You are on page 1of 200

Ray Bradbury

Kroniki Marsjaskie

- Dobrze jest poczu na nowo zadziwienie wiatem - rzek filozof.


- Podre kosmiczne znw uczyniy dzieci z nas wszystkich.

Dla mojej ony, Marguete,


z mioci

Stycze 1999: Rakietowe Lato


Dopiero co w Ohio panowaa zima. Jak zwykle pozamykane drzwi,
zatrzanite okna, bielmo szronu powlekajce szyby, dachy obwieszone frdzlami
sopli. Dzieci jedziy na nartach, kobiety z trudem wdroway skutymi lodem ulicami i
w swych futrzanych paszczach przypominay wielkie czarne niedwiedzie.
I nagle miasteczko ogarna fala ciepa. Powd rozgrzanego powietrza;
zupenie jakby kto zostawi otwarte drzwi piekarni. Gorco pulsowao pomidzy
domami, krzakami i grupkami dzieci. Sople opaday, amic si topniejc. Drzwi
otwary si na ocie. Okna uniesiono w gr. Dzieci zrzuciy weniane ubrania.
Kobiety pozbyy si niedwiedzich okry. nieg znikn, ukazujc zielone
zeszoroczne trawniki.
Rakietowe lato". Sowa te wdroway z ust do ust pomidzy ludmi w
otwartych na przestrza domach. Rakietowe lato". Ciepe pustynne powietrze
odmieniao malunki szronu na szybach, niweczc zimowe dziea sztuki. Narty i sanki
stay si nagle bezuyteczne. nieg, padajcy na miasto z chmurnego nieba,
przemieni si w gorcy deszcz, zanim jeszcze dotkn ziemi.
Rakietowe lato". Ludzie wychylali si z ociekajcych wod werand,
obserwujc poczerwieniae niebo.
Rakieta na polu startowym wydmuchiwaa z siebie rowe chmury ognia i
hutniczego gorca. Rakieta staa, w mrony zimowy poranek kadym tchnieniem
swych potnych silnikw przywoujc lato. Jej dech odmieni klimat i przez krtk
chwil w okolicy zapanowa lipiec...

Luty 1999: Ylla


Ich dom na planecie Mars, wsparty na krysztaowych filarach, sta na skraju
pustego morza i co ranka mona byo ujrze pani K, jak jada zociste owoce,
wyrastajce z krystalicznych cian, albo te sprztaa dom za pomoc garstki
magnetycznego pyu, ktry unoszc ze sob cay brud, ulatywa z gorcym wiatrem.
Popoudniami, kiedy skamieniae morze byo ciepe i nieruchome, za drzewa winne
tkwiy sztywno na dziedzicu, podczas gdy odlege malekie kociane miasteczko
zamykao si w swych murach i nikt nie opuszcza budynkw, pan K zasiada w
swoim pokoju, czytajc metalow ksig, zapisan wypukymi hieroglifami, ktre
muska doni niczym muzyk grajcy na harfie. Pod jego dotykiem z ksiki odzywa
si gos -mikki, pradawny gos, snujcy piewnie historie o czasach, gdy morze byo
pene rudej piany, za staroytni ludzie toczyli bitwy, zbrojni w chmary metalowych
owadw i elektrycznych pajkw.
Pan i pani K mieszkali nad martwym morzem ju dwadziecia lat. Ich
przodkowie od dziesiciu wiekw yli w tym samym domu, obracajcym si w lad za
socem niczym wielki kwiat.
Pan i pani K nie byli starzy. Mieli jasn, brzowaw cer prawdziwych
Marsjan, te okrge oczy, agodne, melodyjne gosy. Kiedy lubili malowa obrazy
chemicznym ogniem, pywa w kanaach w sezonie, gdy drzewa winne wypeniay je
zielonymi sokami, i dyskutowa do witu w pokoju rozmw, w blasku bkitnych,
fosforyzujcych portretw.
Teraz nie byli ju szczliwi.
Tego ranka pani K stana pomidzy filarami i suchaa, jak piaski pustyni
rozgrzewaj si, topi niczym ty wosk i ciekaj za horyzont.
Co miao si wydarzy.
Czekaa.
Patrzya w bkitne niebo Marsa, jakby w kadej chwili mogo unie si w
bolesnym skurczu i wypuci z siebie lnicy cud, ktry opadnie na piasek.
Nic si nie dziao.
Znuona czekaniem, przesza pomidzy zamglonymi kolumnami. Z ich
rozchylonych szczytw trysna drobna mawka, chodzc rozpalone powietrze i
agodnie ciekajc jej po skrze. W gorce dni przypominao to brodzenie w potoku.
Posadzki w domu lniy od setek chodnych strumyczkw. W dali syszaa ma,

ktry niestrudzenie gra na swej ksice. Stare pieni nigdy nie nuyy jego palcw.
Pani K pragna, aby kiedy powici jej tyle czasu, co swym niezwykym ksikom,
tulc j i dotykajc niczym malek harf.
Ale nie. Potrzsna wyrozumiale gow, niemal niedostrzegalnie wzruszajc
ramionami. Jej powieki opady wolno, skrywajc zociste oczy. Maestwo sprawia,
e ludzie, cho nadal modzi, popadaj w rutyn staroci.
Wycigna si na fotelu, ktry momentalnie dopasowa si do jej postawy.
Mocno, nerwowo zamkna oczy.
Natychmiast nawiedzi j sen.
Jej brzowe palce zadray, uniosy si, chwytajc powietrze. Chwil pniej
usiada gwatownie, zdumiona, dyszc gono.
Rozejrzaa si szybko, jakby oczekiwaa, e ujrzy kogo przed sob. Przeya
zawd; przestrze pomidzy filarami pozostaa pusta.
Jej m pojawi si w trjktnych drzwiach.
- Woaa mnie? - spyta z irytacj.
- Nie! - zaprotestowaa.
- Zdawao mi si, e sysz twj krzyk.
- Naprawd? Prawie ju spaam i miaam sen!
- Za dnia? Nieczsto ci si to zdarza.
Pani K siedziaa bez ruchu, jakby w sen uderzy j prosto w twarz.
- Jakie to dziwne, jak bardzo dziwne - mamrotaa. - Ten sen.
- Ach tak? - Pan K najwyraniej pragn powrci do swojej ksiki.
- ni mi si mczyzna...
- Mczyzna?
- Wysoki, sze stp i cal.
- To absurdalne; byby olbrzymem, niezdarnym olbrzymem.
- W jaki sposb... - usiowaa znale waciwe sowa - wyglda normalnie.
Mimo swojego wzrostu. A jego oczy - och, wiem, pomylisz pewnie, e to niemdre jego oczy byy niebieskie!
- Niebieskie oczy! Bogowie! - wykrzykn pan K. - Co przyni ci si nastpnym
razem? Moe jeszcze mia czarne wosy?
- Skd wiesz? - Bya wyranie podniecona.
- Wybraem najmniej prawdopodobny kolor - odpar chodno.
- Naprawd byy czarne! - wykrzykna. - Mia te bardzo bia skr... Och!

By naprawd niezwyky. Ubrany w dziwaczny mundur, zstpi z nieba i przemwi do


mnie grzecznie. -Umiechna si.
- Z nieba! Te mi bzdura!
- Przyby w metalowej konstrukcji, lnicej jak soce - wspominaa.
Przymkna oczy, prbujc przywoa ulotn wizj. - niam, e patrz w niebo, na
ktrym rozbysa nagle iskra, niczym moneta rzucona w powietrze. Wkrtce plama
wiata staa si wiksza, opada mikko ku ziemi - duga, srebrna, okrga i zupenie
obca. W jednej ze srebrzystych cian otwary si drzwi i wyszed z nich wysoki
mczyzna.
- Gdyby ciej pracowaa, nie miaaby gupich snw.
- Nawet mi si podoba - odpara, ukadajc si wygodniej. -Nigdy nie
posdzaam siebie o tak bogat wyobrani. Czarne wosy, niebieskie oczy i biaa
skra! Co za dziwny czowiek, a przecie cakiem przystojny.
- Pobone yczenia.
- Nie bd taki. Nie wymyliam go specjalnie. Po prostu pojawi si w moich
mylach, kiedy zapadam w drzemk. Wszystko to zupenie nie przypominao snu byo tak niespodziewane i inne. Spojrza na mnie i powiedzia: Przybywam moim
statkiem z trzeciej planety. Nazywam si Nathaniel York..."
- To idiotyczne imi; nikt takich nie nosi - zaprotestowa m.
- Oczywicie, e idiotyczne, pochodzi przecie ze snu - wyjania cicho. - I
rzek: To pierwsza wyprawa kosmiczna. W statku jest nas tylko dwch, ja i mj
przyjaciel Bert".
-Jeszcze jedno gupie imi.
- Powiedzia te: Przybywamy z miasta na Ziemi; tak nazywa si nasza
planeta" - cigna dalej pani K. - To jego sowa, Ziemia, takiej nazwy uy.
Posugiwa si te obcym jzykiem. W jaki sposb zdoaam go zrozumie. Samym
umysem. Pewnie to telepatia.
Pan K odwrci si, przystan jednak na wezwanie ony.
- Yll? - zawoaa cicho. - Zastanawiae si kiedykolwiek, czy... no c, czy na
trzeciej planecie naprawd yj ludzie?
- Trzecia planeta nie nadaje si do ycia - odpar cierpliwie m. - Nasi
naukowcy stwierdzili, e w jej atmosferze jest stanowczo zbyt wiele tlenu.
- Pomyl jednak, czy nie byoby to fascynujce, gdyby rzeczywicie tam yli i
wyruszyli w przestrze jakim statkiem?

- Naprawd, Ylla, wiesz, e nie znosz emocjonalnych wybuchw. Wracaj do


pracy.
***
Pniej tego samego dnia, krc pomidzy szemrzcymi deszczowymi
filarami, zacza piewa piosenk, ktr powtarzaa bez koca raz za razem.
- Co to za pie? - warkn w kocu jej m, siadajc przy ognistym stole.
- Nie wiem - uniosa wzrok zaskoczona, z niedowierzaniem zakrywajc usta
doni. Soce zachodzio. W gasncym wietle dom zamyka si niczym olbrzymi
kwiat. Midzy kolumnami wista wiatr; wewntrz ognistego stou bulgotaa kaua
srebrzystej lawy. Wiatr porusza rdzawymi wosami kobiety, szepczc jej cicho do
uszu. Staa w milczeniu, zapatrzona w bezkresn, pow dal morskiego dna, jakby
przywoywaa jakie wspomnienie. Jej te oczy byy mikkie i wilgotne.
- Wznie toast, oczu twoich mowa uczucie me zaklina... - zaintonowaa cicho,
powoli. - Twj pocaunek, w szkle zamknity, sodszy mi jest od wina. - Z
zamknitymi oczyma, poruszajc delikatnie domi na wietrze, zanucia melodi.
Pie bya bardzo pikna.
- Nigdy wczeniej tego nie syszaem. Sama j uoya? - spyta m,
obserwujc j czujnie.
- Nie. Tak. Naprawd nie wiem - zawahaa si, oszoomiona. - Nie mam nawet
pojcia, co to za sowa. S w innym jzyku.
- W jakim?
Jak odrtwiaa wrzucia porcj misa do bulgoczcej lawy.
- Nie wiem. - Po chwili wyja je upieczone i podaa mu na talerzu. - Pewnie
wymyliam to wszystko. To szalestwo. Nie mam pojcia dlaczego.
Nie odpowiedzia. Patrzy, jak topia paty misa w syczcym zbiorniku ognia.
Soce ju zaszo. Noc powoli sczya si do pokoju, pochaniajc kolumny i ich
samych niczym ciemne wino, oblewajce sufit. Ich twarze owietla jedynie
srebrzysty blask lawy.
Kobieta znw zanucia dziwn pie.
Jej ma natychmiast zerwa si z krzesa i wiedziony gniewem wypad z
pokoju.
***
Pniej samotnie dokoczy kolacj.

Kiedy wsta, przecign si, zerkn na ni i ziewn.


- Moe wemiemy pomieniste ptaki i polecimy do miasta, aby si zabawi?
- Chyba nie mwisz powanie? Dobrze si czujesz?
- Co w tym takiego dziwnego?
- Od szeciu miesicy nie oddawalimy si rozrywkom.
- Uwaam, e to dobry pomys.
- C za naga troska? - zdziwia si.
- Nie mw tak - odpar rozdraniony. - Chcesz jecha czy nie?
Kobieta spojrzaa na blad pustyni. Dwa biae bliniacze ksiyce ju
wzeszy. Wok jej stp szemraa zimna woda. Kobieta zadraa. Jake pragna
pozosta tu, siedzc w pokoju, cicho, bez ruchu, pki nie wydarzy si to, na co
czekaa przez cay dzie. Rzecz nieprawdopodobna, a przecie moliwa. W jej
umyle zadwiczaa zbkana nuta.
-Ja...
- Dobrze ci to zrobi - nalega. - No chod.
- Jestem zmczona - odpara. - Moe kiedy indziej.
- Masz tu szal - poda jej ampuk. - Od miesicy nigdzie si nie
wyprawialimy.
- Dwa razy w tygodniu odwiedzasz miasto Xi - przypomniaa, nie patrzc na
niego.
- W interesach - odrzek.
- Ach, tak? - szepna do siebie.
Z ampuki wyla si pyn, bkitna mgieka, ktra dygoczc otulia jej szyj.
***
Ogniste ptaki ju czekay, poyskujc na gadkim, chodnym piasku niczym
gar rozarzonych wgli. Biay baldachim, uwizany do ptakw tysicem zielonych
wstek, wydyma si na nocnym wietrze, opoczc cicho.
Ylla uoya si na biaym ou, a wwczas poderwane jednym sowem jej
ma ptaki zerway si z ziemi i niczym stado iskier wzleciay w mroczne niebo.
Wstgi napiy si, pocigajc baldachim. Piasek z jkiem umkn w dal. Przepywali
nad niebieskimi wzgrzami, pozostawiajc za sob swj dom, deszczowe filary,
kwiaty zamknite w klatkach, piewajce ksigi, strumienie, szepczce na
posadzkach. Kobieta nie patrzya na swego ma. Syszaa, jak wykrzykiwa co do
ptakw, gdy wznosiy si w gr, niby dziesi tysicy rozpalonych ognistych drobin,

czerwono-tych fajerwerkw. Smuga ognia fruna z wiatrem, cignc za sob biay


agiel, samotny patek wielkiego kwiatu.
Nie spojrzaa nawet na znikajce w dole martwe, pradawne miasta ani na
stare kanay, wypenione pustk i snami. Lecieli, mijajc suche rzeki i jeziora, niczym
cie ksiyca, ponca pochodnia.
Ylla spogldaa w niebo.
Jej m odezwa si cicho.
Patrzya w dal.
- Syszaa, co powiedziaem?
-Co?
Powoli wypuci powietrze.
- Mogaby uwaa.
- Mylaam o czym.
- Nigdy nie przypuszczaem, e pociga ci natura, a przecie dzi wyranie
zapatrzya si w niebo - rzek.
-Jest bardzo pikne.
- Zastanawiaem si - oznajmi wolno m. - Pomylaem, e moe zadzwoni
dzi do Hullego. Chciabym go uprzedzi, e wybierzemy si na jaki czas w Gry
Bkitne i spdzimy tam tydzie czy dwa. Na razie to tylko pomys, ale...
- Gry Bkitne! -Jej do zacisna si na skraju agla.
- To tylko luna propozycja.
- Kiedy chcesz jecha? - spytaa drc.
- Moe jutro rano? Wiesz, lepiej zacz od razu, nie czekajc - odpar, jak
gdyby nigdy nic.
- Ale nigdy tam nie jedzimy o tak wczesnej porze roku!
- Uznaem, e moglibymy sprbowa - umiechn si. -Wyjazd dobrze nam
zrobi. Troch spokoju i ciszy, no wiesz. Nie masz chyba innych planw? Pojedziemy,
prawda?
Kobieta odetchna, odczekaa chwil, po czym odpara:
-Nie.
- Co takiego? -Jego krzyk sposzy ptaki. agiel zakoysa si gwatownie.
- Nie - powtrzya stanowczo. -Ju zdecydowaam. Nie pojad.
Zmierzy j wzrokiem. Potem nie rozmawiali ju. Odwrcia gow.
Ptaki fruny dalej, dziesi tysicy ognistych rdek unoszonych wiatrem.

***
O wicie promienie soca przenikajce przez kryszta kolumn stopiy opar,
podtrzymujcy pic Yll. Przez ca noc kobieta unosia si nad podog na
mikkim posaniu mgy, wylewajcej si ze cian. Upiona, pawia si w nurcie
milczcej rzeki niczym d, unoszona fal przypywu. Teraz soce wypalio opar,
poziom mgy obniy si, skadajc kobiet na brzegu jawy.
Otwara oczy i ujrzaa nad sob ma.
Wyglda, jakby sta tak od paru godzin, obserwujc j. Nie wiedziaa
dlaczego, nie potrafia jednak spojrze mu prosto w oczy.
- Znw miaa majaki - oznajmi. - Mwia przez sen i obudzia mnie.
Naprawd uwaam, e powinna pomwi z doktorem.
- Nic mi nie jest.
- Paplaa jak najta.
- Naprawd? - zdumiaa si.
W pokoju panowa chd poranka. Gdy tak leaa, czua, jak wypeniaj szary
brzask.
- Co ci si nio?
Zastanowia si przez moment, usiujc sobie przypomnie.
- Statek. Znw przyby z nieba, wyldowa i wyszed z niego wysoki
mczyzna, ktry przemwi do mnie, artujc i miejc si. To byo bardzo
przyjemne.
Pan K dotkn kolumny. Natychmiast wystrzeliy z niej fontanny ciepej
parujcej wody, przeganiajc chd. Twarz mczyzny nie wyraaa niczego.
- A potem - cigna dalej kobieta - ten czowiek o dziwnym imieniu, Nathaniel
York, powiedzia, e jestem pikna i - pocaowa mnie.
- Ha! -wykrzykn m, gwatownie odwracajc gow. Zacisn nagle szczki.
- To tylko sen - stwierdzia z rozbawieniem.
- Zatrzymaj swoje gupie, babskie sny dla siebie!
- Zachowujesz si jak dziecko. - Odchylia gow, wsparta na resztce
chemicznego oparu. Po chwili zamiaa si cicho. - Przypomniaam sobie jeszcze co
z tego snu - wyznaa.
- Co to byo? Co? - wykrzykn.
- Yll, jeste strasznie zy.
- Powiedz mi! - zada. - Nie powinna mie przede mn sekretw. -

Spoglda na ni z gry z gniewn, zachmurzon twarz.


- Nigdy dotd nie widziaam ci takim - odpara z mieszanin zdumienia i
rozbawienia. - To nic wielkiego. Ten nieznajomy, Nathaniel York, powiedzia mi - c,
powiedzia, e zabierze mnie na swj statek, i dalej, w niebo, e polec z nim na jego
planet. To naprawd mieszne.
- Ach, tak, mieszne! - niemal krzykn. - Powinna posucha samej siebie.
asia si do niego, rozmawiaa z nim, piewaa - och, bogowie, trzeba byo ci
sysze!
-Yll!
- Kiedy lduje? Gdzie posadzi swj przeklty statek?
- Yll, nie podno gosu.
- Niech licho porwie mj gos! - Nachyli si nad ni sztywno. - A w twoim nie
- pochwyci nadgarstek ony - czy statek nie wyldowa tu, w Zielonej Dolinie?
Odpowiedz!
-Ale tak...
- I to dzi po poudniu, prawda? - nalega.
- Owszem, tak mi si zdaje. Ale tylko we nie!
- No - odepchn jej rk - przynajmniej mwisz prawd. Syszaem kade
sowo, ktre wypowiedziaa we nie. Cay czas wspominaa dolin. - Oddychajc
gono, wdrowa pomidzy filarami niczym czowiek olepiony byskawic. Powoli
jego oddech wraca do normy. Kobieta patrzya na niego, jakby oszala. Wreszcie
wstaa i podesza do ma.
- Yll - szepna.
- Nic mi nie jest.
-Jeste chory.
- Nie. - Zmusi sw znuon twarz do umiechu. - To tylko dziecinada. Wybacz
mi, kochana. - Poklepa j lekko. - Ostatnio zbyt wiele pracowaem. Przepraszam.
Chyba poo si na chwil.
- Bye taki podekscytowany.
-Ju mi przeszo. Wszystko w porzdku. - Odetchn. - Zapomnijmy o tym.
Wiesz, wczoraj syszaem dowcip o Uelu. Zamierzaem ci go powtrzy. Co powiesz
na to, eby przyrzdzia niadanie, a ja opowiem mj dowcip i nie wspomnimy ju o
tym wicej.
- To by tylko sen.

- Oczywicie. - Machinalnie pocaowa j w policzek. - Tylko sen.


***
W poudnie gorce soce stao wysoko na niebie. Wzgrza migotay w jego
blasku.
- Nie wybierasz si do miasta? - spytaa Ylla.
- Do miasta? - Lekko unis brwi.
- Przecie dzisiaj jest dzie, kiedy zawsze jedzisz do miasta. - Poprawia
kwietn klatk, stojc na postumencie. Kwiaty poruszyy si, otwierajc zgodniae
te pyszczki.
Zamkn ksik.
- Nie. Jest za gorco i zbyt pno.
- Ach tak. - Zostawiwszy klatk, ruszya ku drzwiom. - Niedugo wrc.
- Chwileczk! Dokd idziesz? Odwrcia si ju w progu.
- Do Pao. Zaprosia mnie.
- Dzi?
- Dawno ju jej nie widziaam. To niedaleko.
- W Zielonej Dolinie, prawda?
- Owszem. Krtki spacerek. Pomylaam, e... - Potok pospiesznych sw
urwa si nagle.
- Przepraszani, naprawd przepraszam. - M podbieg do niej i wprowadzi
do rodka, niezwykle zakopotany wasnym roztargnieniem. - Wyleciao mi to z gowy.
Zaprosiem na dzi doktora Nile.
- Doktora Nile! - Cofna si w stron drzwi. Chwyci j za okie i pocign ku
sobie.
- Tak, ale Pao...
- Pao moe zaczeka, Ylla. Musimy przyj Nllego.
- Tylko na chwil...
- Nie, Ylla.
-Nie? Potrzsn gow.
- Nie. Zreszt Pao nie mieszka wcale tak blisko. Po drugiej stronie Zielonej
Doliny, za Wielkim Kanaem, i jeszcze dalej. Zgadza si? Wkrtce bdzie bardzo
gorco. A poza tym doktor Nile bardzo ucieszy si na twj widok. I co?
Nie odpowiedziaa. Pragna wyrwa si i uciec. Zacz krzycze w gos.
Jednake usiada tylko na krzele, powoli wyamujc palce, wpatrujc si w nie bez

wyrazu, schwytana w puapk.


- Ylla? - mrukn. - Bdziesz tu, prawda?
- Tak - odpara po dugiej chwili. - Bd.
- Przez cae popoudnie? Jej gos zabrzmia gucho.
- Przez cale popoudnie.
***
Czas mija, a doktor Nile nie pojawia si. M Mli nie by tym specjalnie
zdumiony. Pnym popoudniem mrukn co, podszed do szafy i wyj z niej
zowrog bro - dug, taw tulej, zakoczon miechem i spustem. Gdy si
odwrci, ujrzaa, e jego twarz okrywa wykuta ze srebrzystego metalu beznamitna
maska, ktr zakada zawsze, kiedy pragn zachowa dla siebie swe uczucia;
maska, przylegajca dokadnie do jego kanciastych policzkw, podbrdka i czoa.
Metal lni, za m Ylli obraca w doniach bro. Strzelba brzczaa nieustannie
niczym ogromny owad. Za naciniciem spustu wyrzucaa z siebie z piskiem roje
zocistych pszcz - straszliwych pszcz, ktre wbijay w ofiar zatrute da i paday
martwe na piasek niczym gar suchych nasion.
- Dokd idziesz? - spytaa.
- Prosz? - Mczyzna przyoy ucho do miecha, zasuchany w zowieszcze
bzyczenie. - Skoro doktor Nile si spnia, nie zamierzam na niego czeka. Wybior
si na polowanie. Wkrtce wrc. Ty jednak zostaniesz tu chyba, prawda? Srebrzysta maska rozbysa.
-Tak.
- Powiedz doktorowi, e niedugo si zjawi. To tylko mae polowanie.
Trjktne drzwi zamkny si. Odgos jego krokw ucich za wzgrzem.
Odprowadzia go wzrokiem, pki nie znikn wrd plam sonecznego blasku.
Nastpnie podja codzienn prac, rozrzucajc magnetyczny py i zbierajc owoce,
wyrastajce z krysztaowych cian. Oddawaa si swym zajciom z energi i
zapaem, od czasu do czasu jednak ogarniao j dziwne zobojtnienie i nagle
uwiadamiaa sobie, e piewa ow dziwn, wpadajc w ucho pie i poprzez
kolumny z krysztau spoglda w niebo.
Wstrzymywaa oddech, stajc bez ruchu. Czekaa.
Zbliao si.
Mogo nastpi w kadej chwili.
Czua si zupenie jak w jeden z tych dni, kiedy syszymy nadcigajc burz.

Wok panuje wyczekujca cisza i nagle cinienie zmienia si niepostrzeenie, w


miar jak burza wdruje nad ziemi wrd podmuchw wiatru, kbw mgy i cieni.
Powietrze napiera nam na uszy, kiedy tak tkwimy zawieszeni w oczekiwaniu na
nadejcie burzy. Zaczynamy dygota. Niebo ciemnieje, jego barwa pogbia si,
chmury gstniej; gry nabieraj odcienia stali. Zamknite w klatkach kwiaty wydaj
z siebie sabe, ostrzegawcze westchnienia. Czujemy, jak nasze wosy poruszaj si
powoli. Gdzie w domu zegar wypiewuje cicho: Czas, czas, czas, czas...", niczym
woda skapujca na aksamit.
A potem przychodzi burza. Elektryczny blask, zasony ciemnoci, penej
odgosw czerni opadaj na ziemi, zamykajc j na zawsze w swych objciach.
Tak byo i teraz. Zbierao si na burz, cho niebo pozostao czyste. Lada
moment mia bysn piorun, cho nie byo ani ladu chmur.
Ylla wdrowaa po wyczekujcym letnim domu. Byskawica moga zajanie w
kadej chwili; grom, chmura dymu i cisza, a potem kroki na ciece, stukanie do
krysztaowych drzwi, ona za pobiegnie, by otworzy...
Oszalaa, Ylla! - Upomniaa sam siebie. Po co zaprztasz swj prny
umys zwariowanymi mylami?
I wwczas to si zdarzyo.
W powietrzu rozesza si fala gorca, jakby po niebie przelecia potny ogie.
Rozleg si wibrujcy wist. Na niebie rozbysa metaliczna iskierka.
Ylla wykrzykna w gos.
Przebiega midzy filarami i szeroko rozwara drzwi, spogldajc wprost na
wzgrza. Jednake do tej chwili wszystko znikno.
Ju zamierzaa ruszy biegiem w d zbocza, powstrzymaa si jednak. Miaa
tu zosta, nigdzie nie odchodzi. Lekarz przybywa z wizyt, a m pogniewaby si,
gdyby odesza.
Czekaa przy drzwiach, oddychajc szybko i wycigajc przed siebie rk.
Wytonym wzrokiem spogldaa w stron Zielonej Doliny, nic jednak nie
dostrzega.
Niemdra kobieta. Wrcia do rodka. Ty i twoja wyobrania - pomylaa. Nic
tam nie byo, tylko ptak, li, wiatr, a moe ryba w kanale. Usid. Odpocznij.
Usiada.
W dali hukn strza.
Wyrany, ostry dwik zowieszczej owadziej strzelby.

Cale jej ciao szarpno si konwulsyjnie.


Odgos dochodzi z bardzo daleka. Jeden strza. Byskawiczny bzyk odlegych
pszcz. Jeden. A potem drugi, chodny, dokadny i odlegy.
Ciao jej spryo si ponownie. Z niewiadomych przyczyn skoczya na rwne
nogi, krzyczc, krzyczc bez ustanku. Jak optana przebiega przez dom i powtrnie
szeroko otwara drzwi.
Echa zamieray w dali.
Ucichy.
Przez pi minut z powan twarz czekaa na podwrzu. Wreszcie, stpajc
powoli,

ze

zwieszon

gow,

rozpocza

wdrwk

po

penych

kolumn

pomieszczeniach, kadc donie na najrniejszych przedmiotach. Jej wargi dray. W


kocu usiada, czekajc. W pokoju dziennym zapada zmrok i Ylla zacza przeciera
rbkiem szala bursztynowe szko.
I wwczas usyszaa dobiegajcy z dala odgos krokw chrzszczcych po
kamykach.
Podniosa si z miejsca, stajc porodku cichego pokoju. Kieliszek wypad jej
z palcw i roztrzaska si na kawaki.
Tu przed drzwiami kroki przystany.
Czy powinna przemwi? Moe wykrzykn: Wejd, ach, wejd!"?
Postpia par krokw naprzd.
Stopy na zewntrz wkroczyy na ramp. Czyja do przekrcia zatrzask.
Ylla umiechna si w stron wejcia.
Drzwi otwary si i umiech kobiety znikn.
To by jej m. Srebrna maska lnia martwym blaskiem. Wszed do pokoju i
przez moment przyglda si jej, po czym otworzy miech strzelby, wytrzsn z niego
dwie martwe pszczoy, ktre z piaskiem uderzyy o podog, rozdepta je i umieci
pust bro w rogu pomieszczenia, podczas gdy Ylla nachylia si, prbujc zebra
odamki strzaskanego szka - bez powodzenia.
- Co porabiae? - spytaa.
- Nic - odpar, zwrcony do niej plecami. Powoli zdj mask.
- Syszaam, jak strzelae. Dwukrotnie.
- Tylko polowaem. Od czasu do czasu lubi to. Czy przyjecha ju doktor
Nile?
- Nie.

- Chwileczk. - Z niesmakiem pstrykn palcami. - Teraz dopiero sobie


przypominam. Mia nas odwiedzi jutro po poudniu. Co za dure ze mnie.
Usiedli do posiku. Ylla spojrzaa najedzenie, nie sigajc po nie.
- Co ci si stao? - spyta, cakowicie zaabsorbowany zanurzaniem swego
misa w bulgoczcej lawie.
- Nie wiem. Nie jestem godna - odpara.
- Czemu nie?
- Nie mam pojcia; po prostu nie jestem. Na dworze zrywa si wiatr; soce
zachodzio. May pokj wyda jej si nagle nieprzyjemnie zimny.
- Prbowaam sobie przypomnie - rzeka w ciszy do siedzcego naprzeciwko
chodnego, sztywnego, zotookiego ma.
- Przypomnie sobie? Co? - Pocign yk wina.
- T pie. T pikn, wzruszajc pie. - Przymkna oczy i zanucia
melodi, jednake nie t, o ktrej wspomniaa. - Zapomniaam j. Cho, co dziwne,
nie chc tego. Pragn na zawsze zapamita te sowa. - Poruszya rkami, jakby
rytm mg jej pomc przypomnie sobie zapomniane strofy. Po chwili odchylia si na
krzele. - Nie pamitam - szepna przez zy.
- Czemu paczesz? - spyta.
- Nie wiem, nie wiem, ale nie mog si powstrzyma. Jest mi smutno, nie
mam pojcia dlaczego. Pacz i nie wiem czemu. Ale nie mog przesta.
Skrya twarz w doniach; jej ramiona unosiy si i opaday.
-Jutro wszystko bdzie dobrze - rzek.
Nie patrzya na niego. Widziaa przed sob jedynie pustkowie i olepiajco
jasne gwiazdy, rozbyskujce na czarnym niebie. Z dali dobieg j skowyt wiatru i
szum zimnych wd w dugich kanaach. Dygoczc zamkna oczy.
- Tak - powiedziaa. - Jutro wszystko bdzie dobrze.

