 grudnia........................................................................................174
Na dzień 31 grudnia........................................................................................177
Indeks....................................................................................................................182
*

3
OD REDAKCJI

Autor, ks. Józef Warszawski TJ, profesor filozofii i teologii, owiany legendą
Ojciec Paweł, major AK, przedstawia w sposób prosty i przystępny, posługując się
przykładami z życia Naszych Wielkich Przodków, jak to my, współcześni Polacy
jesteśmy w stanie wyzwolić z siebie energię i współuczestniczyć w tym wielkim
dziele, jaki nakreślił sam Pan Bóg. Słowa Bóg, Honor i Ojczyzna - by nie były
czczymi frazesemi i przybrały konkretny kształt w naszej osobowości, i drążąc
nasze sumienia, wolę i postawę, dały obraz i podobieństwo Boże w czasie, który
tak zagrożony jest zniszczeniem wszystkiego, co katolickie i polskie.

„Rozważania” są bardzo przystępnym przedstawieniem Zarysu Filozofii


Uniwersalizmu Katolickiego*) Katolicki uniwersalizm Autora pokazuje, że nie
jesteśmy wyłączeni ze świata stworzonego, ale jesteśmy jego „częścią”, która musi
współuczestniczyć i działać, aby ten świat pełen sprzeczności wywołanych złym
duchem - wolą ludzi, idących za Panem i Jemu służącymi - budowali morale i
cywilizacje spójne z Bożą Prawdą.
*)
Nie mylić z masońskim „uniwersalizmem”,gdyż oba, oprócz wspólnej nazwy, są całkowicie
od siebie odmienne(przyp.red).

Książka ta doczekała się do tej pory dwóch wydań. Pierwszego – po II-giej wojnie
światowej, w 1947r. w Niemczech i drugiego – w 1989r., w Polsce, przez Instytut
Wydawniczy PAX. Mimo, że nakład drugiego wydania wynosił 10.000 egz.,
praktycznie ta książka – oprócz prywatnych posiadaczy – „zniknęła” z półek
bibliotecznych. Podjęta w 1999r. próba wydania kolejnego wydania nie doczekała
się realizacji.

Tym wydaniem redakcja pragnie uczcić 100 – letnią rocznicę urodzin Autora
(9.03.1903 – 1.11.1997).

Redakcja liczy na wyrozumiałość Czytelników za nie perfekcyją jakość techniczą tego


opracowania. Scanowanie, korekty oraz skład techniczny trwały – z przerwami – ponad
rok. I tylko zawzięcie doprowadziło do ukończenia...
Dyskietki powinny być sobie –– jak „sztafeta” – przekazywane z rąk do rąk, i to
wszystkim tym, którym bliskie jest hasło ze strony tytułowej.
Zalecenie redakcji – koniecznie należy zapoznać się ze Słowem o stosowaniu książki.

W ręce Czytelników wydawca oddaje cenną pozycję, która - jeśli Dobry Pan Bóg
się ulituje -da nam szansę wszelkie złe moce przezwyciężyć, własną energię
wyzwolić, połączyć się w zespoły zawsze pragnące i zmierzające ku wspólnemu
celowi wolnej, katolickiej Ojczyzny.
*
4
BIOGRAM AUTORA

„ Warsztat pracy“

Ks. Józef Warszawski TJ (9.03.1903 -1.11.1997), ps Ojciec „Paweł”, urodził się


w Hamburgu, w rodzinie polskiej karnie przeniesionej do Niemiec. W latach
chłopięcych, żyjąc w otoczeniu wrogiego Polsce żywiołu niemieckiego, w
rodzinnym domu otrzymał solidne wychowanie patriotyczne.
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, wraz z rodzicami przeniósł się do
Ostrowa Wlkp. Po wybuchu wojny bolszewickiej, w 1920 r., jako 17-letni uczeń
humanistycznego gimnazjum ochotniczo zaciąga się do wojska, za co po latach
zostaje odznaczony.
Po maturze excellens in mathesi, 5. IX. 1924 wstąpił do zakonu Ojców Jezuitów w
Kaliszu. Po święceniach kapłańskich i specjalistycznych studiach filozoficznych
(Kraków, 1926 - 29) i teologicznych (Lublin, 1929 -35), uwięczonych doktoratem
filozofii wystawionym przez Papieski Uniwersytet Gregoriana w Rzymie, zostaje
profesorem filozofii w Papieskim Seminarium Wschodnim w Dubnie Wołyńskim
(1935-36), współpracując jednocześnie z redakcjami jezuickich czasopism
„Przegląd Powszechny" oraz „Sodalis Marianus".
W czasie kampanii wrześniowej 1939 r. - mimo proponowanej ucieczki -pozostaje
w Warszawie jako kapelan ochotnik na terenie Mokotowa i podejmuje działalność
konspiracyjną, angażując się w kształtowanie ideologiczne oparte na własnym
opracowaniu tez tworzonego przezeń systemu filozoficznego Narodowej filozofii
społecznej pt. Uniwersalizm. Referowanie jej zarysu rozpoczął od X. 1940 r. w
poszczególnych ośrodkach Polski Podziemnej takich, jak KN, SiN, Unia, SN, SD,
NSZ i Studium Europy Wschodniej. Włącza się aktywnie w akcję ratowania
Żydów od zagłady. Przebywając w majątku Kozłówka pod Lublinem (u
5
Zamoyskich - XII/41 do VIII/42), upomniał się o równe traktowanie w tajnym
nauczaniu dzieci chłopskich z paniczami dworskimi. W 1943 r. redaguje i
publikuje Wojenną Katolicką Agencję Prasową. VIII/43 r. zostaje zaprzysiężony
na kapelana AK. W czasie Powstania Warszawskiego - kapelan zgrupowania
Radosław. Ideał w pojęciu bohaterskich i walecznych batalionów Zośka i Parasol
oraz oddziałów Czata 49, Wigry i KN -owskie Mieczyki. Będąc realistą miał
odwagę wypowiadać i podejmować niepopularne decyzje. Gdy „Radosław" (ppłk
Jan Mazurkiewicz) leżał ciężko ranny, w dniu 12.VIII. udaje się jako delegat
Komendy Zgrupowania „Radosław" do Komendy Głównej AK, by forsować plan
(„Radosława") ewentualnej ewakuacji AK do Kampinosu, celem ocalenia ludności
Warszawy i zapobieżenia całkowitemu zniszczeniu miasta. Może przez analogię do
Apostoła Narodów, sanitariuszki nazwały go Ojcem Pawłem, i ten przydomek
przylgnął do niego na stałe. W dniu 23 września 1944 r., w sposób wręcz
graniczący z cudem ratuje ostatnią grupą „Radosława" (ok. 120 powstańców) od
roztrzelania przez hitlerowców (Herman Göring Strafkompanie) i uzyskuje od
dowództwa niemieckiego status „jeńców wojennych" dla ostatnich obrońców
Reduty Czerniakowskiej. Za tę bohaterskę służbę Ojczyźnie uhonorowano go
Krzyżem Walecznych oraz Virtuti Militari.
Po wyjściu z jenieckiego obozu Sandbostel, w którym to redagował pismo
obozowe Polska Myśl Uniwersalistyczna, rozwinął wielokierunkową działalność
duszpasterską i edukacyjną słowem, pismem i czynem organizacyjnym w
społecznościach polskich pozostałych na emigracji po II - woj. światowej. Działa
głównie na terenie Niemiec (strefa brytyjska), Anglii i Włoch.
Najdłuższe miejsce postoju - Rzym (1950 -1994). Kierownik sekcji polskiej Radia
Watykańskiego (1950 -1957); wiceprezes Polskiego Instytutu Historycznego w
Rzymie; współpracownik Komitetu Millenistycznego Sacrum Poloniae
Millenium; moderator Sodalicji Mariańskiej w Papieskim Kolegium Polskim. Od
X/68 r. mieszka w jezuickiej Willi Kurialnej pod Rzymem (Grottaferrata) z
wydzielonym działem pisarza historii, której to działalności poświęca się prawie
bez reszty.
Po 50-latach emigracji wrócił do Polski (1994 r.). Jego dynamiczna i ofiarna postać
w służbie Bogu i Ojczyźnie, owiana legendą będzie wzorem dla tych, którzy swe
życie chcą godnie przeżyć, Boga zatknąć na swym sztandarze z zawołaniem „Bóg -
Honor - Ojczyzna".
Pan powołał Go na Wieczną Służbę w dniu Wszystkich Świętych (1.11.1997 r.).
Liczne poczty sztandarowe trzymały wartę przy trumnie w czasie odprawiania
żałobnych egzekwii i Mszy św. koncelebrowanej przez Prymasa Polski kard.
Józefa Glempa oraz Bpa Polowego Sławoja Leszka Głódzia, a Kompania
Honorowa WP odprowadziła kondukt na miejsce wiecznego spoczynku.
Pochowany na cmentarzu na Powązkach w grobowcu Zakonu Jezuitów.
Odznaczenia : Krzyż Walecznych (11.VIII.l944 r.), Virtuti Militari (1.X.44 r.),
Polonia Restituta (Paryż, 4.IX.63 r.), Krzyż Oficerski Orderu
6
Odrodzenia Polski (1963 r.), Krzyż Powstańczy (Rzym, 1983r.),
Order Polonia Mater Nostra Est (Warszawa, 1995 r.), Krzyż
Komandorski Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyż za Udział w
Wojnie 1920 r. (17.03.96 r.)
Główne publikacje : Uniwersalizm. Zarys Narodowej myśli społecznej (wyd. KN,
W-wa,1942); Warszawa-Rzym 1939-1943 (wyd. SN, W-wa, 1943); Myśl jest
bronią (I-sze wyd. Meppen-Solingen, 1947, II-gie wyd. Pax, W-wa, 1989);
Rhapsodia Mariana (w jęz. łac., Rzym, 1952); Il sistema scolastico asservito dai
communisti in Polonia (po włosku, Rzym, 1955); Polonika z Rzymskiego Kodeksu
Nowicjuszy Towarzystwa Jezusowego (1565-1586) (Rzym, 1955); Katolickość
dzieł Mickiewicza (Rzym, 1956); niekonwencjonalne studium oparte o analizę
autografu świętego: Analysis graphologica autographi S.Stanislai Kostka i
Największy z międzynarodowych Polaków - św. Stanisław Kostka (Rzym, 1959 i
1961); rewelacyjne i przemilczane studium: Mickiewicz uczniem Sarbiewskiego
(Rzym, 1964); Akcja antypapieska w Polsce podczas II-wojny światowej (Londyn,
1965); GARABANDAL - objawienie Boże czy mamienie szatańskie i El mito de
Gambandal (Rzym, 1970 i po hiszpańsku -Madrid, 1973); odkrywcza, sensacyjna
rozprawa o prawdziwym obliczu religijnym J.Piłsudzkiego: Studia nad
wyznaniowością religijną marszałka Józefa Piłsudskiego (Londyn, 1978, wyd.
polskie pt. „Piłsudski a religia", W-wa, »ad astra«, 1999); przełomowa praca
„Dramat Rzymski" Macieja Kazimierza Sarbiewskiego (1622-1625) (Rzym, 1984);
pierwsza praca wydana w kraju, poza cenzurą przez Ruch Narodowy: Zwięzły
Komentarz do wydanej przez Kongregację Doktryny Wiary "Deklaracji" o
przynależności do stowarzyszeń masońskich, Gdańsk 1982; wydana na 80-lecie
urodzin: Bibliografia, Rzym 1985.***
Grzegorz Warszawski

Człowiek otwarty na innych, sporo czasu poświęcał Polonii na Zachodzie. Gdy


zjawił się w Rzymie ktoś z Polski, okazywał mu wiele serdeczności, a świadomy,
że przybysze znad Wisły są najczęściej bez pieniędzy, troszczył się o to, aby
wspomóc ich materialnie. Niejednokrotnie zastanawiałem się skąd u niego tyle
siły, patriotyzmu i życzliwości dla innych. Doszedłem do wniosku, że książka Myśl
jest bronią, która po raz pierwszy ukazała się na emigracji, gdy był kapelanem
głównym ZHP na terenie Niemiec, służąca młodym jako podręcznik kształtowania
osobowości, została najpierw, lekcja po lekcji, praktycznie przerobiona i przeżyta
przez samego jej Autora. Jest tak autentyczna, że zaraz po wojnie zauroczona nią
młodzież, w bibliotekach ręcznie przepisywała ją do zeszytów.
Dzisiaj, gdy Europa cierpi na bezideowość, lektura książki ks. Warszawskiego
może być skuteczną terapią w schorzeniach nękających młode pokolenie.
Ks. Felicjan Paluszkiewicz TJ

7
„Jedynie wysiłek kilku z rzędu pokoleń, zespolonych wspólnym planem działania,
jednolitą ideą polityczną, jednolitą racją stanu, i jedynie wysiłek kilku po sobie
następujących pokoleń, które sobie poczną podawać z rąk do rąk sztafetę tej
Wielkiej Rzeczy, którą jest występująca jako podmiot w dziejach P o l s k a ,
z d o ł a j a k o m ł o t o l b r z y m i zaciążyć nad ślepym faktem, któremu Bóg
niejednokrotnie oddaje nas w ręce, zdoła nas „zjadaczy chleba", przerobić, jeśli nie
w aniołów i ród gigantów, to przynajmniej w postacie historyczne, w ludzi i
osobowości posiadające odwagę i czelność kształtowania swego środowiska na
modłę i miarę ojczystą, a nie wedle miary wielkiej międzynarodówki czy wielkiej
finansjery tego świata".
Z artyk. Małgorzaty Rutkowskiej pt. „Wzór na ład serca" (Słowo -
Dziennik Katolicki, 26.12.1994 r.)

ks. Józef Warszawski TJ (9.03.1903-1.11.1997)

...wierzył w naród, który po każdej klęsce potrafił się odrodzić, wychodzić z


niej mocniejszy. Chciał, by miał on odwagę żyć, rozwijać się i kształtować
według własnych narodowych tradycji i prawideł, a nie wytyczanych przez
czerwoną czy złotą, masońską międzynarodówkę. Nie ma powstania
narodu bez wielkiej, przewodniej myśli dziejowej. Gdziekolwiek zaś
tknąć wielkich przewodnich myśli w dziejach poszczególnych
narodów, zawsze sięgają swymi korzeniami głębin filozoficznych
założeń. Dziejowa przeto myśl Polski musi w urabianiu psychiki
swych pokoleń zstępować również i do tych głębin, musi z wielkiej
kuźni pozaczasowych i pozaprzestrzennych zasad dobyć narzędzie
myślowe dla siebie – wołał.
( ze szkicu Małgorzaty Rutkowskiej)
*

8
Święta miłości kochanej Ojczyzny
święte dla Ciebie rany
słodkie po nich blizny -
oby wszystkie pokolenia Polaków
znały - i wspominały - przelaną przez ich przodków krew
aby za jej napominaniem małym się wydawał
wszelki poniesiony trud -
i aby Bóg Wszechmogący i Sprawiedliwy
wynagrodził naszej Ojczyźnie
hekatomby ofiar złożonych dla wielkości
i dla świetności imienia Polski
pośród narodów świata -
dumny z Polski jej syn -
„Ojciec Paweł“

12/13 września 1997 *)

*)
Podczas uroczystości poświęcenia przez Ojca Pawła sztandaru łódzkiego Liceum
Ogólnokształcącego im. Janka Bytnara, ps.”Rudy”, w Warszawie – wpis do Księgi
Pamiątkowej. Wpis został dokonany pismem odręcznym, ale redakcja – ze względów
technicznych– przedstawia go w takiej formie. Treść i układ wpisu jest zgodny z orginałem
(przyp.red.).

9
SŁOWO O STOSOWANIU KSIĄŻKI

Ugór bezmyśli polskiej, jego działkę filozoficzno-światopoglądową, należy


przeorać przegłęboko.
Gdyby ta działka stanowiła rozdział z powieści, czytałoby się książki wertujące jej
niwy „jak powieść".
O to nieporozumienie rozbiło się już wiele prawdziwie dobrych chęci. Przed nim
czytelnik winien ostrzec samego siebie.
Każdy kto się zabiera do „przeczytania" podręcznika matematyki czy fizyki, tak
jak człowiek pospolity zasiada do „przeczytania" stron powieści — naraża się na
srogi zawód. Tak się też ma ze stronicami niniejszej pracy.
Nie jest ona dziełkiem przeznaczonym głównie ku „przeczytaniu". Kto chce tylko
poczytać sobie w jej stronicach — choćby od pierwszej do ostatniej — temu nie
uchyli rąbka swej właściwej tajemnicy — nie przeorze duszy.
Książka niniejsza nie chce być „czytana" lecz „rozważana". Służy „rozmyślaniu".
Wewnętrznemu, osobowemu i sam na sam ze sobą dokonanemu roztrząsaniu
poruszanych w niej myśli i zagadnień. Chce służyć temu, czemu odłam
sangwiniczny naszego społeczeństwa zawsze się przeciwstawiał, a co każdej
wielkiej kulturze, jest kamieniem węgielnym — tj. urabianiu własnej myśli,
nadaniu zarówno osobistej jak społecznej dziedzinie przekonań mocnego
kręgosłupa światopoglądowego i założeniowego, bez którego żadna większa a
pozytywna rzecz dokonać się nie może.
Z rozmyślaniem, tj. z myśleniem stosowanym, rzecz ma się osobliwie. Lękamy się
tego wyrażenia.
Pospólstwo i tłum od wieków już gardzą zastanowieniem i myślą. Nienawidzą
mędrców urastających myślą ponad poziom ich umysłowości i tępią bezlitośnie
każdy wysiłek zmierzający do odradzania myśli w jednostce.

„Karcących mędrców pospólstwo zawsze łajało.


Lecz świadczących o prawdzie zawsze zabijało".
(Mickiewicz).

A jednak kto chce jakkolwiekbądz dźwignąć siebie czy naród, czy zgoła ludzkość
całą, musi rozmyślać, musi przemyśliwać, musi począć w sobie myśl i myśli i
prawdę w nich zawartą stosować. Biada kupcowi, który się zawikłał w impasie
gospodarczym, a nie poczyna „łamać sobie głowy", by wypracować „myślowo"
wyjście z afery, biada, jeśli wypracowawszy raz logiczne wyjście, nie stosuje
powziętych wytycznych. Na nic stronnictwom i najświetniejsza przeszłość, jeżeli
w ramach gotowych nawet ustaw każdy ich członek nie pocznie wysilać się w
„przemyśliwaniu" na każdy dzień jak służyć sprawie, jak unikać błądzeń i potykań
się w przyszłości, jak równać zwycięstwu drogę.

10
„Zasady do poprawy rządu" z roku 1789, „Uwagi nad życiem Jana Zamoyskiego",
„Listy do Stanisława Małachowskiego", „Ustawy Komisji Edukacji Narodowej" z
1783 roku — to wszystko jest nie czym innym, jak właśnie owocem zrodzonym z
„rozmyślań" i z „rozważań". Komunizm jako prąd myślowy jedynie dlatego
stanowi tak zawrotną i porywającą w swe wiry moc i siłę, iż posiada — w
przeciwstawieniu do zachodu — gigantycznie zakrojoną i rzadką w dziejach
konsekwencją naznaczoną ideologię, iż przedstawia w swej treści wielki,
przemyślany do końca, logiczny i zwarty system żagwiących prawd i idei, które
wszczepia i którymi karmić się każe „na każdy dzień" wszystkim swoim
zwolennikom.
Na każdy dzień!
Myśl obudzona raz do roku nie zdolna ani codziennej stworzyć wielkości, ni potęg
dziejowych niosących w swym prądzie wypadki. Systematyczność i ciąg, z dnia na
dzień ponawiane obudzenie i narastanie myśli warunkuje dopiero zrodzenie się
myśli zarówno jednostkowej jak zespołowej jako sily dziejotwórczej.
Tej „praktyce" chce służyć obecna praca. Wyobraża sobie jednostkę względnie
zespół jednostek w wieczornej godzinie, tuż przed udaniem się na spoczynek — a
więc w chwili kiedy myśl i mózg czekają swego zwornika myślowego, by nim
zamknąć dorobek całodzienny i kiedy podświadomość najbardziej się wyczula na
przyjęcie ziarna ku wewnętrznym przeobrażeniom — jak rozczytuje się w
materiale rozważaniowym podanym „Na dzień..." i jak poświęca rozpamiętywaniu
tego co w ciągu czytania własną myśl uderzyło, chwilę sposobną, wieczorny lub
ranny „kwadrans koncentracji myśli", „ kwadrans samokontroli woli".
Ten „kwadrans" samodzielnego myślenia jest wszystkim — nie książka. Ten
„kwadrans" samodzielnej pracy dokonanej wewnątrz samego siebie poza książką
jest — żeby użyć niemożliwego określenia — właściwą treścią książki, którą
należy z niej wyczytać. Książka sama ma jedynie służyć temu celowi. Gdyby zaś
czytanie jej na tyle miało pochłonąć uwagę czytelnika, iżby zaciekawiło jedynie do
dalszego czytania a nie przymuszało do zastanawiania się nad przeczytanym
materiałem — chybiłaby właściwego założenia. Postać konkretna takiego
„kwadransa"' jest niemal całkowicie indywidualna. Tak jak każda psychika
jednostkowa jest odmienna od drugiej, tak i treść i w pewnym zakresie metoda
rannego czy wieczornego „kwadransa" jest odmienna. Raz będzie wzmaganiem się
problematyka, drugi raz zachwytem kontemplatyka, raz suchą medytacją nad
podstawową zasadą, raz radosnym h e u r e k a Archimedesa z poznanej prawdy.
Typy bardziej abstrakcyjne będą filozofować, typy bardziej platońskie będą snuć
barwne wątki, typy sokratesowe będą doszukiwały się bezustannie moralnej strony
we wszystkim. Każdy według konstytucji swojej. Pobudzenie i wykuwanie
samodzielnej i prawidłowej myśli zarówno jednostkowej jak i zespołowej zawsze
stosownie do psychiki poszczególnej jednostki — oto generalne założenie
określające właściwą treść proponowanego „kwadransa".
Tematyka całości rozważań „kwadransowych" jest tak ułożona, iż zarówno
poszczególne dni jak też całe tygodnie i obejmujący je miesiąc stanowią zamknięte
w sobie całości. Osnowa tematowa poszczególnych dni przebiega trzema jakby
11
frazami zawartymi w trzech po sobie następujących punktach: l-szym, bardziej
ojczystym, polskim, II-gim czysto filozoficznym i III-cim wyłącznie religijnym,
cytowanym za pismem świętym Starego lub Nowego Testamentu. Wszystkie trzy
„punkty-frazy" tworzą same w sobie myślową całość. Ton zasadniczy i jakgdyby
kontrapunkt całości rozważań, stanowi ciąg fraz filozoficznych. Punkt ojczysty
ilustruje na sposób życiowy prawdy wyrażane abstrakcyjnie w punkcie
filozoficznym. Punkt zaś biblijny chce nadać najwyższą sankcję poruszonej w
poprzedzających go punktach prawdzie. Momenty filozoficzne poszczególnych dni
wiążą się ze sobą logicznie i tworzą jedną rozwiniętą w pełni zasadę filozoficzną,
według której uniwersalizm pragnie modelować wszystkie jednostki włączające się
w wielkość jego światów — tworząc tym sposobem poszukiwane przez
współczesność przeciwstawienie do typów wyrosłych z założeń
indywidualistycznych i totalistycznych.
Skuteczność rozmyślań nie wymaga wertowania całokształtu materiału
przeznaczonego na poszczególny dzień. Wystarczy zatrzymać uwagę na jakimś
jednym punkcie względnie nawet na urywku myślowym wziętym z
poszczególnego punktu, który w trakcie czytania najwięcej zastanowił i
zreflektował umysł. Można nawet przeskoczyć jeden czy drugi z punktów i
zatrzymać się wyłącznie nad treścią trzeciego, np. biblijnego, względnie odwrotnie.

Czynnikiem istotnym w rozważaniu pozostanie zawsze uchwycenie dla siebie


jakiejś myśli by ją: l) pamięciowo ogarnąć, 2) rozumowo przetrawić, i 3)
wpełni myślowo przyswojoną przeszczepć własnej woli jako zasadę działania.
Przypuśćmy np. że z rozważania „Na dzień 29 listopada" spodoba mi się określenie
samego siebie jako „potencjału dziejowego" i „zapowiedzi czegoś, co się może
stać". Przyswajam sobie najpierw to określenie pamięciowo, naprzykład, jako
rodzaj „hasła", roztrząsam je następnie przy pomocy pytań takich jak zapożyczone
z klasycyzmu starożytnej retoryki: quis? quid? ubi? . . . kto? co? gdzie? jak?
dlaczego? itd., przekonywujqc w trakcie rozumowania samego siebie, że ta
prawda faktycznie mnie się tyczy, ile prostuje dotychczasowy mój światopogląd,
do jakiego stopnia mnie wiąże moralnie itd. — a w końcu z wszystkich
nasuwających się refleksyj wykuwam całkowicie praktyczne postanowienie,
którym zmuszam wolę swoją do wykonania ściśle określonego w dniu rozważań
czynu jak np: potencjał myślowy w sobie zaktualizuję dziś przeczytaniem w ściśle
określonym czasie numeru czasopisma naukowego, do przeczytania którego trudno
mi kiedykolwiek nakłonić samego siebie,
„Czytanie zespołowe" rozważań — żeby i o nim słówkiem napomknąć — rozwija
się zazwyczaj w dyskusję. Zwłaszcza w zespołach zaznajamiających się po raz
pierwszy z myślą uniwersalistyczną. Przestrzec należy natenczas słuchających, że
dyskusja nie jest „rozważaniem", Dyskusja przygotowuje płodnie rozważanie. Jest
jakgdyby rozkopywaniem gruntu pod siew. Zespół kończący dyskusyjne czytanie
powinien zamknąć owoc swej dyskusji w kilku wnioskach-określeniach i podać je
jako właściwy materiał do „rozmyślania". Dopiero gdy jednostkowa wola
przeistoczyła w siebie rozważaną myśl, gdy przeistacza niejako siebie w myśl
rozważaną, rozmyślanie zostało dokonane — i zespół dopiął skutku.
12
W takim li tylko ujęciu książka niniejsza chce być zrozumiana. Jako materiał.
Jako surowiec pod myśl przyszłości. Jako współprzyczynę w ukształtowaniu
zarówno jednostkowej duszy jak i postaci zespołowych całości.

Jeżeliby zalecić trzeba podobną książkę, to tylko słowami Mickiewicza:

„Człowieku! gdybyś wiedział jaka twoja władza!


Kiedy myśl w twojej głowie, jako iskra w chmurze
Zabłyśnie niewidzialna, obłoki zgromadza,
l tworzy deszcz rodzajny, lub gromy i burze;
Gdybyś wiedział, że ledwie jedną myśl rozniecisz,
Już czekają w milczeniu, jak gromu żywioły.
Tak czekają twej myśli — szatan i anioły:
Czy ty w piekło uderzysz, czy w niebo zaświecisz;
A ty, jak obłok górny, ale błędny, pałasz,
l sam nie wiesz gdzie lecisz, sam nie wiesz co zdziałasz...
Ludzie! każdy z was mógłby, samotny, więziony,
Myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony."

Myśl jest bronią!


A kto nią nie zawładnie prawidłowo i umiejętnie — tego rozłoży psychicznie i
dobije ostrze myśli złej.
* * * * * * * *

13
Słowo wstępne do pierwszego wydania

Przyjaciele moi!
Zespól utworzyć — oto był nasz cel.
Zespół ludzi posiadających „myśl o Polsce" i urabiających w sobie
odpowiadającą tej myśli „wolę Polski". Zespół ludzi, „obywateli całego świata"
według określenia Mochnackicgo, a znających mimo to i właśnie dlatego „wielką
rzecz" Polski, wiążących się właśnie dlatego ramami zespołowymi, by ją jako
całość zrealizować.
Nie rościliśmy sobie pretensji, że będziemy pierwszym tego rodzaju zespołem. Nie
myśleliśmy nigdy o tym, że będziemy zespołem wyłącznym i posiadającym
monopol. Nie zdawało nam się, że będziemy ostatnim zamykającym dzieje i
rozwój.
Chcieliśmy być jednym z wielu. Z wielu podobnie myślących i podobnie
działających. Z podobnie się ośrodkujących i w pokrewne środowiska
dojrzewających.
Ale tym jednym chcieliśmy być. Być — nie wydawać się być. Chcieliśmy być
zespołem jednostek wykuwających w sobie wolę i myśl — dla Polski — na
współczesny etap jej dziejów.
Myśl i wolę! Uparliśmy się przy tym, bo serca i czucia stwierdzaliśmy w sobie
legion. Myśl i wolę — ale w skrystalizowaniu dorobku dziejowego. Myśl i wolę —
ale obie w urobieniu zespołowym, nie wyłącznie jednostkowym: odgadliśmy
bowiem nagle po przeżyciach powstaniowych ciężar gatunkowy i wartość „istoty
społecznej" w każdym z nas. Odgadliśmy wartość zespołowego, społeczno-
dziejowego działania w nie wystarczającej samej sobie jednostkowości każdego z
nas.
Przenigdy zaś — w przeciwstawieniu do czystych teoretyków dziejów — nie
chcieliśmy myśli, która by była tylko myślową formą naszego umysłu. Ani
marzyliśmy o woli, która by była czysto kosmicznym dynamizmem bezosobistych
chceń. Nam „myśl", dojrzała myśl, miała zawsze stanąć ,,wytyczną". Miała zawsze
oznaczać realizowany dziejami, a poprzednio przemyślany kształt. Wolą zaś w
sobie nazywaliśmy ,,sprawstwo". Sprawstwo przede wszystkim codziennych,
szarych obowiązków, z których istoty — widzieliśmy to tylokrotnie — urasta
właściwa społeczna treść. Dla nas wolą był, dostrzeżony jako istotny faktor
dokonań dziejowych, bezwzgląd. Bezwzgląd planów i zimnych rachub scalających
nadrzędnie, a nigdy nie zastępujących jednostkowej inicjatywy. Bezwzgląd ich
zamierzeń i dokonanych przcprowadzań. Wolą dla nas było — w najgłębszym
zrozumieniu pojęte — posługiwanie niesione ochoczo centrującej wszystko postaci
narodowej.
Oprzeć zaś chcieliśmy obie — zarówno domenę myśli, jak i kuźnię woli — o
twardy kościec założeń filozoficznych, by tak ,,granity rzucić pod tęczę" naszych

14
literackich uniesień. I rdzeń żywotny chcieliśmy wstrzyknąć w ten kościec, rdzeń
nieprześcignionego po dziś dzień morale nauki Chrystusowej, by się nie śmieszyć
więcej tym postępem zwanym opadaniem do niżu i negatywu pierwotnej hordy. A
wszystko to miało być przeczynione Polską. Chcieliśmy, by myśl nasza i wola —
mimo uogólnienia i uponadnarodowienia założeń — urastały na wskroś polskie,
karmiły się Polską na każdy dzień, wertowały wszystkie jej dziedziny, zarówno
polityczną, jak i gospodarczą. jak przede wszystkim kulturową. Innego wejścia w
tworzącą się rodzinę wszcchnarodów nie chcieliśmy znać.
Jeden choćby taki zespół — pamiętacie, przyjaciele?! Jeden jedyny tak
myślących i chcących. Jeden jedyny na taki podmiot się urabiających jednostek.
Jednostek chcących skończyć z wiecznym chodzeniem luzem po dziejach, a
sprzęgających się w ujednoliconą moc, w bezlitosny na własną słabość młot, w
bezczucia obuch na snobizm polski, w bezwzgląd bezkompromisowej woli dobra,
ilekroć mowa i rzecz o najwyższych wartościach na ziemi zarówno narodowych,
jak i nadnarodowych.
Jeden jedyny zespół taki!
Nim, właśnie nim, chcieliśmy być.
Świadomie i bez oglądań się na urażone ambicyjki własne chcieliśmy
jednostkowość swoją — ten modlący się z buddyjska pępek świata — włączyć w
twarde spójnie tego, cośmy określili mianem zespołu, by tak dźwignąć się do
wyżyn, na które byśmy, sami sobie zostawieni, nie byli się dźwignęli nigdy.
Zawiązkę chcieliśmy utworzyć pod to, cośmy poznali jako naszą wielką potrzebę
dziejową, jako nasz osobisty i społeczny brak, to jest pod „zorganizowaną
ccntrycznie grupę" społeczną urastającą poprzez zjednoczone w niej jednostki w
podmiot dziejowych poczynań i stawań się. Chcieliśmy dokazać tego, co jest
najtrudniejsze dla wszystkich egoizmów i każdego z nas, to jest wyjść poza siebie,
wyżej własnej cieśni i zlać się w wielką całość, w wielki układ zhierarchizowanych
części, w wielką ponadjednostkową „rzecz", która przerastając każdego z nas,
miała stać się naszym właściwym kształtem społecznym, naszą społeczno-
dziejową postacią.
Tak pojmowany zespól był celem.
Dlań to, otuleni łachem jenieckiego koca, zbieraliśmy się co wieczór w zimnej,
wstrętnej, a mimo to zazdrośnie strzeżonej, bo jakże trudno zdobytej, izdebce
stalagowskie-go baraku. Dlań to dźwigaliśmy się z resztek cieplej ciepłem
własnego ciała woliny — i — pamiętacie jeszcze te pół żartem, pół żółcią witane
brnięcia poprzez stojące wody i błocka sandbostelskie na ten nasz „kwadrans kon-
centracji myśli", kwadrans „kontroli woli" w grudniową rozpadaną noc. Dlań to —
15
głodni niemało i przygaszeni też niemało — wznosiliśmy się wyżej siebie, ponad
osobiste wydoskonalenie i dopełnienie, i tępym parciem głucho chcącej woli
posuwaliśmy automat naszego ciała, by szedł, by wykonywał, by działał, by nie
ustawał, gdzie inni ustawali — by się załamywał dopiero osiągnąwszy zamierzony
cel.
Myśli, któreśmy wtenczas wspólnie snuli, stanowiły punkt kulminacyjny
wszystkiego, co było pozytywne i konstruktywne w dniach naszej niewoli, naszego
smutku po upadku Stolicy, naszego załamania po zwiedzionym Powstaniu.
Widzimy to dzisiaj lepiej niż kiedy indziej.

Obraliśmy sobie Adwent, początek roku kościelnego, jako dzień startu naszego
lotu wyżej siebie. 29 listopada, rozpoczynający rok kościelny, połączył nam myśl
narodową z myślą religijną (jakby naumyślnie dla nas zrządzone, mawialiśmy
wtenczas). Przedyskutowany zaś w gorących debatach i w formalnych bitwach
myślowych uniwersalizm klasyczny stanął podstawą filozoficzną dla naszego
samoszkolenia moralnego.
Narzekaliśmy na brak źródeł, na brak książek, na niemożliwość oczytania się, na
niedokładność cytat. Braki te nawet dzisiaj jeszcze pozostały brakami.
Mimo to myśl rosła — wola się wykuwała.

--------------------------------

Czas zatarł ślady po naszych barakach...


Czas chce zatrzeć ślad również po zespole.
Ta uzyskana niby-wolność rozproszyła nas. Nawet pisywać nam do siebie tak
trudno. Nie wiemy często, gdzie mieszkamy. Myśl nasza jednak pozostała. I
pozostało ciepło woli tlące pod popiołem dawno snutych myśli. Idziemy budzić je
od nowa.
W sobie — i w drugich.
Może od iskier tych — wspomnienia wielkich dni takie są płodne — zajmie się
światło przewodnie na najbliższe skrzyżowanie dziejowej drogi. Może w
ośrodkach nowych buchnie zwartym płomieniem — tak jak w nas — i zespoli w
jeden podmiot tych, co myślą i nie mogą ustać myśleć — przez ciąg cały dziejów
— o umiłowanej ponad krew i szał wszechpolskiej Wielkiej Rzeczy,
wszechludzkiej wielkiej epoce.
A może doleci do Ojczyzny, do grona tych, co pierwej niźli my umiłowali myśl
uniwersalistyczną — na otuchę im, na wiarę w polską myśl dziejową i
bezkonkurencyjną przyszłość polityczną tejże myśli.
Jeśliby z myśli tej choć jeden urósł zespół — spełniła swe zadanie. Jeżeliby
jednostka, chociaż jedna, dojrzała poprzez nią do włączenia się w podmiot
rodzącego się zespołu — spełniła, co miała spełnić.
A może my się znowu poprzez nią zejdziemy?
Przyjaciele!
--------------------
16
Przedmowa do wydania drugiego

Książka, której wydanie drugie oddajemy niniejszym do rąk Czytelnika w kraju,


powstawała w warunkach raczej niezwykłych.

Dobiegał swego końca pamiętny rok 1944. Rok bohaterskiego, a jakże


klęskowego Powstania Warszawskiego. Po jego bolesnej kapitulacji, rozgłaszanej
niemalże szeptem nam, pozostałym przy życiu wojakom, zabrali się do nas
oprawcy niemieccy i chcieli z nas początkowo uczynić rodzaj swoich
kombatantów, mających walczyć przy ich boku przeciwko nacierającej zwycięsko
armii sowieckiej. Odmówiliśmy jednogłośnie. Za karę popędzili nas szlakiem
jenieckim poprzez Żyrardów, Skierniewice (jeszcze dziś posiadam list pisany do
mnie przez panią Krystynę Myst-kowską, dobrodziejkę nas, jeńców-podróżnych,
datowany ze Skierniewic w dniu 8 X11 1944 roku)—poprzez Koluszki, a dalej
drogą na Berlin—Luckenwalde i Hamburg, pokąd nie dobrnęliśmy w rejon
miejscowości zwącej się: Sandbostel. Nazwa ta w tłumaczeniu na język polski
brzmiałaby: „Piaszczyste Porośle". Rzeczywiście, jak sprawdziliśmy po przybyciu
tamże, poza kartoflami — które kazano nam dzielnie okopywać, a z kolei później
wykopywać — trudno było dostrzec poza wzmiankowymi ,.poroślami" jakieś
połacie uprawne czy zgoła ogrody. Rozciągały się owe niegościnne tereny w
pobliżu miasteczka Bremervörde, leżącego w dość znacznej odległości od Morza
Północnego, pomiędzy Hamburgiem a Bremenhaven. Mimo to nie były całkowicie
puste względnie nie zamieszkane. Odkryliśmy bowiem podczas przymusowych
prac w polu kilka wcale solidnych chałup wiejskich i gospodarstw rolnych.
Na tym oto terenie, na jego nie zabudowanym gospodarstwami wiejskimi
obszarze, rozciągał się szeroko dość pokaźny i wieżami z dala widoczny obóz
jeniecki.
Oficjalna nazwa obozu brzmiała M[ilitär] Stammlager X B, w skrócie: Stalag X
B. Myliłby się jednak, kto by przypuszczał, iż my, to jest przybyli doń w ostatniej
fazie jego istnienia powstańcy, stanowiliśmy istotne gremium jego obozowych
mieszkańców. Obóz ów bowiem, jak tyle innych na terenie Niemiec, był obozem
wielonarodowym.
Nas, powstańców, rozmieszczono w trzech oddzielnych kwaterach: w pierwszej,
leżącej w samym środku obozu, oficerów i podoficerów; w drugiej, znajdującej się
w pobliżu wejścia, kobiety-żołnierzy, w trzeciej, przylegającej do pierwszej,
bractwo szeregowe. Poza nami jednak, powstańcami polskimi, wiódł swój
osobliwy żywot na terenie obozu oddział jeńców polskich, zwanych przez nas
..chorążakami", wzięty do niewoli jeszcze w 1939 roku i przywleczony ostatecznie
tu. Pracowali głównie w zakresach gospodarstwa obozowego, jak kuchnie,
zaopatrzenie, rozdzielnia — czegośmy im mocno zazdrościli. Mieszkali jakieś
dobre sto metrów od nas w pobliżu zabudowań gospodarczych. Pomiędzy nami a
nimi rozpościerały się kwatery Rosjan, Francuzów, Włochów i Jugosłowian — i to
w przeróżnym uplasowaniu geograficznym. Rosjanie trzymali się z dala od
wszystkich. Francuzi, lepiej zagospodarowani aniżeli którakolwiek inna nacja,
zapraszali do siebie, to znaczy pod swe ogrodzenia drutowe, przede wszystkim
nasze kobiety-żołnierzy. Włosi, traktowani przez Niemców jako ,,zdrajcy", za to, iż
nie bardzo chcieli z nimi walczyć na wspólnym froncie przeciw Rosjanom, za-
praszali nas na urządzane przez nich koncerty, w zamian za co 'wypadało nam
częstować ich prawdziwą kawą, otrzymaną w darze od Polonii amerykańskiej w
17
okresie świąt Bożego Narodzenia. Jugosłowian wreszcie, nie wiadomo dlaczego,
trzymano na uboczu. W zestawieniu liczbowym przedstawialiśmy imponującą
liczbę około dziesięciu tysięcy jeńców wojennych. Można sobie łacno wyobrazić,
jak się dla Niemców, znajdujących się u kresu sił, przedstawiał problem
wyżywienia i zaopatrzenia podobnej masy jenieckiej.
Odczuwaliśmy owo położenie na własnej skórze. Wydzielano nam bowiem na
całe trzy dni po jednym chlebie, dzielonym w dodatku na cztery osoby. Jako okrasę
do owej pajdy chleba otrzymywaliśmy dziennie po łyżce stołowej tak zwanej
marmolady, a dwa razy w tygodniu kostkę podejrzanej margaryny. Jako napój
podawano nam w ogromnych kotłach, z rana i z wieczora, po trzy czwarte litra
herbaty-mięty. Tyle była ceniona przez wszystkich, że ciepła. Obiad znowu, czyli
podstawa wyżywienia dziennego, ograniczał się do wydawanej każdemu w ilości
trzy czwarte, litra zupy, która to miała szczególne do siebie, iż usiłowaliśmy,
każdego dnia na nowo, wyłowić z niej — a z wielkim krzykiem radości, jeśli się
udało — coś bardziej substancjalnego czy to w rodzaju kluseczki, czy choćby
płatka kartofla.
Kwatera nasza, czyli oficerów AK, do której i mnie przydzielono, przedstawiała
rodzaj rozległego czworoboku, otoczonego wcale wysokim ogrodzeniem
drucianym, którego lepiej było nie dotykać, bo można było niekiedy ulec
porażeniu. Po bokach owego czworoboku sterczały dobrze już stare, ale jeszcze
możliwe, drewniane baraki, zaopatrzone w nieduże okienka, które niekiedy miały
nie rozbite jeszcze szyby. Spaliśmy w owych barakach pokotem, jeden przy
drugim, by jakoś się rozgrzać, bo leżało się na gołej ziemi, gdyż baraki stawiano
bez drewnianych podłóg, a tak zwaną wolinę dostarczano nam z dobrym opóźnie-
niem. Szczęśliwy, kto przywiózł ze sobą koc czy cieplejsze okrycie, bo ogól z nas
poszedł w niewolę z tym, co miał na sobie. Ja stale kontemplowałem swe buciki, z
których każdy był wzięty z innej pary, w dodatku jeden z nich coraz domagał się
podwiązywania sznurem podeszwy, bo odlatywała.
Nimeśmy jednak na dobre się zagospodarowali na owej kwaterze, a raczej nim
nas wprowadzono do czekających baraków, otrzymywaliśmy osobliwe, jenieckie
personalia. Ogolili nam przede wszystkim głowy. Z kolei nadano nam nowe a
oficjalne odtąd pseudonazwisko w postaci numerka jenieckiego. Mnie wypadł
wcale wysoki, bo stanowiący cyfrę 224 766. Tak też odtąd wołano nas: Gefangener
Numer 224 766! Tyle przedstawialiśmy. Nic więcej. Z prawdziwego nazwiska nie
znał mnie właściwie nikt w obozie. Dowód osobisty posiadałem na nazwisko:
Stanisław Kamiński, imię i nazwisko wzięto po zmarłym przyjacielu z lat
gimnazjalnych. W Podziemiu znowu, po całym szeregu zmienianych stale
pseudonimów, ustalił się jako ostateczny; „Ojciec Paweł" — nadany mi przez
nasze łączniczki.
Przybyłem do opisanego obozu oddzielnym transportem dopiero w przeddzień,
czyli w wigilię uroczystości Wszystkich Świętych oraz związanych z nią, a
szczególnie smutnych tego roku, Zaduszek. Niemcy chcieli mnie koniecznie mieć
kapelanem montowanych antyradzieckich oddziałów. Stąd owe zapóżnienia.
Woziłem zaś stale ze sobą, od dni jeszcze Powstania, w zwykłym ziemniaczanym
worku niezbędne kapelanowi paramenta kościelne, to jest albę, pasek i ornat, bez,
niestety, kielicha mszalnego. Jakoś Niemcy przepuszczali. Usiłowałem
konsekwentnie, zaraz po przybyciu do obozu, zorganizować życie religijne. Przy
18
pomocy kilku ochotników, a dawnych ministrantów, zbudowaliśmy na prędce
przed barakiem głównym prowizoryczny ołtarz. I zapowiedziałem wszem wobec
na dzień następny uroczystą Mszę świętą z kazaniem.
Iluzja! Zebrała się przed ołtarzem gromadka — około pięćdziesięciu osób. Na
stan liczebny blisko tysiąca żołnierstwa oficerskiego. Tak się rozpoczął mój
kapelański start jeniecki.
Nie dałem jednak za wygraną. Jakem stał, ubrany w albę, stułę i ornat, począłem
przebiegać barak po baraku — a bractwo albo jeszcze się wylegiwało — (była
godzina 10 do południa) — albo zabawiało się w kartograjstwo, względnie
ćwiczyło się w sztuce skręcania machorkowych papierosów — i, jako pełnoprawny
kapelan AK, huknąłem, co było mocy w piersi: Albo wojsko, albo tałatajstwo!
Gdzie tu honor oficerski! Gdzie żołnierska karność!
Poskutkowało! Następnej niedzieli poszczególne baraki urządziły na kwadrans
przed Mszą zbiórkę poszczególnych oddziałów. I czwórkami, równym krokiem, a
z podniesionym czołem pomaszerowały przed ołtarz.

Stalag X B! Nie notowany w almanachu polskich miejsc deportacyjnych


Sandbostel!
W jego historycznym konkrecie, w podyktowanych przez jego daleki od ideału
realizm warunkach, zrodził się pierwszy pomysł i powstawała z biegiem sześciu
miesięcy, przez jakie trwało nasze jeniectwo (od dnia 30/31 X 1944 do dnia 29 IV
1945 roku) wydawana niniejszym po raz wtóry książeczka.
Podtytuł jej, Rozważania, może w pierwszej chwili zadziwić i mylić. Ale takie
właśnie były jej początki. W atmosferze bowiem niezaprzeczalnego
popowstaniowego niżu duchowego, który zalegał coraz bardziej negatywnym
swym wpływem na mieszkańcach obozu, poczęła nas się zbierać — nie tyle na
znak protestu, ile jako wyraz woli nie poddającej się rozkładającej wszystko klęsce
— mała, jak na liczbę tysiąca niemal jeńców, nikła gromada zespołowców (nie
przekraczaliśmy liczby dwudziestu), by w pseudo-pokoiczku centralnego baraku,
w którym wraz z kilkoma towarzyszami stacjonowałem, wsłuchiwać się, wieczór
w wieczór, poczynając od dnia 29 listopada 1944 roku, w opracowywany naprędce
przeze mnie, jako jedynego kapelana obozu, materiał do rozważań, mający
posłużyć do wieczornych względnie porannych rozpamiętywań, by tą drogą
przeniknąć negatywną atmosferę obozową i by ukazać chcącym nowe drogi
wyjścia.
Przekazywałem zaś gromadce wytrwałych słuchaczy opracowany w ciągu dnia
materiał do rozmyślań, podobnie jak to czynię w niniejszej książce, w trzech
odrębnych ujęciach, jakby w trzech rozdzialikach, segregując go na wątek
historyczny, filozoficzny oraz religijny. Wątek historyczny rozwijałem na ogól
wokoło konkretnej postaci naszych dziejów względnie literatury; wątek
filozoficzny czerpałem z opracowywanego jeszcze w latach szalejącej okupacji
hitlerowskiej systemu społecznej myśli uniwersalistycznej; wątek zaś religijny z
jedynego, a protestanckiego egzemplarza Pisma Świętego, jaki uzyskaliśmy w
darze z przesyłki amerykańskiej YMCA.
19
Tak się rodziły i przybierały konkretną postać poszczególne rozważania
stanowiące treść niniejszej książki.
Po wyczekiwanym — niekiedy z dnia na dzień — i po nadeszłym wreszcie w
dniu 29 kwietnia 1945 roku uwolnieniu nas zza drutów sandbostelskiego Stalagu
— (wyzwoliły nas oddziały kanadyjskich wojsk alianckich, nacierające od strony
Holandii) — i po kolejnym a radośnie witanym, bo niespodziewanym,
zaaklimatyzowaniu się na terenie okupowanym przez Pierwszą Polską Dywizję
Pancerną, dowodzoną przez generała Maczka, począłem przepracowywać zebrany
szkicowo w trakcie obozowych rozmyślań materiał, by uzupełnić względnie
poprawić fragmenty, głównie historyczne, do których brakowało w obozie źródeł.
Tak powstawał czystopis, daleka jednak, mimo wszystkiego obozowego i
poobozowego trudu, wiodła droga od jego ułożonych .w edytorską całość stronic
do właściwej książki.
Najtrudniejszym bowiem zadaniem, jak to zwykle bywa z książkami, było
wyrastanie właściwej publikacji Rozważań w formie książkowej. W pierwszych
bowiem latach brakowało na terenie Niemiec wszystkiego. Brakowało przede
wszystkim odpowiedniego papieru na druk książki. Nawet zwykły papier
gazetowy, na którym ostatecznie udało się opublikować Rozważania, nie był wcale
łatwy do nabycia. Brakowało nadto czynnych drukarni. Niemcy były mocno
zbombardowane i dźwigały się dopiero ze spustoszeń wojennych. Najważniejszym
jednak brakiem okazywał się stale pieniądz. Nam, byłym jeńcom, nie wypłacano
gaży, jak innym żołnierzom polskim, zaliczanym do szeregów kombatantów.
Znowu marki niemieckie, które niekiedy udawało się uzyskać, nie liczyły się w
pertraktacjach handlowych. Również tak zwane BAF-sy, czyli okupacyjny
pieniądz angielski, którymi wypłacano żołnierzom żołd, nie nadawały się do
płacenia długów przedsiębiorstwom niemieckim. Szczęśliwym trafem wspomogła
mnie w kłopotach wydawniczych Anglo-Polish-Catholic--Association, z której
przedstawicielką, panią Woodruff, spotkałem się w Meppen, ,,stolicy"
okupowanych przez Polaków terenów, zwanych przez nas Maczkowem, ku czci
generała Maczka. Otrzymałem od niej w darze (nie chciałem uwierzyć w
ofiarowaną mi propozycję!) przesyłkę aż pięćdziesięciu tysięcy papierosów na cele
wydawnicze.. Papieros bowiem miał w owym okresie wartość płatniczą.
Skradziono mi co prawda z owej przesyłki, gdzieś w drodze poprzez Lubekę, aż
pięć tysięcy sztuk cennego daru. Resztą jednak zdołałem szczęśliwie opłacić gros
wydatków związanych z drukiem książki.
Tą oto drogą, jakże odmienną od przedwojennych, pokojowych warunków,
powstawała zarówno redakcja, jak i publikacja pierwszego wydania niniejszego
zbioru Rozważań.
Uchybiłbym powinności, gdybym w tym miejscu nie wyraził słów szczególnej
podzięki byłemu dowódcy Pierwszej Polskiej Dywizji Pancernej na terenie
Niemiec, generałowi Klemensowi Rudnickiemu, który nie tylko życzliwie odnosił
się do starań o publikację niniejszej książki, lecz zarówno zasiłkami, jak
konkretnymi użyczeniami środków komunikacji i transportu przyczynił się
niemało do jej publikacji. Wspomnieć mi należy również najbliższych
współpracowników „pisarsko-redaktorsko-publikacyjnych" z okresu
meppeńskiego. Z nich na pierwszym miejscu śp. Zbyszka Kurzynę, znakomitego
20
historyka a dzielnego wojaka z dni okupacji. Nie mniej bliską od niego śp. „Józkę"
Januszajtis-Ittarową, młodszą siostrę generała Mariana Januszajtisa, która mi
bezinteresownie a umiejętnie sekretarzowała. Nie wolno mi nie wspomnieć
również dwu moich dzielnych kobiet-żołnierzy z dni polskiego Podziemia, to jest
„Myszki", za mężem Niemojowskiej, oraz „Hanki", za mężem Strusiewiczowej,
które, jako po części łączniczki, po części sekretarki, załatwiały dziesiątki
drobiazgowych a niezbędnych przy wydawaniu książki funkcyj. Zwłaszcza że
osiągnięta po wielu mozołach drukarnia mieściła się aż w Solingen, czyli dobrych
dwieście pięćdziesiąt km od naszego Meppen.
Treść niniejszego wydania nie różni się zasadniczo od zawartości wydania
pierwszego. Jedyne zmiany, podyktowane okolicznościami, wprowadzono w tok
rozważań Na dzień 25 grudnia oraz Na dzień 29 grudnia. Nie przeinaczają jednak
ani głównej linii założeń uniwersalistycznych rozwijanych w całości Rozważań, ani
fragmentu składowego tych założeń rozpatrywanego we wspomnianych dniach (w
tym wydaniu są obie wersje – przyp. red.).

Zarzucono autorowi niniejszej książki w prasie emigracyjnej, że pod względem


wyznaniowym stawia w swych wywodach Na niedzielę II Adwentu znak równania
pomiędzy obu czołowymi postaciami niedawnej naszej historii, to jest między
Dmowskim i Piłsudskim. Uważny jednak Czytelnik z łatwością dostrzeże, iż w
przytoczonych przeze mnie tekstach nie staję się rzecznikiem ich zrównania
wyznaniowego, tylko usiłuję uwypuklić identyczną niemal ich postawę w sprawie
poglądu na pozycję katolicyzmu dla społeczeństwa polskiego. W minionym czter-
dziestoleciu pogląd mój na poruszone zagadnienie niemało się pogłębił. Dałem
temu wyraz w podstawowej pracy na ten temat, wydanej w Londynie w 1978 roku:
Studia nad wyznaniowoscią marszałka Józefa Piłsudskiego (Piłsudski a religia –
IW«ad astra», W-wa 1999); szczegółowiej zaś w rozprawce Bogu ducha winny
Marszałek, która się ukazała w 1985 roku w londyńskiej „Myśli Polskiej".
Zainteresowanych owym zagadnieniem odsyłam do wspomnianych prac.
Na osłodę — niejako na przekór przemilczeniom w pewnych środowiskach
emigracyjnych zarówno faktu, jak i treści ukazującej się na rynku wydawniczym
książki — wolno mi chyba przytoczyć okoliczność, iż w kołach prawicowych
Polonii londyńskiej zrodziło się zdanie i pogląd, że tak właśnie opracowane
Rozważania, ujmujące w całość systematyczną podstawowe założenia określające
istotę jednostki ludzkiej oraz jej stosunku do rodzących ją i kształtujących jej
historyczny wyraz całości społecznych, stanowią, opublikowane w formie
książkowej, ,,księgę stulecia".
Niezasłużone to określenie pochwalne. Ale miłe sercu.
Nie potrzebuję też ku jego uzupełnieniu dodawać, jak bardzo mnie wzruszyło
nie tak dawno poczynione zwierzenie konfratra w kapłaństwie, z którym spotkałem
się po raz pierwszy w Rzymie w 1985 roku. Opowiadał mi, jak to przed laty —
jako student jeszcze na Uniwersytecie Warszawskim—zdobył w Bibliotece Pisarzy
TJ w Warszawie jedyny przez nią posiadany egzemplarz owej książki i jak począł
w czasie kolejnych wizyt bibliotecznych odpisywać sobie jej treść, stronica po
stronicy, by tak móc odczytywać ją jako refleksyjną lekturę podczas studenckiego
spływu kajakowego i by tak ją ostatecznie posiąść. Konfratrem owym był nie kto

21
inny, tylko współczesny asystent słowiański przy generale Ojców Jezuitów w Rzy-
mie, ksiądz Andrzej Koprowski TJ.
Przytoczonymi wyżej danymi i objaśnieniami zestawiono chyba wszystko,
czego Czytelnik, nie obeznany z warunkami ,,życia konspiracyjnego" sprzed
czterdziestu laty, spodziewał się i wymagał od Przedmowy. Wypada przeto koń-
czyć ukazaniem raz jeszcze właściwego celu niniejszej książki.
Pieszczoną w marzeniach metą moich pisań i działań w dniach
przedpowstaniowej konspiracji było stale: zjednoczyć podzielone i powaśnione
niemało ośrodki podziemnej polityki polskiej w jedną całość myślową, w jakiś jed-
nolity podmiot pojęć i zasad, który by mógł stanowić niezbędną a wspólną
wszystkim podstawę do rozstrząsania ojczystych spraw i zagadnień.
Nie pierwszy marzyłem o podobnym celu. Na pewno nie jedyny. Zapewne też
nie będę ostatnim.

„Człowieku! —

wołał przed stuleciem w nieśmiertelnej swej Dziadów Części III Adam


Mickiewicz—
gdybyś wiedział, jaka twoja władza!
Kiedy myśl w twojej głowie, jako iskra w chmurze
Zabłyśnie niewidzialna, obłoki zgromadza,
I tworzy deszcz rodzajny lub gromy i burze;
Gdybyś wiedział, że ledwie jednę myśl rozniecisz,
Już czekają w milczeniu, jak gromu żywioły,
Tak czekają twej myśli — szatan i anioły:
Czy ty w piekło uderzysz, czy w niebo zaświecisz;
A ty jak obłok górny, ale błędny, pałasz
I sam nie wiesz, gdzie lecisz, sam nie wiesz, co zdziałasz.
Ludzie! każdy z was mógłby, samotny, więziony,
Myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony".
Nie wypada oczywiście ku potwierdzeniu entuzjastycznego wzlotu
Mickiewiczowego przytaczać Chrystusowego:„Zaprawdę powiadam wam: iż
ktokolwiek rzekłby tej górze: «Podnieś się, a rzuć się w morze», i nie wątpiłby w
sercu swoim, aleby wierzył, że się stanie, co by jeno rzekł, stanie się mu" (Mk
11,23).*
Wolno jednak z księgi Przysłów Salomonowych przytoczyć przestrogę:
„niezbożni będą wytraceni z ziemi" (2,22);**
((wg erraty winno być:
„...bezmyślność niemądrych ich zgubi”(Przyp.1,32 z Biblii
Tysiąclecia) (przyp.red.))

oraz zalecenie:
„.. osiągnij mądrość;
22
i za wszystką posiadłość twoją nabywaj roztropności;
Uchwyć się jej, a wywyższy Cię
będziesz wsławion od niej, gdy ją obejmiesz;
da na głowę twoją pomnożenie łaski
i koroną ozdobną nakryje cię" (4,7—9).
Myśl — mimo wszystkie jej wikłania i upadlania — jest bronią!
Zwycięską w bojach międzyduchowych ludzkości bronią! A kto nią nie
zawładnie prawidłowo a docelowo — tego rozłoży psychicznie i dobije moralnie
uwikłanie myśli złej.
Rzym,
w dniu Królowej Korony Polskiej
1987 r.
* Wszystkie cytaty z Nowego Testamentu według wydania: Nowy Testament w przekładzie
polskim W O Jakuba Wujka TJ. Wydanie nowe przejrzane i objaśnione. Wydawnictwo Apo-
stolstwa Modlitwy Księży Jezuitów, Kraków 1936 (przyp. red.).
** Wszystkie cytaty ze Starego Testamentu według wydania: Pismo Święte Starego i Nowego
Testamentu w przekładzie polskim W O Jakuba Wujka TJ. Tekst poprawił ks. Stanisław Styś.
Wydawnictwo Księży Jezuitów, Kraków 1935 (przyp. red.).