Sierpie 1999: Letnia Noc


Na kamiennych galeriach, wrd cieni zalegajcych zbocza bkitnych wzgrz,
zebray si grupki ludzi. Na ich postaci padao mikkie wieczorne wiato gwiazd i
jasny blask dwch ksiycw Marsa. Poza marmurowym amfiteatrem, w mroku i dali,
drzemay miasteczka i wille; zbiorniki srebrzystej wody trway w bezruchu, sie
byszczcych

kanaw

czya

horyzonty.

By

letni

wieczr

na

spokojnej,

umiarkowanej planecie Mars. Na zielonych jak wino kanaach unosiy si odzie,


delikatne niczym brzowe kwiaty. W dugich, niekoczcych si siedzibach, wijcych
si wrd wzgrz niczym upione we, kochankowie leeli w chodnych nocnych
oach, szepczc leniwie do siebie. Ostatnie grupki dzieciarni uganiay si po
skpanych w blasku pochodni uliczkach, ciskajc w doniach zote pajki, ktre
wyrzucay przed siebie zwiewn mgiek sieci. Tu i wdzie na stoach bulgotaa
srebrzysta lawa i dopiekay si spnione kolacje. W amfiteatrach setek miast po
nocnej stronie Marsa brzowoskrzy Marsjanie o oczach jak zote monety gromadzili
si powoli, skupiajc uwag na stojcych na scenach muzykach. Wzruszajce
melodie unosiy si w nieruchomym powietrzu niczym sodka wo kwiatw.
Na jednej ze scen kobieta zaintonowaa pie.
Widownia zaszemraa.
Kobieta urwaa, unoszc do do garda. Skina gow akompaniatorom,
ktrzy podjli przerwan melodi.
Muzycy grali, a ona piewaa i tym razem widownia westchna, nachylajc
si ku nim. Kilku mczyzn wstao nawet z miejsc. Po plecach zebranych przeszed
zimny dreszcz. Pie bowiem, ktr piewaa kobieta, bya dziwna, przeraajca i
nieznana. piewaczka usiowaa powstrzyma sowa, cisnce si jej na usta, a
brzmiay one tak:
Stpa, o pikna, noc bez brzasku,
Bezchmurne niebo, morze gwiazd;
Wszystko, co dobre, z mroku, blasku,
W jej oczach si spotyka wraz...
piewaczka przycisna donie do ust. Rozejrzaa si oszoomiona.
- Co to za sowa? - spytali muzycy.
- Co to za pie?

- Co za jzyk!
A kiedy ponownie zadli w zote rogi, wylaa si z nich fala obcej muzyki, ktra
powoli spyna po amfiteatrze. Tymczasem suchacze zaczli wstawa z miejsc,
rozmawiajc gono.
- Co si z tob dzieje? - pytali si nawzajem muzycy.
-Jak melodi zagrae?
-A ty?
Kobieta rozpakaa si i ucieka ze sceny, za widzowie opucili amfiteatr.
Podobne wypadki zaszy we wszystkich ogarnitych nerwow gorczk miastach
Marsa. Dosigo ich tchnienie chodu niczym biay nieg padajcy z nieba.
W mrocznych uliczkach, w blasku pochodni, dzieci pieway:
...lecz tak si zdarzyo, w szafce nic nie byo, I pies musia obej si
smakiem!
- Dzieci! - nawoyway gosy. - Co to za wierszyk? Skd go znacie?
- Wanie go wymylilimy, ot tak. To tylko sowa, ktrych nie rozumiemy.
Trzaskay drzwi. Ulice opustoszay. Ponad bkitnymi wzgrzami wzesza
zielona gwiazda.
Na caej nocnej pkuli Marsa kochankowie budzili si, syszc swych
najdroszych nuccych w ciemnoci.
- Co to za melodia?
A w tysicach willi, porodku nocy, kobiety zryway si z krzykiem. Mowie
musieli uspokaja je, osusza spywajce po policzkach zy.
- No ju dobrze, dobrze. pij. Co si stao? Miaa zy sen?
- Rankiem wydarzy si co strasznego.
- Nic si nie stanie, u nas wszystko dobrze. Histeryczny szloch.
- To si zblia, coraz bardziej i bardziej!
- Nic si nie wydarzy. Co mogoby nas spotka? Spij ju. Spij.
Nad ranem na Marsie panowaa cisza. wiat przypomina czarn chodn
studni, w wodach kanaw odbijay si gwiazdy, a w pokojach rozbrzmieway
spokojne oddechy. Dzieci kuliy si w kach, ciskajc w doniach pajki,
kochankowie spali objci, ksiyce ju zaszy; wypalone pochodnie byy zimne,
kamienne amfiteatry - puste.
Jedynym dwikiem, mccym spokj przedwitu, by gos nocnego stra,
wdrujcego w dali samotn ulic i nuccego w ciemnoci niezwyk piosenk...

Sierpie 1999: Ziemianie


Ktokolwiek dobija si do ich domu, nie mia zamiaru przesta. Pani Ttt
gwatownie otwara drzwi.
- Sucham?
- Mwi pani po angielsku? - Stojcy przed ni mczyzna wydawa si
zaskoczony.
- Mwi, jak mwi - odpara.
- To cudowna angielszczyzna! - Nieznajomy mia na sobie mundur.
Towarzyszyo mu trzech innych, wyranie podekscytowanych mczyzn. Umiechali
si; ich stroje pokrywa kurz.
- Czego chcecie? - spytaa pani Ttt.
- Pani jest Marsjank! - mczyzna umiechn si do niej. -Z pewnoci to
sowo nic dla pani nie znaczy. Pochodzi z jzyka Ziemian. - Skin gow w stron
swych towarzyszy. - Przybywamy z Ziemi. Ja jestem kapitan Williams. Nieca
godzin temu wyldowalimy na Marsie. I oto jestemy! Druga Wyprawa! Przed nami
bya Pierwsza Wyprawa, nie wiemy jednak, co si z ni stao. Ale my dotarlimy tutaj.
A pani jest pierwsz Marsjank, jak spotkalimy!
- Marsjank? -Jej brwi powdroway w gr.
- Chc przez to powiedzie, e mieszka pani na czwartej planecie od Soca.
Zgadza si?
- To oczywiste - warkna, mierzc go wzrokiem.
- A my - przycisn do piersi pulchn row do - pochodzimy z Ziemi.
Zgadza si, chopcy?
- Tak jest! - zawtrowa mu chr.
- To jest planeta Tyrr - poinformowaa ich -jeli chcecie uy waciwej nazwy.
- Tyrr, Tyrr. - Kapitan zamia si ze znueniem. - C za pikna nazwa! Ale,
moja dobra kobieto, jak to moliwe, e mwi pani po angielsku?
-Ja nie mwi, ja myl - odpara. - Telepatia! Miego dnia! - I zatrzasna
drzwi.
W chwil pniej w okropny mczyzna znw zacz stuka. Szarpna
klamk.
- Co znowu? - spytaa.
Mczyzna nadal tam sta; oszoomiony, prbowa si umiechn. Wycign

ku niej rce.
- Chyba pani nie rozumie...
- Czego? - prychna. Spojrza na ni zdumiony.
- Przybywamy z Ziemi!
- Nie mam czasu - odpara. - Czeka mnie dzi mnstwo gotowania. Poza tym
musz posprzta, przeszy par rzeczy. Pewnie chcecie zobaczy si z panem Ttt;
jest na grze, w swoim gabinecie.
- Zgoda - odpar Ziemianin, wyranie zagubiony. - Chtnie spotkamy si z
panem Ttt.
-Jest zajty. - Znw trzasna drzwiami.
Tym razem pukanie zabrzmiao wyjtkowo impertynencko.
- Prosz posucha! - krzykn mczyzna na jej widok i podskoczy, jakby
chcia j przerazi. - Nie tak traktuje si goci!
- Moja czysta podoga! - zawoaa. - Boto! Wynocha! Jeli chcecie wej do
mojego domu, najpierw umyjcie buty.
Mczyzna spojrza z desperacj na swe zabocone nogi.
- Nie czas na trywialne rozmwki - rzek. - Powinnimy raczej witowa. Przez dug chwil przyglda si jej, jakby wzrok mg sprawi, by zrozumiaa
znaczenie jego sw.
-Jeli przez was opadn mi krysztaowe bueczki w piekarniku - rzucia - zbij
was kawakiem drewna. - Zajrzaa do rozgrzanego piekarnika, po czym wrcia
zdyszana, zaczerwieniona. Jej oczy pony jaskraw ci, skra bya jasna i
brzowa, ruchy smukej postaci szybkie jak u owada. Gos brzmia ostro, metalicznie.
- Zaczekajcie tu. Zobacz, czy pan Ttt zechce was przyj. W jakiej sprawie
przychodzicie?
Mczyzna zakl z ponur min, jakby wymierzya mu cios motkiem w rk.
- Prosz mu powtrzy, e przybywamy z Ziemi i e nigdy wczeniej tego nie
dokonano.
- Czego? - Uniosa brzow do. - Niewane. Zaraz wrc.
Odesza. Jeszcze przez chwil syszeli tupot jej stp na kamiennej posadzce.
Na zewntrz niewiarygodnie niebieskie marsjaskie niebo byo gorce i
nieruchome niczym ciepy, gboki ocean. Marsja-ska pustynia drzemaa pod nim
jak rozpalony gliniany garnek. Z jej piasku wznosiy si fale rozedrganego powietrza.
Na zboczu pobliskiego wzgrza leaa niewielka rakieta. Wyrane lady stp

prowadziy od niej a do drzwi pierwszego domu.


Na grze rozlegy si odgosy ktni. Mczyni czekajcy za progiem spojrzeli
po sobie, przestpujc z nogi na nog, pstrykajc palcami i zatykajc kciuki za pasy
na biodrach. Mski gos wykrzykn co gniewnie. Odpowiedzia mu gos kobiecy. Po
jakim kwadransie znudzeni wyczekiwaniem Ziemianie zaczli wchodzi i wychodzi
kuchennymi drzwiami
- Papierosa? - zaproponowa jeden z nich.
Jego kolega wyj paczk. Zapalili, wypuszczajc z ust dugie strumienie
bladego dymu. Wygadzali mundury, poprawiali konierze. Gosy na grze mamrotay
co, podpiewyway. Dowdca przybyszw zerkn na zegarek.
- Dwadziecia pi minut - rzek. - Zastanawiam si, co tam robi. - Podszed
do okna i wyjrza.
- Upalny dzie - zauway jeden z ludzi.
- Owszem - przytakn drugi.
Byo wczesne leniwe popoudnie. Gosy opady do szeptu, by po chwili
zamilkn zupenie. W caym domu nie rozbrzmiewa nawet najsabszy dwik.
Mczyni syszeli jedynie swe wasne oddechy.
Mina godzina ciszy.
- Mam nadziej, e nie spowodowalimy jakich kopotw -stwierdzi kapitan.
Przeszed przez kuchni i zajrza do salonu.
Pani Ttt bya tam; podlewaa kwiaty, rosnce porodku pomieszczenia.
- Wiedziaam, e o czym zapomniaam - westchna na widok kapitana,
przechodzc do kuchni. Podaa mu skrawek papieru. - Pan Ttt jest zbyt zajty oznajmia, wracajc do gotowania. - Zreszt to nie z nim powinnicie si zobaczy,
tylko z panem Aaa. Zaniecie t kartk na nastpn farm nad Bkitnym Kanaem.
Pan Aaa wyjani wam wszystko, co chcecie wiedzie.
- Nie chcemy niczego wiedzie - zaprotestowa kapitan, wydymajc grube
wargi. - My ju wiemy.
- Macie kartk, na co jeszcze czekacie? - spytaa otwarcie. Potem nie
odezwaa si ju ani sowem.
- No c - powiedzia z wahaniem kapitan. Przez chwil sta, jakby czeka na
co. Wyglda jak dziecko, patrzce na ogoocon z ozdb choink. - C - doda w
kocu. - Chodcie, chopcy.
Czterej mczyni wyszli na dwr, w gorcy i cichy dzie.

***
W p godziny pniej pan Aaa, ktry siedzia w bibliotece, sczc elektryczny
ogie z metalowej filianki, usysza gosy dobiegajce z kamiennej grobli.
Wychyliwszy si przez okno, ujrza czterech mczyzn w mundurach, ktrzy
przygldali mu si, mruc oczy.
- Czy pan nazywa si Aaa? - zawoali.
- Owszem.
- Pan Ttt przysa nas do pana! - wykrzykn kapitan.
- Niby czemu? - rykn pan Aaa.
- By zajty!
- To ci nowina - gos pana Aaa ocieka sarkazmem. - Czyby uwaa, e nie
mam nic lepszego do roboty ni przyjmowa jakich ludzi, bo on jest zbyt zajty?
- Nie o to chodzi! - zawoa kapitan.
- Dla mnie o to. Mam mnstwo zalegych lektur. Pan Ttt zachowa si
nietaktownie, zreszt to ju nie pierwszy raz. Niech pan przestanie macha rkami,
pki nie skocz. I prosz sucha uwanie. Zazwyczaj kiedy mwi, ludzie suchaj,
co mam do powiedzenia. Mgby pan okaza odrobin uprzejmoci.
Czterej mczyni na podwrku poruszyli si niespokojnie, otwierajc usta. W
oczach kapitana bysny zy, na jego skroniach wystpiy yy.
- I co - cign dalej pan Aaa - czy wedug was podobna nie-uprzejmo moe
uj panu Ttt pazem?
Czterej mczyni patrzyli na niego przez zason gorca. Kapitan rzek:
- Przybywamy z Ziemi!
- To naprawd okropny brak wychowania - zastanawia si dalej pan Aaa.
- Rakiet. Przylecielimy rakiet. A tutaj!
- Ttt ju nie pierwszy raz okazuje mi brak szacunku.
- Ca drog z Ziemi.
- Mam pomys, zadzwoni do niego i powiem mu, co o tym myl.
- Tylko nas czterech; ja i ci trzej ludzie, moja zaoga.
- Zadzwoni, tak, to wanie zrobi.
- Ziemia. Rakieta. Ludzie. Podr. Kosmos.
- Zadzwoni i powiem - raz, a dobrze! - krzykn pan Aaa, po czym znikn,
niczym kukieka ze sceny. Po minucie zabrzmiay podniesione gosy, przekazywane
przez jakie tajemnicze urzdzenie. W dole kapitan i jego zaoga spogldali z

utsknieniem na swoj lec na zboczu rakiet, jake urocz, sodk, znajom.


Pan Aaa gwatownie unis szyb; jego twarz przybraa szaleczo triumfujcy
wyraz.
- Wyzwaem go na pojedynek, na bogw! Pojedynek!
- Panie Aaa... - przerwa mu agodnie kapitan.
- Zastrzel go, syszycie?
- Panie Aaa, chciabym co panu powiedzie. Przebylimy szedziesit
milionw mil.
Pan Aaa przyjrza mu si uwanie.
- Mwi pan, e skd jestecie?
Kapitan bysn zbami w umiechu, szepczc cicho do swych ludzi:
- Nareszcie do czego dochodzimy. - Zwracajc si do pana Aaa, zawoa: Pokonalimy szedziesit milionw mil. Przybywamy z Ziemi!
Pan Aaa ziewn.
- O tej porze roku to jedynie pidziesit milionw mil. - Unis zowrog bro.
- No, musz ju i. Wecie ten niemdry licik, cho doprawdy nie wiem, na co
moe si wam przyda, i idcie. Po drugiej stronie wzgrza znajdziecie miasteczko
Iopr. Opowiedzcie o wszystkim panu Iii. To wanie z nim powinnicie si zobaczy.
Nie z panem Ttt, to idiota; zabij go. Nie ze mn, poniewa nie miecicie si w moich
zawodowych zainteresowaniach.
- Zawodowych zainteresowaniach, zawodowych zainteresowaniach! - prychn
kapitan. - Czy trzeba uprawia okrelony zawd, aby przywita Ziemian?
- Ale tak, przecie wszyscy o tym wiedz! - Pan Aaa zbieg na d. - Do
widzenia! - rzuci, pdzc naprzd grobl sztywno niczym cyrkiel.
Czterej podrni trwali bez ruchu, wstrznici. Wreszcie kapitan rzek:
- W kocu znajdziemy kogo, kto nas wysucha.
- Moe powinnimy odlecie std i wrci jeszcze raz? - zaproponowa
pospnie jeden z mczyzn. - Wystartowalibymy i wyldowali ponownie. Dziki
temu zyskaliby czas, by zgotowa nam waciwe przyjcie.
- Cakiem niezy pomys - mrukn kapitan.
Miasteczko byo pene ludzi, wchodzcych i wychodzcych z domw,
pozdrawiajcych si nawzajem; twarze ich okryway zote maski, niebieskie maski,
szkaratne maski - wielo barw to taka przyjemna odmiana! - maski o srebrnych
wargach i brwiach z brzu, umiechnite bd marszczce czoo w zalenoci od

nastroju waciciela.
Czterej mczyni, spoceni po dugim marszu, przystanli, pytajc napotkan
dziewczynk, gdzie znajd dom pana Iii.
- Tam - maa skina gow.
Kapitan, czujc nowy przypyw zapau, ostronie przykucn, spogldajc
prosto w sodk, mod twarz.
- Dziewczynko, chciabym z tob pomwi. - Posadzi j sobie na kolanie,
ujmujc w swe wielkie donie jej mae brzowe rczki jakby szykowa j na przyjcie
bajki na dobranoc, ktr powoli i cierpliwie komponowa w umyle, napawajc si
kadym szczegem.
- Oto, jak si rzeczy maj, moja maa. Sze miesicy temu na Marsa
przybya rakieta. Lecia ni czowiek nazwiskiem York i jego pomocnik. Nie mamy
pojcia, co ich spotkao. Moe si rozbili? Przylecieli rakiet, podobnie jak my.
Powinna j zobaczy. To wielki statek. Jestemy zatem Drug Wypraw,
podajc w lady Pierwszej, i przebylimy ca drog z Ziemi...
Dziewczynka bez namysu uwolnia jedn do i nasuna na twarz
pozbawion wyrazu zot mask. Nastpnie wyja zabawk w ksztacie zotego
pajka i upucia j na ziemi. Kapitan mwi dalej. Pajk wspi si posusznie po jej
kolanie, podczas gdy ona przygldaa mu si spokojnie przez szpary w beznamitnej
masce. Kapitan potrzsn ni lekko, zmuszajc, by wysuchaa jego opowieci.
-Jestemy Ziemianami - rzek. - Wierzysz mi?
- Tak. - Dziewczynka spucia wzrok na palce swych stp, grzebice w piasku.
- wietnie. - Uszczypn j lekko w rami; by to gest na poy jowialny, na poy
przykry i zoliwy, majcy sprawi, aby na niego spojrzaa. - Zbudowalimy sw
wasn rakiet. W to take wierzysz?
Dziewczynka podubaa palcem w nosie.
-Tak.
- Zostaw nos w spokoju, moja panno. Ja jestem kapitanem i...
- I nikt dotd w dziejach nigdy nie pokona przestrzeni wielk rakiet wyrecytowaa z zamknitymi oczyma.
-Wspaniale! Skd wiedziaa?
- Och, to tylko telepatia. - Nonszalancko podrapaa si po kolanie.
- W ogle ci to nie wzrusza? - wykrzykn kapitan. - Nie cieszysz si?
- Lepiej jak najszybciej zobaczcie si z panem Iii. - Upucia sw zabawk na

ziemi. - Pan Iii chtnie z wami pomwi. - Ucieka, za zoty pajk posusznie mign
za ni.
Kapitan nadal kuca w miejscu z wycignit rk, odprowadzajc j
wzrokiem. Jego oczy zaszy mg. Spojrza na swe puste donie i usta rozwary mu
si bezradnie. Pozostali trzej trwali bez ruchu, uwizani do swych cieni. Kolejno
splunli na kamienn ulic...
***
Pan Iii sam otworzy drzwi. Wanie wybiera si na wykad, ale jeli si
pospiesz, znajdzie dla nich minutk. Moe zatem wejd do rodka i powiedz mu,
czego chc...
- Odrobiny uwagi - oznajmi kapitan, patrzc na niego czerwonymi ze
zmczenia oczami. - Przybywamy z Ziemi, mamy rakiet, jest nas czterech - zaoga i
kapitan, jestemy wyczerpani, godni i chcielibymy si przespa. Pragnlibymy,
aby kto odda nam klucze do miasta, albo co w tym gucie, eby ucisn nam rce
mwic: niech yj" i moje gratulacje, staruszku!". To chyba wszystko.
Pan Iii by wysokim, szczupym, nijakim mczyzn. Jego te oczy lniy
sabo za grubymi bkitnymi krysztaami.
Nachyli si nad biurkiem, z namysem przegldajc papiery. Od czasu do
czasu rzuca swym gociom niezwykle przenikliwe spojrzenie.
- Nie mam chyba przy sobie waciwych formularzy. - Zacz grzeba w
szufladach biurka. - Gdzie mogem je schowa? - zastanawia si. - Gdzie. Gdzie.
A, tu s! Prosz! - Energicznie poda papiery przybyszowi. - Oczywicie, bdzie pan
musia je podpisa.
- Czy te wszystkie ceregiele s konieczne?
Pan Iii obdarzy go przecigym, szklistym spojrzeniem.
- Twierdzi pan, e przybywa z Ziemi, zgadza si? Musi pan zatem podpisa.
Kapitan nabazgra swoje imi i nazwisko.
- Moja zaoga take?
Pan Iii popatrzy na kapitana, na trzech pozostaych mczyzn i wybuchn
szaleczym miechem i
- Oni mieliby podpisa? Ha! Cudowne! Oni i podpisy! - Z jego oczu trysny
zy. Klepn si po kolanach i nachyli, pozwalajc, by salwa miechu wystrzelia z
jego otwartych ust. Jedn rk przytrzyma si biurka. - Oni mieliby podpisa?
Przybysze skrzywili si.

- Co w tym miesznego?
- Oni i podpisy! - westchn pan Iii, osaby po ataku radoci. -Jakie to
zabawne. Bd musia powtrzy to panu Xxx! - Nadal zamiewajc si, przejrza
wypeniony formularz. - Chyba wszystko jest w porzdku. - Skin gow. - Nawet
zgoda na eutanazj, jeli zajdzie potrzeba podjcia ostatecznej decyzji.
Zachichota.
- Zgoda na co?
- Niech pan nic nie mwi. Mam co dla pana. O tu, prosz wzi ten klucz.
Kapitan zarumieni si.
- To ogromny zaszczyt.
- Nie klucz do miasta, gupcze! - warkn pan Iii. - Otwiera jedynie drzwi Domu.
Pjdziesz tym korytarzem, otworzysz wielkie drzwi, wejdziesz do rodka i dokadnie
zamkniesz je za sob. Moesz spdzi tam noc. Rano przyl do ciebie pana Xxx.
Kapitan z powtpiewaniem uj w do klucz i sta tak, wbijajc wzrok w
podog. Jego ludzie take si nie poruszyli. Zupenie jakby wraz z rakietow
gorczk odpyna z nich caa krew. Kompletnie uszo z nich ycie.
- O co chodzi? Co jest nie tak? - spyta pan Iii. - Na co czekasz? Czego
chcesz? - Zbliy si i nachylajc si spojrza prosto w twarz kapitana. - No ju, dalej!
- Nie przypuszczam, eby zechcia pan... - zasugerowa kapitan. - To znaczy,
gdyby pan sprbowa albo pomyla o... - Zawaha si. - Bardzo ciko pracowalimy,
przebylimy dug drog i moe mgby pan ucisn nam donie i powiedzie:
Dobra robota! "Jak pan sdzi? -Jego gos zaama si i ucich.
Pan Iii sztywno wycign rk.
- Moje gratulacje! - Umiechn si zimno. - Gratuluj - doda, odwracajc si.
- Teraz musz ju i. Skorzystajcie z klucza.
Nie zwracajc na nich uwagi, zupenie jakby zapadli si pod ziemi, pan Iii
kry po pomieszczeniu, wsuwajc papiery do niewielkiej teczki. Zosta tam jeszcze
pi minut, ale nie zwrci si wicej do milczcej czwrki ludzi, stojcych ze
zwieszonymi gowami. Zmczone nogi ciyy im okrutnie, wiato w ich oczach
przygaso. Kiedy pan Iii wyszed na zewntrz, z zajciem oglda swoje paznokcie...
***
Powczc nogami szli korytarzem w mtnym wietle popoudnia. W kocu
dotarli do wielkich, pokrytych nalotem srebrnych drzwi, ktre otworzyli kluczem ze
srebra. Weszli, zatrzaskujc za sob wrota, odwrcili si.

Ujrzeli przed sob rozleg soneczn sal. Kobiety i mczyni siedzieli przy
stolikach i stali w niewielkich grupkach, prowadzc oywione dyskusje. Na dwik
zamykanych drzwi spojrzeli na czterech przybyszw w mundurach.
Jeden z Marsjan wystpi naprzd i ukoni si.
- Jestem pan Uuu - oznajmi.
- A ja kapitan Jonathan Williams z Nowego Jorku, na Ziemi - odpar
beznamitnie kapitan.
I sala eksplodowaa!
Sufit zadra od krzykw i wrzaskw. Ludzie runli naprzd, machajc rkami i
piszczc radonie; wywracajc stoy wyroili si wok, chwytajc czterech Ziemian i
unoszc ich w gr. Sze razy okryli sal - od ciany do ciany - podskakujc i
taczc, ze piewem na ustach. Przybysze byli tak oszoomieni, e przez pen
minut pozwalali w milczeniu unosi si tumowi; dopiero potem zaczli mia si i
krzycze do siebie:
- Hej! Tak ju lepiej!
- To jest ycie! Hu, ha! Wiwat!
Mrugali do siebie porozumiewawczo, unoszc rce klaskali dononie.
-Hej!
- Hura! - odpar tum.
W kocu zebrani postawili Ziemian na stole. Krzyki ucichy.
Kapitan o mao nie rozpaka si w gos.
- Dzikuj wam. Tak nam mio, tak mio.
- Prosz nam opowiedzie o sobie - podsun pan Uuu.
Kapitan odchrzkn i rozpocz sw histori do wtru ochw i achw tumu.
Przedstawi czonkw zaogi; kady wygosi krtk mow, z zakopotaniem
przyjmujc gromkie brawa.
Pan Uuu klepn kapitana po ramieniu.
- Dobrze jest spotka innego Ziemianina. Ja take przybywam z Ziemi.
- Sucham?
- Wielu z nas stamtd pochodzi.
- Pan? Z Ziemi? - Kapitan spojrza na niego. - Ale jak to moliwe? Przyby pan
rakiet? Czyby podre kosmiczne odbyway si od wiekw? - W jego gosie
zabrzmiaa nuta zawodu. -Skd... z jakiego kraju pan pochodzi?
- Tuiereol. Zjawiem si tu duchem wiele lat temu.

- Tuiereol. - Kapitan powoli powtrzy t nazw. - Nie znam takiego kraju. O co


chodzi z tym duchem?
- A panna Rrr, ta, ktra stoi tam z boku, take przybya z Ziemi. Nieprawda,
panno Rrr?
Panna Rrr przytakna i zamiaa si dziwnie.
- Podobnie jak panowie Www, Qqq i Vw!
-Ja jestem z Jowisza - oznajmi jeden z mczyzn, dumnie unoszc gow.
-Ja z Saturna - doda drugi. Jego oczy bysny przebiegle.
-Jowisz, Saturn - mrukn kapitan, zaskoczony.
Nagle zapada cisza. Ludzie skupili si wok stow, dziwnie pustych jak na
przyjcie. Ich te oczy byszczay, koci policzkowe rzucay mroczny cie na
twarze. Kapitan uwiadomi sobie nagle, e w pomieszczeniu nie ma okien, wiato
zdawao si przenika ciany. Dostrzeg tylko jedne drzwi. Skrzywi si.
- Gdzie dokadnie ley Tuiereol? Czy niedaleko Ameryki?
- Co to jest Ameryka?
- Nigdy pan nie sysza o Ameryce? Twierdzi pan, e przylecia tu z Ziemi, a
jednak pan nie wie! Pan Uuu wyprostowa si gniewnie.
- Ziemia to planeta mrz i nie ma na niej adnych ldw. Pochodz z Ziemi,
wic wiem.
- Chwileczk. - Kapitan usiad na krzele. - Wyglda pan jak zwyczajny
Marsjanin. te oczy. Brzowa skra.
- Caa Ziemia jest poronita dungl - oznajmia z godnoci panna Rrr. Przybywam z Orri, na Ziemi, cywilizacji srebra!
Kapitan powid wzrokiem od pana Uuu do panw Www, Zzz, Nnn, Hhh i Bbb.
Ich te oczy rozbyskay i przygasay w wietle, raz ostre, to znw rozmyte. Zadra.
Wreszcie odwrci si do swych ludzi i przyjrza si im z powag.
- Zdajecie sobie spraw, gdzie trafilimy?
- Gdzie, kapitanie?
- To nie jest uroczysto - odpar dowdca ze znueniem. - Ani bankiet. Ci
ludzie nie reprezentuj rzdu, nie wyprawili dla nas przyjcia. Spjrzcie im w oczy.
Posuchajcie ich.
Wszyscy wstrzymali oddech. W zamknitej sali poruszay si jedynie
byszczce renice.
- Teraz rozumiem - gos kapitana zdawa si dochodzi z wielkiej odlegoci -

czemu wszyscy dawali nam karteczki i odsyali wci dalej i dalej, pki w kocu nie
spotkalimy pana Iii, ktry wysa nas korytarzem z kluczem, abymy otworzyli drzwi i
zamknli je za sob. I oto jestemy...
- Ale gdzie? Kapitan odetchn.
- W przytuku dla wariatw.
Zapada noc. W wielkiej sali, owietlonej sabym blaskiem, pyncym ze rde
ukrytych w przejrzystych cianach, panowaa cisza. Czterej Ziemianie siedzieli wok
drewnianego stou i nachylajc si ku sobie, szeptali co cicho. Na pododze leay
pokotem rzdy skulonych mczyzn i kobiet. Od czasu do czasu w mrocznych
ktach kto si porusza, gestykulujc rkami. Co pl godziny jeden z ludzi kapitana
sprawdza srebrne drzwi i wraca do stou.
-Jak dotd nic. Tkwimy tu zamknici.
- Naprawd sdz, e jestemy szaleni?
- Owszem, dlatego wanie nikt nas nie wita. Zaledwie tolerowali co, co dla
nich musi by powszechn chorob umysow. - Szerokim gestem wskaza ciemne,
upione postaci wok. - Paranoicy, co do jednego. C za powitanie nam zgotowali.
Przez chwil - w jego oczach zapona naga iskra, by po chwili znikn bez ladu sdziem, e to prawdziwa uroczysto. Wszystkie te krzyki, piewy i mowy.
Przyjemne, nieprawda? - pki trwao.
-Jak dugo nas tu zatrzymaj?
- Dopki nie udowodnimy, e nie jestemy wariatami.
- To nie powinno by trudne.
- Mam nadziej.
- Nie wyglda pan na przekonanego.
- Bo nie jestem. Spjrzcie w tamten kt.
W mroku siedzia w kucki samotny mczyzna. Z jego ust tryska bkitny
pomie, ukadajcy si w posta niewielkiej nagiej kobiety. Powoli rozkwita w
powietrzu, otoczony oparami kobaltowego wiata, do wtru szeptw i westchnie.
Kapitan skin gow w stron kolejnego kta. Staa tam kobieta, ulegajca
cigym przemianom. Najpierw tkwia bez ruchu, zatopiona w krysztaowej kolumnie,
potem staa si zotym posgiem, wreszcie lask z lnicego cedrowego drewna i
znw kobiet.
W caej pogronej w mroku sali ludzie onglowali fioletowymi ognikami,
znikali, zmieniali sw posta, bowiem noc bya czasem smutku i przemiany.