23
Na dzień 29 listopada
„Przekażcie wiekom noc 29 listopada"

(napis na ścianie celi więziennej)

Powstanie!
Żaden wyraz tak nie szumiał mocarnie naszemu pokoleniu, żaden nie budził
głośniejszych ech — jak ten — wyraz nad wyrazy: Powstanie.
Żaden również wyraz tak nie dotyka boleśnie naszych dusz zranionych
zakłamaniem świata, żaden tak nie chłoszcze bezlitośnie biczem zawiedzionych
przekonań, zaprzedanych nadziei i spełnień, jak ten — dziejom naszych ostatnich
stuleci tak właściwy wyraz: Powstanie.
Rok 1830.
Jakie to dawne się zdaje — a jak znowu bliskie.
Popołudniowa godzina. Wieczorny zmrok. Hasło i pierwszy strzał.
Widzę cię, chwilo, tak jakbym cię był przeżył sam. Widzę wciąż jeszcze — tak jak
mnie za młodych lat uczono — wyzwolin twych oślepiające blaski.
Za słabym jeszcze, by móc zdobyć się na zimny obiektywizm wobec grobów,
zgliszcz i ruin. Za słabym, by oderwać wzrok przywierający niewolniczo do krwi
twych zwycięskich łun. Za słabym zgłuszyć serca bicie, które ciągnie tak
przemożnie w twe uroki, pod twe znaki.
Cokolwiek by mi rzeczono o twym fatalizmie — ja wiem: to bije z ciebie wielkość.
Nie, tyś nie była w sercach swych synów zdradą — jak wyklinają duchy
załamania. Aniś nie była upadlaniem się — jak wmawia jeńcom wróg.
24
Szukam określeń, które by oddały w jednym słowie wielkość twej wielkości.
Świadomość moja głodna ich, bo chce zrozumieć ciebie.
Geniusz uciemiężonego Ludu? Zbrojny odruch uświadamiającej się samej sobie
woli? Myśli przymuszonej koniecznością twórczy szał? Naród — samosiebny
władca swej historii — syt niewoli, co rozrywa kajdan jarzma? Państwo, co jak
olbrzym, ugodzony zdradnym ciosem, nie poddaje się, a musi paść: pokonany
bohater?
Bohater ?!
Tak! To jedno jest na pewno niekłamaną w twoich dniach wartością. Bohaterstwo!
W nim — wiem to — władna ona świętość, na którą pluć nie wolno nikomu, co-
kolwiek by myślał o tobie, bo ,,trza, aby świętą była".
A reszta? Cała wielka reszta twych dziejów?
Czy była tylko grzebaniem grobu Ojczyźnie rękoma własnymi — jak piszą
poniektórzy? Czy była tylko błędem, fatalnym błędem i opłakaną pomyłką naszej
historii? Czy była tylko intrygą? Podstępu i okłamywań pełną intrygą polityczną
naszych ,,przyjaciół"?
Milczę i myślę...
Nie. Nie wyrzucę pamięci twoich dni ze skarbca mej duszy.
Ogarniam was, dnie chwały i dnie klęski — tak jak się ogarnia po ojcach
spuściznę. Karmię się, dnie, wielkością waszą — a trzeźwieję waszą hańbą. Widzę
wasz blask i waszą nicość pospołu. Chcę, ażeby we mnie w jedno się zrośli: i
olbrzym waszych błogosławieństw, i olbrzym waszych przekleństw, którzy
dotychczas bój wiedli w mej myśli.
Jakie to bolesne obnażać przed sobą wasz wstyd: przyczyny wielkiej waszej
przegranej. Ten na miarę dziejową zakrojony, miłością Ojczyzny nabrzmiały
szalejący wulkan deptanych uczuć — i ten brak koliska rozumu, co by mógł
wulkan ten ująć i nadać jego sile prymat myśli nad ślepy pęd instynktu. Ten
bezwład psychiczny zwlekający do ostatniomożliwego, a zawsze niewłaściwego
momentu — i to pęknięcie na heroiczny wiwat, na konwulsyjny zryw, na
bezpłodną śmierć. Ta niemożność przeprowadzenia, rozpoczętej w krwawym
chrzcie sprawy do końca — i ten końcowy gest zawsze bohaterskiej rozpaczy. Ten
brak systematycznej pracy przygotowawczej — i pomimo to szarpnięcie się na
czyn, który brakiem przygotowań zabijać musi w końcu samego sprawcę.
O dnie! pamiętne dnie Powstania!
Przeszłość wasza stała się cząstką mej rzeczywistości. Zrodziłyście mnie tak jak
Rodzic dziejowy — ojciec osobliwy — rodzi syna-pokolenie. Dziedzictwa
waszego brzemię czuję w swych członkach.
Tak jak wy idę przez dzieje — święty-przeklęty.
Widzę samotne postacie naszych wodzów powstaniowych: Chłopickiego i
Skrzyneckiego. Widzę chorągwie polskie w poszumie wskrzeszenia. Widzę młodą
tętniącą polską krew. Słyszę okrzyk Pallas Ateny z „Nocy
Listopadowej”Wyspiańskiego: ,,Do broni!" Słyszę grom odzewu padający z
tysiąca młodych piersi i wtórujące im zastępy wojujących nieb...
Ogarniam was, dnie! Ogarnia mnie wasz szał.

25
I pytam — —
Co w waszym dokonaniu było wielkością? Co? Co było dziejotwórcze, a co —
dziejoburcze? Co naprawdę i bez zakłamań było polskie i ponadnarodowe — a co
zdawało się nim tylko być?
Ponura postać Norwida rzuca mi w twarz potępiające oskarżenie: „u nas to zawsze
energii sto, a inteligencji trzy". I zawsze gdzieś „energia bierze górę nad inteli-
gencją".'A w konsekwencji ,,co jedno pokolenie jatka''.
Czemu rzeczywistość naszych dziejów — której my twórcami - nie zadaje kłamu
tym przeklętym słowom?
„Cała historia polska jest marnotrawieniem bohaterstwa i geniuszu z braku
czynników niższej kategorii, to jest wiedzy i musztry" — wypomina gorzko
Szczepanowski upartym hiperromantykom polskiego czynu bohaterskiego ich
samobójstwu przyrównywany brak historycznego realizmu.
A kto z nas dzisiaj serio i systematycznie wytęża mózg i wolę, aby dokonać tego,
zda się, niepodobieństwa Polski porozbiorowej, by stał się powstaniowy Czyn
niesiony romantyzmem rozgorzałych serc, a poczęty tylko rozumem, wywołany
chłodną oceną i kalkulacją rzeczowej myśli politycznej?
Zagłębiam się w zagadkę Nocy Listopadowej.
Po myślach mi się tłucze młot zasad, który nie zna kompromisów, tylko woła: w
rzeczach dziejów trzeba wszystko tak urządzić i wykonać, aby skutek zamierzony z
konieczności stał się i był... Przyczyną tego, że zatonął okręt, jest zawsze tylko
majtek sam, iż nie był czynił, co uczynić należało, by się okręt ostał.
Czyżby to znaczyć miało, że ja sam przyczyną? że Polak sam czynnikiem
sprawczym?
Mów do mnie pusty wiewie Listopadowej Nocy. W „noc ponurych wichrów łkań"
ukaż mi tajnie psychiki narodowej. Ukaż mi klęskę czynu politycznego, który zro-
dziła bezmyśl polityczna. Rozerwij ogniem krwawych błyskań noc zakulis
politycznych, które nami poruszają niby sprężynami intratnej machiny. Naucz
mnie liczyć się z „Nocą" i z „Potęgami Nocy" w dziejach. W dziejach własnego
narodu. Naucz mnie raz wreszcie patrzeć się na dzieje politycznie — nie tylko
ustawicznie gospodarczo i techniczno-cywilizacyjnie.
Listopadowa Noc!
Zagłębiam się cały w wielki nurt jej tajemnicy.
Jakaż to otchłań problemów wionie z jej przepastnej głębi ku mej duszy. Ku mnie
jako jednostce politycznej własnego narodu i państwa.
* *
*
Nie ma Powstania Narodu bez wielkiej przewodniej myśli dziejowej.
Gdziekolwiek zaś tknąć wielkich przewodnich myśli w dziejach poszczególnych
narodów, zawsze sięgają swymi korzeniami głębin filozoficznych założeń.
Dziejowa przeto myśl Polski musi w urabianiu psychiki swych pokoleń zstępować
również i do tych głębin, musi z wielkiej kuźni pozaczasowych i
26
pozaprzestrzennych zasad dobyć narzędzie myślowe dla siebie. Musi nim urabiać
mózgi swych synów. Ażeby ,,wielką rzecz" Polski myślały w „ostatnich głębiach
swej duszy". Ażeby w pełni tą ,,wielką rzeczą" były. Aby jednostce polskiej dały
na drogę w dzieje kręgosłup myśli i system zasad, mocą którego by szła „do Polski
— jak do Pana".
,,Do powstania mieczem trzeba powstania s i ł ą m y ś l i" (Norwid).
Nic trudniejszego nad taki krok.
P o w s t a ć m y ś l ą. Powiedzieć sobie, kim się właściwie jest w stawaniu się
dziejów. Kim się jest samemu w sobie, kim w okręgu świata, kim w dziejach
własnego narodu. Określić siebie nie przekreślając własnego „ja" — każda
przecież krańcowość jest stosunkowo łatwa— a mimo to przekreślić błąd w
pojmowaniu i zaznaczaniu tegoż ,,ja". Nie przydawać sobie miana „boski" — a
mimo to powiedzieć sobie za Pismem Świętym ,,bogami jesteście".
Ustalić swoje stanowisko w ludzkości, ogarnąć ją całą, a nie zejść do płycizn
kosmopolityzmu. Przenieść miłość własnego narodu ponad życie swoje, a odciąć
się dojrzale od błędu szowinizmu.
P o w s t a ć m y ś l ą. Każdego dnia o jeden choćby okruch prawdy więcej.
Każdego dnia choćby o jeden ułamek syntezy dojrzałej.
Kim tedy jestem najwłaściwiej i sam w sobie?
Pytanie pytań, które stawiają wszyscy pytający się o prawdę, czyli filozofowie.
Jakim określeniem winienem siebie określić, żeby bezbłędne było? Jakim
pojęciem, by oddać treść własnej jaźni, zarówno w ujęciu podstawowych zadań,
które mnie czekają, jak też i istoty, którą przedstawiam?
J e s t e m — i w tym się streszcza wszystko, cokolwiek by można o mnie
ostatecznie powiedzieć — nie wypowiedzianą dotychczas w swej pełni m o ż l i w
o ś c i ą. Jestem zapowiedzią czegoś, co się może stać. Jestem ściśle określonym
potencjałem jestestwowym. Małym może, ale rzeczywistym i wstawionym w bieg
wydarzeń. Jestem potencjałem i możliwością stania się dziejowym kształtem.
Mogę stać się kimś i czymś, kim jeszcze nie jestem.
Może świętym? może apostołem, może kielichem, z którego społeczeństwo będzie
mogło czerpać moc i ostoję na godzinę wielkich prób i doświadczeń dziejowych?
Może postacią, o którą oprze się słaby i pogardzany szary człowiek? Może cząstką
zespołu, który obudzi się zakonem w narodzie i obwieści potęgom nocy
zwycięstwo Logosu Polski?
Może —! Jestem jedynie możnością — nie „koniecznością”. Nie muszę stać się
tym czy owym pozytywem. Ale mogę. Mogę możność swoją ukuć i wykuć w ten
czy inny określony kształt. Mogę z potencjału, który sobą przedstawiam, wydobyć
tę czy ową postać, która by mnie wyrażała.
Potencjał kształtu we mnie drzemie. Możliwość tej lub owej określonej postaci jest
we mnie założona. Otrzymałem ją z urodzeniem. Była we mnie embrionem. Z bie-
giem czasu, z narastaniem dni mego życia, narastała i ona. Dziś ją posiadam w
stopniu, który sobie sam nadałem. Posiadam kształt, który w pełni jest mnie
właściwy, w pełni jest „swój".
Mówię — „posiadam". A czuję, jak mi trudno jest dopuścić myśl, iż mogłoby
inaczej być. Myśl, iż mógłbym być (a może jestem?) — bezpostaciowym
27
osobnikiem. Iż samym sobą przedstawiam typ człowieka, którego określeniem
byłoby: roztrwoniona możliwość, zmarnowany potencjał ?
Peer Gyntowi, kiedy u schyłku swego życia wracał w rodzinne strony, szumiały
echa jesiennego lasu, pustego smutku pełne wołania:
„Czekałyśmy pieśnią — tyś miał ją wyśpiewać.
Wabiłyśmy kształtem — tyś sam miał go wcielać".
Własny niezaktualizowany potencjał życiowy!

Zaprzepaszczone życie. Przegrana stawka. Zmarnowany los.


Jak się przedstawia sprawa mego potencjału? Jak zagadnienie własnego w nim
kształtu? Ile go już zaktualizowałem? Ile wypowiedziałem dniem mego życia?
Potencjał nie zaktualizowany wieje ku mnie wymową pustki. Przeraźliwą pustką
zaprzepaszczonych możliwości.
Jestem jedną z możliwości w potencjale Polski. Nie zaktualizowany przeze mnie
jej potencjał historyczny oskarża mnie. Ogarnia mnie grobem pustych oczodołów i
zanurza w przekleństwa swej nocy.
Com winien uczynić, by przekuć w kształt drzemiące we mnie możliwości?
Za oknami gna listopadowa noc— i woła wyrzutem zaprzepaszczonych przez ojce
możliwości.
* *
*
„Roku, którego umarł król Ozjasz, widziałem Pana siedzącego na stolicy wysokiej
i wyniosłej, a to, co pod Nim było, napełniało kościół. Serafinowie stali nad Nim;
sześć skrzydeł miał jeden, a sześć skrzydeł drugi: dwoma zakrywali oblicze Jego a
dwoma zakrywali nogi Jego, a dwoma latali. I wołali jeden do drugiego, i mówili:
„Swięty, Święty, Święty Pan, Bóg Zastępów! pełna jest wszystka ziemia chwały
Jego". I poruszyły się naprożniki z zawiasami od głosu wołającego, a dom
napełnion jest dymem. — I rzekłem: "Biada mnie, iżem milczał! bo mężem
mającym wargi plugawe ja jestem, i w pośrodku ludu plugawe wargi mającego ja
mieszkam, a Króla, Pana Zastępów, widziałem oczyma swymi”. I przyleciał do
mnie jeden z serafinów, a w ręce jego kamyk, który był wziął kleszczami z ołtarza.
I dotknął się ust moich, i rzekł:
„0to się to dotknęło warg twoich, i odejdzie nieprawość twoja, a grzech twój
będzie oczyszczonym”. I usłyszałem głos Pana mówiącego: »Kogo poślę? i kto
nam pójdzie?« I rzekłem: »0tom ja, poślij mię!« I rzekł: »Idż, a powiesz ludowi
temu: Słuchajcie, słuchając, a nie rozumiejcie, i oglądajcie widzenie, a nie
poznajcie. Zaślep serce ludu tego, a uszy jego obciąż i oczy jego zawrzyj, aby snąć
nie widział oczyma swymi i uszyma swymi nie słyszał a sercem swym nie
rozumiał, i aby się nie nawrócił, i bym go nie uzdrowił”. I rzekłem: »Dokądże,
Panie?" I rzekł: »Aż będą spustoszone miasta i bez mieszkańców, a domy bez
człowieka, a ziemia zostanie spustoszona. I daleko zapędzi Pan ludzi, i rozmnoży
się ta, która była pusta wpośród ziemi. A jeszcze w niej dziesiąta część, a wróci się
i będzie na pokazanie jako terebint, jako dąb, który rozpuszcza gałęzie swoje;
nasieniem świętym będzie to, co będzie stało w niej«".
(Izaj. 6,1—13)
*
28
JESTEM CENTRUM

Na niedzielę I Adwentu

Roraty!
Adwent!
Ile refleksyj płodnych zdolen jest obudzić ten jeden wyraz — w mózgu, w którym
tłucze się ból...
Co roku niedzieli dzisiejszej kładzie nam Kościół przed oczy fiolet swych szat
liturgicznych — i budzi dawno zastygłe żale. Ból dawno zamarłych tęsknot. Co
roku w tym okresie wita wschód słońca zawodzeń pełnym głosem, echem
starotestamentowych wołań:
„Spuśćcie nam na ziemskie niwy

Zbawcę z niebios, obłoki —"

i każe dźwigać się i ufać raz jeszcze - czekać. Wciąż tylko czekać i nie ustawać w
wyczekiwaniu.
Poco to - ? Poco szarpać zabliźniające się tęsknoty nieziszczonych pragnień? Poco
nam, narodowi bitemu jak pies przez dzieje, przypominać, że jest czas oczekiwań,
które się kończą spełnieniem.
Przeklętym winien być fatalizm czekania — gdzie tylko czyn godzinę wyzwolin
zdobywa.
Roraty — Adwent.
A jednak jest czekanie, które jest błogosławieństwem.
Adwent znaczy przecież pamięć dni, w których naród wielki i pobity wielokrotnie,
naród skuty kajdanami położenia i obezwładniony warunkami zewnętrznymi —
przerastającymi jego możliwości polityczne — nie pozwolił się rozłożyć
psychicznie — tylko trwał uparcie — i czekał. Czekał, aż nadejdzie ten, co mocą

29
wyższą od materii i jej potęg przerastać pocznie nieprzyjaciół wrogość — i
wyzwoli jako zbawca lud swój.
Adwent historyczny to pamięć dni, w których z jednym narodem i poprzez naród
jeden ludzkość cała, pogrążona w jakimś fatalizmie metafizycznego zła, gubiąca
się w świecie moralnych impasów przeklinających całe jej dzieje — nie poddawała
się biernej niemocy, ale sięgała wyżej siebie. Wołała nieb i mocy pozagwiezdnych.
Wyglądała i wołała: Rorate! Spuśćcie nam!
Czy dziś aż tak wiele się zmieniło w dziejach ludzkości i w tragizmie jej losu, żeby
aż odmienić trzeba było nutę?
Gdyby nikt z nas niczego nigdy nie czekał, zatęsknieniem nie wyglądał, gdyby
wszelki umysł ludzki żył bez bólu za kimś czy za czymś, co mu jest jak dusza
własnej duszy — możnaby Kościołowi wypominać jego upodobania starozakonne.
Ale tak -
Poco się okłamywać?
Każdy z nas przecież czegoś czeka. Wszyscy jakiejś rzeczywistości nadchodzącej
wyglądamy. Adwent — czas oczekiwania — to zjawisko tak bardzo człowiecze,
tak bardzo ludzkie, zjawisko tak normalne, tak bardzo jednostkowe i zarazem tak
bardzo — narodowe.
Jest czekanie, które jest błogosławieństwem.
Lecz w jego zapleczach czai się czekanie, które jest przekleństwem.
I tym czekaniem czeka dusza nasza. Dusza — polska.
I jak wielu tłumaczy sobie jej wyczekiwanie tym czekaniem powszechnym,
którym cała ludzkość czeka.
I to jest grobem naszej odbudowy moralnej. Naszej w konsekwencji wielkości
dziejowej.
Bo czekanie duszy polskiej ma bowiem coś specyficznie negatywnego w sobie.
Jest zasadniczym błędem połowy naszych dziejów.
Na co właściwie czeka dusza polska? Względnie na kogo? Albo dlaczego wciąż
tylko czeka? Dlaczego wciąż na niej spełniają się te beznadziejności pełne słowa
Norwida:
„... jak Słowianin, co czeka samego siebie?”
Klątwą dziejów takie czekanie. Żeby czekać aż samego siebie!
Co za niemoc wyjścia z własnego bezwładu!
A pazurami szarpać mękę własnej słabości.. Obuchem w mur czekań — a
codzienną wolą stwarzać gmach dziejów. Gmach narodowego morale.
To przecież celem jest czekań Słowianina. Na to cała Słowiańszczyzna czeka.
Rozszerzam i rozdalam przemocą punkt i krąg swego widzenia. Dźwigam się
wyżej egoistycznego szowinizmu i usiłuję ogarnąć w pełni rozległą dal
słowiańskich ziem i wszystkość ich dziejów — niby lotem ptaka...
Jak to boli widzieć rozbitą tę jedyną na świecie ziemię „słowa". Ciężarem ciąży
30
świadomość, iż znowu zalewa się krwią, wciąż bratnią krwią, ta bezustannie
wygrywana matka swych ziemic. I jak potwornie pohańbione w okręgu ziemi
wszystko, co w niej było święte...
A ona wciąż tylko czekająca... Wiekami całymi wyglądająca...
Kogo?!
Władztwo jej chwytają inni. Dobra jej rozgrabiają wrogowie. Ducha jej synów i
cór plugawią i niszczą szatany świata. A ona wciąż tylko czeka.
Czemu jeszcze nie umiem widzieć za twarzami niby swoich i pobratymców
snujących się postaci najwyraźniej obcych? Czemu kamienuję zawsze tylko rząd i
rządy, które powinny być nietykalne, a całuję stopy zapleczom rządów?
Czy tak musi być? Czemu wróg ma zawsze być silniejszy od swego? Czy dlatego,
że on podlejszy, ja mam być słabszy w dobrym?
Lat tysiąc temu obudził się na ziemi słowiańskiej mąż i syn jej krwi, który
zestrzelił w swej piersi wszystkie tęsknoty jej ziem i czynem dziejowym je
wyzwolił. Nadał czekaniu wyraz i kształt dotykalny. Uczynił rzeczywistością, co
było tęsknotą i wołaniem.
Czy to, co raz się stało nie może się powtórzyć?

„Rorate coeli! ... Spuśćcie nam niebiosy


Wiarę w tę przyszłość, której nasze oczy
Prawie, że dostrzec nie mogą w zamroczy
Mgły, spadającej na zgnębione losy."
(Kasprowicz)
Dusza słowiańska jeszcze się nie obudziła do pełnego życia dziejowego. Dusza
polska jeszcze się nie zawiązała centralnie w niej. Obie jeszcze tkwią w wielkim
letargu dziejowym i jeszcze wciąż im rzucają w twarz ironii pełne słowa: ,,Slavus
— sclavus".
Roraty! Spuśćcie nam na ziemskie niwy — na niwę polskich dusz i polskiej myśli,
na niwę polskiej woli dziejowej — Niebiosa, rosę dokonanego czynu dziejowego.
Roraty!
Adwent!
Spuśćcie nam!

* *
*
Dwa olbrzymie prądy miotają jakby na przemiany współczesną ludzkością:
indywidualizm i totalizm. W ich śmiertelnym zapasie, w jego olbrzymich
współcześnie konwulsjach, szarpie się i wije ludzkość cała. I również czeka.
Czeka jakoby objawienia się nowej drogi wyjścia.
Na naszej półkuli — a może i na całej kuli ziemskiej — najbardziej ucierpiała od
szalenia tych dwóch światów moja Ojczyzna. Indywidualistyczny Zachód i

31
totalistyczny Wschód wzięły ją w bezwzględne kleszcze, jak dwa olbrzymie
kamienie biorą oporne ziarno.
Wraz z Ojczyzną czuję się osobiście porwany i miotany wirem tych zmagających
się ze sobą prądów. Staję w ośrodku ich pola walki i czuję największe gromy
bijące w mój naród, a poprzez naród we mnie.
Wiem, że wielki ogół dostrzega w zmaganiu się tych dwóch potęg jedynie toczącą
się na naszych oczach walkę orężną, walkę tonowych czołgów i tonowych bomb,
walkę o rynki zbytu i o pola surowcowe.
Ogrom materii szalejący na polach walki podsuwa mu sugestię boju toczonego
wyłącznie o prawa żołądka i trzyma jego oczy na uwięzi, aby nie mógł dostrzec
walki właściwej, która się rozgrywa, to jest walki mózgów i walki myśli
nagromadzonych w tych mózgach, dla których ogrom materii jest tylko
narzędziem. Wielki ogół nie zdolen jest dojrzeć walki myśli i mózgów, walki tych,
których skłócone pomiędzy sobą światopoglądy są istotną przyczyną światowych
zmagań się.
Myśl moja, myśl polska we mnie, znalazła się na skrzyżowaniu tych dwóch
światów. Jest szarpana mocą odśrodkową ich dwuprądnego wiru. Indywidualizm
czy totalizm? — pyta się dzisiaj każdy z nas. Machinalnie poprostu.
Tak szczerze biorąc, nikt z nas już nie wierzy w hasła-obiecanki, któregokolwiek z
tych systemów, ani ich maklerom światowej sławy. Nie tylko totalizm, ale również
indywidualizm okłamywał nas dla snobizmu wyłącznie osobistych celów. Gdyby
taka postawa — postawa niewiary — była rozwiązaniem problemu,
,,indywidualizm — totalizm", bylibyśmy panami położenia. Osławiona bez-
myślność słowiańska byłaby błogosławieństwem dziejów. Ale tak nie jest.
Prawo myśli jest jak prawo bytu: mniejsze i słabsze bieguny muszą wirować około
większych i wejść w ich układ — chyba, że same w sobie nagromadzą tyle pozyty-
wu ośrodkującej siły, iż poprzez siebie pokonają odśrodkowe negatywy tamtych
biegunów.
To znaczy dla mnie i dla mego narodu, że jeżeli nie znajdziemy
światopoglądowego punktu oparcia dla swej myśli narodowej, to porwą nas tamte
dwa światy myślowe w swe szpony i albo rozszarpią nam psychikę na dwoje, albo
jednemu z nich ulegniemy bezwzględnie, jeden z nich nami będzie przewodził
światopoglądowo i podbije w niewolę myślową cały nasz wewnętrzny świat.
Będzie nam jak gwiazda obca, ale centralna, a my pędzącym w jej układzie
meteorytem.
Indywidualizm czy totalizm?
Co czynię, by Ojczyźnie swej dać mocny punkt oparcia na skrzyżowaniu tych
32
prądów? Co czynię, by Ojczyźnie swej dać archimedesowy punkt podźwigu pod
świat myśli i dla jej zbiorowej woli rodzącej się z wielkiej i słusznej myśli? Co
czynię, by Ojczyźnie swej dać niewzruszony punkt oparcia w sobie, w samym
sobie?
Rorate — spuśćcie nam!

* *

,,Onego czasu rzekł Jezus uczniom swoim: I będą znaki na słońcu i na księżycu, i
na gwiazdach, a na ziemi uciśnienie narodów od zamieszania szumu morskiego i
nawałności, gdy ludzie schnąć będą od strachu i oczekiwania tych rzeczy, które
będą przychodzić na wszystek świat; albowiem moce niebieskie poruszone będą. A
wtedy ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego na obłoku, z mocą wielką i z
majestatem. A gdy to dziać się pocznie, spojrzyjcie, a podnieście głowy wasze, bo
się przybliża odkupienie wasze.
I powiedział im podobieństwo: Spojrzyjcie na figę i na wszystkie drzewa. Gdy już
z siebie owoc wypuszczają, wiecie, że już blisko jest lato. Tak i wy, gdy ujrzycie,
że się to będzie działo, wiedzcie, że blisko jest królestwo Boże. Zaprawdę mówię
wam, że nie przeminie to plemię, aż się wszystko ziści. Niebo i ziemia przeminą,
ale słowa moje nie przeminą."
Ewangelia na niedzielę I Adwentu
(Łk 21, 25—33)

33
Na dzień 1 grudnia

Mickiewicz pod koniec swego życia napisał wiersz, któremu potomność nadała
tytuł: Widzenie —fragment. Podanie niesie, że wiersz ten trzymał stale na biurku.
Jedyny wiersz z całego bogactwa swego dorobku. Znaleziono go przypadkiem po
jego śmierci. Jest rzeczą pewną, iż często go sobie odczytywał. Jak gdyby nie mógł
do syta naczytać się jego treści. Jak gdyby w niej doczytywał się i dogrzebywał
jednej z najgłębszych, a może i najgłębszej prawdy swego życia.
Cytujemy wyjątek:
„Dźwięk mnie uderzył — nagle moje ciało,
Jak ów kwiat polny otoczony puchem,
Prysło zerwane Anioła podmuchem,
I ziarno duszy nagie pozostało.
I zdało mi się, żem się nagle zbudził,
Ze snu strasznego, co mię długo trudził.
I jak zbudzony ociera pot z czoła,
Tak ocierałem swoje przeszłe czyny,
Które wisiały przy mnie jak łupiny
Wokoło świeżo rozkwitłego zioła.

... i w dziwnym widzeniu


I światłem byłem, i źrenicą razem.
I w pierwszym, jednym rozlałem się błysku,
Nad przyrodzenia całego obrazem;
W każdy punkt moje rzuciłem promienie,
A w środku siebie, jakoby w ognisku,
Czułem od razu całe Przyrodzenie.
Stałem się osią w nieskończonym kole:
Sam nieruchomy, czułem jego ruchy;
Byłem w pierwotnym żywiołów żywiole,
W miejscu, skąd wszystkie rozchodzą się duchy,
Świat ruszające, same nieruchome:
Jako promienie, co ze środka słońca
Leją potoki blasku i gorąca,
A słońce w środku stoi niewidome ..."
34
Lutosławski, analizując to Widzenie, zestawia paralele między Boską Komedią
Dantego i wykazuje wyższość odpowiednich ustępów Widzenia zarówno pod
względem ujęcia, jak i pod względem wyrażania prawd i stanów określających
najwyższe wzloty ducha u obu wieszczów. Nazywa Widzenie niespotykaną w
piśmiennictwie perłą, perłą nie tylko naszej literatury, ale całej zgoła powszechnej.
Mimo to wiersz ten jest jednym z najmniej znanych utworów Mickiewicza.
„Widzenie”!
Co mi ten wiersz mówi?
Mickiewicz sobie go pisał — nie mnie bezpośrednio.
Co sobie wierszem tym chciał wypowiedzieć? Co chciał wyrazić i wdrożyć w
świadomość?
,,Ziarno duszy nagie"?
Widzę tego olbrzyma ducha nachylonego co wieczór nie nad arcydziełem swoim
Dziadami, nie nad nieśmiertelną epopeją naszego narodu Panem Tadeuszem, nie
nad Księgami Narodu Polskiego, ani nad żadnym innym ze swych dzieł — a miał
ich przecież tyle — ale właśnie nad tym małym niepozornym wierszem,
opisującym tak przedziwnie prosto właśnie ,,ziarno duszy nagie", dobywającym
właśnie je — jakby w olśnieniu wielkiego widzenia — na wierzch świadomości i
stawiającym je personalistycznie — bez cienia panteizmu — w okręg toczącego się
kłębowiska świata i umieszczającym jego ośrodkującą nas w nas nagość, aż w
pobliże Boga.
,,Z i a r n o d u s z y n a g i e ..."
A może to jest owa rzeczywistość, której wyrazu i rzeczy od tak dawna już w sobie
szukałem, by się móc wreszcie w czymś jednym ustalić w sobie?
Niektóre prawdy życiowe uchodzą wprost naszej świadomości. Są za proste. Są
zbyt bezbarwne, by je móc okiem ciała dostrzec. Są tak jak niezbędność powietrza,
o której nie wiemy i o którą się zgoła nie troszczymy — jak długo brak tej troski
nie przyprawia nas o utratę zdrowia lub o narażenie na szwank życia bądź
własnego, bądź bliskich nam istot.
Ziarno duszy nagie !
Świat materialistycznej dialektyki wykreśla to słowo ze szpalt swych leksykonów i
głosi nienawiść osobowości. Świat wojującego totalizmu wystawił na szyderstwa
wszelką wzmiankę o jakimkolwiek samookreślającym się jednostkowym „ja",
utożsamiającym swą treść z nagim ziarnem duszy. Homunculus retortowy
doskonale zrównanych pomiędzy sobą jednostek, bezosobowościowy robot kosmo-
polityczny — oto ideał demokratyczno-totalistyczny człowieka podawany naszej
współczesności do naśladowania.
Ile z takiego pojmowania człowieczeństwa w bliźnim zdążył już bieg czasu
wsączyć w świat mej logiki?
Mickiewicz — chłonna dusza polska — nachyla się nad tajemnicą własnego „ja".
W jej rozkoszach się nurza, jak olbrzymi ptak wojującego bez-,,izmu" w bezkresie
zdobytej prawdy. Uchwytem jej nieuchwytności karmi się i sięga sworznia
własnego wewnętrznego kształtu. Jej dosytem wypełnia brzemię swych dni i
wyrównywa całą poszarpaność tego mnóstwa wewnętrznych postaci, które w nim
35
żyły w ciągu życia: skłóconość i wyrównanie Gustawów i Konradów,
Wallenrodów i Księży Piotrów.
Cóż mi zaszkodzi nachylić się również co wieczór nad zagadką wewnętrznego
człowieka w sobie i zaośrodkować samego siebie w tajniach nagiego ziarna swej
duszy? Może obcując więcej ze sobą odnajdę w sobie to, czego nie mogę znaleźć
poza sobą?

* *

Określiłem samego siebie jako potencjał. Jako ściśle określoną możliwość stania
się czymś w dziejach własnego narodu, w wysiłku ogólnym wszechpokoleń
ludzkości. Umysłom, które szukają przewodnich orientacyjnych, które pytają o
ostateczne kategorie określające ich położenie w całokształcie jestestwa — ta
odpowiedź nie wystarcza.
I tu poczyna się problem. Problem wszystkich ,,izmów". Problem personalizmu,
problem solidaryzmu, problem indywidualizmu, problem totalizmu. Jakimi
kategoriami określić jednostkę, by godności osobistej w niczym nie umniejszyć, by
równocześnie jej obowiązkom społecznym nie odjąć sankcji nadrzędnej w
stosunku do jednostkowości, by wreszcie jej nie rozbić na dwie
niezharmonizowane ze sobą, a w tym samym podmiocie tkwiące istoty: na
człowieka „jednostkę indywidualną" i na człowieka „istotę społeczną" — lecz by
wszystko zgodnie zharmonizować w świadomości, tak jak wszystko jest
zharmonizowane w istocie samego człowieka.
Niemałą usługę w zyskaniu tych orientacyjnych oddaje nam złota formuła
uniwersalizmu, która głosi:

J e s t e m c e n t r u m — k t ó r e g o c a ł o ś ć —
j e s t c z ę ś c i ą — c o r a z t o w y ż s z y c h c
a ł o ś c i — w h i e r a r c h i c z n y m
u w s p ó ł r z ę d n i e n i u.

Formuła ta określa mi w liniach całkowicie jasnych i prostych, a przy tym


harmonizujących ze sobą, najgłębsze i podstawowe rusztowanie mego wnętrza,
mego możnościowego potencjału. Jej zasadowość nadaje mi również wyraz czegoś
bezwzględnego, daje kręgosłup i nie pozwala być ciągnącym się bezprzedmiotowo
prądem czy iskrzeniem się przestworzy. To, co jest prawdą w tej formule, muszę
odnaleźć we własnym wnętrzu i uczynić świadomością w sobie — świadomą
samej siebie rzeczywistością. Ciężar gatunkowy jej prawdy muszę wszczepić
własnej woli i uczynić władztwem w sobie.
J e s t e m c e n t r u m.
Zapytuję samego siebie: co to znaczy? co to znaczy dla mnie osobiście?
Jestem centrum — to znaczy, iż we mnie musi zaistnieć coś centrycznego. Coś
jakby sworzeń duszy. Jakby zwornik całego mego wnętrza.
36
Jestem centrum — to znaczy, iż we mnie musi trwać i istność posiadać jakiś
ośrodek, w którym byłbym całkowicie sobą — li tylko sobą. W którym byłbym
swój i niezawisły. W którym istniałbym sam siebie posiadający i sobą władnący.
Nie czyjś, ale właśnie swój. Do samego siebie należący i w pełni swój.
Uzasadnienia postulat osobowościowego centrum we mnie właściwie nie
potrzebuje.
Istota moja przecież tworzy świat wyodrębnionej od wszystkiego całości. Całość
zaś każda, jeżeli ma być w pełni całością, musi być zbudowana centrycznie.
Całości brak zwornika, kiedy nie ma ośrodka. Dlatego również w świecie mej
świadomości zawiązać się musi. Zawiązać się musi świadomość własnego ,,ja".
Zawiązać i zaośrodkować się musi rzeczywistość humanistycznego we mnie „ja".
Zawiązać się we mnie musi jądro osobowościowe raz jeden na fale dziejów
rzuconego „ja". Nie będę całością zwartą samą w sobie, pokąd brak mi będzie
świadomego siebie ,,ja''.
Takie jest prawo mego jestestwa. Tak jest założona wewnętrzna budowa mej
istoty. Muszę być sobą w jednym przynajmniej punkcie mego jestestwa. Jeśli go
nie stanie, jeśli nie zawiąże go w sobie sam, będę w życiu i w dziejach istotą
zwichniętą. Czymś nie ukończonym osobowościowo. Jakby człowiekiem bez
głowy. Jakby posągiem bez twarzy.

Co ja czynię, by stać się „sobą”? „sobą-osobą"?


Czy w tym kłębku nerwów, którym jest każdy z nas, zawiązało się już moje ,,ja"?
Czy w tym kłębowisku żmij, jakim w pewnych okresach jest świat namiętności
każdego z nas, zawiązał się zalążek wielkiego dziejowego ,,ja"? Czy tam zrodziła
się już jakowaś jakby pięść, która umie rozkazywać? Czy tam się skrystalizowała
jak gdyby oś i punkt oparcia, w którym byłbym wiecznie sobą, niezmiennie sobą,
dojrzale sobą? Czy tam się już ustalił i wykuł (czy tam ukształtowałem go sam)
ośrodek? swój własny, osobisty ośrodek, w którym byłbym doma, wiecznie u
siebie? wiecznie jakgdyby we własnej, wewnętrznej świątyni?

,.Z dóbr wszystkich najwyższe: być sobą osobą;


Bóg jeden we wszystkim — tą troi się zdobą".

Poświęcę zagadnieniu tego „ja" jutrzejszy dzień i cały bieżący tydzień. Rozpatrzę
jego prawa i mój do niego stosunek. Uczynię pierwszy, względnie dalszy
świadomy krok, by je zrealizować w sobie.

* *

37
,,I stała się nade mną ręka Pańska, i rzekł do mnie: "Wstań i wyjdź na pole, a tam
będę mówił z tobą”. I wstawszy, poszedłem na pole, a oto tam stała chwała Pańska,
jako chwała, którą widziałem nad rzeką Chobar, i padłem na oblicze moje... I
ujrzałem, a oto ręka ściągniona ku mnie, w której była zawiniona księga; i
rozwinęła ją przede mną, a była ona popisana wewnątrz i z wierzchu, a napisane na
niej były narzekania i pieśń, i biada...
Takie było widzenie podobieństwa chwały Pańskiej. I widziałem, i upadłem na
oblicze swe, i usłyszałem głos mówiącego. I rzekł do mnie: »Synu człowieczy, stań
na nogi twe, a będę mówił z tobą...«
A tak ty, synu człowieczy, nie bój się ich i mów ich się nie lękaj, bo niewierni i
przewrotni są z tobą, a z niedźwiadkami mieszkasz. Słów ich nie bój się, a oblicza
ich nie strachaj się, bo dom to drażniący jest...
Oto uczyniłem oblicze twoje bardziej nieugięte, niż oblicze ich, i czoło twoje
twardsze, niż czoła ich. Jako diament i jako krzemień uczyniłem oblicze twoje: nie
bój się ich, bo dom drażniący jest...
I widziałem, a oto na sklepieniu, które było nad głową cherubów, jakoby kamień
szafirowy, jakby kształt podobieństwa stolicy, ukazał się nad nimi. I rzekł do męża,
który obleczony był w płócienne szaty, i rzekł: »Wnijdź w pośrodek kół, które są
pod cherubami, i napełnij rękę twoją węglem ognistym, który jest między
cherubami, a wysyp na miasto«. I wszedł przed oczyma mymi...
I widziałem, a oto cztery koła podle cherubów: koło jedno podle cheruba jednego,
a koło drugie podle cheruba drugiego, a kształt kół był jako widzenie kamienia
chryzolitu, a wygląd ich czterech jedno było podobieństwo, jakoby było koło w
pośrodku koła...
A podniósłszy cherubowie skrzydła swe, wznieśli się od ziemi przede mną; a gdy
oni wychodzili, koła też szły za nimi, i stanęli w wejściu bramy wschodniej domu
Pańskiego, a chwała Boga Izraelowego była nad nimi...
A podobieństwo twarzy ich, te same twarze były, którem widział nad rzeką
Chobar, i wygląd ich, i pochód każdego, by w kierunku oblicza swego chodzić".
(Ezechiel 3, 22—24; 2, 9; 2, 1, 6; 3, 8—9; 10, 1—2.9—10. 19.22)
*

38
Na dzień 2 grudnia

żeromski, jedna z najbardziej tragizmu pełnych postaci naszego świata


literackiego, pisarz-myśliciel wikłający swych bohaterów w najgłębsze bezdna i
beznadziei pełne konflikty, największy chyba ze współczesnych nam i jemu
problematyk-realista, trudzący się boleśnie około zagadki duszy i psychiki polskiej,
człowiek, którego proces wewnętrznego rozwoju biegł krańcowościami
„nienasyconego serca" i krnąbrnościami nie uładzonej duszy polskiej, który się
zdawał być uosobieniem nie docieczonych wątków i nie dośpiewanych pieśni
„syzyfowych prac" i „rozdartych sosen" — ten, mimo wszystkie pozory, dojrzewał
jednak sam w sobie powolnie a przeogromnie. Krystalizował się w sposób chyba
jedyny w naszych dziejach. W sposób, który niejednemu już był wzorcem,
niejednemu przykładem.
Tajemnicę swej krystalizacji wewnętrznej zdradza nam — niechcący może — w
pouczeniu górala z Popiołów dane Rafałowi w więzieniu.
„Jakek wyzył? He, bracie, powiem jako... cobyś wiedział:
Syćko przetrzymies, ino trza wiedzieć sposób.
Na jedno musis przystać: abo sie głodem zamórz, łeb se o mur ozwal,
abo kieś chłop, kie mas siłe w zylak i kościak, to se upatrz takie jedno
misce w sobie, chyć sie onego pazdurami — i trzym, a powiedz se tak:
Niekze ta! Niekze... Bij, kie mas wolom... Bedzie cie biło rok, bedzie
dwa. Ty sie trzym! Nic nie pytaj... Stępi się to złe, kij mu się na
drzazgi ostrzepie, straci włade i pojdzie se w dyjasi. Nie dam ci rady,
rzece, boś chłop! Insy bedzie w sobie tęgi, ale go bieda w miesiąc
stępi, bo w nuku siły nijakiej nie ma, jako ten pniak w lesie; po
wierchu mocny, ale go kopnij — ozleci sie, próchno z niego jak
ciasto. Taki se bedzie banował, a to na nic — to nagorse. Ty sie
trzym! Choć i płono, choć i boli... Wytrzymies, nie bój się nic. Ha,
kiej już telo zdoles wytrzymać, to sie w tobie, bracie, siła zsiednie, jak
krzemień. Włada na cie przyńdzie telo, co kazdej biedzie do gardła
skocys... A zdusis! Hej!"
Czy to nie tajemnica stawań się żeromskiego ubrana w nieugiętą pierwotność
góralskiej gwary?
Rodzimy prototyp „zaośrodkowanej w pełni w sobie" jednostki kreślony ręką
mistrza. Wszystko w tym obrazie jest proste. Wszystko wyraziste. Każdy rys

39
zrozumiały a sięgający mimo to podstaw najgłębszych naszego wewnętrznego sam
na sam ze sobą bytowania.
A jak przemawia pierwowzór tego „zaośrodkowanego w sobie", które takie jest
niezwykłe właśnie przez swą zwyczajność i prostotę ujawniającą się w
okolicznościach jakby najzupełniej codziennych, codziennie znajdujących zastoso-
wanie i dlatego dających się naśladować. Zda się, czytając ten ustęp, że duszy
naszej, duszy polskiej w nas, dotyka przyzywana przez nią najogromniej moc —
spokrewniony najdogłębniej ton najwyższych napięć. Iż wionął i ogarnia duch,
który najbardziej jej jest potrzebny i niezbędny.
„Se upatrz takie jedno misce w sobie, chyć się onego
pazdurami — i se trzym."
Tak. To Żeromski woła w nas. To on wypowiedział wołanie duszy polskiej w nas.
To właśnie on wypowiedział nasz najbardziej podstawowy brak.
Jakby to dobrze było począć czytać autora Dziejów grzechu pod tym właśnie kątem
widzenia.
W pewnym znaczeniu przecież cała twórczość Żeromskiego to silenie się o
dojrzałość własnego „ja". Czyż nie we wszystkich swoich powieściach zmaga się z
problemem wyrazistego i ściśle określonego „ja"? Czyż nie kusi się o rozwiązanie
zagadki jego zaistnienia, jego rozwoju, jego dokonanego szczytu? W „Judymie”
nie mniej niż w „Judaszu”, nie mniej niż w „Siłaczce”? Czyż nie wieńczy całej
galerii swych osób-jaźni wzorcem postaci nad postacie ukutej z jednej bryły, a
niesionej przez wewnętrzne, sobą władne i świadome swych zadań „ja": — Dumą
o hetmanie ?
Zapatrzę się w obraz silącego się ze sobą zmagania o wyraz polskiego kształtu
osobowościowego, o wyraz polskiego wzorczego „ja" dla współczesnej jednostki.
Zasłucham się w odgłosy nadludzkich, wewnętrznych tarań się żeromskiego ze
samym sobą i ze współczesnym mu człowiekiem polskim, w których walczy o
dojrzałą krystalizację i formę krystalizacyjną takiego polskiego „ja", „ja" zdolnego
zdeptać hydrę anarchizmu i wichrzycielstwa polskiego, „ja" zdolnego określić i
stworzyć pozytyw współczesności polskiej —
I zapytam samego siebie: jak w przyrównaniu z tymi wysiłkami, z tymi postaciami
wypada wysiłek mego „ja"? wypada polskość mego „ja"? wypada dokonana
krystalizacja własnego „ja"?

* *
*

Dynamizm jest prawem jestestwa. Wszystko co jest, porusza się. I o tyle istnieje.
Zarówno nieożywiona materia, jak i ożywiona. Na im wyższym zaś stopniu
hierarchii bytu znajduje się jakieś jestestwo, tym rodzajowo wyższym stopniem
ruchu się odznacza. I odwrotnie: im bardziej brak mu ruchu, im mniej ujawnia
wyższych kategoryj ruchu w swym żywiole, tym niżej stoi, na tym niższe opada
szczeble drabiny bytu.
40
Dynamizm mój, rodzajowo rozpatrywany, jest dynamizmem gatunku „homo",
żywiołem rodzaju ludzkiego. Jest cząstką prądów i mocy w nim wirujących.
Istnieje przeto dwojaka jedynie możliwość mego do nich ustosunkowania się. Albo
będę wirował pośród nich, na sposób robaka rzuconego trafem na fale uchodzących
wód, albo też sam w sobie stworzę jakiś samoistny ośrodek przepełniających mnie
wirów i prądów, jakiś ośrodek osobowościowy, osobisto-dyspozycyjny tych potęg,
które wraz z urodzeniem wziąłem jako swój osobisty posag na wielkie we mnie
owocowanie, na wielkie we mnie ośrodkowanie. Ośrodek osobisto-dyspozycyjny
tych mocy, które po to mnie porywają, bym był przymuszony stać się p o d m i o t
e m w życiu. Poto mnie gną, bym raz się odważył nie być bezustannie
przedmiotem ich swawolnej czy fatalnej gry. Poto mnie zalewają, aby we mnie i ze
mnie trysnąć najwyższą wartością, to jest uosobionym źródłem nowych mocy
twórczych i płodnych dla tegoż rodzaju ludzkiego, z którego je wziąłem jako
spuściznę.
Różni się taka postawa od przysłowionego buddyjskiego (wschodniego), a jak my
byśmy je określili, totalistycznego zapatrzenia się w samego siebie. Od bezruchu
docentrycznego, któremu ulegają przeważnie uczniowie pagód indyjskich. Czło-
wiek bowiem nie poto istnieje, by był wyłącznie spoczywającym w sobie
ośrodkiem. Istota naszej natury mieści w sobie więcej niż skończoną ośrodkowość
i ośrodkowanie. Jest czymś, co wypełnia przestrzeń. Jest zdolna zawładnąć czasem.
Może powiększyć zakres swego władztwa zarówno materialnego, jak i
duchowego, względnie zdolna go utracić.
Różni się również od postawy tak zwanej zachodniej, to znaczy
indywidualistycznej aktywności, która działa niemal wyłącznie na zewnątrz i
zapomina całkowicie o liczeniu się z osobowością człowieka. Całkowicie celuje na
aktywizm, całkowicie przewala się ,,postępem". Chce być jedynie czymś wiecznie
nowym, wiecznie zmiennym, płynnym i przeciekającym przez palce czasu. Byle
przekreślić cokolwiek jest ,,konserwatywne". Przede wszystkim w jednostce. Byle
nic stałego. Nic jednolitego, nic naprawdę „wiecznego". Wieczyście
zaośrodkowanego. Tylko czas i to co „czasowe".
Obydwu postawom tak trudno dostrzec, że różnią się dynamizm niewolnika i
dynamizm człowieka wolnego, choćby obaj tę samą pracę wykonywali. Dynamizm
i aktywizm robota różnią się o całą kategorię od dynamizmu i aktywizmu mistrza
własnego warsztatu, nawet gdyby końcowy efekt zewnętrznych osiągnięć obu
okazał się identyczny. Ta bowiem dopiero różnica, jaka zachodzi między roboto-
niewolnikiem a panem własnego dzieła ustala i stanowi osobowość w jednostce.
Osobowość — diadem najwyższy w koronie człowieczeństwa!
Kto jej pozytyw posiadł, temu nie spieszno włączać się do rzędu „osobistości".
Wystarcza mu i wie, iż jest sam w sobie „osobą". Wiedzą bo dzieje o niejednej
„osobistości", której daleko było do „osobowości". O niejednym królu i leaderze,
który „człowiekiem" nie był. O niejednym blasku, który olśniewał
41
bezosobowościowo — jak bańka. I dopiero kiedy prysł, okazał się wewnętrzny
brak właściwego ośrodka, o który chwilowy blask byłby mógł zaczepić i oprzeć
się.
Indywidualizm stwarza indywidualności — uniwersalizm walczy o dominantę
osobowości w każdej stawającej się indywidualności.
„Zmienić punkt jeden niewidzialnej przestrzeni w rozbłysk sił" — nazywa to
Słowacki. A wykładamy to jako wskrzeszenie własnego uśpionego zazwyczaj „ja".
Jako uchwycenie się jego statyki i zamienienie jej w kierowany dynamizm. Jako
,,rozbłyśnięcie" jej w kierowany dynamizm. Jako przedzierzgnięcie „ja"
statycznego we władające sobą „ja" działające hierarchicznie. Przedzierzgnięcie
ośrodka osobowościowo-statycznego w osobowościowo-dynamiczny.

„C e n t r u m — jak opiewa jego prawo — j e s t o ś r o d k i e m s t a t y k i i


d y n a m i k i w każdym z nas". Jest — to znaczy powinno być.

Ile mój dynamizm biologiczny posiada już we mnie ośrodka osobowościowo-


krystalizacyjnego?
Świat cały jest ruchem i zło w nim również jest ruchem, Ile ten ruch mnie niesie i
pędzi, a ile ja jestem ośrodkiem w nim? Ośrodkiem działającym w kierunku dobra?

* *

„I stało się słowo Pańskie do mnie, mówiąc: »Pierwej, niźlim cię utworzył w
żywocie, znałem cię, i pierwej, niżeliś wyszedł z żywota, poświęciłem cię, i
prorokiem między narodami ustanowiłem cię«. I rzekłem: »A, a, a, Panie Boże!
Oto nie umiem mówić, bom ja jest dziecina!« I rzekł Pan do mnie: »Nie mów:
„Jestem dziecina”, bo na wszystko, na co cię poślę, pójdziesz, i wszystko,
cokolwiek ci rozkażę, mówić będziesz. Nie bój się oblicza ich, bom ja z tobą jest,
abym cię wybawił, mówi Pan.« — I wyciągnął Pan rękę swą, i dotknął się ust
moich, i rzekł Pan do mnie: »0tom dał słowa moje w usta twoje; otom cię dziś
postawił nad narodami i nad królestwy, abyś wyrywał i burzył, i wytrącał, i
rozwalał, i budował, i sadził. A tak ty przepasz biodra twoje, a wstań i mów do
nich wszystko, co ja każę tobie. Nie bój się oblicza ich, bo ja uczynię, że się nie
zlękniesz oblicza ich. Albowiem ja uczyniłem cię dziś miastem obronnym i słupem
żelaznym, i murem miedzianym na wszystkiej ziemi, królom Judy, książętom jego
i kapłanom, i ludowi ziemi. I będą walczyć przeciw tobie, a nie przemogą, bom ja z
tobą jest, mówi Pan, abym cię wybawił«".
(Jerem. 1,4—10; 17—19)
*

42
Na dzień 3 grudnia

Stanisław August!
Czy był piękniejszy nadeń król wśród królów polskich? Wykwintny, esteta,
człowiek sztuki, człowiek salonu, człowiek nauki. Jego zbiory, choć w strzępach
jedynie się ostały, będą mówiły wiekom, co Polska może w dziedzinie sztuki i
nauki zrobić. Sapere ausis — jest chyba najpiękniejszym dokumentem epoki. Jeżeli
zestawimy tę epokę z okresami bezpośrednio ją poprzedzającymi, to trudno
uniknąć wrażenia, jakoby stanowiła przejście z pewnej ciemnoty w wielką jasność
i w rodzaj słoneczności nadającej blask naszym dziejom.
A jednak — cały ten blask, mimo iż nie był kłamany — kłamał. Cały ten rozkwit,
cała ta świetność, mimo iż stanowiła podglebie ówczesnej kultury — urastała nad
bagnem.
Ten najpiękniejszy z naszych królów był najbardziej upadlającym się kochankiem
carycy. Za pieniądz i opiekę, za grosz wyżebrany od możnej opiekunki, a następnie
przegrywany w ciągu jednej czy kilku nocy, sprzedawał wszystko. Sprzedawał
włości. Sprzedawał własną cześć i honor. Sprzedawał najczulsze więzy — łzy
mając w oczach. Sprzedał w końcu własną Ojczyznę — łamiąc się z bólu nad
własnym czynem.
Stanisław August — bolesna karta, najboleśniejsza może stronica naszych dziejów.
Zastanowię się nad nim. Zastanowię się nad jego epoką — może właśnie nad taką,
jaką ją karykaturalnie przedstawia Zbyszewski w Niemcewiczu od przodu i tylu,
względnie, jaką ją znamy ze zgryźliwości pełnej Genealogii teraźniejszości
świętochowskiego.
Czego im brak — tym ludziom reprezentującym naonczas Ojczyznę? Czego im
było brak ze Stanisławem Augustem na czele? Względnie — ile ja do nich jestem
podobny?

* *

Wyrazy takie, jak oś, ośrodek, punkt, wyrażają w swej treści jakby z
„niezmienności ukutą jednolitość i stałość". Słowo osobowość jest z rzędu tych
wyrażeń. Jego treść opiera się na jednolitości i stałości. Bohater wtedy jest wielki,

43
gdy jest stały, gdy w nim nie ma pęknięć ani skaz, gdy idzie drogą od początku do
końca jedną i tą samą. Gdy idzie pełen odpowiedzialności za zadanie, którego się
podjął. Gdy mimo słabości dufnej w siebie wolnej woli, owszem poprzez nią i
poprzez fale wahań, które się dobywają z żywiołu jej nie ustalonej głębi, pozostaje
wierny pierwszej swej wielkości. Gdy na przekór wszystkim zniekształceniom i
plamom karykaturalnie paczącym wymarzony w dniach młodości ideał o sobie,
zmaga się — wierny do ostatka.
Tak: Wierny sobie!
Czuję całą odpowiedzialność nabrzmiewającą w tym wyrazie, odpowiedzialność
wobec tych, co idą po mnie i których ja będę ojcem — biologicznie lub
humanistycznie. Odpowiedzialność wobec konsekwencji rodzącej się z osobistego
czynu i jego następstw, jego przekleństw lub jego błogosławieństw.
Za jedną rozkosz opilstwa Holofernes zapłacił głową. Za jedno wahanie się
Kunktatora zapłacił Rzym klęską pod Trebią. Za jedną noc spędzoną z „niewierną"
zapłacił bohater Krzyżowców złamanym na zawsze życiem.
Jaka jest stałość mego „ja"? Jak wygląda jego jednolitość i niezmienność? Czy
świat mej statyki psychicznej, mych przekonań, mego na świat poglądu, posiada
swoje niewzruszone centrum we mnie? Czy świat mej całożyciowej dynamiki
wywodzi się z jednego, świadomego siebie i swego kierunku wewnętrznego „ja"?
Będę wykuwał własne „ja". Będę ogniskował własną w sobie jaźń. Będę
ośrodkował się sam w sobie. Zawrę się mocą we własnym wnętrzu. Chcę być siłą i
siłaczem. Chcę wystąpić dojrzałym podmiotem w życiu. Chcę stać się sobą. Za
wszelką cenę sobą. Osobistym, dojrzałym, władnącym samym sobą „ja".

* *
*
„Któż to jest, który idzie z Edomu, w szatach szkarłatnych z Bosry? ten piękny w
szacie swojej, idący w mnóstwie mocy swojej? — »Ja, który mówię
sprawiedliwość, a jestem obrońcą na zbawienie«. — Czemuż tedy czerwone jest
odzienie twoje, a szaty twoje jako tłoczących w prasie? — "Samem tłoczył
tłocznię, a z narodów niemasz męża ze mną; tłoczyłem ich w zapalczywości mojej
i podeptałem ich w gniewie moim, i pryskała krew ich na szaty moje, i spluskałem
wszystko odzienie moje. Bo dzień pomsty w sercu moim, rok odkupienia mego
przyszedł. Oglądałem się, a nie było pomocnika, szukałem, a nie było, kto by
wspomógł; i zbawiło mnie ramię moje, a rozgniewanie moje to mnie wspomogło. I
podeptałem narody w zapalczywości mojej i upoiłem je w rozgniewaniu mojem, i
zrzuciłem moc ich na ziemię«".
(Izaj. 63, 1-6)
*

44
Na dzień 4 grudnia

Tragiczną postacią na tronie królewskim Polski był Zygmunt August — ostatni


król dziedziczny. Dwa wielkie prądy uczuć i przeżyć walczyły w nim i starły się
przeciwko sobie: miłość Ojczyzny i miłość ku Barbarze Radziwiłłównie. Jego
wewnętrzne „ja" — świadczy o tym historia jego życia — było wyważane raz po
raz przez biegunowość odśrodkową tych dwóch prądów. Ulegał raz jednemu, raz
drugiemu.
Złym z tych biegunów nie był chyba w zasadzie żaden. I miłość ku niewieście
umiłowanej da się wytłumaczyć w jego życiu jako pozycja psychologicznie
usprawiedliwiona. I miłość ku Ojczyźnie była w jego uczuciu i woli mimo
wszystkie odchylenia zamierzeniem stale wydobywanym na wierzch i raz po raz
korygowanym.
Jedno było złe. Nie zharmonizował w sobie napięć powodowanych przez te dwa
bieguny. Nie zespolił ich rozbieżności w hierarchizującym wszystko „ja". Jego we-
wnętrzne „ego" nie chciało być na tyle silne, by wprowadzić ład i hierarchię w
skłóconość obydwu miłości. Przebieg jego życia wykazał, iż dozwolił, by go
wyczerpał biegun najbliższy. Pozwolił na sparaliżowanie budzących się
potencjałów władczego „ja" przez kobiece głody. Zgodził się czasowo na rolę
insekta, któremu pająk ssie miąższ jaźniowy. Rozkoszy poddania sobie i swej
słabości sił pijawkowych, rozkoszy zaośrodkowania i wyrównania w sobie napięć
wywołanych wypadkami życiowymi i biegunami obcymi, rozkoszy
zhierarchizowania dwóch czy więcej biegunów w prawidłowym rytmie i biegu
około własnego lub wyższego od siebie „ja" — nie zaznał. Nie doznał w pełni.
Zygmunt August. Jednostka na stanowisku społecznym. Jednostka, do której naród
ma prawo. Od której może nawet wymagać daniny ofiary z osobistych praw.
Ile jest we mnie z Zygmunta Augusta?
„Miłością narodu ty ugaś miłość tę!” — tak go błagała współczesność. Miłością
narodu przezwycięż ty sam siebie — nawoływały wyrzutu pełne spojrzenia tych,
co widzieli zgubę tronu w postępowaniu króla.
Ilekroć wołał zbyty hulaszczo obowiązek narodowy mnie złożonemu niemocą
niemęskiej miękkości: miłością narodu ty ugaś miłość tę?! Ilekroć snobizmu pełnej
pysze mojej woła codziennie czekająca szara praca: miłością narodu
przezwyciężysz ty sam siebie?
Zygmunt August — król na tronie Polski — i ja — własnych poczynań jedyny
król.
Jak bolesną pomyłką jest czasem życie...
45
* *

Dwubiegunowość — opiewa zasada rozwoju osobowości — nie


samowystarczalna jednobiegunowość.
Dwubiegunowość jest charakterystycznym zjawiskiem we wszechświecie. W
dwójnasób w życiu jednostkowej duszy. V a e s o l i — biada samemu, mówi
Pismo Święte. Cokolwiek istnieje na świecie, jest tak założone, iż nie może w pełni
opierać się samo na sobie — ale musi dążyć z istoty swej do korelatywnego sobie
przeciwbieguna.
„Anoda — katoda”, „elektron — proton”, „mężczyzna — niewiasta”, „słońce —
planeta”. C e n t r u m k a ż d e j e s t d w u b i e g u n o w e. Takie jest prawo.
Nikt tego nie zmieni. A działania tego prawa — zarówno w martwej przyrodzie,
jak w głębiach jednostkowej duszy — są tak samo bezwzględne jak prawa natury
w ogóle. Wydaje się to dziwne i jakby zaprzeczeniem osobowości we mnie, za-
przeczeniem opierającego się samo na sobie jednostkowego „ja". Ale to pozorna
tylko sprzeczność. Albowiem by móc należycie dążyć do swego przeciwbieguna,
trzeba wpierw samemu w sobie być biegunem.
Uniemożliwia ten proces zbytnia wielobiegunowość. Nastawianie się bowiem na
zbyt liczną biegunowość znaczy narażać się na rozproszkowanie i wyczerpywanie
się w napięciach, znaczy zakończyć nie wyrównaniami i pełnią wewnętrznych
bogactw, tylko zupełnym niemal wyładowywaniem własnych zapasów i sił.
Niezależnie od tego, chcąc stać się w pełni biegunem, należy dążyć do swego
przeciwbieguna, gdyż tylko napięciami wywoływanymi przez jego obecność,
rośnie własne ,,ja". A ktoby chciał zamknąć się sam w sobie i wyjąć siebie spod
działań biegunowości, ten zubożyłby się o swoją najlepszą cząstkę. Nie ma na
świecie samowystarczalnej jednobiegunowości osobistej. Błogosławiącej mocy
swego przeciwbieguna, względnie jego niweczącego wpływu, dozna każdy na
sobie — i to wielokrotnie w życiu.
Kto raz został wstawiony w jego wiry, ten mu się nie wymknie za byle opłatą.
Prawo biegunowości, prawo napięć polarnych dobywające na wierzch duszy
najgłębsze jej tajnie i władające wszelką jaźnią — przekreśli i rozłoży wszystkie
indywidualistyczne teorie i dążności, które się w złogach jego psychiki rozpleniły
niby prawdy.
Przebiegnę własne życie kontrolując odcinek biegunowości i napięć w nim.
Przebiegnę wszystkie przyjaźnie, miłości, wszystkie stosunki, koła i zespoły,
wszystkie stowarzyszenia, prace społeczne i prace dla Ojczyzny i zbadam przebieg
biegunowości w tych wszystkich objawach mej tajni wewnętrznej.
Która z tych biegunowości spaliła moje „ja"? Która odpadła biegunowo nie
wywoławszy płodnych napięć i wyrównań? Która przyniosła mi wyrównanie? Co

46
mam czynić, by przyszłe bieguny, z którymi się zetknę, były mi odpowiednikiem
wzajemnego doskonalenia się?

* *
*
„Przyszedłem puścić ogień na ziemię, a czegóż chcę, jeno aby był zapalon? Lecz
mam być chrztem ochrzczony: a jakże ściśniony jestem, póki się to nie dokona!
Mniemacie, żem przyszedł pokój przynieść na ziemię? Nie, mówię wam, ale
rozłączenie. Albowiem odtąd będzie w jednym domu pięcioro rozłączonych, troje
przeciwko dwojgu, a dwoje przeciwko trojgu. Podzielą się ojciec przeciw synowi,
a syn przeciw ojcu swemu, matka przeciw córce, a córka przeciw matce, świekra
przeciw synowej swojej, a synowa przeciw świekrze swojej".
(Łuk. 12, 49-53)
*

47
Na dzień 5 grudnia

Czołowym poetą-problematykiem, który w swych utworach sili się o rozwiązanie


problemu i zagadki Boga, jest niezaprzeczalnie Kasprowicz. Tak szalonych
rozchyleń i rozdwojeń religijno-uczuciowych, jak hymn Święty Boże i zbiorek Mój
świat; tak przeciwstawnych sobie poglądów na Boga, jak Kasprowiczowski ,,Bóg-
Wielki Szatan" i „Bóg-Wielki Gazda", nie znajdujemy u żadnego z naszych poe-
tów. Nawet mickiewiczowskie: ,,Krzyknę żeś Ty nie Ojcem świata, ale carem" —
nie wytrzymuje porównania mimo kulminacyjnej pointy Dziadów.
Owocem tych siłowań się Kasprowicza była w pełni ukończona dwubiegunowość,
dwupolarność Kasprowicza i Boga, oddana plastycznie w Moim świecie. Zmagania
się jego wewnętrznego „ja" z zaświatowym „Ja — zagadki Boga", zrodziły
wyrównany dwustosunek poety i Boga, nie zacierający ani odrzucający
panteistycznie, względnie ateistycznie, śladem wielu, któregokolwiek z obu
biegunów — „ja—Bóg" „Bóg—ja" — lecz rozwiązujący krańcowość ich napięć w
doskonale zharmonizowanym obustronnie finale: uszczęśliwiającego stworzenie
swoje przez ból i miłość Stwórcy: „Bądź pozdrowiony Rozdawco cierpienia..."
Noc przełomową tych sileń się Kasprowicza oddaje Adam Grzymała-Siedlecki w
felietonie umieszczonym w jednym z numerów „Kuriera Warszawskiego":
„Było to 25 lat temu. Byliśmy z Janem w jednym pokoju we Lwowie.
Dyskutowaliśmy aż do późna w nocy. Znużony położyłem się spać. Po
przespanej nocy zbudziłem się i — oczom nie chciałem wierzyć! Jan
siedział na krawędzi łóżka tak, jak go wieczorem zostawiłem. Siedział
przygięty z wyrazem twarzy zaciętym, bladym, jakgdyby po wielkim
trudzie i wielkim znużeniu. Przystąpiłem doń w milczeniu, położyłem mu
dłoń na ramieniu. Długo nie odpowiadał. W końcu mi rzekł — a w słowie
jego drżała cała pełnia przeżytej nocy i przeżytego życia: A ja ci mówię —
że On jest".1)
______________________
1)
Cytuję z pamięci: opowiedział mi scenę sam Adam Grzymała-Siedlecki.
____________________

„A ja ci mówię, że On jest".
Wmyślę się w duszę Kasprowicza, w jego przeżycia Boga i zapytam siebie: „Jaki”
jest mój trud około problemu Boga? Problemu nie rozwiązanego jeszcze w świecie
moich myśli?

48
Com winien uczynić, by nigdy nie zapomnieć o tej rzeczywistości, którą jest
największa ze wszystkich rzeczywistości— Bóg?

* *

Wszystkość jestestwa posiada również swoje centrum. „Centrum centr”


wszelakich. Centrum — do którego ostatecznie wraca wszystko, co zeń wyszło.
Centrum Centr — oś niewidzialna a władnąca wszystkim w wielkim Kołobiegu
Bytu.
Centra bowiem są nie tylko dwubiegunowe — lecz i pochodne. Centra znajdują się
do siebie w stosunku nieodwracalnej pochodności. Ojciec rodzi syna, ale już syn
ojca nie.
Centra są pochodne. Biegun biegunowi jest początkiem i kresem: — i to o tyle, o
ile od niego pochodzi. W takim zakresie i zasięgu, w jakim od niego zstępuje.
Czystych, tzn. jednokierunkowych i nie powracających pochodnych i ruchu po ich
liniach nie masz w przyrodzie. Wszelkim dynamizmem martwych i żywych
tworów włada ruch od- i dośrodkowy. Można sobie myślowo i imaginacyjnie
wytyczać wykres czystej prostej. Natura jednak i niosąca mnie rzeczywistość
świata zna tylko linie pochodzące „od" i zmierzające „do". Zna jedynie ruch, który
wszelkie jestestwo miota w przestwór istnienia jako określoną część określonych
całości. Jako ich potencjał. Nie zna w pełni ujednostkowionych,
samowystarczalnych, niezależnych tworów.
Gwiazda odrywa się dumnie od swego słońca-matki, zaczyna swój wielki bieg,
wypełnia liczbę raz jeden jej użyczonych w przestworzach eteru kręgów wokoło
swej cudnej spirali i spada — po milionowym latobiegu — z powrotem na łono
pramatki. Życie raz jeden wszczętym w przyrodzie martwej ruchem wsobnym —
wystrzeliwuje ponad materię i jej nieruchomą śmierć, biegnie kręgami królestw i
gatunków w coraz to wyższe hierarchie władania i panowania — a wyczerpawszy
swe moce i ich zasięg opada znowu ku początkowi swemu. „Z prochu wziętyś i w
proch się obrócisz". — Kropla radosnym bulgotem tryska z niezgłębionych mocy
swego źródła, przebiega blaski słońca we wszystkiej możliwej postaci od tęczy aż
po kwiaty, pada głodna w ramiona morskie, a stamtąd jakby nienasycona jego
przepaścią wstępuje oparem, obłokiem, ciężarną chmurą deszczową i jej ulewą
wraca do kolebki, z której wyszła.
Tak się zatacza jestestw nieubłagany kołobieg.
Kołobieg Bytu — Alfa i Omega wszystkiego, co żywie i jest. Jedno z najgłębszych
rozwiązań zagadki życia podane przez filozofię grecką.
Jaki jest kołobieg mój? Jaki mój Początek i Kres?
Rykoszetem wraca pytanie i odpowiedź przez pokolenia i woła echem ich
doświadczeń w każdej jednostkowej duszy:
49
„Czym był świat cały, gdy był w Jego łonie?
Ach, iskrą tylko!
Czym będzie wieków ciąg cały, gdy On go pochłonie?
Ach, jedną chwilką".
(Mickiewicz)
Wyszedłem z Łona, które jest rodzicem wszystkich rodziców. Wyszedłem z
Prapoczątku, który jest początkiem wszystkich początków. Wyszedłem i wracam.
Ten bowiem jedynie jest mi kresem. Ten mi ostatecznym celem. Ten ucztą i
przystanią po całożyciowym biegu.
Centrum centr — Oś wszelakich osi — Oparcie wszystkich oparć i Ruch
wszystkich ruchów.
„Nie odłączaj się więc od Początku Twego, Uwidzialniony Aniele" — słyszę
mówiącego Słowackiego.
Czy ja dokonywam swego biegu życiowego wraz z Nim? Czy wszystek mój ruch
idzie w łączności z Nim i po praliniach Jego biegu? Czy każdy mój dzień jest
jednym etapem dalej po tej spirali, jaką stanowić ma nasz dwubieg — Jego i mój
— w zespoleniu harmonijnym naszych dwu centr?
Zastanów mnie, Początku mój! Zastanów Kresie, ku któremu niesie mnie mój
Czas!
* *
*
A głupi są wszyscy ludzie, w których nie ma znajomości Boga, i z tych dóbr,
,,
które widzą, nie mogli poznać Tego, który jest, ani z rozważania dzieł nie
rozpoznali Twórcy; ale albo ogień, albo wiatr, albo prędkie powietrze, albo okrąg
gwiazd, albo gwałtowną wodę, albo słońce i księżyc za kierujących okręgiem
ziemi bogów je uważali, niech wiedzą, o ile piękniejszy jest ich Władca: Sprawca
bowiem piękności to wszystko stworzył. Albo jeśli moc i działalność ich
podziwiali, niech zrozumieją z nich, iż mocniejszy jest Ten, który je uczynił; z
wielkości bowiem piękności i stworzenia Stworzyciel tych rzeczy łatwo poznany
być może. — Wszakże ci na mniejszą przyganę zasługują, bo i ci zapewne błądzą,
Boga szukając i chcąc znaleźć. Bo obracając się wśród dzieł Jego, badają i za
pewne mają, że dobre jest to co widzą. Jednakowoż tym także nie można
przebaczyć. Bo jeśli tak wiele poznać zdołali, iż świat mogli rozumem ogarnąć,
jakżeż Pana jego łatwiej nie znaleźli?"
(Ks. Mądrości 13, 1—9)
*

50
Na dzień 6 grudnia

W dziejach wielkich ludzi, w życiu wielkich Polaków, jest wiele momentów


olśniewających, wiele stoczonych zwycięskich bitew, wiele pomników dziejowej
wartości stawianych pokoleniom. Te jakby sztandary wielkich ludzi— przykuwają
nas do ich postaci i porywają do podobnych zamierzeń, do analogicznych trudów.
Postępujemy w myśl maksymy:

„Święta ma być nam pamięć naszych wielkich ludzi;


Ona do życia wszystko, co szlachetne, budzi!"
W pamięci tej zazwyczaj nie dostrzegamy jednej rzeczy. Pierwszego z istotnych
współczynników warunkujących ich wielkość i wielkość ich dziel. Dostrzegamy
zawsze odrazu całą wielkość zewnętrzną ich postaci, nie umiemy natomiast
przeniknąć wierzchniej powłoki dzieł i dotrzeć do tajemnych źródeł wewnętrznych,
z których rodzi się cały ów przepych wielkości zdobiący wielkich ludzi.
Ludzie wielcy, wielcy Polacy, byli u podstaw swej wielkości samotnikami. Każdy
z nich miał swoje ,,święte świętych" wewnątrz samego siebie. Swoje sanktuarium,
do którego nie dopuszczał właściwie nikogo. W którym obcował ze sobą sam.
Sam, względnie z Bogiem swoim.
,,Samotność mędrców mistrzynią" — woła Mickiewicz w swej improwizacji
(Dziadów Części III) — i w tej dopiero samotności ,.G u s t a v u s o b i i t " i
, , n a t u s e s t C o n r a d u s ".
W życiu niektórych z nich widać poprostu, jak Opatrzność wyrywa ich na pewien
czas z wiru działań zewnętrznych, osadza w miejscu samotnym i głuchym i
przymusza do wejścia w siebie, do zastanowienia się nad sobą, do samotnego sam
na sam ze sobą. Piłsudskiego osadziła na Syberii, Dmowskiego w więzieniu
carskim, Mickiewicza w klasztornej celi więziennej.

51
Czym się kiedyś zastanowił nad faktem samotności, samotnego sam na sam ze
sobą wielkich Polaków? Czym już kiedyś dostrzegł związek zachodzący pomiędzy
wielkością a samotnością?
Jaki jest mój stosunek do samotności? Jaki się budzi we mnie odruch na myśl o
niej — pociąg czy wstręt? Głód czy przesyt i nuda?
Świadome siebie „ja" zawiązać się może dojrzale jedynie w dniach wielkiej ciszy i
w głębokich nocach wielkiej samotności.
Postaram się umiłować samotność poprzez wielkość wielkich ludzi. Poprzez dzieła
dokonane dla Polski przez wielkich jej synów.

* *

Prawo stawania się własnego „ja", „ja" humanistycznego, jest trudne do


sformułowania. Wyrazy „napięcie" i „wyrównanie" chyba jeszcze najlepiej oddają
tok jego rozwoju. Koncentrujące jednostkę i jaźń napięcie oraz harmonijne
wyrównanie napięć przeciwbiegunowych, przy wypadkowej, która tak jak życie,
biegnie nie idealną prostą, ale łamaną najprzedziwniej bieżnią — oto surogat pod
to prawo. Gdzie nie ma osobistych napięć ani następczych wyrównań — tam nie
ma osobowości. Bez napięć może się rozwinąć nawet wielki talent i wielka
zdolność. Wielka osobowość nigdy.
Napięcie poczyna się przy zetknięciu z przeciwbiegunem. On niejako zapładnia. A
zapładniając poczyna równocześnie wyważać biegun osobisty, własne wewnętrzne
„ja", z samego siebie. Z martwoty, której ulega pozostając sam. Ciągnie ku sobie.
Aktualizuje i wyczerpuje moc i potencjał wewnętrznych napięć dośrodkowym
ciągiem ku sobie.
Proporcja samotności i napięć w urabianiu osobistego „ja" jest chyba
najtrudniejszym elementem samowychowania. Im większe napięcie ma nastąpić i
dokonać się, tym głębsza samotnia winna je poprzedzić. I odwrotnie: im głębsza
samotnia tym większa zdolność jednolitych i wielkich napięć.
Najłatwiejsza jest zawsze jednostronność. Fajerwerki samych napięć, aż do
kompletnego wyczerpania własnego potencjału.
Samotnia wyłączności, aż do stania się niepotrzebnym nikomu odludkiem, z
którego dla całości społecznej nic.
52
Przypomnę sobie twierdzenie Carrela, iż w wychowaniu należy stosować
odpowiednio dobrane dawki trudów i wywczasów, bólu i radości, tego, co piękne
jest w życiu, i tego, co jest nocą w nim.
Jakimi współczynnikami staram się wychować samego siebie? Czy tylko radosną
twórczością? Czy tylko uśmiechem i pieśnią?

* *

„ Bo to mówi Pan: Nie wchodź do domu uczty ani chodź na płakanie, ani ich nie
pocieszaj, bom odjął pokój mój od ludu tego, mówi Pan, miłosierdzie i
zmiłowanie...
... nie wchodź, abyś siedział z nimi i jadł, i pił. Bo to mówi Pan, Bóg zastępów,
Bóg Izraela: Oto ja odejmę z miejsca tego przed oczyma waszymi i za dni waszych
głos wesela i głos radości, głos oblubieńca i głos oblubienicy. — A gdy opowiesz
ludowi temu te wszystkie słowa, i rzekną do ciebie: »Dlaczego Pan mówił przeciw
nam to wszystko zło wielkie? Co za nieprawość nasza i co za grzech nasz, którym
zgrzeszyliśmy Panu, Bogu naszemu?« — rzeczesz do nich: »Przeto, że mię
opuścili ojcowie wasi, mówi Pan, i chodzili za bogami cudzymi, i służyli im, i
kłaniali się im, a mnie opuścili i zakonu Mego nie strzegli. Lecz i wy gorzej
czyniliście niż ojcowie wasi: bo oto chodzi każdy za przewrotnością serca swego
złego, żeby mnie nie słuchał. I wypędzę was z tej ziemi do ziemi, której nie znacie
wy i ojcowie wasi, a tam służyć będziecie we dnie i w nocy bogom cudzym, którzy
wam nie dadzą odpoczynku"".
(Jerem. 16, 5, 8—13)
*

53
Na niedzielę II Adwentu

Stoimy u progu nowego tysiąclecia naszych dziejów. Stoimy w Adwencie


przyszłych dni naszej chwały lub klęski, naszej wielkości lub miernoty dziejowej.
Lata 966 do 1966 zawrą niepowtarzalny, zamknięty w sobie i nieodwołalny okres
naszych dni w historii Europy i w dziejach całego świata. Przedstawią nam bilans
wykazujący bezapelacyjnie, ilekroć w naszych dziejach zdołaliśmy się dźwignąć
ku dojrzałej podmiotowości historycznej, a ilekroć byliśmy jedynie przedmiotem
obcych dziejów i cudzego interesu.
Dziś stoimy w adwencie nowego tysiąclecia naszej podmiotowości historycznej,
naszej dziejotwórczości ogólnoeuropejskiej i wszechludzkiej.
Kto zamierza przekroczyć próg nowych tysiącleci, ten powinien myśleć i planować
tysiącleciami. Ten musi umieć przewidywać, ten musi nauczyć się przewidywać i
działać na okres co najmniej stulecia. Myśleć pięcio- czy dziesięcioleciem to
igraszka polityczna, farsa nieletnich politykierów, ale nie polityka. Nawet kategorie
myślące wiekiem pojedynczego człowieka, kategorie myślące trzydziestoleciami
(od powstania do powstania), nie rozstrzygają i nie zaważają na fali dziejów.
Jedynie wysiłek kilku z rzędu pokoleń, zespolonych wspólnym planem działania,
jednolitą ideą polityczną, jednolitą racją stanu, i jedynie wysiłek kilku po sobie
następujących pokoleń, które sobie poczną podawać z rąk do rąk sztafetę tej
„Wielkiej Rzeczy”, którą jest występująca jako podmiot w dziejach Polska, zdoła
jako młot olbrzymi zaciążyć nad ślepym fatum, któremu Bóg niejednokrotnie
oddaje nas w ręce, zdoła nas, „zjadaczy chleba", przerobić, jeśli nie w aniołów i
ród gigantów, to przynajmniej w postacie historyczne, w ludzi i osobowości
posiadające odwagę i czelność kształtowania swego środowiska na modłę i miarę
ojczystą, a nie wedle miary wielkiej międzynarodówki czy wielkiej finansjery tego
świata.
Adwent! Adwent nowego tysiąclecia mej Ojczyzny.
Czym w ogóle pomyślał kiedyś, że stoję w nim? Czym sobie uświadomił, że
zadaniem moim nie jest zjadać owoce przeszłości, ale orać grunt pod wielki
zasiew? Czym pomyślał kiedyś wprowadzić oczekiwanie nowych narodzin
Chrystusa w adwent idącego tysiąclecia nowej Polski?
* * *
54
„Ludzkość dobiegła do końca tych dróg, którymi zaczęła iść od czasów Renesansu
— pisze Bierdiajew w swym Nowym Średniowieczu — i ujrzała nagle, że dalej iść
nie sposób".

„Przyszłość niesie niezaprzeczalną klęskę masonerii w swym łonie — pisze


Dmowski w jednym ze swych dzieł — ale zmierzch tak potężnego potwora, jakim
jest masoneria, przyniesie ludzkości tak olbrzymie katastrofy, iż długo krwawić
będzie od tych szamotań się. Są to jakby konwulsje miotającej się w agonii
bestii".*)
___________________
*) Cytowane z pamięci.

„Moi panowie — powiedział Piłsudski do zebranych w 1931 roku legionistów —


wziąłem za temat tę prawdę rozmyślnie i nie dlaczego innego, jak dla postawienia
kropki nad „i", i aby nie było powiedziane, że my musimy menażować prawdy
agentury ... Agentury jak jakieś przekleństwo krok w krok idą dalej ... zwycięstwa
nad agenturami nie odnieśliśmy wcale ..."

W tych słowach mamy określoną tajemnicę naszych czasów. Istotny jej odcinek.
Dwie są potęgi na świecie, które ze sobą walczą na życie i śmierć. Kościół i
antykościół. Ludzkość uniwersalistyczna i ludzkość antyuniwersalistyczna. Prąd
antyuniwersalistyczny wprzęga w swe wojujące szyki raz kierunki
indywidualistyczne, raz totalistycznc, walczy mieczem obosiecznym i zabija kogo
może i jak może. „T a j n e o r g a n i z a c j e s ą rynsztokiem, do
którego spłynęły i w którym się zmieszały razem
wszystkie krzywoprzysięstwa, nieuczciwość i
bluźnierstwo, jakie się zawierały we wszystkich
2)
n a j o h y d n i e j s z y c h h e r e z j a c h ".
2)
Grzegorz XVI w encyklice Mirari vos z dnia 15 sierpnia 1832; por. nadto encyklikę Leona XIII
Humanum genus z dnia 20 czerwca 1884.

Ruch uniwersalistyczny znowu idzie konsekwencją posiadanej przez niego


prawdy, jej mieczem wojuje, bezwzględnością jej miłości szaleje i zabija nie-
ubłaganie śmierć niesioną przez antykościót. „Na koniec ukazał się owym
jedenastu siedzącym u stołu, i wymawiał im niedowiarstwo i zatwardziałość
serca... I rzekł im: »Idąc na cały świat, opowiadajcie Ewangelię wszelkiemu
stworzeniu. Kto uwierzy i ochrzci się będzie zbawiony, a kto nie uwierzy będzie
potępiony«" (Mk. 16,14—16).

55
Czy ja umiem ogarnąć dzieje ostatniego tysiąclecia ludzkości tym jednym rzutem
oka, który godzi w sedno rzeczy, a omija bezpłodne pławienie się w zwrotach
humanitaryzmu i twierdzeniach kosmopolityzmu?
,,Nieprzyjaciele naszego szczęścia, których Chrystus nazywa »siłami piekła«, są
zawsze aktywni wśród nas" (Pius XI).
Czy ja umiem odnaleźć miejsce swej Ojczyzny w tak widzianych dziejach?
,,Sekta masońska nie opuściła Polski, a obecnie nawet rozszerzyła wśród was swój
wpływ złowróżebny, będąc nieszczęściem dla Wiary i Religii, stanowiących wasze
najcenniejsze dziedzictwo i rzeczywisty powód sławy waszego narodu" (Pius XI).
Czy ja umiem odnaleźć miejsce swoje w tak widzianej Ojczyźnie?
* *

,,A Jan, gdy usłyszał w więzieniu o dziełach Chrystusa, posławszy dwóch uczniów
swoich, rzekł mu: »Tyś jest, który ma przyjść, czyli innego czekamy?« A
odpowiadając Jezus rzekł im: »Idźcie, donieście Janowi, coście słyszeli i widzieli:
Ślepi widzą, chromi chodzą, trędowaci bywają oczyszczeni, głusi słyszą, umarli
zmartwychwstają, ubogim Ewangelia bywa opowiadana. A błogosławiony jest,
który się ze mnie nie gorszy«. A gdy oni odchodzili, począł Jezus mówić do rzesz
o Janie: »Coście wyszli na puszczę widzieć? Trzcinę chwiejącą się od wiatru? Ale
coście wyszli widzieć? Człowieka w miękkie szaty obleczonego? Oto, którzy
miękkie szaty noszą w domach królewskich są. Ale coście wyszli widzieć?
Proroka? Zaiste powiadam wam, i więcej niż proroka. Bo ten jest, o którym
napisano: Oto ja posyłam Anioła mego przed obliczem Twoim, który zgotuje drogę
Twą przed Tobą«.
(Ewangelia na niedzielę II Adwentu)
(Mat. 11, 2—10)
*

56
Na dzień 8 grudnia

„Królowo, Pani słoneczna,


po smokach stąpasz bezpieczna,
w odmętach w gwiazd zawierusze,
Niepokalana, Ty wieczna."
(Wyspiański — Legion)

Niepokalana!
Bym był z blużnierców największym — stanąćbym musiał oślepły w zaklęciu tego
wyrazu — choćby jak Lucyper, gdy poraziła go światłość wzywana.
Niepokalana!
Czaru tego uwznioślającej mocy nie wymknie się nikt z żyjących. Imię samo blask
niesie i blask snuje po nocach duszy. A postać tej, raz jeden dziejom ludzkości
zjawionej, Dziewicy i Matki? Brak wyrazu, by Ją wyrazić.
Białej bieli przenajświętszy cud. Jasnych blasków niewymowne tchnienie.
Jakgdyby wszystka promienność, którą szafowały rozrzutnie anioły i gwiazdy,
ześrodkowała się i zwarła jaśniejącym olśnień cudem w tym nieziemskim jawie i
zeń zalękło-drżąca, jakgdyby na skrzydeł dłoni niesiona, w potokach świetlanych
wszystko ogarniającej aureoli — poczęła spływać przecicho, kojnie-tuląca ku
płaczącym dolinom naszej doli człowieczej — naszej dziejowej nocy.
O niedostępny ludzkiej stopie szczycie pozagwiezdnych śnieżeń. O umiłowanie i
ukochanie Najświętszego z Świętych — Jahwe — grozą Nocy się
przyodziewającego.
W mieniącym się nieogarnieniu rosnących w bezdna gwiezdnych nieb rozlśniewań
srebrno-mgławicowych poświat, w trójkolnie śniącym omgleniu tęczących się
przecicho odblasków miesiąca — idzie ku nam wołanie odniebne, wołanie
zniewalające słodyczą bezgwałtownej przemocy, wołanie wołające imieniem
wszystkiego co czyste, co białe, co z aniołami porównane, wołanie jak gdyby
rozgłośnie szumiących skrzydeł wieczności, wzywających przemożnie w swych
ramion sny przeczyste.
Niepokalana — Wieczna!
Czyż nie jest tak jakgdyby biały sen się snuł po naszych snach od tej postaci —
bezgłośnym okrzykiem i białym dosytem?
Biały sen!
57
Ach! Jak ten wyraz krzepi.
Biały sen!
Sen bez krwi, sen bez nawoływań chutnych, sen bez tego, co poniża tak niemęsko.
Sen ku mocy. Sen władnących ciałem przekrólewsko marzeń. Sen, jakim go śnią
od wieków aniołów światy.
Niepokalana!
Cóż równie wielkiego mogło się rozwielmożnić tak władczo w piersi Polaka nad
postać tej Niebianki Królewskiej?
,,0d tych mi imion wara" — woła Konrad mickiewiczowski w Dziadach
bluźniercom Najświętszej Panienki. „Ziści nam, spuści nam" — rozbrzmiewa
przez całe tysiąclecie naszych dziejów bohaterski śpiew pancernych piersi zwy-
cięskich. ,,Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy" — wołają codziennie
tysiące tysięcy.
Niepokalana — Wieczna!
O biały mój śnie!
Biały śnie mej duszy, mych młodocianych lat tęsknoty. Gdzieżeś ty uleciał. Gdzież
zapodziały się niedotykanych stóp twych stąpania snujące się marzeniem
ożywczym a sycącym po domowisku mej rozgorzałej wyobraźni.
Biały śnie mej nieskalaności, biały śnie czystości mojej, której strzępu ostatniego
nie chcę za nic i nikomu oddać, nie chcę dać wyrwać sobie, choćby i pohańbiony
był odmętem tego, co kala plamą westalkę.
W modlitewnym opamiętaniu wzywam kształty Twe na nowo przed me terane
życiem oczy. Stań się zjawą w mych snach. Stań się kształtem w nieopanowanej
jeszcze krwi przelewach. Stań się wcieleniem w walczącym z sobą pożądaniem.
Bądź tą postacią, której dotykając nie zaznam co to skalanie; którą miłując nie
wiem co upodlenie; której służąc urastam w męskość i siłę.

* *
*

Człowiek urasta wraz z biegunami, ku którym się pnie. Im wyższy jest


przeciwbiegun, na którego działanie się nastawia, tym wyższego stopnia polarność
rodzi się w duszy, tym większa fala uczuć dobywa się z jej potencjału, tym większa
doskonałość, która mu się dostaje w udziale.
Cały sekret osobistego rozwoju własnej, wielkiej osobowości w jednostce, polega
na doborze przeciwbiegunów, to jest postaci i osobników, których wpływ dotyka
jakby zapładniającym prądem osobistego „ja", powodując w nim większe lub
mniejsze napięcie, większe lub mniejsze obudzenie własnej jaźni, względnie
mniejszą lub większą świadomość własnej karykatury jaźniowej, większy lub
58
mniejszy niesmak albo rozdźwięk spoczywającego na osiągniętych laurach lub
uwiądach jednostkowego „ja".
Przeciwbiegun ten — rzecz oczywista — musi być reałem, inaczej napięcie idzie w
próżnię, musi być rzeczywistością jakąś, rzeczywistą postacią — choćby naocznie
niewidzialną. Na tym właśnie polega tajemnica powodzenia względnie
niepowodzenia tak zwanych wielkich marzycieli. Józef Egipski był marzycielem.
,,Idzie marzyciel" — mówili do siebie jego bracia, uradziwszy uprzednio, aby go
zgładzić. Ale biegun jego marzeń był reałem, nie marzeniem płonnym. I dlatego
stał się wielki. Marzycielem był i starosta liwski Tadeusz Grabianka, „Król
Nowego Izraela". Lecz marzenia jego były płonne, biegun jego był bezreałem i
dlatego skończył fiaskiem.
Biada własnemu ,,ja", jeżeli biegnie ku biegunowi, który jest li tylko „rajską
dziedziną ułudy". Ale stokroć więcej biada własnemu „ja", jeżeli biegnie ku
biegunowi, który przedstawia destrukcyjną siłę zła.
„Świętym na ziemi, kto umiał zawrzeć przyjaźń ze świętymi". I odwrotnie.
A już najgorzej, jeżeli przeciwbiegun, ku któremu się niesie własne „ja", okazuje
się uosobionym złem działającym zza świata. Jeżeli jego biegunem staje się demon
i świat demonizmu. Od takich napięć rodzi się piekło w duszy. „Ja" — Baphomet,
„ja" — Mefisto, „ja" — Lucyper czy Massynisa: trudno o większe napięcie
destrukcyjne, o większe piekła opętania.
Przejrzę w dniu Niepokalanej galerię swych przeciwbiegunów? Przeciwbiegunów
„nie z tego świata". Wiodących napięciami swymi aż w zaświaty.
Czyj wpływ na moje „ja" był dotychczas w poszczególnych okresach mego życia
najsilniejszy? Jakiej wolty muszę dokonać, by osobowość moja doszła do zenitu
swych możliwości? Jakiego bieguna się imać? Z jaką postacią zawiązać napięcie
przyjaźni?

* *

„Pan mię posiadł na początku dróg swoich, pierwej niżli co uczynił od początku.
Od wieku jestem ustanowiona i z dawien dawna, pierwej niżli się ziemia stała.
Jeszcze nie było przepaści, a jam już poczęta była; ani jeszcze źródła wód były
wytrysnęły, ani jeszcze góry ciężką wielkością były stanęły, przed pagórkami jam
się rodziła; jeszcze był ziemi nie uczynił ani rzek: ani zawias okręgu ziemi. Gdy
59
gotował niebiosa, tamem ja była; gdy według pewnego prawa kołem otaczał
przepaści, gdy niebiosa utwierdzał w górze i ważył źródła wód, gdy zakładał mo-
rzu granicę jego i ustawę dawał wodom; aby nie przestępowały granic swoich;
kiedy zawieszał fundamenty ziemi. Z Nim byłam, wszystko urządzając, i
rozkoszowałam się na każdy dzień, igrając przed Nim na każdy czas, igrając na
okręgu ziemi, a rozkoszą moją być z synami człowieczymi. — Teraz tedy,
synowie, słuchajcie mię: błogosławieni, którzy strzegą dróg moich! Słuchajcie
napomnienia i bądźcie mądrymi, a nie odrzucajcie go. Błogosławiony człowiek,
który mnie słucha i który czuwa u drzwi moich na każdy dzień, i pilnuje u
podwojów drzwi moich. Kto mnie znajdzie, znajdzie żywot i wyczerpnie zbawie-
nie od Pana..."
(Lekcja na dzień Niepokalanego Poczęcia NMP)
(Ks.Przypowieści 8, 22—35)
*

60
Na dzień 9 grudnia

Około połowy ubiegłego dwudziestolecia Polski Wskrzeszonej ukazał się drukiem


Pamiętnik polskiego pilota. Składały się nań zapiski młodego dwudziestoletniego
Antosia Scheur’a, pilota-instruktora ze szkoły pilotażu w Bydgoszczy.
Antoni Scheur sam spadł dnia 28 września 1920 roku podczas egzaminacyjnego
lotu szkolnego w samolocie prowadzonym przez jednego z uczni. Był to chmurny i
wietrzny dzień. Rozbił się opodal placu ćwiczebnego i wkrótce po kraksie
zakończył życie.
Jego Pamiętnik — szkoda, że w wydaniu drugim opuszczono piękny wstęp
poprzedzający wydanie pierwsze — miał się wcale nie ukazać. Stanowi bowiem
rodzaj „dziennika” własnej duszy. Dziennika duszy, pisanego nie dla obcych, lecz
dla siebie tylko. Notował w nim refleksje i reakcje wewnętrznego człowieka.
Wszystko to, co nurtowało jego najgłębsze tajnie. Wydarzenia zaś zewnętrzne
rejestrował mimochodem jedynie. Tyle, ile zdołały dotknąć i poruszyć człowieka
wewnętrznego w nim. Toteż długo się wahano z wydaniem go na użytek
publiczny.
Kiedy się dzisiaj przerzuca stronice tego dziennika, kiedy się je czyta spojrzeniem
wewnętrznym, poczyna się rysować i przewijać przed oczyma przedziwny obraz
stawania się jednostkowej duszy. Niedostępny zewnętrznemu obserwatorowi
komplet przeżyć psychicznych w całej swej barwnej rozmaitości, w wielkiej
hierarchii swego stawania się, swej kolejności, swego wewnętrznego wzrastania,
dojrzewania, doskonalenia się coraz to zupełniejszego — tu znajduje konkretny
wyraz i kształt czegoś namacalnego.
Stosunek do samego siebie, do przyrzeczeń sobie dawanych i do zadań sobie
stawianych, wierność własnym zasadom i własnym przekonaniom, powolne,
stopniowe, ale z okresu na okres dojrzalsze orientowanie się we własnym
środowisku, w postępowaniu z ludźmi i ze światem otaczającym, przestawanie na
co dzień z innymi, przestawanie z kolegami z podchorążówki, obcowanie z nimi w
czasie ćwiczebnym i w czasie wolnym, w czasie towarzyskich wywczasów i w
czasie oficjalnych wystąpień, stosunek również do kobiet i koleżanek, przyjaciół i
przyjaciółek, stosunek do spraw sercowych i zagadnień biologicznych, stosunek
wreszcie do matki i przełożonych, do konkretnych postaci historycznych, do
przyszłych prac i zamierzeń — wszystko to jak w wielkim kalejdoskopie przesuwa
się w obrazach chwytanych na gorąco poprzez kartki tego dziennika w formie już
to notatek codziennych, już to cotygodniowych albo wręcz okazyjnych tylko — w
zależności od dnia, warunków, woli, a nawet chwilowego usposobienia Antoniego.
61
Jeżeli rozkoszą jest móc przystawać w pobliżu dźwigającego się olbrzymiego
gmachu, by zdumionym wzrokiem łowić linie kształtów wyłaniających się dojrzale
wokół surowych rusztowań; jeżeli rozkoszą jest przystanąć koło płócien
malarskich i w zachwycie śledzić pierwsze kontury mającego powstać wyrazu
sztuki; jeżeli rozkoszą jest podziwiać potężny prąd społeczny, nurtujący organizm
własnego lub obcego narodu, który im nadaje znamię i piętno — ,,postać" dziejową
— to rozkoszą szczególniejszą jest śledzić proces stawań się i ustalań
niewidocznego wnętrza jakiejś jednostki ludzkiej; widzieć, jak zaczyna od zera
umiejętności wewnętrznej; jak poczyna stawiać pierwsze kroki w tej dziedzinie;
dostrzegać, jak potem raz po raz, mimo najsilniejszych postanowień, przerywa swe
poczynania wskutek normalnej u każdego z nas niewytrzymałości i opieszałości;
widzieć tę rwącą się wewnętrzną nić i przekonać się, jak mimo to uparcie
wznawiany wysiłek wciąż na nowo ją podwiązuje, jak co pewien czas ją spina i na-
tężeniem woli zdwaja, jak ostatecznie skutek zamierzony osiąga. Rozkoszą
rozkoszy jest dostrzec, jak w końcu z tych rozstrzelonych niejako we wszystkie
kierunki wysiłków, z tych zahaczających o coraz to inne słabostki duszy trudów i
prac nad sobą — wyłania się wreszcie jakiś mniej więcej jednolity „kształt”
jednostki, jakaś jej „postać” duchowa, jej człowiek wewnętrzny, człowiek scalony i
cały, jak się wyłania w końcu postać, która — w zestawieniu z bezpostaciowością,
jaką przedstawia swoim wnętrzem człowiek wewnętrznie nierozbudzony, rozbity
lub niebyły — okazuje całą nieśmiertelną potęgę swego uroku i właściwą wartość
swej istoty.
Na piersi wydobytego z kraksy lotniczej Antoniego Scheur’a znaleziono kartkę
następującej treści:
„Dnia 28 września 1920 r. Zawsze mam serce czyste. Zawsze mam myśli czyste.
Jestem wesoły. Jestem pogodny. Jestem pełen życia, młodości, radości. Idę śmiało,
lekko, starając się uosobić dzielność, odwagę, spokój, szczerość, prostotę i
naturalność. Dla każdego mam życzliwość, staram się wywołać uśmiech u ludzi
ponurych, smutnych rozweselić, rozpraszać ciężką atmosferę. Mam dużo przy-
jaciół, wszyscy mi się wywnętrzają. Mam dużo przyjaciółek, którymi się opiekuję,
daję im rady, uspokajam i strzegę od złego..."
Taki był ostatni zarys jego postaci wewnętrznej, pisany tuż przed kraksą.
Zastanowię się nad treścią tych słów i będę usiłował dojrzeć poprzez nie
wewnętrzny „kształt" Antoniego Scheur’a. To był na swój wiek, na swoją miarę
człowiek jednolity, człowiek wielkiej wewnętrznej harmonii, człowiek ,,całości".
Człowiek i Polak o wewnętrznej formie, o wewnętrznym, żeby się tak wyrazić,
fasonie. Człowiek imponujący kształtem i postacią, ale widzianą duchem i
wykuwaną władzami ducha.
Przyjrzę się w świetle padającym od tej postaci kształtowi, który posiada mój
wewnętrzny człowiek.

62
Czy ja już posiadam swą ,,postać wewnętrzną"? Czy może wciąż tylko jeszcze
jestem bezkształtną masą? aglomeratem luzem chodzących części? karykaturą
swego właściwego kształtu?

* *

„J e s t e m c e n t r u m — k t ó r e g o c a ł o ś ć — j e s t c z ę ś c i ą."

Rozpatrzywszy zagadnienie centrum w sobie, zwrócę w tym tygodniu


szczególniejszą uwagę na samego siebie, jako na ,,całość".
,,J e s t e m c a ł o ś c i ą" — to znaczy, mam nie być jedynie zlepem części, mam
nie być sumą tylko swych składowych, ale mam nadto posiadać swą formę, swą
postać, mam z potencjału swych możliwości dobyć „k s z t a ł t”, kształt, któryby
był moim wyrazem, moją własną, przeze mnie rzeźbioną i stylizowaną twarzą
wewnętrzną, moim zasadniczym personalnym rysem i charakterem.
To dobywanie wewnętrznego kształtu z możliwości własnego potencjału
biologiczno-humanistycznego ma być podstawowym zadaniem mego życia. Tyle
go dam Ojczyźnie swej wyrazu i kształtu, ile go posiadać będę sam. Mogę nie
chcieć wyrazu dla siebie, mogę nie chcieć podjąć się trudu, by go sobie nadać, ale
tym samym wykreślam się z liczby ludzi posiadających wyraz i staję się w
pewnym znaczeniu zawadą wszelkiego społecznego wyrazu. Człowiek bowiem
bez wyrazu wnosi w społeczeństwo jedynie bezwyraz, bezbarwę i bezkształt.
Wszystek zaś bezkształt tworzy wskutek nieopanowania go przez „formę” coraz
bardziej rozpadającą się masę i rozbija formujące się inne kształty. Zwłaszcza
społeczny. Najtrudniejszy bowiem do nadania.
Człowiek bezwyrazisty i bezpostaciowy przedstawia samym sobą wartość jedynie
sumy i zlepu, jedynie aglomeratu pewnej ilości mniej lub więcej trzymających się
razem składowych. Cała wartość humanistyczna, którą nagromadził w sobie, to nie
wyraz i kształt, ale liczba i jak gdyby przesypująca się po pustej przestrzeni
wielość współczynników, której nie umiał nadać kształtu, której ilość i
podsumowanie uważał za właściwy kształt i za właściwą postać całości —
jakgdyby liczba i ilość dźwięków wybijana na klawiszach pianina, ich wielka
masa, przedstawiała i dawała już sama z siebie melodię.

63
Całość a części, kształt i składowe, nie są tym samym. Całość a części, kształt
całości i składowe całości, to dwie różne wartości, dwie odmienne kategorie bytu.
Całość części różni się od sumy części właśnie różnicą „formy". Całość jest
kształtem w częściach i postaciowo od nich się odcina — tak jak melodia od
dźwięków.
Cóż bardziej nas zachwyca dziś jeszcze — po latach tyluset — nad kształt posągu
greckiego, kształt greckiej linii, kształt i ocios greckiej postaci. Tajemnicą tych po-
staci jest, iż każdy ich kształt zewnętrzny jest odpowiednikiem wyrazu
wewnętrznego, iż cały ten blask zewnętrzny jest odblaskiem kształtującej się i
ukształtowanej całości wewnętrznej, iż każda część w nich pochodzi z całości, jako
jej wyraz, i ku niej zmierza jako ku swemu wypełnieniu.
Cnota „nie jest pustym dźwiękiem" — cnota jest wyrazem! Wyrazem
wewnętrznym bohatera kształtującym jego zewnętrze.
I o ten wyraz całościowy jednostki toczy się jej walka życiowa.
„Człowiek cały" (Żeromski) oto właściwy ideał gatunku h o m o ! Człowiek
całości! Cały i całkowity, to znaczy, któremu ,,n i h i l h u m a n i a l i e n u m ", który
obejmuje całe swoje człowieczeństwo ze wszystkimi jego pozytywami, by je
uwydatnić i ze wszystkimi jego negatywami, by z ich żywiołu wyjść zwycięski i
ukształtowany. Człowiek całości — to znaczy nie rozbity, nie rozkawałkowany, ale
właśnie całość w sobie niosący, całość w sobie kształtujący, a nie wyłącznie
częściowość, nie ułamkowość. I tak w człowieku w pełni ukształtowanym, czyli
doskonałym, serce ma rozwijać domenę swych uczuć, snując ich wątek z całości
swych władz poznawczo-pożądawczych, a nie z uczucia tylko; rozum ma się
wywodzić z całości, nie z abstrakcji jedynie; wola ma decydować na podstawie
całości, nie z czystego tylko dynamizmu i chęci działania.
Zapatrzę się w swój wewnętrzny kształt. Postaram się dojrzeć i dopatrzyć się jego
konturów i zarysów. Czy widać już w nim pierwsze rysy niekłamanej
doskonałości? Czy wszystko w nim jest jeszcze raczej zblazowanym bohomazem?
Czy się już kształtuje jakiś masyw pod posąg wieczności? Czy wszystko wciąż
jeszcze jest jedynie szarym manekinem?

* *

„Chwal, niepłodna, która nie rodzisz, śpiewaj chwałę i krzycz, któraś nie rodziła;
bo więcej synów opuszczonej niżli onej, która ma męża, mówi Pan. Rozprzestrzeń
miejsce namiotu twego i skóry przybytków twych rozciągnij, nie oszczędzaj; uczyń
długie powrózki twoje, a kołki twoje umocnij. Bo na prawo i na lewo przenikniesz,
a nasienie twoje odziedziczy narody i w miastach spustoszonych mieszkać będzie.
64
Nie bój się, bo nie będziesz zelżona ani się zasromasz, bo cię nie będzie wstyd,
ponieważ hańby młodości twej zapomnisz i na sromotę wdowieństwa twego więcej
nie wspomnisz. Bo będzie nad tobą panował, który cię stworzył, Pan Zastępów
imię Jego, i Odkupiciel twój, Święty Izraelów, Bogiem wszystkiej ziemi nazwan
będzie...
Ubożuchna, od burzy rozbita, bez żadnej pociechy! oto ja osadzę rzędem kamienie
twoje, a założę cię na szafirach i uczynię z jaspisu baszty twoje, a bramy twoje z
kamienia rytego, a wszystkie granice twoje z kamienia rozkosznego, wszystkich
synów twoich uczonymi od Pana, a mnóstwo pokoju synom twoim. I w
sprawiedliwości założona będziesz...
Żadne narzędzie, które jest utworzone przeciw tobie, nie nada się, a każdy język,
który ci się sprzeciwi na sądzie, osądzisz.
To jest dziedzictwo sług Pańskich i sprawiedliwość ich u mnie, mówi Pan".
(Izaj. 54, 1—5, 11—14, 17)
*

65
Na dzień 10 grudnia

Sienkiewicz, jako uczeń szkolny, był raczej wątłego zdrowia. Niedomagał


fizycznie bardzo często. Nie wykazywał również nadzwyczajnych uzdolnień w
zdobywaniu wiedzy i w opanowaniu przedmiotów szkolnych. Nauka była dlań
raczej trudem. Męczyła go i męczyła tych, którzy go uczyli.
Młody Henryk zdawał sobie z tego doskonale sprawę. Myśl uświadamiająca mu te
wszystkie braki nurtowała go bezustannie. Ale nie dał się podciąć tej myśli
psychicznie. Nie dopuścił do ostatecznych załamywań się wewnętrznych.
Dostrzegł to, co każdy może dostrzec o sobie samym, to jest możliwości stania się
innym, niż się jest. Widział po prostu, tak jak niejeden z nas widzi, samego siebie
innym, niż był. Umiał samego siebie widzieć nie takim, jakim był w danym
momencie. Z tej zaś autowizji przyszłościowej, malującej w idealnych barwach
doskonały kształt własnej jaźni, dokonany osobistym trudem w przyszłości, z tego
oglądu samego siebie lepszym poprzez pracę idących dni, niż zastanym dzięki
zaniedbaniom minionej przeszłości, ułożył sobie, jako młodzieniec 19-letni, rodzaj
wytycznej w formie wypracowania pod tytułem Trud niemały.
W tym wypracowaniu zakreśla sobie nie tyle gigantyczne zamiary i wielkości nie
widziane nigdzie, ile przekuwanie samego siebie na twórcze narzędzie konkretnych
dokonań. Wytycza sobie szare, mozolne, z dnia na dzień ponawiane wysiłki i
odcinki wysiłków, tak jak sztukmistrz oblicza odcinki pracy wymagane dla
dokonania rozpoczętego dzieła. Usiłuje ogarnąć, jakby jednym wielkim spoj-
rzeniem twardy szlak drogi, który przebiec trzeba poto, aby u jej kresu dojść do
kształtu, którego wyczute zaledwie zarysy nosił w snach swej młodocianej duszy i
w marzeniach o dokonanej przyszłości.
Sienkiewicz jako 19-letni żywioł umiał widzieć siebie innym, aniżeli był, umiał w
swej myśli i woli począć kształt odmienny od posiadanego aktualnie kształtu
własnego, umiał sobie jego zarysy, jego wyłaniającą się z młodzieńczego
dynamizmu gorejącą postać obrać za cel, za wzorzec, za ideę i ideał do
zrealizowania jako kształt do dokonania, jako kształt i postać, którą należało dobyć
z możliwości własnego a uśpionego jeszcze potencjału biologiczno-
humanistycznego.
Sienkiewicz jako 19-letni miał tę odwagę — a zdawał się taki niepozorny kolegom
— pomyśleć sobie swój własny doskonały kształt, miał odwagę wgryźć i wpić się
weń psychicznie i przywrzeć, całą mocą posiadanego niedokształtu do jego
doskonałości, tak jak noc przywiera do jaśniejącej kierunkowości gwiazdy
polarnej.
66
Dzieła Sienkiewicza świadczą, ile dokonywał i dokonał z powziętych zamierzeń.
Ile „myśl nową o kształcie zamieniał w kształt" (Słowacki).
Zapytam samego siebie, jaka też jest moja myśl o własnym „kształcie"? Jaki jest
mój wysiłek w kierunku dokonania własnego wewnętrznego „wyrazu" samego
siebie? Jak dalece sobie uświadomiłem aktualnie posiadany niedokształt i
bezwyraz wewnętrzny?

* *

Całość istnieje jedynie w swych częściach. Nie istnieje poza częściami. Można ją
pomyśleć poza częściami — realizowanie jej poza częściami jest
niepodobieństwem. Usiłowania kuszące się o konkretną realizację całości poza jej
właściwymi składowymi są złudzeniami. Nie mają nic wspólnego z hasłem:
„Mierz siły na zamiary!"
Osobisty, „ujedyniony" jak go nazywa Słowacki, kształt jednostki, istnieje jedynie
w niej samej. Kształt mej własnej wewnętrznej postaci może się stać reałem
jedynie we mnie. Jeśli go w sobie nie utworzę i nie zrealizuję, jeżeli nie pocznę
działać w przybliżeniu tak, jak czyni rzeźbiarz, gdy przystępuje do marmuru lub
gliny, jeśli nie będę wkuwał i wykuwał własnego kształtu humanistycznego w
bryle swego biologizmu, jeżeli kształtu poczętego myślowo nie nałożę i nie
przeszczepię surowiźnie własnej krwi, nie wstrzyknę i nie wtłoczę na kształt
rdzenia i kręgosłupa własnej namiętności i chuci, własnych usypiań psychicznych i
niedochceń stygnących — pozostanie doskonałość mego kształtu li tylko snem, nie
spełnioną chętką i zamyśloną rzeczywistością.
Kształt swój własny, kształt który w swych marzeniach poczynam jako wizję,
może istnieć i zaistnieć jako rzeczywistość jedynie we mnie, w reale mego
biologizmu i humanizmu. Poza nim pozostaje płonnym marzeniem.

„Ach, w sercu moim są niebiańskie dźwięki,


Lecz nim ust dojdą łamią się na dwoje,
Ludzie usłyszą tylko twarde szczęki,
Ja dniem i nocą słyszę serce moje!"
(Krasiński)
Niejeden z nas mógłby przetransponować wymowę tych słów na samego siebie i w
dziedzinę własnego wewnętrznego kształtu, który w każdym z nas jest niebiańskim
dźwiękiem, wizją ideału, „lecz nim ust dojdzie", nim dojdzie tonu swej realizacji
„łamie się na dwoje", tzn. na chęć i nie wykonane wykonanie, na marzenie i nie za-
istniały czyn, na kształt, który mógłby był być, a nie stał się. I w piersi zawsze

67
pozostaje ,,serce moje", marzące serce polskie, a w myśli i woli smętek, zgrzyt nie
dokonanego dzieła.
,,Marzyłem cudnie", cudnie o sobie samym, cudnie o własnym kształcie. Bieżąca
rzeczywistość, realny i aktualny własny kształt wewnętrzny, bezustannie srodze
mnie budzi.
Com winien uczynić, aby kształt mój, który jeszcze nie jest, a powinien być,
uczynić reałem i rzeczywistością w sobie?
* *

„I zapytał go pewien książę, mówiąc: »Nauczycielu dobry, co czyniąc, otrzymam


żywot wieczny?« A Jezus mu rzekł: »Czemu nazywasz mnie dobrym? Nikt nie jest
dobry, tylko sam Bóg. Znasz przykazania: Nie zabijaj; nie cudzołóż; nie kradnij;
nie mów fałszywego świadectwa; czcij ojca swego i matkę?« A on rzekł: »Tego
wszystkiego przestrzegałem od młodości mojej«. Co usłyszawszy Jezus rzekł mu:
»Jednego ci jeszcze niedostaje: sprzedaj wszystko, co masz, a daj ubogim, a
będziesz miał skarb w niebie; a przyjdź, chodź za mną«. On, usłyszawszy to,
zasmucił się, bo był bardzo bogaty. A Jezus widząc go zasmuconym, rzekł: »Jakże
trudno ci, co mają pieniądze, wejdą do królestwa Bożego! Albowiem łatwiej jest
wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogaczowi wejść do królestwa Bo-
żego«. I rzekli ci, co słuchali: »Któż tedy może być zbawiony?« Rzekł im: »Co
niemożebne jest u ludzi, możebne jest u Boga«".
(Łuk. 18, 18—27)
*

68
Na dzień 11 grudnia

Znanym epizodem naszego życia publicznego — jak się w następstwie okazało


niemałym — była olimpiada berlińska z 1936 roku i nasza polska na jej stadionach
reprezentacja. Sukces tam uzyskany był minimalny. Żadnego złotego medalu,
trochę brązu, trochę srebra. Flaga polska ani razu nie powiewała na maszcie
olimpijskim.
Jednym z kandydatów na złoty medal olimpijski był między innymi Noji —
pierwszorzędny długodystansowiec polski.
Właściwie wszystko mówiło przeciw niemu jako ewentualnemu kandydatowi na
zwycięski bieg. Posiadał nierówny chód, biegając chwiał się to w jedną, to w drugą
stronę, jego głowa poruszała się jakby zupełnie nie osadzona. A jednak — dzięki
żelaznej dyscyplinie, dzięki podziwu godnemu wysiłkowi, doprowadził samego
siebie, swój organizm jako narzędzie upartej woli, do szczytowej formy w biegu na
dziesięć tysięcy metrów. Został uznany jako odpowiedni i godny, by
reprezentować na odcinku długodystansowych biegów 30-to milionowy naród i
barwy polskie.
W dniu startu był w znakomitej formie. Wszystko zapowiadało najlepszy bieg.
Start i pierwsze dokonane przezeń rundy wróżyły zwycięski finisz. Oklaski były
gorące. Dopingi leciały z trybun. Nagle — w przedostatniej bodaj rundzie —
pozostawał nieoczekiwanie w tyle. Dał się mijać po kolei innym. Dał się mijać
tym, których poprzednio mijał. Pozostawał coraz bardziej za łańcuchem współza-
wodników. Aż w końcu — o wstydzie — począł się wycofywać chwiejącym się
krokiem z pola bieżni, nie dobiegłszy mety nawet ostatni.
Porażkę tę — mimo męczeńskiej śmierci Nojego poniesionej w styczniu 1943 roku
w obozie koncentracyjnym — pochwyciła legenda-prządka na swe krosna bajeczne
i uczyniła symbolem, uwieczniając w tak zwanym befsztyku Nojego swój żal za
zawód, który sprawił nieosiągniętym sukcesem.
Cóż mianowicie się stało?
Odpowiada glossa, że nic nadzwyczajnego jak na psychikę polską polską typu
emocjonalnego.
Noji — symbol porażki — wbrew wszelkim regułom i przepisom sportowej
ascezy, wbrew zakazom nadzorującego lekarza, ot, po prostu na skutek animuszu i
jakiejś nieobliczalnej i indywidualistycznie działającej fantazji, zjadł ni mniej ni
więcej tylko cały befsztyk na śniadanie przedbiegowe. Klasyczny wybryk! Wielki
sportowiec-indywidualista spożył posiłek o takim składzie pokarmowym, na jaki
69
sobie może pozwolić jednostka w życiu codziennym, ale jakiego tknąć nie wolno
osobie zmierzającej do osiągnięć ponadjednostkowych, do osiągnięć, które
angażują wszystek zapas jej sił i nie dozwalają marnotrawić nawet ich minimum.
Nie dozwalają, choćby w imię zaspokojenia potrzeb tak prymitywnych i tak bardzo
ludzkich jak jedzenie i posilanie się.
Noji — zjawisko naturalne, codzienne i typowe dla wielkiego okresu naszych
dziejów.
Zakulisy odsłaniające tryb życia naszych ekip na olimpiadzie donoszą o t.zw.
,,normalnym" dla nas, a niezrozumiałym dla zagranicy zjawisku, jak upijanie się i
osobliwego rodzaju hulatyki wśród zawodników sportowców. W okresie, kiedy
akcja olimpijska i walka najlepszych asów świata o pierwszeństwo z każdym
dniem się potęgowała i wszystkie nerwy, zarówno widzów, jak przede wszystkim
zapaśników, wprzęgała do ostatniej fibry, wśród ekip polskich nietylko nie
zamilkła prywata użycia, ale święciła triumf przyszłych klęsk. Noji stał w prądzie
tego ,,polskiego" trybu życia i bycia i uległ mu. Uległ mu — i utracił bieg. Utracił
tyle lat twardego treningu. Utracił Ojczyźnie swej laur olimpijski.
Mogę nie być zamiłowanym sportowcem — ale czuję palący wstyd na
wspomnienie tej porażki kompromitującej cały naród polski na odcinku
światowych wystąpień sportowych. Tyle nam wniosła chluby wielka gra olimpij-
ska na odcinku długodystansowych zapasów. Zaprzepaszczony z własnej winy, z
chwilowego rozochocenia i z niezastanawiającego się animuszu wielki bieg.
Życie moje jest również biegiem. Wieńcem, który należy zdobyć, jest mój
wewnętrzny kształt, kształt osobowościowy jednostki, wyrażony w dokonanym
czynie zewnętrznym, w czynie całożyciowym.
Czy w tym życiowym biegu nie unosi mnie tak zwany polski temperament? Czy
nie hołduję wybrykom niewinnym może skądinąd, które jednak mimo swej
„nieszkodliwości" przekreślają całożyciowy trud? Czy w głodzie mego ciała,
głodzie mojej krwi nie ma czegoś, coby nazwać również należało „befsztykiem
Nojego", tylko że już ściśle moim, tyczącym się wyłącznie mojej osoby?

* *

Niektóre założenia — same w sobie najzupełniej oczywiste — gdy je


przetransponować i przełożyć na język zasad i orzeczeń, gdy z nich w następstwie
wyprowadzić właściwe konsekwencje wynikające z podłoża tych zasad, gdy nadto
chcieć nimi wiązać i zobowiązywać psychikę poszczególnej jednostki — stają się
przedmiotem ostrej zaczepki i gwałtownego zwalczania.
Tak jest z założeniem, które — mimo chcących je dyskredytować pociągnięć
totalizmu — stanowi kardynalną zasadę całego uniwersalizmu, z założeniem
opiewającym: pierwszeństwo całości przed częściami.