- To jaka magia, czary - szepn jeden z Ziemian.


- Nie, tylko halucynacje. Przekazuj nam swoje szalestwo tak, e my rwnie
widzimy ich zudzenia. Za spraw telepatii -autosugestii i telepatii.
- Czy to wanie pana martwi, kapitanie?
- Owszem. Jeli cudze uudy mog wydawa nam si tak rzeczywiste, jeli
dostrzegaj je inni i niemal skonni s w nie uwierzy, nic dziwnego, i uznali nas za
wariatw. Skoro ten czowiek potrafi tworzy mae naguski z bkitnego ognia, a ta
kobieta wtapia si kolumn, niewtpliwie normalni Marsjanie uznaj, e i my
stworzylimy nasz rakiet.
- Ach! - westchnli jego ludzie, skryci wrd cieni.
Wok nich w rozlegej sali taczyy w powietrzu bkitne pomyki, ktre
rozbyskiway i gasy bez ladu. Malekie demony z czerwonego piasku przebiegay
midzy zbami upionych ludzi. Kobiety przeistaczay si w oleiste we. Wszdzie
unosia si wo gadw i zwierzt.
Rankiem wszyscy wstali, z pozoru radoni i normalni. W pomieszczeniu nie
kryy si adne ognie ani demony. Kapitan i jego ludzie czekali przy srebrnych
drzwiach z nadziej, e w kocu si otworz.
Pan Xxx zjawi si po czterech godzinach. Podejrzewali, e czeka po drugiej
stronie drzwi, obserwujc ich ukradkiem przez co najmniej trzy godziny, zanim
wreszcie wszed do rodka. Wezwa ich gestem i poprowadzi do swego maego
gabinetu.
Pan Xxx, jeli wierzy jego masce, by jowialnym wesoym czowiekiem,
bowiem namalowano na niej niejeden umiech, ale trzy. Jednake gos dobiegajcy
zza niej nalea do zupenie powanego psychologa.
- W czym problem?
- Wy uwaacie, e jestemy szaleni, a my nie - odpar kapitan.
- Wcale nie sdz, e wszyscy jestecie szaleni - psycholog wskaza niewielk
rdk na kapitana. - Nie. Jedynie pan. Pozostali to tylko wtrne zudzenie.
Kapitan klepn si w kolano.
- A zatem o to chodzio! To dlatego pan Iii wybuchn miechem, kiedy
zaproponowaem, by moi ludzie take podpisali dokumenty.
- Owszem, pan Iii wspomina mi o tym. - Z radonie wygitych rzebionych ust
maski dobieg cichy miech. - Niezy art. Co to ja mwiem? Wtrne zudzenia, o tak.
Kobiety przybywaj do mnie z wami wypezajcymi im z uszu. Kiedy je ulecz,

we znikaj.
- Chtnie damy si uleczy. Prosz. Pan Xxx sprawia wraenie zdumionego.
- Niezwyke. Niewielu ludzi pragnie si wyleczy. Nasza kuracja jest do
drastyczna.
- Ale prosz. Jestem pewien, e odkryjecie, i wszyscy jestemy najzupeniej
normalni.
- Prosz pozwoli, e sprawdz paskie papiery. Przed zastosowaniem kuracji
musz si upewni, e wszystko jest w absolutnym porzdku. - Przejrza formularze.
- Owszem. Przypadki takie jak paski wymagaj specjalnego lekarstwa. Ludzie
zamknici w tej sali to lekkie formy choroby, kiedy jednak psychoza pogbia si i
pacjent zaczyna tworzy wtrne zudzenia dwikowe, zapachowe i smakowe oraz
fantazje dotykowe i wzrokowe, nie jest dobrze. Musimy uciec si do eutanazji.
Kapitan zerwa si z miejsca.
- Prosz posucha! - hukn. - Znosimy to ju dostatecznie dugo. Niech pan
nas zbada! Popuka w kolana, osucha serca, kae wykonywa wiczenia, zada jakie
pytania!
- Moe pan swobodnie mwi.
Kapitan wcieka si przez godzin. Psycholog sucha.
- Niewiarygodne - mrucza do siebie. - Najbardziej szczegowa fantazja, jak
kiedykolwiek syszaem.
- Do diaba, pokaemy panu rakiet! - wykrzykn kapitan.
- Chtnie j zobacz. Czy mgby pan wywoa j w tym pokoju?
- Och, oczywicie. Jest w paskich aktach pod liter R. Pan Xxx z powan
min zajrza do akt. Po chwili poszukiwa, cmokajc z niesmakiem, uroczycie
zamkn teczk.
- Czemu kaza mi pan tam zajrze? Rakiety tu nie ma.
- Oczywicie, e nie, idioto! artowaem. Czy szalecy dowcipkuj?
- Niektrzy. Czasami s obdarzeni osobliwym poczuciem humoru. A teraz
prosz zaprowadzi mnie do rakiety. Chciabym j obejrze.
Dochodzio poudnie. Zanim dotarli do rakiety, zapanowa nieznony skwar.
- Ach, tak. - Psycholog podszed do statku i postuka w niego palcem. Metal
zadwicza cicho. - Mog wej do rodka? -spyta przebiegle mczyzna.
- Bardzo prosz.
Pan Xxx na dug chwil znikn we wntrzu rakiety.

- C za gupota! - Kapitan przeuwa koniuszek cygara. -Mam szczer ochot


natychmiast wraca do domu i powiedzie ludziom, by nie zawracali sobie gowy
Marsem. Co za podejrzliwa banda kretynw!
- Zakadam, e spory procent ich populacji jest dotknity obdem, kapitanie.
Dlatego wanie wtpili w nasze sowa.
- Mimo wszystko, caa ta sytuacja jest niezmiernie irytujca.
Po p godzinie wdrwek po rakiecie, opukiwania cian, nasuchiwania,
wchania, kosztowania, psycholog wynurzy si ze statku.
- Teraz nam pan wierzy! - rykn kapitan, jakby jego rozmwca by guchy.
Psycholog zamkn oczy i podrapa si po nosie.
- To najbardziej niewiarygodny przykad poczenia zudzenia zmysowego i
sugestii hipnotycznej, z jakim miaem kiedykolwiek do czynienia. Obejrzaem
dokadnie wasz rakiet, jak j pan nazywa. - Postuka palcem w pancerz. - Sysz
to. Fantazja suchowa. - Wcign powietrze. - Czuj jej zapach. Zudzenie wchowe,
wywoane telepati. - Ucaowa statek. - Czuj jej smak. Fantazja smakowa.
Ucisn do kapitana.
- Czy mog panu pogratulowa? Jest pan geniuszem wrd wariatw. C za
osignicie! Praktycznie nie da si dokona projekcji istot ywych do innych
umysw, nie niszczc jednoczenie pozorw rzeczywistoci materialnych zudze.
Ludzie zamknici w Domu zazwyczaj skupiaj si na obrazach albo w najlepszym
razie na poczeniu wizji i dwiku. Panu udao si zrwnoway pen kombinacj.
Paskie szalestwo jest cudownie kompletne.
- Moje szalestwo? - Kapitan zblad.
- Ale tak, tak, wspaniaa psychoza. Metal, guma, grawitatory, prowiant,
ubrania, paliwo, bro, drabinki, mutry, ruby, yeczki. W paskim statku naliczyem
dziesi tysicy odrbnych przedmiotw. Nigdy nie widziaem podobnie zoonej
halucynacji. Umieci pan nawet cienie pod kojami i pod wszystkim innym! C za
koncentracja! I wszystko, niewane, jak i kiedy sprawdzaem, miao wasny zapach,
mas, smak, dwiczao! Nieche pana ucisn!
W kocu cofn si.
- Napisz o tym najwspanialsz monografi mojego ycia. W przyszym
miesicu omwi ten przypadek na wykadzie w Akademii Marsjaskiej! Prosz tylko
spojrze! Przecie zmieni pan nawet wasny kolor oczu z tego na niebieski, skry
z brzowego na rowy. A ten strj! Paskie donie maj pi palcw zamiast

szeciu! Biologiczne przeistoczenie, wywoane brakiem rwnowagi umysowej. A


pascy trzej przyjaciele...
Wyj niewielki pistolet.
- Oczywicie, to nieuleczalne. Biedny, cudowny czowieku. Lepiej dla ciebie,
eby umar. Chcesz jeszcze co powiedzie?
- Przesta, na mio bosk! Nie strzelaj!
- Nieszczniku, uwolni ci od cierpie, ktre sprawiy, e wyobrazie sobie
t rakiet i tych trzech ludzi. Z przyjemnoci zobacz, jak twoi przyjaciele i statek
znikaj, kiedy ju ci zabij. Dzisiejsze dowiadczenia stan si podstaw do duego
artykuu na temat rozpraszania obkaczych wizji.
- Pochodz z Ziemi! Nazywam si Jonathan Williams, a ci ludzie...
- Tak. Wiem. - powiedzia kojco pan Xxx i wystrzeli. Kapitan run na piasek
z sercem przebitym kul. Pozostaa trjka krzykna.
Pan Xxx przyglda si im uwanie.
- Nadal istniejecie? Niesamowite! Zudzenia trwajce w czasie i przestrzeni! Wycelowa w nich pistolet. - C, strachem zmusz was do zniknicia.
- Nie! - zawoali trzej mczyni.
- Wraenia suchowe wci trwaj, mimo mierci pacjenta -zauway pan Xxx,
strzelajc do nich po kolei.
Mczyni leeli bez ruchu na piasku. Wci cali. Kopn ich. Nastpnie
postuka pici w pancerz statku.
- Nadal istnieje! Oni take! - Ponownie zacz strzela do cia. Wreszcie
odskoczy. Umiechnita maska opada mu z twarzy.
Powoli oblicze drobnego psychologa ulego zmianie. Jego szczka opada,
bro wysuna mu si z palcw. Oczy spoglday tpo naprzd. Unis donie i
obrci si na olep wok wasnej osi. Zacz niezdarnie obmacywa ciaa, do jego
ust napyna lina.
- Zudzenia - mamrota rozpaczliwie. - Smak. Obraz. Zapach. Dwik. Dotyk. Pomacha rkami, wybauszajc oczy. Na wargi wystpia mu piana.
- Odejdcie! - krzykn do trupw. - Id sobie! - wrzasn pod adresem statku.
Uwanie obejrza wasne rozdygotane donie. -Jestem zaraony - szepn. - Przeszo
na mnie. Telepatia. Hipnoza. Oszalaem. Ja take zostaem zaraony. Zudzenia w
penej postaci zmysowej. - Urwa i zacz maca odrtwia rk wok siebie w
poszukiwaniu broni. - Tylko jedno lekarstwo. Jedyny sposb, aby odeszli, zniknli.

Rozleg si strza. Pan Xxx run w py.


Cztery ciaa spoczyway w socu. Pan Xxx lea tam, gdzie pad.
Rakieta czekaa na niewielkim sonecznym wzgrzu i wcale nie chciaa znika.
Kiedy ludzie z miasta odkryli j o zachodzie soca, zaczli si zastanawia,
co to jest. Nikt nie wiedzia, tote sprzedano j handlarzowi zomem i odcignito,
aby nastpnie rozebra na kawaki.
Tej nocy spad ulewny deszcz. Nastpny dzie by pogodny i ciepy.

Marzec 2000: Podatnik


Pragn polecie rakiet na Marsa. Wczesnym rankiem podszed do
granicy pola startowego i zacz wrzeszcze przez siatk do ludzi w mundurach, e
chce lecie na Marsa. Powiedzia im, e jest uczciwym podatnikiem, nazywa si
Pritchard i ma prawo uda si na Marsa. Czy nie urodzi si tu, w Ohio? Czy nie by
dobrym obywatelem? Czemu zatem nie miaby polecie? Wygraa im piciami i
powtarza, e chce uciec z Ziemi. Kady, komu zostao cho troch zdrowego
rozsdku, pragnie wydosta si z Ziemi. W cigu dwch lat wybuchnie wielka wojna
atomowa i nie zamierza by tutaj, kiedy to si stanie. On i tysice jemu podobnych jeli maj cho troch oleju w gowie, polec na Marsa. -Jeszcze zobaczycie! krzycza. Za wszelk cen uciec od wojen i cenzury, poboru i panoszenia si
pastwa, rzdowej kontroli tego i owego, sztuki i nauki! Wecie sobie Ziemi!
Oddaby zdrow praw rk, serce, gow, byle tylko mc lecie na Marsa! Co trzeba
zrobi, jaki dokument podpisa, kogo wpywowego zna, eby dosta si do rakiety?
Ludzie po drugiej stronie ogrodzenia wymiewali si z niego. Z pewnoci nie
chce lecie na Marsa. Czy nie wie, e Pierwsza i Druga Wyprawa zakoczyy si
klsk, e nie pozosta po nich aden lad, e ich czonkowie najpewniej nie yj?
Ale nie potrafi tego udowodni, nie wiedz na pewno, odpar, przywierajc do
siatki. Moe czeka tam na ludzi kraina mlekiem i miodem pynca i kapitanowie York i
Williams po prostu uznali, e nie ma po co wraca? Czy zatem otworz bram i
pozwol mu wsi na pokad rakiety Trzeciej Wyprawy? A moe ma wywali bram
kopniakiem?
Kazali mu si zamkn.
Ujrza ludzi, maszerujcych w stron statku.
- Zaczekajcie na mnie! - krzykn. - Nie zostawiajcie mnie w tym strasznym
wiecie. Musz si std wydosta, niedugo wybuchnie wojna! Nie zostawiajcie mnie
na Ziemi!
Odcignli go, mimo e si wyrywa. Zatrzasnli za nim drzwi radiowozu i
wywieli stamtd wczesnym rankiem. On za, przyciskajc twarz do tylnej szyby,
wci patrzy i tu przedtem, nim zniknli po drugiej stronie wzgrza, ujrza czerwony
bysk ognia, usysza grzmot i poczu potny wstrzs, kiedy srebrna rakieta
wystrzelia w gr, pozostawiajc go tego zwyczajnego poniedziakowego poranka

na zupenie zwyczajnej planecie.

Kwiecie 2000: Trzecia Wyprawa


Statek szykowa si do ldowania. Przybywa z gwiazd, spomidzy lnicych
prdw i czarnych przyspiesze, przecinajcych milczce otchanie kosmosu. By
zupenie nowy, w jego ciele kry ogie, metalowe komrki kryy w sobie ludzi; sun
w milczeniu wrd pomieni. Jego wntrze miecio w sobie siedemnastu pasaerw,
wczajc w to kapitana. Tum na polach w Ohio poegna ich krzykiem, machajc
rkami w blasku soca, gdy rakieta wrd ogromnych kwiatw barwy i gorca
wystrzelia w przestrze, rozpoczynajc trzeci podr na Marsa.
Teraz zwalniaa z metalow precyzj, wtargnwszy w wysze warstwy
marsjaskiej atmosfery. Nadal zachwycaa sw urod i si. Pokonywaa mroczny
ocean kosmosu niczym blady, niezomny Lewiatan; mina staroytny ksiyc, prc
naprzd w gb kolejnych pokadw nicoci. Zamknici w rodku umczeni ludzie
obijali si o ciany i chorowali, by znw wyzdrowie, kady w swoim czasie. Jeden z
nich umar, teraz za pozostaych szesnastu, przyciskajc twarze do grubego szka
iluminatorw, jasnymi oczami obserwowao rosnc z kad chwil planet.
- Mars! - wykrzykn nawigator Lustig.
- Poczciwy, stary Mars - westchn Samuel Hinkston, archeolog.
- Dobra! - uci kapitan John Black.
Rakieta usiada na zielonym trawniku. Nieopodal staa elazna figurka sarny.
Dalej, w socu, pord zieleni wznosi si wysoki, brzowy, wiktoriaski dom, cichy i
milczcy. Ze cian pokrytych limacznicami i rokokowymi ozdbkami spoglday na
nich witraowe okna, uoone z bkitnych, rowych, tych i zielonych szybek. Na
werandzie dostrzegli wochate geranium i star hutawk, przykrcon do sufitu i
koyszc si powoli na lekkim wietrze, w przd i w ty, w przd i w ty. Szczyt ostrego
dachu wieczya maa kopuka, okna z oowiowego szka poyskiway niczym
diamenty. Przez frontow szyb mona byo dostrzec plik nut, zatytuowany Pikny
nurt Ohio", spoczywajcy na peczce.
Wok rakiety rozcigao si mae miasteczko, zielone i nieruchome w
promieniach marsjaskiej wiosny. Wszdzie stay domy - biae tynki, czerwone cegy
- wiatr porusza gaziami wyniosych wizw, klonw i kasztanowcw. Zawieszone w
kocielnej wiey dzwony milczay.
Przybysze wyjrzeli przez iluminatory i zobaczyli otaczajcy ich wiat.

Nastpnie spojrzeli po sobie i ponownie wyjrzeli na dwr. Podtrzymywali si


nawzajem, nagle pozbawieni tchu; ich twarze zblady
- A niech mnie! - szepn Lustig, rozcierajc policzki odrtwiaymi palcami. -A
niech mnie diabli!
- To przecie niemoliwe - rzuci Samuel Hinkston.
- Boe! -westchn kapitan John Black. Po chwili chemik krzykn:
- Kapitanie, atmosfera jest nieco rozrzedzona, ale zawiera wystarczajco duo
tlenu. Mona bezpiecznie oddycha.
- Zatem wyjdmy - zaproponowa Lustig.
- Chwileczk - powstrzyma go kapitan John Black. - Skd wiemy, z czym
mamy do czynienia?
- Z miasteczkiem o rozrzedzonym powietrzu, ktre jednak nadaje si do
oddychania.
- I to miasteczkiem, ktre zupenie przypomina osady ziemskie - doda
Hinkston, archeolog. - Niewiarygodne. To niemoliwe, a przecie istnieje.
Kapitan Black spojrza na niego przelotnie.
- Uwaasz, Hinkston, e cywilizacje na dwch rnych planetach mog
rozwija si w jednakowym tempie i tak samo ewoluowa?
- Powiedziabym, e to mocno wtpliwe. Dowdca stan przy wazie.
- Spjrzcie tylko. Geranium. Wysoce wyspecjalizowana rolina. Ta szczeglna
odmiana zostaa wyhodowana na Ziemi zaledwie pidziesit lat temu. Pomylcie o
trwajcej tysice lat ewolucji rolin, a potem powiedzcie mi, e logika dopuszcza, by
Marsjanie znali: po pierwsze, okna z oowiowymi szybkami; po drugie, kopuy; po
trzecie, hutawki na werandach; po czwarte, instrument, ktry wyglda dokadnie jak
pianino i zapewne nim jest; po pite... Spjrzcie uwanie przez lornetk. Czy to
moliwe, by kompozytor z Marsa skomponowa utwr muzyczny zatytuowany, dziw
nad dziwami, Pikny nurt Ohio? Czyli na Marsie take maj rzek Ohio.
- Kapitan Williams, oczywicie! -wykrzykn Hinkston.
- Co takiego?
- Kapitan Williams i jego trzyosobowa zaoga! Albo Nathatniel York wraz z
towarzyszem. To wszystko wyjania!
- Wrcz przeciwnie. Nie wyjania niczego. Z tego, co udao nam si stwierdzi,
rakieta Yorka eksplodowaa w dniu, w ktrym dotara na Marsa, zabijajc kapitana i
jego koleg. Co do zespou Williamsa, to ich statek uleg zniszczeniu w dzie po

ldowaniu. O tym przynajmniej wiadczy fakt, e ich radio przerwao nadawanie.


Uznalimy, e gdyby nasi ludzie jednak przeyli, sprbowaliby si z nami
skontaktowa. Zreszt wyprawa Yorka wyruszya zaledwie rok temu, za kapitan
Williams i jego ludzie wyldowali tu w sierpniu zeszego roku. Nawet zaoywszy, e
wci jeszcze yj, czy mogliby, choby z pomoc genialnej rasy Marsjan, wznie
podobne miasteczko i postarzy je w tak krtkim czasie? Przyjrzyjcie mu si
uwanie. Stoi tu bez wtpienia od przynajmniej siedemdziesiciu lat. Spjrzcie na
drewnian porcz werandy; na drzewa, wszystkie przynajmniej stuletnie. Nie, to nie
jest dzieo Yorka ani Williamsa, lecz co zupenie innego. Nie podoba mi si to
wszystko. I nie zamierzam opuszcza statku, dopki nie dowiem si, o co tu chodzi.
- Pamitajmy te - popar go Lustig - e Williams i jego ludzie, podobnie jak
York, wyldowali po przeciwnej stronie Marsa. Specjalnie wybralimy t pkul.
- Na wypadek, gdyby wrogo nastawiony szczep Marsjan zabi Yorka i
Williamsa, instrukcje nakazyway nam wyldowa dalej, by zapobiec powtrzeniu
podobnej katastrofy. I oto jestemy, z tego, co nam wiadomo, w krainie, ktrej
Williams i York nigdy nie ujrzeli.
- Niech to diabli! - rzuci Hinkston.- Za paskim pozwoleniem, kapitanie,
chciabym obejrze to miasto. Moe rzeczywicie na kadej planecie naszego Ukadu
Sonecznego rozwiny si identyczne wzory mylowe i cywilizacyjne? Moe
znalelimy si u progu najwikszego psychologicznego i metafizycznego odkrycia
naszych czasw?
- Chtnie wysucham, co ma pan do powiedzenia - stwierdzi kapitan John
Black.
- Moliwe, e natknlimy si na zjawisko, ktre po raz pierwszy bez cienia
wtpliwoci dowiedzie istnienia Boga.
- Wielu ludzi wierzy w niego, nie dysponujc podobnymi dowodami, panie
Hinkston.
- Sam jestem jednym z nich, kapitanie. Z pewnoci jednak podobne miasto
nie mogoby powsta bez boskiej interwencji. Te wszystkie szczegy! Widok w
budzi we mnie uczucia tak silne, e nie wiem, mia si czy paka?
- Prosz zatem powstrzyma si od jednego i drugiego, pki nie stwierdzimy,
czemu przyszo nam stawi czoo.
- Stawi czoo? - wtrci Lustig. - Niczemu, kapitanie. To poczciwe, ciche,
zielone

miasteczko,

bardzo

przypominajce

starowieck

osad,

ktrej

przyszedem na wiat.
- Kiedy si pan urodzi, Lustig?
- W tysic dziewiset pidziesitym roku.
- A pan, Hinkston?
- W tysic dziewiset pidziesitym pitym, kapitanie. W Grinnell, w stanie
Iowa. I mam wraenie, e znalazem si w domu.
- Hinkston, Lustig, mgbym by waszym ojcem. Niedawno skoczyem
osiemdziesit lat. Urodziem si w tysic dziewiset dwudziestym roku w Illinois.
aska boska i dokonane w cigu ostatnich pidziesiciu lat odkrycia naukowe
sprawiy, e niektrzy starzy ludzie mog znw odmodnie. I oto znalazem si na
Marsie, nie bardziej zmczony ni reszta was, ale o wiele bardziej podejrzliwy. To
miasteczko wyglda przyjanie, pogodnie i tak bardzo przypomina Green Bluff w
Illinois, e mnie przeraa. Jest zbyt podobne do Green Bluff.- Odwrci si do
radiooperatora. - Wezwij Ziemi. Powiedz im, e wyldowalimy. To wszystko.
Zawiadom, e jutro wylemy peny meldunek.
- Tak jest.
Kapitan Black wyjrza przez iluminator rakiety, przyciskajc do niego twarz,
ktra powinna nalee do osiemdziesiciolatka, a przecie bya obliczem mczyzny
po czterdziestce.
- Powiem panu, co zrobimy, Lustig: pan, ja i Hinkston obejrzymy z bliska
miasto. Reszta zostanie na pokadzie. Jeli co nam si stanie, pozostali bd mogli
wynie si std do diaba. Lepiej straci trzech ludzi ni cay statek. Jeli zdarzy si
co zego, nasza zaoga moe ostrzec nastpnych. Zdaje si, e rakieta kapitana
Wildera przygotowuje si do startu na wita. Jeli na Marsie natrafimy na co
gronego, lepiej byoby, gdyby nasi nastpcy przybyli dobrze uzbrojeni.
- Nam te nie brak broni. Mamy ze sob cay arsena.
- Prosz zatem rozkaza ludziom, aby przygotowali si do walki. Lustig,
Hinkston, chodcie.
Trzej mczyni zeszli razem przez kolejne pokady statku.
***
By pikny wiosenny dzie. Na kwitncej jaboni przysiad rozpiewany drozd.
Za kadym razem, gdy wiatr muska zielone gazie, ku ziemi opaday tumany
kwietnego niegu. Sodki zapach unosi si w powietrzu. Gdzie w miasteczku kto
gra na pianinie, wietrzyk nis ze sob ciche senne dwiki piosenki Pikna

marzycielka". Gdzie indziej odezwa si patefon, ze zdartej syczcej pyty popyny


pierwsze takty Ksiycowej wczgi" Harry'ego Laudera.
Trzej mczyni stali przed barem. Gwatownie wcigajc w puca
rozrzedzone powietrze, ruszyli naprzd, maszerujc wolno, aby si nie zmczy.
Teraz z patefonu odezwa si kolejny gos:
Och, pikna noc czerwcowa, ksiyca blask i ty...
Lustig zadra, podobnie Samuel Hinkston.
Niebo nad ich gowami byo pogodne i czyste; gdzie w dali, w chodnym
wwozie osonitym drzewami szemraa woda. Niedaleko usyszeli stukot podkw i
skrzyp wozu, podskakujcego na wybojach.
- Kapitanie - odezwa si Samuel Hinkston - z pewnoci rakietowe podre
na Marsa musiay si rozpocz jeszcze przed pierwsz wojn wiatow.
-Nie.
-Jak inaczej da si wyjani istnienie tych domw, elaznej sarenki, pianin,
muzyki? - Hinkston cisn okie kapitana i spojrza mu prosto w oczy, prbujc go
przekona. - Powiedzmy, e w 1905 roku yli ludzie, ktrzy nienawidzili wojen.
Poczyli zatem swe siy z grup naukowcw, skonstruowali rakiet i przybyli tu, na
Marsa...
- Nie, nie, Hinkston.
- Czemu? W 1905 wiat by zupenie inny. Z atwoci mogliby utrzyma to w
tajemnicy.
- Ale skomplikowane urzdzenie, takie jak rakieta... nie, tego nie da si
zbudowa w sekrecie.
- Przylecieli, by tu zamieszka, i oczywicie domy, ktre wznieli, byy
podobne do ich siedzib na Ziemi, bowiem przywieli ze sob sw kultur.
- I yj tu od tylu lat? - spyta kapitan.
- Owszem, w ciszy i spokoju. Moe zorganizowali par wycieczek tam i z
powrotem, tylko tyle, by sprowadzi tu wystarczajc liczb ludzi i zasiedli jedno
niewielkie miasteczko. A potem przestali, lkajc si, e kto ich odkryje. Dlatego to
miejsce wydaje si takie starowieckie. Nie dostrzegam tu nic, co pochodzioby z
okresu pniejszego ni rok 1927. A moe rakiety s starsze, ni sdzimy? Moe
wszystko zaczo si w jakiej innej czci wiata? Setki lat temu niewielka grupka
wtajemniczonych przybya na Marsa i odtd z rzadka skadaj krtkie wizyty na
Ziemi.

- W twoich ustach brzmi to niemal logicznie.


- Tak musiao by. Mamy przed sob dowd. Naley jedynie znale jakich
ludzi i potwierdzi jego prawdziwo.
Gsta zielona trawa tumia odgos ich krokw. Wok pachniao wieo
skoszon k. Mimo ywionych obaw kapitan John Black poczu, jak ogarnia go
przemony spokj. Od trzydziestu lat nie oglda podobnego miasteczka; bzyczenie
krcych wok wiosennych pszcz przeganiao troski z jego umysu. wieo
otaczajcego go wiata niczym balsam koia mu dusz.
Weszli na werand. Deski pod ich stopami odpowiaday guchym echem, gdy
mczyni zbliali si do siatkowych drzwi. Wewntrz widzieli zason z koralikw u
wylotu korytarza, krysztaowy yrandol i obraz Maxfielda Parrisha wiszcy nad
wygodnym stylowym fotelem. W caym domu panowaa atmosfera nostalgii jak na
starowieckim

strychu;

sprawia

wraenie

niezwykle

przytulnego.

Syszeli

pobrzkiwanie lodu w dzbanku z lemoniad, obok w kuchni krztaa si kobieta,


przygotowujc zimny lunch, stosowny na tak upalny dzie. Nucia pod nosem sodk,
niewinn melodi.
Kapitan Black nacisn guzik dzwonka.
W korytarzu zabrzmiay lekkie kroki i zza drzwi wyjrzaa na nich mia pani
okoo czterdziestki, ubrana w sukni, ktra na oko pochodzia z 1909 roku.
- O co chodzi? - spytaa.
- Przepraszamy bardzo - odpar niepewnie kapitan Black -ale szukamy... czy
mogaby pani...? - Urwa.
Kobieta patrzya na niego ciemnymi, zamylonymi oczyma.
-Jeli co sprzedajecie... - zacza.
- Nie, chwileczk! - krzykn. - Co to za miasto? Zmierzya go wzrokiem od
stp do gw.
- Co to znaczy, co to za miasto? Jak moecie by w miecie, nie znajc jego
nazwy?
Kapitan wyglda, jakby nade wszystko pragn usi pod cienist jabonk.
-Jestemy tu obcy. Chcemy wiedzie, skd wzio si tu miasto - i pani.
- Czy przychodzicie z biura spisu ludnoci?
-Nie.
- Wszyscy wiedz - stwierdzia - e nasze miasto zostao zbudowane w 1868
roku. Czy to jaka gra?

- Nie, adna gra! - odpar kapitan. -Jestemy z Ziemi.