70
Gdyby tak zapytać kogokolwiek, komu się należy pierwszeństwo: części, czy
całości, gdyby zapytać, komu przyznać najbardziej podstawowe pierwszeństwo:
jakiejkolwiek cząstkowości, czy też jej całości — to odpowiedź wypadłaby
jednozgodna. Słowami Arystotelesa wyrażona brzmiałaby: „To gar holon proteron"
— całość jest pierwsza od części.
To jest takie oczywiste.
Gdyby naprzykład pod tym kątem widzenia zanalizować dopiero co przytoczony
epizod z wystąpienia naszej ekipy olimpijskiej — zasada sama i naruszona fatalnie
konsekwencja tejże zasady stają się oczywiste i tak wyraziste, że o ich
prawdziwości i przedmiotowości, mimo tysiąca trudności, które im przeciwstawia
współczesny indywidualistycznie nastawiony świat, wątpić niepodobna.
„Wilczy żołądek" Nojego był li tylko częścią w nim samym, tak jak jest nią w
każdym z nas, li tylko jednym z organów wchodzących w skład całości jego
organizmu. Całością właściwą był Noji sam — on jako konkretna jednostka, on
jako złożona z ciała i duszy, z jaźni i organizmu całość jednostkowa.
Jednostka jakakolwiek wstawiona w rolę Nojego mogła była — abstrakcyjnie rzecz
rozpatrując — postąpić li tylko w myśl dwu wyłączających się wzajemnie zasad:
albo w myśl zasady „całość jest ważniejsza od części", albo w myśl zasady „część
jest ważniejsza od całości".
Gdyby była dała się spowodować pierwszą z tych zasad, nie posiliłaby się
befsztykiem. Odrzuciłaby nęcenie. Całość zadań ją czekających, względnie ściślej
rzecz biorąc zadanie czekające własną „całość", nie pozwoliłyby jej na taki krok.
Oczywiste byłoby dla niej, że niełatwo strawny posiłek mięsny pochłonąć by
musiał również niemały zapas tych sił, które nagromadziła długą ascezą treningu, i
że utrata tego zapasu w chwili wysilania się organizmu na najwyższy fizyczny
wyczyn, musiałaby spowodować kompletne fiasko.
Noji postąpił w myśl drugiej zasady. Posiliwszy się befsztykiem uwzględnił
jedynie część swych potrzeb biologiczno-humanistycznych. Im nadał tytuł
pierwszeństwa i ostatecznie decydującej wykładni. Uwzględnił część, którą co
prawda należało nawet w warunkach olimpijskich uwzględnić — ale z
zachowaniem właściwej hierarchii. Z zachowaniem ściśle określonego
podporządkowania jednych potrzeb drugim, a wszystkich potrzeb prymatowi ca-
łości. I w tym uchybił. Nie stawiając tej „części" i zaspokojenia jej potrzeb
harmonijnie w całość własnego „ja", w całość potrzeb i zadań go czekających —
dogodził wyłącznie apetytowi, a przez to dogodzenie części zwichnął formę
szczytową całości. Z całością poprostu się nie liczył. Ona nie była mu ,,pierwszą"
w jego obliczeniach, nie była „przed częściami", ani jej potrzeby nie były pierwsze
przed potrzebami nietylko tej czy owej części, ale wszystkich w ogóle części — i
dlatego utracił swój wielki bieg. Dlatego na nic mu się nie zdały wszystkie lata
twardego treningu, dlatego Ojczyźnie przepadł międzynarodowy wawrzyn sławy.

71
Całość musi być ważniejsza od części — a odwrotność tej zasady jest zgubą
całości.
To jest takie oczywiste.
Metafizyczne uzasadnienie tej zasady wymaga rzecz oczywista wykładu i traktatu
ontologiczncgo. Ale nas obchodzi praktyka. Nas obchodzi zbawienność względnie
zgubność zasady w życiu jednostki.
Prąd indywidualizmu rzeźbiący psychikę ostatnich stuleci zdołał wpoić opinii
publicznej zasadę, że część jest pierwsza od całości, że należy uwzględniać
potrzeby części przed potrzebami całości, że całość była, jest i będzie zawsze
zjawiskiem wtórnym, i jako taka zbędnym, gdy chodzi o wartości podstawowe i
jedynie niezbędne.
Prąd totalizmu przeszedł w drugą krańcowość i uczynił część rzeczą zbyteczną,
nazwał jednostkę w życiu społecznym zerem, niczym, czymś zbędnym. Przekreślił
ją i uczynił zjawiskiem, bez którego całość istnieć może i istnieje.
Uniwersalizm kroczy trudną do utrzymania w praktyce granią między jednym a
drugim. Część nie jest niczym, całość nie jest wszystkim. Całość urasta częściami i
nimi stoi — a mimo to nie części formują całość, lecz całość formuje i nadaje
kształt częściom.
Jakimi zasadami jest wypełniona podświadomość moja? Która z tych dwóch zasad
prym w niej dzierży i rej wodzi? Podświadomie?

* *

„Nie wiecie, że ci, którzy w zawody biegają, wprawdzie wszyscy biegną, ale jeden
nagrodę bierze? Tak biegnijcie, abyście osiągnęli. A każdy, który idzie w zawody,
od wszystkiego się powstrzymuje. A oni przecież, aby skazitelny wieniec
otrzymać, a my nieskazitelny. Ja tedy tak biegnę, nie jako na niepewne, tak
szermuję, nie jakby z wiatrem walcząc; ale karcę ciało moje i w niewolę podbijam,
abym snadź innym przepowiadając, sam nie został odrzucony".
(I Kor. 9, 24—27)
*

72
Na dzień 12 grudnia

„Na początku była chuć" — rzuca pół wieku temu swoje hasło Młodej Polsce
Przybyszewski. Wtórowała mu krakowska Cyganeria literacka. Nie nawrócony
jeszcze naonczas Adolf Nowaczyński — anarchista bluźniący Bogu —
koryfeuszował temu hasłu szerząc wkoło siebie zasady nie znającego granic
nihilizmu. Tak to w środowisku krakowskim rodził się typ polskiego
„Übermenscha" i przesilał się szczyt jednostkowych przedstawicieli
indywidualizmu. Tak dokonywało się na przełomie wieku rozprzężenie więzów,
które swym nienaruszeniem warunkują istnienie społeczeństwa.
Jednostka — część społeczeństwa — została obwołana celem, ku któremu
wszystko, co jakąkolwiek było wartością w społeczeństwie, powinno było
zmierzać. W jednostce zaś chuć — część pośledniejsza człowieka — stawiana była
za cel, któremu wszystko miało służyć.
Tej epoce polskiego indywidualizmu, epoce najczystszego, jeżeli go tak nazwać
można, biologizmu, odważył się nadać twarz humanistyczną, brat Albert —
„najpiękniejszy człowiek mego pokolenia", jak go nazwał późniejszy, nawrócony
Nowaczyński.
Przewartościował świat wartości uznawany i uwielbiany przez współczesność i
przywrócił mu właściwą hierarchię dóbr. Ustalił należną hierarchię części. Nie
biologizm nad humanizmem w jednostce, część niższa celem a wyższa jej
narzędziem, nawet nie biologizm obok humanizmu na równej z nim karcie, — ale
humanizm nad biologizmem, człowieczeństwo nad zwierzęciem, rozum i wola nad
zmysłem i uczuciem. „Cały" człowiek miał uróść z wysiłków brata Alberta, który
starał się odrobić błąd pokolenia. Cały, to znaczy w całości swej struktury, w
całości swej hierarchii zarówno wewnętrznej jak i zewnętrznej. Cały człowiek —
czyli całość, wielka jednostkowa doskonała całość człowiecza, nie zaś
jednostronnie zwichnięta, względnie zepsuta natura. Całość, w której przywrócenie
hierarchii części, wydobycie tego, co wyższe spod deptań tego, co niższe w
73
człowieku, było istotnym zadaniem i początkiem wszystkiej o właściwej całości
myśli. Było celem wszystkich wysiłków.
Przymuszę wyobraźnię swoją do skoncentrowania swych barw nad samotną
wielkością tej postaci. Młody, błyszczący talent malarski, uznawany w salonach
Warszawy, Paryża, Monachium, pełen dynamizmu i pogardy śmierci powstaniec
22-letni, który nie zawahał się poddać amputacji nogi zwykłą piłą, byle Ojczyźnie
móc dłużej służyć — zrywa i kończy z tzw. powodzeniem i użyciem, zrywa z
karierą — i obiera kierunek pracy społecznej, poprzez który miał najgłębszych
sięgnąć korzeni społecznego zła i społecznego błędu ówczesnego pokolenia.
Postaram się o zrozumienie tego osobliwego rodzaju męstwa podejmującego walkę
przedewszystkim o prymat humanizmu nad biologizmem w sobie i w
społeczeństwie, walkę, której owocem był zakon, szary zakon Braci Albertynów
— którego prostota i szarzyzna była jakoby rękawicą rzuconą panoszącemu się
biologizmowi, depczącemu humanizm w jednostce i w społeczeństwie wskutek
odrzuconej hierarchii części, w imię zaprzepaszczonej całości człowieka.
,,A my Duchy słowa — obwołuje w sparafrazowaniu apanteistycznym Szary
Zastęp tych Braci z „najpiękniejszym” z jemu współczesnych na czele — my
zażądaliśmy kształtów i natychmiast widzialnymi uczyniłeś nas Panie, po-
zwoliwszy iżeśmy sami z siebie, z woli naszej i z miłości naszej wywiedli pierwsze
kształty i stanęli przed Tobą zjawieni" (Genezis z Ducha).
,,Zażądaliśmy kształtów" w świecie panoszącego się bezkształtu biologicznego. „Z
własnej woli", na przekór wszystkim półświatkom „sami z siebie", na przekór
własnej słabości, wywiedliśmy pierwsze kształty, kształty nowego zakonu, kształty
nowego w nim i poprzez zeń dobywanego człowieczeństwa i człowieka.
I tak staliśmy się widzialnymi, stanęliśmy zjawieni światu, który głosił, że istnieje
tylko chuć, światu który twierdził, iż nie ma kształtu poza wieńczącym go
bezkształtem. Zażądaliśmy — pozwoliłeś — i dokonaliśmy.
Zapytam samego siebie: jaki też jestem w zestawieniu z poglądem tego zastępu
Szarych Braci? Jaki jest mój pogląd na „kształt"? Na wielkość? na wartość? na
właściwą treść i dobór dóbr, o które walczyć należy?
Zapytam samego siebie, co mi jest celem w pogoni tygodni mego doczesnego
życia: moja całość, cały mój wewnętrzny hierarchicznie wykończony kształt, czy
też wyłącznie któraś z moich części? Jak się przedstawia choćby sprawa stosunku
mego biologizmu do własnego humanizmu? Co nad czym góruje? Względnie
dlaczego albo od kiedy poczynając? Zapytam samego siebie, czym wogóle
dostrzegł walkę poszczególnych części w sobie, które chcą wyłamać się z wiązań
hierarchii walką niższego człowieka z wyższym „ja"?
74
Ile staję świadomie czy nieświadomie, po stronie panoszącego się biologizmu? Ile
po stronie wojującego humanizmu?
* *

Hasło „sztuka dla sztuki" przeniesione na dziedzinę wychowania fizycznego


musiałoby brzmieć „sport dla sportu", a przeniesione w dziedzinę
samowychowania moralnego brzmieć musi: „asceza dla ascezy".
Wyrażone jako zasada i przeniesione na język słownictwa filozoficznego
brzmiałoby: „część dla części", albo też: „cząstka dla cząstki", względnie bardziej
barwnie: „odprysk dla odprysku", a w zastosowaniu: „funkcja części dla funkcji
części" itp.
Umysł współczesny, wyrosły z podłoża myślowego, które górowało w ostatnim
stuleciu, pisze się na tę zasadę — zwłaszcza w jej pierwszym ujęciu, bez namysłu.
Zdaje mu się tak oczywista jak 2 plus 2 równa się cztery. Sztuka ma być dla sztuki
— cóż może być bardziej samo przez się zrozumiałe nad taki pewnik. Sztuka
przecież nie może być kierowana, nie może być nastawiana na jakąś całość, jako
na obowiązującą wytyczną i cel, która by normowała jej tunkcyjność.
Rozbiór jednakże i analiza tejże zasady w sformułowaniu ,,sport dla sportu", a
więcej jeszcze jej rozbiór w ujęciu ,,asceza dla ascezy", każe co najmniej
zastanowić się nad słusznością podobnych zasad. Podaje ich normatywność w
wątpliwość.
Można oczywiście uprawiać sport dla samego sportu, tak jak można jeść dla
samego jedzenia. Ale nikt tego długo nie wytrzyma. Nie dalej jak do granic
absurdu. I u jego brzegu okaże się cały kłam powyższej zasady. Wyjdzie na jaw
cała bezgraniczna próżnia, ku której wiedzie.
Sport uprawia się celem urobienia sprawności fizycznej. Czasami też dla
odprężenia czy to fizycznego, czy umysłowego lub dla wypełnienia wywczasów.
Niekiedy zawodowo. Jednakże na żadnym z odcinków sport nie jest uprawiany dla
samego siebie, tylko celem uzyskania jakiegoś dobra, które w ten czy w inny
sposób ma służyć jednostce uprawiającej sport.
Podobnie ma się rzecz z ascezą. Uprawianie ascezy dla ascezy to fakiryzm. To
beznadziejność i bezsensowność. To uczynienie ze środka celu i zagubienie
własnego celu sprzed oczu. I tak z innymi analogicznymi zasadami.
Wszelka funkcyjność cząstkowa zmierza i zmierzać powinna do funkcyjności
całości jako ku swemu celowi. Nigdy zaś funkcyjność całości nie zmierza do
funkcyj części jako ku ostatecznemu celowi, tylko zawsze poprzez część zmierza
ku sobie, względnie ku wyższym od siebie całościom, których jest częścią.
Pozory tu mylą.
Carrel zauważa głęboko, że człowiek widzi nie okiem tylko, ale właśnie całym
ciałem. To znaczy w języku filozoficznym, że w procesie widzenia całość
75
organizmu zmierza ku funkcji części jako ku swemu celowi. Ale właśnie w takim
procesie organicznym, jak widzenie, widać wyraźnie, że funkcja widzenia zmierza
rykoszetem niejako ku dobru całego organizmu, a nie wyłącznie ku dobru oka. A
chociaż cały organizm bierze proporcjonalny udział w wykonywaniu tej funkcji, to
przecież nie ona, funkcja sama w sobie, ani też doskonałość oka jest organizmowi
celem, lecz doskonałość całego organizmu osiągnięta w konkretnym wypadku
przez doskonały proces widzenia, względnie przez udoskonalone widzeniem oko.
Część i funkcja części może być jedynie „bliższym" celem całości, nigdy zaś
,,celem samym w sobie". Odwrotnie zaś przedstawia się zagadnienie stosunku
części do całości, w którym zawsze całość jest celem dla części. Zawsze część
zmierza ku całości jako ku sobie właściwemu celowi. Liść i ulistowienie jest
zawsze dla drzewa, a nie odwrotnie.
Przewartościowanie wartości, przestawienie funkcyjności, odwrócenie zasad, jest
właściwe wszystkim rewolucjom. Lecz jeśli rewolucje zdołały wszczepić błąd i
przewrotność — rzeczą więcej widzących umysłów jest dokonać odwrotności. W
sobie i wokoło siebie.
Jak się przedstawia świat moich zasad i przekonań?

* *

„Tymczasem prosili Go uczniowie, mówiąc: »Rabbi, jedz«. A On im rzecze:


»Mam ja pokarm do jedzenia, o którym wy nie wiecie«. Mówili tedy uczniowie
między sobą: »Czy może kto przyniósł Mu jeść?« Rzecze im Jezus: »Mój pokarm
jest, żebym czynił wolę Tego, który mnie posłał, abym wykonał sprawę Jego. Czyż
wy nie mówicie, że jeszcze są cztery miesiące, a żniwo przyjdzie? Oto wam po-
wiadam: Podnieście oczy wasze, a popatrzcie na pola, że białe już są do żniwa. A
kto żnie, bierze zapłatę i zbiera owoc na żywot wieczny, aby i ten, który sieje,
weselił się i zarazem ten, który żnie«".
(Jan 4, 31—36)

76
Na dzień 13 grudnia

Głębie duszy — któż odgadnął waszą wielkość i niedocieczony szlak jej stawań
się? Kto wyczytał w pełni wasz ból i tajemną runę jego wyzwolin.
Gdyby chcieć napisać książkę o „Małgorzacie” — takimby ją właśnie mottem
zagaić należało — nie innym. Mottem, które sławi nie bohatera wstępującego na
zwycięski Olimp odniesionych nad wrogiem zewnętrznym triumfów, ale wielkość
poczętą w bólu, dojrzewającą w bólu i gigantyczną poprzez wielkość własnych
wnętrz zwycięską.
Kim była Małgorzata?
Gdyby powiedzieć, że była dwudziestokilkuletnią studentką Politechniki
Warszawskiej i że nie było odcinka życia społecznego, na którymby nie mówiono
głośno o niej — byłoby to za mało. A gdyby powiedzieć — jak to czyniły
dziewczęta z konspiracji — że poprostu była „naszą świętą" — możeby to było
zadużo. Na pewno była jedną z najcudniejszych postaci kobiecych ostatniej doby.
Napewno.
Cenił i czcił ją nawet przeciwnik polityczny — dla wyrazistości przekonań i
szlachetności ideałów. Kochał ją — kto wstąpił w krąg jej zespołów i bliższego
otoczenia. Imponowała — bez imponowania — wszystkim.
I nie to było wielkim w niej, że umiała pójść na ,,akcję" sabotażując depczącą nas
butę germańską, tak jak chłopiec by szedł, bez trwogi i czynu pełna. Nie to było
wielkim w niej, że ścigana, tropiona, a nawet przychwytana, umiała mu się
wymknąć i wydrzeć opłotkami, nocami i brawurami — bo takich niewiast było
tysiące w stolicy i w kraju. Ani to było w niej wielkim, że sama nie mając co jeść i
nie mając gdzie spać, sama ukrywając się w lokalach niejednokrotnie już
,,spalonych" i znanych tropicielom — myślała nie tyle o sobie, ile o drugich,
otaczając ich bezgraniczną wprost pieczołowitością jak matka — bo wszystkie
organizacje podziemne takie właśnie posiadały łączniczki, takimi żyły i takimi
jedynie stały. Ani nie można za wielkość jej właściwą poczytać tak
77
charakterystycznego dla niej epizodu, kiedy to w zimny, grudniowy dzień, w
godzinach dobrze już popołudniowych, w ubraniu jak zwykle wiatrem podszytym,
zapytana o to, czy już zjadła śniadanie, stanęła na pół się uśmiechająca, na pół
zakłopotana, i dopiero pod presją silnych nalegań odpowiedziała: Nie. A potem
jakby chcąc wytłumaczyć się z winy dodała: Jeszcze dziś nie byłam u Komunii
świętej — bo niejedną taką duszę posiadała Polska.
Wielkim było w niej to, żo umiała te wszystkie sprawy w sobie godzić. Tak
harmonijnie i tak poprostu, tak całkiem naturalnie godzić i pogodzić. Że zdołała
połączyć w sobie te trzy zda się nie do połączenia — zwłaszcza w kobiecie —
rzeczy: głębię i system myślowy, aktywizm życia politycznego i przenikającą
wszystko na wskroś rozumną religijność.
Że umiała pozostać przy tym wszystkim cała kobietą, cała sercem, cała płonąca
uczuciem i cała czynem, cała poświęceniem.
Gdyby właśnie nie ów niedocieczony szlak jej stawań się.
Gdyby nie przeznaczenie — rola jej i funkcja byłyby obok dzieł Zyberk-
Platerówny, Puzynianki i Mościckiej. Gdyby doczekała była czasów pokojowych,
byłaby stanęła na gruncie Warszawy kobietą-filozofem, tak jak jej wielka
poprzedniczka działająca sto lat temu na tym samym terenie.
Właściwą maksymę jej życia, maksymę, o której realizację walczyła bezustannie,
możnaby ująć w tym jednym wyrazie: walka o „kształt". Walka o kształt
wszystkiego, czego się miała tknąć i czemu się miała oddać. Walka nasamprzód o
kształt wewnętrzny w samej sobie. Potem walka o kształt i wyraz psychiczny
młodego pokolenia polskiego. Wreszcie walka o kształt dziejowy dla Polski jako
całości. Gdziekolwiek była, obojętnie czy to niesiona świętym szaleństwem czynu
konspiracyjnego, czy też tętniącym i zalewającym wszystkie dziedziny życia
społecznego przedwojennym Ruchem Młodych, czy nawet jeszcze dorastając w
zaciszu rodzinnym — wszędzie szukała kształtu, była głodna kształtu i kształt
chciała nadać. Była głodem kształtu i kształtem chciała być. Była obdarzona
jakimś dziwnym darem wyczuwania właściwego kształtu, odgadywała problemy i
brakujące im kształty i szła je wypełniać, szła budzić ich świadomość, szła
nakłaniać wolę do krzesania tych kształtów w sobie i w drugich.
Głębie duszy! Przedziwne drogi wielkości! Kto wyczytał wasz ból i tajemną runę
waszych wyzwolin —
I właśnie ona — ta co walczyła o kształt — właśnie ona — Małgorzata — była
jakby chaosem bezkształtu.

78
Na Małgorzacie spoczywała klątwa obarczenia dziedzicznego!
Jej głąb wewnętrzną nazwaćby można jednym piekłem, jednym buntem, jednym
bólem. Stanowiła najdzikszy niejako kontrast tego wszystkiego, co zwiemy
harmonią, postacią i kształtem w człowieku.
Nie wiedziała, co to spokój i uciszenie spoczywających ukojnie wnętrz. Wiedziała
tylko, co to szarpanie się z demonizmem własnej duszy. Wiedziała tylko, co to
kłębowisko najpotworniejszych wnętrznych szaleństw, o których nikt nie mógł
wiedzieć. Cała jej walka wewnętrzna, cały jej trud poniesiony około własnego
kształtu, to była ciągłość zmagającego się heroizmu, heroizmu niedostrzegalnego
dla widza z zewnątrz i nie uznawanego przez otoczenie, heroizmu
wydobywającego się ostatnim wysiłkiem wyczerpanej do reszty woli z pod
przytłaczającego brzemienia obłędnych sił atawistycznych.
Weszła z tym obarczeniem w życie od młodości swojej.
Że nie umiała sobie z tym radzić, że nie umiała tego wypowiedzieć nikomu — któż
się temu dziwi. Jedno co umiała, to szarpać się z klątwą w sobie, to nie poddawać
się jej, to walczyć z nią aż do ostatka.
Więc się szarpała. Gwałtem chciała psychę w sobie zdusić. Udawało się — ale nie
na długą metę. Życie okazało się silniejsze od zadanego gwałtu.
Po takich klęskach — gdy przemoc woli musiała ulec prawu własnej psychiki —
następował okres depresji. — Już nie mogę dłużej — mawiała. — Chyba trzeba
będzie kres położyć wszystkiemu. — Ileż to razy myśl taka jej błysnęła.
O wielkości nieznanych nikomu walk, dławionych potwornych krzyków
wewnętrznych i miażdżonych ostatnim strzępem woli opętujących mózg wulkanów
obłędu!
Tak. Płonna była ta walka, ale gigantycznie płodna.
Gwałtem chciała dokazać czego gwałt żaden gwałtem dokazać nie może. A
zrodziła współczesnemu pokoleniu prawzór, jak można nawet najpotworniejsze
męki własnych wnętrz przetrzymać, jak można nawet z piekłem w sobie iść i
działać.
Ona, typ psychiki na wskroś nowoczesnej, psychiki obarczonej bez miary,
nierozumiejącej samej siebie i walczącej ze sobą jak z mechanizmem.
Ona — ze współczesnych sobie — mogła w pełni przetrawestować i do siebie, do
sileń się własnego ducha rodzącego w sobie bohaterski kształt osobisty dostosować
słowa Genezis z ducha, w których Słowacki odgadując na swój sposób wiekuistość
prawdy o ,,pracującym w nas duchu" woła:

,,0! Duchu mój, w bezkształcie więc twojego pierwszego zawiązku była już myśl
i czucie. Myślą przemyśliwałeś o formach nowych, czuciem i ogniem miłości
rozpalony prosiłeś o nie Stwórcy i Ojca Twojego, Tyś obie te siły sprowadził w
jedne punkta ciała twojego, w mózg i w serce; a coś zdobył nimi w pierwszych
dniach stworzenia, tego ci Pan już nie odebrał; lecz uciskiem i boleścią do
tworzenia lepszych form zmusił twoją naturę i większą siłę z ciebie twórczą
wywołał".
79
„Z takich to prac wiekowych, o Duchu mój, z takich zwycięstw nad bezładem i
burzą — jest pierwszy wieniec twój i pierwsza twoja u Boga zasługa. Nie
zapomniał Pan o dziełach twoich — owszem uszanował je i formy stworzone przez
ciebie zachowuje, nie pozwalając nadal żadnej w nich uczynić poprawy. Pieczęć
trwałości swojej położył na zapisanej przez ciebie księdze..."

Wyzwoliła Małgorzatę z jej wnętrznych piekieł dopiero śmierć. Bohaterska


,,śmierć człowieka z lasu". Przed nią raniony kulą padł podporucznik ,,Piorun",
dowódca. Podbiegła z ratunkiem. ,,Poddać się"! - zawyła zgraja SS-manowskiego
Jagdkommando. Chwyciła za sten, który wypadł z rąk rannego — i oddała serię
strzałów. Taką miała odpowiedź. I tylko taką...
Zwłoki jej — z właściwym sobie bestialstwem — wrzucił geniusz narodu
niemieckiego w rozkład kloaczny schroniska „Polskiego Towarzystwa
Turystycznego” nad jeziorem Serwy. Aby miara goryczy wypełniła się po brzeg.
Aby kształt doskonały ukończonego ducha aż po grań ostatnią wszelkiej
wyrazistości odcinał się od bezkształtu porzuconego jak zbędny już łach ciała.
I tylko Puszcza Augustowska na chwilę wstrzymała wiekuistą pieśń swych
poszumów — i zadrżała ciszą bezsłownej zgrozy.
I tylko liść pożółkły — z jak przedziwnym pośpiechem— opadł szeleszcząc —
niby wielka lasu łza — na jej niepłakany bezgrób.
O wielkości ludzkich wnętrz.

Zastanowię się nad psychiką — głównie własną — ale i najbliższych swoich.


Jesteśmy potomkami pokoleń o niekoniecznie małym wkładzie atawizmu.
Ile poddaję się obarczeniom? Ile szarpię się jeszcze? Ile wchodzę już na drogę, na
którą również Małgorzata weszła w ostatnim okresie swego życia, na drogę
środkową między tymi dwiema krańcowościami, na drogę właściwą, na drogę
wielkiego wewnętrznego uspokajania własnej psychiki, organicznego
nawiązywania chwil uciszenia, rozwiązywania i rozładowywania napięć, a nie
gromadzenia czy też zduszenia ich, na drogę, o której zwykła była mawić: to mnie
uwolniło od samej siebie.
* *

Światopogląd indywidualizmu prowadzi do koncepcji mechanistycznej świata.


Każe podchodzić do wszystkiego jak do mechanizmu, traktuje wszystko jako
maszynę, nakłada wszystkiemu prawa wielkiej maszynerii. Nie widzi niczego we
wszechświecie poza nieprzeliczoną sumą części, poza liczbą i liczeniem się z
liczbą. W medycynie, w pedagogice, w nauce, a nawet w sztuce samej, poza te
ramy nie wychodzi. Zapomina o jednym. O pełni i jakgdyby życiu, które swój
proces toczą zarówno we wnętrzu poszczególnych jestestw, jak też w obrębie
całego świata.

80
Światopogląd uniwersalistyczny widzi we wszystkim poza liczbą i sumą jeszcze
zasadę kształtującą, widzi powodowany przez nią proces wewnętrzny jestestw,
widzi poza podobieństwem strukturalnym, które maszyna ma wspólne z naturą,
czynnik różniący i dzielący wszystkość stworzeń na naturę i nie-naturę, na jej twór
i na twór sztuczny, i z tą naturą się liczy we wszystkim, nawet na szczytach sztuki
sztuk wszelakich, w całym swoim postępowaniu z jednostką i społeczeństwem, w
całej swej technice i kulturze.
ON to czyni tak p r o s t o — mówi w jednym ze swych dzieł Rabindranath Tagore.
My kiedy chcemy rozchylić i otworzyć młodej róży pąk — zadajemy jej zawsze
gwałt. Zawsze siłą tylko, zawsze mocą i przemocą odginamy, oddzielamy i
odrywamy płatek za płatkiem i liść za liściem. Łamiemy i gniemy, zniekształcamy
i niszczymy świeżość, kształt i kolor, i wszystko, co w kwiecie jest kwiatem i
wydajemy się sobie samym wielkimi i pyszniącymi się z dokonanego dzieła. My
— nie umiemy inaczej. My!
A ON to czyni tak p r o s t o . Jednym pocałowaniem swych promieni słonecznych
dotyka uśpionych kielichów — i oto rozchylają się w wonnym rozkwicie, w
wiośnianej pełni, w blaskach i barwach, którym się jeszcze oko ludzkie nie oparło.
ON to czyni tak p r o s t o.
Oto w obrazie podana różnica między koncepcją mechanistyczno-
indywidualistyczną, a organiczno- względnie kosmiczno-uniwersalistyczną.
Zawiera się w niej zarówno różnica istoty, jak też różnica podejścia. Zarówno
różnica nastawienia, jak i różnica wykonania.
Każda wielka właściwa całość w przyrodzie — a człowiek jest również cząstką
przyrody — jest dokonującym się, względnie dokonanym procesem wewnętrznym
jestestwa. Procesem — nie martwą ilością materii poddaną pod obróbkę. Jest
procesem ściśle określonego rozczłonowywania się i uczłonkowania poszczególnej
całości, nie zaś procesem sztucznego zestawiania i jakoby zlepu przypadkowo
przez wicher czasoprzestrzeni naniesionych jej części. Wszelkie zaś sztuczne
zestawianie jest jedynie imitacją natury. Całość każda jest dokonaniem się
pewnego wewnętrznego rozwoju, pewnego od wewnątrz postępującego układania i
uskładniania się współrzędnych całości, uskładniania się jej współczynników i
współskładników. Jest procesem członowania się, to znaczy rozwijania się pier-
wotnej masy substancjalnej w zróżniczkowania wielokrotnych części-członów,
których zróżnicowaność scala się w harmonię całości.
Dla urobienia sobie własnego wewnętrznego kształtu, dla skrystalizowania samego
siebie i wielości swych części w jednolity, harmonijny, wewnętrzny zrąb
postaciowy — ta zasada jest ogromnej wagi. Nie stworzy z samego siebie
doskonałej całości, kto doniosłość tego procesu przeoczył. Nie wypowie w pełni
możliwości własnego potencjału, kto gwałt zada tej zasadzie i zechce ją zastąpić
zmechanizowaniem w procesie uprawy wewnętrznej.
Przymus jest również jednym ze współczynników w procesie stawania się
jednostki. Nikt temu nie przeczy. Aktualizowanie własnego potencjału czynnikami
działającymi całkowicie od zewnątrz jest koniecznością. Ale tak jak bat nigdy nie
81
zastąpi funkcji płuc czy serca, tak zewnętrzna uprawa człowieka, choćby w myśl
najnowocześniejszej techniki prowadzona, nigdy nie zastąpi wewnętrznego pro-
cesu ani liczenia się z jego prawami; nie zastąpi budowania na jego uprzedniości i
podwalinach; nie zastąpi nawiązywania doń i uzupełnienia uprawą zewnętrzną
tego, co w nim zapoczątkowane od początku.
Natura gwałtu sobie zadać nie pozwoli w swych prawach — i wszelki gwałt im
zadany mści się na gwałcicielu.
Kto z talentu abstrakcyjno-matematycznego chce uczynić gwałtem gorejącego
uczuciem wieszcza narodu; kto z kobiety chce uczynić mężczyznę i „zmienić
płeć"; kto z żywym temperamentem chce postępować jak z kłodą i martwym
drewnem; kto chce naprawić jednostkę i jej wnętrze tak jak się naprawia robota i
jego mechanizm — ten zawsze chybi.
Trzeba zawsze rozwijać to, co jakkolwiek pozytywnie i fundamentalnie już jest w
danej jednostce założone. Trzeba rozwijać kobietę w kobiecie, a mężczyznę w
mężczyźnie, a nie na odwrót. Trzeba rąbać drzewo, a temperament temperować,
nie rąbać. Trzeba w robotach widzieć maszynę, nie — nadczłowieka, względnie
nadczłowieczą wartość. W jednostce zaś upatrywać maszynę lub robota — to
zabójstwo jednostki.
Gwałt jest jedynie środkiem na zło!
Gwałtem trzeba i można ujarzmiać zło — w sobie i drugich, i to oznacza owo
sławne Tomasza à Kempis „Tyle tylko postąpisz, ile gwałtu sobie zadasz", ale
więcej nie.
I tyle tylko wolno wyczytać w Mickiewiczowskim;

„Gwałt niech się gwałtem odciska,


A ze słabością łamać uczmy się za młodu".

Gwałt dobra nie stworzy — chyba i n o b l i q u o — ubocznie i pośrednio.


Gwałtem można zabić — stwarzać nie.
Cała wielka twórczość, cały gigantyzm wiekopomnych dzieł — to trudy, to
wysilanie się nad siły, to ogrom cierpienia i mąk i bólów rodczych. Można nawet
powiedzieć, że to gwałt zadany wszystkiemu, co niższe w człowieku, co się
sprzeciwia jego wzlotom wzwyż, co geniuszowi kładzie diadem na czole — ale
sam ów proces wewnętrzny, dzięki któremu wielkość się staje samoczynnie, ono
przemożne parcie podmiotu wewnętrznego, który dokonywuje dzieła mimo
wszystkie potęgi mu się sprzeciwiające — to nie jest negatyw gwałtu jedynie, to
jest pozytyw funkcji. To jest stawanie się i wzrost i rozrost, to jest harmonizowanie
wielości w jedność, to jest narastanie i scalanie coraz to nowych członów,
bogactw-wartości części-jestestw, to jest właśnie rozczłonkowywanie się
nabrzmiewającego olbrzymio od niewypowiedzianej treści potencjału w coraz to
bogatszy w częścioczłony kształt, to jest właśnie proces wszechstronnego
„uczłonkowania się", dokonujący się wewnątrz poszczególnych jestestw i wypeł-
82
niający w ostatniej swej fazie wszystką możliwość ich potencjału, aż do
zharmonizowania wszystkiego w wewnętrznym dosycie całości.

,,Całość jest procesem członowania".

* *

,,Niewiastę mężną, któż znajdzie?


Daleko i od ostatecznych granic cena jej.

Ufa w niej serce męża jej,


i korzyści nie będzie potrzebował.

Odda mu dobrem, a nie złem,


po wszystkie dni żywota swojego.

Szukała wełny i lnu,


i robiła zręcznością rąk swoich.

Stała się jako okręt kupiecki,


zdaleka przywożący żywność swoją.

I w nocy wstawała,
i dała korzyść domownikom swoim,
i pokarmy służebnikom swoim.

Oglądała rolę i kupiła ją,


z zarobku rąk swoich zasadziła winnicę.

Przepasała mocą biodra swoje


i wzmocniła ramiona swoje.

Skosztowała i ujrzała, że dobre jest kupiectwo jej;


nie zgaśnie w nocy kaganiec jej.

Rękę swą przyłożyła do mocnych rzeczy,


i palce jej ujęły wrzeciono.

Rękę swą otworzyła ubogiemu


i dłonie swe wyciągnęła ku biedakowi.

Nie będzie się bała dla domu swego zimna śnieżnego,


bo wszyscy domownicy jej mają po dwie suknie.
83
Obicie sprawiła sobie,
bisior i szkarłat odzieniem jej.

Poważany jest mąż jej w radzie,


gdy usiądzie między starszymi ziemi.

Płótno zrobiła i sprzedała,


i pas podała Chananejczykowi.

Moc i uroda ubiorem jej,


i śmiać się będzie w dzień ostatni.

Usta swe otwarła mądrości,


a prawo miłosierdzia na języku jej.

Uważała na ścieżki domu swego,


a chleba próżnując nie jadła.

Powstali synowie jej i szczęśliwą sławili,


mąż jej, i chwalił ją.

Wiele córek zebrało bogactwa,


tyś przewyższyła wszystkie.

Zwodnicze wdzięki, i marna jest piękność,


niewiasta bojąca się Boga, ta będzie chwalona.

Dajcie jej z owoców rąk jej,


i niech ją chwalą w bramach uczynki jej!"
(Księga Przysłów 31, 10—31)

84
Na niedzielę III Adwentu

Adwent — nie jest przede wszystkim czasem „dostrzegania" rzeczy idących. Jego
istota nie streszcza się w oglądzie kontemplacyjnym przyszłej „rzeczy wielkiej",
która się ma stać. Jego wykładnią funkcyjną nie jest poznanie — chociaż od
poznania wszystko w nim się poczyna.
Adwent — to czas przygotowania. Przygotowującego się czekania.
Określa to w swej treści sam wyraz „Adwent” wywodzący się z łacińskiego
„adventus”, który oznacza „nadejście” i „przybycie”. Jak gdyby mówił: oto idzie,
oto tuż. Adwent dlatego w ścisłym tego słowa znaczeniu oznacza okres
wyczekiwania na przybycie rzeczy, która jest oczekiwana, względnie osoby, na
której przybycie się czeka.
Takie zaś czekanie jest dokonującym się wewnętrznym procesem — nie zaś
upływem czasu jedynie.
Gdy kogoś lub czegoś czekamy, gdy do rodziny przybyć ma gość, względnie gdy
miasto ma przyjąć dostojnika albo stolica czeka przybycia koronowanej głowy in-
nego państwa — to na samą wiadomość o tym zjawisku, o tej nadchodzącej
rzeczywistości, przebiega wszystkich jakoby iskra wielka, która zapala myśli
wszystkich. Z niej zaś w następstwie rodzi się ściśle określony, społeczny prąd,
prąd wyrażający się w szeregu czynności, którym się wszyscy, po części
samorzutnie, po części według z góry określonego planu — oddawają.

85
I w tym się wypełnia treść właściwego Adwentu, w tym jego proces, w tym istota
serio pojętego „oczekiwania” rzeczy czekanej.
Kto się wysila przygotowywaniem się — ten jedynie czeka płodnie, ten naprawdę
stanął w Adwencie, i tylko ten pojął jego istotę.
Czekanie kwiatów przecież na zapłodnienie — to silenie się ku najpełniejszym
rozchyleniom, silenie się ku najwyższym formom doskonałości.
Stąd to każdy, kto serio czeka swej „wielkiej rzeczy", — środowisko wszelkie,
które w napięciu działającego w nim dynamizmu oczekuje rzeczy mającej się stać,
poczyna starania i przygotowania proporcjonalnie do wielkości tej rzeczy, której
czeka. Rozmiary jedynie się zmieniają, rzecz zawsze pozostaje ta sama. Sprząta się
pokoik — uschludnia się chatę — bieli się dom — czyści się miasto, gmachy, ulice
— ustawia się estrady, maszty, stadiony — gromadzi się zapasy, siły, niesłychane
moce... A kiedy rzeczą, która się ma stać i której się oczekuje, gdy wydarzeniem,
na które się wszyscy sposobią, jest zgoła jakiś wielki społeczny czyn, gdy nim jest
dziejowe, epokowe dokonanie, gdy nim jest jakiś drugi Chrzest, drugie narodziny
Narodu, — naonczas przygotowanie i czas oczekiwania adwentowego przybiera
rozmiary epokowych dokonań. Rozrasta się do rozmiarów dziejotwórstwa i
przyodziewa postać czegoś jednorazowego i jedynego w ciągu stuleci.
Jednostka wstawiona w taki Adwent żyje jakby w klimacie ogarniającej ją wielkiej
ekstazy, jakby w jakowymś społecznym transie, jakgdyby na poły doskonałością
idącej wielkości zahipnotyzowana. Prąd ją porwał i niesie.
I tak trzeba żeby było — bo taką właśnie jest wiosenna moc.
Ale biada jeśli na tym się kończy odpowiedź dana wołaniom przyszłości.
Zachwytem nie pokonywa się słabości. Ani w sobie, ani w narodzie. Ekstazą nie
odmieni się rzeczywistości. Zasadniczą postawą wewnętrzną, do której jednostka
zawsze wrócić winna, mimo wszystkie ekstazy i transe społeczne, właściwym
wewnętrznym strojem, który dynamizm nadawać winien wszystkim jej
poczynaniom, winien być nie zachwyt wiosen, tylko żelazna praca, nieubłagana
wola docelowa — wola rzeczy idącej — wola rzeczy adwentowej — wola dziejów
i zadania. Wola, która działa, — nie wola, która poza urok i kołyszący ją czar nie
wychodzi.
Chyba taka jest właśnie różnica między intelektualizmem Sokratesa a
intelektualizmem Tomasza z Akwinu. Według pierwszego bowiem wystarcza do
doskonałego działania zasada: „gnothi seauton", to jest ,,poznanie samego siebie".
Nie trzeba ,,niczego więcej", jak głosi napis na świątyni delfickiej: „Meden agan".

86
Drugi zaś nie waha się posunąć aż do twierdzenia, że tu na ziemi, w drodze
naszego ku rzeczpospolitom wiecznym pielgrzymowania, ,,voluntas est simpliciter
superior" — wola bezwzględnie przewyższa rozum, ponieważ ona dopiero czyni
człowieka dobrym lub złym. Wola przechyla szalę, nie rozum. Dokonanie, nie
poznanie.
I dlatego punktem kulminacyjnym w każdym Adwencie nie jest ,,widzenie rzeczy
idących", ale wprzęganie się w trud i zadania wyznaczone jednostce względnie
całości przez rzeczy idące. Nie jest spoczynek w osiągniętym poznaniu, lecz
spoczynek w osiągniętym dokonaniu.
Dusza polska jest duszą w adwencie. Duszą w adwencie „tej wielkiej rzeczy", jaką
jest Polska. I to już od wielu dziesiątek lat. Mickiewicz nazwał to „duszą w
pielgrzymstwie". Dusza polska znajduje się w pielgrzymstwie ku swojej Ojczyźnie.
Nasze pokolenie i ja jesteśmy jedynie cząstką tego wielkiego pielgrzymstwa i
adwentu polskiego, jesteśmy jedynie jedną z jego faz i międzyetapem. Czy stoimy
w pierwszej niedzieli tego Adwentu, czy może już w czwartej, nie wiemy. Wiemy
li tylko, iż znajdujemy się w Adwencie. Iż jako Polacy wstawieniśmy w Adwent tej
„wielkiej rzeczy”, którą jest Polska. I że końca nie dojrzeć tego Adwentu. Że kresu
pielgrzymowania ku tej „wielkiej rzeczy” niepodobna oznaczyć naszemu
pokoleniu.
„Długa droga, daleka przed nami" — wołamy za pieśnią.
Trzeźwo myślący rozum buntuje się w nas dostrzegając zaledwie jej zarys.
Najgorętszej woli wydaje się niemożliwą do zrealizowania. Jej Adwent —
widziany w perspektywie dziejów ostatnich stu pięćdziesięciu lat wydaje się
bezpłodny, płonny i tragizmu pełen.
Jakie jest moje w tym prądzie i na tych falach pływanie?
Jestem przecież jednostką wstawioną w nurty tego Adwentu. Jego fale niosą mnie i
moje pokolenie poprzez dzieje.
Czy ja, czy każdy mój czyn, płynie i niesie ku brzegom Ojczyzny? Czy wogóle
płynie? Czy ja płynę? Czy może osiadłem na mieliźnie płytkiego kosmopolityzmu?
Czy na lśniącym ostrzu wybujałego intelektualizmu? Czy ramiona moje na każdy
dzień się wysilają w szarej i codziennej pracy, by dojrzał czas tego Adwentu? by
przyśpieszył się jego kres? by doskonałości pełne nastały narodziny tej „wielkiej
rzeczy”? Com winien uczynić w tym kierunku tu, gdzie się obecnie znajduję, w
Sandbostel? Czegom winien zaniechać?
* *
*
Psychika urodzona w środowisku indywidualistycznym, dusza jednostkowa,
skądinąd może dobra i szlachetna, ale która urosła w prądzie, obyczaju i tradycji
indywidualistycznej, będzie zawsze nastawiona na „wypojedyńczanie się"
(Norwid) i na nieharmonizowanie z całością i w całości. A to zarówno w życiu
społecznym jak i w życiu osobistym. Liczyć się będzie zawsze z sobą tylko i
wszystko widzieć będzie jedynie poprzez siebie w swoim postępowaniu i w swoich
87
poczynaniach. Dobro narodu widzieć będzie wyłącznie poprzez osobiste szczęście.
Dobro zaś swoje osobiste widzieć będzie znowu poprzez dobro jakiejś jednej, czy
drugiej swojej części, a nie poprzez dobro swej całości. „ Quorum Deus venter —
których Bogiem brzuch ich” — określa św. Paweł ten rodzaj ludzi. Walczyć będą
do ostatka o to małe, pojedynkowe dobro swoje, choćby w formie tak nikłej
zachodzące jak łupina ziemniaka, którą ktoś drugi sfasował*). Choćby
zaprzepaścić mieli tym samym dobro osobistej względnie społecznej całości.

*) Aluzja do stosunków jenieckich,

Tak Noji zaprzepaścił złoty wian dla Polski, tak Zygmunt August tron dziedziczny
narodowi, tak Siciński jedność i wielkość sejmu polskiego, tak wszyscy
przenoszący prywatę nad dobro całości.
By dokonać dojrzale Adwentu, w którym znajduje się ludzkość, by dokonać
dojrzale cząstkę wyznaczoną mej Ojczyźnie w tym Adwencie, muszę sobie przede
wszystkim zdać sprawę z tego, jaki prąd głównie nurtuje współczesne
społeczeństwa, jakie fale i odpryski jego przeświadczeń na mnie wpływają i mnie
karmią, jak ja wyrastam, jak myślę i jak działam pod wpływem tego wylewiska i to
zarówno w życiu osobistym, jak też społecznym.
Muszę sobie zdać sprawę z tego, że psychika moja mimo wszystkie współczesne
prądy totalizujące jest nastawiona wybitnie indywidualistycznie. Ja osobiście w
życiu moim codziennym myślę, chcę i działam indywidualistycznie. Cywilizacja
współczesna uczy mnie widzieć jedynie samego siebie we wszystkim, cała
współczesna nauka mówi mi, że ja jestem największym na świecie dobrem, że
wszystko mnie ma służyć, a ja tylko gdy zechcę.
Treścią ojczystego Adwentu winna być przebudowa własnej osobistej psychiki z
indywidualistycznej na uniwersalistyczną. Treścią mego Adwentu winna być
odbudowa duszy narodowej, której jestem cząstką, poprzez odbudowę własnej
duszy w kierunku antyindywidualistycznym.
Jak wygląda mój wysiłek w tym kierunku?

* *
*
„A to jest świadectwo Janowe, gdy Żydzi z Jeruzalem posłali do niego kapłanów i
lewitów, aby go spytali: »Ktoś ty jest?« I wyznał, a nie zaparł się; i wyznał: »Że
nie jestem ja Chrystusem«. I spytali go: »Cóż tedy? Jesteś ty Eliaszem?« I rzekł:
»Nie jestem«. »Jesteś ty prorokiem?« I odpowiedział: »Nie«. Rzekli mu tedy:
»Kimże jesteś, żebyśmy dali odpowiedź tym, którzy nas posłali? Co powiadasz
88
sam o sobie?« Rzekł: »Jam głos wołającego na puszczy. Prostujcie drogę Pańską,
jak powiedział Izajasz prorok«. A ci, co byli posłani, byli z faryzeuszów. I spytali
go, i rzekli mu: »Czemuż tedy chrzcisz, jeśli ty nie jesteś Chrystusem ani Eliaszem,
ani prorokiem?« Odpowiedział im Jan, mówiąc: »Ja chrzczę wodą; ale pośród was
stanął, którego wy nie znacie. On jest, który po mnie przyjdzie, który przede mną
stał się, któremu ja nie jestem godzien rozwiązać rzemyka obuwia Jego«. To działo
się w Betanii za Jordanem, gdzie Jan chrztu udzielał."
(Ewangelia na niedzielę III Adwentu)
(Jan 1, 19—28)
*

89
Na dzień 15 grudnia

Traktaty pisano o Rodzinie. Rozliczne tomy powieści. Rozdziały przebogate. O


rodzinie zdrowej i kwitnącej, o rodzinie chorobą toczonej i rozbitej, o rodzinie
płodnej, źródlisku wszelkiej przyszłości, o rodzinie z tradycją — narodową i
państwową. O rodzinie we wszelkich odmianach.
A o prawzorze rodziny polskiej nawet z ostatniej doby — cóż należałoby
charakterystycznego powiedzieć?
Opowiadanie jedno z wielu. Z miliona podobnych.
Działo się to 24 czerwca 1943 roku w Małopolsce. W Zbydniowie — majątku
Horodyńskich — odbył się cichy ślub kuzynki Horodyńskich, Teresy
Wańkowiczówny, z Mierzejewskim, ukrywającym się na folwarku kolegą
szkolnym jednego z synów domu. Dwór był pełen ludzi, bo mieszkali w nim liczni
bliżsi i dalsi krewni, uciekinierzy z Poznańskiego i zza Buga. O dziesiątej w nocy
przybyło dwóch ludzi, podali się za desantowców i prosili o przechowanie.
Ostrzeżono ich przed oddziałami SS poszukujących spadachroniarzy, nakarmiono,
zaopatrzono w pieniądz i wyprawiono. Była to prowokacja. W nocy zjechała
kompania karna SS. Wystrzelano wszystkich domowników — całą rodzinę,
dwadzieścia jeden osób. Horodyńscy mieli czworo dzieci, trzech synów i córkę.
Córka Anna, czternastoletnia, została zabita, najstarszy syn (partyzant), był wtedy
nieobecny, dwóch młodszych, którzy przyjechali na ślub kuzynki z Warszawy
(dwudziesto i dwudziestodwuletniego) matka ukryta pod podłogą na strychu.
Niemcy przeliczywszy łóżka, szukali ich i ostrzelali wszystkie sufity pałacowe.
Obaj bracia zostali ranni. Wyczołgać się z kryjówek mogli dopiero po wyjeździe
Niemców — po dwóch dniach. Państwo młodzi ocaleli — wyjechali przed godziną
policyjną do przyjaciół w sąsiedztwie.
Rodzina polska. — Rodzina z tradycją. — Rodzina liczna.
Jedna z wielu.
Czyż przez ostatnich 150-lat naszych dziejów nie wlecze się za nami jej śladem ta
sama dola krwawa, tenże sam ścigający ją los, to samo usiłowanie naszych
wrogów, by ją wytrzebić do ostatniego trzonu? Usiłowanie i los, któremu tylko
płodnością swą i żywotnością potomstwa się oparła? Dola i przekleństwo, któremu
wyłącznie zwartością swą wewnętrzną, strzeżoną jako najświętsza po ojcach
spuścizna, sprostała?

90
Tajemnicą tej rodziny zdaje się być pewna określona postawa tradycyjno-
konserwatywna przeciwstawiająca się kategorycznie wszystkim innowacjom
indywidualistycznym rozluźniającym jej związki i rozprzęgającym jej człony na
poczęści rozwiedzione, poczęści nieślubne zlepy i agregaty, niezdolne
przezwyciężyć żadnych rodzinnych czy małżeńskich kryzysów i rozlatujące się
przeto w chwili, kiedy jedynie spójnia wewnętrzna umożliwia przetrzymanie i za-
bezpiecza poszczególne jednostki rodziny przed losem błędnych członów nie
posiadających codziennego oparcia i właściwego punktu startu, właściwej
odskoczni do czynu społecznego.
Dwaj ocaleni w czasie masakry synowie Horodyńskich również zginęli. Należeli w
Warszawie do Kedywu, oddziału Osjan. Cały ten oddział, oprócz dowódcy, zginął
w walce na cmentarzu Powązkowskim przy nieudanej próbie odbicia Pawiaka.
Działo się to 19 lipca 1944 roku. Na Powązkach zginął Andrzej, a artysta malarz
Zbigniew, ciężko ranny, został zabrany na Pawiak, gdzie go zamordowano. Młode
tragiczne małżeństwo spotkano w konspiracji w Warszawie. W 1944 roku w
pierwsze święto Wielkiej Nocy niosąc broń w walizce wpadła w ręce patrolu
żandarmerii ostatnia z Horodyńskich. Była tzw. „hurtowniczką”. Badana cztery
razy, zbita tak,że doktor Loth na Pawiaku pincetą dobywał kawałki płaszcza i
sukienki z ciała pociętego nahajami — nie wadała nikogo. Po odzyskaniu
przytomności jako odpowiedź na przysłane przez swoich z oddziału cjankali
podyktowała lekarzowi te lakoniczne słowa: „Nikogo nie wsypałam i nie wsypię.
Zawiadomić Henryka. Żegnajcie”. Wyleczoną roztrzelali w dniu 3-maja w ruinach
ghetta obok Pawiaka. Mąż zginął w Powstaniu.
Rodzina polska i jej cząstka serdeczna: dzieci. Zdrowe i wychowane na Polaków
potomstwo.
Cóż można charakterystycznego powiedzieć o rodzinie tej?
Gdyby nie tak się były zawiązywały rodziny polskie, gdyby były chowały
potomstwo swoje całkowicie indywidualistycznie, gdyby były totalistycznie
niweczyły i zabijały własny płód, gdyby zhołdowaniem i skodeksowaniem
antyuniwersalistycznych koncepcyj małżeńskich zgangrenowały były nasze życie
społeczne, jak to uczynił świat francuski u siebie, gdyby antyhierarchicznym
ustrojem pozbawiły się były najwyższych uniwersalistycznych wiązań i sankcyj, tj.
religijnych — czy broniłaby się dzisiaj jeszcze Polska i czy przeciwstawiałaby się
wrogom, zakusom i łatwym chlebom?

91
Kiedy z Hanką rozmawiałem przed świętami Wielkiej Nocy w Józefowie, uderzyły
mnie jej niezapomniane słowa: „No cóż, nie mam rodziny, ale mam Ojczyznę”.
Zaiste, wielką i piękną była jej rodzina, która wydała tak bohaterskiego potomka.
Myśląc o niej tak natarczywie nasuwa się końcowy czterowiersz ze Słowackiego
Ojca zadżumionych:

,,... Dziś — oto dziewięć wielbłądów podróżnych,


A na nich — patrzaj, osiem juków próżnych,
I nie zostało mi nic oprócz Boga,
I tam mój cmentarz — a tamtędy droga".
Rodzina polska.

Krwawiącym okiem płakana dola. Któż jej pozostał, jeśli nie jedynie unoszący się
nad jej grobem mściciel-Bóg — ostatnia nadzieja naszej przyszłości?
A jednak —
Kto tej rodziny jest największym wrogiem? Czy ten, co ją z zewnątrz zabija? Wróg
i nieprzyjaciel wojenny? Czy ten, co ją od wewnątrz rozkłada? Prawodawca t. zw.
wolnej a w rzeczywistości indywidualistycznej miłości? Względnie „matka-
trumna", największa totalistka świata?

* *

Jestem c e n t r u m — k t ó r e g o c a ł o ś ć j e s t ,,c z ę ś c i ą" —c o r a z


t o w y ż s z y c h c a ł o ś c i.
Jestem częścią. Tak jak jestem centrum, jak jestem całością, tak też jestem i
częścią.
Najbliższą całością, której jestem częścią, jest „rodzina”. Moja rodzina. Jej jestem
częścią. Jestem cząstką swych rodziców. Nieodwołalnie. Jestem kością z ich kości
i trzew z ich trzewi. Zstępuję całkowicie z nich. Aż do ostatniego włókna
najmniejszego nerwu. Aż do zamierającego echa najczulszych tętn. Jak liść pnie
się cały z korzenia i pnia, jak cały na nich zawisł — tak moje narodzenie z nich.
Żaden „izm" tego faktu biologicznego nie wymaże. Nie wypłucze jego bezwzględu
jak morze wapna skalistych pokładów.
Jestem częścią. Cząstką wyższej od siebie całości. Zaprzeczenie nic tu nie pomoże.
Jakkolwiekbym siebie nie zanalizował, gdziekolwiekbym się nie zwrócił, w
jakimkolwiek wymiarze swej wielkości osobowościowej nie obliczał — nie wyrwę
się z objęć tej najgłębszej kategorii mego jestestwa. Kategorii częściowości. Jej

92
twarde kleszcze wpiły się w moją istotę i niema sił na niebie i na ziemi, któreby
mnie zdołały wyrwać z tych wiązań. Zrosły się ze mną, a raczej ja sam wyrosłem z
nich i osnowa najgłębsza mej treści utożsamia się z nimi tak jak okrągłość z kołem.
Jestem cząstką wyższej od siebie całości — nikt tego nie przeinaczy. Gdybym nią
przestał być — przestałbym być wogóle.
Jeden tylko Bóg się unosi ponad jej kajdanem. Nie jest częścią. Żadną miarą nie
mieści się w jej kategorii. A cały bunt Lucypera to właśnie wyrywanie się samo-
dumne z tych wiązań, z tych umiejscowień w całości wszechświata. Z tych
ograniczeń, które równocześnie krępują wszystko, co osobiste w mej jaźni,
koliskiem wszechświata, i tym właśnie błogosławieństwem krępowania unoszą
całość wszelkiego jestestwa. Jedyność moich chwil i wszystką wielkość moich
poczynań.
Jestem częścią.
Wstawienie swej jednostkowości w ład prawidłowego i w pełni
zhierarchizowanego ucząstkowienia jest zasadniczą postawą, o którą walczyć
potrzeba dla siebie, gdyż ona jedna stanowi istotne ujęcie jednostki jako ,,istoty
społecznej" i kładzie tym samym kamień węgielny pod prawidłowość społecznego
bytu i czynu.
„J e s t e m c z ę ś c i ą” — jak ten wyraz brzmi w mej świadomości? Czy echem
radujących się rezonansów? czy zgrzytem lub obojętnością znaku zapytania?
Ile jeszcze czuję się częścią — względnie ile siebie jako część realizuję?
Czy mnie jeszcze niesie prąd żywotny wiązań rodzinnych?
Ile powodowany emancypacją indywidualistyczną stawiam siebie — członka
rodziny — nad rodzinę? Ile dziecko nad rodziców? Czemu chcę przestać być
częścią, gdzie niepodobieństwem nie być podmiotem jej kategorii? Czemu szarpię
raz po raz krępujące, a mimo wszystko konstytuujące mnie biologicznie i
humanistycznie więzy społeczne?
Jedną z najzagorzalszych walk, która się współcześnie toczy w świecie
ideologicznym, właśnie wśród najlepszych, to walka o pojmowanie jednostki jako
,,części". Kto przeczytał ,,manifest personalizmu" Mouniera, kto przeczytał
Ludwika Górskiego Wychowanie personalistyczne, ten wie, jak nieubłaganie
personalizm — właśnie on — zwalcza taki sposób pojmowania. „Osobowość" i
„część" — są to według niego dwa pojęcia nie do pogodzenia w jednym i tym
samym jestestwie.