- Z gruntu pod stopami? - spytaa ze zdumieniem.
- Nie, z trzeciej planety, Ziemi. Przylecielimy statkiem. Wyldowalimy tu, na
czwartej planecie, Marsie...
- To - wyjania kobieta cierpliwie, jakby zwracaa si do dziecka -jest Green
Bluff w stanie Illinois, na kontynencie amerykaskim, oblanym wodami oceanw
Atlantyckiego i Spokojnego, w miejscu, zwanym wiatem albo te czasami Ziemi. A
teraz odejdcie std. Do widzenia.
Podreptaa korytarzem, poruszajc palcem dugie sznury koralikw.
Trzej mczyni spojrzeli po sobie.
- Wywamy drzwi - zaproponowa Lustig.
- Nie moemy. To wasno prywatna. Dobry Boe! Z wolna usiedli na stopniu
werandy.
- Czy nie przyszo ci do gowy, Hinkston, e moe w jaki sposb zeszlimy z
kursu i wyldowalimy na Ziemi?
- Jak mielibymy tego dokona?
- Nie wiem, sam nie wiem. O Boe, dajcie mi pomyle.
- Ale przecie sprawdzalimy kad mil - nie ustpowa Hinkston. -Nasze
wskaniki zapisay wszystko dokadnie. Minlimy Ksiyc, wystrzelilimy w
przestrze i oto jestemy. To z pewnoci Mars.
- Moe jednak - wtrci Lustig - zupenym przypadkiem zabkalimy si w
czasie i przestrzeni i wyldowalimy na Ziemi sprzed trzydziestu-czterdziestu lat?
- Och, daj spokj, Lustig.
Lustig podszed do drzwi, zadzwoni i zawoa w stron zimnych, pogronych
w pmroku pomieszcze:
-Jaki rok mamy?
- Rzecz jasna, tysic dziewiset dwudziesty szsty - odpara kobieta, ktra
tymczasem usiada wygodnie w fotelu na biegunach, pocigajc yk lemoniady.
- Syszelicie? - Lustig odwrci si do pozostaych. - Tysic dziewiset
dwudziesty szsty! Cofnlimy si w czasie! To jest Ziemia!
***
Lustig usiad i caa trjka ze zgroz i zdumieniem zacza zastanawia si nad
tym, co ich spotkao. Ich spoczywajce na kolanach donie poruszay si
niespokojnie. W kocu kapitan rzek:

- Nie tego si spodziewaem. To mnie przeraa. Jak mogo doj do czego


podobnego? Szkoda, e nie zabralimy ze sob Einsteina.
- Czy ktokolwiek z tego miasta nam uwierzy? - spyta Hinkston. - Czybymy
mieli do czynienia z czym niebezpiecznym? Chodzi mi o czas. Moe powinnimy
wystartowa i wraca do domu?
- Nie. Pki nie sprawdzimy jeszcze jednego domu. Minli trzy budynki i doszli
do malekiego biaego domku pod dbem.
- Chciabym by moliwie najbardziej logiczny - owiadczy kapitan - ale nie
wierz, e odgadlimy, co si stao. Hinkston, przyjmijmy, e, jak zakadae, podre
kosmiczne rozpoczy si ju wiele lat temu i e po latach spdzonych na Marsie
Ziemianie zatsknili za swoj planet. Najpierw przypominao to agodn neuroz,
potem w peni rozwinit chorob psychiczn, groc wrcz szalestwem. Co
zrobiby jako psychiatra postawiony przed podobnym problemem?
Hinkston zastanowi si.
- No c, sdz, e starabym si zmieni cywilizacj na Marsie tak, aby z
kadym dniem coraz bardziej przypominaa ziemsk. Gdyby istnia sposb,
odtworzybym kad rolin, drog i jezioro, a nawet ocean. Nastpnie za pomoc
masowej hipnozy przekonabym wszystkich w miecie, e s naprawd na Ziemi, nie
na Marsie.
- Dobrze, Hinkston. Tym razem chyba do czego doszlimy. Kobieta, z ktr
rozmawialimy, moga jedynie uwaa, e mieszka na Ziemi. Podobna wiara chroni
j przed obdem. Wraz ze wszystkimi mieszkacami tego miasta uczestniczy w
najwikszym dowiadczeniu w dziedzinie migracji i hipnozy, jakie kiedykolwiek
przeprowadzono.
- Susznie, kapitanie! - wykrzykn Lustig.
-Jasne! - zawtrowa mu Hinkston.
- No c - kapitan westchn. - Co ju mamy. Przyznaj, e czuj si troch
lepiej. Takie rozwizanie jest bardziej logiczne. Dyskusje o czasie i wdrwkach w
nim, czy to w przeszo, czy przyszo, sprawiaj, e ciska mi si odek. Ale
tak... - Umiechn si. - No, no, wyglda na to, e bdziemy tu sawni.
- A moe nie? - wtrci Lustig. - Ostatecznie, podobnie jak Ojcowie Pielgrzymi,
ludzie ci przybyli tu, aby uciec z Ziemi. Moe nie bd zachwyceni naszym
widokiem? A jeli sprbuj nas przegna albo nawet zabi?
-Jestemy lepiej uzbrojeni. Zobaczmy ten nastpny dom. No ju.

Nie zdyli jeszcze przekroczy trawnika, kiedy Lustig zatrzyma si i z


zachwycon min spojrza na drug stron sennej popoudniowej uliczki.
- Kapitanie... - rzuci.
- O co chodzi, Lustig?
- Och, kapitanie, co ja widz... - Lustig wybuchn paczem. Jego donie
uniosy si, rozdygotane, twarz wyraaa zachwyt, rado i niedowierzanie. Gos
wskazywa, e nawigator jest na skraju szalestwa - ze szczcia. Zapatrzony w gb
ulicy, zacz biec, potykajc si niezrcznie, upadajc, powstajc i dalej prc
naprzd. - Patrzcie, patrzcie!
- Nie pozwl mu si oddali! - Kapitan take ruszy biegiem.
Teraz Lustig pdzi naprzd, krzyczc dononie. W poowie cienistej uliczki
skrci na podjazd i jednym skokiem znalaz si na werandzie wielkiego zielonego
domu z elaznym kurkiem na dachu.
Kiedy Hinkston i kapitan docignli go wreszcie, Lustig dobija si z wrzaskiem
do drzwi. Wszyscy trzej dyszeli gwatownie, wyczerpani biegiem w rozrzedzonym
powietrzu.
- Babciu! Dziadku! - woa Lustig.
W drzwiach stano dwoje starych ludzi.
- David! - wykrzyknli oboje i pospieszyli, aby go ucisn. Na wyprzdki
klepali go po plecach i krztali si wok niego. -David! Och, David! Tak wiele lat
mino! Jak ty wyrose, chopcze; jaki jeste duy. Och, mj may Davidzie, jake si
miewasz?
- Babciu, dziadku! - szlocha David Lustig. - Wygldacie wspaniale! Obejmowa ich po kolei, obracajc w ramionach, caujc i ciskajc, po czym z
paczem, gwatownie mrugajc oczami, ponownie przytuli dwjk starych ludzi. Na
niebie lnio soce, wia wiatr, trawa bya zielona. Siatkowe drzwi stay otworem.
- Wejd, chopcze, wejd! Mamy dla ciebie wie mroon herbat, mnstwo
mroonej herbaty!
- S ze mn przyjaciele. - Lustig odwrci si i ze miechem pomacha
kapitanowi i Hinkstonowi. - Kapitanie, niech pan tu przyjdzie!
- Witamy - dodaa para staruszkw. - Wejdcie, panowie. Kady przyjaciel
Davida jest take naszym przyjacielem. Nie stjcie tu!
***
W saloniku starego domu panowa chd. Starowiecki brzowy zegar tyka

cicho na cianie. Wielkie kanapy zacielay stosy mikkich poduszek, ciany


zapeniay ksiki, podog pokrywa dywan w wielkie re. Spoceni przybysze
ciskali w doniach szklanki z mroon herbat, spywajc chodnymi strumieniami
po spragnionych jzykach.
- Nasze zdrowie! - babcia uniosa szklank, ktra zadzwonia ojej porcelanow
szczk.
-Jak dugo tu jestecie, babciu? - spyta Lustig.
- Odkd umarlimy - odpara cierpko.
- Odkd co? - Kapitan Black odstawi sw herbat.
- Ale tak - przytakn Lustig. - Oboje nie yj od trzydziestu lat.
- A ty siedzisz tu tak spokojnie? - wykrzykn kapitan.
- Po co to gadanie? - stara kobieta mrugna. Jej oczy rozbysy. - Kto panu
da prawo, by kwestionowa to, co si zdarzyo? Oto jestemy. Zreszt na czym
polega ycie? Kim jestemy, co robimy, czemu, jak, gdzie? Wiemy jedynie, e
znalelimy si tutaj i nie pytamy dlaczego. Dano nam drug szans. - Zbliya si do
niego chwiejnym krokiem i wycigna szczup rk. - Prosz jej dotkn. - Kapitan
posucha. - Czuje pan ciao i koci? - spytaa. Przytakn. - A zatem - odpara z
triumfem - po co zadawa pytania?
- C - odrzek kapitan - po prostu nie spodziewalimy si, e znajdziemy na
Marsie co takiego.
- A jednak znalelicie. miem twierdzi, e na tej planecie ujrzycie jeszcze
wiele rzeczy, ktre udowodni wam, i niezbadane s wyroki Boga.
- Czy to jest niebo? - spyta Hinkston.
- Ale nie, bzdura. To wiat, a my dostalimy drug szans, aby w nim y.
Nikt nie powiedzia nam czemu, ale te nikt nie mwi nam, dlaczego znalelimy si
na Ziemi. Tej drugiej Ziemi, z ktrej przybywacie. Skd wiemy, e przed ni nie
istniaa jeszcze jedna?
- Dobre pytanie - mrukn kapitan.
Lustig wci umiecha si do swoich dziadkw.
- O rany, jak dobrze znw was zobaczy. Jak dobrze. Kapitan wsta i lekko
klepn si po udach.
- Musimy ju ucieka. Dzikujemy za poczstunek.
- Oczywicie wrcicie - powiedzieli modym starzy ludzie. -Dzi wieczr? Na
kolacj?

- Postaramy si, dzikuj. Mamy bardzo duo do zrobienia. Moi ludzie czekaj
na nas w rakiecie i...
Urwa. Zdumiony spojrza w stron drzwi.
Daleko, w socu, rozbrzmiewa szmer wielu gosw, powitalne krzyki i
miechy.
- Co si dzieje? - spyta Hinkston.
- Wkrtce si dowiemy. - Kapitan John Black pospiesznie wypad na dwr,
ruszajc biegiem przez zielony trawnik na ulice marsjaskiego miasta.
Po chwili przystan, patrzc na rakiet. Wazy byy otwarte, zaoga wydostaa
si na dwr, machajc rkami. Wok zebra si tum i jego ludzie przedzierali si
przez szeregi tubylcw, rozmawiajc, miejc si, ciskajc dziesitki rk. Niektrzy
taczyli. Tum kbi si wok. Rakieta staa pusta i porzucona.
Nagy olepiajcy blask soca odbitego w byszczcym metalu zwiastowa
nadejcie orkiestry dtej. Wzniesione w gr tuby i trby zagray radosn melodi.
Towarzyszy im oskot bbnw i wysokie gosy fujarek. Zotowose dziewczynki
podskakiway podniecone, chopcy krzyczeli hurra!". Postawni mczyni rozdawali
dziesiciocentowe cygara. Burmistrz miasteczka wygosi mow. Nastpnie kady
czonek zaogi, z matk uwieszon u jednego ramienia i z ojcem bd siostr u
drugiego, powdrowa uliczk w stron maego domku lub wielkiej posiadoci.
- Stjcie! - wykrzykn kapitan Black.
Odpowiedzia mu trzask zamykanych drzwi.
Fale gorca unosiy si ku czystemu wiosennemu niebu. Zapada cisza.
Orkiestra dta odmaszerowaa za wgie, pozostawiajc samotn rakiet, lnic
olepiajcym blaskiem w promieniach soca.
- Zdezerterowali! - wybuchn kapitan. - Porzucili statek! Na Boga, obedr ich
ze skry. Mieli przecie rozkazy!
- Kapitanie - wtrci Lustig. - Prosz nie by dla nich zbyt surowym. Spotkali tu
swych najbliszych krewnych i starych przyjaci.
- To adne wytumaczenie!
- Prosz pomyle, co czuli, kapitanie, widzc przed statkiem znajome twarze.
- Do diaba, wydaem im rozkaz!
- A pan co by czul, kapitanie?
- Posuchabym polece... - urwa, patrzc przed siebie z otwartymi ze
zdumienia ustami.

Skpanym w promieniach marsjaskiego soca chodnikiem nadchodzi


wysoki, liczcy sobie najwyej dwadziecia sze lat mczyzna o zdumiewajco
przejrzystych bkitnych oczach.
-John! -wykrzykn przybysz i ruszy ku nim biegiem.
- Co takiego? - Kapitan John Black zachwia si na nogach.
-John, ty stary sukinsynu!
Mczyzna podbieg do nich, z caych si cisn kapitanowi rk, poklepa go
po plecach.
- To ty! - westchn kapitan Black.
- Oczywicie, a sdzie, e kim jestem?
- Edward! - Kapitan, nie wypuszczajc doni nieznajomego, spojrza bagalnie
na Lustiga i Hinkstona. - To jest mj brat, Edward. Ed, poznaj moich ludzi. Lustig,
Hinkston - mj brat!
Przez chwil ciskali sobie rce, a wreszcie objli si mocno.
-Ed!
-John, ty wczgo!
- wietnie wygldasz, Ed, ale jak to moliwe? Zupenie si nie zmienie.
Pamitam, jak umare; miae wtedy dwadziecia sze lat, a ja dziewitnacie.
Dobry Boe, tak wiele lat temu, a przecie si spotykamy. Co tu si dzieje, na Boga!
- Mama czeka - oznajmi Edward Black z szerokim umiechem.
- Mama?
- I tato.
- Tato?- Kapitan niemal upad, jakby kto wymierzy mu cios cik pak.
Podszed par krokw sztywno, niezgrabnie. - Mama i tato yj? Gdzie?
- W starym domu na Dbowym Pagrku.
- W starym domu. - Kapitan patrzy na niego ze zdumieniem i zachwytem. Lustig, Hinkston, syszelicie?
Hinkstona ju nie byo. Dostrzeg tymczasem wasny dom na rogu ulicy i
popdzi ku niemu.
Lustig wybuchn miechem.
- Widzi pan, kapitanie, co si stao z innymi. Nie potrafili si powstrzyma.
- Tak, tak. - Kapitan zamkn oczy. - Kiedy je otworz, znikniesz - mrugn. Nadal tu jeste. Boe, Ed, wietnie wygldasz.
- Chod ju, lunch czeka. Uprzedziem mam.

- Kapitanie - powiedzia Lustig - gdyby mnie pan potrzebowa, bd u


dziadkw.
- Co takiego? A tak, wietnie, Lustig. A zatem do zobaczenia. Edward uj go
pod rami i pocign za sob.
- To jest nasz dom. Pamitasz?
- Do diaba, jasne! Zao si, e pierwszy dobiegn na werand!
Pobiegli. Korony drzew szumiay nad gow kapitana Blacka; pod jego stopami
draa ziemia. Widzia zocist posta Edwarda Blacka, ktra wyprzedzia go w tym
zdumiewajco rzeczywistym nie. Ujrza dom, zbliajcy si kad chwil, szeroko
otwarte siatkowe drzwi.
- Wygraem! - krzykn Edward.
-Jestem starym czowiekiem - wydysza kapitan - a ty wci modziecem.
Pamitam zreszt, e zawsze ze mn wygrywae.
W drzwiach staa mama, pulchna, promienna i rumiana. Za ni czeka ojciec o
szpakowatych wosach. W doni trzyma fajk.
- Mamo, tato!
Kapitan Black jak dziecko pobieg im na spotkanie.
***
To byo dugie, cudowne popoudnie. Zjedli pny lunch i usiedli w salonie, a
on opowiedzia im wszystko o swej rakiecie, podczas gdy oni przytakiwali i
umiechali si do niego. Matka bya taka sama jak zwykle; ojciec odgryz koniuszek
cygara i jak zawsze zapali je z namysem. Wieczorem na stole pojawi si wielki
pieczony indyk. Czas pyn, a kiedy ogryziono ju ostatnie udko i na talerzach
pozostay tylko stosiki kruchych koci, kapitan wygodniej rozpar si w fotelu i
odetchn z gbokim zadowoleniem. Wrd drzew przyczaia si noc, powlekajc
niebo ciemnoci. Lampy wewntrz domu otaczaa powiata rowego blasku. Ze
wszystkich innych budynkw przy gwnej ulicy dobiegay dwiki muzyki, gry na
pianinach, trzasku drzwi.
Mama pucia pyt na patefonie i zataczya z kapitanem Johnem Blackiem.
Pachniaa tymi samymi perfumami, ktre pamita z owego lata, kiedy wraz z ojcem
zginli w wypadku kolejowym. Jednake teraz, taczc lekko w rytm muzyki, czu j
w ramionach, prawdziw, namacaln.
- Nie kadego dnia - rzeka - dostajemy drug szans w yciu.
- Rano obudz si - stwierdzi kapitan - i bd w rakiecie, w przestrzeni.

Wszystko to zniknie.
- Nie myl tak - zawoaa cicho. - Przesta wtpi, Bg jest dla nas dobry.
Radujmy si.
- Przepraszam, mamo.
Iga ze zgrzytem dotara do koca pyty.
-Jeste zmczony, synu - tato uczyni gest doni trzymajc fajk. Przygotowalimy dla ciebie twoj star sypialni, mosine ko i tak dalej.
- Ale przecie powinienem zebra moich ludzi.
- Po co?
- Po co? Sam nie wiem. Chyba nie ma powodu. Nie, to bez sensu. Wszyscy
jedz albo le ju w kach. Porzdny dugi sen nikomu nie zaszkodzi.
- Dobranoc, synu - mama ucaowaa go w policzek. - Dobrze jest znowu
widzie ci w domu.
- Dobrze jest znowu by w domu.
Porzuciwszy krain dymu z cygara, perfum, ksiek i mikkiego wiata,
wspi si po schodach, cay czas rozmawiajc z bratem. Edward pchn drzwi i
kapitan ujrza przed sob te mosine ko, stare chorgiewki kolejowe, jeszcze
z liceum, i wyleniaa skrk szopa, ktr pogadzi z czuoci.
- To zbyt wiele - rzek. -Jestem zmczony i otpiay. Miaem dzi za duo
wrae. Czuj si, jakbym przez czterdzieci osiem godzin sta na ulewnym deszczu
bez paszcza i parasola. Jestem przemoczony uczuciami - do suchej nitki.
Edward przygadzi nienobia pociel i uklepa poduszki. Potem unis okno
pozwalajc, by do sypialni napyna sodka wo jaminu. wieci ksiyc, z dala
dobiegay ciche odgosy szeptw i taca.
- A zatem to jest Mars - mrukn kapitan, rozbierajc si powoli.
- Owszem. - Edward leniwie, bez popiechu cign przez gow koszul,
odsaniajc zociste ramiona i muskularny kark.
wiata zgasy; leeli w ku obok siebie, jak kiedy - ile dziesitkw lat
temu? Kapitan umoci si wygodnie, chonc zapach jaminu, przenikajcy przez
firanki do pogronego w mroku pokoju. Na trawniku wrd drzew kto nakrci
przenony fonograf, z ktrego popyny agodne dwiki Na zawsze".
Nagle pomyla o Marilyn.
- Czy Marilyn tu jest?
Jego brat, wycignity w blasku ksiyca wpadajcym przez okno, odczeka

przez chwil, po czym rzek:


- Tak. Musiaa wyjecha. Ale rano wrci. Kapitan zamkn oczy.
- Bardzo chciabym znw zobaczy Marilyn. W kanciastym pokoju panowaa
cisza, zmcona jedynie szmerem ich oddechw.
- Dobranoc, Ed. Chwila milczenia.
- Dobranoc, John.
Lea spokojnie, pozwalajc swobodnie wdrowa swym mylom. Po raz
pierwszy towarzyszce mu przez cay dzie napicie ustpio i znw mg myle
logicznie. Wszystkie te emocje. Orkiestra grajca fanfar. Znajome twarze. Ale
teraz...
Jak? - zastanawia si w ciszy. Jak to moliwe? I dlaczego? Po co? Czyby
wszystko to stanowio przejaw dobroci ze strony nieznanej potgi? Czy Bg
naprawd dba o swoje dzieci? Jak, po co, dlaczego?
Ponownie rozway teorie, wysunite w pierwszych godzinach upalnego
popoudnia przez Hinkstona i Lustiga. Nastpnie sam pocz przesiewa kolejne
pomysy, przesypywa je w swym umyle niczym kamyczki, rzucajce mtne
pobyski wiata. Mama. Tato. Edward. Mars. Ziemia. Mars. Marsjanie.
Kto y na Marsie tysic lat temu? Marsjanie? A moe zawsze by taki jak
teraz?
Marsjanie. Bez popiechu powtrzy w umyle to sowo.
O mao nie zamia si w glos, nagle bowiem przysza mu do gowy zupenie
idiotyczna teoria, ktra sprawia, e po plecach przebieg mu zimny dreszcz.
Oczywicie to zupena bzdura. Kompletnie nieprawdopodobna. Gupota. Zapomnij o
tym. To nic.
Ale, pomyla, przypumy jednak... Tylko przypumy, e na Marsie
rzeczywicie yj Marsjanie, ktrzy ujrzeli nasz statek, zbliajcy si do ich planety, i
nas w jego rodku, i znienawidzili nas. Przypumy zatem, ot tak, dla zabawy, e
uznali nas za najedcw, nieproszonych goci, i postanowili nas zniszczy, a w
dodatku uczyni to w bardzo sprytny sposb, tak aby nas zaskoczy. Jaka byaby
najlepsza bro, ktr mogliby zastosowa Marsjanie przeciw przybyszom z Ziemi,
uzbrojonym w bomby atomowe?
Odpowied wydaa mu si ciekawa. Telepatia, hipnoza, pami i w ogle
wyobrania.
Przypumy, e wszystkie te domy nie s prawdziwe, podobnie jak ko, w

ktrym le, lecz stanowi jedynie wytwory mojej wasnej wyobrani, ktrym telepatia
i hipnoza Marsjan naday pozr rzeczywistoci, pomyla kapitan John Black.
Przypumy, e domy s w istocie zupenie inne, marsjaskie z ksztatu i wygldu,
lecz igrajc z moimi pragnieniami i marzeniami ci Marsjanie sprawili, e widz moje
rodzinne miasteczko, mj wasny dom; dziki temu sprawili, e pozbywamy si
podejrze. Kt lepiej zdoaby oszuka czowieka, jeli nie jego wasna matka i
ojciec?
I to miasto, tak stare, pochodzce z 1926 roku, na dugo przed narodzinami
wszystkich czonkw mojej zaogi. Miaem wwczas sze lat, ludzie suchali pyt
Harry'ego Laudera, a obrazy Maxfielda Parrisha nadal wisiay na cianach. Stworzyli
miasteczko, w ktrym mona znale zasony z paciorkw, Pikne nurty Ohio" i
zabytki architektury z przeomu wiekw. A jeli Marsjanie zaczerpnli wizj miasta
wycznie z mojego umysu? Podobno wspomnienia z dziecistwa pozostaj
najwyraniejsze. A kiedy ju wznieli miasto wedug moich myli, zaludnili je
najbliszymi osobami wszystkich czonkw zaogi!
I przypumy, e tych dwoje ludzi, picych smacznie w ssiednim pokoju, to
nie moja matka i mj ojciec, ale dwoje Marsjan, niewiarygodnie inteligentnych i
obdarzonych zdolnoci narzucania mi sennych hipnotycznych myli.
A ta orkiestra dta? To byby naprawd wspaniay plan. Najpierw naley
oszuka Lustiga, potem Hinkstona. Nastpnie zgromadzi tum i wszyscy ludzie w
rakiecie, widzc matki, ciotki, wujw, ukochane, nie yjcych od dziesiciu,
dwudziestu lat, naturalnie wybiegn na zewntrz, lekcewac rozkazy i porzucajc
statek. C prostszego? C bardziej niewinnego? Kiedy kto wskrzesza nam matk,
nie zadajemy wielu pyta; jestemy zbyt szczliwi. I oto znalelimy si tutaj - kady
w innym domu, ku, pozbawieni broni i wszelkiej ochrony, rakieta za ley pusta w
blasku ksiyca. I czy nie byoby straszne odkry, e wszystko to stanowio jedynie
cz wielkiego, przebiegego planu Marsjan, zmierzajcego do tego, by nas
rozdzieli, pokona, zabi? I moe w nocy mj brat, lecy ze mn w ku, zmieni
posta, stopi si, przeistoczy i stanie si czym innym, straszliw istot,
Marsjaninem. C atwiejszego ni odwrci si i wbi mi n prosto w serce. A we
wszystkich innych domach na tej ulicy tuzin innych braci czy ojcw te zmieniby si
nagle i dobywajc noy, pozbyby si niczego nie podejrzewajcych, upionych
przybyszw z Ziemi...
Jego donie pod kodr dygotay, na ciele wystpi zimny pot. To ju nie bya

teoria. Nagle zacz si ba.


Unis si na ku, nasuchujc. Noc bya bardzo cicha. Muzyka umilka.
Wiatr zamar. Brat lea upiony u jego boku.
Kapitan ostronie podnis kodr i zoy j. Zsun si z ka i stpajc
cicho, ruszy przez pokj, gdy jego brat spyta:
- Dokd idziesz?
-Co?
Gos brata by bardzo zimny.
- Pytaem, dokd idziesz?
- Napi si wody.
- Ale przecie nie chce ci si pi.
- Owszem, chce.
- Ale nie.
Kapitan John Black rzuci si biegiem naprzd. Krzykn raz. Drugi.
Nie zdoa dotrze do drzwi.
***
Rankiem orkiestra dta zagraa aobn melodi. Z kadego domu wynurzy
si krtki uroczysty orszak, nioscy dug skrzyni. Ca rozsonecznion ulic
wypenili paczcy krewni, babcie, matki i siostry, bracia, wujowie i ojcowie; razem
pomaszerowali na cmentarz, gdzie wykopano ju wiee doy i przygotowano
nagrobki. Szesnacie dow, szesnacie nagrobkw.
Burmistrz wygosi krtk, smutn mow. Chwilami jego oblicze przypominao
twarz urzdnika, chwilami kogo zupenie innego.
Matka i ojciec Blackowie byli tam wraz z bratem Edwardem. Pakali, za ich
twarze o znajomych rysach rozpyway si, odsaniajc obce oblicza.
Obok nich stali babcia i dziadek Lustigowie, take ronic zy. Ich twarze
ciekay niczym wosk, otoczone fal rozedrganego powietrza, jak wszystko w upalny
dzie.
Po chwili trumny zostay spuszczone do grobw. Kto mrukn cicho o
niespodziewanej i nagej mierci, ktra spotkaa noc szesnastu dzielnych ludzi..."
O wieka trumien zabbniy grudy ziemi.
Orkiestra, grajca Kolumbi, per oceanu", pomaszerowaa z powrotem do
miasta i wszyscy wzili sobie dzie wolny.

Czerwiec 2001: W ksiycowy blask


Gdy po raz pierwszy wyszli z rakiety w noc, byo tak zimno, e Spender zacz
zbiera suche marsjaskie drewno i rozpali niewielkie ognisko. Nie wspomnia przy
tym ani sowem o okazji do witowania; zebra jedynie drwa, podpali je i patrzy, jak
pon.
W blasku ognia, rozjaniajcym rozrzedzone powietrze tego wyschnitego
marsjaskiego morza, obejrza si przez rami i ujrza rakiet, ktra sprowadzia tu
ich wszystkich - kapitana Wildera, Cherokego, Hathawaya, Sama Parkhilla i jego
samego, przeniosa ich poprzez milczc czer gwiezdnej otchani na ten martwy,
upiony wiat.
Jeff Spender czeka na jakikolwiek haas, obserwowa swych towarzyszy
wiedzc, e ktry z nich zacznie w kocu podskakiwa i krzycze. Stanie si to, gdy
tylko odrtwienie towarzyszce myli, e s pierwszymi" ludmi na Marsie, ustpi.
aden z nich nie odezwa si ani sowem, ale wielu ywio w duchu nadziej, e
poprzednie wyprawy poniosy klsk i e wanie ich, czwarta, okae si t jedyn.
Nie byo w tym zreszt nic strasznego. Jednake stali tam, zamyleni, marzc o
honorze i sawie, podczas gdy ich puca przywykay do rzadkiej atmosfery, ktra
sprawiaa, e jeli czowiek ruszy si za szybko, czu si niemal jak pijany.
Gibbs podszed do jasno poncego ogniska.
- Czemu nie uruchomimy chemicznego ogrzewania statku zamiast pali
drewno?
- Daj spokj - odpar Spender, nie patrzc na niego.
Pierwszej nocy na Marsie nie powinni czyni haasu, anonsowa swego
przybycia obcym, bezsensownym blaskiem kuchenki. Stanowioby to niemal
blunierstwo. Pniej nadejdzie jeszcze czas na ogrzewanie, czas na rzucanie
puszek po mleku skondensowanym w gb dumnych marsjaskich kanaw, czas na
strony z New York Timesa", fruwajce na wietrze i szeleszczce na dnie samotnych,
szarych marsjaskich mrz, czas na skrki od bananw i papierki po kanapkach
pord delikatnych obkowanych ruin starych marsjaskich miast. Bdzie duo
czasu. Myl ta sprawia, e zadra w duchu.
Podsyca ogie, powoli dorzucajc drew, zupenie jakby skada ofiar
martwemu olbrzymowi. Wyldowali na gigantycznym grobie. Na tej planecie zgina

cywilizacja. Zwyka grzeczno wymagaa, by pierwsz noc spdzili spokojnie.


- Nie tak wyobraam sobie zabaw. - Gibbs odwrci si do kapitana. Kapitanie, pomylaem, e moe warto by otworzy par butelek dinu, kilka puszek
misa i rozerwa si troch.
Kapitan Wilder spoglda ku oddalonemu o mil martwemu miastu.
- Wszyscy jestemy zmczeni - rzek nieobecnym gosem, jakby zapomnia o
swej zaodze, ca uwag skupiajc na ruinach. - Moe jutro wieczorem. Dzi
powinna wystarczy nam wiadomo, e przebylimy ca t przestrze nie
zderzywszy si z meteorem, i e wszyscy jestemy ywi.
Ludzie poruszyli si niespokojnie. W sumie byo ich dwudziestu. Klepali si po
plecach i poprawiali pasy. Spender obserwowa ich. Nie byli zadowoleni. Ryzykowali
yciem, aby osign co wielkiego. Teraz pragnli si upi, wrzeszcze, strzela w
powietrze, pokaza, jacy s cudowni. Wybili przecie dziur w niebie i dotarli rakiet
a na Marsa.
Jednake nikt nie krzycza.
Kapitan wyda cichy rozkaz. Jeden z ludzi pobieg do statku i przynis puszki
z prowiantem; nadal milczc otwarli je i rozdali. W kocu ludzie zaczli rozmawia.
Kapitan usiad midzy nimi, gono omawiajc przebieg wyprawy. Wszyscy znali go
doskonale, dobrze jednak byo wiedzie, e maj to ju za sob. Nie wspominali
nawet o drodze powrotnej. Kto co prawda poruszy ten temat, ale kazali mu si
zamkn. yki poruszay si miarowo w promieniach dwch ksiycw; jedzenie
smakowao im jak nigdy, wino byo jeszcze lepsze.
Nagle na niebie rozbysa smuga ognia i po sekundzie obok obozu wyldowaa
rakieta pomocnicza. Spender patrzy, jak otwiera si niewielki waz i wychodzi z niego
Hathaway, lekarz i geolog wyprawy - wszyscy jej czonkowie mieli podwjne
specjalnoci, to pozwalao zmniejszy koszty. Powoli podszed do kapitana.
- I co? - spyta Wilder.
Hathaway unis wzrok ku odlegym miastom, poyskujcym w blasku gwiazd.
Po chwili, kiedy jego wzrok wyostrzy si, przekn lin i rzek:
- To miasto, kapitanie, jest martwe i byo takie od wielu tysicy lat. Podobnie
trzy pozostae, lece wrd wzgrz. Ale pite, dwiecie mil std...
- Co z nim?
-Jeszcze w zeszym tygodniu byo zamieszkane. Spender podnis si z
miejsca.

- Przez Marsjan - doda Hathaway.


- Gdzie s teraz?
- Nie yj - odpar geolog. - Wszedem do domu przy jednej z ulic. Sdziem,
e tak jak pozostae miasta i budowle jest martwy od wiekw. Mj Boe, tam leay
ciaa. Zupenie jakbym brodzi wrd stosu jesiennych lici. Przypominay suche
patyki, kawaki spalonego papieru. I byy wiee. Nie yli najwyej od dziesiciu dni.
- Sprawdzie inne miasta? Widziae cokolwiek ywego?
- Absolutnie nic. Tote ruszyem dalej, zwiedzajc kolejne osady. Cztery na
pi stay puste od tysicy lat. Nie mam pojcia, co spotkao ich pierwotnych
mieszkacw. Ale w co pitym zawsze zastawaem to samo. Zwoki. Tysice cia.
- Na co umarli? - Spender ruszy ku niemu.
- Nie uwierzyby.
- Co ich zabio?
- Wietrzna ospa - odpar z prostot Hathaway.
- Mj Boe, nie!
- Owszem. Przeprowadziem testy. Wietrzna ospa. Przebiegaa u Marsjan
zupenie inaczej ni na Ziemi. Przypuszczam, e ich metabolizm zareagowa
odmiennie. Choroba zupenie ich wypalia i wysuszya, pozostawiajc kruche
skorupy. Ale to ospa wietrzna, bez cienia wtpliwoci. Zatem York, kapitan Williams i
kapitan Black musieli dotrze na Marsa. Wszystkie trzy wyprawy. Bg jeden wie, co
ich spotkao. Ale wiadomo przynajmniej, co niechccy przywieli ze sob na Marsa.
- adnych innych ladw ycia?
- Istnieje moliwo, e niewielka cz Marsjan okazaa si sprytna i ucieka
w gry. Ale to nie wystarczy. Zao si o wszystkie pienidze, e jest ich zbyt mao,
by spowodowa dla nas kopoty z tubylcami. Ta planeta jest martwa.
Spender odwrci si i ponownie usiad przy ognisku, zapatrzony w pomienie.
Wietrzna ospa, mj Boe, wietrzna ospa, pomylcie tylko! Przez miliony lat rasa
rozwija si, wznosi na coraz wysze poziomy, buduje miasta jak to tutaj, czyni
wszystko, by zyska doskonao, pikno i szacunek, a potem ginie. Cz jej
umiera powoli, w stosownym czasie, przed naszym nadejciem, z godnoci. A
reszta? Czy pozostaa cz mieszkacw Marsa pada ofiar choroby o piknej i
gronej nazwie, nazwie penej majestatu? Nie, w imi wszystkich witoci, to
musiaa by ospa wietrzna, choroba, ktra na Ziemi nie zabija nawet dzieci. To nie w
porzdku, to niesprawiedliwe. Zupenie jakby Grecy wymarli na wink, a dumny

Rzym na siedmiu wzgrzach pad ofiar grzybicy. Gdybymy tylko dali Marsjanom
do czasu, pozwolili im przywdzia strojne cauny, pooy si na marach i wynale
sobie inn przyczyn mierci, byle nie bezsensown, paskudn wietrzn osp. Co
takiego nie pasuje do architektury, do tego caego wiata!
- W porzdku, Hathaway, we sobie co do jedzenia.
- Dzikuj, kapitanie.
I wszystko wrcio do normy. Ludzie podjli przerwane rozmowy.
Spender nie odrywa od nich oczu. Swoj porcj zostawi nietknit. Czu, jak
grunt stygnie mu pod palcami. Jasne gwiazdy pony na niebie; zdawao si, e
opadaj coraz niej.
Kiedy ktokolwiek odzywa si nazbyt gono, kapitan odpowiada mu, zniajc
gos tak, aby naladujc go, take ucich.
W powietrzu unosi si mody, wiey zapach. Spender przez dugi czas trwa
w bezruchu, napawajc si t woni. Skadao si na ni wiele rzeczy, ktrych nie
potrafi rozpozna: kwiaty, zwizki chemiczne, pyy, wiatr.
- To wanie wtedy w Nowym Jorku poznaem t blondynk, jak jej byo?
Ginnie! - wykrzykn Biggs. - Wanie tak, Ginnie!
Spender spry si cay. Jego rka zacza dygota. Oczy pod cienkimi
powiekami poruszyy si niespokojnie.
- I Ginnie powiedziaa... - wykrzykn Biggs. Mczyni wybuchnli miechem.
- Wic daem jej w twarz! - dokoczy Biggs, wymachujc butelk.
Spender odstawi talerz. Sucha chodnego wiatru, szepczcego mu do uszu.
Spoglda na lodowate bryy biaych marsjaskich budowli, wznoszcych si na
pustych ldomorzach.
- Co za kobieta, co za kobieta! - Biggs unis flaszk do szerokich ust i
wysczy jej zawarto. - Nigdy nie znaem lepszej!
W powietrzu unosia si wo spoconego ciaa Biggsa. Spender pozwoli
ogniowi przygasn.
- Hej, dorzu no drewna, Spender! - rzuci Biggs, zerkajc na niego przez
moment, po czym wrci do swej butelki. - Ktrej nocy Ginnie i ja...
Mczyzna nazwiskiem Schoenke uj akordeon i wyci par houbcw,
wzbijajc tuman kurzu.
- Ohoho, ja yj! -wykrzykn.
- Hej! - ryknli pozostali, odrzucajc puste talerze. Trzech ustawio si w

rzdek, wymachujc nogami niczym tancerki w rewii, do wtru gonych artw.


Pozostali zaczli klaska, domagajc si dalszych wystpw. Cheroke cign
koszul, ukazujc spocon nag pier, i zawirowa w tacu. Blask ksiyca pada na
jego ostrzyone najea wosy i mod, gadko wygolon twarz.
Na dnie morza wiatr poruszy saby opar. Stojce na szczycie gr wielkie
kamienne fasady spoglday obojtnie na srebrzyst rakiet i malekie ognisko.
Haas stawa si goniejszy - coraz wicej czonkw zaogi doczao do
zabawy. Kto przytkn do ust organki, inny zacz gra na owinitym serwetk
grzebieniu. Otwarto i oprniono kolejnych dwadziecia butelek. Biggs zatacza si
wok i wymachujc rkoma, dyrygowa tancerzami.
- Prosimy, kapitanie! - krzykn Cheroke, zawodzc piosenk.
Kapitan musia doczy do taca, cho wcale nie mia na to ochoty; jego
twarz bya miertelnie powana. Spender obserwowa go, mylc: Biedaku, co to za
noc. Nie wiedz nawet, co robi. Powinni byli odby specjalny kurs orientacyjny
przed lotem na Marsa, wtedy wiedzieliby, jak patrze, porusza si i cho przez kilka
dni zachowywa si przyzwoicie".
- Wystarczy. - Kapitan odczy si od reszty i usiad, tumaczc si
zmczeniem. Spender spojrza na jego pier. Wcale nie poruszaa si szybciej, nie
dostrzeg te ladu potu.
Akordeon, organki, wino, krzyki, tace, zawodzenie, szczk naczy, miech.
Biggs potykajc si dotar na brzeg marsjaskiego kanau. Przynis ze sob
sze pustych butelek i teraz ciska je kolejno w gbok, bkitn wod. Flaszki
tony z prnym, guchym bulgotem.
- Chrzcz ci, chrzcz ci, chrzcz ci... - wybekota Biggs. - Chrzcz ci
Kanaem, Kanaem Biggsa...
Zanim ktokolwiek zdy zareagowa, Spender zerwa si na nogi,
przeskoczy ogie i stan obok pijanego mczyzny. Uderzy Biggsa raz w zby i raz
w ucho. Ten zachwia si i run do kanau. Spender usysza donony plusk i czeka
w milczeniu, aby Biggs wygramoli si z powrotem na kamienny brzeg. Do tego czasu
pozostali przytrzymali go ju.
- Hej, co ci gryzie, Spender? - pytali.
Biggs wydwign si na brzeg i stan, ociekajc wod. Ujrzawszy mczyzn
przytrzymujcych Spendera, mrukn no" i ruszy naprzd.
- Wystarczy - warkn kapitan Wilder. Towarzysze Spendera pucili go. Biggs

przystan i obejrza si na dowdc.


- W porzdku, Biggs, przebierz si w co suchego. Wy tam, nie
przeszkadzajcie sobie! Spender, chod ze mn!
Mczyni podjli przerwan zabaw. Wilder odszed kawaek, po czym
spojrza wprost na Spendera.
- Moe zechciaby pan wyjani mi, co si stao? - spyta. Spender patrzy w
gb kanau.
- Nie wiem. Byo mi wstyd. Za Biggsa, za nas wszystkich i za ten haas.
Chryste, co za przedstawienie.
- Odbyli dug podr. Musz si rozerwa.
- Gdzie si podziaa ich przyzwoito, kapitanie? Ich godno, poszanowanie
odmiennoci?
-Jest pan zmczony i inaczej spoglda na pewne rzeczy, Spender. Paci pan
grzywn, pidziesit dolarw.
- Tak jest. Po prostu pomylaem, e oni patrz, jak robimy z siebie gupcw.
-Oni?
- Marsjanie, niewane - ywi czy martwi.
- Niewtpliwie martwi - stwierdzi kapitan. - Sdzi pan, i wiedz, e tu
jestemy?
- Czy stare nie wyczuwa zawsze nadejcia nowego?
- Chyba tak. Gada pan, jakby wierzy w duchy.
- Wierz w rzeczy, ktrych dokonano, a na Marsie istniej lady, e dokonano
tu mnstwa rzeczy. S tu ulice, domy, pewnie take ksiki, wielkie kanay i
pomieszczenia, w ktrych trzymano, jeli nie konie, to inne domowe zwierzta. Moe
dwunastonogie, kto wie? Wszdzie, gdzie spojrz, dostrzegam rzeczy zdradzajce
lady uycia. Dotykano ich, wykorzystywano przez cae wieki.
Jeli zatem pyta mnie pan, czy wierz w ducha uywanych rzeczy, to owszem,
wierz. To wszystko tu jest. Wszystkie przedmioty, niegdy tak powszechne. Gry
te miay kiedy wasne nazwy. I nigdy nie zdoamy wykorzysta ich, nie czujc si
przy tym niezrcznie. Nie przywykniemy do tych gr: nadamy im nowe nazwy, ale
nigdy nie zabrzmi one waciwie, bowiem stare nazwy istniej gdzie, skryte w
otchani czasu, i to wanie one ksztatoway niegdy te szczyty. Imiona, ktre
nadamy kanaom, grom i miastom, spyn po nich niczym woda po kaczce.
Niewane, jak bardzo bdziemy prbowali, nigdy nie zdoamy dotkn sedna Marsa.

A potem zacznie nas to zoci i wie pan, co zrobimy? Zniszczymy go. Zedrzemy z
niego skr, aby nada mu nowe oblicze.
- Nie zrujnujemy Marsa - zaprotestowa kapitan. -Jest zbyt wielki i zbyt pikny.
- Tak pan sdzi? My, Ziemianie, mamy talent do niszczenia wielkich piknych
rzeczy. Tylko dlatego nie umiecilimy budek z hot dogami porodku egipskiej
wityni w Karnaku, e ley ona na uboczu i przez to nie przyciga handlowcw.
Poza tym Egipt to tylko drobna czstka Ziemi. Tutaj jednak cay wiat jest stary i
obcy, a my musimy gdzie si osiedli i zacz wszystko psu. Kanaowi nadamy
imi Rockefellera, grze - krla Jerzego, morzu -Duponta; ochrzcimy te miasta
nazwiskami Lincolna, Rooseyelta i Coolidge'a i nic nie bdzie tak, jak powinno,
bowiem miejsca te maj swe waciwe nazwy.
- To praca dla was, archeologw. Wy musicie odnale stare nazwy, a my
bdziemy ich uywa.
- Kilku ludzi przeciwko potdze interesw. - Spender spojrza na pasmo
elaznych gr. - Oni wiedz, e przybylimy tu dzisiaj, aby naplu im do wina, i
zapewne nas nienawidz.
Kapitan potrzsn gow.
- Nie wyczuwam tu nienawici. - Przez moment sucha szmeru wiatru. Sdzc z wygldu ich miast, byli ludem filozofw, cenicych pikno i sztuk.
Akceptowali to, co ich spotykao. Wiemy przecie, e pogodzili si nawet ze mierci
caej swej rasy. Nigdzie nie wida ladw ostatniej i rozpaczliwej walki, ktra
poruszyaby ich miasta. Wszystko, co dotd ogldalimy, pozostao nietknite.
Prawdopodobnie nie maj nic przeciw naszej obecnoci, tak samo jak nie
protestowaliby, gdyby na ich trawnikach zaczy bawi si dzieci, bowiem pojmowali
dokadnie dziecice pragnienia. Zreszt moe zetknicie z tym wiatem odmieni nas
na lepsze.
Czy dostrzeg pan w szczeglny spokj, jaki ogarn naszych ludzi, pki
Biggs nie zmusi ich do zabawy? Sprawiali wraenie dziwnie pokornych i
przeraonych. Teraz wiemy, e daleko nam do doskonaoci. Jestemy jak dzieci w
pajacykach, z krzykiem bawice si rakietami i atomami - gone i pene ycia.
Jednak pewnego dnia Ziemia stanie si taka jak Mars dzisiaj. To nas otrzewi.
Podobne dowiadczenie stanowi lekcj pogldow w dziedzinie cywilizacji. Mars
wiele nas nauczy. A teraz niech pan podniesie gow. Wracajmy i udawajmy, e
wietnie si bawimy. Ale grzywn i tak pan zapaci.

***
Przyjcie nie szo zbyt dobrze. Nad martwym morzem zerwa si wiatr. Zacz
kry wok zaogi, wok kapitana i Jeffa Spendera, ktrzy tymczasem wrcili do
pozostaych. Wiatr wzbija w powietrze chmury pyu, atakujc niestrudzenie lnic
rakiet i akordeon. Kurz wciska si w szczeliny organkw, wpada do oczu, za wiatr
nuci wysok melodyjn pie. A wreszcie, rwnie nagle, jak si wczeniej pojawi,
wiatr ucich.
Jednake zabawa take si skoczya.
Ludzie stali bez ruchu na tle ciemnego, chodnego nieba.
- Chopaki, chodcie! - Biggs wyskoczy ze statku w wieym mundurze. Nie
zaszczyci Spendera nawet jednym sowem. Jego gos zabrzmia jak woanie w
wielkiej, pustej sali. Spenderowi wyda si samotny. - Chodcie!
Nikt si nie ruszy.
- No, Whitie, ap si za organki!
Whitie posusznie zagra, lecz ju pierwszy akord zadwicza obco i
faszywie. Mczyzna otar wilgotn harmonijk i schowa j .
- To ma by zabawa? - rzuci Biggs.
Kto nacisn akordeon, ktry jkn jak konajce zwierz.
- W porzdku, urzdzimy wasn zabaw. Ja i moja flaszka. -Biggs przykucn
obok rakiety, pocigajc dugi yk.
Spender obserwowa go. Przez dugi czas trwa bez ruchu. Wreszcie jego
palce popezy wolno wzdu dygoccej nogi do tkwicego w kaburze pistoletu i
cicho, niemal niedostrzegalnie, poklepay grub skr.
- Czy kto ma ochot wybra si ze mn do miasta? - spyta kapitan. - Na
wszelki wypadek zostawimy wartownika i zabierzemy bro.
Zaczli zgasza si chtni. Czternastu, cznie z Biggsem, ktry zameldowa
si ze miechem, wymachujc butelk. Szeciu pozostaych wolao zosta.
- No to idziemy! - wrzasn Biggs.
Ca grup ruszyli naprzd, maszerujc cicho. W blasku cigajcych si po
niebie bliniaczych ksiycw dotarli do granicy martwego miasta. Kady z mczyzn
rzuca podwjny cie. Nie oddychali, a przynajmniej przez kilkanacie chwil tak si
zdawao. Czekali, eby co poruszyo si wrd martwych budowli, by powstaa z
nich jaka szara posta, aby pradawny, widmowy cie przeci galopem dno
wyschego morza zakuty w staroytn stal -nieznany metal niewiarygodnego

pochodzenia.
Oczy i umys Spendera wypeniy ulic postaciami. Po brukowanych alejkach
kryli ludzie, zwiewni niczym wiata w bkitnej mgle. Towarzyszy im cichy, saby
pomruk; od czasu do czasu po szaroczerwonym piasku przemykao jakie dziwne
zwierz. W kadym oknie pojawi si mieszkaniec, ktry wychyla si z niego,
machajc wolno rk, jakby tkwi w bezczasowej wodnej gbinie, i pozdrawia kogo,
stojcego pod wieami, srebrnymi w blasku ksiycw. Jego wewntrzne ucho
usyszao muzyk i Spender wyobrazi sobie ksztat instrumentu, ktry musia j
zrodzi. Ca t krain nawiedzay duchy.
- Hej! - rykn Biggs, wyprostowany, osaniajc usta domi. - Hej! Wy tam, w
miecie!
- Biggs! - warkn kapitan.
Mczyzna ucich.
Ruszyli naprzd wykadan pytami ulic. Teraz wszyscy ju szeptali, bowiem
czuli si, jakby weszli do wielkiej otwartej biblioteki czy moe mauzoleum, w ktrym
mieszka wiatr, a gwiazdy dostarczay wiata. Kapitan odezwa si pgosem.
Zastanawia si, dokd odeszli mieszkacy miasta, kim byli, kto nimi wada, jak
umarli? Rozmyla te na gos, cho cicho, jak udao im si wznie miasto tak, aby
przetrwao wieki. Czy kiedykolwiek przybyli na Ziemi? Moe byli przodkami Ziemian
sprzed dziesiciu tysicy lat? Czy znali mio i nienawi podobne ludzkim? I
popeniali gupstwa tak jak oni?
Nikt si nie poruszy. Ksiyce odnalazy ich i przyszpiliy do kamieni. Wiatr
kry wok.
- Lord Byron - mrukn Jeff Spender.
- Jaki lord? - Kapitan odwrci si do niego.
- Lord Byron, dziewitnastowieczny poeta. Dawno, dawno temu napisa
wiersz, ktry idealnie pasuje do tego miasta i do tego, co czuliby Marsjanie, gdyby
jacy jeszcze pozostali. Rwnie dobrze mgby by dzieem ostatniego poety Marsa.
Ludzie stali bez ruchu, rzucajc dugie cienie. Wreszcie kapitan rzek:
-Jak brzmi ten wiersz, Spender?
Spender przestpi z nogi na nog, unis do i przez chwil mruy w
skupieniu oczy. Wreszcie, przypomniawszy sobie, powtrzy cicho sowa; recytowa
powoli, miarowo, a towarzysze suchali z uwag.

Ju nie bdzie si azio,


w ten mrok nocny, co nas kry,
choby serce jeszcze bio,
choby ksiyc znw si skrzy.
Miasto byo szare, wyniose, nieruchome. Twarze ludzi zwracay si do
wiata.
Miecz odrzuca zdart pochew,
duch odmawia piersiom snu,
mio niech odpocznie troch,
serce musi nabra tchu.
Wic cho noc kochania uczy,
i zbyt wczenie wraca brzask
nie bdziemy ju si wczy
w ksiycowy blask.
Ziemianie stali w milczeniu w samym rodku miasta. Noc bya spokojna, wok
nie rozlega si aden dwik poza szumem wiatru. Pyty dziedzica ukaday si w
ksztaty pradawnych zwierzt i ludzi. Przybysze spojrzeli na nie.
Nagle Biggs bekn. Jego oczy patrzyy tpo przed siebie, rce powdroway
ku ustom. Zakrztusi si, zgi si w p i jego usta wypeni strumie cieczy, ktra
trysna na zewntrz, rozbryzgujc si po mozaice i pokrywajc staroytne wzory.
Biggs powtrzy to jeszcze dwukrotnie. W chodnym powietrzu rozesza si ostra
kwana wo.
Nikt nie poruszy si, aby mu pomc. Mczyzna nadal wymiotowa.
Spender przez moment przyglda mu si, po czym zawrci i odszed w gb
miasta, samotny w blasku ksiycw. Ani razu nie przystan, aby obejrze si na
swych towarzyszy.
O czwartej nad ranem wrcili do rakiety. Pooyli si owinici kocami i
zamknli oczy, wcigajc w puca nieruchome powietrze. Kapitan Wilder siedzia przy
ognisku, podsycajc pomie drobnymi patyczkami.
Dwie godziny pniej McClure ockn si na moment.

- Nie idzie pan spa, kapitanie?


- Czekam na Spendera. - Dowdca umiechn si lekko. McClure zastanowi
si przez moment.
- Wie pan, kapitanie, mam wraenie, e on ju nie wrci. Nie wiem dlaczego,
ale tak przypuszczam. On ju tu nie wrci. Odwrci si na drugi bok. Ogie trzasn i
zgas.
Spender nie wraca przez cay tydzie. Kapitan rozesa grupy poszukiwawcze,
jednake ludzie wrcili z niczym, twierdzc, e nie wiedz, gdzie mg si podzia.
Kiedy bdzie gotw, sam przyjdzie. To zapaleniec, powtarzali. Do diaba z nim!
Kapitan milcza, zapisywa jednak wszystko w dzienniku.
Rankiem dnia, ktry mg by poniedziakiem lub wtorkiem, lub jakimkolwiek
innym dniem na Marsie, Biggs siedzia na brzegu kanau. Nogi przewiesi przez
krawd, moczc je w zimnej wodzie, podczas gdy twarz wystawi do soca.
Na brzegu pojawi si mczyzna. Jego cie pad na Biggsa, ktry unis
wzrok.
- A niech mnie! - rzuci.
-Jestem ostatnim Marsjaninem - oznajmi mczyzna, dobywajc broni.
- Co powiedziae? - spyta Biggs.
- Zamierzam ci zabi.
- Przesta. Co to za arty, Spender?
- Wstawaj i przyjmij to jak mczyzna.
- Na mio bosk, od pistolet.
Spender tylko raz pocign za spust. Biggs jeszcze przez moment siedzia na
brzegu kanau, po czym pochyli si naprzd i run w wod. Pistolet wyda z siebie
cichy pomruk. Ciao powoli, beztrosko pyno z leniwym prdem. Przez chwil
sycha byo cichy bulgot, ktry jednak wkrtce usta.
Spender wsun bro do kabury i odszed bezszelestnie. Nad Marsem wiecio
soce. Czu, jak promienie pal jego rce i muskaj napit twarz. Nie bieg; szed,
jakby nic si nie stao, a wok by tylko soneczny blask. Zbliywszy si, ujrza rakiet
i grupk ludzi, jedzcych wieo przyrzdzone niadanie w cieniu rozbitego przez
Cookiego namiotu.
- Idzie nasz samotnik - rzuci kto.
- Cze, Spender! Dawno ci tu nie byo. Czterej ludzie siedzcy przy stole
patrzyli na milczcego mczyzn, ktry sta obok, przygldajc im si uwanie.

- Ty i te twoje przeklte ruiny! - rozemia si Cookie, mieszajc w garnku


czarny pyn. -Jeste jak pies w skadzie koci.
- Moliwe - odpar Spender. - Znalazem rne rzeczy. Co bycie powiedzieli
na to, e natrafiem na krcego w pobliu Marsjanina?
Caa grupka szybko odoya widelce.
- Naprawd? Gdzie?
- Niewane. Pozwlcie, e o co was spytam. Jak bycie si czuli, gdybycie
to wy byli Marsjanami, a ludzie przybyli do waszego kraju i zaczli go niszczy?
- Wiem dokadnie, jak bym si czul - odpar Cheroke. -W moich yach pynie
krew Irokezw. Dziadek opowiada mi czsto o Terytorium Oklahomy. I jeli zosta tu
gdzie jaki Marsjanin, jestem po jego stronie.
- A wy? - spyta ostronie Spender.
Nikt si nie odezwa. Ich milczenie wystarczyo za odpowied. ap, ile wlezie.
Co znajdziesz, to twoje. Jeli kto nadstawi drugi policzek, uderz go czym prdzej. I
tak dalej, i dalej...
- No c... - mrukn Spender. -Ja znalazem Marsjanina. Patrzyli na niego,
mruc oczy.
- Tam, w martwym miecie. Nie wiedziaem, e go spotkam. Nie zamierzaem
nawet szuka. Nie mam pojcia, co tam porabia. Spdziem tydzie w maym
miasteczku w dolinie, uczc si czyta pradawne ksigi i ogldajc staroytne dziea
sztuki. I ktrego dnia ujrzaem tego Marsjanina. Przez chwil sta tam, po czym
znikn. Nastpnego dnia nie wrci. Siedziaem przed domem, prbujc odczyta
stare pismo, gdy Marsjanin znw si pojawi; za kadym razem zblia si coraz
bardziej. A wreszcie w dniu, kiedy zdoaem odcyfrowa ich jzyk -jest
zdumiewajco prosty, istniej te piktogramy, wspomagajce nauk - Marsjanin
stan przede mn i rzek: Daj mi swoje buty". Posuchaem, a on na to: Daj mi swj
mundur i reszt ekwipunku". A kiedy to uczyniem, rzek: Oddaj mi bro". I daem mu
pistolet. Wwczas powiedzia: Teraz chod ze mn i patrz, co si stanie". Po tych
sowach Marsjanin ruszy w stron obozu. I teraz tu jest.
- Nie widz adnych Marsjan - stwierdzi Cheroke.
- Przykro mi.
Spender wyj pistolet, ktry zamrucza cicho. Pierwsza kula trafia mczyzn
po lewej. Druga i trzecia pozbawiy ycia siedzcych po prawej i porodku stou.
Cookie ze zgroz odwrci si od kuchni tylko po to, by trafi go czwarty pocisk. Run

do tyu, wprost w ogie i lea tam, podczas gdy jego ubranie zajo si pomieniem.
Rakieta leaa w socu. Trzej mczyni siedzieli przy niadaniu z rkami na
blacie. Nie poruszali si, niedcnite jedzenie stygo przed nimi na stole. Cheroke,
wci cay i zdrowy, patrzy na Spendera z tpym niedowierzaniem.
- Moesz pj ze mn - rzek Spender. Cheroke nie odpowiedzia.
- Moesz mi w tym pomc. - Spender czeka. Wreszcie chopak zdoa
wykrztusi.
- Zabie ich - rzek, odwaywszy si spojrze na swych towarzyszy.
- Zasuyli na to.
- Oszalae!
- Moliwe. Ale moesz ze mn pj.
- Pj z tob! Po co? - krzykn Cheroke. Jego twarz poblada, z oczu
spyway zy. - Id ju! Wyno si std! Oblicze Spendera stao.
- Mylaem, e spord nich wszystkich ty jeden mnie zrozumiesz.
- Wynocha! - Cheroke sign po bro.
Spender strzeli po raz ostatni. Mczyzna przesta si rusza.
Nagle Spender zachwia si na nogach. Unis do do spoconego czoa,
zerkn na rakiet i zacz dygota. Jego ciao zareagowao z tak si, e omal nie
upad. Twarz miaa wyraz czowieka budzcego si z transu. Usiad i poleci swemu
ciau, by przestao dre.
- Przesta! Przesta! - rozkazywa. Kady jego misie kurczy si i dygota. Przesta! - miady swe ciao myl, dopki nie wycisn z niego ostatniej drgawki.
Jego donie spoczy bez ruchu na kolanach.
Wsta i zrcznie zarzuci na plecy szelki przenonej lodwki. Przez moment
jego doni znw wstrzsn dreszcz, jednak Spender rzuci stanowcze Nie!" i
drenie ustao. Wwczas, maszerujc sztywno, zawrci i skierowa si samotnie
pomidzy rozpalone do czerwonoci wzgrza Marsa.
***
Soce unioso si na niebie. Godzin pniej kapitan wygramoli si z rakiety;
mia ochot na jajka na szynce. Wanie zamierza si przywita z czterema ludmi
siedzcymi przy stole, gdy zamar, czujc w powietrzu sabiutk wo prochu. Ujrza
kucharza lecego na ziemi w miejscu, gdzie jeszcze niedawno pono ognisko.
Przed czwrk na stole stao jedzenie, cakiem ju zimne. Chwil pniej na drabince
pojawi si Parkhill i jeszcze dwaj ludzie. Kapitan zagradza ich drog,

zafascynowany milczcymi towarzyszami i tym, jak wci siedzieli przy niadaniu.


- Zwoaj wszystkich, ca zaog - poleci kapitan.
Parkhill pobieg wzdu kanau.
Kapitan dotkn ramienia Cherokego, ktry poruszy si lekko i pad na piasek.
Jego krtkie szorstkie wosy i wysokie koci policzkowe janiay w palcym blasku
soca.
Zjawili si pozostali.
- Kogo brakuje?
- Wci tylko Spendera, kapitanie. Znalelimy Biggsa w kanale.
- Spender!
Kapitan powid wzrokiem po wyrastajcym w oddali acuchu wzgrz,
wyszczerzajcym zby w paskudnym grymasie.
- Niech go diabli porw! - rzek ze znueniem. - Czemu nie przyszed i nie
pogada ze mn?
- To ze mn powinien by pogada! - wykrzykn Parkhill. Jego oczy pony. Rozwalibym mu czerep, ot co!
Kapitan Wilder wezwa dwch ludzi skinieniem gowy.
- Przyniecie opaty - rozkaza.
Ciko byo kopa groby w upale. Gorcy wiatr znad pustego morza sypa im
piaskiem w oczy, podczas gdy kapitan przewraca strony Biblii. Kiedy w kocu
zatrzasn ksik,

kto

zacz spuszcza powolne strumienie piasku na

nieruchome, spowite w koce postaci.


Potem wrcili do rakiety, sprawdzili zamki karabinw, zarzucili na plecy
pojemniki z granatami i upewnili si, e pistolety gadko wychodz z kabur. Nastpnie
kapitan przydzieli kademu kawaek terenu wrd wzgrz. Dowdca kierowa nimi,
nie podnoszc gosu i nie poruszajc domi. Jego ludzie toczyli si wok niego.
- Idziemy! - rozkaza.
Spender ujrza w dolinie kilka oboczkw kurzu i zrozumia, e rozpocz si
pocig. Otworzy cienk srebrn ksik, ktr czyta, siedzc wygodnie na paskim
gazie. Jej karty byy wiotkie jak bibuka, utkane z czystego srebra i malowane rcznie
czerni i zotem. By to traktat filozoficzny, liczcy sobie co najmniej dziesi tysicy
lat, ktry Spender znalaz w jednej z willi marsjaskiego miasta w dolinie. Teraz z
najwysz niechci odoy go na bok.
Przez chwil zastanawia si, po co to wszystko? Zostan tu, pogrony w

lekturze, pki nie zjawi si i nie zastrzel mnie.


Jego pierwsz reakcj na zabicie szeciu ludzi tego ranka by okres zupenego
otpienia. Potem ogarny go mdoci, a wreszcie osobliwy spokj. Jednake on te
min, bowiem widok kurzu, wzbijanego nogami polujcych na mczyzn, wzbudzi
u Spendera now fal niechci.
Pocign yk chodnej wody z wiszcej u pasa menaki. Nastpnie wsta,
przecign si, ziewn i przez moment wsucha si w cudown cisz otaczajcej
go doliny. Jake wspaniae ycie mogliby tu prowadzi - on i jeszcze kilku innych,
ktrych zna na Ziemi! Dokonaliby tu ywota w milczeniu i beztrosce.
Ruszy naprzd, w jednej doni trzymajc ksik, w drugiej gotowy do strzau
pistolet. Wkrtce dotar do wskiego bystrego potoku, penego biaych kamykw i
gazw. Spender rozebra si i, brodzc w wodzie, umy si bez popiechu. Ju
ubrany z powrotem podnis bro.
Pierwsze strzay pady okoo trzeciej po poudniu. Do tego czasu Spender by
ju wysoko na wzgrzach. Szli za nim przez trzy mae osady. Nad miastami,
rozrzucone niczym kamienie na trawie, stay pojedyncze wille, w ktrych dawne
rodziny odpoczyway na brzegach strumyka, wrd zieleni, w wykadanym kaflami
basenie, w bibliotece i na dziedzicu, porodku ktrego pulsowaa fontanna.
Spender pluska si przez p godziny w jednym z basenw penym deszczowej
wody, czekajc, a cigajcy zrwnaj si z nim.
Gdy opuszcza will, w powietrzu wisna kula. Jeden z kafli dwadziecia
stp za nim eksplodowa. Spender pobieg naprzd, oszczdzajc siy. Skrci za
rzd niewysokich skaek, zawrci i pierwszym strzaem powali jednego ze
cigajcych go ludzi, ktry martwy run na ziemi.
Spender wiedzia, e jego przeladowcy utworz wkrtce sie, wielkie koo,
okr go, po czym, zaciskajc ptl, dopadn go. Dziwne, e dotd nie uyli
granatw. Kapitan Wilder mg ju dawno wyda taki rozkaz.
Ale jestem nazbyt miy, by rozwali mnie na kawaki, pomyla Spender. Tak
przynajmniej uwaa kapitan. Chce, eby moje ciao skazia tylko jednak dziura. Czy
to nie dziwne? Pragnie, abym zgin czyst mierci, nic paskudnego. Czemu? Bo
mnie rozumie. A poniewa rozumie, jest gotw ryzykowa ycie porzdnych ludzi,
byle tylko zabili mnie czystym strzaem w gow.
Znw zagrzechotay kule. Dziewi, dziesi. Kamienie wok niego zaczy
podskakiwa. Spender odpowiada miarowymi strzaami, czasem nawet nie

odrywajc wzroku od trzymanej w rku srebrnej ksiki.