93
Klasycyzm uniwersalizmu godzi te dwie wartości, nie przekreślając żadnej z nich.
— Uznaje i podkreśla „osobowość", umieszczając ją w kategorii „centrum".
„J e s t e m c e n t r u m." Niemniej zaznacza „cząstkowość" jednostki
umieszczając ją w kategorii „części". Jestem centrum, którego całość „j e s t
c z ę ś c i ą".
Poświęcę bieżący tydzień rozpatrzeniu tego zagadnienia. Tak jak miniony tydzień
poświęciłem zagadnieniu „całości" w sobie, jak poprzedzający był przeznaczony
ujęciu i opanowaniu problematyki ,,centra" osobistego, tak obecny poświęcę w
szczególności problemowi „części" w sobie. Chcę zrozumieć „częściowość" w
sobie samym i chcę wprząc nawyki swego postępowania indywidualistycznego w
dojrzałe łożyska uniwersalistycznych praw.
* *

„I przyszli do Niego faryzeusze, kusząc Go i mówiąc: »Czy godzi się


człowiekowi opuścić żonę swoją z jakiejkolwiek przyczyny?« A on odpowiadając,
rzekł im: »Nie czytaliście, że Ten, który stworzył człowieka na początku, męż-
czyzną i niewiastą stworzył ich?« I rzekł: »Dlatego opuści człowiek ojca i matkę, i
złączy się z żoną swoją, i będą dwoje w jednym ciele. A tak już nie są dwoje, ale
jedno ciało. Co tedy Bóg złączył, człowiek niechaj nie rozłącza«. Rzekli Mu:
»Czemuż więc Mojżesz kazał dać list rozwodowy i odprawić?« Rzekł im:
»Mojżesz dla twardości serca waszego pozwolił wam opuszczać żony wasze, lecz
od początku nie było tak. A powiadam wam: Iż ktokolwiek opuściłby żonę swoją,
oprócz dla porubstwa, a pojąłby inną, cudzołoży; a kto by opuszczoną pojął,
cudzołoży«".
(Mat 19, 3—9)
*

94
Na dzień 16 grudnia

Istnieje „Credo" Polaka. „Credo" uniwersalistyczne.


Napisał je jeden z najlepszych synów Polski. „Król naszych pojęć" — jak go
nazywa Mackiewicz. Cokolwiekby kto myślał o kierunku partyjnym twórcy
„Credo", jakkolwiekby sądził o słuszności walk politycznych, które prowadził z
największymi mężami stanu swego czasu — jednego odmówić mu nie może:
ducha miłującego bezinteresownie Polskę, charakteru poświęcającego osobisty
nimb wielkości umiłowanej „sprawie”.
Cytujemy ułożone przezeń ,,Credo" za Myślami nowoczesnego Polaka, które i
dzisiaj niewiele straciły na aktualności.

„Jestem Polakiem, to słowo w głębszym rozumieniu wiele znaczy.


Jestem nim, nie dlatego tylko, że mówię po polsku i że inni, mówiący
tym samym językiem są mi duchowo bliżsi i bardziej dla mnie
zrozumiali, że pewne moje osobiste sprawy łączą mnie bliżej z nimi niż z
obcymi, ale także dlatego, że obok sfery życia osobistego i
indywidualnego znam zbiorowe życie Narodu, którego jestem cząstką,
że obok swoich spraw i interesów osobistych znam sprawy narodowe
Polski jako całości, interesy najwyższe, dla których należy poświęcić to,
czego dla osobistych spraw poświęcać nie wolno.

Jestem Polakiem, więc należę do Narodu Polskiego na całym jego


obszarze i przez cały czas jego istnienia zarówno dziś, jak i w wiekach
ubiegłych i w przyszłości, to znaczy, że odczuwam swą ścisłą łączność z
całą Polską; z dzisiejszą, która cierpi prześladowania, bądź cieszy się
strzępami swobód narodowych, bądź pracuje i walczy, bądź gnuśnieje w
bezczynności, bądź w ciemnocie swej nie ma nawet poczucia
narodowego istnienia.
Z przeszłą, tą, która przed tysiącleciem dźwigała się dopiero, skupiając
dookoła siebie pierwotne pozbawione indywidualności politycznej
szczepy, z tą, która w połowie przebytej drogi dziejowej rozpościerała
się szeroko, groziła sąsiadom swą potęgą i kroczyła szybko po drodze
cywilizacyjnego postępu, i z tą, która później staczała się ku upadkowi,
grzęzła w cywilizacyjnym zastoju, gotując sobie rozkład sił narodowych
i zagładę państwa, i z tą, która później walczyła bezskutecznie o wolność
i niezawisły byt państwowy; z przyszłą wreszcie, bez względu na to, czy

95
zmarnuje ona pracę poprzednich pokoleń, czy wywalczy sobie własne
państwo, czy zajmie miejsce w pierwszym szeregu narodów.

Jestem Polakiem, więc całą rozległą stroną swego ducha żyję życiem
Polski, jej uczuciami i myślami, jej potrzebami, dążeniami i aspiracjami.
Im więcej nim jestem, tym mniej z jej życia jest mi obcym i tym silniej
chcę, żeby to, co w mym przekonaniu uważam za najwyższy wyraz
życia, stało się własnością całego Narodu. Wszystko, co polskie, jest
moje, niczego się wyrzec nie mogę, wolno mi być dumnym z tego, co w
Polsce jest wielkie, ale muszę przyjąć i upokorzenie, które spada na
Naród za to, co w Nim jest marne.

Jestem Polakiem, to znaczy, że mam obowiązki polskie; są one tym


większe i tym bardziej się do nich poczuwam, im wyższy stanowię typ
człowieka."

Analiza tego tekstu jest zbędna.


Jego treść jest wyssana z duszy przeistaczającej się niejako w Polskę i z nią się
stapiającej w nierozerwalną całość. Jest zaczerpnięta z samego jej rdzenia. Jest
przeżyta. Jest opłacana i poświadczana całożyciowym trudem.
Kto znał Dmowskiego, wie co słowa powyższe znaczą. Kto zgłębił tragizm jego
zwycięstwa, pojmuje wielkość niecofającą się w chwili największej nawet ofiary.
Stąd niesłychana życiowość i bliskość słów i zdań składających się na całokształt
„credo". Gdyby nie była naprawdę życiem wielkości wyrażonym jedynie w
słowach, nie przemawiałaby echem tylu czynów współczesnego młodego
pokolenia głoszącego uparcie: ,,My z niego wszyscy". Gdyby nie stanowiła
ponadpartyjnej, ogólnopolskiej prawdy, nie byłaby ,,zwycięstwem Dmowskiego
nad Piłsudskim w Ozonie, organizacji piłsudczyków, Rydzów i Koców, która
przejęła program ideowy nie Piłsudskiego, lecz Dmowskiego" (Mackiewicz).
Wmyślę się w treść tego „credo".
Czy w świetle myśli i prawd zawartych w jego tekście ja naprawdę „jestem
Polakiem"? Jakie są moje aspiracje? Jak ja rozumiem swoje obowiązki Polaka? Jak
czuję, a jak czynię Polaka na co dzień?
* *

Stosunek jednostki do społeczeństwa jest stosunkiem części do całości. Ja, to


znaczy jestestwo moje, jest częścią. Stanowi część wyższej ode mnie całości.
Przede wszystkim całości najbardziej bezpośrednio mnie ogarniającej, to jest mojej
rodziny. Powtóre całości zaliczającej mnie w poczet swych członków bardziej
pośrednio, bo drogą poprzez rodzinę, to jest rodzącego mnie społeczeństwa.
96
Ich jestem częścią.
Postaram się przekonać samego siebie o prawdzie tego określenia.

Mogę to uczynić dwojako: biologicznym dociekaniem i humanistycznym.


Zarówno w pierwszym wypadku, jak i w drugim wypłynie mi prawda ta jako
pewnik opierający się o materiał najbardziej faktyczny i osiągnięty wynikaniem
najbardziej logicznym.
Jestem częścią swego społeczeństwa — przedewszystkim biologicznie.
Społeczeństwo bowiem rodzi mnie. Ja zstępuję z dziada pradziada i jestem ze
swymi przodkami związany tak jak ogniwo żywe rodzące się z żywego ogniwa
jednego i tego samego, nieodwołalnie wspólnego łańcucha. Jakkolwiekbym chciał
— nie zdołam wyrwać się i uwolnić z żelaznych klamr i spięć tego
błogosławionego łańcucha. Ja i oni — związek między mną i nimi — nie
sprowadza się do postaci dwóch związanych ze sobą kotwic lub dwóch tego
samego pociągu wagonów sprzężonych ze sobą li tylko następstwem. Ja i oni, nasz
obopólny związek — to coś przerastającego naszą jednostkowość, coś na czym my
urastamy i co nazywamy rodem lub gatunkiem. Ja i oni — to jakaś nieodgadniona
tajna osnowa naszego personalnego urastania, jakiś jedyny w swoim rodzaju,
źródeł jednostkowych pełen, prąd, który nas niesie jak żywego różańca paciorki.
I ten związek jest jednokierunkowy i nieodwracalny.
Ja się rodzę z ich krwi. Ja z „ich” — nie oni z mojej. Stanowimy jeden łańcuch, ale
tak przedziwnie uwspółrzędniony, iż związek między mną a naddziadami, między
mną a moim rodem i narodem jest jedynie zstępujący, nigdy zaś wstępujący.
Biegnie życiem od nich ku mnie, nigdy zaś falą powrotną. Bez ich rództwa nie
byłoby mnie, bez mego natomiast rództwa oni byliby istnieli.
Aż tak bardzo jestem „cząstką", jestem „ich".
Gdy po tym stwierdzeniu przeanalizuję samego siebie humanistycznie, dostrzegam,
że i pod tym względem jestem cząstką własnego społeczeństwa. że jestem nią nie
mniej niż rozpatrywany biologicznie. Owszem można by postawić twierdzenie, że
im wyższych gatunków jednostką się rodzę tym pełniej i bezapelacyjniej odnajduję
się ich cząstką.
Mój język przecież — podstawa całej mej kultury — jest z nich. Z rodziców moich
humanistycznych. Jest ich dorobkiem. Jest ich wysiłkiem i rództwem
humanistycznym. Oni mi przysposobili narzędzie pierwsze wszelkiego hu-
manizmu. A wraz z narzędziem dali mi treść. I ta treść jest odmienna w każdym
społeczeństwie. Społeczeństwa przecież, mimo powszechnoludzkich obyczajów i
norm postępowania, żyją odmiennie, myślą odmiennie, dążą do odmiennych
celów, dokonują odmiennych zadań. Tym sposobem moje uczucie jest cząstką
97
społecznych uczuć mego przede wszystkim narodu. Moja myśl cząstką rodzącą się
z ich nadewszystko myśli i pojęciotwórstwa. Moja wola jest cząstkowym
poczynaniem ich dziejowych dążeń, ich dokonanych chceń i zapoczątkowanych
przyszłości.
Jakkolwiek przeanalizuję świat swych wartości humanistycznych, zawsze odnajdę
w nim jako pierwiastkowe formy te treści i wartości, które mi wsączyło
„społeczeństwo", te bogactwa, którymi ono mnie karmiło i w obrębie których
urastałem. Wszystko co odnoga socjologiczna psychoanalizy mówi o złogach
poznania, o tej wiedzy wielkiej i najgłębszej bodaj w jednostce, uzbieranej przez
pokolenia i ciągle w nas żywej, wszystko co z głębin mej świadomości i
podświadomości wydobywa na wierzch analiza wierzeń, mitów i legend, wszystko
co sankcjonuje wprowadzone, a raczej w Kanossie współczesnej wiedzy
odnalezione pojęcie „cenzury moralnej", wszystko to wskazuje, że cały mój świat
humanistyczny urósł i rozwija się jedynie jako w założeniu swym „cząstka" i
„część" humanistyczna ludzkiego społeczeństwa, jako ,,cząstka i „część" własnego
społeczeństwa.
„Człowiek wielki — pisze w swej mowie na cześć Szopena wielki mistrz tonów
Ignacy Paderewski — człowiek choćby największy, ani nad narodem, ani poza
narodem być nie może. On jest z jego ziarna, jego cząstką, jego kwiatem, jego
kłosem, a im większy, urodziwszy, mocniejszy, tym sercu narodu bliższy... Szopen
może nie wiedział, jakim był wielkim. Ale my wiemy, że on wielki naszą wiel-
kością, że on silny naszą siłą, że on piękny naszym pięknem. On nasz, a my jego,
albowiem w nim się objawia cała nasza zbiorowa dusza."
Niezależnie przeto od oceny tak zwanej ,, umowy społecznej", niezależnie od
cząstki prawdy w niej zawartej, niezależnie od niej i uprzednio do niej istnieją
więzy, które ze mnie czynią cząstkę całości społecznej. Jedynie na ich
nierozerwalnym zrębie wszystkie ,,umowy" społeczne urastać i zaistnieć mogą.

,,Kiedy ocean oddzielił nas wielki


Od matki naszej, ziemi-rodzicielki,
Każdy z nas uniósł za góry, za rzeki
Cząstkę ojczyzny w sercu w świat daleki.
Tą cząstka bracia, to język nasz stary,
To miłość kraju, cześć ojców i Wiary,
To łza gorąca, co z oczu wytryska
Na domowego wspomnienia ogniska.
Jak pielgrzym z puszczy, co niosąc kęs chleba,
Żyje nim, ufny wzrok wznosząc do nieba,
Tak my w tułactwie naszym do tej chwili
Tą cząstką Polski w każdym sercu - żyli.
98
Ona karmiła nas w tęsknoty głodzie,
Przez nią my czuli, że tkwimy w narodzie,
W niej my i pacierz i chrzest mieli dziatek
I wijatyku śmiertelny opłatek."
(Maria Konopnicka — Na jedność tułaczy)

Zbadam samego siebie i swój wewnętrzny świat pod kątem widzenia własnego,
podstawowego nastawienia, jakie w sobie urobiłem w stosunku do zagadnień
społecznych.

Jestem częścią mego społeczeństwa, to znaczy, że społeczeństwo jako całość


ujmuje mnie, cząstkę swoją niby żelaznymi kleszczami, w których tkwić jest
moim najpierwszym przykazaniem. Jestem cząstką swego społeczeństwa, to
znaczy, iż wyrwanie się z tych żelaziw, z tych nieustępliwych przewodów
wszelkiego ujednostkowienia w obrębie wszechświata jest wyrwaniem się z
jedynego życiodajnego łożyska własnego istnienia. Jestem cząstką swego
społeczeństwa, to znaczy, iż ogołocić się z tych noszących mnie docześnie i
wiecznie olbrzymich kolisk mego społeczno-jednostkowego bytowania, to
pozbawić się właściwie samych podstaw życia, ich trzymających mnie
niewidzialnie, a jednak realnie wiązań.

Czy w myślach swych pojąłem samego siebie jako cząstkę swego społeczeństwa?
Czy fala mych uczuć drzemie i bije we mnie jako cząstka wielkich wód
społecznego uczucia wypełniającego dzieje narodu?
Zastanowię się nad niezgłębioną prostotą tych dwóch słów: „c z ą s t k a
c a ł o ś c i ". ,,J e s t e m Polakiem to znaczy... jestem
cząstką... tej całości, którą jest Polska?"

Czy we mnie jeszcze wzbiera bunt na myśl o zasadzie, która wyraża tę prawdę?

* *

„A dwunastu apostołów te są imiona: Pierwszy Szymon, którego zowią Piotrem, i


Andrzej brat jego, Jakub, syn Zebedeuszów, i Jan, brat jego, Filip i Bartłomiej,

99
Tomasz i Mateusz celnik, Jakub Alfeuszów i Tadeusz, Szymon Kananejczyk i
Judasz Iszkariot, który Go też wydał.
Tych dwunastu posłał Jezus, rozkazując im, mówiąc: »Na drogę pogan nie
zachodźcie, i do miast samarytańskich nie wchodźcie; ale raczej idźcie do owiec,
które poginęły z domu izraelskiego...«
A oto niewiasta chananejska z tamtych okolic wyszedłszy wołała, mówiąc Mu:
»Zmiłuj się nade mną, Panie, synu Dawidów! Córka moja ciężko dręczona jest od
szatana«. Lecz On nie odpowiedział jej ani słowa. A przystąpiwszy uczniowie
Jego, prosili Go mówiąc: »0dpraw ją, bo woła za nami«. A On odpowiadając,
rzekł: »Nie jestem posłany, jeno do owiec domu izraelskiego, które zginęły..."
A On jej rzekł: »Pozwól pierwej najeść się dzieciom; bo niedobrze jest brać chleb
dzieciom, a rzucać psom«."
(Mat 10, 2—6, 15, 22—24)
(Mk 7, 27)
*

100
Na dzień 17 grudnia

Postać Stanisława Brzozowskiego jest, obok dominującej postaci Norwida, jedną z


najbardziej aktualnych postaci, ktore budzą zainteresowanie współczesnego
młodego pokolenia. Młodzież w podziemiach wróciła do Brzozowskiego. Jego
Legenda Młodej Polski stała się rodzajem ewangelii dla młodego myślącego
pokolenia Polski. Na wysokim poziomie utrzymane ,,Płomienie" młodzieżowcgo
PPS poświęcały mu szereg artykułów wstępnych. Literackie artykuły ,,Sztuki i
Narodu" nawracały niejednokrotnie do niego. W liście pisanym z Rosji czytaliśmy
słowa: „Myślę wiele o Brzozowskim".
Nie posiadamy życiorysu pełnego i przedmiotowego tej postaci. Zygzak jego linii
życiowej odbił się wielkim echem w społeczeństwie polskim. Ideowy socjalista,
walczący z romantyzmem romantyk, wielki zwolennik Hegla, krytykujący mistrza
wielbiciel Marksa, człowiek oskarżony w pewnym okresie życia o moskalofilstwo,
wieńczący proces swego wewnętrznego dojrzewania niezwykle głębokim studium
nad postacią angielskiego konwertyty kardynała Newmana i zamykający swą
twórczość literacką, jako gorący zwolennik katolicyzmu.
Można go podejrzewać o wiele rzeczy — i czyniono to skrupulatnie — ale nie
można go podejrzewać o szowinizm. Można go oskarżać o wiele błędów, ale nie o
pomniejszanie pojęcia ludzkości na korzyść wyegzagerowanej narodowości.
Raczej by należało powiedzieć o nim, iż był hiperkosmopolitą, niż iż był hiper-
państwowcem czy hipernarodowcem. Tym bardziej muszą zastanowić w jego
twórczości zwroty syntetyzujące się w twierdzeniu, iż jedynie poprzez własny
naród można wejść w obręb ludzkości i jej służyć.

„Wyrzec sie bytu narodowego, to znaczy, wyrzec się wpływu na


ukształtowanie rzeczywistości ludzkiej, to znaczy duszę własną
unicestwić, bo ta żyje i działa tylko przez naród. Dlatego też pytań co
do istnienia narodowego się nie stawia, bo znaczą one to samo co
pytania, czy chcemy być zdegradowani poniżej godności człowieka..."
,,Są rzeczy starsze i głębsze od narodu, ale nie poznaje się człowieka
jak tylko przez naród, gdyż nie ma beznarodowych,
międzynarodowych organów życia".
„Wiem, że mamy bronić samego zagrożonego bytu narodowego, bo
jego istnienie i moc jest jedynie rękojmią, że wola nasza wogóle jest
czymś wobec tych potęg, co stanowią czym ma być człowiek i ten
swiat... Wiem, że trzeba kosztem wszelkich wysiłków nie dać sie
zdyskwalifikować politycznie, że musimy za wszelką cenę wychować
w sobie konsekwentną a zimną, wytrwałą wolę polityczną, że musimy
być tą rzeczą niebywałą: mądrym politycznie społeczeństwem".
101
Jakie to proste i oczywiste same w sobie twierdzenia — a jak niezrozumiałe i
trudne do przyjęcia dla umysłów zarażonych hasłami międzynarodówek.
,,Wierzę i jestem przekonany, że Europa, ludzkość, nie są
czczymi słowami, lecz wierzę też, że można działać w nich i
dla nich tylko przez swój naród".
Jakie to oczywiste.
Przecież tak jak nie można niszczyć rodziny, by zawiązać naród, tak też nie można
niszczyć narodu, by zawiaząć doskonałą w swej budowie ludzkość. Narody są w
ludzkości jak rodziny w społeczeństwie. I tak jak jedynie poprzez rodzinę rodzi sie
jednostka dla narodu, tak też jedynie poprzez własny naród rodzi sie człowiek dla
ludzkości. Tak jak jedynie nie umniejszając rodziny, jej praw rozwoju i wiązań,
mogę w pełni służyć narodowi, tak też jedynie nie umniejszając narodu, jego praw
i wiązań, mogę w pełni służyć ludzkości.
„Punktem centralnym mojej filozoficznej i życiowej wiary jest postulat
samowładnie rządzących sobą społeczeństw narodowych".
Zastanowię się nad tym sformułowaniem.
Jak ja się dotychczas patrzyłem na własny naród i jego stanowisko w obrębie
ludzkości? Jak ja się patrzyłem na samego siebie w stosunku do zagadnień
narodowo-ludzkościowych?
* *
*
Dla indywidualizmu ludzkość stanowi wielką, nieprzeliczoną jeszcze właściwie
przez nikogo, sumę jednostek. Ściśle organicznych związków pomiędzy tymi
jednostkami nie ma w myśl koncepcji narzuconej umysłom współczesnym przez
indywidualizm. Gromadzą się tak jak się gromadzą stosy kamieni morenowych,
albo jak przenoszące się z miejsca na miejsce wydmy nadmorskich piachów, lub
jak późny opad jesiennych liści.
Niby wolno im inaczej się gromadzić. Indywidualistyczny indeterminizm zezwala
na to. Nie ma i nie może być w jego systemie przymusu jakiegokolwiek albo
nakazu wewnętrznego, podyktowanego prawem, któreby głębiej sięgało i
obowiązywało, niźli wolny gest nie przymuszonej niczym woli, albo niż
determinizm zewnętrzny aranżowany przez niesprzyjający los.
Totalizm pojmuje znowu ludzkość jako stado. Lenin każe odbierać ludziom
wszystko. Począwszy od dóbr pozaświatowych poprzez dobra tej ziemi, dobra
własności prywatnej i prywatnej myśli, aż skończywszy na dobrach naj-
serdeczniejszych związków czyto rodzinnych, czy rodowych i narodowych.
Wszystko to ma być własnością wyłącznie uwspólnioną, wyspołecznioną. Nic w
tym wszystkim nie ma być osobistego. Nic osobowościowego.

102
Jednostka w tej ludzkości jest pyłkiem potrącanym przez fatum czy przypadek. W
dynamizmie totalistycznie się wyładowującej ludzkości jednostka jest zerem. Po
niej się chodzi, stąpa, depcze. Ona jest jedynie pognojem przyszłości.
Indywidualizm — totalizm. Dwa krańcowe ujęcia jednostki i ludzkości.
Czym jest więc ludzkość w rzeczywistości? Jaki jest prawidłowy stosunek
jednostki do niej?
W rzeczywistości ludzkość nie jest wprost ani organizmem jak drzewo lub ciało
rozwijające się na mocy wewnętrznej zasady życiowej, ani tym mniej tworem
sztuki i umysłu ludzkiego, jak np. domy i gmachy nasze zbudowane i ułożone
według prawideł architektury — choć powszechnie tymi właśnie obrazami ją się
określa.
Ludzkość z wszystkimi tymi rzeczywistościami ma jedynie coś wspólnego. Jest w
niej coś i z organizmu, jest coś z lasu i ze stada, jest też coś z przepotężnej
dziejowej budowli.
Ściśle określić dałoby się ją chyba tylko pojęciami całości i części, twierdząc, iż
ludzkość stanowi hierarchiczny układ przenajrozmaitszych całości społecznych,
zachodzących w siebie i krzyżujących się wzajemnie — jak rodziny, rody,
plemiona i ludy, narody i państwa — które, każda na swój sposób, stanowią
specyficzne całoczęści ludzkości, których zharmonizowany zespół stanowi wielką,
naturalną, biologiczno-humanistyczną, albo przynajmniej biologiczną całość
gatunku h o m o.
Jednostka ludzka jest częścią tej całości. Jest pierwiastkową składową,
pierwiastkową cząstką wszystkich rodzajowych całości wchodzących jako część w
skład tej gatunkowej całości. Jednostka to znaczy „ja". Ja sam. Ja jestem
wstawiony w ludzkość jako jej żywotna i do niej należąca część. źle mówię. Nie
wstawiony, ale zrodzony jestem w niej jako jej część. Conajmniej jestem nią
biologicznie. Jestem z nią tak związany, jak tylko może być związana część z
całością, ułamek i wycinek z kręgiem swego koła. Wiąże mnie w stosunku do niej
prawo „wiązy". Ciążą na mnie obowiązki wielkiego członowactwa
wszechludzkiego.
Nie może mi być obce nic z tego, co się tyczy ludzkości jako całości. W niej
przecież zadzierzgają się podstawowe węzły wszystkich tych wiązań i sił, które
niosą mnie i moją całość społeczną poprzez dzieje globu ziemskiego.
Zbadam swój pogląd na ludzkość.
Czy ona jest mi czymś obcym, jakimś tworem wręcz wrogim może? Czy patrzę się
na nią tak, jak wilk na wilka albo na stado wilków? Czy czułem się kiedyś z nią
związany? związany wewnętrznie i jakgdyby serdecznie? Czy umiem pomyśleć
samego siebie jako jej żywotną część?
* * *

„I inne owce mam, które nie są z tej owczarni; i te trzeba mi przyprowadzić, i


słuchać będą głosu mego; i stanie się jedna owczarnia i jeden pasterz...
103
Idąc tedy, nauczajcie wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca i Syna i Ducha
Świętego, ucząc je chować wszystko, comkolwiek wam przykazał. A oto ja jestem
z wami po wszystkie dni, aż do skończenia świata".
(Jan 10, 16)
(Mat 28, 19—20)

104
Na dzień 18 grudnia

Rejtan! Widzę go. Właśnie takim jak go maluje Matejko. Na progu


półrozwartych, wielkich drzwi. Z rozdartym na piersi zgrzebłem koszuli. Na
lśniącej podłodze sejmowej sali — własnym powalony ciałem. I wzbraniający,
samym sobą tarasujący, hańbę wyjścia.
Widzę go. Oczy wszystkich wlepione weń. Jedne płonące podziwem, inne
malujące zakłopotanie uginającej się służalczości, a jeszcze inne uwydatniające
pogardliwy półuśmiech. Ale on nie widzi nikogo z tego tłumu. W jego oku płonie
zgoła inny żar. W jego piersi pali się płomień, który pożera.
On cały jest jednym krzykiem, cały zamarłością zastygłych na wieki wołań, cały
ucieleśnieniem tego świętego obłędu, który przestrasza w oczach matki, gdy jej
wyrywają żywy z łona płód.
Rejtan! Symbol „wiązy". Symbol wielkiego na wieki powiązania jednostkowej
duszy z żywym ciałem narodu, symbol związania na życie i śmierć wszystkiego, co
moje i osobiste, z tym co nasze, powszechne i co dobrem obopólnym.
Rejtan. Przykład momentu wielkości bez blagi. Piękność i wzór tego, co w Polsce
wcale nie jest tak rzadkie, a na co mówią: indywidualizm polski.
Kiedy Tokarzewskiego skazanego na ciężkie roboty za udział w spisku
Ściegiennego bito pałkami, to za każdym uderzeniem, jak opowiada w swym
pamiętniku, powtarzał sobie: „To za odkupienie twoje, kochana Ojczyzno!"

Oto wiąza.
Kiedy Artura Zawiszę skazanego na śmierć za panowania Mikołaja I, postawiono
pod szubienicą, oświadczył: „Gdybym miał sto żyć, wszystkie ofiarowałbym
Ojczyźnie".
Oto wiąza nad wiązą. Wiąza nie pytająca co swego, tylko co Ojczyzny.
Kiedy Szymon Konarski rozpoczął w głuchej celi więziennej swoje ostatnie na
śmierć przygotowywanie napisał wiersz, w którym w uniesieniu woła do Boga: „Ja
w tej izbie przeżyłem wszystkie serc katusze. Stąd widziałem jak Polskę zalało łez
morze. Tam nie dbałem o życie, tu nie dbam o duszę, ale Polskę zbaw, Panie,
Polskę wybaw, Boże!"

105
Oto wiąza wszystkich wiąz — związanie poprzez Boga z Ojczyzną na życie i
śmierć.
Porównam siebie, swój stopień wiązy i swoją siłę przywiązania, mocą której ja
osobiście jestem związany z Ojczyzną, z siłą i ze stopniem przywiązania, którym
się wiązali najlepsi z Polaków z Polską.
Potrójne mi się narzuca pytanie:
Czym gotów Ojczyźnie swojej poświęcić własne życie biologiczne — tak iżby nie
stało ani chwili wahania we mnie, gdyby tego potrzeba było, dać życie i krew w jej
obronie choćby mi w takim potykaniu i boju przyszło lec?
Pierwszy to stopień wiązy.
Nad wszystkie dobra materialne, nad własne życie biologiczne umieć kłaść dobro
Ojczyzny.
Ale jest wyższy jeszcze stopień od poprzedniego. Nie ginąć, ale począć żyć dla
Ojczyzny. Nie czuć, ale wytężać mózg.
Stanąć w jej służbie potęgą swej myśli i żywiołem własnego rozumu. Tak iżby w
moim świecie umysłowym nie stało zakątka, któryby nie był przepojony do szpiku
kości również myślą o Ojczyźnie, myślą o jej wielkości, myślą o jej dziejowym
szlaku i moim na nim odcinku.
Na tym drugim stopniu już pytam samego siebie: jakie też myśli są mi droższe —
myśli o Ojczyźnie, czy myśli pojedynkowych dóbr, myśli poświęcone blaskom
sławy, pieniądza i stanowiska? Czym gotów naprawdę poświęcić raczej dobra
wszystkich niewczesnych ,,izmów" i „logij", dobra wszystko-atomizujących
dociekań i krytyk, dobra krótkometowych doczesnych poznań, wiedzy i nauk,
aniżeli wziętą z góry najświętszej treści pełną myśl o niej, aniżeli zlecone mi
Najwyższego rozkazem życie z myślą dla niej.
Nad ten stopień wiązy istnieje jeszcze trzeci — najwyższy.
Nie tylko w zrywie uczuć „ginąć", mało nawet dla niej ,,rozumem stanąć" — ale
poprostu przekuciem woli „nią być". Być jej na ziemi ujawnioną rzeczywistością.
Być jej występującą w dziejach realizacją. Całą treść swej jaźni natężyć do tego
stopnia osobistego przeistoczenia, by wszystko we mnie było Polską, żyło Polską,
myślało i działało Polską, było jej historią i jej na ziemi wartością. By już niczego
nie było w mej woli, niczego w mym chceniu, niczego w całym dążeniu mego
życia, coby nie urzeczywistniało — uprzedzając wszystkość mych pojedynkowych
dóbr — jej dziejowego dobra, jej kulturowo-politycznej wielkości, jej w świetle
ludzkości należnego stanowiska. By cały świat mych chceń był przedłużonym jej
chceniem. By cała moja twórczość była wypowiedzią twórczości związanej z nią.
Bym był gotów umrzeć dla niej nie tylko życiem biologicznym, ale wszystkim
innym życiem humanistycznym, gdyby tego trzeba było dla jej prawdziwego dobra
i dla jej przez Boga nam znaczonej świetności w dziejach.
Jaki jest stopień mej z Ojczyzną wiązy?
Ilekroć na polach walki tchórz we mnie był większy od żołnierza? Ilekroć żelazną
dyscypliną zdobyty rozum polityczny pokonał niepokonany w każdym niemal
Polaku animusz wiarusa? Ilekroć jeszcze surowy osąd czasu powtarzać będzie
mógł o mnie:
,,By świat widział, jak pięknie — w purpurze i bieli
106
Umierają ci wszyscy, co żyć nie umieli".
(Edward Ligocki)

* *
*
Podstawowym prawem określającym jednostkę „jako część" — jest wiąza.

Pojęcie „wiązy”, jako w pewnym znaczeniu pojęcie przeciwstawne do pojęcia


wolności, jest pojęciem trudnym i przy pierwszym zetknięciu się z nim, niemal
zupełnie niejasnym.

Psychika współczesna jest zarażona zasadą opiewającą bezwzględną wolność,


bezwzględne niezwiązanie z nikim i z niczym. Istnieję ja, tylko ja — i tylko z sobą
liczyć mi się przychodzi, tylko o sobie myśleć. Tylko ze sobą samym ja jestem
związany, pozatym z nikim.
Mimo to rzeczywistość wiązy jest w pełni wyczuwana. Codziennie przeżywana i
nawet podświadomie realizowana.
Poznaję faktyczność i namacalność tej rzeczywistości rozpatrując zagadnienie
stosunków i odnośni, łączących mnie z otaczającym nas światem. Np. odnośnię
wiążącą mnie dożywotnio z moim ojcem. Ja, będąc synem swego ojca, nie mogę
nim nie być. Cała moja istota mówi w swej treści bezustannie, iż pochodzi od
niego. Cała moja istota ,,odnosi się" do niego jako do swego początku. Bez tej „od-
nośni” jaźń moja, konkretny „ja", jestem nie do pomyślenia. Nie zaistniałbym
nigdy. Gdyby tę odnośnie wyrwać z mej istoty, musiałbym przestać być i przestać
istnieć. Ja istnieję tylko jako syn swego ojca. Ja istnieję jedynie z odnośnią
synostwa w sobie.
Ta odnośnia jest pewnym wiązaniem. Niewidzialnym a jednak realnym. Jej
tajemnicze, a wiążące nas prawo zwiemy „w i ą z ą ” . I ta wiąza jest czymś nowym i
czymś niezrozumiałym w świecie władającego indywidualizmu.
Jest czymś nieprawdopodobnym i równie niepojętym co odnośnia, chociaż jest na
równi realna, co ona.
Nie jest słowem jedynie. Nie jest hasłem tylko. Nie jest nawet wyłącznie ideałem.
Jest rzeczywistością. Jest reałem. Reałem na kształt życionośnej relacji. Jest
rzeczywistością na kształt wibrującej wszechodnośni wszystkiego, co we mnie jest
pochodne. Jest realnością żywiołowego wprost podawania się i odnoszenia
ontologiczncgo mej istoty do wszystkich jej ,,początków", do wszystkich
czynników ją jakkolwiekbądź powodujących. Przez to niezmazalne i współistotne
mej jaźni odnoszenie się relacyjne ja nie jestem wszechwolny, tylko właśnie

107
związany z całokształtem otaczającego mnie wszechświata. Związany i uzależ-
niony.

Stąd „w i ą z a ” jest dla każdej jednostki i dla wszystkiego, co jest częścią we


wszechświecie, najistotniejszą normą. Jest zasadą. Zasadą życia i bycia. Ona leży u
podstaw wszystkich moich stosunków z ludźmi i ze światem. Ona normuje
wszystkie normy wśród nich obowiązujące. Ona jest hierarchią. Jest pierwszym
prawem i podstawą wszystkich praw nadawanych przez ludzi.

Zastanowię się nad tajemnicą „w i ą z y ” i będę usiłował przebudować w tej


dziedzinie swój indywidualistyczny świat myślenia uniwersalistycznie.

* *

„Jam jest pasterz dobry. Dobry pasterz duszę swą daje za owce swoje. Lecz
najemnik, i ten, co nie jest pasterzem, którego owce nie są własne, widzi wilka
przychodzącego, i opuszcza owce, i ucieka, a wilk porywa, i rozprasza owce;
najemnik zaś ucieka, bo jest najemnikiem, i nie zależy mu na owcach. Jam jest
pasterz dobry, i znam moje, i znają mnie moje. Jako mnie zna Ojciec, i ja znam
Ojca, a duszę moją kładę za owce moje."
(Jan 10, 11—15)

108
Na dzień 19 grudnia

Naród wtedy tylko przejawia żywotność, kiedy jego członkowie poczuwają się do
spełniania obowiązków społecznych i państwowych. Kiedy to, co zwiemy „prawo-
rządnością" jest w nich nawykiem, stylem, trybem życia i bycia. Nie wystarczy
zwykły, gołosłowny sentyment, ani poryw jednego dnia, choćby najbardziej
bohaterski. Trzeba jeszcze stałego, codziennego trudu w pełnieniu szarych
obowiązków wobec narodu i państwa.
Poczucie praworządności miało w Polsce swoje blaski i cienie. Niestety te ostatnie
zdają się przeważać. Jest rzeczą charakterystyczną, że w naszej historii tak trudno
dostrzec wielkich prawodawców, a tak łatwo wykazać wielkich warchołów,
)
wielkich Łaszczów 1) i Stadnickich 2 .
1)
Łaszcz Tuczapski SAMUEL, ok.1588-1649, rotmistrz król., strażnik kor. 1630-46; zagończyk, wsławiony walkami z Turkami,
Tatarami, Kozakami i Szwedami; awanturnik, bezskutecznie ścigany wyrokami sądowymi (N.Leks., W-wa, 98r.) (przyp. red.)
2)
Stadnicki STANISŁAW (zw. Diabłem Łańcuckim), 1551-1610, starosta zygwulski, przeciwnik J.Zamoyskiego, jeden z
przywódzców rokoszu sandom. 1606-09; warchoł i awanturnik, skazany na banicję (N.Leks., W-wa, 98r.) (przyp. red.)

Wprawdzie Kazimierz Wielki pozostawił Statut Wiślicki, ale to jego prawo miało
skromne rozmiary i prędko stało się przestarzałe. Żaden z następnych monarchów
nie doprowadził do wydania jakiejś kodyfikacji. Każda sesja sejmowa przynosiła
szereg konstytucyj, które tworzyły wielkie, nieusystematyzowane ,,volumina
legum", żadna z wielkich prywatnych prac ustawodawczych, jak korektura praw
Taszyckiego z pierwszej połowy XVI wieku czy też kodeks Zamoyskiego z XVIII
wieku, nie uzyskały mocy państwowej.
Faktem jest, iż w ciągu dziejów naszej Rzeczypospolitej szlacheckiej nie
stworzyliśmy żelaznych praw, chroniących dobro publiczne. Nie stworzyliśmy ram
stylowych, choćby nawet niepisanych, tej właściwej podstawy pod praworządność
społeczno-państwową.
I dlatego nasze życie polityczno-społeczne, coraz jaskrawiej z każdym stuleciem,
wyraża się prywatą jednostkową i kastowo-klasową. Najpierw rządy
przeistaczającej się powoli w kastę warstwy szlacheckiej nad chłopstwem i mie-
szczaństwem, a następnie rządy również ukastawiających się możnowładców nad
warstwą szlachecką — oto historia praw społecznych i państwowych dawnej
Polski.
Konstytucja 3 Maja stanowi coprawda wyraz zdrowego odruchu Narodu w
kierunku ukrócenia prywaty jednostek i ducha kastowości, a wysunięcia na plan
pierwszy dobra Rzeczypospolitej jako całości — ale to już rok 1791. XX-lecie
Polski Wskrzeszonej to właściwie etap dalszy naszej historycznej linii. Dziedzina
praworządności stanowiła jeden z wielkich problemów tego XX-lecia. I trzeba
bezstronnie powiedzieć, żeśmy w tej dziedzinie nie zdali egzaminu.

109
Problem praworządności stoi przed każdym z nas. W narodzie naszym, w dużej
części społeczeństwa polskiego tkwi pierwiastek anarchii, nieposłuszeństwa
władzy, chodzenia drogą pojedynkowych korzyści, a nie drogą skoordynowanej
akcji dla wspólnego dobra.
Co mam sobie do zarzucenia pod tym względem? Czy sam powściągam własne
nadmierne uroszczenia władzy, odznaczeń, zaszczytów, urzędów, majątku? Czy na
stanowisku społecznym lub publicznym myślę tylko o dobru powierzonej mi
grupy? Czy staram się wpłynąć na wzmocnienie poczucia prawa w naszym
społeczeństwie? Czy tu w obozie, jestem ostoją praworządności i poszanowania
władzy, czy też krytykuję przy każdej okazji jej posunięcia?
* *
*

Sprawiedliwość! Drugi po wiązie określnik wszystkiego, co jest częścią.


Sprawiedliwość oznacza pewną miarę. Miarę ściśle określoną. Miarę różną dla
wszystkiego, co jest częścią wszechświata.
Zachowaniem tej miary, wyrównaniem jej braku i przepracowaniem jej nadmiaru
stoi ład wszechświata, stoi twórczy dynamizm kosmosu, stoi szczęście i dosyt
dokonanej walki żywiołów.
Iustitia fundamentum regnorum — zasada to stara — i tylko dziwić się trzeba, że
chciano ją zastąpić r ó w n o ś c i ą . Sprawiedliwością stoją narody — równością
upadają. Sprawiedliwością króluje państwo — ekstremem równości czy
nierówności urasta w potwora totalizmu.
Istnieje hipokryzja sprawiedliwości. Tak. I tę trzeba tępić. Sprawiedliwości jednak
samej naruszać nie wolno. Nie wolno zastąpić jej prawa zasadami kłamanymi. Nie
wolno jej miecza wymieniać na ubrane w szatę postępu i słuszności majaki demo-
humanitaryzmu. Nie wolno usuwać jej z prawodawstwa życia społecznego jako
zasady — nawet w imię miłości.
S u u m c u i q u e — od dwóch tysięcy lat ludzkość nie znalazła pełniejszego
określenia na wytłumaczenie istoty tego, co rozumiemy pod nazwą
„sprawiedliwości”. Każdemu odpowiadająca jego postaci należność. Co
cesarskiego cesarzowi — a co boskiego Bogu. Co bliźniego bliźniemu, a co
osobistego samemu sobie.
„Jednemu wszystko — drugiemu nic" albo „wszyscy równo — nierówność zgubą",
względnie „władza wyłącznym właścicielem — niewładza w pełni wywłaszczona":
to wszystko szyldy i płaszczyki sprawiedliwości, wywieszane jako omam, za
którym kryją się wielcy aktorzy rynków światowych.
„Należna każdemu równość gatunkowa — należna każdemu różność
indywidualna" — oto treść sprawiedliwości.
Jak ja pojmuję sprawiedliwość?
Od jasności pojęć zależy kierunkowość osobistego „morale”.

110
Co uważam za sprawiedliwe w życiu narodowym, a co w międzynarodowym, co w
życiu osobistym, co w życiu rodzinnym? Co mi się wydaje „niesprawiedliwe”? Nie
„nierówne”, ale „niesprawiedliwe”?

* *

„I rzekł Mu Piotr: "Panie, czy do nas mówisz to podobieństwo, czy i do


wszystkich?« A Pan rzekł: »Któż mniemasz, jest wiernym a roztropnym szafarzem,
którego Pan postanowił nad czeladzią swoją, aby im dał na czas miarę pszenicy?
Błogosławiony ów sługa, którego Pan przyszedłszy, znajdzie tak czyniącym.
Prawdziwie mówię wam, nad wszystkim co ma, postanowi go. Ale jeśliby rzekł ów
sługa w sercu swoim: ociąga się Pan mój z przyjściem, i zacząłby bić sługi i
służebnice, i jeść, i pić, i upijać się; przyjdzie Pan tego sługi w dzień, w który się
nie spodziewa, i o godzinie, której nie wie, i odłączy go, a los z niewiernymi mu
wyznaczy. A ów sługa, który poznał wolę Pana swego, a nie przygotował i nie
uczynił wedle woli jego, wielką chłostę otrzyma. Ale ten, który nie wiedząc uczy-
nił coś godnego kary, niewielką chłostę otrzyma. A od każdego, któremu wiele
dano, wiele domagać się będą; i od tego, któremu wiele zlecono, więcej żądać będą
od niego.
...Bo tą samą miarą, którą mierzycie, będzie wam odmierzone".
(Łuk 12, 41—48; 6, 38)
*

111
Na dzień 20 grudnia

Bodaj około 20 lat temu — w jednym z sanatoriów Zakopanego odszedł na wieki


młody talent — żołnierz-pisarz — Eugeniusz Małaczewski. W młodym dwu-
dziestokilkuletnim mężczyźnie, który przeszedł piekło wojny, powstały wspaniałe
myśli, które znalazły najpiękniejsze uzewnętrznienie w zbiorze nowel p.t. Koń na
wzgórzu.
,,Świat objęty szaleństwem wojny — pożary, zgliszcza, groby — tysiące zabitych
rodzin" — to wszystko się tu przewija jak za naszych dni. Ale jest coś nad to.
Zbiorek Koń na wzgórzu nie jest tylko pamiętnikarstwem, malowaniem i
epizodowaniem grozy i bólu, zwątpień i nadziei i tysiącznych przeżyć ludzkiej
duszy i ludzkiej doli. Nie. Jest nadto szukaniem drogi, szukaniem wyjścia i
ratunku, szukaniem dźwigni psychicznej pod wyważenie czynnika zbrodni z
człowieka, szukaniem tej jakoby różdżki czarodziejskiej, za której dotykiem i
tchnieniem „pożary, zgliszcza i groby" umaiłyby się nowym życiem, przestałyby
być ranami ludzkości, a stałyby się świtaniem wielkanocnych poranków.
Proces dokonującej się przedwcześnie śmierci w organizmie młodego literata,
wielkie wewnętrzne krwawienie psychiczne zmagającej się z dolą woli, „Ból-
Rodzic" — wielki wszystkich wielkości Pan — wykrystalizowały w piersi i myśli
Małaczewskiego rubin wewnętrznych mocy o niebywałej i rzadkiej w naszej
literaturze wielkości i piękności.
Niech własnymi słowy zarysuje jego blask:
„Oto widzimy, jak »proroctwa możnych tego świata niszczeją, języki ustają,
umiejętność bywa zepsowana«, lecz Miłość, która nigdy nie ginie, zaczyna
powstawać w chwale i jako Bóg Żywy objawia się w jednostkach, a
niebawem wybuchnie i w powszechności ogniem wszystko trawiącym.
Ta Miłość objawiona jest jak słońce. Kto jej nie widzi jest ślepy..."

„Widzę czego im brak. Miłości im nie dostaje. Kochają się samolubstwem


zmęczonym i obojętnym. A tylko wielka Miłość mogłaby ich uleczyć.
Gdyby wszyscy ludzie na ziemi miłowali się społecznie, wówczas każdy
człowiek byłby półtora miliarda razy mocniej kochany, niż jest, bowiem

112
kochałaby go Ludzkość półtora miliarda serc licząca, a tak: lubi się sam
jeden i dlatego wystarczyć sobie nie może..."

„Kto umie leżeć duchowo krzyżem na świętej ziemi polskiej i obejmując ją


miłośnie, słucha, co się w niej dzieje — ten usłyszy jakoby niezliczone
mnóstwo odmiennie tętniących serc. To my: w nadziei zakonspirowani,
legitymujący się wiarą, zbrojni Miłością..."

Trzy myśli a każda brzemienna w słowo „miłość". Największe, najpiękniejsze


słowo. Największa, najpiękniejsza treść i rzeczywistość.
Miłość tylko budzi wiosny i miłość tylko wszystkim dolom kwieci maje. Miłość
tylko podaje dłoń i uśmiech tym, co już nic dać nie mogą życiu, co już wszystko
przegrali, co z wszystkiego ograbieni. Niema rodzica ni twórcy w jakiejkolwiek
dziedzinie, gdzie brak jej tchnień. Niema Ojczyzny, ni domu, ni przyjaciela, bez
niosącej jej ramion mocy. Niema ofiary, którejby nie była kapłanką i westalką. Nie
ma wielkości, której by nie była diademem i koroną.
Nią przepojeni każdym nerwem i każdym tętnem krwi, stąd, zza drutów, ślemy
nasze najlepsze myśli i uczucia ku Polsce. Chcemy ją widzieć wielką, potężną,
sprawiedliwą. Chcemy by miłość ogarniała nas wszystkich, wszystkie warstwy,
wszystkie stany. Byśmy umieli wznieść się ponad drobne interesy partyj i partyjek,
myśląc nad dobrem tej wielkiej całości, jaką jest Polska. Wiemy bowiem, iż
kochając się sami tylko, wystarczyć sobie nie możemy. Najlepszym przykładem
nasz mały wycinek życia jenieckiego.
Czy robię cokolwiek, by wykorzenić z siebie uczucia samolubstwa i egoizmu?
Zastanowię się nad tym? Jednocześnie zdam sobie sprawę z tej rzeczywistości, że
wszystka moja praca, wszystkie zwroty o przebudowie ustroju społecznego,
gospodarczego, będą niczym, jeżeli nie będą poparte pracą własnego
wewnętrznego „ja", jeśli u podstaw nie będzie tętniła wszystko ogarniająca miłość.
Jakże łatwo a jak trudno zarazem stosować jej przykazy w naszym obozie. Jak
piękne a jak oporne pole do realizacji tej siły. Zastanowię się nad początkową
formą urzeczywistniania miłości w życiu obozowym. Oby ten ostatni tydzień
Adwentu skierował myśli na tę wielką prawdę, że Bóg właśnie aż tak ukochał
ludzkość, iż Syna swego zesłał ku naszym padołom.
* *

Miłość nie jest sprawiedliwością. To znaczy miłość nie może zastąpić


sprawiedliwości jako zasady. Miara nie jest żywiołem. Statyka nie jest
dynamizmem.

113
Miesza się na ogół te dwa pojęcia i ich dziedziny. Mieszamy je zarówno w życiu
osobistym jak i w dziedzinie społecznej. Tymczasem zachodzi między nimi
różnica istotna powodująca niezamienialność obu tych wartości.
Sprawiedliwość mówi: „to co się należy". Miłość zmierza wyżej i ,,ponadto co się
należy". Sprawiedliwość każe oddawać ,,aż do ostatniego szelążka". Każdemu, co
jest jego. Wszystko co człowiek komukolwiek jest winien. Nic ponadto.
Osiągnąwszy kres „należności" ustaje wymiar sprawiedliwości. Jej szale wracają
do równowagi. Jej funkcja spoczywa i nie znajduje już terenu dla siebie.
Miłość nie tak. Posiada skrzydła wyższego zasięgu. Nie pyta, czy się należy czy
nie. Udziela i daje ponad to. Miara sprawiedliwości nie jest granicą dla jej
funkcyjności. Gdzie tylko zaistnieje potrzeba, gdzie tylko jawi się brak, tam się
nachyla, tam spieszy, tam daje i wyrównuje, tam gromadzi obfitość dobra, tam
zasypuje swymi bogactwy, aby opływano.
Tym się różni chrześcijaństwo od społeczeństw zbudowanych na pogaństwie.
Państwa współczesne, państwa racjonalistyczne wymierzają tylko sprawiedliwość.
Znają jedynie rózgi liktorskie. (Przeważnie dla najmniej winnych). Dlatego ich
ramy wydają się bezwzględem. Czymś chwytającym czasami za gardło i
duszącym. Są jak ów sługa ewangeliczny, który ułaskawiony przez swego pana,
wtrącił swego współsługę, który mu był winien groszy niewiela, do kaźni
więziennej, i to, jak mówi Ewangelia, „póki mu nie zwróci ostatniego szeląga”.
Państwo chrześcijańskie nawet w swoim prawodawstwie daje dostęp zasadzie
miłości. Pozwala miłości być miłością, gdzie s u m m u m i u s
summa i n i u s t i t i a ; gdzie niesprawiedliwość albo szczyt sprawiedliwości
poczyna być przyczyną zguby.
Dla rozwoju życia społecznego ma to wielkie znaczenie. Przedstawiciel
sprawiedliwości nie zawsze posiada tyle mocy, by przymusić niesprawiedliwość do
wyrównania wyrządzonych życiu społecznemu szkód. W wielu dziedzinach życia
społecznego nawet najsprawiedliwsze poczynanie musi się rozbić o złą wolę
jednostki czy grupy uprawiającej niesprawiedliwość. Społeczeństwu, któremu w
takim wypadku zbraknie jednostek kierujących się zasadą miłości, źle się
powodzić będzie, bo braków spowodowanych w nim na skutek niesprawiedliwości
nie wyrówna nikt. Każdy z jego członków udziela w nim społeczeństwu tylko tyle,
ile się od niego ,,należy". Więcej nie. Niezaspokojony zaś brak, nie wyrównana
podstawowa potrzeba są w życiu społecznym jak wyrwa w drodze. Hamują nor-
malny bieg, powodują wypadki, są przyczyną rosnących z dnia na dzień utrudnień i
„kryzysów” w życiu społecznym. Rewolucje w takim społeczeństwie są objawami
normalnymi, niezależnie od tego czy są kierowane, czy nie. Są reakcją chorego
organizmu społecznego. Zachwiana równowaga życia społecznego szuka
wyrównania. Nie napotkawszy na drodze swej lekarza miłości — staje się
widownią rakarstwa rewolucyjnego.
Nie ma innych dróg wyjścia.
* * *

114
„I przystąpił jeden z doktorów, który słyszał, jak rozprawiali; a widząc, że dobrze
im odpowiedział, spytał Go: »Które przykazanie jest najprzedniejsze ze
wszystkich?" A Jezus mu odpowiedział: »Najprzedniejsze ze wszystkich jest
przykazanie: Słuchaj, Izraelu! Pan, Bóg twój, Bóg jedyny jest. A będziesz miłował
Pana, Boga twego, z całego serca twego i z całej duszy twojej, i z całego umysłu
twego, i z całej siły twojej. To jest pierwsze przykazanie. A drugie jest temu
podobne: Będziesz miłował bliźniego twego, jako samego siebie. Nad te nie masz
innego większego przykazania«. I rzekł Mu doktor: »Dobrze, Nauczycielu,
prawdziwie powiedziałeś, iż jeden jest Bóg, a nie masz innego oprócz Niego; i
żeby był miłowany z całego serca i z całego umysłu, i z całej duszy, i z całej siły; i
miłować bliźniego jak samego siebie: to jest więcej aniżeli wszystkie całopalenia i
ofiary«. A Jezus widząc, że roztropnie odpowiedział, rzekł mu: »Niedaleko jesteś
od królestwa Bożego". I nikt już nie śmiał go pytać."
(Mar. 12,28—34)

115
CORAZ TO WYżSZYCH CAŁOśCI

Na niedzielę IV Adwentu

Jest noc wokoło. Czwartej niedzieli adwentowa noc.


Co ty mi powiesz głucha nocy przedwigilijnych dni?
Niesiesz radosną wieść że „Adwent się kończy".
Siedzę głodny w sandbostelskich barakach. Zimno mi. Buty mam przemokłe do
cna i dziur pełne. W sali dym tuzina kopcących piecyków jenieckich gryzie i łzawi
obolałe wspomnieniami oczy. Wkoło bezmyślne spojrzenia „Gefangenów". Prawie
każdy tu reaguje tylko na widok strawy wszystko jedno jakiej — byle żernej.
Wszystko jest takie, że zabija do reszty wiarę w człowieczeństwo w człowieku.
Wszystko klnie. Wszystko „choleruje".
A tu mówią, że „Adwent się kończy". Adwent — czas niezawiedzionego
oczekiwania i hamowanych wielkich klątw. Czas wzniesionych w niebo
rozpaczliwie ramion i wołających bezprzytomnie ust.
Co też mi bajesz głucha nocy przedwigilijnych dni?
Nam tu nic się nie kończy. Nic. Najzupełniej nic.
Przecież byliśmy tacy pewni, tak najzupełniej przekonani, że na Wigilię — to już
będziemy w Kraju, to już wolność kolędująca, to już druty precz, precz swastyki i
bluźnierstwo i bijąca pięść. Że na Wigilię — to przy stole my już razem z Nimi,
razem łamiący się tą bielą — razem zapalający światła, razem usty jednymi
wyśpiewujący: A Słowo Ciałem się stało.

116
Coś poczyna chwytać za gardło. Coś obezwładniać tętno, jakgdyby ciężar olbrzymi
z nagła stoczony. Oczy już nie chcą wyglądać gwiazdy ani przyszłości. Po głowie
męczy obłęd pytania: Co w domu?
Czy choć mają ten litr gorącej wodnianki? ten chleb na siedmiu czy dziesięciu? ten
palec marmelady?
Po barakach jakiś ruch przedświąteczny. A tam? Czy jest choć barak?
Na salach gorączkowe sprzątania. Każdy coś gotuje. Skądeś nanieśli snopów kilka
— tu, w tej połaci kraju, gdzie same trzęsawiska wokoło. Nawet gałąź choinki się
znalazła. Co w domu, co w domu?!
Do niektórych nawet przyszły opłatki. Opłatki z Kraju!
O Boże — z „Kraju"!
I widać w tej wielkiej łzie, która się sączy z oczu patrzących na te złamane okruchy
bieli — najwyższą radość i najwyższy ból. Największe serca bicie i największy
serca skurcz.
Tak — tego nawet na Sybiru tajgach nie doznali. Tego nie.
Przecież nikt dzisiaj nie śmie mówić, że tu przyszły opłatki z „domu". Nikomu nie
chce wyjść przez gardło słowo „dom", rodzinny dom, w Warszawie dom, bo
dom—
Właśnie —
Zrobił nam tu jeden z szeregowych taką Szopkę z Dzieciątkiem. Szopkę, jakiejśmy
dotychczas nie widzieli w życiu, a może i w dziejach naszych. Rozwalony do
połowy dom. Wkoło złomy ruin obryzgane krwią. Ślady pożarów, sterczące
gardziele kominów, opustoszałe zgliszcza. Przed domem, choinkami zdobne, groby
naszych. — Tu i tam jakieś ułamki bomb, granatów, goliatów, porzucone resztki
broni... coś jakby tułów zwalonego samolotu...
A we wnętrzu domku, w jedynym ocalałym i otwartym na cały świat rogu jego izb,
pod szczątkami okapu dachowego ociekającego podmokłym śniegiem — na
jakichś tam strzępach materacy powyciąganych z gruzów piętrzących się bezładnie
wewnątrz ścian — jasełka:
,,Jezus malusieńki
leży nagusieńki,
płacze z zimna —
nie dała Mu
Matula sukienki..."
Tak. Tak chyba jest w domu. —
Myśl nie chce pomyśleć do końca swej myśli.
O nocy, nocy — zakłamana jak dzieje nasze ciszo!

117
Czy ty nie słyszysz, jak Adwent nasz rośnie, jak urasta do potwornych wprost
rozmiarów, jak olbrzymieje przeraźliwie krzykiem swych skarg? Zaciekłych
spiekłą krwią skarg! Nieznanych dziejom i narodom oszalałych z bólu skarg!
Dzwony naszych hańbionych kościołów już nie wybijają więcej obłędu swych łkań
i lamentów, ale nieludzki jęk ostatniego ich rozbryzgu bije w niemość nieb i tłucze
noc, tłucze noc. Ofiary Katynia już się nie szarpią, już nie zżymają, że w nich
świętość sztandarów polskich zrównano z błotem, nie rzucają się już w
przedśmiertnej opętania grozie, ale ich krzyk, ten widzący nagan przyłożony do
głowy brata i sprawiedliwości wołający krzyk, tej hekatomby przenajświętszej a
przez wielkich tego świata zamilczany krzyk — napełnia echem swej rozpaczy
wszystkość ziemi i lejem upiornym wzbija się pod stropy sklepień, w których
ogromie już się począł sąd Ostatecznego Sądu. I męki dokonanych Oświęcimiów,
męki wymarłych, wystygłych wypalonych obozów koncentracyjnych — na
Wschodzie Polski i na Zachodzie Polski — nie wyją więcej swych płaczów w
bezlitosność dziejów — ale ich grymas potworny, ich wykrzywiona w nadludzkim
bólu twarz, ich bezkształt zmasakrowany, ohydny ohydą własnej niemożliwości,
stanął przed obliczem wszechwidzącego Boga — i stoi. Stoi niemy wymową nie
domówionego bólu — i czeka! Czeka!
Nie. Nasz Adwent jeszcze się nie skończył. Czas walki z zaglądającą w oczy coraz
wszechmożniejszą beznadzieją kresu nie dobiegł. Nie skończyła się niedola i męka,
i krwawiącymi oczy wyglądany nocy potępieńczej zmierzch.
O nocy, nocy!
A my jeszcze walczymy. Myśmy się jeszcze nie dali. My jeszcze czekamy. Jeszcze
wierzymy. Jeszcze i jeszcze podsycamy ten przygasający co chwila płomyk
wiary... Że się przecież odmieni... Że błyśnie... Że zajaśnieje...

- - - - - - - - - - - - -

„Która straż” — pytasz duszo? Ile chwil jeszcze godzinnych?


Ile jeszcze godzin-tygodni? Ile czasu-stuleci?
Jest noc, duszo. Noc przedwigilijnych dni.
A noc milczeniem mówi. A mowa jej jest jak zagadka, która czeka dnia, by
rozwiązana była.
Ludzkość więcej czekała, niż ty, duszo. Cztery tysiące lat wyglądań wyliczyli jej
rachmistrze świętych Pism. Cztery tysiące lat wołań bez odpowiedzi. Cztery
tysiące lat zasady: oko za oko i ząb za ząb. Cztery tysiące lat prawa pięści i prawa
silniejszego.
To nic duszo. Z ludzkością wytrzymasz i ty. Z pielgrzymstwem ojczystym i tobie
się wypełni czas.
Tylko na jedno bacz.
Kiedy się ludzkości wypełniły dni wielkiego jej Adwentu, kiedy nareszcie nadszedł
ten Zapowiadany i Wyczekiwany, ten Wyglądany i Wywoływany tysiącleciami i
zaklęć i błagań serdecznych — wtedy to — (tak mówi Pismo Święte) — „swoi Go
nie przyjęli".
Rozumiesz duszo!