Kapitan wybieg na soce, unoszc w doniach karabin. Spender pody za
nim wzrokiem, cay czas trzymajc go na muszce. Nie wystrzeli jednak. Zamiast tego
unis bro i zdmuchn szczyt skaki, za ktr ukrywa si Whitie. Odpowiedzia mu
gniewny okrzyk.
Nagle kapitan przystan. W rkach trzyma bia chusteczk. Powiedzia co
do swych ludzi i odoywszy karabin, zacz wspina si po zboczu gry. Spender
lea przez chwil bez ruchu, po czym dwign si na nogi, nie opuszczajc broni.
Kapitan podszed bliej i usiad na ciepym gazie, przez chwil w ogle nie
patrzc na Spendera.
Wreszcie sign do kieszeni kurtki. Palce Spendera zacisny si na kolbie
pistoletu.
- Papierosa? - zaproponowa kapitan.
- Dziki! - Spender poczstowa si.
- Ognia?
- Mam wasny. Zacignli si w milczeniu.
- Ciepo - zauway kapitan.
- Owszem.
- Wygodnie tu panu?
-Tak.
- Jak pan sdzi, ile czasu si pan utrzyma?
- Dostatecznie dugo, by zabi jakich dwunastu ludzi.
- Czemu nie wystrzela nas pan dzi rano, kiedy mia pan okazj? Wie pan
chyba, e mg pan to zrobi?
- Owszem. le si poczuem. Kiedy dostatecznie silnie czego pragniemy,
zaczynamy si okamywa. Mwimy, e pozostali ludzie nie maj racji. C, wkrtce
po tym, gdy zaczem ich zabija, uwiadomiem sobie, e to zwykli gupcy i nie
powinienem by tego robi. Ale byo ju za pno. Nie mogem wwczas
kontynuowa przerwanego zadania, tote wrciem tutaj, aby pooszukiwa si
jeszcze troch, znw poczu gniew dostatecznie mocny, by dokoczy dzieo.
- I co? Jest ju dostatecznie mocny?
- Nie a tak bardzo. Wystarczajco. Kapitan przyglda si swemu
papierosowi.
- Czemu to pan zrobi?

Spender delikatnie odoy bro na piasek.


- Poniewa przekonaem si, e to, co mieli tu Marsjanie, wykraczao poza
wszystko, o czym moemy marzy. Zatrzymali si tam, gdzie i my powinnimy to
zrobi sto lat temu. Zwiedzaam ich domy, poznaem w lud i z chci nazwabym ich
moimi przodkami.
- Maj tu pikne miasto - kapitan skinieniem gowy wskaza jedno ze skupisk
budowli.
- I nie tylko. Owszem, miasta s dobre. Marsjanie potrafili poczy sztuk z
yciem, a ta umiejtno zawsze bya obca Amerykanom. Sztuka to co, co
trzymamy w pokoju syna na poddaszu, co, co przyjmuje si w maych dawkach co
niedziela, czasem zmieszane z religi. C, ci Marsjanie mieli sztuk, religi i
wszystko pozostae.
- Uwaasz pan, e wiedzieli, o co w tym wszystkim chodzi?
- Zao si o kady grosz.
- I dlatego wanie zacz pan strzela do ludzi?
- Kiedy byem may, rodzice zabrali mnie na wycieczk do Meksyku. Zawsze
bd pamita, jak zachowywa si wwczas mj ojciec. By gony i prostacki. Matce
nie podobali si tamtejsi ludzie, bo mieli ciemn skr i za rzadko si myli, a siostra
w ogle nie chciaa z nimi rozmawia. Tylko ja dobrze si tam czuem. Wyobraam
sobie moj matk i ojca, jak przylatuj na Marsa i zachowuj si dokadnie jak wtedy.
Wszystko, co obce, budzi wrogo przecitnego Amerykanina. Jeli miasto nie ma
chicagowskiej kanalizacji, jest do niczego. Prosz tylko pomyle! O Boe, co za
koszmar! A potem wojna. Sysza pan przemowy w Kongresie przed naszym startem.
Jeli wszystko si uda, wkrtce na Marsie powstan trzy orodki bada jdrowych i
skady broni atomowej. A to oznacza, e Mars jest skoczony. Wszystkie te cuda
odejd. Jak by si pan czu, gdyby Marsjanin zwymiotowa przetrawionym alkoholem
na podog Biaego Domu?
Kapitan sucha w milczeniu. Spender cign dalej:
- A potem do gry wcz si kolejne grupy nacisku: przedsibiorstwa grnicze,
biura podry. Pamita pan, co spotkao Meksyk, kiedy Cortez i jego najdrosi
przyjaciele przybyli tam z Hiszpanii? Grupa chciwych, zadufanych bigotw zniszczya
ca cywilizacj. Historia nigdy nie wybaczy Cortezowi.
- Pan sam te nie zachowa si dzi specjalnie etycznie - zauway kapitan.
- Co innego mogem zrobi? Dyskutowa? Bybym sam przeciwko caej

ziemskiej chciwoci, nieuczciwoci, niszczycielskiej korupcji. Wkrtce sprowadziliby


tu swoje ohydne bomby atomowe, walczc midzy sob o bazy, z ktrych mona
prowadzi wojny. Czy zniszczenie jednej planety ju im nie wystarczy? Musz
zrujnowa kolejn? Splugawi cudz ojczyzn? Banda nadtych gupcw! Gdy
wspiem si na te wzgrza, poczuem si nie tylko wolny od ich tak zwanej kultury,
ale te od ich etyki i zwyczajw. Wyzwoliem si z dawnego ukadu odniesienia.
Pomylaem, e wystarczy tylko zabi was wszystkich i mog y wasnym yciem.
- Ale nie udao si panu - stwierdzi kapitan.
- Nie. Kiedy zastrzeliem pitego czowieka przy niadaniu, odkryem, e nie
jestem jednak kim nowym; nie staem si Marsjaninem. Nie potrafiem tak atwo
odrzuci wszystkiego, czego nauczono mnie na Ziemi. Teraz jednak znw odzyskuj
wiar. Zabij was wszystkich. To o dobrych pi lat opni nastpn wypraw. W tej
chwili nasza rakieta jest jedyn, jaka istnieje. Ludzie na Ziemi odczekaj rok, moe
dwa, a kiedy nie dostan adnej wiadomoci, bd si bali zbudowa nowy statek.
Zaczn si zastanawia, przeprowadza setki dodatkowych dowiadcze na
modelach, aby upewni si, e wyeliminowali niebezpieczestwo.
- Ma pan racj.
- Z drugiej strony, jeli wrcicie, przywoc dobre wieci, przyspieszycie
inwazj na Marsa. Przy odrobinie szczcia doyj szedziesitki. Wyjd na
spotkanie kadej wyprawie, ktra wylduje na Marsie. Nie wyl wicej ni jeden
statek jednoczenie, a i to raz na par lat, za na pokadzie nie bdzie wicej ni
dwadziecia osb zaogi. Kiedy si z nimi zaprzyjani i wyjani, e pewnego dnia
nasza rakieta wybucha - zamierzam j wysadzi, gdy tylko skocz sw prac zabij ich wszystkich. Przez nastpne p wieku Mars pozostanie nietknity. Moe po
jakim czasie ludzie z Ziemi zrezygnuj z dalszych prb? Pamita pan, jak szybko
chytro kazaa im porzuci budow zeppelinw, ktre zawsze staway w
pomieniach?
- Widz, e wszystko pan sobie dokadnie zaplanowa - przyzna kapitan.
- Owszem.
- Ale my mamy przewag. Za godzin zostanie pan otoczony, wkrtce potem
zginie.
- Znalazem siatk podziemnych przej i schronienie, ktrego nigdy nie
znajdziecie. Ukryj si tam na par tygodni, pki wasza czujno nie osabnie. Wtedy
wyjd i wykocz was, jednego po drugim.

Kapitan skin gow.


- Niech mi pan opowie o tutejszej cywilizacji - poprosi, zataczajc krg rk.
- Wiedzieli, jak y i wspy z natur. Nie starali si usilnie pozby
pierwiastka zwierzcego i pozosta wycznie ludmi. To bd, jaki popenilimy,
kiedy Darwin wystpi ze sw teori. Z umiechem przyjlimy pomysy Huxleya i
Freuda. A potem odkrylimy, e Darwin i nasza religia nie mog wspistnie. Albo
przynajmniej tak sdzilimy. Bylimy gupcami. Usiowalimy obali tezy Darwina,
Huxleya i Freuda. Nie dao to wikszych rezultatw, wic jak idioci sprbowalimy
obali religi.
I to nam si powiodo. Utracilimy wiar i zaczlimy bka si po wiecie,
zadajc sobie pytanie, po co waciwie yjemy, skoro sztuka daje wycznie ujcie
naszym pragnieniom, a religia to jedno wielkie oszustwo. Po c mamy y? Wiara
zawsze udzielaa nam odpowiedzi na kade pytanie, wszystko to jednak poszo w
diaby wraz z Freudem i Darwinem. Bylimy i nadal jestemy zagubion ras.
- A ci Marsjanie byli ras odnalezion? - spyta kapitan.
- Tak. Wiedzieli, jak poczy nauk i religi tak, by wspgray, nie
zaprzeczajc sobie, a jedynie wzbogacajc si nawzajem.
- To brzmi idealnie.
- Bo takie byo. Chtnie pokazabym panu, jak Marsjanie to osignli.
- Moi ludzie czekaj.
- To potrwa najwyej p godziny. Prosz im to powiedzie.
Kapitan zawaha si. Wreszcie wsta i wykrzykn stosowny rozkaz.
Spender poprowadzi go do maej marsjaskiej wioski, wzniesionej z zimnego,,
doskonaego marmuru. Jej ciany ozdabiay wielkie fryzy, przedstawiajce pikne
zwierzta, kocie istoty o biaych koczynach, torkie symbole soca. Wok
toczyy si posgi podobnych do bykw stworw, rzeby mczyzn, kobiet i wielkich,
szlachetnych psw.
- Oto paska odpowied, kapitanie.
- Nic nie widz.
- Marsjanie odkryli sekret ycia pord zwierzt. Zwierz nie kwestionuje
ycia, po prostu trwa. ycie to jedyny powd, dla ktrego istnieje. Raduje si nim i
napawa. Widzi pan te posgi i symbole zwierzt, powtarzajce si bez koca?
- Wyglda to do pogasko.
- Wrcz przeciwnie. To symbole Boga, symbole ycia. Czowiek na Marsie

take sta si zanadto czowiekiem, zatraciwszy w sobie zwierz. Tyle e mieszkacy


Marsa pojli, i aby przetrwa, musz przesta zadawa to jedno jedyne pytanie:
czemu yjemy? ycie stanowi ostateczn odpowied. ycie to mnoenie nowych
bytw i moliwie najszczliwsza egzystencja. U szczytu wojny i rozpaczy Marsjanie
uwiadomili sobie, e w istocie zadali pytanie: po co w ogle y? Wwczas nie
uzyskali odpowiedzi. Kiedy jednak cywilizacja uspokoia si, a wojny ustay, pytanie
stracio swj sens w zupenie nowy sposb. Teraz ycie byo pikne. Nie
potrzebowali dalszych sporw.
- Wyglda na to, e pascy Marsjanie byli bardzo naiwni.
- Tylko kiedy im si to opacao. Przestali stara si wszystko zniszczy,
wszystko poniy. Poczyli w jedn cao religi, nauk i sztuk, poniewa nauka
to w gruncie rzeczy badanie cudu, ktrego nigdy nie zdoamy wyjani, a sztuka jest
interpretacj tego cudu. Nigdy nie pozwolili nauce zniszczy owego pikna. To tylko
kwestia stopniowania. Ziemianin myli: Na tym obrazie barwa tak naprawd nie
istnieje. Naukowiec potrafi udowodni, e kolor to jedynie komrki okrelonej
substancji, odbijajce wiato. Zatem barwa nie jest tak naprawd czci
ogldanego przeze mnie wiata". Marsjanin, znacznie mdrzejszy, powiedziaby: To
pikny obraz. Stworzya go rka i umys natchnionego czowieka, Jego idea i barwa
naladuj ycie. To dobre dzieo".
Zapada cisza. Kapitan, siedzcy w poudniowym socu, rozejrza si
ciekawie po maym, cichym miasteczku.
- Chtnie bym tu zamieszka - rzek.
- Moe pan, jeli chce.
- Proponuje to pan mnie?
- Czy ktokolwiek z paskich podwadnych zdoaby zrozumie to wszystko, o
czym przed chwil opowiadaem? To zawodowi cynicy. Dla nich jest ju za pno.
Czemu chce pan z nimi wraca? Aby dotrzyma kroku ssiadom? Kupi wz
dokadnie taki, jaki ma go z naprzeciwka? Sucha muzyki portfelem, miast caym
organizmem? Tu niedaleko jest niewielki dziedziniec, na ktrym znalazem tam z
nagraniem marsjaskiej muzyki. Liczy sobie co najmniej pidziesit tysicy lat i
nadal mona j odtworzy. Muzyka, jakiej w yciu nie syszelimy. Mgby jej pan
wysucha. S te ksiki. Odszyfrowanie ich pisma idzie mi cakiem niele. Mgby
pan siedzie i poznawa skarby literatury Marsa.
- Wszystko to brzmi cudownie, Spender.

- Ale nie zostanie pan?


- Nie. W kadym razie dziki.
- I z pewnoci nie pozwoli mi pan odej w spokoju. Bd musia zabi was
wszystkich.
- Optymista.
- Mam po co y i o co walczy. To sprawia, e jestem lepszym zabjc.
Znalazem tu co, co stao si moj religi. Zupenie jakbym na nowo uczy si
oddycha, lee w socu, opala si. Pozwoli dotyka si promieniom. Sucha
muzyki i czyta ksik. Co ofiaruje panu paska cywilizacja?
Kapitan zaszura nogami i powoli pokrci gow.
- auj, e tak si stao. Przykro mi.
- Mnie take. Chyba powinienem odprowadzi pana z powrotem, ebycie
mogli rozpocz atak.
- Chyba tak.
- Kapitanie, nie zabij pana. Kiedy to si skoczy, wci bdzie pan y.
-Co?
- Od pocztku postanowiem, e pana nie tkn. A kiedy pozostali zgin, moe
zmieni pan zdanie.
- Nie - odpar kapitan. - Mam w sobie zbyt wiele ziemskiej krwi. Bd musia
nadal pana ciga.
- Nawet kiedy dam panu szans zostania tutaj?
- To dziwne, ale owszem, nawet wtedy. Nie wiem czemu. Nigdy nie
zadawaem sobie tego pytania. No,jestemy. -Wrcili na miejsce, w ktrym si
spotkali. - Poddaj si, Spender. To moja ostatnia oferta.
- Dziki, ale nie. - Spender wycign rk, - I jeszcze jedno. Jeli wygracie,
prosz zrobi mi pewn grzeczno. Niech pan postara si wstrzyma niszczenie tej
planety przynajmniej przez pidziesit lat, pki archeolodzy nie bd mieli szansy
poznania tego wszystkiego.
- Zgoda.
- I wreszcie, jeli to w czym pomoe, moe pan myle o mnie jak o
obkacu, ktry pewnego letniego dnia dosta ataku szau i nigdy nie mia racji. W
ten sposb bdzie panu atwiej.
- Zastanowi si na tym. Zegnaj, Spender, Powodzenia.
- Niezwyky z pana czowiek - odpar Spender, gdy kapitan pomaszerowa w

d ciek z ciepym wiatrem.


Po chwili otoczy go oddziaek zakurzonych ludzi, jak kogo, kto si zgubi, a
teraz odnalaz drog. Mruc oczy, spoglda pod soce i dysza ciko.
- Macie co do picia? - spyta. Kto wcisn mu do rki chodn piersiwk. Dziki - pocign yk i otar usta. - W porzdku - rzek. - Bdcie ostroni. Nigdzie
nam si nie spieszy. Nie chc, eby kto jeszcze straci ycie. Musicie go zabi. Nie
podda si. Jeli si uda, zrbcie to czysto, jednym strzaem. Zaatwmy to raz dwa.
- Rozwal mu t cholern epetyn! - rzuci Sam Parkhill.
- Nie. Przez pier - zaprotestowa kapitan. Wci jeszcze widzia przed sob
siln, pen determinacji twarz Spendera.
- Cholern epetyn - powtrzy Parkhill. Kapitan niezgrabnie odda mu
butelk.
- Syszae, co powiedziaem? Przez pier. Parkhill zakl pod nosem.
- Ruszamy! - rzuci kapitan.
***
Ponownie rozcignli si w szerok lini, skradajc si i biegnc, i znw
skradajc na zboczach letnich wzgrz, gdzie nagle mona byo si natkn na
chodne, pachnce mchem groty, a za chwil wypa na rozarzone terasy, nad
ktrymi unosi si zapach soca i kamienia.
Nienawidz przebiegoci, pomyla kapitan, zwaszcza gdy nie czuj si
sprytny i wcale nie chc taki by. Skradanie si wok, ustalanie planw i uczucie, e
czyni one z nas kogo wielkiego. Nienawidz wiadomoci, e mam racj, cho
sam nie jestem co do tego przekonany. W czyim bowiem imieniu waciwie
wystpujemy? Wikszoci? Czy to jest odpowied? Wikszo zawsze ma racj,
nigdy nie popenia bdw, nawet przez jedn nieistotn chwilk, ani jednej pomyki
przez dziesi milionw lat. Czym jest ta wikszo? - zastanawia si. I kim
jestemy w niej my? O czym myl jej czonkowie? Czemu tacy si stali? Czy
kiedykolwiek si zmieni? I co ja do diaba robi w tej przekltej puapce? Czy to
klaustrofoba? Lk przed tumem? A moe zwyczajny zdrowy rozsdek? Czy jeden
czowiek moe mie racj, podczas gdy reszta wiata si myli? Nie mylmy o tym.
Peznijmy naprzd, peni podniecenia, i pocigajmy za spust. O tak!
Mczyni biegli, uskakujc za skaki i przykucajc w cieniu. Byskali zbami
dyszc, bowiem powietrze byo bardzo rzadkie, nie nadajce si do biegw. Od
czasu do czasu przysiadali na pi minut, oddychajc ze wistem. Przed ich oczami

wiroway czarne plamki, podczas gdy oni chonli rozrzedzone powietrze, pragnc
wicej i wicej, zaciskajc powieki, by wreszcie wsta, unie bro i wybi dziury w
tej cienkiej, letniej atmosferze, otwory pene dwiku i gorca.
Spender pozosta tam, gdzie by, strzelajc jedynie od czasu do czasu.
- Rozwal ci ten przeklty eb! - wrzasn Parkhill, pdzc pod gr.
Kapitan wycelowa karabin w Sama Parkhilla. Nagle opuci bro, patrzc na
ni ze zgroz. Co ty wyprawiasz? - spyta sw bezwadn rk.
O mao nie strzeli Parkhillowi w plecy.
Boe, pom mi.
Patrzy, jak Parkhill wci biegnie, po czym pada na ziemi, kryjc si w
bezpiecznym miejscu.
Spender uwiz w lunej ruchomej sieci ludzi. Lea na szczycie wzgrza,
pomidzy dwiema skaami, umiechajc si, zmczony oddychaniem rzadkim
powietrzem; pod jego pachami wyrosy dwie wielkie wyspy potu. Kapitan ujrza te
gazy. Midzy nimi ziaa szczelina, szeroka na jakie cztery cale, otwierajca dostp
do piersi mczyzny.
- Hej, ty! - rykn Parkhill. - Mam tu kulk, ktr przestrzel ci eb!
Kapitan Wilder czeka. No dalej, Spender, pomyla. Uciekaj, tak jak mwie.
Zostao ci jeszcze tylko par minut. Znikaj std i wr pniej. Id. Mwie przecie,
e to zrobisz. Zejd w gb tunelu, ktry pono odkrye, ukryj si tam i zamieszkaj
przez nastpne miesice i lata, oddajc si lekturze przepiknych ksig i kpielom w
witynnych basenach. Uciekaj, czowieku, zanim bdzie za pno.
Spender nie ruszy si z miejsca.
- Co si z nim dzieje? - spyta sam siebie kapitan.
Unis karabin. Patrzy na ludzi biegncych, kryjcych si wok; na wiee
czystej marsjaskiej wioski, rzebione figurki szachowe w blasku soca. Ujrza gazy
i szczelin midzy nimi oraz widoczn w niej pier Spendera.
Parkhill pdzi pod gr, wrzeszczc wciekle.
- Nie, Parkhill! - rzuci kapitan. - Nie pozwol ci na to. Ani innym. Nie, adnemu
z was. Tylko ja mog to zrobi. - Unis bro i wycelowa.
Czy po tym bd czu si zbrukany? - pomyla. Czy suszne, abym to ja
zrobi? Owszem. Wiem, e postpuj waciwie, e mam racj, bowiem jestem
waciw osob. Mam tylko nadziej, ze stan na wysokoci zadania.
Skin gow w stron Spendera.

- Uciekaj - zawoa gonym szeptem, ktrego nikt nie usysza. - Daj ci


jeszcze trzydzieci sekund, aby std znikn. Trzydzieci sekund!
Zegarek na jego rce tyka nieubaganie. Kapitan patrzy. Jego ludzie biegli.
Spender nie rusza si. Zegarek tyka dugo. Jego cykanie zabrzmiao w uszach
kapitana niczym grzmot.
- No dalej, Spender, rusz si, uciekaj!
Mino trzydzieci sekund.
Bro odnalaza cel. Kapitan odetchn gboko.
- Spender - rzek, wypuszczajc powietrze. Nacisn cyngiel.
Pozornie nic si nie stao. Jedynie drobny oboczek skalnego pyu unis si w
powietrze. Po chwili echo wystrzau ucicho.
***
Kapitan wsta i zawoa do swoich ludzi: - On nie yje.
Nie uwierzyli mu. Kt, pod ktrym patrzyli, uniemoliwia im dostrzeenie tej
szczeglnej skalnej szczeliny. Widzieli, jak ich kapitan biegnie samotnie pod gr, i
uznali, e jest bardzo odwany albo te oszala.
Po kilku minutach poszli w jego lady.
Zebrali si wok ciaa i jeden z nich spyta:
- Przez pier?
Kapitan popatrzy w d.
- Przez pier - odrzek. Widzia, jak kamienie pod Spenderem zmieniaj barw.
- Zastanawiam si, czemu czeka. Dlaczego nie prbowa uciec, tak jak zaplanowa.
Dlaczego zosta i da si zabi?
- Kto wie? - odpar jeden z ludzi.
Spender lea tam, gdzie pad; jedn do zaciska wok kolby pistoletu, druga
wci trzymaa srebrn ksik, migoczc w socu.
Czy to przeze mnie? - rozmyla kapitan. Dlatego, e nie zgodziem si
ustpi? Zatem Spender nie chcia mnie zabi? Czym rni si od pozostaych?
Czyby dlatego wanie to zrobi? Uzna, e moe mi zaufa? Czy istnieje jaka inna
odpowied? Nie. Przykucn obok milczcych zwok. Bd musia sprosta temu
zadaniu, pomyla. Teraz nie mog go zawie. Skoro uzna, e jest we mnie co, co
przypomina mu jego samego, i dlatego nie mg mnie zabi, czeka mnie ogromna
praca. To o to chodzio. Ja take jestem Spenderem, ale myl, zanim zaczn
strzela. Nie, w ogle nie strzelam, nie zabijam. Zamiast tego kieruj ludmi. Nie

potrafi mnie zabi, poniewa jestem nim, tyle e odrobin innym.


Kapitan poczu na karku ciepy promie soca. Usysza wasny gos,
mwicy:
- Gdyby tylko przyszed do mnie porozmawia, zanim kogokolwiek postrzeli...
Moe zdoalibymy doj do zgody?
- Doj do zgody? - powtrzy Parkhill. -Jak mona doj do zgody z kim
takim?
Fala upau zalewajca skay, bkitne niebo, cay wiat, niosa ze sob dziwn
odleg pie.
- Chyba masz racj - mrukn kapitan. - Nigdy nie doszlibymy do
porozumienia. Spender i ja, moliwe. Ale Spender i ty oraz wszyscy pozostali - nie,
nigdy. Lepiej, e tak si stao. Daj mi jeszcze yka.
To kapitan zaproponowa, by pochowali Spendera w pustym sarkofagu.
Znaleli staroytny marsjaski cmentarz. Umiecili Spendera w srebrnej skrzyni,
wrd woskw i win liczcych sobie dziesi tysicy lat, z rkami splecionymi na
piersi. Ostatni rzecz, jak ujrzeli, bya jego pogodna twarz.
Przez chwil stali w pradawnej krypcie.
- Sdz, e dobrze by byo, gdybymy wszyscy wspomnieli go od czasu do
czasu - rzek kapitan.
Wyszli na dwr, zatrzaskujc za sob marmurowe drzwi grobowca.
Nastpnego popoudnia Parkhill zacz wiczy si w strzelaniu w jednym z
martwych miast, roztrzaskujc krysztaowe okna i szczyty kruchych wie. Kapitan
przyapa go na tym i wybi mu wszystkie zby.

Sierpie 2001: Osadnicy


Ludzie z Ziemi przybyli na Marsa.
Przybywali, wiedzeni lkiem albo brakiem lku, poniewa byli szczliwi bd
nieszczliwi; bowiem chcieli poczu si jak Pielgrzymi, albo i nie. Kadego
przywiody tu wasne powody. Porzucali nieudane ony, nieudane zawody, nieudane
miasta; zjawiali si tu, aby co odnale, porzuci lub zdoby, odkry, pogrzeba,
zostawi w spokoju. Wyruszali, wiedzeni miaymi wizjami, skromnymi snami albo w
ogle bez marze. Jednake czterobarwne plakaty rozwieszone w caym kraju
powtarzay za rzdem: TY TE ZNAJDZIESZ PRAC W KOSMOSIE: LE NA
MARSA!" I ludzie posuchali. Z pocztku tylko nieliczni, drobna garstka, bowiem
wikszo, zanim jeszcze rakieta wystrzelia w przestrze, ogarniaa potna
choroba. Nosia ona miano samotno", bo kiedy widzi si swoje rodzinne miasto,
malejce do rozmiarw pici, potem cytryny i szpilki, by wreszcie znikno w
ognistym ogonie, czowiek czuje si, jakby nigdy si nie narodzi, jakby miasto w
ogle nie istniao, a on tkwi sam, otoczony przestrzeni, w towarzystwie obcych
ludzi, pozbawiony punktu oparcia. A kiedy morze chmur pochaniao stan Illinois,
Iowa, Missourri czy Montana, Stany Zjednoczone kurczyy si do rozmiarw wyspy, a
caa planeta Ziemia stawaa si odrzucon botnist pik, czowiek zostawa sam,
wdrujc przez bonie kosmosu w drodze do miejsca, ktrego nawet nie potrafi sobie
wyobrazi.
Nic dziwnego zatem, e najpierw wyruszyli nieliczni. W miar rozrostu kolonii
na Marsie liczba przybyszw zwikszaa si -jak powiadaj, w wieloci sil. Jednake
pierwsi samotnicy musieli radzi sobie sami..

Grudzie 2001: Zielony ranek


Po zachodzie soca zboczy ze cieki i przyrzdzi sobie skromn kolacj.
Unoszc jedzenie do ust i ujc z namysem, sucha potrzaskiwania ognia. Kolejny
dzie, podobny do trzydziestu pozostaych; kolejne dziesitki rwniutkich dziur,
wykopanych o wicie, zagrzebanych w ziemi nasion i wody, dwiganej z
byszczcych kanaw. Teraz, gdy znuenie przygnioto jego szczupe ciao elaznym
ciarem, lea obserwujc zmieniajce si kolory nieba.
Nazywa si Benjamin Driscoll, mia trzydzieci jeden lat, a jego marzeniem
byy drzewa. Wysokie zielone drzewa na Marsie; rozoyste korony, produkujce
powietrze, coraz wicej powietrza, rosnce coraz wyej z kadym rokiem; drzewa,
ktre osoniyby miasta przed letnimi upaami i wiatrami zimy; poyteczne drzewa,
ktre dodaway barwy wiatu, zapewniay cie i rodziy owoce; dzieci bawiy si
wrd nich, skaczc i balansujc w krlestwie spltanych gazi. Oto drzewo,
poczenie radoci i prozy ycia. Jednake przede wszystkim drzewa dostarczay
pucom lodowatego powietrza, a kiedy ludzie kadli si noc w nien pociel ek,
agodny szelest lici usypia ich niczym koysanka.
Pan Driscoll lea przytulony do mrocznej ziemi syszc, jak zbiera si w sobie,
czekajc na soce, bowiem nie nastaa jeszcze pora deszczw. Jego ucho
przytknite do gruntu chwytao odgos stp, ktre bd kroczyy w tym miejscu w
nadchodzcych latach. Wyobraa sobie, jak zasadzone dzi nasiona kiekuj zielone
i wiee, i obejmuj w posiadanie niebo, ga za gazi, pki Mars nie przeksztaci
si w szumicy las, rozlegy promienny sad. Wczesnym rankiem, gdy maa tarcza
soca rozbynie sabo wrd pofadowanych wzgrz, Driscoll wstanie, w kilka minut
dokoczy pachnce dymem niadanie i zdeptawszy popi ogniska ruszy w drog,
dwigajc swj plecak. Znw bdzie sprawdza skad gleby, kopa, umieszcza w
otworach nasiona bd kieki, uklepywa lekko ziemi, podlewa i tak dalej, dalej,
pogwizdujc lekko, podczas gdy czyste niebo pojanieje i nadejdzie ciepe poudnie.
- Potrzebujesz powietrza - rzek w stron nocnego ogniska. Ogie by mu
rumianym, ywym towarzyszem, ktry trzaska potakujco i drzema tu obok,
rozgrzewajc spojrzeniem swych sennych rowych oczu nocny chd. - Wszyscy
potrzebujemy powietrza. Tu, na Marsie, atmosfera jest zbyt rzadka, czowiek atwo
si mczy. Zupenie jakby mieszka wysoko w Andach w Poudniowej Ameryce.
Oddycha gboko i nic to nie daje.

Pomaca swoje ebra. W cigu trzydziestu dni jego klatka piersiowa bardzo si
rozrosa. Aby zapewni sobie wicej powietrza, ludzie bd musieli rozwin wasne
puca. Albo zasadzi drzewa.
- I wanie po to tu jestem - oznajmi. Ogie strzeli cicho. - W szkoach
opowiadaj nam histori Johnny'ego Pestki, ktry wdrowa po Ameryce sadzc
jabonie. C, ja dokonam wicej, bowiem sadz dby, wizy i klony, wszelkie
gatunki drzew, cedry, osiki i kasztany. Miast dostarcza tylko owocw brzuchom,
dostarczam pucom powietrza. Kiedy za parnacie lat moje drzewa urosn, pomyl
tylko, ile wytworz tlenu.
Przypomnia sobie dzie swego przybycia na Marsa. Podobnie jak tysice
innych przybyszw spojrza na nieruchomy wiat w blasku poranka i pomyla: Czy
bd tu pasowa? Czym si zajm? Czy znajd jak prac?
A potem zemdla.
Kto przytkn mu do nosa fiolk z amoniakiem i Driscoll kaszlc odzyska
wiadomo.
- Nic panu nie bdzie - oznajmi lekarz.
- Co si stao?
- Powietrze jest tu do rzadkie. Niektrzy nie s w stanie tego znie.
Obawiam si, e bdzie pan musia wrci na Ziemi.
- Nie! - Usiad gwatownie. Niemal natychmiast pociemniao mu w oczach i
Mars zawirowa wok niego. Jego nozdrza rozszerzyy si; zmusi swe puca, by
wcigny w siebie gboki haust nicoci. - Nic mi nie bdzie. Musz tu zosta!
Zostawili go lecego i chwytajcego rozpaczliwie oddech niczym wyrzucona
na brzeg ryba. On za pomyla: Powietrze, powietrze, powietrze. Odsyaj mnie z
powodu powietrza. Odwrciwszy gow, spojrza na marsjaskie pola i wzgrza.
Pierwsz rzecz, jak dostrzeg, by zupeny brak drzew. Jak daleko siga wzrokiem,
nie dojrza ani jednego. Wok rozcigay si czarne iowe pustkowia, pozbawione
choby jednego dba trawy. Powietrze! - pomyla, ze wistem wcigajc do nosa
rozrzedzony tlen. Powietrze. Na szczytach wzgrz, w ich cieniach, nawet na
brzegach strumieni ani jednego drzewa. Nawet kpki zielonej trawy. Oczywicie! Mia
wraenie, e odpowied przysza nie z jego umysu, lecz z puc i garda. I myl ta bya
niczym haust czystego tlenu, dodajc mu si. Drzewa i trawa. Popatrzy na swe rce i
obrci je domi do gry. Zasadzi tu drzewa i traw. To bdzie jego praca. Walka z
tym, co mogo przeszkodzi mu zosta na Marsie. Wypowie osobist rolnicz wojn

tej planecie. Oto poacie starej gleby, niegdy dajcej ycie rolinom, ktre jednak ju
dawno wyginy. A gdyby sprowadzi tu nowe gatunki? Ziemskie drzewa, wzniose
mimozy i wierzby paczce, magnolie i dostojne eukaliptusy - co wtedy? Trudno
stwierdzi, jakie bogactwo mineraw kryo si nie tknite w tej ziemi, bowiem
pradawne paprocie, kwiaty, krzaki i drzewa wymary co do jednego.
- Pozwlcie mi wsta! - krzykn. - Musz porozmawia z Koordynatorem!
Przez cay ranek dyskutowali o rzeczach, ktre rosn i s zielone. Min
miesice, jeli nie lata, zanim rozpocznie si zorganizowane sadzenie rolin. Jak na
razie mroon ywno sprowadzano wprost z Ziemi w wielkich latajcych soplach.
Powstay te zalki kilku ogrodw w hydroponicznych zbiornikach.
- Tymczasem - oznajmi Koordynator - to bdzie paska praca. Dostarczymy
panu wszelkie dostpne nasiona i nieco sprztu. W tej chwili kada odrobina miejsca
w rakietach jest niezwykle cenna. Poniewa pierwsze miasta to wycznie osady
grnicze, obawiam si, e nie znajdzie pan wiele zrozumienia, sadzc swoje drzewa.
- Ale pozwolicie mi to robi?
Pozwolili mu. Zaopatrzony w motocykl, ktrego baganik wypeniay bezcenne
nasiona i kieki, zaparkowa swj pojazd w samotnej dolinie i ruszy pieszo przez kraj.
Byo to trzydzieci dni wczeniej i Driscoll ani razu nie obejrza si za siebie.
To bowiem z pewnoci odebraoby mu zapa. Na Marsie panowaa niezwyka susza;
wtpliwe, by jakiekolwiek nasienie wykiekowao. Moliwe, e caa jego kampania,
cztery tygodnie skonw i kopania, speznie na niczym. Tote patrzy wycznie przed
siebie, schodzc w gb szerokiej, pytkiej doliny skpanej w blasku soca, coraz
dalej od Pierwszego Miasta, czekajc, a nadejd deszcze.
Teraz, gdy naciga koc na ramiona, nad wyschymi grami gromadziy si
chmury. Mars by miejscem rwnie nieprzewidywalnym jak czas. Pan Benjamin
Driscoll czu, jak spalone socem wzgrza stygn z nadejciem lodowatej nocy.
Pomyla o bogatej, czarnej jak tusz ziemi, glebie tak ciemnej i lnicej, e kiedy
ciska j w doni, mia wraenie, e zaraz zacznie si rusza; tak yznej, i
wydawao si, e lada moment wystrzel z niej gigantyczne strki, ktre otworz si
z oguszajcym trzaskiem, wyrzucajc z siebie wrzeszczcych olbrzymw.
Ostatnie sabe pomyki zgasy pod kodr popiou. Powietrze zadrao, niosc
z sob odlege echo. Grzmot. Nagy zapach wody. Tej nocy, pomyla i wycign
rk, przywoujc deszcz.
Tej nocy.

***
Obudzio go uderzenie kropli w czoo.
Woda spyna po grzbiecie jego nosa i dalej, po wargach. Kolejna kropla
trafia go w oko, na moment przesaniajc wiat. Nastpna rozbryzna si na
podbrdku.
Deszcz.
Zimna, agodna mawka opadaa z nieba, yciodajny eliksir, nioscy z sob
smak magii powietrza i gwiazd, przyprawiony kurzem, spywa po jego jzyku niczym
lekka szlachetna sherry.
Deszcz.
Usiad, odrzucajc koc. Jego bkitn dinsow koszul natychmiast pokryy
plamy. Krople deszczu staway si coraz wiksze. Ogie wyglda, jakby niewidzialne
zwierz stratowao go taczc, pozostawiajc jedynie gniewny dym. Deszcz pada. W
wielkiej czarnej kopule niebios otwaro si sze bkitnych pkni, ktre strzaskay
szklist powok. Ujrza dziesi miliardw deszczowych krysztakw, uwiecznionych
na moment w bysku elektrycznoci. Potem pozostaa tylko woda - i ciemno.
Wkrtce przemk do suchej nitki, nadal jednak unosi twarz, pozwalajc ze
miechem, by krople rozbijay si na jego powiekach. Klasn w donie i wsta, krc
po swym malekim obozowisku. Bya pierwsza nad ranem.
Deszcz pada przez pene dwie godziny, po czym usta. Na niebie rozbysy
gwiazdy janiejsze i wyraniejsze ni kiedykolwiek.
Pan Benjamin Driscoll, przebrany w suche ubranie wyjte z foliowego worka,
pooy si na ziemi i zasn szczliwy.
***
Soce wstawao powoli midzy wzgrzami. Jego promienie musny
pustkowie i obudziy pana Driscolla. Odczeka chwil, po czym wsta.
Przez dugi gorcy miesic pracowa niestrudzenie, tote teraz odwrci si
wreszcie i spojrza w kierunku, z ktrego przyby.
Powita go zielony ranek.
Jak daleko siga wzrokiem, na tle nieba wyrastay drzewa. Niejedno, dwa czy
tuzin, lecz tysice, ktre zasadzi, kady kieek i nasienie. I nie byy to mae drzewka,
sadzonki, pierwsze wte pdy, lecz wielkie pnie; drzewa wysokie niczym dziesiciu
ludzi, zielone, zielesze, o krgych gstych koronach. Ich metaliczne licie
poyskiway w socu, podczas gdy drzewa szeptay, pokrywajc rzdami wzgrza,

drzewa cytrynowe i pomaraczowe, lipy, sekwoje i mimozy, dby, wizy i osiki,


winie, klony, jesiony, jabonie i eukaliptusy, pobudzone do ycia fal deszczu,
wykarmione przez obc czarodziejsk gleb. Na jego oczach nowe gazie strzelay
w gr, kolejne pki otwieray si ku socu.
- To niemoliwe! - krzykn pan Benjamin Driscoll.
Jednake poranek i dolina wci byy zielone.
A powietrze!
Wszdzie wok, niczym bystry prd grskiej rzeki, kryo nowe powietrze,
tlen wydychany przez zielone drzewa. Niemal widziao si jego rozwietlone
krystaliczne fale. Tlen, czysty, wiey, zielony tlen, ktry przemienia dolin w delt
rzeki. Za chwil wszystkie drzwi w miecie otworz si szeroko. Ludzie wybiegn na
ulice, chonc nowy cud tlenu, wcigajc powietrze, spijajc je caymi ykami. Ich
policzki zarowi si, nosy przemarzn, puca oyj, serca zabij raniej, a znuone
ciaa rusz do taca.
Pan Benjamin Driscoll wcign w puca haust zielonego wilgotnego powietrza
i zemdla.
Zanim si ockn, pi tysicy nowych drzew wystrzelio ku temu socu.

Luty 2002: Szaracza


Ogie rakietowy pochania ki, przemienia skay w law, drzewa w popi, a
wod w par, topi piasek i krzemionk w zielone szko, ktre niczym strzaskane
zwierciada zalegao wszdzie wok, odbijajc pojazdy najedcw. Rakiety
przybyway niczym werble huczce w ciemnoci, jak szaracza roiy si i osiaday na
rwninach pord rowego dymu. A z nich wybiegali ludzie, unoszc w doniach
moty, gotowi przeku w obcy wiat w co znajomego oku, przegna to, co
nieznane. Trzymajc w zbach gwodzie, przypominali drapiecw o stalowych
szczkach; spluwali metalem w zrczne donie, zbijajc ramy domw. Okrywali je
gontami dachw, przesaniajcymi obce gwiazdy. Zielone okiennice nie wpuszczay
do rodka nocy. Kiedy ciele odeszli, zjawiy si kobiety z doniczkami, rondlami i
perkalem, i podzwaniajc kankami, zaczy si krzta w kuchniach, wypeniajc
znajomymi dwikami cisz Marsa, ktra wci zalegaa za drzwiami i zamknitymi
oknami.
W cigu szeciu miesicy na nagiej planecie wyroso dwanacie maych osad,
penych syczcych neonw i tych arwek. W sumie na Marsa przybyo ju
ponad dziewidziesit tysicy ludzi, a na Ziemi kolejni pakowali manatki...

Sierpie 2002: Spotkanie noc


Przed wypraw na Bkitne Wzgrza Tomas Gomez zatrzyma si na
samotnej stacji, aby nabra benzyny.
- Pustawo tu, co dziadku? - spyta.
Stary mczyzna przetar przedni szyb niewielkiej ciarwki.
- Nie jest tak le.
-Jak wam si podoba Mars, dziadku?
- Bardzo. Stale natykam si na co nowego. Kiedy w zeszym roku przybyem
na t planet, postanowiem nie oczekiwa niczego, o nic nie prosi, niczemu si nie
dziwi. Musimy zapomnie Ziemi i tamtejsze zwyczaje, skupi si na tym, co
zastalimy tutaj, jak bardzo wszystko jest inne. Sama pogoda dostarcza mi wietnej
zabawy. To marsjaska pogoda - za dnia gorco jak w piekle, noc diablo zimno.
Bawi mnie te obce kwiaty i obcy deszcz. Przyleciaem na Marsa, gdy tylko
przeszedem na emerytur, a zawsze chciaem spdzi ten czas w miejscu, gdzie
wszystko jest inne. Stary czowiek potrzebuje odmiany. Modzi nigdy nie chc z nim
rozmawia, a inni starcy miertelnie go nudz. Tote uznaem, e musz wyszuka
sobie miejsce tak inne, i wystarczy otworzy oczy, aby mie rozrywk. Otwarem
stacj benzynow. Jeli interes zanadto si rozkrci, przenios si na inn star
drog, gdzie nie ma takiego ruchu. Byleby tylko zarobi na ycie i mie czas, aby
czu inno tego wiata.
- Dobry mielicie pomys, dziadku - stwierdzi Tomas. Jego ogorzae rce
spoczyway na kierownicy. Czu si naprawd wietnie. Przez ostatnich dziesi dni
pracowa bez przerwy w jednej z nowych kolonii, a teraz mia dwa dni wolnego i
zmierza na przyjcie.
-Ju nic mnie nie zaskakuje - cign dalej starzec. - Po prostu patrz i chon.
Jeli nie potrafisz zaakceptowa Marsa takim, jakim jest, rwnie dobrze moesz
wraca na Ziemi. Wszystko tu jest inne, szalone - gleba, powietrze, kanay, tubylcy
(dotd adnego nie widziaem, ale syszaem, e krc si w pobliu), zegary. Nawet
mj wasny zegar zachowuje si osobliwie, zupenie jakby czas take oszala. Czsto
mam wraenie, jakbym tkwi tu zupenie sam, jakby poza mn na caej planecie nie
byo nikogo. I gotw jestem si zaoy, e to prawda. Innego dnia wydaje mi si, e
mam najwyej osiem lat, moje ciao kurczy si, a wszystko inne wyrasta wysoko.

Jezu, to cudowne miejsce dla starego czowieka. Pobudza mnie, oywia, sprawia, e
jestem szczliwy. Wie pan, jaki jest Mars? Przypomina zabawk, ktr dostaem na
Gwiazdk siedemdziesit lat temu - nie wiem, czy kiedykolwiek mia pan co takiego
- nazywali je kalejdoskopami; kawaeczki krysztau, tkaniny, koraliki i inne
wiecideka. Unosio si go do wiato, zagldao do rodka i widok zapiera dech w
piersi. Wszystkie te wzory... c, taki wanie jest Mars. Prosz si nim cieszy i nie
da, aby sta si czym innym, ni jest teraz. Dobry Jezu, wiedzia pan, e t drog
zbudowali Marsjanie? Liczy sobie dobrych szesnacie wiekw! A nadal jest w
wietnym stanie. To bdzie dolar pidziesit.
Tomas, miejc si cicho, odjecha staroytn drog.
Dugi trakt prowadzi midzy wzgrza, prosto w ciemno. Tomas, trzymajc w
doniach kierownic, od czasu do czasu siga do pojemnika z kanapkami, wyjmujc
cukierka. Jecha ju ponad godzin, nie natknwszy si na aden inny samochd.
Istniaa jedynie rozwijajca si przed nim wstga drogi, pomruk silnika i przejmujca,
wszechobecna cisza Marsa. Mars zawsze by cichy, lecz tego wieczoru sta si
cichszy ni kiedykolwiek. Za oknami przepyway pustynie i suche morza. Na tle
gwiazd rysoway si acuchy gr.
Tej nocy w powietrzu unosia si wo czasu. Tomas umiechn si,
zadowolony z tego okrelenia. To ci dopiero. Jak mgby pachnie czas? Kurzem,
paszczami i ludmi. A jeli zastanowi si, jak brzmi czas, to szumi on niczym woda
pynca w mrocznej grocie, dwiczy jak paczce gosy, huczy jak ziemia,
opadajca na drewniane pokrywy trumien, szemrze jak deszcz. A dalej, jak wyglda
czas? Jak nieg padajcy cicho w ciemnym pokoju albo moe niemy film w dawnym
kinie - setki miliardw twarzy, szybujcych w d niczym noworoczne balony, coraz
niej i niej, w nico. Tak wanie pachnia, wyglda i brzmia czas. Za tej nocy Tomas wysun rk za okno ciarwki - tej nocy mona byo nieomal go dotkn.
Jecha dalej pomidzy wzgrzami czasu. Po jego karku przebieg dreszcz.
Wyprostowa si, uwanie obserwujc drog.
Po chwili zjecha na pobocze w martwym marsjaskim miasteczku, wyczy
silnik i pozwoli, by otoczya go cisza. Siedzia tak, wstrzymujc oddech i spogldajc
na biae budynki skpane w blasku ksiycw, od wiekw stojce pustk. Doskonae,
idealne budowle. Zrujnowane? - owszem, ale mimo wszystko doskonae.
Wczy silnik, przejecha kolejn mil, po czym zatrzyma si ponownie.
Wysiad z ciarwki, niosc w rku pudeko z prowiantem, i wspi si na niewielki

skalny cypel, z ktrego roztacza si widok na zasypane pyem miasto. Otworzy


termos i nala sobie kubek kawy. Niedaleko przemkn nocny ptak. Tomas czu si
wspaniale. Ogarn go niezwyky spokj.
Jakie pi minut pniej jego uszu dobieg cichy dwik. Daleko wrd
wzgrz, w miejscu, gdzie staroytna droga skrcaa gwatownie, co si poruszyo,
rozbyso sabe wiateko, a potem zamrucza silnik.
Tomas odwrci si powoli z kubkiem kawy w rce.
I nagle zza wzgrz wyonio si co dziwnego.
To bya maszyna, jaskrawozielony owad, przecinajcy delikatnie chodne
nocne powietrze; olbrzymia modliszka o ciele wysadzanym setkami zielonych
diamentw, mrugajcych w blasku gwiazd. Osadzone pomidzy nimi czerwone
klejnoty lniy niczym fasetkowe oczy. Sze ng uderzao o pradawny szlak z
odgosem przypominajcym szum deszczu w oddali. Siedzcy z tyu machiny
Marsjanin o oczach z pynnego zota popatrzy na To-masa, jakby spoglda w gb
mrocznej studni.
Tomas unis do w odruchowym powitaniu, lecz jego usta nie poruszyy si,
by to bowiem prawdziwy Marsjanin. Jednake Tomas pywa w bkitnych rzekach
Ziemi, nie dbajc o stojcych na brzegu nieznajomych; jada w obcych domach z
obcymi ludmi i zawsze jego jedyn broni pozostawa umiech. Nie nosi ze sob
pistoletu, i teraz take nie czu jego braku, cho ogarn go lekki strach.
Rce Marsjanina te byy puste. Przez dug chwil patrzyli na siebie poprzez
mrok.
To Tomas uczyni pierwszy ruch.
- Witaj! - zawoa.
- Witaj! - odkrzykn Marsjanin w swym wasnym jzyku. Nie zrozumieli si
nawzajem.
- Czy powiedziae: witaj"? - spytali obydwaj.
- Co mwisz? - dodali, kady w swojej mowie. Skrzywili si.
- Kim jeste? - spyta Tomas po angielsku.
- Co tu robisz? - Wargi nieznajomego poruszyy si, formujc marsjaskie
sowa.
- Dokd zmierzasz? - dodali oszoomieni.
-Jestem Tomas Gomez.
-Jestem Muhe Ca.

aden z nich nie zrozumia, jednake powtarzajc swe imiona, uderzyli si w


piersi i wreszcie pojli, o co chodzi. Nagle Marsjanin wybuchn miechem.
- Zaczekaj! - Tomas poczu, jak co siga jego gowy, cho nie dotkna go
niczyja rka.
- Prosz! - rzeki Marsjanin po angielsku. - Tak lepiej.
-Ju zdoae nauczy si mojego jzyka? Tak szybko?
- To nic wielkiego.
Patrzyli po sobie, zakopotani nag cisz. Ich wzrok powdrowa ku parujcej
kawie Tomasa.
- Co nowego? - spyta Marsjanin, mierzc wzrokiem swego rozmwc i kaw.
By moe mia na myli i kaw, i jego.
- Chciaby sprbowa? - zaproponowa Tomas.
- Chtnie.
Marsjanin zsun si ze swej machiny.
Tomas wycign drugi kubek, napeni go parujc kaw i poda obcemu.
Ich rce zetkny si i jak mga przenikny nawzajem.
- Chryste Panie! - wykrzykn Tomas, upuszczajc kubek.
- Bogowie! - rzuci Marsjanin w swym wasnym jzyku.
- Widziae, co si stao? - szepnli obydwaj. Ogarn ich lodowaty lk.
Marsjanin schyli si, aby dotkn kubka, jednake jego palce przenikny
skorup.
-Jezu! - westchn Tomas.
- Istotnie. - Marsjanin sprbowa ponownie. Bez powodzenia. Wyprostowa si
i zastanowi przez moment, po czym wyj zza pasa n.
- Hej! - krzykn Tomas.
- le mnie zrozumiae! ap go! - krzykn Marsjanin i cisn sztylet. Tomas
zoy donie, jednake n przenikn jego ciao i uderzy o ziemi. Tomas sign po
niego, nie zdoa go jednak dotkn i odskoczy, wstrzsany dreszczem.
Spojrza na Marsjanina, stojcego na tle nieba.
- Gwiazdy - rzek.
- Gwiazdy - powtrzy Marsjanin, patrzc na Tomasa.
Ostre biae gwiazdy przewiecay przez ciao Marsjanina i pyway w nim
niczym iskierki, uwizione w cienkiej wietlistej bonie galaretowatej meduzy.
Fioletowe gwiezdne oczy migotay w jego brzuchu i piersi, niczym klejnoty pony w

jego przegubach.
- Widz skro ciebie - powiedzia Tomas.
- A ja skro ciebie - odpar Marsjanin, cofajc si o krok. Tomas pomaca swe
ciao i czujc jego ciepo, uspokoi si. To ja jestem prawdziwy - pomyla.
Marsjanin dotkn swego nosa i ust.
- Mam ciao - rzek pgosem. - yj. Tomas wpatrywa si w niego.
- A jeli ja istniej naprawd, ty musisz by martwy.
- Nie, ty!
- Duch!
- Zjawa!
Wskazywali si nawzajem, a wiato gwiazd pono w ich doniach niczym
sztylety, sople i wietliki. A potem znw zaczli bada wasne koczyny i kady
stwierdza, e jest gorcy, materialny, podniecony, oszoomiony, zachwycony. A ten
drugi? O tak, ten drugi naprzeciw niego to tylko nierzeczywista zjawa, widmowy
pryzmat, skupiajcy blask odlegych wiatw.
Jestem pijany - pomyla Tomas. - Na pewno nie wspomn jutro nikomu o tym
spotkaniu.
Stali tam na staroytnej drodze, aden z nich si nie rusza.
- Skd przybywasz? - spyta w kocu Marsjanin.
- Z Ziemi?
- Gdzie to jest?
- Tam. - Tomas skin gow w stron nieba.
- Kiedy?
- Wyldowalimy ponad rok temu. Pamitasz?
-Nie.
- A wy wszyscy bylicie martwi. No, prawie wszyscy. Jestecie dzi
rzadkoci, wiedziae o tym?
- To nieprawda.
- Owszem. Widziaem wasze ciaa. Czarne trupy w sypialniach, we wszystkich
domach, bez ycia. Tysice.
- To mieszne. My yjemy.
- Moe o tym nie wiesz, ale najechano na was. Musiae uciec.
- Nie uciekem; nie byo przed czym. O czym ty mwisz? W tej chwili wybieram
si wanie na festyn nad kanaem u stp gr Eniall. Byem tam zeszej nocy. Nie

widzisz miasta? - Marsjanin wskaza rk.


Tomas pody wzrokiem za jego gestem i ujrza ruiny.
- Ale to miasto jest martwe od tysicy lat. Marsjanin wybuchn miechem.
- Martwe? Spaem tam wczoraj.
- A ja byem tam dzi, tydzie temu i jeszcze tydzie wczeniej. To kupa
gruzu. Widzisz strzaskane kolumny?
- Strzaskane? Owszem, widz wyranie. Ksiyce wiec tak jasno, a
kolumny s nietknite.
- Ulice zaciela py - rzuci Tomas.
- S czyste!
- Kanay stoj puste.
- Pynie w nich lawendowe wino!
- Miasto jest martwe.
- yje! - protestowa Marsjanin, zamiewajc si coraz goniej. - Och, jake
si mylisz! Nie widzisz weselnych wiate? S tam pikne odzie, smuke niczym
kobiety, pikne kobiety, smuke jak odzie, kobiety barwy piasku, z ognistymi
kwiatami w doniach. Widz je, malekie, biegajce po ulicach. Tam wanie
zmierzam, na festyn. Przez ca noc bdziemy eglowa po kanaach, piewa, pi,
kocha si. Nie widzisz tego?
- Przyjacielu, to miasto jest martwe jak zasuszona jaszczurka. Spytaj
kogokolwiek z naszej grupy. Ja sam jad dzi do Zielonego Miasta; to nowa kolonia,
zbudowana niedawno w pobliu traktu Illinois. Co ci si pomieszao. Sprowadzilimy
tu milion stp desek z dobrego oregoskiego drewna i par tuzinw ton gwodzi z
porzdnej stali, i zbudowalimy z nich dwie liczniutkie wioski, lepszych z pewnoci
nie widziae. Dzi wanie oblewamy jedn z nich. Z Ziemi przybdzie par rakiet,
przywoc z sob nasze ony i narzeczone. Bd te tace, whisky...
Twarz Marsjanina zdradzaa niepokj.
- Twierdzisz, e jedziesz w tym kierunku?
- Tam stoj rakiety. - Tomas podprowadzi go do krawdzi zbocza i wskaza w
d. - Widzisz?
-Nie.
- Do diaba, przecie s! Te dugie srebrne przedmioty.
-Nie.
Nagle Tomas wybuchn miechem.

-Jeste lepy.
- Bynajmniej. To ty nic nie dostrzegasz.
- Ale przecie widzisz nowe miasto, prawda?
-Jedynie ocean. Niedawno zacz si odpyw.
- Przyjacielu, ta woda wyparowaa czterdzieci wiekw term
- To ju naprawd przesada.
- Nie, to prawda, mwi ci. Marsjanin spowania.
- Powtrz raz jeszcze. Nie dostrzegasz miasta takim, jakim je opisuj?
Niezwykle biaych kolumn, niezwykle smukych odzi, wiate festynu - och, widz je
tak wyranie! Suchaj! Z dala dochodzi piew. To naprawd niedaleko.
Tomas nasuchiwa przez chwil, po czym potrzsn gow.
-Nie.
- A ja, z drugiej strony - cign dalej Marsjanin - nie widz tego, co ty
opisujesz. No, no.
Znw ogarn ich chd, zupenie jakby ich ciaa zamieniy si w ld.
- Czy to moliwe...?
- Co takiego?
- Twierdzisz, e przybywasz z nieba?
- Z Ziemi.
- Ziemia to tylko nazwa, nic nie znaczy - stwierdzi Marsjanin - Ale... kiedy
godzin temu dotarem do przeczy... - Musn doni kark. - Poczuem...
- Chd?
-Tak.
- A teraz?
- Znowu. To dziwne. wiato, wzgrza, droga - wszystko miao w sobie co
osobliwego - powiedzia Marsjanin. - Poczuem obco drogi, wiata i przez moment
wydao mi si, jakbym by jedyn yw istot na caym wiecie...
-Ja te - przerwa mu Tomas; zupenie jakby rozmawia ze starym, drogim
przyjacielem, zwierzajc mu si, poruszajc bliski ich sercu temat.
Marsjanin przymkn oczy i otwar je ponownie.
- To moe znaczy tylko jedno. Caa ta sprawa ma jaki zwizek z czasem.
Tak. Jeste zjaw z przeszoci.
- Nie, to ty pochodzisz z przeszoci - zaprotestowa natychmiast Ziemianin.
-Jeste taki pewny siebie. Jak moesz udowodni, ktry z nas pochodzi z

przeszoci, a ktry z przyszoci? Ktry rok mamy?


- Dwa tysice drugi.
- Co to dla mnie znaczy?
Tomas pomyla przez chwil i wzruszy ramionami.
-Nic.
- Zupenie jakbym powiedzia ci, e jest rok 4462853 S.E.C. To nic i gorzej ni
nic. Gdzie znajdziemy kalendarz, ktry pokae nam pozycje gwiazd?
- Ale ruiny! Dowodz, e to ja jestem przyszoci, ja yj, a ty jeste martwy!
- Wszystko we mnie temu zaprzecza. Moje serce bije, odek aknie, usta s
spragnione. Nie, aden z nas nie jest ani ywy, ani martwy. Cho przecie obaj
yjemy. Zupenie jakbymy trafili pomidzy dwa wiaty, dwch nieznajomych
mijajcych si w ciemnoci. Dwch obcych. Ruiny, powiadasz?
- Owszem. Boisz si?
- Kt chciaby ujrze przyszo? Kto by tego pragn? Przeszoci mona
stawi czoo, ale pomyl tylko - twierdzisz, e kolumny zawaliy si, morze jest puste,
kanay wyschy, dziewczta umary, a kwiaty zwidy? - Marsjanin umilk. Po chwili
jednak spojrza przed siebie. -Ale przecie tu s! Widz je. Czy to nie wystarczy?
Czekaj na mnie, niewane, co powiesz.
Na Tomasa za czekay w dali rakiety, miasto i kobiety z Ziemi.
- Nigdy si nie pogodzimy - rzek.
- Zgdmy si zatem co do dzielcych nas sprzecznoci - odpar Marsjanin. Skoro obaj yjemy, jakie to ma znaczenie, ktry z nas pochodzi z przeszoci, a ktry
z przyszoci? To, co ma by, i tak bdzie -jutro albo za dziesi tysicy lat. Skd
wiesz, e te witynie to nie lece w gruzach kocioy twojej wasnej cywilizacji za
sto wiekw? Nie moesz tego wiedzie, zatem nie pytaj. Ale noc jest bardzo krtka.
Na niebie ponie una. To ognie festynu i witeczne ptaki.
Tomas wycign rk. Naladujc go, Marsjanin uczyni to samo.
Ich donie nie zetkny si, lecz przenikny przez siebie.
- Czy spotkamy si jeszcze?
- Kto wie? Moe ktrej innej nocy?
- Chtnie poszedbym z tob na ten festyn.
- A ja bardzo pragnbym odwiedzi wasze nowe miasto, ujrze statek, o
ktrym mwie, zobaczy owych ludzi, usysze o wszystkim, co si wydarzyo.
- Do zobaczenia - rzuci Tomas.

- Dobranoc.
Marsjanin dosiad swej zielonej metalowej machiny odjecha cicho midzy
wzgrza. Ziemianin zawrci swoj ciarwk i skierowa si w przeciwn stron.
- Dobry Boe, co za sen! - westchn Tomas, gaszczc kierownic; jego myli
kryy wok rakiet, kobiet, ostrej whisky, tacw wirginijskich i zabawy.
Jaka osobliwa wizja, pomyla Marsjanin, pdzc naprzd i rozmylajc o
festynie, kanaach, odziach, zotookich kobietach pieniach.
Noc bya ciemna. Ksiyce zaszy. wiato gwiazd migotao na powierzchni
pustej drogi, gdzie nie rozlega si ju aden dwik. Wok nie byo ywej duszy, nic.
I pozostao tak przez reszt chodnej nocy.