118
„Nie stało poprostu miejsca”, już nie w pałacach ówczesnych królów i władców,
ale nawet w najpospolitszym domu postoju Jego własnego narodu, w „prostej
oberży”.
Na to bacz, duszo. Na to bądź czujna. Aby — kiedy nadejdą dni wypełnienia, kiedy
się zakończy Adwent Polski, kiedy już nadejdzie i zrodzi się pośród nas Ona, Ta
Najjaśniejsza, Ta Rzeczpospolita królewska — bacz, duszo, aby się snać nie
powtórzyły pisma na niej, aby historyk potomnym nie musiał przekazywać:
,,Przyszła do swoich, a swoi jej nie przyjęli". Zeszła w ich świat — ale „tam nie
było miejsca dla niej" nigdzie — nawet w najprostszym domu najprostszego z
kmieci.
Bacz duszo — bo jeszcze Adwent nasz się nie skończył.

* *
*

Świat antyuniwersalistyczny zdołał ludzkości współczesnej, wielkiemu jej


odłamowi, wybić z głowy pojmowanie dziejów świata jako walki stoczonej o
Boga, walki za lub przeciw Bogu. Antyuniwersalizm stworzył szkołę historii
czysto materialistycznej — i w jej dogmaty każe ślepo wierzyć. Nauczono nas — i
ślepo wierzymy w to — że najazd Persów na Grecję był zwykłą wyprawą
podbojową wielkiego despoty. A trudno nam uwierzyć, iż najazd ten był — jak
)
głęboko zauważył Edgar Quinet 1 — krucjatą wyznawców Ormuzda na
niewiernych, dzięki której Kserkses pragnął rozszerzyć państwo „boga światła".

1) Quinet EDGAR, 1803-75, fr.historyk, pisarz; demokrata i antyklerykał; prof.Collége de France;... (N.Leks. PWN,
W-wa, 98) (przyp.red.)

Nauczono nas — że najazd Mongołów na Europę w XIII wieku był najazdem


zdziczałej hordy — i trudno nam uwierzyć, iż najazd ten był swego rodzaju
wyprawą religijną, w czasie której Mongołowie, przyjąwszy ich zdaniem jedyne
prawowierne chrześcijaństwo, to jest nestorianizm, chcieli wytępić wszystkie inne
wyznania nieprawowierne.
O Dżyngischanie mówią kronikarze, że nim stanął na czele hord mongolskich,
słyszał przez 20 dni głosy tajemne nawołujące do podbicia świata. Potem ruszył
jako Bicz Boży na ukaranie grzesznej ludzkości. Były zatem — pisze Ludwik
Posadzy — w tym najdzikszym nawet wodzu jakieś przekonania religijne, których
nie wyjaśnimy walką o byt.
Dzieje Mahometa i pochodu Islamizmu zbyt są nam znane, aby je powtarzać. O
Rzymianach zaś wiemy, że po podbiciu jakiegoś państwa porywali przede
wszystkim w niewolę jego boga i wieźli go jako niewolnika do swego Panteonu, bo
rozumowali logicznie, iż cała moc plemion względnie narodów tkwi w ich bogu i
jego mocy pozaziemskiej.
Tak wygląda prawda, której współczesność nie uczy.
Kwintesencja wszystkich stawań się na świecie — niezależnie od tego, czy
dokonywanych przez jednostkę, czy przez naród — tkwi w zagadnieniach
religijnych. ,,Korzeń wewnętrzny treści człowieka jest metafizyczny i tkwi w

119
religii, religia rządzi niewidzialnie losem ras ludzkich" (Olechowski). Polski
indywidualizm „wypojedyńczył" mózg polski również i w tej dziedzinie.
A warto sobie przypomnieć choćby kilka tylko faktów zaczerpniętych z „Tajnych
Archiwów", jak je nazywa Posadzy, naszych dziejów ojczystych, które wykazują
tak substancjalnie niemal zadzierzgnięty węzeł między historycznym poczynaniem,
a korzeniem religijnym w naszych dziejach.
„Bitwa pod Grunwaldem to wielka uroczystość religijna.
Wojsko spowiada się, komunikuje i śpiewa Bogurodzicę."
„Jan Zamoyski, leżąc krzyżem przed obrazem Matki Boskiej, gotuje się na
sejm elekcyjny po śmierci Stefana Batorego".

„Karol Chodkiewicz nakazuje wojsku czterdziestogodzinne nabożeństwo


przed bitwą pod Kircholmem."
„Sam hetman — pisze Naruszewicz — pobożnym zwyczajem swoim,
zachęcając żołnierzy do modlitwy, przy płaczu i gorących prośbach do
siedmiu godzin klęcząc przed ołtarzem, Boga Zastępów na pomoc wzywał."

Stanisław Żółkiewski całe życie tęsknił do śmierci za wiarę i Ojczyznę. O bitwie


pod Kłuszynem powiada współczesny mu Mackiewicz, że ,,Hetman już o sobie i o
wszystkich nas zwątpił i jak drugi Jozue ręce do góry trzymając po wszystek czas o
zwycięstwo prosił".

„Stanisław Poniatowski — powiada Mickiewicz — wszędzie szukając i


nigdzie nie znajdując wsparcia, gorzko opłakiwał swoją niemoc. Często na
pokojach zadziwiał dworzan przyjemnością rozmowy, żywym dowcipem,
wesołymi żarcikami, ale kiedy został sam jeden w swoim gabinecie, padał
jak długi na ziemię, jęczał pod ciężarem cierpień. Nieraz znajdowano go
klęczącego przy łóżku z osłupiałym wzrokiem, z rękoma wzniesionymi do
góry, ale nie miał on odwagi wyznać publicznie nieszczęść Ojczyzny, szukać
ratunku w mocy i zapale narodu. — Marne uciechy odebrały mu wszystkie
siły."
Wyrzucony na jałowe piaski emigracji Seweryn Goszczyński, belwederczyk,
zastanawia się nad upadkiem sprawy, za którą walczył i dochodzi do wniosku, że
„bezbożność zabiła powstanie". Oto, co pisze w swoim pamiętniku:
„Z dwóch stanowisk można patrzeć na przyczyny upadku powstania
listopadowego... Jedno nazywa ziemskim lub »pańskim«, drugie religijnym,
albo »chłopskim«."
„Jak za Kościuszki, tak i w 31 roku schizma wygrała wielką bitwę”.
„Mieliśmy katolicyzmy: doktrynerski, zakrystyjny, artystowski, salonowy
itp., które przeciw potędze schyzmy czynnej, żyjącej stawiły albo martwe
formy, albo nawet wchodziły z nią w porozumienie, a nie wystąpiła do walki
potęga jego istoty — i żywa, czynna istota fałszu, wzięła górę nad martwymi
formami chociaż prawdy."
Gdy Sobieski wygrał bitwę pod Wiedniem, powiedział:
120
„T e r a z p r z y n a j m n i e j j u ż T u r c y n i e b ę d ą m o g l i r z e c :
p o k a ż c i e n a m w a s z e g o B o g a ".
Tyle faktów.
Kiedy się czyta pisma współczesnych naszych polityków polskich, aż dziw bierze,
że tak mało, tak nieraz celowo mało wzmianek słychać o współstosunku
pozytywnym religii i Polski. Pewnie: rozprawa polityczna nigdy nie może stać się
traktatem teologicznym. Nie mniej przeto polityka musi umieć dostrzegać źródła
siły państwowej — musi widzieć, gdzie tkwi najgłębszy korzeń mocy i posłuchu
prawodawczego, gdzie jest założona przyczyna powodująca najwyższę jedność
narodu, gdzie się ukrywa czynnik jego najgłębszej wielkości i nieśmiertelności.
Zagadnienie naszego dziejowego Adwentu kulminuje w zagadnieniu religijnym.
Jak ja się patrzę w świetle powyższego na zagadnienie: rozdziału Kościoła od
państwa? Jak na hasło geniuszu żydowskiego wołającego ustami Marksa: Religia
jest rzeczą prywatną? Jak na tezę „Zadrugi" i autora Dziejów bez dziejów, że Polskę
zgubiła religia, i to religia tego poziomu co katolicyzm?

* *

,,A piętnastego roku panowania Tyberiusza cesarza, gdy Poncjusz Piłat rządził
Judeą, a Herod był tetrarchą Galilei, a Filip, brat jego, tetrarchą Iturei krainy
Trachonu, a Lizaniasz tetrarchą Abileny, za najwyższych kapłanów Annasza i
Kajfasza, stało się słowo Pańskie do Jana, Zachariaszowego syna, na puszczy. I
przeszedł całą krainę nadjordańską, opowiadając chrzest pokuty na odpuszczenie
grzechów, jako napisane jest w księdze mów Izajasza proroka:.»Głos wołającego
na puszczy; Gotujcie drogę Pańską, czyńcie proste ścieżki Jego. Wszelka dolina
będzie wypełniona, a wszelka góra i pagórek będzie poniżony i krzywe miejsca
będą proste, a ostre drogami gładkimi. I ujrzy wszelkie ciało zbawienie Boże«".
(Ewangelia na niedzielę IV Adwentu)
(Łuk 3, 1—6)

121
Na dzień 22 grudnia

W życiu społecznym spostrzegamy niejednokrotnie, iż prowadzące i czołowe


jednostki, które się w swych poglądach na kierunek i wytyczne życia społecznego
namiętnie zwalczają, na jakimś określonym odcinku tegoż życia jednak się schodzą
i mimo różnicy nastawień i napięć na innych odcinkach, na tym jednym się
zgadzają. Na tym jednym, bez wszelkich zgoła wpływów ubocznych, ustaje nagle
ich walka i wrogość — choćby się nawet uchylali od współpracy na jego
wypadkowej.
Dla obserwatorów zjawisk życia społecznego nabiera taki odcinek zawsze
szczególniejszej wartości. Bardziej ich zastanawia. Upatrują w nim
niezaprzeczalną wyższą rację stanu danego społeczeństwa. Rację stanu, której
nawet partyjne ubiegi, partykularne intrygi i rozgrywki nie zdołały zatrzeć w
umyśle obu rozgrywających stron, obu prowadzących strony przywódców. Kto
szuka niezaprzeczalnej racji stanu danego społeczeństwa, ten winien zwracać uwa-
gę na tego rodzaju nadrzędne i nie zakwestionowane odcinki życia społecznego.
Gdy się przyjrzymy ubiegłemu dwudziestoleciu naszego życia państwowo-
narodowego, to dostrzegamy w nim dwie czołowe postaci, które się zwalczały
społecznie — Dmowskiego i Piłsudskicgo. Walka tych dwóch rywali, miłujących
ponad wszystko w życiu Polskę, jest znana. Rozbieżność ich poglądów
politycznych, nieraz nawet krańcowo przeciwstawna — jest tajemnicą, o której
wszyscy wiedzą. Trudnym zdaje się byłoby zadaniem wyliczyć odcinki i punkty
zgodne ich wielkiej polityki.
Jeden wszelako punkt widzenia posiadają wspólny. I to obaj. I to niewzruszenie. I
to w momencie swych najwyższych osiągnięć — w chwili ustalania się Polski
Wskrzeszonej.
„Póki ja będę u steru państwa — powie na pożegnanie Msgr. Achillesa Rattiego
Piłsudski — nie potrzebuje się Ekscelencja Wasza obawiać, żeby stało się
cokolwiek Kościołowi katolickiemu w Polsce."
„Katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości — zadeklaruje swój światopogląd
Dmowski — nie jest zabarwieniem jej na pewien sposób, ale należy do istoty
polskości; w pewnym znaczeniu stanowi jej istotę — i oderwać katolicyzm od
polskości to niszczyć istotę polskości."
Czy mnie zgodność tych dwóch największych mężów stanu Polski ubiegłego
dwudziestolecia na odcinku zagadnień religijnych zastanowiła?
Dmowski urósł w atmosferze władającego powszechnie pozytywizmu, przeszedł
wszystkie okresy jego krzywizn wolnomyślicielskich — a zakończył ostatecznie
jako praktykujący katolik. Piłsudski przeszedł wielki okres burz wyznaniowo-

122
formalnych, w których łamanie kardynalnych praw kościelnych nie było nowizną
— a jednak zaakcentował katolicyzm życia państwowego Polski jak rzadko który.
Jaki jest mój stosunek do katolicyzmu? Czy katolicyzm jest dla mnie tylko
pytanjnikiem? Czy jest tylko zagadnieniem ,,politycznym"? Czy jest jedynie religią
na równi z innymi religiami? Czyje świadectwo o roli i znaczeniu katolicyzmu
silniej do mnie przemawia — świadectwo polskich „Rosenbergów" i twórców
„dziejów bez dziejów", czy też świadectwo polskich Dmowskich i Piłsudskich?

* *

Jestem częścią. —
Jestem częścią rodziny, jestem częścią Ojczyzny, jestem częścią ludzkości —
jestem częścią coraz to większych całości.
Świat całości nie kończy się atoli na ziemi. Świat całości obejmuje więcej niż
światy dostrzegalne okiem. Świat całości sięga aż w zaświaty. Obejmuje
wszystkość. I tak jak jestem cząstką tego świata, którym jest nasz wszechświat, i
wszystkich jego całości, tak też jestem cząstką — zaświata i wszystkich jego
całości.
Jestem cząstką zaświatów — jak przedziwnie to słowo brzmi. Kiedy się wmyślę w
dziwy świata spirytystycznego — i pomyślę, iż jestem cząstką świata, o który świat
spirytyzmu potrąca — to mam jakby namacalne doświadczenie tej rzeczywistości,
którą wyraża ta teza.
Kiedy się wmyślę w świat zjaw, w świat objawień, w świat pozaczasowych i
pozaprzestrzennych zjawisk telepatyjnych, to mi się horyzont odkrywający rąbek
rzeczywistości zaświatów rozdala i rozprzestrzenia. Zwierzę nie posiada zdolności
wczucia się w ten świat. Ja ją mam, ja ją posiadam, ja mogę siebie poczuć cząstką
nietylko świata, ale i zaświata.
Kiedy się wpatruję w lica zmarłego towarzysza drogi, kiedy się wpatruję w
milczący spokój śmierci tego, ,,który odszedł", kiedy się staram poprzez wid jego
milczenia odejść tam, kędy on podążył — to czuję przedsmak tej rzeczywistości,
która się kryje w treści tych kilku niepozornych słów: jestem cząstką zaświatów.
Czym się kiedyś wczuwał w zaświaty? Czym się wmyślał w ten świat, którego
jestem cząstką? Czym siebie poczuł częścią jemu przeznaczoną? Jemu już żyjącą?
Policzę wszystkie swoje ,,przeżycia" tyczące się rzeczywistości zaświatów. Policzę
wszystkie swoje przeżycia religijne.
Zdam sobie sprawę z wpływu, jaki mają na moje życie codzienne. Z wpływu, jaki
mieć powinny.

* *
*

123
„A był mąż spośród faryzeuszów, imieniem Nikodem, książę żydowski. Ten
przyszedł do Jezusa w nocy, i rzekł Mu: »Rabbi, wiemy, żeś przyszedł jako
Nauczyciel od Boga, bo nikt takich cudów czynić nie może, jakie Ty czynisz,
jeśliby Bóg z nim nie był«. Odpowiedział Jezus, i rzekł mu: "Zaprawdę, zaprawdę
mówię tobie: Jeśli się kto na nowo nie odrodzi, nie może oglądać królestwa
Bożego". Rzecze do Niego Nikodem: »Jakże się może człowiek rodzić, będąc
starym? Czy może napowrót wejść w łono matki swojej i odrodzić się?«
Odpowiedział Jezus: "Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci: Jeśli się kto nie odrodzi z
wody i z Ducha Świętego, nie może wejść do Królestwa Bożego. Co się narodziło
z ciała, ciałem jest, a co się narodziło z Ducha, duchem jest. Nie dziwuj się, żem ci
powiedział: Potrzeba się wam znowu narodzić. Duch tchnie, kędy chce, i głos jego
słyszysz, ale nie wiesz, skąd przychodzi, i dokąd idzie; tak jest z każdym, który się
narodził z Ducha«".
(Jan 3, 1—8)
*

124
Na dzień 23 grudnia

Jan Zamoyski — kanclerz i hetman koronny w jednej osobie — jest bezsprzecznie


jedną z największych postaci naszych dziejów. Nie wdając się w bliższą ocenę
dyskutowanych mniej lub więcej pociągnięć politycznych tego kanclerza, jak to
czyni świat nauki, uderza miłośnika dziejów w tym człowieku niezaprzeczalna
troska o wszystko co polskie — o polski świat nauki, o polski obyczaj, o zna-
czenie Polski w Europie, o Polski wielkość gospodarczą, o Polski miejsce w
dziejach ludzkości. Był jej synem, obywatelem i żołnierzem — słowem i czynem.
Nie było blichtru w nim i nie było blagi. Co czynił, czynił serio. Nie oszczędzał
drugich, ale i nie oszczędzał samego siebie.
Tych, co choćby powierzchownie tylko zagłębiają się w stronice jego żywotu,
zastanawia rys, który nam, zwłaszcza dzisiaj, wydaje się osobliwym, i który mu
niejednego już przysporzył wroga wśród wielbicieli naszych dziejów: mianowicie
dziwnie gorliwe ujmowanie się za katolicyzmem.
Wiadomo powszechnie, że jego wiek i czasy, w których żył, były czasami walk i
wojen religijnych. Jednostka wyniesiona na stanowisko społeczne nie mogła zająć
pozycji obojętnej w dziedzinie religijnej. Musiała się opowiedzieć za lub przeciw.
Nie mogła głosić, jak to dzisiaj powszechnie w użyciu, że religia jest — „sprawą
prywatną". Religia jak wszystko na świecie — i wiek Zamoyskiego dobrze to
widział — była również sprawą społeczną. A religijność albo antyreligijność były
dlań zjawiskiem zaciążającym na życiu społecznym jak rodzaj rabunku
dokonanego na mieniu wspólnym, lub jak obojętność okazana na dokonujący się
rabunek czegoś, co było conajmniej narodowe. Negatywny albo wręcz wrogi
stosunek do religii wydawał się tamtym czasom jako szarpnięcie się na świętość,
na coś naprawdę nadjednostkowego względnie jak karygodna pobłażliwość
okazywana takim poczynaniom.
Postawa taka wiele tłumaczy. Nie daje jednak wystarczającej odpowiedzi na
pytanie, czemu Zamoyski w sporze walk religijnych był właśnie katolikiem, czemu
normą katolicyzmu się kierował sterując nawą państwa, czemu jego interesy
specyficznie uwzględniał i obliczał w poszczególnych pociągnięciach
politycznych.
Nie tu miejsce dać odpowiedź na zawiłe dla historyków, a co dopiero dla laika,
poruszone tymi pytaniami zagadnienie. Płodny to temat dla wyodrębnionego
studium.
Zato zastanowić nas winien szczegół wzięty z jego życia, a związany z tymi
zagadnieniami jak najściślej. Szczegół mało znany. Szczegół rzadko kiedy
podkreślany, a przecież tak wymowny i tak wiele tłumaczący.
125
Zamoyski był z urodzenia nie katolikiem — jak się powszechnie mniema — tylko
innowiercą. Był kalwinem. Był synem rodziców dysydenckich, nie katolickich.
Jego młodość otaczała atmosfera innowierczych zrewolucjonizowań, walk,
zwycięstw i triumfów. Przesiąkł ,,prawdą" tego środowiska, jego obyczajami, jego
zawziętą i bezkompromisową postawą wobec katolicyzmu. Przesiąkł pojęciami
płodnego ,,nowinkarstwa" i katolickiego „wstecznictwa". Pojęciami heretyckiej
„wolności" i dogmatycznego ,,skrępowania".
Aż do wyjazdu za granicę.
Tu następuje nagły zwrot. Zwrot tak istotny i bezwzględny, że rozdzielił życie
Zamoyskiego na odcinek antykatolicki i prokatolicki. „W y j e c h a ł e m s z u k a ć
ł a c i n y ” — zwykł był mawiać później o tym okresie — a z n a l a z ł e m
K o ś c i ó ł K a t o l i c k i ".
„Z n a l a z ł e m K o ś c i ó ł K a t o l i c k i ".
Mówią, że tylko konwertyta zdoła zrozumieć konwertytę.
Może dlatego tę chwilę z życia Zamoyskiego należy faktycznie pozostawić tak, jak
się zostawia świętość osobistą — nietkniętą i nie przenicowaną analizowaniem.
A jednak —
„Z n a l a z ł e m K o ś c i ó ł K a t o l i c k i" — jak dziwnie brzmią te słowa w
ustach kalwina. Jaką treści pełną wymową przenikają do naszej myśli. Do myśli
Polaka, którego zastanawia fakt, że to nie kanclerz jeszcze i wielki hetman
koronny, ale młody, życia pełen innowierca udaje się w szał zagranicy i znajduje
największy skarb, który śpieszy nieść swej Ojczyźnie.
„Z n a l a z ł e m K o ś c i ó ł K a t o l i c k i". Wyrazistszych dowodów nie
potrzeba szukającym. Polak, który obok Polski, odkrył nową wartość, nową
rzeczywistość, nowy świat. Polak, który poza czasem i przestrzenią określającymi
Polskę na globie ziemskim, dostrzegł inny świat i inną przestrzeń, nie określoną
granicami Polski, a do zdobycia dla niej. Polak, który sięgnął, który odważył się
sięgnąć myślą i wolą aż w niewidzialność zaświatów, aż w nieuchwytność
wpływów decydujących ostatecznie o wszystkim, co się tyczy własnego kraju i
narodu. Polak, który oczywistością poznawanej prawdy przymuszony, przechylił
się ciężarem gatunkowym bezkompromisu w stronę wojującego katolicyzmu.
„Z n a l a z ł e m K o ś c i ó ł K a t o l i c k i".
Każdy z nas przeważnie urodził się katolikiem. Może dlatego katolicyzm tak nam
ciąży? Gdyby policzyć tych spośród nas, którzy ,,znaleźli katolicyzm", i ziaren
jednego różańca byłoby za wiele.
A jednak każdy z nas przeszedł szereg momentów przypominających swymi
przeżyciami, choćby jedynie z daleka, ,,znalezienie katolicyzmu". Chwila wspólnie
przeżytej, a w oddzieleniu od swoich, Wigilii; spotykany na polach samotny
Chrystus Frasobliwy; docierające z oddali echa staropolskich „Gorzkich żali",
słuchane duszą Przybyszewskiego, wieczorna rezurekcja w Kościele Akademickim
w czasie konspiracji. Z takich momentów należy uczynić odskocznię, z takich
nawiązać łańcuch dążący poza światy, z takich uścielić drogę do pełnego
odnalezienia katolicyzmu.
Nie może być błędem, co tak głęboko porusza duszę. Co porusza tak
bezinteresownie. Nie może być pomyłką życiową, co konwertować każe ku
rzeczom wielkim a trudnym.
126
Jak ja się patrzę, jako Polak, na zagadnienie katolicyzmu?
Czym jest dla mnie jako Polaka jego teoria i praktyka? Czy tkwię jedynie w
szeregu wielkich katolików-kwietystów Polski? Czy cała moja wiara jest niemal
wyłącznie nieopartym o rozum fideizmem wierzeń i wzruszeń? Jak wygląda
dynamizm mego czynu katolickiego?

* *
*

Jestem częścią zaświatów.


Zaświaty — tak jak wszystko, co zaistniało odbiciem w myśli ludzkiej — można
pojmować albo indywidualistycznie albo totalistycznie, albo w końcu
uniwersalistycznie. Indywidualistycznie pojmowany zaświat przedstawia się jako
twór w pełni a-całościowy. Jego właściwy reał przedstawia się jako jakiś
nieforemny, olbrzymi zlep nietrzymających się razem i rozpadających się
progresywnie istot, jako osobliwie dziwny i dziki agregat jestestw usiłujących
rozprząc resztki jedności ustanowionego przez nich świata i „wypojedyńcza się" w
nim coraz bardziej, wewnątrz i zewnątrz, aż do ostatnich możliwych granic
jestestw. Jestestw niezdolnych jednak unicestwić ni jego, ni siebie, niezdolnych
również do scałkowania się w uszczęśliwiających wszystko wiązaniach wielkiej
harmonijnej całości wszechjestestwa, a przymuszonych mimo to tkwić w jej
obrębie, dzieląc przeklęty los błędnych organów i komórek.
Jest to wlokący się ugorami zaziemskich niw ,,smętek" przydrożny, wieczny ból-
tułacz niczym ze sobą niezwiązanych ludzi-postaci tłuczących się po nocach
zagrobu nakształt cieni hadesowych. Jest to świat błąkających się zjaw i
straszących duchów, o których cierpieniach i przekleństwach wiele wie pospolity
gmin, wiele też współczesny badacz zjawisk metapsychicznych.
Indywidualistycznie zarysowujący się zaświat przedstawia się jako świat fau-
stowskich Mefistów, świat samotnych strąconych bogów przeklinających swoje w
nieskończoność rosnące osamotnienie. Tym właśnie straszne, iż własnowolnie
powodowane.
Totalistycznie wyimaginowany przez ludzkość zaświat zarysowuje się — w
przeciwieństwie do a-całościowego zaświata indywidualizmu — jako
pochłaniająca wszelką jednostkowość odwieczna całość. Cała jego rzeczywistość
to hinduska „Maya”, mgła i mrok, greckie „apeiron”, „nierozpoznawalno-
tajemnicze", którego istotną funkcją to unicestwienie nirwanowe jednostki. To
roztopienie się wszelkiego osobowościowego czynnika na rzecz nieokreśloności,
na rzecz bezwyrazistej, transcendentalno-jednobarwnej i bezpostaciowej
wieczności. Szczęścionośnym finałem totalistycznych zaświatów mającym
uwolnić z bólu ziemi, to właśnie zanik jednostkowych istnień w morzu nieskoń-
czoności na rzecz bezkształtnego absolutu wieczności. To pożerający wszelkie „ja"
panteistyczny „bóg" — marzenie i tęsknota buddyjskich świątników.
Uniwersalistycznie czekający zaświat — to wypełniona dosytem osiągniętego
kresu całość odnajdujących się i scalających osobowościowych istot, całość
łączących się wiązaniami szczęścia jednostek, całość rosnących i pnących się w
127
bezmiary osobowościowego Absolutu jednostkowych postaci. Uniwersalistyczny
zaświat to rozmiłowane w wszystkości „bogi". To udzielne Księstwa i Trony i
Potęgi władające hierarchiczno-harmonijnie rzeczywistością zaświata. To Cheruby
dzierżące miecz przeciw zakusom odcałościowo działających Mefistów. To Serafy
chylące kruże niedostępnej zmysłom miłości. Uniwersalistyczny zaświat to
wypełniona harmonia wszystkiego, co umysłem, wszystkiego, co wolą,
wszystkiego, co osobą, w tysiącznym zróżnicowaniu, w tysiącznym szczęsnym ca-
łościowaniu, we wszystko ogarniającej, a nic nie niweczącej wieczności
trójzasadowej rodzącej i wypełniającej sobą transcendentalnie, (t.zn. ponad pełnię
wszelkiej skończoności i rodzajowości) częściowość wszystkich części,
całościowość wszystkich całości i centryczność wszystkich centr.
Naga rzeczywistości zaświatów! Któż się wychyla w tajnię twej nocy? Kto stara
się rozedrzeć twój mrok? Kto usiłuje zorientować się w twych szczęściach i w
twoich klątwach?
Spróbuję sobie zdać sprawę z tego, że aktualnie obrany szlak mej drogi życiowej
wiedzie ku jednej tylko z trzech możliwych rzeczywistości zaświata.
Czy ja się wprzęgam wolą w rzeczywistość obejmującego mnie bezustannie
zaświata uniwersalistycznego? Czy może wtłaczam się z uporem w osamotnienie
indywidualistycznych Hadesów? Czy zgoła bałamucę samego siebie zakłamaniem
totalistycznej Nirwany?
* *
*

„A jak za dni Noego, tak będzie i przyjście Syna Człowieczego. Albowiem jak we
dni przed potopem jedli i pili, żenili się i za mąż wydawali, aż do owego dnia,
którego Noe wszedł do korabia, i nie poznali, aż przyszedł potop i zabrał
wszystkich, tak będzie i przyjście Syna Człowieczego. Wtedy będą dwaj na roli;
jeden będzie wzięty, a drugi zostawiony. Dwie mielące w młynie; jedna będzie
wzięta, a druga zostawiona. Czuwajcież tedy; albowiem nie wiecie, której godziny
Pan wasz przyjdzie. A to wiedzcie, że gdyby wiedział gospodarz, której godziny
złodziej przyjdzie, czuwałby, a nie pozwoliłby włamać się do domu swego. Przeto
i wy bądźcie gotowi, bo o godzinie, której nie wiecie, Syn Człowieczy przyjdzie".
(Mat 24,37—44)
*

128
Na dzień 24 grudnia

Opłatek idzie w krąg.


Jak cicho, jak ciepło.
Jeszcze nigdy chyba nie czuliśmy się tak związani ze swymi najbliższymi jak dziś,
jak w ten wigilijny wieczór spędzony z daleka od swoich. Jeszcze nigdy chyba
myśli i serca nasze, nasze i ich, tak się nie łączyły i nie zespalały ze sobą, jak
właśnie w chwili, kiedy nam własny nad głową dach rozbito, kiedy cudzy lub
wrogi próg cudzo i wrogo przygarnia i gości, kiedy dłoń nas wszystkich
wyciągnięte w pustą dal — bez darów, i kiedy serce takie łaknące.
Opłatek idzie w krąg.
Jakaś dziwna moc tkwi w tym opłatku, którym się dzisiaj z najbliższymi dzielimy
poprzez przestrzeń i czas. Czujemy się przedziwnie związani z nimi i niemasz siły
na świecie, któraby zdołała ich wyrwać nam z duszy. Czujemy się związani z nimi
wewnętrznie, w głębi swej istoty, a nie zewnętrzną formą i układem tylko.
Czujemy i wiemy ponad wszelką moc dowodzeń, że między nami a nimi zachodzi
jakaś więź, której imienia nie znamy, a która jest równie silna jak życie, którym ją
żyjemy.
I to jest właśnie w i ą z a.
To nie jest związana z nikim w o l n o ś ć. To nie jest dowolne nawiązywanie i
rozwiązywanie więzów społecznych. To jest wewnętrzny związek między nami i
naszymi najbliższymi, który istnieje, niezależnie od naszego czy cudzego
widzimisię. —
Opłatek idzie w krąg.
Jeszcze nigdy chyba nie czuliśmy się tak związani z Ojczyzną naszą, jak właśnie
dziś, kiedy kona w pohańbieniu okrytym sławą, kiedy wróg i sprzymierzeniec
zwracają się ku niej po krew, z pogardy uśmiechem tylko po krew. Gdziekolwiek
bądź dzisiaj na całej kuli ziemskiej zawita swą bielą opłatka biały blask, tam
Polska, tam Polacy, tam ja razem z nimi — jako cząstka ich całości.
I to jest właśnie w i ą z a. To nie jest w o l n o ś ć umowy społecznej. To nie
bezprzynależność kosmopolityzmu. To jest więź wyższego rodzaju, za której
całość i niepokalaność daje się życie i krew. To jest coś, co się wzięło z życiem i
krwią, co się wzięło z duszą i duchem i żadne hasło czy to samostanowienia

129
wolnych plemion słowiańskich czy wolnych dzielnic lub miast nie zdoła odmienić
obowiązującej treści tej wiązy. —
Opłatek idzie wkrąg. Wkrąg z nim bieży kolęd głos.
Czy jest na świecie całym coś z czymby porównać można było polskich kolęd siłę,
słodycz i wymowę. W nich sobie dłoń podaje Polska cała. W nich śpiewa dusza na-
szych dziejów swą najrzewniejszą, wiekopomną, dziejotwórczą pieśń.
Chciwym słuchem — dzisiaj więcej niż kiedykolwiek — wpijam się w starodawny
dźwięk najpoważniejszej z naszych kolęd, w dźwięk poloneza nad polonezy króla
Władysława IV, w żarliwe tony:
„W żłobie leży,
Któż pobieży
Kolędować Małemu..."
Piersią żołnierską chwytam melodię królewskiego marsza, w którym drży cały
Wiedeń Sobieskiego, cała wielkość gasnącej Rzeczypospolitej:
„Mędrcy świata, monarchowie,
Gdzież spiesznie dążycie?" —
Sercem łez pełnym nucę Largo-dolce z Scherza h-moll wielkiego pieśniarza łez i
bólu, mistrza tonów, naszego Szopena:
,,Lulajże, Jezuniu, lulajże, lulaj,
A Ty Go Matulu w płaczu utulaj..."
To śpiewa Polska cała. To snuje się Słowackiego „złota nić" przez dzieje narodu.
To dokonany wielki jednolity ciąg dziejowy poprzez pieśń. To w i ą z a jest
pokoleń, których całość nie wymiera, mimo iż jednostki giną i wieki nie
powracają.
Kiedy Mickiewicz w Dziadów Części III każe rozlegać się w dali cichej muzyce
kolędowej, to nie ulega kaprysowi artystycznemu — lecz wstawia siebie i dzieje
Wilna w tę nić, w tej złotej przędzy nieśmiertelną moc.

Kiedy Wyspiański w wiek po nim śpiewa


„Bożego Narodzenia
Ta noc jest dla nas święta..." —
i u progu tej właśnie nocy dokonywa swej wielkiej improwizacji — to nie fantazja
wieszcza nim powodowała — lecz więź wewnętrzna, która niezależnie od prądów
czasu łączyła najgłębsze struny jego duszy w nierozerwalną z duszą narodu
całość.-
W i ą z a — zasada pierwsza, którą świadomie przeciwstawiamy demagogii hasła
Rewolucji Francuskiej, t.j. w o l n o ś c i. Wiąza wszystkich ze wszystkimi.

130
Wiąza wszystkich warstw, wszystkich dzielnic, wszystkich pokoleń. Wiąza
wszystkich na ziemi Polaków. Wszystkich na ziemi „ludzi dobrej woli". Opłatek
— symbol w i ą z y — idzie w krąg.

* *

W szalejący piąty rok wojny, w pozorną ciszę podminowanego bezustannie życia


obozowego, w napinającą nerwy do ostatnich możliwych granic słotę i beznadzieję
sandbostelskiego „Lagru", wszedł — otoczony naszą tęsknotą — niby druh
najbliższy: wieczór wigilijny. Nie pytał się odwachów o zezwolenie. Nie oglądał
się ani na nas niesposobnych wewnętrznym rozbiciem ku jego radościom, ani na
pustką wiejące obietnice naszych sprzymierzeńców. Wszedł — wdarł się cichą swą
przemocą w progi naszych baraków — i jest.
Myśl nasza przebywa tejże chwili w gronie naszych najbliższych. Biegnie ku
ziemiom ojczystym. I jak ptaszę, któremu rozbito gniazdko — błąka się i tuła i
szuka swoich.
Czy znajdzie? Czy jeszcze ich miejsce wśród żywych?
Dwa wrogi sparły się — a młot ich stąpań miażdży miejsca nam święte i serca nam
drogie. Jakaż jest dola — pyta się każdy na swój sposób — tych tak nam dalekich,
a tak bliskich w tej jedynej całego roku, chwili?
Wysunęliśmy się z baraków — każdy w tajemnicy przed drugim — i stoimy
samotni, otuleni ciemnią Nocy świętej i zasłuchani w jej ciszę. Może doleci głos z
Polski? Może zabłyśnie widmo ojczystych choin?
Głucho i daleko słychać w milczeniu świętej Nocy niestrojony a tak
charakterystyczny dla współczesnej ludzkości zgrzyt dwugłosu, w którym usiłuje
się zharmonizować warkot śmigieł bombowcowych i — dziecięcymi głosy
śpiewane kolędy.
Oczy przywykłe tej Nocy oglądać aniołów chóry, zstępujące z nieodgadnionej tajni
zaświatów, chłoszcze nieznośny dwublask: szatańsko patrzących ślepi rakiet
opadających złowieszczo z głucho lecących motorów — i okiem ducha
wypatrywany poblask świec na choinkach zapalanych hen daleko drżącymi rękoma
matek i żon.
Który z nich zgasi drugiego?

131
Dotyka duszy niby miękką macierzyńską dłonią złoty wigilijnej gwiazdy blask
sączący nadzieję — dotyka miażdżącą dłonią krwawy rozbłysk ludzkiej
przemyślności i techniki wojennej — i sączy rozpacz.
Gwiazda wigilijna — i obie strony wojujące, jakież to charakterystyczne
zestawienie, ilustrujące walkę idei i potęg ideowych, które się w czasach obecnych
i na naszych oczach dokonywa. Gwiazdy betlejemskiej nie milknący blask — i
dwie te, w śmiertelnych zapasach zmagające się potęgi, które rozpostarły się
swymi zwolennikami poprzez cały ziemski glob. W tych trzech tak jaskrawo w
wieczór wigilijny odcinających się od siebie światach — odbijają się w
krańcowym ujęciu trzy zasadnicze kierunki współczesnej myśli ludzkiej:
indywidualizm — totalizm i — uniwersalizm.
Jak trudno w tej chwili oderwać własną myśl od swoich i bliskich i wszcząć
rozpatrywania nad istotą tej trójcy potęg i zasad ideowych.
A jednak nie dana jest nam inna droga na powrót do Kraju, wolności i swoich —
niż ta: „Kto z was straci duszę swoją — odnajdzie ją".

* *
*
,,I stało się w owe dni, wyszedł dekret od cesarza Augusta, aby spisano wszystek
świat. Ten pierwszy spis dokonany został przez wielkorządcę Syrii, Cyryna. I szli
wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do miasta swego.
Poszedł też Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do miasta Dawidowego,
które zowią Betlejem, dlatego, że był z domu i pokolenia Dawidowego, aby dać się
zapisać z Maryją, poślubioną sobie małżonką brzemienną. I stało się, gdy tam byli,
wypełniły się dni, aby porodziła. I porodziła Syna swego pierworodnego, a uwinęła
Go w pieluszki i położyła Go w żłobie, bo nie było dla Nich miejsca w gospodzie.
A byli w tejże krainie pasterze czuwający i odbywający straże przy trzodzie swojej.
A oto Anioł Pański stanął przy nich, a jasność Boża zewsząd ich oświeciła, i zlękli
się bojaźnią wielką. I rzekł im Anioł: »Nie bójcie się; bo oto powiadam wam
wesele wielkie, które będzie wszystkiemu ludowi, bo się wam dziś narodził
Zbawiciel, który jest Chrystus Pan, w mieście Dawidowym. A ten znak dla was:
Znajdziecie niemowlątko uwinione w pieluszki i położone w żłobie«. A nagle
zjawiło się z Aniołem mnóstwo wojska niebieskiego, wielbiąc Boga i mówiąc:
»Chwała na wysokości Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli«".
(Ewangelia z „Pasterki”)
(Łuk. 2, 1—14)
*

132
Na dzień 25 grudnia

Opłatek idzie wkrąg.


Dusza się zasłuchała w śpiew —
„Gloria in excelsis Deo!
A na ziemi pokój —"
Gloria? Pokój ludziom?!
Nie. To nie zasłuchanie.
Dusza współczesna analizuje. Zasłuchawszy się — opamiętawszy, ze wzruszeń
doznanych i wychylonych do dna puharu chwili poczyna rozczepiać na dwoje,
troje wszystko czego się tknie. Aż do niemożliwości czasem. Nic jej już nie jest
proste. Ani nuta, ani słowo, ani fakt. A już najmniej hasło podawane z ojca na syna
i z wieku na wiek.
Pokój ludziom?
Komu to było śpiewane? — pyta się dusza obyczajem dorastającego krytyka. Co to
za treść? Czy to dla wszystkich? Względnie kto wyłączony, kto wydalony z kręgu
tych, nad którymi ma się wypełnić błogosławieństwo anielskiego śpiewu?
Liturgia polska poczęła w pewnym okresie swego rozwoju śpiewać to „Gloria", tę
radosną o pokoju wieść, na całkowicie swojską nutę. Na nutę swych kolęd. Swego
dziejowego śpiewu. Mali ministranci dobrze to pamiętają i co roku przed sumą
świąteczną zagadują swego proboszcza niesytą niesieni ciekawością, czy aby
ksiądz nie zapomni, czy pamięta, że to dzisiaj po polsku, na nutę „W żłobie leży"
się śpiewa?
Więc może to naprawdę nam śpiewane? Może to — nie wyłączając innych
narodów — niewspółmiernie więcej nas się tyczy? Właśnie Polski? Szczególniej
naszej Ojczyzny i naszego Narodu? Może to właśnie my — męczeńskimi swymi
dziejami doświadczani — staliśmy się szczególniej podatni i sposobni, by stać się
przedmiotem ich błogosławieństw.
Przecież nie było równości drogi dziejowej między nami a innymi narodami.
Każdy szedł swoją, jemu pisaną drogą — a myśmy szli jedną z najkrwawszych i
najbardziej bohaterskich — |eśli nie najkrwawszą i ponad wszystko bohaterską.-
Opłatek idzie wkrąg.
Wkrąg wieść śpiewanej nowiny.
Jak prostą niesie odpowiedź analizującej duszy.
133
Pokój ludziom „dobrej woli" — tak właśnie i tak wyraźnie czytamy w Księgach,
które zapisały wypowiedź nieba. Aniołowie nie głoszą „równości". Nie
przyobiecują pokoju „wszystkim" ludziom. Nie. Tylko woli „dobrej" jest
przyobiecany pokój. Dobrej— nie „złej". Pokój „dobrym" -— a nie-pokój „złym".
Ten co „każe słońcu swemu wschodzić nad dobrymi i nad złymi" — Ten pokój
daje tylko dobrym. Nagroda dobrym jedynie. Złym — kara i miecz. „Mniemacie,
iżem przyszedł pokój przynieść na ziemi? Zaprawdę, powiadam wam, nie
przyszedłem przynieść pokój, ale miecz".
A to jest s p r a w i e d l i w o ś ć — nie r ó w n o ś ć . Pokój dobrym, a niepokój złym.
To życie dobremu — a śmierć wszystkiemu co złe.
śmiesznobladym widmem staje się pseudojutrzenka powszechnej „równości" w
obliczu tego dokumentu. Nad wyraz zaś jaskrawa wyrasta lekcja „sprawiedliwości"
śpiewana anielskiemi chóry. Nie „równość" — lecz „sprawiedliwość". Nie
wszystkim narodom ten sam dział — lecz według przeznaczenia wziętego z góry i
wedle spełnionego na dole uczynku dziejowego. Nie wszystkim to samo — lecz
każdemu według jego powołania i według jego dokonania.
Opłatek idzie wkrąg.
U progu stajenki pokłon oddają pasterze i mędrcy. Pozatem nikt. Gwiazda, nieba
wezwały jedynie tych. Więcej nikogo. Dumna i butna Jerozolima — wznosząca tuż
obok złote kopuły swej świątyni — modli się wciąż jeszcze do Jehowy słowami:
R o r a t e c o e l i , „spuśćcie nam" — lecz niebo nie odpowiada najmniejszym
znakiem. Do stóp żłóbka nie został dopuszczony nikt z mieszkańców Jerozolimy,
król żaden, żaden kapłan, lewita żaden.
I to jest s p r a w i e d l i w o ś ć . Jej wymiar nieznający względu na osobę. O
równości, o zrównaniu czyto wzwyż, czy zgoła wdół, śladu najmniejszego. Jest
tylko łaska, jest powołanie, jest sprawiedliwość i wyrok jej orzekań.
Rewolucja Francuska wprowadziła zamęt pojęć w świat zasad społecznych.
„Wolni z wolnymi, i równi z równymi — pisze w pełnym zrozumieniu tego
zagadnienia już Norwid — ni to oś, ni to coś. To żadni z żadnymi". Mogą żyć
społecznie jedynie sprawiedliwi ze sprawiedliwymi. Pastuszkowie z mędrcami.
Sprawiedliwi ubodzy ze sprawiedliwości pełnymi bogaczami.
Opłatek — symbol s p r a w i e d l i w o ś c i — idzie wkrąg. Każdy zeń okruszynę
swoją bierze. Każdy cząstkę swą nierówną i o wymowie nierównej-— choć z tego
samego krążka i z tego samego płatka wziętą.

* *
*

Rok 1793 i rok 1917 — jakie to dziwne lata, kiedy je zestawić ze sobą, lub gdy
zapytać o ich pozytyw.
Kiedy nie tak dawno temu zapytano mędrca chińskiego, coby też sądził o Wielkiej
Rawolucji Francuskiej, coby sądził o jej założeniach, a zwłaszcza o wpływie,
dodatnim czy ujemnym, jaki wywarta na bieg dziejów całej ludzkości —
134
odpowiedział po długim namyśle, że jeszcze nie czas wydać definitywny sąd o tym
dokonaniu myśli i woli ludzkiej. Albowiem — tak uzasadnił swoją odpowiedź —
to, co nam patrzącym się na Rewolucję Francuską z oddali 150 lat wydaje się może
dobrym, to w perspektywie dziejów może okazać się zgubne i złe.
Gdyby — w przeciwstawieniu do tego pytania — zapytać się kogokolwiekbądź z
mędrców tego świata, jakimby sądem ocenić należało rewolucję bolszewicką i jej
założenia, względnie dodatni czy ujemny wpływ wywołanych przez nią fal dziejo-
wego poczynania—sąd chyba wszystkich byłby nie tak bardzo różnorodny, mimo
iż nas dzieli od niej niewiele ponad ćwierć wieku.
Cobykolwiek nie powiedziano o tych dwóch rewolucjach — wiekom, które po nas
będą czytały ich bez obsłonek podaną krwawą historię, wydawać się będą
niezrozumiałe. Potomkowie nasi zrodzeni w nowej P a x R o m a n a, P a x
P a n - t e r r e n a niedowierzać będą opowiadaniom bardów o milionach niewinnych
zamordowanych w najpotworniejszy sposób. Przesadą nazwą i chełpiącym się
cierpiętnictwem poematy pisane o obozach śmierci i filmy wyświetlające ból
obozów koncentracyjnych. Dziki zwierz, powiedzą, mógłby tak żywcem
rozszarpywać swą zdobycz, ale nigdy nie człowiek człowieka. Nigdy nie naród
naród.
Rok 1793 i rok 1917 — jak do złudzenia podobne są te lata w swoim przebiegu, a
jak znowu ideologicznie rozpatrywane krańcowo rozbieżne. Jak prowadzą obydwa
do wyłączających się w pełni haseł i założeń, a jak mimo to znać po ich owocach
jedną i tę samą tajną rękę szatańsko-perfidnie nimi kierującą. Jeden i ten sam
nieujawniający się mózg ich dziejotwórstwa. Latami rewolucyj są oba. Rewolucyj
nie tyle gospodarczych i politycznych, chociaż takby się naogół wydawać mogło
powierzchownemu badaczowi, ile właśnie światopoglądowych i nawskroś
ideologicznych.
Rok 1793 to rok rewolucji indywidualizmu. „Wolność, Równość i Braterstwo" —
to hasła jego światopoglądu. Hasła światopoglądu indywidualistycznego. Rok 1917
to rok rewolucji totalizmu. „Niewolność, nierówność, nienawiść"— to założenia
jego wszystko pożerającego totalistycznego systemu.
Jakkolwiekby bielić czy czernić te hasła i lata, poza owe dwa mianowniki w ich
określaniu nie wyjdzie nikt. Cała dialektyka materialistyczna Marksa, cały dorobek
filozoficzny Encyklopedystów nic tu nie wytłumaczy na lepsze a wykazuje
jedynie i podkreśla właściwe podłoże i dokonany przez ideologię rozkład
społeczeństwa.
Analiza zaś tych haseł i założeń musi zreflektować i zastanowić nawet nowicjusza
w dziedzinie zagadnień społecznych. Nie pozwala ślepo kroczyć pod ich
sztandarem. „Bezwzględna wolność i równość — powiedział już Saint-Simon —
to krwiożercze głupstwo". A braterstwo zrodzone z takiej wolności i równości to
jedynie „h o m o h o m i n i l u p u s".
Odwrocie tych haseł to „demokratyczny" Katyń i „oswobodzona" przez Wschód
Europa. O braterstwie takich środowisk lepiej chyba nie wspominać.
Jeżeli wymiot chorego organizmu należy nazwać czymś „wielkim", to taką
wielkością wielkie są właśnie rewolucje. To jest ich pozytyw. Tyle przyniósł cały
135
ich przewrót idealistyczny ludzkości. To jest cały ich geniusz. Wymiot. Pozatem są
triumfem bestii w człowieku, a deptaniem tego, co jest jego godnością. Są
szczytem wielkich zboczeń, i anomalij psychicznych, aż do obłędu perwersji
włącznie.
I tylko chodząca przewrotność mogłaby się posunąć do twierdzenia, że wielkość
męczenników, których zrodził szalejący bestializm rewolucyjny, jest wielkością i
chlubą wieńczącą rewolucje same w sobie.
Rok 1793 i rok 1917.
Okres świąt Bożego Narodzenia przypomina nam rok inny, zgoła niepodobny do
tych dwóch, a w pełni uwydatniający to, o co tamte udawały, że walczą —
przypomina rok I—y naszej ery. Kiedy je zestawić — te trzy już daty — nie
podobna, nie dostrzec jak bardzo się odcinają od siebie, jak przerażająco dziwnie
zbiegają się w tym, w czym się rozchodzą.
Tu i tam lala się krew — tylko że w I—ym roku naszej ery lała się krew rzezanych
niewiniątek toczona nie przez jej założyciela, lecz przez satrapę, który szukał jak
go zgładzić. Tu i tam głoszono równość — tylko że rewolucje szły ścinaniem
głowy i równaniem w dół ku materialistycznej równości; a Chrystus szedł budzić i
stwarzać zrównanych w synostwie Bożym: „Jeden jest Ojciec wasz — wy wszyscy
braćmi". Tu i tam głoszono wolność, tylko że rewolucje szły ku zbrodniom
swawoli, a tam głoszono wolność trzymającą się wiązań prawdy, „Prawda wyzwoli
was". Tu i tam śpiewano hymny Bogu, tylko że rewolucje szły w bluźnierstwach a
tu rozlegało się „Hosannah", „Chwała".
Rok 1793 i rok 1917 — a I-y naszej ery.
Nie.
Nic nie posiadają istotnościowego, coby im było wspólne. I kłamie ten co głosi, że
rok pierwszy naszej ery jest dniem narodzin spersonifikowanego indywidualizmu.
Oszukuje — świadomie czy nieświadomie — kto naucza, iż rok ten dniem był
narodzin uświęconego totalizmu i zrealizowanego idealistycznego komunizmu.
Nieprawdą jest, że w dniu tym anioły głosiły: Wolność, Równość i Braterstwo
Rewolucji Francuskiej, nieprawdą, że Ewangelia dziś głoszona była zapowiedzią i
zarodnią haseł rewolucji komunistycznej.
„Rok pierwszy naszej ery, rok" — jak go ogłasza corocznie w czasie wieczerzy
wigilijnej Martyrologium Romanum —
„5199-ty od zarania dziejów, kiedy to Bóg we Wszechpoczątku uczynił niebo
i okrąg ziem;
rok 2759 od dni potopu;
rok 2015 od urodzenia Abrahama;
a 1510 od wyjścia Izraela z Egiptu, kiedy to Mojżesz im
hetmanił ;
rok 1032 od namazania Dawida królem;
rok 65 - go tygodniokresu przepowiedni Daniela Proroka;
rok 194 - y Olimpiady; a 752 - gi od założenia Rzymu;

136
rok 42 - gi panowania Oktawiana Augusta, kiedy to pokój wielki ustalił się po
wszystkiej ziemi" —
ten rok - jest rokiem spełniającego się nadprzyrodzenie „uniwersalizmu". Jest jego
„pełnią czasów", jak mówi Pismo św. Jest rokiem dokonywującej się ku
nadczłowieczeństwu ewolucji uniwersalistycznej. Jest zapowiedzią jej
poczynających się wypełnień. Pierwszą wielką i niedwuznaczną wypowiedzią jej
zasad i założeń.
„Związanie z Bogiem, Sprawiedliwość przez Boga i Miłość w Bogu" — oto
radosny trójdźwięk, z którym wstępuje, na widownię dziejów Ten, od którego
liczyć się pocznie czas na nowo. Aż dziw, że tak trudno było je dostrzec, i że tak
łatwo rewolucjom udało się podsunąć ludzkości ich krańcowe wypaczenia.
Ewangelia którą śpiewają nieba heroldując do czasu Bogu-Dziecinie jest
niedwuznaczna pod tym względem.
„Chwała Bogu na wysokości" - to jest pierwsze, co głoszą anielskie zastępy.
Chwała ma być oddana „Bogu". To jest najpierwsze. Chwała Bogu nie ziemskiemu
— ale „na wysokości". To jest najistotniejsze. A to znaczy „wiąza" z Bogiem.
Trzymanie z Nim. Poddanie i wiązanie się z Nim.
„A na ziemi pokój" — wieszczą jako drugi czynnik swej radosnej nowiny
słuchającym je pasterzom. „Pokój" — tzn. pokój, o którym mówi psalmista Pański,
iż jest „dziełem sprawiedliwości". Opus iustitiae pax. Pokój owocem i skutkiem -
sprawiedliwość zasadą i początkiem. Sprawiedliwość! Sprawiedliwość — nie
miłosierdzie. Sprawiedliwość — nie równość. Sprawiedliwość — nie siła i gwałt. I
znowu sprawiedliwość nie ludzka, sprawiedliwość w oczach ludzi i kupiona od
ludzi — ale sprawiedliwość głoszona przez anioła zwyż. Sprawiedliwość
objawiona i udzielona łaską przez Boga.
Wiąza i sprawiedliwość — to dwoje, „ale z tych trojga większa jest miłość".
Miłość czyli „dobra wola" - jak kończą swój śpiew anioły. Dobra wola — czyli
dynamizm najbardziej wewnętrzny a świadomie działający i docelowo szalejący w
każdym z nas. Miłość, „dobra wola" — czyli punkt archimedesowy i dźwignia,
które mają wyważyć antyczny świat. „Dałeś nam wszystko, co dać mogłeś Panie"
śpiewa w swym psalmie Miłości Krasiński — „dałeś dóbr swych największe, dałeś
dobrą wolę". „Nie podobna cokolwiek znaleźć na świecie, owszem niepodobna
zgoła pomyśleć cokolwiek, nawet jako możliwe, co bez zastrzeżeń jakichkolwiek
mogłoby być uznawane za „dobre" jak tylko jedynie dobrą wolę" — tym rozsła-
wionym zwrotem zaczyna Kant swą Metafizykę Obyczaju.
Wiąza i wiązanie z Bogiem, sprawiedliwość przez Boga i miłość w Bogu — to
uniwersalistyczne trisagion, trójświęty śpiew Nocy Najświętszej.

Warto sobie w tym przeto dniu szczególniej przypomnieć, że światopogląd


uniwersalizmu — (nie system oczywista tu wykładany) —ma również swego
proroka, ma swego wielkiego wyznawcę, ma niezrównanego w dziejach
przywódcę, posiada męczennika wszechludzkiej uniwersalności.
„Twoje państwo i poddaństwo jest świat cały,
o Boże!
137
Tyś polny kwiat, czemu Cię świat nie chce przyjąć,
choć może?"

Zestawię sobie raz jeszcze te trzy daty naszej ery — rok 1793, rok 1917 i jej rok
I—szy. Promieniami niby strzałami godzącymi w cel połączę wszystkie lata i
wielkie daty ery przedchrystusowej z pierwszym rokiem C h r i s t i n a t i, jako z
centrującym je wszystkie ośrodkiem i zwornikiem — promieniami niby
odpryskami zbaczającymi z drogi połączę rok 1793 i rok 1917 z tymże rokiem I—
szym — i będę usiłował stanąć myślowo we właściwym punkcie wyjścia na dalszą
drogę dziejową dla mej ojczyzny; będę usiłował pchnąć swoją wolę na pnące się
percie wojującego uniwersalizmu a strzec się gubiących się wśród dziejów
bezdroży, indywidualizmu i totalizmu; będę usiłował stanąć na właściwej
odskoczni światopoglądowej wiodącej naród mój ku wielkości wedle prawdy — a
nie ku błędom wedle wielkości.

* *

*)
Rewolucja — rewolucjonizm — rewolucjonista.
Hasła! — Okrzyki! — Pytajniki!
Chrystusa także ogłaszano — ileż to razy! — „rewolucjonistą".
Kiedy nie tak dawno temu zapytano mędrca chińskiego, co by też sądził o
znaczeniu i dokonaniu Wielkiej Rewolucji Francuskiej z 1789 roku; co by mniemał
o wartości jej założeń, a zwłaszcza o istotnym wpływie, dodatnim czy ujemnym,
jaki wywarła niezaprzeczalnie na bieg dziejów ludzkości — odpowiedział po
niemałym namyśle, że jeszcze nie czas na wydawanie definitywnego osądu o
owym dokonaniu społecznej myśli i woli ludzkiej. Albowiem — tak starał się
uzasadnić swoją odpowiedź — to, co nam patrzącym się na dzieje Rewolucji
Francuskiej z perspektywy lat niemal dwustu może się wydawać pozytywne i
społecznie zbawcze, to w kryteriach historiozofii wieków może okazać się nawet
zgubne i złe.

Tyle mędrzec chiński.


My — analizując Rewolucję Francuską nie tyle z punktu widzenia jej poczynań
politycznych czy zgoła jej haseł gospodarczo-ekonomicznych — ile założeń
światopoglądowych, jej wykładni ideologicznych, formułujemy nasz osąd o wiele
wyraziściej i bardziej definitywnie.

138
Oprowadzał mnie w latach pięćdziesiątych po Paryżu mój były kolega
gimnazjalny, dziś ś.p. ksiądz prałat Wiktor Grzesiak. Pokazywał imponujący
gmach byłej rezydencji królewskiej. Na jej zaś środkowym gzymsie wskazał zna-
cząco wyryte w kamieniu trzy podstawowe hasła Rewolucji Francuskiej: Wolność
• Równość • Braterstwo. Popatrz dobrze! — rozbudzał uśpiony krytycyzm.
Pomiędzy poszczególnymi wyrazami owych haseł, jak widzisz, jest umieszczana
stale wyraźna „kropka" kulista. Wiesz, jak to Francuzi czytają?! Liberté — point!
Egalité — point! Fraternité — point! To znaczy w tłumaczeniu: Wolności — ani
okruch! Równości — ani krzty! Braterstwa — tylko wyraz.
Może to i przesada — podobne odczytywanie wyrytych haseł. Ale przecież nie kto
inny, tylko głośny krytyk kapitalizmu Saint Simon doszedł w swoich analizach ha-
seł Rewolucji Francuskiej do kapitalnego wniosku, głoszącego ni mniej, ni więcej,
tylko że: ,,Bezwzględna wolność i równość — to krwiożercze głupstwo".
Braterstwo znowu zrodzone z podobnie pojętej ,,wolności" i ,,równości" to, jak
poświadcza historia, nie takie dalekie od znanego powiedzenia: Homo homini
lupus — człowiek człowiekowi wilkiem.
Tyle nam daje w historycznym swym testamencie ideologia zwycięskiego
indywidualizmu, kiedy jej założenia analizować i realizować z całą
bezwzględnością i aż do ostatnich, przez ich rygorystyczny tenor postulowanych,
konsekwencyj.
Odwrotnością tychże haseł, ich naprawą oraz sanacją ich konsekwencyj, miała być
w naszym wieku nie mniej "wielka" i nie mniej krwią znaczona rewolucja, jakiej
się podjął i jaką zrealizował tak zwany ,,narodowy socjalizm" Adolfa Hitlera.
Cokolwiek by powiedziano o ewentualnych osiągnięciach gospodarczych tego na
wskroś totalistycznego kierunku ideowego, nie wytłumaczą nam one nigdy i nie
usprawiedliwią ani o cal krwią i bólem pisanej historii, jaką sami przeżywaliśmy,
spowodowanej przez owego dziejowego potwora. Potomkowie nasi, zrodzeni w
jakiejś nowej ,,pax romana", nie dowierzać będą opowiadaniom bardów o
milionach niewinnie zamordowanych w najpotworniejszy sposób. Przesadą nazwą
i chełpiącym się cierpiętnictwem poematy pisane o obozach śmierci oraz filmy
ukazujące ból obozów koncentracyjnych.
Rewolucja liberalistycznego indywidualizmu — i rewolucja absolutystycznego
totalizmu!
Czy jest w czym wybierać?!
Tylko chodząca przewrotność mogłaby się bowiem posunąć do twierdzenia, że
wielkość męczeństwa i męczenników, jaką zrodził szalejący bestializm owych
rewolucyj, stanowi porękę stygmatyzującą wielkie zboczenia tychże rewolucyj
oraz pozytyw wynikający z ich podstawowych założeń.

Rewolucja francuskiego indywidualizmu — i rewolucja germańskiego totalizmu!

139
Okres świąt Bożego Narodzenia przypomina nam .,rewolucję" odmienną, zgoła
niepodobną do powyższych dwóch, za to w pełni uwydatniającą owe elementy i
założenia, o które tamte dwie udawały, że walczą. Przypomina nam początek
naszej wielkiej, dwa tysiące lat już liczącej ery chrześcijaństwa katolickiego, i
spowodowaną, i zrealizowaną przez nią ,,rewolucję". Kiedy począć zestawiać —
owe trzy już ruchy i moce „rewolucyjne" — niepodobna nie dostrzec, jak bardzo
się od siebie odcinają, jak przerażająco dziwnie zbiegają się w tym, w czym się
rozchodzą.
Tu i tam lała się krew — tylko że w pierwszym roku naszej ery lała się krew
rzezanych niewiniątek, toczona nie przez jej Założyciela, lecz przez satrapę, który
szukał jak Go zgładzić. Tu i tam głoszono równość — tylko że rewolucje
indywidualistyczna i totalistyczna szły ścinaniem głów i równaniem w dół;
Chrystus zaś szedł budzeniem i stwarzaniem zrównanych w synostwie Bożym: Je-
den jest Ojciec wasz Niebieski — wy wszyscy braćmi. Tu i tam głoszono wolność
— tyle że rewolucje indywidualistyczna i totalistyczna powiodły swych
zwolenników aż do obłędu wszelkiej swawoli, podczas gdy Chrystus obdarzał
swych uczniów wolnością kiełznaną wiązaniami prawdy: Prawda wyzwoli was.
Rewolucje indywidualistyczna i totalistyczna — a „rewolucja" stanowiąca
początek i istotę naszej ery!
Cóż posiadają istotnościowego, co by im było wspólne?
Kłamie, kto by głosił, że rok pierwszy naszej ery jest dniem narodzin
upersonifikowanego indywidualizmu. Okpiwa — świadomie czy nieświadomie —
kto by nauczał, iż rok ten dniem był narodzin uświęconego totalizmu. Nieprawdą
jest, iż w dniu tym anioły głosiły „wolność, równość i braterstwo"
indywidualistycznej Rewolucji Francuskiej. Nieprawdą tym bardziej, jakoby
Ewangelia dzisiaj głoszona była zapowiedzią i zarodnią haseł rewolucji to-
talistycznej.
„Rok pierwszy naszej ery, rok — jak go ogłasza corocznie w czasie wieczerzy
wigilijnej Martyrologium Romanum —
5199. od zarania dziejów, kiedy to Bóg we Wszechpoczątku uczynił niebo i
okrąg ziem;
rok 2759. od dni potopu;
rok 2015. od urodzenia Abrahama;
a 1510. od wyjścia Izraela z Egiptu, kiedy to Mojżesz im hetmanił;
rok 1032. od namazania Dawida królem;
rok 65. tygodnio-okresu przepowiedni Daniela Proroka;
rok 194. olimpiady;
rok 42. panowania Oktawiana Augusta, kiedy to pokój wielki ustalił się po
wszystkiej ziemi" —

140
ten rok jest rokiem spełniającego się nadprzyrodzenie „uniwersalizmu". Jest
jego„pełnią czasów", jak mówi Pismo Święte. Jest rokiem dokonującej się ku
nadczłowieczeństwu ewolucji uniwersalistycznej. Jest zapowiedzią jej
poczynających się wypełnień. Pierwszą wielką i niedwuznaczną wypowiedzią jej
zasad i założeń.
„Związanie z Bogiem — sprawiedliwość przez Boga — i miłość w Bogu" — oto
radosny trójdźwięk, z którym wstępuje na widownię dziejów Ten, od którego
liczyć się poczną wieki na nowo. Aż dziw, że tak trudno przyszło ludzkości
przyswoić sobie Jego zbawczą prawdę, i że tak łatwo udało się obydwom
rewolucjom podsunąć społecznościom krańcowe wypaczenia. Ewangelia, śpiewana
przez heroldujące nieba, jest niedwuznaczna pod tym względem.
,,Chwała Bogu na wysokości" — oto z przykazań pierwsze, głoszone przez
anielskie zastępy. Chwała winna być oddawana na pierwszym miejscu Bogu. Oto
współczynnik najistotniejszy. Wszelako nie chwała jakiemuś „bogu" ziemskiemu
— tylko i wyłącznie „Bogu na wysokości". Oto element różnicujący. Oznacza zaś
u podstaw swoich wiązę i związanie z Bogiem. Oznacza świadome uznanie spoiw i
ogniw jednoczących z Nim nierozerwalnie. Oznacza samorzutne poddawanie się
pod dzierzgane przez moce i pozycję „supercentra wszystkich centr" okucia dzie-
jowe oraz zhierarchizowania wszelakich współzależności.
„A na ziemi ludziom pokój" — oto współczynnik wtóry radosnej nowiny głoszonej
przez zastępy nieb nie dowierzającym pasterzom. „Pokój" — to znaczy pokój, o
którym mówi Psalmista Pański, iż jest „dziełem sprawiedliwości". Opus iustitiae
pax. Pokój owocem i skutkiem — sprawiedliwość zaś zasadą i początkiem.
Sprawiedliwość! Sprawiedliwość — nie równość. Sprawiedliwość — nie siła i
gwałt. Ale też sprawiedliwość nie wyłącznie ludzka, sprawiedliwość w oczach
ludzi i kupiona od ludzi — ale sprawiedliwość głoszona przez anioła z wysokości.
Sprawiedliwość objawiona i udzielona łaską przez Boga.
„Wiąza i sprawiedliwość" — to dwoje, ale — wolno chyba w tym miejscu
zastosować słusznie słowa świętego Pawła: — z omawianego „trojga większa jest
miłość". Miłość czyli „dobra wola" — jak kończą swój zaśpiew anioły. Dobra wola
— czyli dynamizm najbardziej wewnętrzny, a świadomie działający i docelowo
zmierzający w każdym z nas. Zasada „miłości" — zasada „dobrej woli" — czyli
właściwy punkt Archimedesowy, który miał wyważyć zbytnio ziemskie założenia
antycznego świata. „Dałeś nam wszystko, co dać mogłeś, Panie — śpiewa w swym
Psalmie dobrej woli Krasiński — dałeś dóbr swych największe, dałeś dobrą wolę".
„Niepodobna cokolwiek odnaleźć na świecie — tymi słowy rozpoczyna Kant swą
Metafizykę obyczaju — niepodobna zgoła pomyśleć cokolwiek, nawet jako
możliwe, co by bez zastrzeżeń jakichkolwiek mogło być uznawane za dobre, jak
tylko i jedynie dobrą wolę".
Wiąza i wiązania z Bogiem — sprawiedliwość przez Boga — i miłość w Bogu: —
to uniwersalistyczne trisagion, trójświęty śpiew Nocy najświętszej.

141
W tym przeto dniu, owej Nocy świętej, warto sobie szczególniej uzmysłowić, iż
światopogląd uniwersalizmu (nie system oczywiście tutaj niedokończenie
formułowany) posiada swego właściwego Proroka, wielkiego swego Wyznawcę i
Nauczyciela, niezrównanego poprzez drogi dziejowe Przywódcę, glorią
męczeństwa zwieńczonego Realizatora wszechludzkiej uniwersalności.
„Twoje państwo i poddaństwo jest świat cały, o Boże!
Tyś polny kwiat, czemu Cię świat nie chce przyjąć, choć może?"
Zestawię sobie raz jeszcze wymowę trzech owych rodzajów rewolucyj —
indywidualistycznej, totalistycznej i uniwersalistycznej — jak mi je podaje księga
niemylnej historii. Promieniami, niby strzałami godzącymi w cel, połączę
nasamprzód wszystkie wieki i wielkie ich daty z ery przedchrystusowej, z
obchodzonym tej Nocy pierwszym rokiem Christi nati — „od narodzenia
Chrystusa" — jako z centrującym je wszystkie ośrodkiem i zwornikiem; z kolei
zygzakami, niby odpryskami zbaczającymi z wytkniętej przez Chrystusa drogi,
połączę szlaki i dzieje wspomnianych rewolucyj indywidualistycznej i totalistycz-
nej, by porównać je z unoszącą się ponad nimi — jakby niedostępnie i
nieosiągalnie — gwiazdą Betlejemską i wskazanym przez nią szlakiem dziejowym.
W obliczu zaś wynikającego z tych powiązań i wdrażającego mi się nieuniknienie
trójrozdroża historycznego — indywidualizmu, totalizmu i uniwersalizmu
chrześcijańskiego — pocznę coraz to dogłębniej ukierunkowywać się myślowo co
do właściwego punktu wyjścia i co do drogi dziejowej, jaką, wspólnie z innymi,
miałbym wyznaczyć umiłowanej swej Ojczyźnie. Pocznę urabiać swoją wolę i
swój charakter społeczny według założeń i prawideł ideowego uniwersalizmu,
wyzwalając się systematycznie z pęt i wiązań bezdroży indywidualistycznych i
totalistycznych. Połączę urok i blaski gwiazdy Betlejemskiej z istotą Polaka, by tak
powieść naród swój ku wielkościom wedle prawdy — przenigdy zaś ku błędom
wedle wielkości. *)

*)
Tekst zawarty między gwiazdkami pochodzi z II-go wydania (przyp.red.)
* *
*
Chrystus nam się narodził!
Pójdźmy— pokłońmy się Jemu.
Wstańmy —pieśń chwały zanućmy Panu.
Hymn ponad hymny śpiewajmy Bogu Zbawieniu naszemu.
Nim się objawi Oblicze Jego ubiegnijmy blask Pański w wyznawania słowach
i rozgłosem psalmów napełnijmy okrąg ziemi.
Albowiem Bóg nasz Pan jest nad Pany;
i jako Król przeogromny ponad wszystkie bogi;
i nie powie nikt z ludu mu oddanego: odtrącił nas Pan. —
142
Jego bowiem jest ziemia od krańców aż po krańce —
a niedostępność jej szczytów zagubiła się w przepaściach Jego spojrzeń.
On bo jedynie Panem jest mórz,
na marach nicości rozfalował niezmierność ich wód

a ramieniem od i dośrodkowych mocy ustalił niewidzialne ściany ich rozbryzgom.


Wstańmy — pokłonem modlitewnym zegnijmy wyniosłość naszych czół —
i twarze zorane bólem ukryjmy w pomrokach Jego niedostępności.
Szlochem niech buchnie nasza pierś,
zapłaczmy przed Panem
On bo uczynił nas,
Panem przecież ci jest i Bogiem naszym —
a my mu ludem i wracającą z pastwisk trzodą Jego.
Dzisiaj tedy, kiedy głos Jego rozlegnie się w śpiewaniu naszej
duszy
nie zatwardzajmy mu naszych serc
Jako czynili Ojce nasze w niepojętym zaślepieniu,
w dniu w którym ich kusił przekleństwem pustyni.
Tam mnie doświadczali — mówi Pan — tam wyzywali wszechmocy mojej
prawicy —
Wyzywali — i ujrzeli przestrach mych dzieł.
Czterdzieści lat wiodłem ich idąc z nimi jako z bliskich nabliższy —
Ażem w końcu rzekł: wiecznie ci błądzą sercem;
i zaprzysiągłem pokoleniu temu w zapalczywości mego gniewu,
iże nie wejdą w pokojną ciszę mego upojenia.

Chrystus nam się narodził!


Pójdźmyż — pokłońmy się Jemu.
Ojcu pieśń nućmy chwały .
Hymn ponad hymny Synowi
Rozgłosy psalmów Duchowi Świętemu —
Jako było na początku wszystkich stawań się,
jak czyni aż po dziś dzień wszystkość stworzenia
jak czynić będą po nas wieki wieków.
Tak niechaj będzie ! *)
(Invitatorium na dzień Bożego Narodzenia —psalm 94)

*
*)
Tłumaczenie autora książki (przyp. red.)

143
Na dzień 26 grudnia

Opłatek idzie w krąg —


a z nim kielich miłości.
Starodawnym obyczajem wigilijnym przy łamaniu się opłatkiem godzimy
wszystkie waśnie całoroczne. Przebaczamy sobie wzajem wszystkie nasze
przewiny. Łamiemy w sobie to, co najtrudniejsze do złamania, złość naszej złości, i
tłumimy nienawiść naszej nienawiści. Odpuszczamy wrogom-sąsiadom „jako i
nam odpuszczono" i każdy przechodzień, kimbykolwiek był, staje się gościem na
równi z domownikami. —

O cudzie wigilijnego opłatka. O przesłodka mocy polskiego obyczaju. O łamanie


się miłością — nawet z wrogiem.
Co znaczy przy twoich ogniach pędząca przez dzieje kra społecznej
sprawiedliwości? Jakiż przy twoich ciepłach mógłby się ostać wymiar jej
nieprzecieplony — choćby był zapadł w śniegach bezwzględnego bezczucia?
Opłatek idzie w krąg. —

,,Czegożby życzyć wam —


(zaczyna jeden ze swych wierszy Kasprowicz) —
W tę świętą noc,
Gdy betlejemskiej gwiazdy jasna moc
Kieruje drogę swą od niebios bram
Ku waszym zbożnym chatom?
Kiedy w ten skrawy śnieg,
W ten mroźny szron
Spłynie do waszych utęsknionych łon
Słodka opowieść, że w żłobie legł,
Co odkupienie światom
Pragnął zgotować przez męczeńską krew.
Kiedy aniołów chór
Do waszych wrót
Zapuka cicho mówiąc: Stał się cud.
Człowiek jest jako piękny Boży wzór..."

Czegożby życzyć wam?...

144
„Gdybym mówił językami ludzkimi i anielskimi, a miłości bym nie miał: stałbym
się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. I chociażbym miał dar proroctwa, i
znał wszystkie tajemnice i wszelką umiejętność; i choćbym miał wszystką wiarę,
tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, to niczym jestem. I choćbym
wszystkie majętności moje rozdał na żywność ubogich, i choćbym wydał ciało
moje tak iżbym gorzał, a miłości bym nie miał; nic mi to nie pomoże" (I Kor.
13,1,3).
Opłatek idzie w krąg —
a z nim kielich miłości.
Jaką potęgą bije ku nam jej wiew z Wigilii Chłopów Reymonta, gdzie ,,cicho się w
izbie stało, ciepło, serdecznie, nabożnie i tak uroczyście, jakby między nimi leżało
to święte Dzieciątko Jezus". Jaką jednością i klasycyzmem przeziera z wigilijnych
obrazów wziętych z życia naszej szlachty, gdzie chwila Wigilii, to chwila
„narodowego święta, o którym żaden Polak nie zapomina", i gdzie Polak, wieczny
pielgrzym, mówi ustami Pułaskiego o opłatku „Gdy w Polsce rozłamiesz go kiedyś
z braćmi, przypomnij mnie i Trenton". Jakim tchnieniem przemożnej i niezwy-
ciężonej łaski, która kruszy najzatwardzialsze serca, wieje ku nam z pamiętnej,
opisanej przez Zofię Kossak, Wigilii na Pawiaku 1942 roku, gdzie „Łopot
anielskich skrzydeł... przeniknął grubą powłokę Oberscharführera Bürckla i poraził
kata echem jakichś prawd dawno zapomnianych" w chwili, gdy „ludzie skazani na
śmierć, ludzie skatowani, których gnijące rany powstałe z pobicia, cuchnęły nie do
zniesienia, czyniąc człowieka ohydnym sobie samemu, ludzie, którym się zdawało,
iż są duszami potępionymi — witali opłatek... niby stwierdzenie, że Bóg o nich
całkiem nie zapomniał".
Jak blednie w atmosferze tych Wigilii cała czczość i bezpłodność hasła ,,walki
klas" szerzonego przez szkołę marksizmu. Jak razi, jak nieprawdopodobnie
śmieszy w obrębie władnącej powszechnie Miłości, która tak bezprzykładnie
harmonizuje wielkich z małymi i małych z wielkimi — wielkie larum
międzynarodowogo „braterstwa". Jak milknie wobec przesłodkiej dyktatury
miłości królującej w „tę świętą noc" — dzikość i śmiercionośność „dyktatury"
zarówno tyrana, jak i proletariatu.
Opłatek — symbol m i ł o ś c i — idzie w krąg.
* *

Trójkierunkowość prawdy i fałszu wdziera się we wszystkie dziedziny naszego


życia, wdziera się nawet w dziedzinę naszych uczuć, naszych pragnień i naszych
tęsknot.
Pragnienie może być w pełni indywidualistyczne, pragnienie i tęsknota mogą też
być krańcowo totalistyczne. Więcej. Pragnienie i krzyk duszy mogą być również
— tak jak powinny być — uniwersalistyczne. Zarówno jednostka może błądzić lub

145
prawidłowo sobą powodować na płaszczyznach tej trójkierunkowości, jak i
społeczeństwo, jak i naród. Wszystko, co obdarzone wolną wolą, może się nasycić
i upoić każdym z tych trzech kierunków aż po brzeg.
Spełnienie pragnień indywidualistycznych — to Max Stirner. „Ja" i tylko „ja" — a
inni o tyle tylko, o ile dla mnie. Każdy sobie — i byle jak najwięcej — ale „dla
siebie" tylko — ruchem odśrodkowym — w bezmiar osobistych szałów.
Spełnienie pragnień totalistycznych — to Huxleya Nowy wspaniały świat. Każdy
jest wchłaniany — i tylko wchłaniany przez całość społeczną. Nikt nie ma dla
siebie nic. Nikomu w niczym nie wolno być sobą. Każdy jest tylko w całości,
wyłącznie dla całości, każdy jest zerem całości, które krągłością swej pełni jest po
to tylko, by całość powiększyć o swoje nic.
Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, iż błąd uważa, że tylko kresy jemu
właściwych tęsknot są wielkie i że tylko krzyk jemu hołdujących dusz może
buchać szalejący. Indywidualizmowi się zdaje, że tylko tęsknot indy-
widualistycznych ramiona są bezkresne i idą ku wiosnom nie zaznanym nigdzie
indziej, że one jedne są bezdalą, bezmiarem i bezdnem coraz to większych
nienasyceń, coraz to bardziej rozwielmożniających się i coraz to gwałtowniejszych
poruszeń.
Totalizm wmawia światu, że tylko on jest ogromem, tylko on monolitem, tylko on
żywiołem tłoczącym w sobie wszystkie wulkany rozgorzałych tęsknot, wszystkie
krzyki zazębiających się wzajem nie ukojonych niczym pragnień.
,,P o o w o c a c h i c h p o z n a c i e i c h "
Kto zbierać będzie figi na ostach? — albo dosyt dojrzałych owoców na cierniach?
„Człowiecze, bacz —

—mówi jeden z wielkich szyderców świata —

co mówi głucha północ wkrąg:

Świat głębią jest.


I głębszą niźli głębia dni.
A dnem jej ból.
Lecz pod nim głębszy szczęścia głód się tai.
Ból mówi giń.
Lecz szczęścia pieśń wieczności chce,
Chce głębi wieków — wieków głąb".
(Nietzsche)
I to jedynie jest prawdą.
Krzyku duszy, szalejących namiętnie wołań naszych wnętrz, bezdna naszych
niewypowiedzianych a coraz głębiej nas nurtujących tęsknot, nie wypełni żaden
ochłap tuczonego w ten czy inny sposób ciała, by i najcudniejszego i
najwonniejszego, nie zamknie ust żaden odpad skończonych szczęść, kończących

146
się dosytów, końcem znaczonych trwań, żaden odprysk i odbieg tego co zwiemy
życiem i użyciem.
Jednego tylko echa w okręgu świata odgłos zdolen zaspokoić duszy krzyk —
jednego tylko pokarmu i dobra zawartość zdolna nasycić jej głody — jeden tylko
szczęścia bezkompromisowego szał możny jest wypełnić jej brzegi i szukania jej
ramion, możny rozśpiewać pustki, które drąży w duszy gorycz całożyciowego
doświadczenia.
Centrum centr wszelakich; dobro dóbr mieszczące w sobie wszystkość szczęścia;
odpowiedź wszechodpowiedzi płynąca z bezkresu osobowościowej wieczności.
A tym jest Bóg uniwersalizmu.
Bóg totalizmu, bóg totalistycznego panteizmu, jest jak Buddha, jak Moloch. Pożera
własne swe dzieci. Bóg indywidualizmu pisze się przez małe ,,b". Jest jak Lucyper,
jak Faust — spersonifikowaną pustką skończoności realizującą się w osobistym
„ja" poszczególnych jednostek.
Jeden tylko Bóg uniwersalizmu jest Bogiem ,,w duchu i w prawdzie". Jeden tylko
Bóg uniwersalizmu jest szałem i szczęściem, i ciszą, i upojeniem. Jeden tylko Bóg
uniwersalizmu jest jak mocarz i jak olbrzym, i jak pierś, i jak wiosna, i jak łono
tego wszystkiego, co rajem się jawi w naszych snach.
Tu jest kres jedyny i rzeczowy naszych tęsknot. Tu biegun i przystań wszystkich
krzyków ludzkości, którymi z morza dziejów, z rozpętania fal, woła w
przestworza, ku gwiazdom lub ku piekłom; tu czekające, tulące łono wszechmatki,
wszechojca. —
Tu — w objawionym nam dziś Bogu uniwersalizmu. Tu — w Jego
wypowiedzianym w czasie Słowie wszechmownym.
Tu — w Chlebie nam danym na nasze głody metafizyczne i w Krwi upajającej
upojeniem przekraczającym wszystko co jest wyłącznie zmysłem i ciałem i
całkowicie nie uwznioślone duchem.
„Cóż masz niebo nad ziemiany
Bóg porzucił szczęście swoje,
Wszedł między lud ukochany
Dzieląc z nim trudy i znoje" —
Czyż takim mógłby być bóg indywidualizmu czy totalizmu?
A Bóg uniwersalizmu jest jeden — jak jednym jest centrum całości.
„W starych księgach — opowiada nam ciekawie historyk żydowski Józef Flawiusz
w swej Wojnie żydowskiej — w księgach, które zowią świętymi wyraźnie było
powiedziane, że w tym czasie będzie mąż, który, wyszedłszy z Judei, obejmie
panowanie nad całym światem."

147
„Wszyscy byli przekonani — głosi Tacyt w księgach historycznych — że,
opierając się na dawnych przepowiedniach, właśnie Wschód wywyższy się ponad
inne narody, i że niebawem z Judei wyjdą ci, którzy zawładną światem."
„Na całym Wschodzie — pisze Swetoniusz — panowało dawne i ustalone
przekonanie, że przeznaczone jest, i że około tego czasu wyjdą z Judei ci, którzy
zawładną światem."
A Cycero w swym dziele o Rzeczypospolitej maluje wiek ładu i szczęścia
darowany ludzkości po przyjęciu tegoż władcy i jego zespołu władającego,
słowami:
„W owym czasie nie będzie już innego prawa w Rzymie, a innego prawa w
Atenach; dziś tego, jutro owego prawa, ale dla wszystkich narodów i po wszystkie
czasy będzie jedno, jedyne, ciągłe i wiekuiste prawo i jeden Pan i jeden Władca,
Bóg!"
„Nowo pokolenie zstępuje z nieba wysokiego,
Zmazane ma być starodawne przestępstwo,
Ziemia uwolniona od obawy i troski" —
tak poezja starożytności ustami Wergilego głosi wypełnienie uniwersalistycznych
tęsknot przez jego Boga.
Ku jakim brzegom biegnie krzyk serca mego? Jaką modlitwą modli tęsknota moja
swe głody?
,,Pieśń moja Bóg" — woła nuta duszy. Ale jaki? — Oto pytanie: Bóg
indywidualizmu? czy totalizmu? czy naprawdę uniwersalizmu?
Wzbudzę w sobie wspomnień głos przeżytej Pasterki — wyśpiewam tęsknotę
duszy:
„Ach witaj, Zbawco, z dawna żądany..."
„Witaj, Jezu, ukochany..."
* *
*
„Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo. To było
na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało; a bez Niego nic się nie stało, co
się stało. W Nim był żywot, a żywot był światłością ludzi. A światłość w
ciemnościach świeci, a ciemności jej nie ogarnęły.

Był człowiek posłany od Boga, któremu imię było Jan. Ten przyszedł na
świadectwo, aby dał świadectwo o światłości, aby przezeń wszyscy uwierzyli. Nie
był on światłością; ale iżby świadectwo dał o światłości.

148
Była światłość prawdziwa, która oświeca wszelkiego człowieka na ten świat
przychodzącego. Na świecie był, a świat przezeń uczyniony jest, a świat Go nie
poznał. Przyszedł do swej własności, a swoi Go nie przyjęli. A ilukolwiek Go
przyjęło, dał im moc, aby się stali synami Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego;
którzy nie ze krwi, ani z woli ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili. A
Słowo Ciałem się stało i mieszkało między nami (i widzieliśmy chwałę Jego,
chwałę jako jednorodzonego od Ojca), pełne łaski i prawdy.
Jan świadectwo daje o Nim, i woła, mówiąc: Ten był, o którym powiedziałem:
»Ten, co, po mnie przyjść ma, stał się przede mną; bo pierwej był, niżli ja. A z
pełności Jego myśmy wszyscy otrzymali, i łaskę za łaską. Albowiem Zakon przez
Mojżesza był dany; łaska i prawda stała się przez Jezusa Chrystusa"".
(Ewangelia ze Mszy Królewskiej)
(Jan 1,1—17)
*

149
Na dzień 27 grudnia

Jeszcze nie wstydzimy się kolęd — choć już wstydzimy się nazwy: Jestem
katolikiem! Jeszcze sławimy się tym swoim skarbcem, jednym z największych
naszych skarbów narodowych, kolędą, jeszcze co roku na falach anten, na cały
świat, występujemy odziani jej dostojeństwem, piękni jej wdziękiem i tacy
wszechludzcy jej człowieczeństwem śpiewnym — ale katolicyzmem, który jest
sercem jej nuty, oficjalnie się już nie afiszujemy. Twardą mową Chrobrego już go
nie podtrzymujemy w naszym życiu narodowym.
Jakaś dziwna i lękiem przejmująca dwoistość zarysowuje się w duszy
współczesnego Polaka. Dwoistość, którą okres kolędowania nad wyraz uwypukla i
wykazuje. Kolęda przecież to śpiew Polski i katolicyzmu zarazem. W nich śpiewa
to, co polskie i to, co katolickie, splecione i sprzężone w jednej pieśni słowach, tak
jak wygłos złączonych płuc, jak płód i twór jednego Rodzica Dziejowego i jednej
Rodzicielki zarazem. A życie i rzeczywistość chcą zadać kłam tej wzniosłości.

„Chyba nigdzie na świecie kolęda — pisze Stanisław Dobrzycki w swej pracy


pt. "O kolędach" — pieśń na Boże Narodzenie, pieśń religijna, ale i świecka
zarazem, nie jest tak rozpowszechnioną w całym społeczeństwie, nie stała się
tak ogólnie przyjętą i ukochaną jak w Polsce. Śpiewamy i odczuwamy kolędy
wszyscy; śpiewamy je w kościele i w domu; śpiewać je możemy w każdym
nastroju ducha, bo do każdego dobrać można odpowiedni tekst i odpowiednią
melodię. Śpiewa je miasto i wieś... Śpiewa kolędy cała Polska, wszystkie jej
ziemie i szczepy; od Polesia po Śląsk, od Kaszub po Podhale: wszędzie brzmi
kolęda, i wszędzie ta sama... Zapadłszy w duszę Polaka w latach dziecinnych
kolęda towarzyszy mu wiernie w dalszej drodze życia... Na obczyźnie dawała
mu wrażenie Ojczyzny, przenosząc duszę utęsknioną do oddalonego kraju
rodzinnego. Szła z wygnańcami na Sybir i tam osładzała im ich straszną dolę.
W czasie Wielkiej Wojny żołnierze polscy... pisząc w okresie świątecznym
listy do rodziny ubierali je niejednokrotnie w formę wierszowaną, w formę
kolęd".

Oto dusza polska w kolędzie. Trudno o równie silny wyraz zbiorowej psychiki w
ramach naszego globu ziemskiego, któryby łączył ziemskość i pozaziemskość,
religijność i świeckość w jednym wyrazie społecznym.
A mimo to kolędzie przeczy życie.
Gdyby chcieć zastąpić w powyższym ustępie wyraz ,.kolęda" wyrazem
„katolicyzm" lub jego odpowiednikiem, gdyby chcieć zastąpić wartość i ważność
śpiewania wartością i ważnością konsekwentnej i codziennej wiary, odrazu by się
jął zarysowywać ów zgrzyt, owa niewytłumaczona dla obserwatorów
zagranicznych dwoistość Polski katolickiej.

150
I to wcale nie jest „tajemnicą psychiki narodowej".
Nie.
Przeżywamy wszyscy miażdżący obuch kolędy Karpińskiego, przeżywamy całą
dumę mieszczącej się w niej wielkości, kiedy śpiewamy:
„Bóg się rodzi! moc truchleje!...
Ogień krzepnie — blask ciemnieje!" —
a jednak ojczyzny niebieskiej lękamy się zwać się obywatelami.
Chłonną duszą wyczuwamy i wypijamy cały słód tych najrzewniejszych bodaj na
świecie kolęd, którymi pytamy i które nas pytają:
„Któż o tej dobie
Płacze we żłobie?
A gdzie? a gdzie?..." —
i odpowiadamy, jak żadna pieśń świata nie odpowiedziała nigdy:
„Oj, Maluśki, Maluśki...
Gdyby nie te lice, i śliczne źrenice
Jużby Cię był zwierz pochłonął i łakome lwice" —
a jednak wstydzimy się nazywać siebie katolikami.
Wraz z ludem Podhala — pasterzami Polski — wiarą, któraby zdolna była zaiste
góry przenosić — zapraszamy „tego Maleńkiego" i przedkładamy Mu w słowach i
tłumaczymy wierząc we własne wywody:
„Albo się więc mój Panie — wróć do swej dziedziny,
Albo pozwól się zanieść — do mej chałupiny..."

„Tam Ci będę nucił — łzy pieśniami krócił,


Gdybym Cię miał, jużby mi się dom w Niebo obrócił";
ale zakolędować „uczynkiem i prawdą", jak przykazują Pisma, to nam nie
przychodzi zgoła na myśl.
„Oto lirnik stary —
wyśpiewujemy wraz z Noskowskim swoją duszę w najśpiewniejszej kolędzie
ostatnich czasów —
Śpiewną lirę stroi;
Niechże zagra na niej,
Pastuszkowie moi!"
Ale serce wziąć na ostrze miecza i pokazać światu w bezkompromisowym
wyznawaniu wiary — to tylko w chwilach zrywu nam się udaje, to nie na nasz
codzień.
Któż to wszystko wyrozumie? Kto uładzi w narodowej duszy? Czy jest naród drugi
na świecie, któryby tak uwydatnił sprzeczność w sobie? Tak spotęgował
rozbieżność ideału i rzeczywistości?
W szczęsnym rozpląsaniu duchowym bijemy uradowani w dłonie „gdy się
Chrystus rodzi", i gdy „aniołowie się radują" dźwiękami swego świąteczno-

151
nieśmiertelnego „gloria, gloria". I nawet jest tak, że co roku, bez pozy, bez
właściwej niewiary stajemy rozrzewnień wewnętrznych pełni tam, gdzie:
„Mizerna, cicha,
Stajenka licha,
Pełna niebieskiej chwały".
i gdzie:
„... leżący
Przed nami śpiący
W promieniach Jezus mały".
Patrzymy wiary pełnymi oczyma jak:

„Nad Nim anieli


W locie stanęli
I pochyleni klęczą..."
i nucimy Mu rzewność naszych kantyczek i pastorałek pośpiewami i kołysankami,
które tylko miłość najtkliwsza z siebie snuć może, skandując:
„Dam ja Jezusowi słodkich jagódek,
Pójdę z nim w Maryi serca ogródek...";
nucimy wciąż na nowo onym „wdzięcznym weselem", którym śliczna Panienka tak
Jemu śpiewała, gdy kołysem najpierwszym obejmowała tajemnicę Boga-
Człowieka, podejmując miłośnie:
„Cicho wietrzyku, cicho południowy,
Cicho powiewaj — niech śpi Panicz młody —";
co roku „wśród nocnej ciszy" wołamy duszą przepełnioną uczuciami religijnej
wiary:
„Hej! Pasterze mili!
Dzisiaj o tej chwili,
Chrystus się narodził";

„Krokiem śmiałym i wesołym


Spieszmy i uderzmy czołem
Przed Panem w Betlejem";
co roku — z pokolenia na pokolenie — nie przestajemy podawać sobie z rąk do
rąk — jakgdyby z serca do serca — tej kolędy, którą by nazwać można szczytem
prostoty uczuciowej w naszej wierze:
„W ŻŁOBIE LEŻY..."

152
I tak co rok, co rok. Z nie milknącą wiarą, z nie słabnącym odczuwaniem. Z
ogniem w oczach i łzami, które się zajęły i zapłonęły od ogni i łez dostrzeżonych w
oku własnego dziecka zachwyconego i rozrzewniającego się, że oto:
„Jezus malusieńki
Leży wśród stajenki...
że
Nie ma kolebeczki
Ani poduszeczki...
i że mu
W nóżki zimno,
Żłobek twardy,
Stajenka się chyli".

Ale wypowiedzieć słowa: ,,Jestem katolikiem" — przy całym ogromie tej


stłoczonej we wnętrzu polskiej duszy wiary — tak jakoś trudno, tak przedziwnie
opornie.
Dlaczego?
Przecież nie dlatego, że brak gorąca naszym najgłębszym uczuciom. Ani też
dlatego, by zaistniała była kiedykolwiek obawa, że Polska w chwilach
prawdziwego niebezpieczeństwa dla wiary nie opowiedziałaby się za wiarą swych
ojców i wiarą swych dziejów.
Więc dlaczego?
Czy może dlatego, iż wierze naszej brak kręgosłupa systematycznej myśli? Czy
może dlatego, iż uczuciom naszym brak rozumnego podkładu? Naszym
przekonaniom i chrześcijańskim zasadom — oparcia o przemyślany dogłębnie
dogmat? Czy może dlatego, że w naszym wnętrzu, tak jak w państwach Europy
pośredniowiecznej, utworzyły się dwa światy idące każdy sobie, samopas — świat
wiary laicyzującej się coraz bardziej i świat nauki ubóstwiający się coraz
bezwględniej?
Cauchy, wielki matematyk francuski, tak mówi o sobie i o wierze swojej:
,,.Jestem chrześcijaninem, tj. wierzę w boskość Jezusa Chrystusa, tak jak
wierzy w nią: Tycho Brahe, Kopernik, Kartezjusz, Newton, Fermat, Leibniz,
Pascal, Grimaldi, Euler, Guldin, Boscovich, Gerdil; wierzę, tak jak wierzyli
wszyscy wielcy astronomowie, wszyscy wielcy fizycy, wszyscy wielcy
matematycy wieków ubiegłych. Jestem też katolikiem jak większość
wymienionych, a gdyby zapytano mnie o przyczynę tego, to ujawniłbym ją
chętnie. Przekonano by się wówczas, że wierzenia moje wypływają nie z
przesądów odziedziczonych, lecz z badań głęboko sięgających. Jestem
katolikiem szczerym jak Corneille, Racine, La Bruyére, Bossuet,
Bourdalone, Fénélon, jak była i jest za naszych także czasów znaczna liczba
mężów najwybitniejszych spośród tych, którzy najwięcej honoru przynieśli
wiedzy ścisłej, filozofii i literaturze, którzy stanowią ozdobę największą
akademij naszych. Podzielam to samo przekonanie głębokie, jakie ujawnili
153
słowem, czynem i pismem uczeni pierwszorzędni: Rufini, Haüy, Laënnec,
Ampére, Pelletier, Freycinet, Coriolis. A jeżeli żyjących nie wymieniam dla
uszanowania ich skromności, to mogę conajmniej powiedzieć, że znalazłem
całą szlachetność, całą wspaniałomyślność wiary chrześcijańskiej wśród
światłych przyjaciół moich: twórcy krystalografii (Haüy), wynalazcy chininy
i stetoskopu (Pelletier i Laënnec), w słynnym żeglarzu na pokładzie ,,Uranii"
i nieśmiertelnym twórcy elektryczności dynamicznej (Freycinet i Ampére)".
Hej, Kolędo, Kolędo!
Kiedy cię będę śpiewał rozumem Kopernika, umysłem Leibnitza, uczuciem
Szopena, wiarą Pasteura i czynem Ampéra?
Kiedy za Staffem zawołam:
,,Pokaż —no, Panie Jezu, żeś Pan nad Panami!
Żeś darmo się nie rodził, żeś tu nie przybłęda!
Czy chcemy, czy nie chcemy, zrób porządek z nami! —
Kolęda! Kolęda!"
Kiedy za Roztworowskim:
„Dziś oto wracam Jezu Chryste,
w matczyne, dawne strony,
by kolędować: masz zaiste
Granice Nieskończony!"
Kiedy mój śpiew stanie się wiarą, a wiara śpiewu duszą — na każdy czas?

* *
*

Stosunkowo łatwo było rzucić twierdzenie, że Chrystus był i jest heroldem


uniwersalizmu — ale wcale nie łatwym jest zadaniem wykazać słuszność tego
twierdzenia. Wydaje się, iż raczej na odwrót rozumowaćby należało. Wszystko,
cokolwiek nieuprzedzony obserwator na pierwszy rzut zauważyć może w postaci
Chrystusowej, zdaje się za tym przemawiać, że Chrystus, jeśli w ogóle ująć Go
można w ramy jakiegoś systemu czy kierunku, był przede wszystkim i nade
wszystko „indywidualistą". Był sobą i tylko sobą i nic nie chciał mieć wspólnego z
otaczającym Go światem i jego sprawami.
Niejeden z badaczy życia Chrystusowego, niejeden z uczonych w Piśmie, niejeden
z tych, co chcieli wyświetlić ,,problem Chrystusa" i wykazać światu Jego właściwą
postać, do tego właśnie doszedł wniosku i, jeśli go nie chcemy podejrzewać o
celowe fałszerstwo, został przymuszony do postawienia tej tezy oczywistością
pewnych tekstów i faktów, które mu studium nad postacią Chrystusa nasunęło.
Gdzież Chrystus uznawał — możnaby się śmiało w imieniu tych szermierzy
Chrystusa-indywidualisty zapytać — to, co jest podstawowym przekreśleniem
wszelkiego indywidualizmu, tj. prawo „wiązy”? Jeśli coś było charakterystycznego
w Jego życiu, to na pierwszym miejscu zrywanie, i to bezwzględne, wszelkich
wiązań i więzy. Chrystus uchodzi jako pratyp wszystkich rewolucjonistów, ludzi
154
mącących do cna to, co my zwiemy spokojnym życiem obywatelskim. „On
podburza lud" — rzucą mu oskarżenie w Wielki Piątek. „Nie przyszedłem pokój
przynieść, ale miecz" — powie sam o sobie. „Pójdź za mną, a zostaw umarłym
grzebanie umarłych swoich" — stawia swoim uczniom podstawowy warunek
wszelkiego „za-Nim-pójścia", przecinając tym żądaniem jedną z najczulszych i
najbardziej człowiekowi właściwych więzi społecznych, łączących go z
odchodzącymi. A jakim szowinizmem indywidualistycznym zdają się tchnąć
słowa: „Nie jestem posłany jeno do owiec domu izraelskiego", rozpatrywane same
w sobie.
Nie było również twardszego wezwania rzuconego własnej Matce nad to: „Co
mnie i tobie niewiasto". I by nie zostało cienia dwuznaczności co do Jego intencji
na tym odcinku najczulszych wiązań stawia tłumom Go słuchającym pytanie: „Kto
jest matką moją i którzy są braćmi moimi?". I odpowie: „Oto matka moja i bracia
moi" — wyciągając ręce ku uczniom swoim. „Bo przyszedłem — doda, iżby nikt
nie miał wątpliwości co do krańcowości Jego myśli i żądań — rozłączyć człowieka
przeciw ojcu jego, i córkę przeciw matce jej, i synową przeciw świekrze jej. I będą
nieprzyjaciółmi człowieka domownicy jego". I w tej postawie „in furorem versus
est", szalał i „obrócił się w szał” — jak mówią Pisma.
Oto prawdziwy Chrystus. Chrystus indywidualista. Chrystus zrywający wszystkie
więzy. Chrystus „nie zwierzający nikomu samego siebie, wiedząc, co jest w
człowieku".
Niepodobna — rzecz prosta — zaprzeczyć faktom i tekstom. Należy jedynie
rozpatrzyć, czy są w pełni prawdziwymi rysami Jego postaci i twarzy. Pytaniem
jest tylko, czy są jedynymi i wyłącznymi. Jak nie można z dwóch, trzech barw czy
linij zdjętych z płótna malarskiego określić istoty obrazu, tak i z Chrystusem.
I na tym odcinku odpowiedź jest jedna tylko.
Można by Chrystusa nazwać indywidualnością — indywidualistą nie. Można i
trzeba Go nazwać charakterem i osobowością. Można i trzeba Go nazwać
największym na ziemi człowiekiem. Indywidualistą rewolucyjnym —
niepodobieństwem.
Chrystus — jakkolwiek do Niego podejść, cobykolwiek nie czynił i głosił —
zawsze siebie uznawał jako wielką i prawdziwą „cząstkę" swego rodzaju, jako
właściwą i nie wyłamującą się z zasadniczych wiązań społecznych jednostkową
„część" — i zawsze „część".
Nikt tak jak On właśnie nie uznawał prawa wiązy, tego podstawowego punktu
prawa części — tylko że czynił to rozumnie i w całej hierarchicznej rozciągłości
tego prawa.
„I był im poddany" — określa Go Pismo Święte zamykając w tym jednym wyrazie
okres 30-tu lat Jego życia, podając zarazem jako główny rys charakteryzujący całą
Jego młodość, tj. okres największego indywidualizowania każdej jednostki,
karność i trzymanie się wiązań rodzinnych. W wieku zaś męskiej dojrzałości i
publicznej działalności powie o samym sobie: „Na stolicy Mojżeszowej zasiedli
doktorowie i faryzeusze, cokolwiek tedy wam przykażą to czyńcie".
I jak mówi tak czynić będzie.
Gdy uzdrowi słowem cudotwórczym trędowatego rozkaże mu: „Idź, ukaż się
kapłanowi i ofiaruj dar, który przykazał Mojżesz na świadectwo im". Gdy się Go
zapytają, czy godzi się płacić podatek, odpowie im: „Oddajcież więc, co jest
155
cesarskiego, cesarzowi". Sam zaś rozkaże Piotrowi: „Daj im za mnie i za siebie...
... byśmy ich niezgorszyli". Co roku pójdzie „do Jeruzalem na dzień uroczysty
Paschy". Nawet arcykapłana, gdy Go w noc Wielkopiątkową zapyta: „Czyś Ty jest
Chrystus, syn Boży?" uzna jako władzę i odpowie mu jako władzy, choć wie, iż
gdyby poprosił Ojca „wystawiłby mi teraz więcej niż dwanaście hufców
anielskich".
A wszystkie paradoksy spostrzegalnego w Nim rzekomo indywidualizmu
rozwiązuje i rozwiązują się w Nim zawsze na podstawie tego samego i
nieodmiennego „prawa wyższej całości", prawa „wyższej sprawy", której niższa
służyć musi.
„Rósł i urastał w mądrości... i w łasce u Boga i u ludzi" — powie Pismo Święte o
Nim bezpośrednio po wystąpieniu, zdaje się najbardziej ,,indywidualistycznym" w
młodocianym życiu Chrystusa, tj. po chwili samowolnego pozostania
dwunastoletniego w świątyni. Lecz to nie była samowola, tylko „rzecz Ojca, w
której potrzeba było aby był". „Rzecz Ojca", czyli wyższa całość, której uznawał
się cząstką żywotną, i której prawa były wyższe i bardziej decydujące od praw
całości pomniejszej, tj. rodziny, której był wówczas poddany.
„Ojciec jest pierwszy” — będzie zawsze podkreślał w swoich naukach. „Ojciec jest
większy ode mnie" wyzna z prostotą, która się nie lęka własnego umniejszenia i
podrzędności hierarchicznej. „A o dniu owym albo godzinie nikt nie wie... ani Syn,
jeno Ojciec" wyzna swoją niewiedzę. „Co mu Ojciec objawił", to tylko głosi i
głosić może. Nie ma wypadku, gdzieby się stawiał nad Ojca. Nie ma wypadku,
żeby nie podkreślał słowem i czynem stopnia poddaństwa w należnej Mu hierarchii
i Jego prawa.
A swe ustosunkowanie się do ludzi ujmuje jednym mianem: „Syn Człowieczy". Z
predylekcją, jakich mało, używa tego imienia nadanego mu przez Pismo Święte.
Rodowód zaś, którym się chlubi, liczący Chrystusowych przodków i pokolenia od
Józefa aż do Dawida, od Dawida aż do Abrahama i od Abrahama poprzez Noego
aż do samego Adama, wykazuje jak głęboko był wkorzeniony w rodzaj ludzki; jak
dalece wyrastał z jego całości jako jej kwiat i cząstka najprzedniejsza, jak dalece
czuł się z nim związany i spowinowacony, jak najświadomiej przyszedł żyć i
działać, i umierać dla niego jako dla całości.
„Napisano o mnie — włożą mu w usta słowa Pisma Świętego — ofiary i obiaty nie
chciałeś, aleś mi ciało utworzył... przetom rzekł: Oto idę, abym czynił, Boże, wolę
Twoją". I z wiązań tej woli nie wychodził nigdy. „Ja zawżdy czynię wolę Tego,
który mnie posłał". I w walce o nietykalność i nienaruszenie tych wiązań wołał:
„Oddajcież co jest Bożego Bogu" — „a jeśliby cię prawa ręka twoja zgorszyła, —
— i przymuszała do zrywania tych wiązań — weź, utnij ją i odrzuć precz". By zaś
uczynić tę wiążącą wolę „jarzmem słodkim" i „brzemieniem lekkim" ustanowił
siebie najserdeczniejszą jej więzią i zasadniczym spojeniem wszystkiego, co na
świecie jest związane. „Albowiem gdzie są dwaj albo trzej zgromadzeni w imię
moje, tam ja jestem w pośrodku nich."
Takim jest Chrystus, Chrystus rozpatrywany w pełni swych rysów i cech
charakterystycznych. Takim jest Jego „indywidualizm".
Jestem dumny z tego, iż jestem częścią tego rodzaju i gatunku wszechjestestwa,
którego Chrystus jest „częścią".

156
Czy stać się a l t e r C h r i s t u s jest w świetle tych rozważań zadaniem łatwym czy
trudnym? Ile ja już jestem indywidualnością, a ile jeszcze indywidualistą? Ile
charakterem, a ile odpryskiem „wypojedyńczających" procesów?

* *
*
„Ty jesteś każdego dnia wśród nas. I Ty będziesz z nami zawsze.
Ty żyjesz pomiędzy nami, obok nas, na ziemi, która jest Twoją i naszą, na tej
samej ziemi, która przyjęła Cię dzieckiem między dziećmi, a uczciwym między
złodziejami. Ty żyjesz z żywymi na ziemi żyjących, którą ukochałeś, i którą
jeszcze kochasz. Ty żyjesz życiem nieczłowieczym, na ziemi ludzi. Może
niewidzialny dla tych, którzy Cię szukają. A może żyjesz pod postacią biednego
kupującego swój kęs chleba powszedniego, biednego, którego nikt nie zauważa.
Ale — nadszedł czas, w którym Ty powinieneś objawić się ponownie wszystkim,
aby dać znak temu pokoleniu, znak niezaprzeczalny i oczywisty. Ty widzisz, Jezu,
naszych serc pragnienie. Ty widzisz jak wielki jest głód naszych dusz. Ty nie
możesz nie wiedzieć jak niezmierne jest nasze łaknienie, jak twarda i rzeczywista
jest nasza pustka, nasza niedoskonałość i nasza beznadzieja. Ty wiesz, że nie
możemy już dłużej czekać ani Twej ingerencji, ani Twego powrotu.
Niechby nawet to widzenie było jako chwila, jak moment. Niechby to było nagłe
przyjście, po którym zaraz następuje odejście. Niechby to było nagłe ukazanie się.
Objawienie i zniknięcie tylko. Niechby to było jedno tylko słowo wypowiedziane
Twoim przybyciem i jedno słowo pozostawione Twym odejściem. Jeden daj tylko
znak. Jedno zdanie wypowiedz. Jednej jedynej rady udziel nam — niby błyskawica
na niebie, niby niebios półotwarcie na mgnienie oka, niby blask w nocy, niby
jasność w ciemnościach nieprzebytych — jako jedna godzina z Twej wieczności,
jako jedno słowo z Twego milczenia.
Potrzebą naszej duszy jesteś Ty jeden i nikt inny. Ty jeden, który nas kochasz,
możesz mieć dla każdego z nas, każdego, który cierpi, litość, jakiej się każdy
spodziewa od Ciebie dla samego siebie. Ty jeden tylko możesz odczuć, jak wielki,
jak niezmierzenie wielki jest brak Ciebie na tym świecie, w tej właśnie godzinie
świata. Nikt inny, nikt z żywych, nikt z tych, co sen wiodą w kloace zbrukanej
sławy, nie może przekazać naszym trudom ani nam tego ducha, tego dobra —
które ocala. Nam pogrążonym w podłościach zbrodni i najbardziej odrażających
nędz. Wszyscy potrzebujemy Ciebie. A również i Ci, którzy Cię nie znają. O wiele
więcej ci właśnie, którzy Cię nie znają, niż ci, którzy wiedzą o Tobie. Głodnemu
zda się, że chleba szuka, a on głodny Ciebie. Spragniony wyobraża sobie, że wody
pragnie, a on ma pragnienie Ciebie. Chory ma złudzenie, że zdrowia pożąda, a jego
brakiem — jest brak Ciebie. W świecie naszym ten, co piękna szuka — nie
wiedząc o tym, szuka Ciebie, któryś jest pięknem całkowitym i doskonałym. Ten,
który myślą swą za prawdą postępuje — za Tobą kroczy, bo Ty jesteś jedyną
prawdą godną poznania. A i ten nawet, który wyciąga ramiona ku pokojowi, ku
Tobie je wyciąga. Tyś bowiem jedynym pokojem, który serca wypełnić może. Ci
wzywają Ciebie— nie wiedząc, że Ciebie wzywają, a ich krzyk jest nieporównanie
tragiczniejszy niż nasz".
(Papini — Modlitwa do Chrystusa)
*
157
Na dzień 28 grudnia
„Czemuż litości nie masz Panno droga,
Żeś w liche siano uwinęła Boga?
Oj siano, siano, siano jak lilija,
W które złożyła Jezusa Maryja."

Siano.
Wyraz chyba jeden z najpospolitszych. Niby żadnej treści nie mieści. Żadnego
uroku nie ma dla umysłu urosłego w ramach współczesnej, na łatwiznie opartej,
cywilizacji.
A jednak w dniu dzisiejszym ten wyraz nabiera blasku. Jakiś urok od niego się
niesie i czar. Siano bo miało być tym łożem królewskim, na którym chciał spocząć
Ten, który osią stał się dziejów świata. Sianu przyznano pierwszeństwo ponad
puch najczulszych ciepł i ponad kobierce wyścielające kolebkę potomków i
dziedziców rodzin „posiadających".
Siano.
Po szkołach i ochronkach dzieci zbierały przez cały Adwent słomkę po słomce —
za każdy dobry uczynek jedną — by wyścielić małej Dziecinie miękkie posłanie.
Aby Jezusowi zimno nie było.
Ile ciepła miłosnego kryje każda łodyżka tych obumarłych traw. Ile gorąca serc. Ile
ukrytej dziecięco-bohaterskiej ofiary jest wyrazem i symbolem.
Siano.
Kilkadziesiąt lat jeszcze wstecz niepodobieństwem było pomyśleć Wigilię bez
stołu nakrytego pachnącym ojczystą łąką sianem i pokrytego lnianobiałym
obrusem niby rodzimym prześcieradłem. Kilkadziesiąt 1at temu niepodobieństwem
było pomyśleć chłopskiej izby wigilijnej bez rozstawionych w czterech rogach
snopów słomy złocącej się od blasków choiny. Chata i pokój miały w wieczór
wigilijny przypominać aż do złudzenia — nie, aż do rzeczywistości — stajenkę
158
betlejemską. Stół, siano i obrus najbielszy stanowiły obraz żłobka — opłatek
obiegający wkrąg był najżywszym i najtkliwszym obrazem Maleńkiego, snopy
zboża miały wciąż na nowo budzić poczucie prostoty, poczucie twardej
rzeczywistości, poczucie łączności z ziemią, ludem, wszystkich ze wszystkimi. A
całość obyczaju wigilijnego miała stanowić rodzaj świętości narodowej, jakby
szczebel drabiny Jakubowej, po którym wstępując narodowość zaczepiałaby o
wieczność i nieśmiertelność zaświatów.
Nie ma ludu ani narodu któryby się był zdobył na taką symboliczność.
Dzisiaj obyczaj ten — na pewno jego bogactwo i wymowa mieszcząca się w tym
bogactwie — ginie. Zdaje się ginąć. Nasz obyczaj narodowy — nieustępujący wy-
mową swej głębi i symboliki miejsca kolędom — poczyna zatracać się.
Dlaczego?
„Późno już ktoś przypomniał obyczaj Wigilii naszej wyciągania spod obrusa
siana; miało to podobno znaczenie, iż kto najdłuższą trawę wysunął, u tego
najpiękniejszy len miał obrodzić. — Ciągnijmy więc — dodał, śmiejąc się
Pułaski — i będziemy sobie z tych roślin nowego świata prorokowali o
żniwie.
W tym sianie amerykańskim były prawdę rzekłszy, przeróżne rośliny, nie
wszystkie do trawiastej rodziny należące. Każdy rękę włożył pod obrus, a co
pochwycił, wyciągnął i podniósł do góry.
Pułaskiemu dostał się kwiat jakiś nieznany, zeschły już, na którego łodydze
parę tylko listków zostało. Rogowski dobył kiść bardzo długą, na końcu jej
grono nasion przypominało naszą hreczkę.
Karol wyciągnął łodygę zieloną, z kwiatami jeszcze nie zupełnie zwiędłymi.
A pan Tadeusz zdziwił się znajdując uciętą, młodą gałązkę o liściach
laurowych.
Śmiali się wszyscy, niewiele do tego przywiązując znaczenia, a pan Pułaski
rzekł:
— Wam laury, panie Tadeuszu. Daj Bóg, żebyś je zbierał. Mnie się dostało
coś zeschłego, czarnego, jak ja... bez życia... taką może pamięć zostawię
po sobie...
Wstali wszyscy.
Jeszcze raz ścisnęły się dłonie, ucałowały usta, i każdy poszedł nie zasnąć,
ale myślą polecieć ku domowi."
Czy Kościuszko i Pułaski widziani w tym obrazie wziętym z Wigilii polskiego
obyczaju nie są nam o wiele bliżsi i bardziej Polakami, niż we wszystkich swoich
światowej sławy zwycięstwach amerykańskich?
Gdzie dziś obyczaj ten jeszcze włada?
Widziałem co prawda tu u nas, w Sandbostel, w jednej, drugiej sali barakowej
trochę woliny — a nawet snop słomy dostrzegłem skądyś zaszabrowany
umieszczony w rogu jednej z izb — ale u ogółu? U ogółu obyczaj ginie. Ogół wie
jeszcze, że był kiedyś taki obyczaj, pojmuje jeszcze, gdy mu się mówi, że
przedstawia coś swojskiego — ale już go nie rozumie. Już korzeniami nie tkwi w
głębiach społecznej duszy. Już potęga i prąd, które od wieków usiłują rozbić
wszelkie społeczne spójnie, zdołały podważyć jego żywotność i przekreślić go u

159
naszej inteligencji jako narodową więź. Obyczaj narodowy jako taki — ginie. Idzie
w zapomnienie.
Czemu?
Czy to brak wiary? Czy może brak narodowej tężyzny?
Śmiesznym się wydaje ostatnie pytanie. Śmiesznym zestawienie i jakgdyby
uzależnienie narodowej tężyzny od obyczaju sięgającego korzeniami swymi świata
religii.
A jednak —
,,W rzeczy samej — mówi tak »naiwnie« Brzozowski — obojętność religijna, brak
energii politycznej, ekonomicznej, i niezdolność do tego, co może być nazwane
v i e p a s s i o n e l l e , idą tu w parze".
Oj siano, siano!
Ile moja rodzina jest świątynią Obyczaju Narodowego? Ile moja Wigilia jest
ogniwem mocniejszym nad stal w niosącym Naród łańcuchu tradycji narodowej —
a ile spada do poziomu „międzynarodowych" ucztowań i upijań się świątecznych?

* *
*

Czy Chrystus był totalistą?


Rzadko kiedy słyszy się, by Chrystusa określano mianem największego na świecie
demokraty. Zwłaszcza wobec współczesnych wydarzeń. Natomiast określenie
Chrystusa największym i w najwłaściwszym tego słowa znaczeniu pojętym
komunistą, jest określeniem będącym w obiegu. Nawet dzisiaj jeszcze. Niemała
garstka zarówno warstw intelektualnych jak i robotniczych przyjmuje to twierdze-
nie jako rzecz samą w sobie najzupełniej oczywistą. A ponieważ komunizm
współczesny jest szczytowym wyrazem zrealizowanego totalizmu, wobec tego
wniosek o Chrystusie największym totaliście świata zdaje się być uzasadnionym.
Jeśli jednym „znawcom" Chrystusa wydaje się, że Chrystus był krańcowym
indywidualistą, to znowu drugi ich zastęp utrzymuje, że Chrystus dał się pochłonąć
majakom wspólnoczących idei.

,,Dowodów" cytuje się niemało. Wszystkie naturalnie za Pismem Świętym.


Zaczyna się od najbardziej niewinnych i frapujących cytat jak: „Wszakże biada
wam bogaczom". „Albowiem łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne
niż bogaczowi wejść do Królestwa Bożego"; lub: ,,... sprzedaj wszystko, co masz, i
rozdaj ubogim"; albo: „Lisy mają swoje jamy, ptaki swoje gniazda, a Syn
człowieczy nie ma gdzieby schronił głowę swoją"; — poprzez takie jak: ,,... lecz
było im wszystko wspólne..."; „... żeś to zakrył przed mądrymi i uczonymi..."; „Nie
dajcie się nazywać Rabbi...; ani się nie nazywajcie nauczycielami..." — aż do tak
wyzywających wprost jak: ,, Jam z wysokości, wyście z niskości... ", „kto nie jest
ze mną, przeciwko mnie jest..."; ,,... Królestwo Boże gwałt cierpi i tylko
gwałtownicy porywają je..."; „O plemię niewierne i przewrotne! Dopókiż będę z
wami? pokąd was znosić będę ?"
160
Trudno te i podobne teksty określić jako pełne umiaru, pełne greckiej harmonii i
wyrównania, jako w pełni klasyczne i uniwersalistyczne.
Może łatwiej będzie dać odpowiedź na problemy wywołane krańcowością ich
wypowiedzi sięgając porównania z Kościołem katolickim. Porównanie obrazuje
dowód, a problem Chrystusa i Kościoła jest analogiczny. Kościół katolicki z natury
swej jest przecież instytucją uniwersalistyczną. Mimo to współczesna
demokratyczna nauka uwzięła się, by okresy jego największej świetności nazwać
epopejami totalizmu i sprowadzić jego szlak przez dzieje do funkcji żerowania
dokonanej przez totalistyczną całość na broniącym się przed podobnym gwałtem
organizmie ludzkości.
Kościół który Chrystus założył, nie był tworem totalistycznym. Duch, którym go
natchnął i ożywił, był wszystkim innym raczej niż totalizmem. Wykazać to łatwo,
choćby na odcinku ,,odpowiedzialności". Kościół Chrystusowy, całość społeczna,
którą on zbudował i wzniósł na skale Piotrowej, uznawał zawsze osobowość
jednostki i odpowiedzialność jednostkową. Żadna religia tak nie podkreśla
stanowiska jednostkowej osobowości w społecznej całości, oraz zadań
wytyczonych osobistej odpowiedzialności w dziedzinie społecznej, jak właśnie
Kościół katolicki. „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną..." ,,Będziesz
miłował Pana Boga swego" — tak się zwraca imiennie i bezpośrednio do
jednostkowej duszy Chrystus i Jego Kościół; ,,Sługa wierny" i ,,sługa niewierny",
„drzewo dobre i złe", ,,syn marnotrawny" i ,,jawnogrzesznica" — to wszystko
jednostkowe postacie i walka o jednostkę, o jednostkową osobowość i o
pozyskanie jej dla sprawy Królestwa Bożego, a nie szermierka czy bój o wielkość i
piękno abstrakcyjnie pomyślanych całości.
Kościół Chrystusowy nie ma nic wspólnego z bogiem Molochem, pożerającym i
unicestwiającym poświęcone mu dzieci. Jeśli kiedyś był bezwzględny w swych
rządach, czynił to z obowiązku. Twarda ręka, którą nieraz w dziejach pokazywał,
by ukrócić jednostkowe swawole gubiące całość, zawsze była ręką ojca.
Wypaczenie jej w sporadyczną przemoc — a to przecież wszystkim silnym rządom
na ziemi zagraża — można nazwać zjawiskiem naturalnym, ale to już nie jest
Chrystus ani Jego duch, mimo że Chrystus własnoręcznie skręcał bat i nim smagał.
Chrystus był właśnie doskonale wewnętrznie zróżnicowaną i zharmonizowaną
,,postacią", tzn. posiadał niesłychane mnóstwo nieraz sprzecznych z sobą
właściwości, z których wysiłkiem własnej woli ukuł zharmonizowany kształt Syna
Człowieczego. Kształt — nie gigantyczność jednostronnych zwichnięć. Kształt —
nie wygodę jego braku, wygodę nie silących się na żadną wielkość karłów.
Określić ten kształt — to oczywista zadanie z cyklu Syzyfowych prac.
Walka o właściwy „kształt" postaci Chrystusowej rozrosła się w dziejach myśli i
piśmiennictwa ludzkiego do rozmiarów niebywałych. Pytanie „jaki" On właściwie
był, co było Jego najwłaściwszą treścią, w czym się zawierał Jego „wyraz" — nie
schodziło z ust ludzkości od pierwszych dni Jego zaistnienia, od pierwszej chwili
Jego wystąpienia, od pierwszych wieków Jego zaistniałego Kościoła.
Abstrahując od zagadnienia Bożo-człowieczeństwa, w tym szczycie wszelkiej
wyrazowości w Chrystusie, rozgrywającym się i rozwiązującym w problemie
centrum Chrystusowego — męczy umysł współczesny formalny chaos pytań
narzuconych około ,,postaci" Chrystusowej. Metodyka cięć gordyjskich na nic tu
się nie zda. Nakreślone z literackim rozmachem obrazy Chrystusa indywidualisty i
Chrystusa totalisty są postaciami Chrystusa jakim by był, gdyby nie był właśnie
161
tym, czym był, tzn. harmonizującą w sobie ekstremy całością, gdyby był fak-
tycznie indywidualistą, faktycznie totalistą, faktycznie nie „doskonałym”
człowiekiem, lecz niewyrównanym aglomeratem szeregu krańcowych sił i mocy,
względnie niezróżniczkowaną i niezharmonizowaną z hierarchią wszechświata siłą
niszczycielską.
,,»Zali to nie jest Syn cieśli, którego Ojca my wszyscy znamy« — mówili o Nim.
A On im odpowiedział: »Mężowie niniwiccy pokutowali na kazanie Jonasza, a oto
tu więcej niżeli Jonasz. Królowa z południa przyszła... aby słuchała mądrości
Salomona: a oto tu więcej niż Salomon«". "Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy
pracujecie i jesteście obciążeni, a Ja was ochłodzę". „Ojcowie wasi jedli mannę i
pomarli"; „Jam jest chleb żywy... jeśli kto pożywać będzie tego chleba, żyć będzie
na wieki"; „kto chce pić, niech idzie do mnie, a dam mu wody żywota
wiecznego”... „Jam pasterz dobry, i znam moje, i znają mnie moje... a duszę moją
kładę za owce moje."
I „wychodziła moc od Niego". I „słuchały Go morza i żywioły". I „mówił jako nikt
nie mówił". I „chodził po falach" jako po uległej sobie ziemi i „rozkazywał du-
chom", złemu i grobom.
A na wszystko to odpowiedź mieli jedną: „... Oto człowiek obżerca jest i pijanica
wina...”, i „ze wszetecznicami przestawanie jego”....i „z ojca Belzebuba jest”.
To wszystko zwroty, plamy wielkie, które mówią coś o Nim, ale nie mówią ,,Jego
kształtu". Każą się domyślać głębi, ale nic nie mówią o przepaści bez dna, którą On
jest. Bez dna, a jednak nie ziejącej nicością, tylko ujętej w kształt.
,,0 błoga Jezusa pamięci. —
mówi pieśń z XIV wieku —
O krzyku rozradowanej duszy:
O ponad miód i wszystek słód
Przesłodka Jego rzeczywistości.
Jakiż bo dźwięk dźwięczniej nam dzwoni
I która nuta śpiewniej tu śpiewa,
Lub jakaż myśl rozkoszniej się snuje
Nad z Jezusowych dobywana rozkoszy —
Syna Bożego snująca kształt."
Czyż dziw, że wszystko co było wielkie wśród geniuszu ludzkiego zagłębiło się w
niedostępność Jego kształtu i poświęciło Mu perły swej twórczości i chwile swych
najgłębszych uniesień.
„I żadne mi już ziemskie nie starczy kochanie,
pragnę nad śmierć silniejszej, mistycznej miłości;
a dusza moja, tonąc w smutku oceanie,
dzieciom u stóp Chrystusa uśpionym zazdrości."
(Kazimierz Przerwa-Tetmajer — Preludium VI)
* *
*
„A ojciec Jego i Matka dziwili się temu, co o Nim mówiono. I błogosławił im
Symeon i rzekł do Maryi Matki Jego: »0to Ten położony jest na upadek i na
162
powstanie wielu w Izraelu, i na znak, któremu sprzeciwiać się będą, a duszę Twą
własną przeniknie miecz, aby myśli z wielu serc były objawione".
A była Anna prorokini, córka Fanuela, z pokolenia Aser; ta była bardzo podeszła w
latach, a siedem lat żyła z mężem swoim od panieństwa swego. A ona będąc
wdową aż do lat osiemdziesięciu czterech nie odchodziła z świątyni, postami i
modlitwami służąc we dnie i w nocy. I ona tejże godziny nadszedłszy, wyznawała
Pana i opowiadała o Nim wszystkim, którzy oczekiwali odkupienia Izraela.
A gdy wykonali wszystko według Zakonu Pańskiego, wrócili do Galilei, do
Nazaret, miasta swego. A Dziecię rosło i umacniało się, pełne mądrości, a łaska
Boża była w Nim".
(Ewangelia na niedzielę w Oktawie Bożego Narodzenia)
(Łukasz 2, 33—40)
*

163
Na dzień 29 grudnia

Swój hymn grobowy „Dies Irae" zaczyna Kasprowicz od słów:


„Trąba dziwny dźwięk rozsieje,
Ogień krzepnie, blask ciemnieje , .."

Wystarcza przeczytać ów urywek w obecnym okresie Roku Kościelnego, w


okresie świąt Bożego Narodzenia, by mimo woli, naszej wszystko roztrząsającej
psychice, nasunęło się pytanie: Poco ta nuta kolęd , w pieśni, której motyw prze-
wodni jest zaczerpnięty z dni Zaduszek? Czyżby dla rymu tylko? Czy poto jedynie,
by dać nieoczekiwany kontrast wrażeń i odczuć? Czy też może jakieś głębsze
osobiste przeżycie wyrwało właśnie w dniach kolędowania z piersi poety słowa
kłócącego się ze wszystkim bólu?
„Bóg się rodzi — moc truchleje!.
Trąba dziwny dźwięk rozsieje ..."

„Aniołowie się radują


Pod niebiosy wyśpiewują — —
W proch powrócą światów dzieje ...

A może to nasza polska dola tak śpiewa i zawodzi? Wiekowa, dziejowego pochodu
dola, która nurtom swoim ukojenie, znalazła właśnie w nucie kolend i we
wszystkim, co się wiąże z sycącą jasnością ich dni.
„Trąba dziwny dźwięk rozsieje ..."

Tak, to istotnie nasza dziejowa dola. To wielki on dzień, który historią swoją
zwiemy. To tylko ów krzyk, który każdemu pokoleniu na nowo rozdziera duszę —
iż nie pojmuje swej roli, ni pętającej bezustannie niewoli. To tylko kłębiące nam
się (bluźnierczo) po głowie pytania, od których wieje pustką, rozpaczą i obłędem
nieodwracalnym, ilekroć się w swój los zanurzamy, by go zrozumieć. To tylko
słowa rzucane Bogu — domagające się rozwiązania problemu naszego histo-
rycznego istnienia, nastawające natrętnie na bezwzględną odpowiedź, by się
przecież raz dowiedzieć: dlaczego zawsze my tylko, poco nam, czemu nie innym
tak samo losy się plotą, czemu wciąż tylko u nas korony z cierni, wielkość z
beznadziei i tryumf z tułaczek . . .
„Dziwny dźwięk" —

164
W rozpląsie polskich kolend — dziwny dźwięk.
Mimo to — a może właśnie dlatego — taki rzeczywisty. Odzwierciedlający nie
Polskę-pieśń, ani Polskę-pusty dźwięk, lecz Polskę-zagadkę.
I to męczące a płodne poszukiwanie za wciąż nowym rozwiązaniem tej
zagadki ...

„Siedzą w izbie więziennej katorżnicy niemi —


siwy starzec wzniósł ręce — martwa cisza drzemie,
blaski lampki mrok gęsty plamą rdzy rozdarły,
jakby kopcił ów płomyk w krypcie, wśród umarłych.
Mgła wspomnień, szept pamięci, szept westchnień — mój Boże,
— ile razy w dzieciństwie, w ojców białym dworze
bił w oczy stary obraz, wiszący w bawialni,
Sybiracy po trudach w Nerczyńskiej kopalni . . .
Kto z nas nie zna tych twarzy, raz na zawsze wbitych
w pamięć naszą dziecinną, w mózgu krwią wyrytych,
i zrośniętych nadzieją, kryjącą się w duszy,
że my młodzi świat z posad potrafimy ruszyć!
Starzec w zwichrzonych włosów srebrnej aureoli
ręce wzniósł — ile tylko łańcuch mu pozwolił,
oczy wbił w pustą ciemność — dziwne czarne oczy,
szepcąc coś o wizjach, czy darach proroczych —
— a ten wzrok biegł gdzieś dalej, okrążał pół globu —
widział tych, którzy sercem zawsze byli z tobą ...
Siedzą wkoło wygnańcy, pospuszczali głowy,
milczą — a w tem milczeniu pustem i jałowem
echo lepszej przeszłości . . . jak rana przyschnięta
pali i rwie nieznośnie...

KOLENDA — KOLENDA —

Gdzieś daleko, nad Polską, jasna gwiazda wschodzi


i pieśń płynie, radosna, że się Bóg narodził ...
Jak tu strzymać i w głuchych nie topić się żalach?
Kto szepnął — Jezus Maria, kto łzami się zalał?
Cisza pękła odrazu — kto mógł milczeć jeszcze —
tyle słów popłynęło drobnym, mżącym deszczem . . .
—Mój ojciec żyje może — Matka, siostra, żona —
Co tam się dzieje dzisiaj w lubych rodnych stronach?
— Moje dzieci — mój Boże — czy mają kęs chleba?
— Czyli zaprawdę Bogu naszych łez potrzeba?
— Nie bluźnić — święty wieczór — wigilijny przecie
— Imię Chrystusa biegnie dziś po całym święcie!
— Ktoś bliski, tam daleko patrzy w noc idącą —
165
pamięć o żywe serca jak o struny trąca —
zdaje im się, że w cieniach białej nocy głuche
my błądzimy za oknem — my, czy nasze duchy . . .
— Ktoś bliski, myśląc o nas, opłatkiem się dzieli —
ktoś płacze — ktoś beztroski cieszy się, weseli —
— Hej kolenda, kolendą czarna moc truchleje —
— Może tam się coś pełni — może coś się dzieje?
— Może już Xiąże Adam zdołał serca skruszyć?
— Może Francja nareszcie odważy się ruszyć?
— Gdzie tam Xiąże spokojnie siedzi zagranicą,
W Polsce śpią, grają w karty ...
— Kiedyż za broń chwycą?
— Kiedy? Nigdy, być może?
— Kto tam próżno kracze?
— A jeśli los tak każe?
— Hej, życie tułacze . . .
— Na emigracji lepiej ...
— Puste, puste słowa,
Czy Kościuszko coś wskórał! A przecie próbował . . .
— Kto tam za nas na świecie rad karku nadstawi?
De profundis, panowie... clamavi, clamavi...
— De profundis? zapewne — lecz dźwięk to fałszywy,
Daniel wśród lwów przebywał — a wszak wyszedł żywy!
— Pan pułkownik Soplica wciąż o buncie marzy!
— Mówię wam — jest nas dosyć, by rozbroić straże!
— No przypuśćmy. A potem?
— Na przełaj, lasami,
do Mongolii po kilku.
— Walcząc z niedźwiedziami?
— Wolej to, niż katorga!
— Złapią, skują, zbiją —
Zapomniał pan pułkownik sto pięćdziesiąt kijów?
— To trudno, żołnierz jestem.
— Do wszystkiego zdolny?
Dojść do Francji nie sposób!
— Wolę umrzeć — WOLNY.
Starzec w zwichrzonej włosów srebrnej aureoli
mówić zaczął z rozmysłem, dobitnie, powoli:
— Inna, to rzecze, rozumieć słabe ludzkie serce,
obolałe cierpieniem, zżarte w poniewierce,
zgubione gdzieś w mrokach, doszczętnie wyzute
z wszelkiej pociechy ziemskiej w gorzkim dniu pokuty —
— zaś inna — widzieć trzeźwo, że cierniowa droga
was słabszych, zamiast zbliżać — oddala od Boga!
Łamie wiarę w bezmierne Miłosierdzie Jego,
prowadzi ku zwodniczym, potępionym brzegom.
166
A wszystko to, zaprawdę prostsze, niż myślicie—
Bóg nas stworzył, do Niego należy to życie —
przeczże nie chcecie dojrzeć i pojąć — wy sami,
że Bóg się dziś jak Ojciec pochylił nad wami?
Polska? Świętość ogromna — na wieczności progu
jeszcze to słowo — POLSKA — szepnę Panu Bogu —
lecz pamiętam, pamiętam, że nim polska mowa
w ustach moich dziecięcych związała się w słowa —
— łaska chrztu mnie wydarła z rąk duchów przeklętych
prowadząc przed oblicze Chrystusa — i Świętych.
Już byłem chrześcijaninem — już wiara ma żyła,
zanim polskość mi w serce jak ogień się wbiła!
Bóg prowadzi nas wszystkich, słabych i śmiertelnych
zygzakiem dróg cierpienia i szlaków weselnych —
— byśmy szli aż ku Niemu wolną daje wolę,
skazuje na pokusy, na dolę, niedolę,
zwala na czarnych duchów opętańczy pościg,
i wskazuje nam wreszcie — ścieżki ku ŚWIĘTOŚCI ...
czemuż wy nie możecie pojąć, że przed wami
Świętość jest już otwarta — i że z aniołami
wolno wam gadać dzisiaj, gdy niedola głucha.
odebrała wam wszystko — prócz wielkości Ducha —
Przecież z głębiny czarnej tych kaźni przeklętych
wyjść może ku niebiosom WIELKI LEGION ŚWIĘTYCH,
który dla Polski zdziała modlitwami swemi
więcej — niż bohaterstwo, czy gniew całej ziemi!"
(Edward Ligocki — Złota Chorągiew)
Polska Wigilio! — Ile ty w sobie mieścisz rzewnej radości? ile przepięknej nuty
serca, a ile znowu niewymownego bólu? ile zastygłych krzyków? ile zmarłej w
grudniowych śniegach płaczącej nadziei? ile nieznanej nikomu wielkości —
Trąba dziwny dźwięk rozsieje!
Ogień krzepnie —blask ciemnieje!
Bóg się rodzi! „bóg" truchleje!

* *
*
Chciałbym wypowiedzieć, wyrazić i uwydatnić Ciebie jako uniwersalistę,
chciałbym wyśpiewać niejako Ciebie jako zjawione i ludzkim trudem zrealizowane
upostaciowenie tej wielkości — a czuję jak każde słowo wzięte ze słownika czasu i
przestrzeni strzępi się o Twoją wielkość. Jakgdyby nam nie wolno było,
definitywnie Cię określać. Jakgdybyś nawet człowieczeństwem swoim wyrastał
ponad czas i przestrzeń. Jakgdybyś całkowicie nie był nasz i z pośród nas.
Jako u n i w e r s a l i s t ę .
„Jest mistrz co wszystkie duchy wziął do chóru,
167
I wszystkie stworzenia, nastroił do wtóru,
Wszystkie żywioły naciągnął jak struny,
A wodząc po nich wichry i pioruny,
Jedną pieśń gra od świata początku,
A świat dotychczas nie pojął jej wątku."
(Mickiewicz)

Cóż ja mogę nad to powiedzieć?

Wyraz uniwersalista budzi w niektórych posmak jakgdyby braku głębszych,


względnie najgłębszych wartości, daje odczucie powierzchowności,
powierzchownego uogólniania, mówi o „wszystko-ogarniającym” czynniku, a nie
podkreśla głębi, podsuwa domysł o człowieku, który wszędzie jest w domu, ale
ojczyzny nie posiada, wszędzie się czuje swojsko, a nigdzie u siebie.
Ale ci nie wiedzą, że uniwersalista to nie jest człowiek na modłę greckich posągów
kształtowany, ani też stylizowany według klasycznych paragrafów rzymskich
praw, że uniwersalista to nie jest tylko umiar i godność i wyrównanie wszystkiego
we wszystkim.
Uniwersalista to nie jest tylko ukształtowana „całość" — a tym mniej
uhierarchizowana i wyczłonowana w pełni „część" czy części, by same w sobie, i
najdoskonalsze były. Ni jedno ni drugie, choć jest czynnikiem podstawowym w
zaistnieniu jednostki, nie jest ani wykładnią, ani jej najistotniejszym sensem, ani
racją jej istnienia.
Uniwersalista nie jest żadną miarą nade wszystko częścią, choćby nią był nawet
przede wszystkim. Harmonijnie ukończone dostawanie do wiązań własnego
społeczeństwa nie jest ostatnim wyrazem jego treści. Nie jest nim również
całościowanie. Uniwersalista nie może być nade wszystko „całością". Jego
diademem, jakkolwiekby ją wziąć, nie jest klasyczna antyczność czyli górująca nad
wszystkim doskonałość wyrazu i kształtu.
Uniwersalista to przede wszystkim posiadające swoją całość i wszystkość swych
części centrum. To osobowość władna sobą, to określone ,,ja", które rozporządza
własną całością, jako częścią-narzędziem, i twórczo ją stawia w hierarchię
dokonywań wszechświatowych.
S u m m u m i n r e r u m n a t u r a — p e r s o n a , mówi Mistrz z Akwinu. Osoba i
osobowość stanowią najwyższą kategorię bytu.
Zamieć miażdżącej wszystko wojny, klęska i upiór głodowych dni, druty i barak
więziące zgłodniałych jeńców, potwory koncentracyjnych obozów hodujące
ludzkie bestie, to wszystko nie jest szkołą „kształtu", to wszystko nie jest
oszkleniem wielkich cieplarni szczycących się wyprodukowanym przez siebie
„kształtem" — a jednak przymusza miliony do wypowiedzenia swego
człowieczeństwa w takich właśnie warunkach, właśnie w ohydzie wszystkiego, co
jest zaprzeczeniem kształtu, i miary, i dobra, i tego wszystkiego, co nazwano
„kalon kagathon" — „doskonałością (ducha) i dzielnością (ciała)”.

168
W czym innym tedy musi tkwić właściwa wielkość człowieka niż w kształcie, niż
w wypowiedzianej w pełni jego całości. Olbrzymie huty fabryczne
kapitalistycznego świata, kołchozy i sowchozy komunistycznych totalistów, załogi
robotnicze i kompanie śmierci, to wszystko szkoły bezksztattu, to wszystko
warunki uniemożliwiające jakiekolwiek wykończenie harmonijnych form i postaci.
Nie w formie więc i postaci, nie w jej ukończeniu i wycyzelowaniu przeto szukać
należy właściwego człowieka.
--- --- ----

I takim właśnie jesteś Ty.


Nie wykończoną wszechstronnie całością i jej dosytem — lecz osobowością, której
własna całość jest narzędziem tylko, narzędziem tyle i tak doskonałym, ile i jak
tego wymaga służba i sprawa Boża. '
Takim jesteś Ty.
Przede wszystkim sobą, przede wszystkim osobą — choć wstawioną w całość
świata. Jesteś osobowością, która umie zatracać nawet własną formę i postać, byle
zyskać dobro wyższej właściwszej całości, której postać ta i całość jest częścią.
Takim jesteś Ty.
Ty nie jesteś greckim wyrównaniem. Ty nie jesteś rzymskim kodeksem. Ty nie
jesteś również, hinduską mayą, ni wschodnią bezwolą.
Ty jesteś sobą — prorokiem z Nazaretu. Kwiatem Jessego i laską Mojżeszową.
Kamieniem węgielnym i owcą wiedzioną na zabicie. Synem swego narodu i
duchem wszechduchów. Miłosiernym samarytaninem i przeklinającym uschłe
drzewo.
„I był o Tobie wielki pomruk pomiędzy rzeszą — bo jedni powiadali: żeś jest
dobry; drudzy zaś mówili; nie — ale zwodzi lud".
— Takim jesteś Ty!
Osobą i wielką osobowością, centrem-biegunem, koncentrującym wszystko w
sobie ogniskiem, i sam-sobą-władnym, sam-siebie-dzierżącym ośrodkiem
jaźniowym. Ośrodkiem sobie i ośrodkiem dla wszystkich.
I tym jesteś uniwersalistą.
Kiedy cię zapytają: kim jesteś? odpowiesz: „POCZĄTEK", który i mówię wam.
Kiedy zażądają znaku od Ciebie, zawołasz dumnie: ,,Rozwalcież tę świątynię, a w
trzech dniach ją postawię". Zaś na wszystką niewiarę jedno tylko masz słowo: „A
ja, gdziekolwiek będę podwyższony nad ziemię, pociągnę wszystko do siebie."
Rozsadzasz wiązania czasu i słychać trzask rozstających się ogniw niemożliwości,
kiedy mówisz: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, że nadchodzi godzina, i
teraz jest, gdy umarli usłyszą głos Syna Bożego, a ci, którzy usłyszą, ożyją"'. Upiór
grobu, który z wszystkich koron się naigrawa, wypuszcza mdlejąc kosę z rąk, i
dobija rozpacze szatanów, gdy mu władczo rzucasz:
,,Nie dajcie się zastraszyć tym, którzy zabijają ciało, a potem już nie mają co
więcej uczynić. Lecz pokażę wam, kogo się bać macie i bójcie się tego, który skoro
zabije, ma moc wtrącić do piekła." Zniewalasz na kolana, Ty jeden jedyny, i
169
śpiewają Ci serca, krańce ziem plotą Ci ogrom korony i wszystkie bóle, którymi
budziłeś w narodach jednostkowe „ja”, rozplenniają się w rozkwit śpiewnych róż
nucących za Tobą: „Dlatego miłuje mnie Ojciec, że ja kładę duszę moją, abym ją
znowu wziął. Nikt nie bierze jej ode mnie, ale ja kładę ją sam od siebie; i mam moc
położyć ją i mam moc znowu ją wziąć".
Kocham Cię w królewskości twoich wystąpień. Szaleję — już nie za twoją
„postacią" i wyrzeźbionym przez Cię kształtem do naśladowania — lecz za twoją
osobowością, za twoim boskim ,,ja", za tą osobą, którą jesteś Ty — i chciałbym,
żebyś mi się stał jako biegun drugi przyzywający przemożnie ku sobie. Chciałbym
abyś zrodził się w mej myśli na kształt centra wielkich dośrodkowych mocy
pociągających nieodwołalnie w twe prawdy i przekonania i zaświatowo-tajne runy.
Chciałbym abyś mi pozwolił miłować Ciebie, abyś kochaniem moim był na każdy
dzień, abyś nie gardził falą mego serca, i — byś począł w modlitw chwili mówić
do mej jaźni budzące „ty".
O Ty!
Ośrodku świata, centrum centr wszelakich, biegunie wszytkiego, co jest mocą i
ogromem i zaprzeczeniem jednostajności. Chciałbym wysłowić, wyrzec i
wyśpiewać Ciebie jako uniwersalistę — a wiem, że nie podołam.

* *
*
*)
I takim właśnie jesteś Ty.
Nie wykończoną wszechstronnie całością i jej dosytem — lecz osobowością, której
własna całość jest narzędziem tylko, narzędziem tyle i tak doskonałym, ile i jak
tego wymaga służba i sprawa Boża.
Takim jesteś Ty.
Przede wszystkim sobą, przede wszystkim osobą — choć wstawioną w całość
świata. Jesteś osobowością, która umie zatracać nawet własną formę i postać, byle
zyskać dobro wyższej, właściwszej całości, której postać ta i całość jest częścią.
Takim jesteś Ty.
Największy w bez-ksztatcie swoim! W dniach i godzinach wielkopiątkowych
stawań się. Kiedy to, jak mówi Pismo Święte:
„Jako się zdumiało nad Tobą wielu — tak niepoczesna
będzie między ludźmi osoba Jego, a pasterze Jego między synami
człowieczymi".
(Iz 52,14)
Kiedy:
„Ofiarowan jest, gdyż sam chciał" (Iz 53,7)
Kiedy to:
„... wydał na śmierć duszę swoją
i ze złoczyńcami jest policzon".
(Iz 53,12)
170
Takim właśnie, takim jesteś Ty!
Władnące sobą i własną całością osobowe ,,ja". Podmiot nie sam sobie, lecz
włączający wyjątkową swą cząstkowość w stawanie się dziejów, w wołanie chwili
i w przeznaczenia wyroki. Posłannik nieb — a przez trzydzieści lat poddany
nieznanemu cieśli, by móc stanąć wzorem. Wszechmocny cudotwórca,
rozkazujący nawet śmierci — a ujarzmiający ciało swe i własnych uczniów głodu
miarą i niedosypianiem na odludnych miejscach. Obwoływany, porywany, by być
ogłoszony królem judzkich ziem — a uchodzący w samotnię swego powołania i
przykazanych Mu nadrzędnych celów.

Ty nie jesteś greckim wyrównaniem. Nie jesteś rzymskim kodeksem. Ty nie jesteś
nawet hinduską mayą ni wschodnią bezwolą.
Ty jesteś sobą — prorokiem z Nazaretu. Kwiatem Jessego i laską Mojżeszową.
Kamieniem węgielnym i owcą wiedzioną na zabicie. Synem swego narodu a
duchem wszechduchów. Miłosiernym Samarytaninem i przeklinającym uschłe
drzewo prorokiem.
,,I był o Tobie pomruk wielki pomiędzy rzeszą — bo jedni powiadali, żeś jest
dobry; drudzy zaś mówili: Nie — ale zwodzi lud".
— Takim jesteś Ty!
Osobą i nie spotykaną dotąd osobowością; centrem-biegunem przyciągającym i
odpychającym w krąg, aż do granic krańcowości; ogniskiem koncentrującym
wszystko w sobie i wokoło siebie; sam-sobą-władnym i sam-siebie--dzierżącym
ośrodkiem jaźniowym. Ośrodkiem wszystkości sobie i ośrodkiem dla wszystkich.
I taki właśnie jesteś heroldem spełniającego się uniwersalizmu.
O Ty!
Kiedy cię zapytają: Kim jesteś? odpowiesz: „POCZĄTEK, który i mówię wam",
Kiedy zażądają znaku od Ciebie, zawołasz dumnie: „Rozwalcie tę świątynię, a w
trzech dniach ją postawię". Na wszystką zaś niewiarę jedno tylko masz słowo: „A
ja gdy będę podwyższony nad ziemię, pociągnę wszystko do siebie". Rozsadzasz
wiązania czasu i słychać trzask rozlatujących się ogniw niemożliwości, kiedy
mówisz: „Zaprawdę, zaprawdę wam powiadam, że nadchodzi godzina, i teraz jest,
gdy umarli usłyszą głos Syna Bożego, a ci, którzy usłyszą, ożyją". Upiór grobu,
który z wszystkich koron się naigrawa, wypuszcza mdlejąc kosę z rąk i dobija
rozpacze szatanów, gdy mu władczo rzucasz: „A nie bójcie się tych, którzy zabijają
ciało, a duszy zabić nie mogą; ale raczej bójcie się tego, który i duszę, i ciało może
zatracić do piekła".
Zniewalasz na kolana. Ty jeden jedyny i śpiewają Ci serca: krańce ziem plotą Ci
ogrom korony, a bóle wszystkie, którymi budziłeś w narodach jednostkowe „ja"
rozpleniają się w rozkwit śpiewnych róż nucących za Tobą:
„Dlatego miłuje mię Ojciec, że ja kładę duszę moją, abym ją znowu wziął. Nikt
nie bierze jej ode mnie, ale ja kładę ją sam od siebie, i mam moc położyć ją, i mam
moc znowu wziąć ją".

171
Kocham Cię w królewskości Twoich wystąpień. Szaleję — już nie za Twoją
„postacią" i wyrzeźbionym przez Cię kształtem do naśladowania — lecz za Twoją
osobowością; za Twoim boskim „ja"; za tą osobą, którą jesteś Ty — i chciałbym,
żebyś mi się stał jako biegun drugi, przyzywający przemożnie ku sobie.
Chciałbym, abyś zrodził się w mej myśli na kształt centra wielkich dośrodkowych
mocy, pociągających nieodwołalnie w Twe prawdy i przekonania, i w zaświatowo-
tajne runy. Chciałbym, abyś mi pozwolił miłować Ciebie; abyś kochaniem moim
był na każdy dzień; abyś nie gardził falą mego serca i — byś począł w modlitw
chwili mówić do mej jaźni budzące ,,ty".
O Ty!
Ośrodku świata! Centrum centr wszelakich! Biegunie wszystkich kształtów, jaźni i
postaci! Wszystkiego, co mocarne w bezkresie Twego świata, co wypełnia
przestrzeń, co rzutuje czas, co kolosem w tym ogromie, co początkiem słońc,
potęgą mgławic i ostoją wszechżywota. Wszystkiego także, co jest zagubioną
cząstką w bezmiarze wszechkołowań; co pogardzanym, podeptanym pyłem w
niezbędności wszechskładników i współczynników wszystkości. Chciałbym
wysłowić, wypowiedzieć i wyśpiewać Ciebie jako dokonane wypełnienie postaci
„Uniwersalisty" — a wiem, że nie podołam. *)
*)
Między gwiazdkami – tekst z II-go wyd.(przyp.red.)

* *
*
Przebij, Najsłodszy Mistrzu, Jezu Panie, miąższ rdzeni mych najserdeczniejszych i
wszystką wnętrzność mojej duszy zranieniem miłosnym twego boku. Przebij
tryskającą pełnią jego słodyczy i zbawczych mocy. Przebij płomieniem nie-
kłamanej i szczęsnej, świętej i gorącości ducha pełnej miłości, by rozełkała się
dusza we mnie i roztopiła cała w wyłącznym Ciebie na wieki ukochaniu i
pożądaniu. Byś Ty był odtąd jedyną tęsknicą moją, by ustawała dusza moja u
progu twoich komnat i bym pożądał już jeno umrzeć i być z Tobą. Spraw, niech
dusza łaknie Ciebie, któryś jest aniołów Chlebem i dusz świętych pokarmem, a
nam powszednim ponadjestestwowym chlebem naszym, wszelką słodycz w
sobie posiadającym i wszystek posmak rozkoszy.
O Ty, w którego Oblicze aniołów zastępy pragną wpatrywać się, daj, niech Cię
pożąda wiekuiście serce moje, niech się Tobą syci, niech się wypełnią tętna moje
wonnością posłodów Twoich. Bądź mi pragnieniem nienasyconym nigdy i niczym.
Ty, źródło jedyne życia, krynico mądrości i umiejętności, trysku odwiecznej
jasności, falo rozkoszy i przelewności Domu Bożego. Ubieganiem się moim obyś
był na zawsze, niepokojem wszystkich moich poszukiwań i znajdywań; spraw,
bym zawsze szedł ku Tobie, a idąc doszedł do Ciebie, byś był mi myślą moją, był
cały mową, cały uczynkiem moim, bym wszystko działał ku Twojej chwale i na
cześć Twojego Imienia, bym działał w pełni pokory i roztropności, w mnóstwie
rozkoszy i rozmiłowania, bez ociężałości i ociągań a z mocą wszystkich uczuć i z
wytrwałością, która sili się aż do końca. Ty sam wyłącznie bądź na zawsze
172
nadzieją we mnie, Ty osierdziem wszech-ufań moich i mego rozbogacenia się, Ty
rozkoszowaniem się całym i radosnym pląsem, Ty ucieszeniem, zaciszem i
spoczynkiem wielkim, Ty pokojem, Ty słodyczą i nawonnem, Ty karmelem i
karmą, ustronią i ucieczką, ramieniem i rozumem moim, Ty cząstką moją,
dziedzictwem i skarbem moim — w którym myśl i serce niech mają korzeń, i
punkt archimedesowy, i nieporuszoność Twych odwiecznych grani. Amen.
(Modlitwa św. Bonawentury — w XIII).
*

173
Na dzień 30 grudnia

Na życie wielkich ludzi patrzymy się na ogół jak na bieg wielkiej rzeki.
Podziwiamy to, co jej fala niesie, co nawadnia, zaciekawia nas jedynie, jak szumi,
jakie wiatry przynagla i jakim chmurom jest matką. O cichych, z ukrytych głębin
się dobywających źródłach objawiającej się w potęgach rzeki mocy, o właściwych
tajniach jej wielkości i jej twórczego pochodu ku morzom dziejów, zapominamy. I
to jest istotnym błędem, który tkwi u podstaw naszego naśladownictwa wielkich
ludzi.
Kto chce wielkości rzek — musi chcieć i tajni źródeł. I to na pierwszym miejscu.
Musi uznawać, strzec i kultywować ustroń i głąb wiecznie tryskającego cichego
nurtu źródlanego. Nurtu rzadko kiedy zauważanego, który mimo to stanowi jedyną
siłę zdolną niezmordowanym tętnem podziemnym tworzyć dorzecza i tłoczyć — z
bezdna swoich głębin — kropla po kropli życiodajne biegi dla innych.
Znakomitą ilustrację tej prawdy przedstawia scena z życia Matejki,
zaobserwowana przez jednego z jego przyjaciół.
Zajechali do Paryża. Matejko miał wystawiać jedno ze swych wielkich płócien.
Jego towarzysz nie mógł się doczekać chwili triumfu przyjaciela. Zbudził się
wczesnym rankiem. Ale nie śmiał zbudzić ze snu znużonego bądź co bądź
ostatecznymi przygotowaniami Matejki.
Poczekał, aż się ocknie sam. Gdy tylko spostrzegł pierwszy objaw budzenia się
mistrza, rzucił mu od razu radosne: jak się masz? jak spałeś? co ci się śniło?
Matejko przez pewien czas nic nie odpowiadał. Leżał nieruchomy, jakby coś ze
sobą samym rozważał. Zaskoczyło to towarzysza drogi. Ze zdumionym wyrazem
twarzy począł wpatrywać się w milczącego przyjaciela. Co się stało? — zagadywał
samego siebie?
Wtem spostrzega, jak Matejko skupiony dźwiga się z łoża, jak wstaje i, o dziwo
nad dziwy, jak przyklęka, poczyna się żegnać i odmawiać poranny pacierz.
W pokoju zaległa cisza. Myśli tylko tłukły się w dwóch mózgach. Przerwał
milczenie Matejko. Przebacz — rzekł wstając od modlitwy — alem tak przyrzekł
swej matce, iż najpierwszą moją rozmową na każdy dzień będzie zawsze tylko
rozmowa z Bogiem.
Czy patrząc się na wielkie płótna Matejki jest możliwym, czy podobna chociażby
odgadnąć tak głęboko w duszy się kryjące i najgłębsze fałdy jej natchnień
nurtujące źródło pozaziemskich zapłodnień? Czy w dziełach wysławiających
mistrzostwo Matejki i uczących jego sztuki można napotkać skąpe bodaj
odnośniki, któreby wskazywały, któreby pozwalały chociaż na domysł takich
źródeł natchnień?

174
„W rezultacie — pisze Carrel — zmysł świętości w odniesieniu do innych
działalności umysłu nabiera specjalnego znaczenia. Ponieważ łączy nas z
tajemniczym wymiarem świata duchowego. Przez modlitwę człowiek się zbliża ku
Bogu, a Bóg wstępuje do niego. Modlitwa okazuje się nieodzowna dla naszego
całkowitego rozwoju. Nie powinniśmy pojmować modlitwy jako akt, któremu
oddają się ludzie słabego umysłu, kłamcy, leniwcy. — „Jest rzeczą poniżającą
modlić się...” — pisał Nietzsche. W rzeczywistości modlić się nie jest niczym
poniżającym — jak pić albo oddychać. Bóg dla człowieka jest równie konieczny
jak woda i tlen. Zmysł świętości, w połączeniu z intuicją, ze zmysłem moralnym,
ze zmysłem piękna i światłem rozumu daje osobowości jej pełny rozkwit. Jest
rzeczą niewątpliwą, że pełnia życia domaga się istotnego rozwoju każdej z naszych
działalności fizjologicznych, intelektualnych, uczuciowych i duchowych. Umysł
jest zarazem rozumem i uczuciem. Powinniśmy jednak kochać piękno wiedzy i
piękno Boga. Powinniśmy słuchać Pascala z takim samym zapałem, jak słuchamy
Descartesa". (Carrel).

* *
*

Jestem cząstką zaświatów.


Przebiegłem krąg hierarchicznego uwspółrzędnienia wszystkich kategoryj mego
jestestwa.
Poznałem siebie jako centrum, jako osobę i osobowość,przeanalizowałem w sobie
zagadnienie całości, problem własnego kształtu i postaci, uświadomiłem sobie i
przekonałem wszystką wygórowaność moich pojęć, iż mimo całą wielkość
własnego kształtu i własnej osobowości jestem u podstaw swego jestestwa li tylko
częścią, w literalnym tego słowa znaczeniu czymś w pełni ucząstkowionym, i że
tylko dzięki temu charakterowi — części coraz to wyższych „całości" — mogę
istnieć, i że tyle więcej istnieję, ile w coraz to wyższych całościach częścią się
rodzę i częścią urastam.
Przebiegłem krąg hierarchicznego uwspółrzędnienia wszystkich kategoryj mego
jestestwa i wszystkich jego całości. Poznałem siebie jako część własnej rodziny i
własnego rodu, poznałem siebie jako część ojczystego narodu, poznałem, iż mimo
wszystek fałsz przeróżnych kosmopolityzmów, jestem cząstką i tylko cząstką
rodzaju ludzkiego. Krąg hierarchicznie piętrzących się całości, których jestem
częścią, opadał gatunkami w dół i wznosił się rodzajami coraz to wyżej. Poznałem
siebie częścią otaczającej mnie natury, poznałem siebie częścią przyrody żyjącej,
organicznej, poznałem siebie cząstką przyrody martwej, nieorganicznej, opadałem
uczęściowieniem swoim aż do granic niebytu — poznałem siebie częścią całego
widzialnego świata i poznałem, iżem równocześnie, choć nierównomiernie, cząstką
świata niewidzialnego, poznałem, że jestem częścią zaświatów i zaświatowych
królestw.
Przebiegłem krąg hierarchicznego uwspółrzędnienia wszystkich kategoryj mego
jestestwa — i dotarłem do ostatecznego pierścienia jego wielkości.
Jestem cząstką zaświatów.

175
Jedyną całością uniwersalistyczną zaświatów, którą dzieje ludzkości znają, jest to,
co Kościół katolicki zwie Świętych Obcowaniem i Ciałem mistycznym Chrystusa.
Corpus Christi mysticum.
Ja tej całości jestem cząstką. Przez chrzest, przez tajemną siłę sakramentu, jestem
wczłonowany w tę całość, jako jej żywotny człon. We mnie — uśpione przeważnie
— nurtują moce i siły wiązy i miłości pozaświatowej, moce i siły sięgające
głęboko poza dotykalną zmysłem granicę zaświatów i zespalające mnie z nim jako
organiczną część z właściwą sobie całością.
Jestem cząstką zaświatów — to dla mnie znaczy konkretnie, że jestem katolikiem.
Jestem synem najwyższej na świecie religii. Należę do grona tego wielkiego ciała
społeczno-zaświatowego, które wydało największych świętych ziemi,
największych uczonych świata, największych działaczy społecznych, największych
herosów miłości i ofiary.
Jestem katolikiem, to znaczy, iż oko moje cielesne nie jest trzymane na uwięzi li
tylko przez dobra tej ziemi, lecz, że umie poprzez nie sięgać wyżej i dalej ku
ojczyźnie dóbr wiekuistych i nieprzemijających, to znaczy, iż właściwy mój świat,
mój wielki świat wewnętrzny, ogarnia myślowo całość wszystkich światów i w
nich dopiero czuje się u siebie, w nich przebywa jako w swej najwłaściwszej
Ojczyźnie, dla której Ojczyzna doczesna jest przecudną czasami, czasami znowu
zgrozy pełną, a zawsze niepowtarzalną i jedynie decydującą uwerturą wiecznościo-
twórczą.
Jestem katolikiem!
Co ja myślę o tym mianie? Ile jestem z niego dumny? Ile się go wstydzę? Ile go
niosę swej Ojczyźnie? Ile ludzkości?

* *
*

„A rano wracając do miasta, uczuł głód.


A ujrzawszy jedno figowe drzewo przy drodze, przyszedł do niego i nie znalazł na
nim nic prócz samych liści i rzekł mu: »Niechaj się nigdy z ciebie owoc nie rodzi
na wieki«. I uschła zaraz figa. A ujrzawszy uczniowie, zadziwili się, mówiąc:
»Jakże natychmiast uschła«. A odpowiadając Jezus, rzekł im: »Zaprawdę
powiadam wam, jeślibyście mieli wiarę, a nie wątpilibyście, nie tylko z figowym
drzewem uczynicie, ale też gdybyście tej górze rzekli: Podnieś się, a rzuć się w
morze, stanie się. I wszystko, o co byście prosili w modlitwie wierząc,
weźmiecie«."
(Mat. 21,18—22)

176
Na dzień 31 grudnia

„A imię jego będzie czterdzieści i cztery".


Polska psychika emocjonalna lubuje się w symbolach, emblematach, w tajnych
znakach, lubi wróżby, zaklęcia, magizmy lub nawet, a może przede wszystkim,
cuda, oczekiwania irracjonalnych czynników — i o tyle Boga.
A imię jego 44.
Pamiętam jak mi – w wypadku jeden z księży polskich - na początku tego
pamiętnego roku, 1944, tłumaczył Mickiewiczowskie ,,44". To nie jest człowiek
żaden, mówił, ale rok. Rok przełomowy. W nim wystąpi nie jeden człowiek, ale
wielu niezależnie od siebie pracujących ludzi. Mickiewiczowskie ,,44", to przede
wszystkim postać, symboliczno-realna postać, która niesie na czole opartą księgę.
Z księgą wystąpi przełom zwiastująca jednostka. Nawet mi wskazywał dwie takie
postacie pretendujące do imienia ,,44" i rozpoczynające ich szereg.
Dziś dobiega ostatni dzień tego roku, któremu na imię „44".
Przenieśmy się na chwilę w jego styczeń, w dni kulminującej coraz to bardziej
fensywy rosyjskiej spod Stalingradu i gwałtownego odwrotu niemieckiego, w dni
otwartej przeciwko Niemcom akcji AK na ziemiach wschodnich w związku ze
zbliżaniem się wojsk bolszewickich; przejrzyjmy jeszcze raz wszystkie nadzieje
żywione naonczas, snute i obliczane na zimny, jakeśmy dumnie mawiali, kałkuł;
policzmy wszystkie brawurowo na całym obszarze Rzeczypospolitej dokonane
wielkie i małe sabotaże; zestawmy całoroczny wysiłek pracujących na niwie
kulturowo-społecznej polskich mózgów, polskich uczonych, literatów, polityków,
dziesiątki rękopisów najwyższej klasy, stanowiące dzieła najgłębszych przeżyć
zarówno własnych, jak i ogólnonarodowych; przypomnijmy sobie raz jeszcze — z
całą szczerością względem siebie — naszą pewność, niezachwianość naszych
twierdzeń, jeżeli chodzi o przełom, który miało spowodować w naszym życiu
społecznym, państwowo-narodowym, Powstanie; nasze pewniki o wynikach
Powstania, co do których nie pozwalaliśmy na najmniejsze dyskusje. —
Dziś dobiega kres tych dumnie żywionych prorokowań emocjonalnych. Przełom
się dokonał. O tak. Tylko że tak straszny, iż jedyny w naszych dziejach. Zamyka
się najboleśniejsza karta naszej historii. Stolica kraju — zrównana z ziemią,
mieszkańcy stolicy — w karnych obozach pracy na łasce wroga, a kraj cały w
żałobie, w nienawiści do tej właśnie stolicy.
A imię jego 44.
Gdybyśmy u początku tego roku zdolni byli na taki obiektywizm w rozstrzyganiu
naszych spraw, na jaki nas dzisiaj stać — z jaką wytyczną i z jakim programem by-
177
libyśmy weń weszli? Ile byśmy byli wierzyli w magizm, wróżby i różowe
zapowiedzi, choćby takiego: „A imię jego będzie czterdzieści i cztery" — a ile
byśmy je omijali? Ile byśmy liczyli na mit, na interwencję działającego za nas
Boga — a ile na własną, przez Boga nam daną, pięść i rozum
* *
*
„Rok” dla indywidualisty to — tak jak wszystko w indywidualizmie — jakaś
arbitralnie zestawiona, niczym ze sobą wewnętrznie nie związana suma dni, suma
godzin i sekund. Rok dla indywidualisty to suma mniej lub więcej wielkich
przeżyć, względnie, ściślej rzecz biorąc, suma użyć, suma faktów i zjawisk
następujących po sobie bez wewnętrznego i istotnego ze sobą związku. C a r p e d
i e m — oto rok indywidualisty.
Tyle żyjesz, ile użyjesz.
Rok dla totalisty — to wielkie fatum, które go bierze w szpony bezlitosnych
skrzydeł i niesie, kędy chce. To Mahometowy kismet dziejów, który jednostkę
ludzką samą w sobie albo innych przez nią tłoczy i depcze lub wieńczy i koronuje.
Każde minionych dwanaście miesięcy to wielki dziejów tłok, który mu każe
walcem przejść przez innych, jeżeli sam jest silny, albo lec pod walcem, jeśli się
zalicza do słabych. Lec bezwolnie i beznadziejnie.
Dla uniwersalisty rok każdy — to użyczony mu i darowany przez Najwyższego
czas i czasokres działania i wystąpienia jako podmiot na ziemi. To dokonana w
określonej czasoprzestrzeni aktualizacja własnego potencjału bio-logiczno-
humanistycznego. Rok dla uniwersalisty nie jest zapadającą się bez śladu w głąb
niedotykalnością czasu. To jej aktuał i reał o niezmienialnej już więcej wartości i
cenie, a nie mamiąca jedynie, czy to wyrzutami, czy pochwałą, fatamorgana
przeszłości. Rok dla uniwersalisty nie jest również definitywnym zamknięciem
własnego życia, ostatnim jego dniem przechylającym szalę wagi. Tym mniej nie
jest wyciąganiem dłoni ku idącym dniom nowego roku jako ku niezapisanej
jeszcze niczym księdze. Rok dla niego jest jak skorupa dla ślimaka, którą
świadomie niesie, a która każdym zwojem wzbogaca, każdym wzrostem bardziej
chroni i której każdy skręt urasta z całokształtu zawartej w nim przeszłości. Jest jak
łono rodzące, z którego w pewnym znaczeniu wyjścia nie ma — aż dopiero w
chwili śmierci. Rok dla uniwersalisty to, raz jeden jednostce użyczona kanwa, z
której podłoża, posługując się nićmi narzuconych walk, przetrzymanych upadków i
dokonanych zwycięstw, ma wysnuć postać własnego, życiowego kształtu. To owa
przedziwna osnowa, na której jedynie się realizuje życie i w obrębie której dzieje
jedynie się dokonywują — i dlatego liczy się z nim jak z życiem samym, i miłuje
go, jako jego cząstkę.
Spróbuję pod tym kątem widzenia zanalizować miniony rok.
Spróbuję pod tym kątem widzenia zanalizować czas użyczony mi ku życiu
ziemskiemu.
Jakich wartości wewnętrznych kanwą był tak zrozumiany miniony rok dla mnie?
Jakich czynów zewnętrznych snuł się osnową i wątkiem?
A jakich nie?

178
Jakich mógłby był być — gdyby właśnie nie ja i moje niedopisania każdodzienne?
Gdyby nie moja słabość. Gdyby nie robak, który mnie toczy, a którego nie chcę
rozgnieść.

W wielkim „rachunku sumienia", tym szczycie wszelkiej samokontroli woli,


przebiegnę miesiąc po miesiącu świat swoich zamierzeń i ich braków, budowlę
swoich czynów, wystawiony dotychczas zrąb oraz chylenia się struktur osobistego
pionu.
Zagłębię się w świat rusztowań, na których się wspiera morale narastających pięter
życiowego gmachu. Piętro minionego roku. Przypomnę sobie swoje „możliwości".
Ich wielką rozpiętość. Chwilę, w której starczyło wyciągnąć rękę, by je
zrealizować. Górność swoich postanowień. Głuchy krzyk zmagającej się woli,
która z każdym Nowym Rokiem zaczyna Nowe Jutra i Nowego chce ze mnie
wykrzesić człowieka.
Przypomnę sobie dobra, które mogły były zaistnieć, fakty, które mogły były
uwydatnić wewnętrzne piękna tające się we mnie — a które już nigdy nie staną się
wyrazem mojej wielkości osobistej.
Pozostałem nadal m o ż l i w o ś c i ą .
Mimo wszystkie słabości osuwające mnie za każdym potknięciem na coraz to
niższy stopień w hierarchii wartości osobistej, mimo całą bierność, tchórzące
wahania i moralne kapitulacje, jestem i pozostałem — możliwością.
Możliwością doskonałości.
Tak jak Piotr Apostoł po hańbie zaparcia się. Jak wytykana palcem
jawnogrzesznica z Magdali po zaprzepaszczonej hulaszczo wiośnie życia.
Jestem możliwością stania się swoim własnym kształtem doskonałym. Posiadam
moc i istnieją siły, których mogę sięgać, by nadać sobie wyraz i oblicze
ukończonej osobowości. Pełnię, zamkniętej w sobie, zwartej i jednolitej bryły
całościowej. Jednolitego masywu postaciowego, którym niby taranem mógłbym
ciosać jedyność moich dróg życiowych. Mogę wczłonowywać się jako świadoma
cząstka w trud i rozkosz coraz to wyższych całości. Wpierścienić się w kształt
coraz to wyższych kręgów istnienia. Aż do zaczepu najwyższego.
Jestem możliwością.
Zadaniem moim uskrzydlić bierność potencjału w sobie i nadać mu postać
wyczutych urzeczywistnień. Wyłącznym sensem mego bytowania jest
zaktualizować uśpione w sobie moce na najwyższy ton. Tam sięgać, gdzie wzrok
nie sięga. Poprzez nieudany trud Prometeusza i fiasko Ikara wstąpić na królewską
drogę Chrystusowych uczniów i siłaczy.
Jestem możliwością.
Jeśli nie będę budził własnych uśpionych mocy, jeśli nie będę aktualizował
posiadanych i użyczanych potencjałów, jeśli nie będę dobywał — ze siebie sam —
brakujących mi kształtów — mogę swój wyraz indywidualny definitywnie
zaprzepaścić. Osobowość pogrążyć bezpowrotnie.
Potencjał — by największej potęgi militarnej -— w stanie spoczynku rozkłada się i
psuje.
Moc pożywna tkwiąca w pokarmie, mieszczącym by najwięcej pierwiastkowych
sił — gdy nie użyta — poczyna proces psucia się.
179
Potęga barda — gdy urywa pieśń natchnioną — jest jak krew, gdy się zacina —
skazana na gangrenę.
,,Bo, cel światów szlachetnienie" (Krasiński). A materia, która nie dobywa
szlachetniejszych form, opada ku niższym. Dąży niechybnie ku coraz to
większemu rozkładowi. Aż do ostatecznego rozpadu.
Jestem możliwością.
Miniony rok był jednym z etapów możliwych zaktualizowań tej istoty, którą mam
się stać. Tej pieśni, którą mam śpiewać całożyciowym dokonaniem. Tego grobu, z
którego mam zmartwychwstać.
Trzeba samemu sobie zdać sprawę z włodarzenia możliwościami swymi, nim
przyjdzie zdawać sprawę przed Najwyższym Włodarzem. Pewniejsze wypadnie
stąpanie w przedprogach wieczności.
Jestem możliwością.
Potencjał niezaktualizowany wieje ku mnie wymową pustki. Przeraźliwą pustką
zaprzepaszczonych możliwości.
Com winien uczynić, by przekuć w kształt drzemiące we mnie możebności w
spieszącym ku mnie z Nowymi możliwościami Rokiem?
Za oknami gna noc —
sylwestrowa noc —
i melodią Suplikacyj wtóruje szyderczo pobrzękom wychylanych bezmyślnie
kielichów:
„W pośród plag Twoich niedołężność wielce truchleje —
Wszakże w nieprawości żadna się odmiana nie dzieje...

Gdy miecz Twój na nas podniesiony trzymasz, wieleć obiecujemy...


A skoro go spuścisz — obietnic wykonać nie chcemy...
Kiedy nas karzesz, prosimy, abyś się zmiłował —
A gdy przestaniesz, pobudzamy Cię znowu, abyś nam nie folgował".
Piekłem zaświatów jest nie zaktualizowany potencjał.

* *

*
„I widziałem, jak otworzył Baranek jedną z siedmiu pieczęci.
I słyszałem jedno z czterech zwierząt mówiące, jakby głosem gromu: »Przyjdź i
patrzaj...«
A gdy otworzył piątą pieczęć, widziałem przed ołtarzem dusze pobitych dla słowa
Bożego, i dla świadectwa, które miały. I wołały głosem wielkim, mówiąc:
»Dokądże, Panie (święty i prawdziwy), nie będziesz sądził i nie pomścisz krwi
naszej nad tymi, co mieszkają na ziemi?« I dano im po szacie białej i powiedziano
im, aby jeszcze odpoczęły na krótki czas, ażby się dopełnili współsłudzy ich i
bracia ich, którzy mają być zabici, jako i oni...

180
I odpowiedział jeden ze starców, i rzekł mi: »Ci, którzy są obleczeni w szaty białe,
kim są i skąd przyszli?« I rzekłem mu: »Panie mój, Ty wiesz«. I rzekł mi: »Ci są,
którzy przyszli z ucisku wielkiego, i obmyli szaty swoje i wybielili je we krwi
Baranka; dlatego są przed stolicą Boga, i służą Mu we dnie i w nocy w przybytku
Jego, a który siedzi na stolicy, mieszkając będzie nad nami. Nie będą łaknąć, ani
pragnąć więcej, ani na nich słońce przypadnie, ani żadne gorąco; albowiem
Baranek, który jest w pośrodku stolicy, będzie nimi rządził i poprowadzi ich do
źródeł wód żywota, i otrze Bóg wszelką łzę z ich oczu«".
(Objaw. Św. Jana VI, 1, 9—11; VII, 13—17)
*

181
INDEKS
Grzesiak, Wiktor, ks.prałat 139
A
Grzymała-Siedlecki 48
Achille Ratti, Ojciec Św. Pius XI Guldin 153
(od 1922r.) 122 H
Albert, zakonnik 73
Haüy 154
Ampére 154
Hegel 101
Archimedes 11, 141
Hitler Adolf 139
Arystoteles 71
Horodyńscy 90-91
B Huxley 146
Batory, Stefan 120 I-J
Bierdiajew 55
Bonawentura św. 173 Januszajtis-Ittarowa, ps. „Józka”,
Boscovich 153 młodsza siostra gen. Mariana
Bossuet 153, Januszajtisa 21
Bourdalone 153, K
Brzozowski, Stanisław 101, 160
Kant 137, 141
C Kartezjusz 153
Carrel 53, 76, 175 Kasprowicz 31, 48, 144, 164
Cauchy 153 Kazimierz Wielki 109
Chłopicki 25 Konarski, Szymon 105
Chodkiewicz, Karol 120 Konopnicka, Maria 99
Coriolis 154 Kopernik 153
Corneille 153 Koprowski, Andrzej, jezuita 22
Cycero 148 Kossak Zofia 145
Kościuszko 159, 166
D
Krasiński 67, 137, 141, 180
Dante 35 Kserkses 119
Descartes 176 Kurzyna, Zbyszek, ś.p., historyk 20
Dmowski 21, 51, 55, 96, 122, 123
Dobrzycki, Stanisław 150
L
La Bruyére 153
Dżyngischan 119 Laënnec 154
E Leibniz 153
Euler 153 Lenin 102
F Leon XIII 55
Fénélon 153 Ligocki, Edward 107, 167
Fermat 153 Lutosławski 35
Flawiusz Józef, historyk żydowski 147
Freycinet 154 Ł
G Łaszcz, Tuczapski Samuel 109
Gerdil 153 M
Goszczyński, Seweryn 120 Mackiewicz 95, 96, 120
Górski, Ludwik 93 Maczek, gen. I Polskiej Dywizji
Grabianka, Tadeusz, starosta liwski 59 Pancernej 20
Grimaldi 153 Małaczewski, Eugeniusz,
Grzegorz XVI 55 żołnierz-pisarz 112
182
Marks 101, 121, 135, 145 Rogowski 159
Matejko 105, 174 Roztworowski 154
Mickiewicz 7, 10, 13, 22, 34, 35, 48, Rudnicki, Klemens, były dowódzca
50, 51, 58, 82, 87, 120, 130, 168, 177 I Polskiej Dywizji Pancernej 20
Rufini 154

S
Mierzejewski 90
Saint Simon 139
Mikołaj I 105
Salomon 22, 162
Mościcka 78
Mounier 93 Scheur, Antoni, pilot-instruktor ze
szkoły pilotażu w Bydgoszczy 61, 62
N Sienkiewicz 66, 67
Naruszewicz 120 Skrzynecki 25
Newman, kardynał, angielski Słowacki 42, 50, 67, 79, 92, 130
konwertyta 101 Sobieski, Jan III 120, 130
Newton 153 Sokrates 86
Niemcewicz 43 Stadnicki, Stanisław 109
Niemojowska, ps.”Myszka” 21 Staff 154
Nietzsche 146, 175 Stanisław August 43
Noji, długodystansowiec polski z Stanisław Poniatowski 120
olimpiady berlińskiej w 1936r. Stirner, Max 146
69, 70, 71, 88 Strusiewiczowa, ps. „Hanka” 21
Norwid 26, 27, 30, 88, 101, 134 Swetoniusz 148
Noskowski 151 Szczepanowski 26
Nowaczyński, Adolf 73 Szopen(Fryderyk Chopin) 98, 130, 154
O Ś
Olechowski 120 Ściegienny 105
P T
Papini 157 Tokarzewski 105
Pascal 153 Tomasz à Kempis 82
Peer Gynt 28 Tomasz z Akwinu, Mistrz z Akwinu
Pelletier 154 86, 168
Piłsudski 7, 21, 51, 55, 96, 122, 123 Tycho Brahe 153
Posadzy, Ludwik 119, 120
Przerwa-Tetmajer 162 W
Przybyszewski 73, 126 Wańkowiczówna, Teresa 90
Pułaski 145, 159 Wergile 148
Q Wyspiański 25, 56, 130
Quinet, Edgar 119 Z
R Zamoyski, Jan 11, 109, 120, 125-126
Racine 153 Zawisza, Artur 105
Radziwiłłówna, Barbara 45 Zbyszewski 43
Rejtan 105
Reymont 145

183
Zyberk-Platerówna 78
Zygmunt August 44, 45, 88
Ż
Żeromski 40, 64
Żółkiewski, Stanisław 120

* * * * * * * *

184

You might also like