Padziernik 2002: Brzeg


Mars by jak odlegy brzeg, na ktry ludzie przybywali falami. Kada z nich
bya inna, kada coraz wiksza. Pierwsza przyniosa ze sob mczyzn przywykych
do chodu, samotnoci i rozlegych przestrzeni; owcw wilkw i zaganiaczy byda,
pozbawionych grama tuszczu. Lata wyostrzyy ich rysy, oczy byy twarde jak gwki
gwodzi, rce szorstkie niczym skra starych rkawic, gotowe dotkn wszystkiego.
Mars nic im nie mg zrobi, bowiem przywykli do rwnin i prerii, rozlegych jak
marsjaskie pola. Zjawili si zatem i ujarzmili pustkowia tak, by inni nabrali odwagi,
aby pj w ich lady. Wstawili szyby w puste okna, zapalili za nimi wiato.
Tacy byli pierwsi mczyni.
Wszyscy wiedzieli, kim bd pierwsze kobiety.
Druga fala mczyzn powinna bya wyruszy z innych krajw, przynoszc ze
sob obce akcenty i idee. Jednake rakiety zbudowano w Ameryce, pionierzy take
byli Amerykanami. I tak ju zostao - Europa, Azja, Ameryka Poudniowa, Australia i
wyspy patrzyy, jak w niebo strzelaj rzymskie wiece, pozostawiajc ich w tyle.
Reszta wiata pogrya si w wojnie bd mylach o niej.
Tote druga fala ludzi przybya take z Ameryki. Ci pochodzili z osiedli
pachncych kapust i podziemnych korytarzy; towarzystwo milczcych przybyszw z
rwnin byo dla nich niczym oywczy oddech, upragnione wakacje, bowiem pierwsi
ludzie wiedzieli, jak posuy si cisz, aby przepenia czowieka spokojem po
dugich latach, kiedy tkwi skurczony w rurach, puszkach i skrzynkach Nowego Jorku.
Za pomidzy przybyszami drugiej fali znaleli si te ludzie, w ktrych oczach
pona wiara, e zmierzaj wprost do Boga...

Luty 2003: Tymczasem...


Sprowadzili pitnacie tysicy stp desek z oregoskiej sosny, z ktrych miao
powsta Dziesite Miasto, oraz siedemdziesit dziewi tysicy stp kalifornijskiej
sekwoi i wznieli z nich zgrabne miasteczko na brzegu kamiennych kanaw. W
niedzielne noce kocielne witrae janiay czerwieni, bkitem i zieleni; sycha te
byo gosy, piewajce kolejne hymny.
- Teraz zapiewamy hymn 79. A teraz 94.
W niektrych domach sycha byo ostry stukot maszyny do pisania - oto
pisarz przy pracy, albo drapanie pira - poeta przy pracy; w innych panowaa
cisza - dawni zbieracze muszli przy pracy. Zupenie jakby potne trzsienie
ziemi wyrwao korzenie i piwnice osady w stanie Iowa, a potem w jednej
sekundzie trba powietrzna, godna tej z krainy Oz, przeniosa cae miasteczko
na

Marsa

tam

zostawia...

Kwiecie 2003: Muzykanci


Chopcy zapuszczali si daleko na marsjaskie pustkowia. Dwigali ze sob
papierowe torby i od czasu do czasu, przystajc na moment w dugim marszu,
wtykali do nich nosy, wcigajc z luboci smakowit wo szynki i pikli w majonezie
oraz suchajc bulgotu oranady w coraz cieplejszych butelkach. Wymachujc
sklepowymi torbami, penymi zielonego szczypiorku i pachncej wtrobianki,
czerwonego keczupu i biaego chleba, rzucali sobie nawzajem wyzwania, aby
przekroczy granice zakrelone przez surowe matki. Biegli naprzd, krzyczc:
- Pierwszy zaczyna kopa!
Wczyli si tak latem, jesieni i zim. Jesie bya najlepsza, bowiem
wyobraali sobie, e s na Ziemi i brodz wrd zeschych lici.
Niczym gar kulek do gry wypadali na marmurowe nabrzea kanau - chopcy
o rumianych policzkach i zimnych, bkitnych jak agat oczach; zdyszani, wykrzykiwali
pachnce cebul rozkazy, bowiem teraz, gdy dotarli do zakazanego, martwego
miasta, wyzwania typu: Ostatni to zwyka baba!" albo Pierwszy zostanie
muzykantem!", przestay si liczy. Teraz drzwi martwego miasta stay otworem, a
chopcom wydao si, e sysz dobiegajcy ze rodka lekki szmer, szelest
jesiennych lici. W nagym milczeniu skradali si naprzd, trzymajc si za okcie,
niosc w rkach kijki i wspominajc sowa rodzicw: Tylko nie tam! Nie do starych
miast! Uwaajcie, gdzie si wybieracie! Kiedy wrcicie, oberwiecie w skr jak
jeszcze nigdy. Sprawdzimy wasze buty!"
I oto stali w umarym miecie, grupka chopcw, ktrzy poarli ju poow
kanapek, a teraz namawiali si piskliwym szeptem.
- Raz kozie mier! - I nagle jeden z nich wpad przez drzwi do najbliszego
kamiennego domu, przeci salon i nie ogldajc si dotar do sypialni, gdzie zacz
wymierza wok kopniaki, tupic nogami, a w powietrze fruny czarne licie,
kruche, cienkie jak bibuka wycita z nocnego nieba. W jego lady podyo szeciu
innych, pierwszy chopak za stawa si muzykantem, grajcym na biaych
ksylofonowych kociach, skrytych pod warstw czarnych patkw. Na rodek pokoju
wytoczya si wielka czaszka podobna do nienej kuli; chopcy krzyknli. Pajcze
nogi eber dwiczay niczym rozstrojona harfa, a czarne patki taczyy wok nich.
Chopcy szurali nogami, popychali si, siowali i padali w stosy lici, prosto w mier,

ktra zamienia martwych w stosy suchych patkw, zabawk dla opitych oranad
chopcw.
A potem wpadali z jednego domu do drugiego, do siedemnastu kolejnych
budynkw, wiadomi, e do kadego z miast po kolei przybywaj straacy, sterylni
wojownicy z opatami i kubami, ktrzy wypal groz i oczyszcz budynki, usuwajc
hebanowe strzpy cia i mitowe laseczki koci, powoli, lecz nieubaganie oddzielajc
koszmar od normalnoci, tote chopcy musz bawi si, pki si da - straacy
wkrtce nadejd.
Wreszcie, z twarzami lnicymi od potu, poerali reszt kanapek i z ostatnim
kopniciem, ostatnim akordem na marimbach, poegnalnym skokiem w stos
jesiennych lici wracali do domw.
Matki oglday ich buty w poszukiwaniu ladw czerni, a jeli je znalazy,
chopcw czekaa wrzca kpiel i lanie od ojcw.
Pod koniec roku straacy zagrabili jesienne licie i biae ksylofony. Zabawa si
skoczya.

Czerwiec 2003: Droga w przestworzach


- Syszelicie? - O czym?
- Czarnuchy, czarnuchy!
- Co z nimi?
- Wyjedaj, wyprowadzaj si, wynosz; nie syszelicie?
- Co to znaczy: wynosz? Przecie nie mog?
- Mog i robi to.
- Tylko paru?
- Wszyscy z Poudnia, co do jednego!
-Nie?
-Tak!
- Musz to zobaczy. Nie wierz. Dokd si wybieraj? Do Afryki? Cisza.
- Na Marsa.
- Chcesz powiedzie, na planet Mars?
- Zgadza si.
Mczyni stali w upalnym cieniu werandy sklepu elaznego. Czyja rka,
zapalajca wanie fajk, zawisa w powietrzu. Kto inny splun w rozgrzany
poranny kurz.
- Nie mog si wynie, po prostu nie mog.
- Ale wanie to robi.
- Skd wiesz?
- Mwi o tym wszdzie, wspominali nawet w radiu minut temu. Wanie to
ogosili.
Niczym seria zakurzonych posgw mczyni kolejno powracali do ycia.
Samuel Teece, waciciel sklepu elaznego, zamia si niespokojnie.
- Po prawdzie zastanawiaem si, co si dzieje z Guptakiem. Godzin temu
posaem go na moim rowerze. Jeszcze nie wrci od pani Bordman. Sdzicie, e
czarny dure popedaowa prosto na Marsa?
Mczyni prychnli.
- Powiadam jedynie, e lepiej dla niego, eby przyprowadzi mi rower. Na
Boga, nikomu nie odpuszcz kradziey.
- Suchajcie!
Poirytowani mczyni zderzali si ze sob, obracajc si gwatownie.

Zupenie jakby daleko w gbi ulicy pka grobla. Ciepe czarne wody zalay
miasto. Pomidzy lnicymi biaymi brzegami miejskich sklepw i sterczcymi
nieruchomo pniami drzew przelewa si czarny prd. Spczniae fale gstego
ciemnego syropu ciekay na cynamonowy piach drogi. Rzeka powoli pyna
naprzd, a skadali si na ni mczyni i kobiety, chopcy i dziewczynki, z ust za
ludzi, tworzcych ow fal, dobywa si piew rzeki, letniej rzeki zmierzajcej w dal,
szemrzcej, nieposkromionej. W gbi powolnego niestrudzonego strumienia
ciemnoci, prcego naprzd w jasnym blasku dnia, rozbyskiway czujne biae plamki,
jasne biaka oczu, spogldajcych naprzd i na boki, podczas gdy rzeka, duga, nie
koczca si rzeka, opuszczaa dawne koryto, spywajc w nowe. Tworzyy j
niezliczone dopywy, strumienie, strumyczki i potoki barwy i ruchu, czce si w
jedno, w jeden potny prd, pdzcy coraz dalej i dalej. Gwny nurt unosi te z
sob rozliczne przedmioty, ktre trafiy w gb rzeki -starowieckie zegary z
kurantami, cykajce kuchenne budziki, zamknite w klatkach, wrzeszczce
wniebogosy kury i paczce dzieci; nage wiry poryway muy i koty, na wodzie
koysay si materace, z ktrych sterczay spryny i kpy wosia, obok nich
przepyway puda, skrzynie, skrzynki i obrazy czarnych dziadkw w dbowych
ramach. Rzeka pyna naprzd, podczas gdy mczyni siedzieli na werandzie
sklepu niczym rozdranione ogary. Ju za pno, by zaata tam. Ich rce byy
prne. Samuel Teece nie wierzy wasnym oczom.
- Do diaba, skd wzili transport? Jakim cudem chc si dosta na Marsa?
- Rakietami - odpar Dziadunio Quartermain.
- Gupstwa gadasz. Skd wziliby rakiety?
- Zaoszczdzili pienidze i zbudowali je.
- Nigdy o tym nie syszaem.
- Wyglda na to, e czarnuchy trzymali wszystko w sekrecie. Sami zajli si
budow rakiet. Nie wiem gdzie, moe w Afryce.
- I wolno im zrobi co takiego? - spyta ostro Samuel Teece, krc po
werandzie. - Nie ma na to adnego prawa?
- Przecie nie wypowiedzieli nam wojny - odpar spokojnie Dziadunio.
- Dokd si wybieraj, do diaska? Po co te wszystkie spiski i sekrety? wykrzykn Teece.
- Zgodnie z planem wszystkie czarnuchy z naszego miasta maj si zebra
nad jeziorem Loon. Rakiety przylec tam o pierwszej, zabior ich i zawioz na

Marsa.
- Zadzwocie do gubernatora, wezwijcie milicj stanow! -wrzasn Teece. Powinni o tym wiedzie.
- Idzie twoja kobieta, Teece.
Mczyni znw si odwrcili.
Gdy tak patrzyli, na rozgrzanej drodze, pod nieubaganym socem, pojawia
si najpierw jedna biaa kobieta, potem druga i trzecia; dziesitki kobiet,
oszoomionych, szeleszczcych jak zeschy papier. Niektre pakay, twarze innych
zastygy w surowym grymasie. Wszystkie przybyy w poszukiwaniu swych mczyzn.
Cz skrcia do baru, znikajc za wahadowymi drzwiami, inne weszy do
chodnych, spokojnych sklepw, jeszcze inne do aptek i garay, a jedna z nich, pani
Clara Teece, stana w kurzu obok ganku sklepu elaznego i mrugajc oczami
spojrzaa na swego zego, wyniosego ma, podczas gdy czarna rzeka przepywaa
za jej plecami.
- Mam kopot z Lucind, tatuku; potrzebuj ci w domu.
- Nie bd wraca do domu dla jakiej czarnej zdziry!
- Ona odchodzi. Co ja bez niej poczn?
- Sama sobie poradzisz. Nie zaczn baga na klczkach, eby zostaa.
- Ale ona jest jak czonek rodziny -jkna pani Teece.
- Zamknij si! Nie bdziesz tak gadaa przy ludziach o jakiej przekltej...
Urwa, syszc cichy szloch ony. Kobieta otara zazawione oczy.
- Powtarzaam jej: Lucind, zosta, podwysz ci pensj, jeli zechcesz,
dostaniesz nawet dwa wolne wieczory w tygodniu", ale ona miaa tak stanowcz
min! Nigdy nie widziaam jej tak zdecydowanej. Wic mwi: Nie kochasz mnie ju,
Lucindo?" - a ona na to, e owszem, ale musi odej, poniewa tak ju jest. To
wszystko. Sprztna dom, odkurzya, postawia lunch na stole, po czym podesza do
drzwi jadalni i - i staa tam z dwoma zawinitkami, ktre zoya na ziemi, nastpnie
ucisna mi rk, mwic: Do widzenia, pani Teece". A potem wysza. Jej lunch
zosta na stole, a my wszyscy bylimy tak zmartwieni, e nie moglimy go tkn.
Zdaje si, e nadal tam czeka. Pewnie zupenie ju wystyg.
Teece o mao jej nie uderzy.
- Do diaba, pani Teece, wyno si do domu! I przesta robi z siebie
widowisko!
- Ale, tatuku...

Odwrci si na picie i znikn w gorcym pmroku sklepu. W kilka sekund


pniej wynurzy si stamtd, trzymajc w doni srebrny pistolet.
Jego ona ju znikna.
Czarna rzeka przelewaa si midzy budynkami. Towarzyszy jej szmer
gosw, skrzypienie butw i nieustanne ciche szuranie. Wszystko odbywao si
bardzo spokojnie, nieuchronnie; adnych miechw i krzykw, jedynie miarowy,
stanowczy, nieubagany prd.
Teece przysiad na skraju drewnianego krzesa.
-Jeli jeden z nich choby si zamieje, kln si na Boga, e go zabij.
Mczyni czekali.
Rzeka przepywaa spokojnie w sennym blasku poudnia.
- Wyglda na to, e od tej pory sam bdziesz musia okopywa sw rzep. Dziadunio zachichota.
- Zdarzao mi si te strzela do biaych. - Teece nawet nie spojrza na starca.
Ten take odwrci gow i zamilk.
- Sta! - Samuel Teece zeskoczy z werandy, wycign rk i pochwyci
wodze konia, na ktrym jecha wysoki Murzyn. - Ty, Belter, zsiadaj!
- Tak, prosz pana. - Belter zsun si na ziemi. Teece zmierzy go
wzrokiem.
- Dokd to si wybierasz?
- C, panie Teece...
- Zgaduj, e chcesz odjecha tak jak w tej piosence, jak ona idzie? Drog w
przestworzach", zgadza si?
- Tak, prosz pana. - Murzyn czeka.
- Pamitasz, e jeste mi winien pidziesit dolarw, Belter?
- Tak, prosz pana.
- Prbujesz mnie oszuka? Na Boga, wychoszcz ci za to!
- W caym tym zamieszaniu umkno mi to z gowy, prosz pana.
- Umkno mu z gowy. - Teece umiechn si paskudnie i mrugn do swych
towarzyszy na werandzie sklepu elaznego. -Na Boga, wiesz, co teraz bdzie, mj
panie?
- Nie, prosz pana.
- Zostaniesz tutaj, eby odpracowa te pidziesit dolarw, albo nie
nazywani si Samuel W. Teece. - Odwrci si ponownie, posyajc siedzcym w

cieniu ludziom pewny siebie umieszek.


Belter spojrza na pync ulic rzek, czarne wody przelewajce si midzy
sklepami, mroczny strumie na wozach, koniach i w zakurzonych butach; nurt, z
ktrego wyrwano go tak nagle. Zacz si trz.
- Prosz mnie puci, panie Teece. Przyrzekam, e odel panu pienidze.
- Suchaj, Belter. - Teece pochwyci szelki swego rozmwcy niczym dwie
struny harfy, od czasu do czasu strzelajc nimi pogardliwie. Krzywic si, spoglda
w niebo celujc kocistym palcem prosto w Boga. - Belter, wiesz, co ci tam czeka?
- To, co mi opowiadali.
- To, co mu opowiadali! Chryste! Syszelicie? Co mu opowiadali! - Szarpn
szelkami, pocigajc do siebie mczyzn i leniwie pstrykajc palcami tu przed
czarn twarz. - Belter, wylecisz w gr jak rakieta na czwartego lipca, a potem bum!
i twoje popioy rozsypi si w kosmosie. Ci zwariowani naukowcy nie znaj si na
niczym. Zabij was wszystkich!
- Nie dbam o to.
- Ciesz si, e to sysz. Bo wiesz, co znajdziesz na planecie Mars? S tam
potwory o wielkich jak grzyby oczach! Widywae je przecie w pisemkach, ktre
kupujesz w sklepie za dziesitaka. Wanie! Te potwory rzuc si na was i wyssaj
wam szpik z koci!
- Nie dbam o to ani troch. - Belter patrzy, jak tum przepywa obok,
pozostawiajc go za sob. Na jego czarne czoo wystpiy krople potu. Zdawao si,
e zaraz zemdleje.
- Do tego jest tam zimno, nie ma powietrza. Czowiek pada, szarpic si jak
ryba; dusi si i umiera, dusi i umiera. Podoba ci si to?
- Mnstwo rzeczy mi si nie podoba, prosz pana. Niech pan mnie puci.
Spni si.
- Puszcz ci, kiedy uznam za stosowne. A na razie porozmawiamy sobie
uprzejmie, pki nie powiem, e moesz ju i. I dobrze o tym wiesz. A wic chcesz
podrowa? No c, panie Droga w Przestworzach, moesz teraz zabra swj tyek
do domu i odpracowa pidziesit dolcw, ktre jeste mi duny. To ci zabierze ze
dwa miesice.
- Ale jeli je odpracuj, spni si na rakiet, prosz pana.
-Jake mi przykro. - Teece przybra smutn min. Nie wyszo mu to najlepiej.
- Oddam panu konia, prosz pana.

- Ko nie jest legaln zapat. Nie ruszysz si std, pki nie dostan moich
pienidzy. - Teece rozemia si w duchu. Po ciele rozeszo mu si rozkoszne ciepo.
Tymczasem wok nich zebraa si grupka ciemnych ludzi. Jeden z nich,
starszy ju, wystpi naprzd i stan obok dygoczcego Beltera, ktry czeka ze
zwieszon gow.
- Panie?
Teece zerkn na niego spode ba.
-Co?
- Ile jest panu winien ten czowiek?
- Nie twj przeklty interes. Starzec spojrza na Beltera.
- Ile, synu?
- Pidziesit dolarw.
Starzec wycign czarne rce do zebranych wok ludzi.
-Jest was dwudziestu piciu. Niech kady da dwa dolary. Szybko, nie ma
czasu na dyskusje.
- Chwileczk! - zawoa Teece, sztywniejc cay. Znikd pojawiy si pienidze.
Stary mczyzna przeliczy je, wrzuci do kapelusza i poda Belterowi.
- Synu - rzek - nie spnisz si na rakiet. Belter umiechn si do
kapelusza.
- Nie, prosz pana, chyba nie.
- Zwr im to, szybko! - wrzasn Teece.
Belter ukoni si grzecznie, podajc mu pienidze, a kiedy Teece nie
zareagowa, pooy je w pyle u jego stp.
- Oto mj dug, prosz pana - rzek. - Dzikuj uprzejmie. - Nadal umiechajc
si, wskoczy na siodo i poganiajc konia, ruszy naprzd, dzikujc staremu
mczynie, ktry jecha obok niego. Wkrtce obaj zniknli patrzcym z oczu.
- Sukinsyn - szepn Teece, gapic si lepo w soce. - Sukinsyn.
- We swoje pienidze, Samuelu - poradzi kto z werandy. Podobne sceny
odbyway si wszdzie wok. Bosonodzy biali chopcy migali naprzd, roznoszc
nowiny.
- Ci, ktrzy maj pienidze, pomagaj tym, co ich nie maj! W ten sposb
wszyscy si wyzwol! Widziaem bogacza, ktry odda biedakowi dwiecie dolarw,
aby spaci swj dug! Kto inny poyczy dziesitk, pi dolarw, szesnacie, i
wszyscy to robi!

Biali mczyni siedzieli bez ruchu, czujc kwany posmak w ustach. Ich
podpuchnite oczy mruyy si, jakby wiatr, piasek i upa wymierzyy kademu
policzek.
Samuel Teece kipia wciekoci. Wspi si na werand, patrzc gniewnie
na przechodzcy tum. Wymachiwa pistoletem, a po chwili, kiedy poczu, e musi
co zrobi, zacz wrzeszcze do wszystkich, do kadego Murzyna, ktry odway si
spojrze na niego.
- Bum! Kolejna rakieta wylatuje w kosmos! - rycza tak, aby wszyscy go
syszeli. - Bum! na Boga! - Czarne gowy nawet nie drgny, puszczajc te sowa
mimo uszu, jednake biae oczy zerkay niespokojnie tam i z powrotem. - up! I
rakiety spadaj! Gin z wrzaskiem! Bum! Boe wszechmogcy, ciesz si, e zostaj
tu na dobrym, starym gruncie! Jak powiadaj w starym dowcipie, grunt to grunt, im
twardszy tym lepszy! Ha, ha!
Konie przejeday obok, stukajc kopytami, wozy podskakiway na zuytych
resorach.
- Bum! -Jego gos rozbrzmiewa samotnie w upale, prbujc przerazi py i
ponce na niebie soce. - up! Czarnuchy w kosmosie! Na Boga, wylatuj z rakiet
niczym szprotki z puszek! Kosmos jest peen meteorw. Wiedzielicie o tym? Jasne!
Gstych jak ziarnka rutu! Zestrzel wasze blaszane statki jak kaczki czy gar
rzutkw! Puszki pene czarnych dorszy zaczn wybucha jak gar kapiszonw!
Bach, bach, bach! Tu dziesi tysicy trupw, tam dziesi tysicy. A wszystkie
krce w przestrzeni wok Ziemi na zawsze, zimne i dalekie. Mj Boe! Syszycie,
wy tam?
Cisza. Szeroka rzeka pyna nieprzerwanie. Przez ostatni godzin dotara do
wszystkich chat na polach i wymya z nich cenne drobiazgi, teraz za unosia zegary i
tary do bielizny, sztuki jedwabiu i karnisze, zmierzajc do odlegego czarnego morza.
Wreszcie fala zacza opada. Bya druga. Rzeka wysychaa powoli, miasto
milczao, kurz opada, osiadajc cieniutk warstw na fasadach sklepw,
nieruchomych ludziach, wysokich rozgrzanych drzewach.
Cisza.
Mczyni na werandzie wytali uszy.
Nie syszc nic, skierowali swoje myli na otaczajce miasto ki. Jeszcze
wczesnym rankiem ca krain wypeniaa zwyka mieszanina dwikw. Tu i wdzie
rozlegay si gosy nucce tradycyjne pieni przy pracy. Wtrowa im sodki miech

pod gaziami mimozy i nawoywania Murzynitek, pluszczcych si w czystej


wodzie strumienia. Ludzie na polach schylali si miarowo, z drewnianych chat
poronitych zielonym mchem dobiegay arty i wesoe okrzyki.
Teraz zapada cisza, zupenie jakby wielki wiatr zdmuchn z Ziemi wszystkie
dwiki. Nie pozostao nic. Zbite z desek drzwi wisiay otwarte na skrzanych
zawiasach, hutawki z opon koysay si lekko, puste i porzucone. Kamienie w rzece,
na ktrych codziennie odbywao si pranie, sterczay samotne nad wod, a ostatnie
pozostawione odogiem grzdki arbuzw grzay w socu swe ukryte soki. Pajki
zaczy ju snu nowe sieci w opuszczonych domach; przez dziury w dawno nie
atanych dachach sypay si zote kolce kurzu. Tu i wdzie zapomniany w popiechu
ogie budzi si z drzemki i w nagym przypywie si poera suchy szkielet
zamieconej chaty. Martw cisz zakca trzask, towarzyszcy jego uczcie.
Mczyni siedzieli bez ruchu na werandzie sklepu elaznego, nie mrugajc
oczami, nie przeykajc liny.
-Jednego nie pojmuj. Czemu odeszli wanie teraz? Przecie byo im coraz
lepiej. Co dzie dostawali nowe prawa. Czego waciwie chc? Zniesiono podatek
pogwny, coraz wicej stanw przyjmuje ustawy zwalczajce lincz i wprowadza
rwne prawa. Czego jeszcze mogliby pragn? Zarabiaj prawie tyle samo co biali, a
jednak odchodz.
U wylotu pustej ulicy pojawi si rower.
- A niech mnie, Teece, jedzie twj Guptak.
Rower zatrzyma si przed werand. Zsiad z niego siedemnastoletni kolorowy
chopiec, same rce, stopy, dugie nogi i gowa okrga jak arbuz. Spojrza na
Samuela Teece'a i umiechn si.
- A zatem wrcie. Pewnie ogarny ci wyrzuty sumienia, co? - rzuci drwico
Teece.
- Nie, prosz pana. Po prostu odprowadzam rower.
- A co, nie moge zabra go do rakiety?
- Nie o to chodzi, prosz pana.
- Nie mw mi, o co! Rusz si, nie ukradniesz mi mojej wasnoci! - Pchn
chopca. Rower run na ziemi. - Wa do rodka i zacznij polerowa mosidze.
- Przepraszam? - Oczy chopca rozszerzyy si.
- Syszae, co powiedziaem. Trzeba rozpakowa nowe strzelby, z Natchez
przysano skrzyni gwodzi...

- Panie Teece...
- Musisz te osadzi cae pudo motkw...
- Panie Teece, prosz pana?
- Jeszcze tu stoisz? - Teece zmierzy go gniewnym spojrzeniem.
- Panie Teece, jeli nie ma pan nic przeciw temu, wezm dzi wolny dzie powiedzia chopak przepraszajcym tonem.
- A take jutro, pojutrze i jeszcze pniej - dokoczy Teece.
- Obawiam si, e tak, prosz pana.
- I powiniene si obawia, chopcze. Chod tutaj! - Powlk go za sob przez
werand i wycign z biurka kartk papieru. -Pamitasz to?
- Nie, prosz pana.
- To twoja umowa o prac. Podpisae j, tu jest twj krzyyk. Zgadza si?
Odpowiadaj!
-Ja tego nie podpisaem, panie Teece. - Chopiec zadra. - Kady moe
postawi taki znaczek.
- Posuchaj tylko, Guptaku. Umowa: bd pracowa u pana Samuela Teece'a
przez dwa lata, poczwszy od pitnastego lipca 2001 roku. Przed odejciem zo
czterotygodniowe wypowiedzenie i nadal bd pracowa, pki nie znajdzie si kto,
kto zajmie moje miejsce. Masz. - Teece rbn pici w papier. Jego oczy
byszczay. - Zaczniesz si stawia, pjdziemy do sdu.
- Nie mog tego zrobi -jcza chopiec. Po jego policzkach spyway zy. -Jeli
dzi nie odejd, nie odejd w ogle.
- Rozumiem twj zawd, Guptaku. Tak, nawet ci wspczuj. Ale bdziemy
ci dobrze traktowa i karmi, mj chopcze. A teraz wracaj do rodka, zacznij
pracowa i zapomnij o tym bzdurnym wyjedzie, co, Guptaku? Jasne? - Teece
umiechn si szeroko i poklepa chopaka po ramieniu.
Chopiec odwrci si i powid wzrokiem po ludziach siedzcych na
werandzie. Ledwie ich dostrzega przez zy.
- Moe... moe jeden z tych panw zechciaby... Mczyni zebrani w
gorcym niespokojnym cieniu unieli wzrok, spogldajc to na chopca, to na
Teece'a.
- Chcesz powiedzie, e wedug ciebie biay czowiek mgby zaj twoje
miejsce, chopcze? - spyta lodowato Teece.
Dziadunio Quartermain unis czerwone donie, spoczywajce dotd na

kolanach. Z namysem popatrzy na horyzont i rzek:


- Teece, a moe ja?
-Co ty?
- Wzibym robot Guptaka. Na werandzie zapada cisza.
Teece zakoysa si na pitach.
- Dziaduniu... - rzuci ostrzegawczo.
- Pu chopaka. Ja wyczyszcz mosidze.
- Naprawd pan to zrobi? - Guptak podbieg do Dziadunia, miejc si z
niedowierzaniem. Jego policzki wci lniy od ez.
- Dziaduniu! - warkn Teece. - Nie mieszaj si do tego.
- Daj spokj chopakowi.
Teece podszed do nich i pochwyci rk chopca.
-Jest mj. Zamkn go w skadziku na tyach i wypuszcz dopiero wieczorem.
- Panie Teece, nie!
Chopak zacz paka. Jego szlochy wypeniy powietrze na werandzie.
Zacisn powieki. Ulic zblia si stary blaszany ford, ktry rzc unosi z sob
ostatni adunek kolorowych.
-Jedzie moja rodzina, panie Teece. Bagam, o Boe, bagam pana!
- Teece - odezwa si jeden z mczyzn na werandzie, wstajc z miejsca. Pu go.
Jego ssiad unis si rwnie.
- Te tak uwaam.
- I ja - doda nastpny.
- Po co to wszystko? - Teraz mczyni mwili ju jeden przez drugiego. - Daj
spokj, Teece. Pu go.
Teece pomaca si po kieszeni, w ktrej trzyma pistolet. Kiedy jednak ujrza
twarze swych towarzyszy, jego rka opada, pozostawiajc bro w spokoju.
- A wic tak to wyglda? - spyta.
- Tak to wyglda - odpar kto. Teece uwolni chopca.
- W porzdku. Wyno si std. - Skin rk w stron sklepu. - Ale mam
nadziej, e nie zamierzasz zostawi po sobie adnych mieci w moim sklepie.
- Nie, prosz pana!
- Sprztnij wszystko z szaasu na tyach. Spal to.
Guptak potrzsn gow.

- Wezm te rzeczy ze sob.


- Nie pozwol ci zabra ich do tej przekltej rakiety.
- Wezm je ze sob - powtrzy chopiec z agodnym uporem.
mign w gb sklepu, znikajc na zapleczu. Po chwili rozlegy si stamtd
odgosy zamiatania i sprztania i w par minut pniej chopak stan w drzwiach z
rkami penymi kapsli i szklanych kulek, starych zakurzonych latawcw i zbieranych
przez cae lata mieci. W tym momencie stary blaszany wz podjecha pod sklep,
Guptak wsiad do rodka, trzasny drzwiczki. Teece sta na werandzie, umiechajc
si z gorycz.
- Co zamierzasz tam robi?
- Zacz wszystko od nowa - powiedzia Guptak. - Bd mia wasny sklep
elazny.
- Niech to diabli! Uczye si fachu tylko po to, eby uciec i wykorzysta to do
wasnych celw!
- Nie, prosz pana, nie przypuszczaem, e ktrego dnia tak si uoy. Ale
stao si. Nie mog nic poradzi na to, e si nauczyem, panie Teece.
- Ponazywalicie jako te wasze rakiety? Pasaerowie zerknli na zegar na
tablicy rozdzielczej.
- Tak, prosz pana.
- Pewnie Eliasz i Rydwan, Wielkie Koo i Mae Koo, Wiara, Nadzieja i Lito,
co?
- Mamy wasne nazwy dla naszych statkw, panie Teece.
- Syn Boy i Duch wity, dobrze zgadem? Powiedz no, chopcze, macie
moe rakiet nazwan Pierwszy Koci Baptystw?
- Musimy ju jecha, panie Teece. Teece wybuchn miechem.
- Moe ktr nazwalicie Zstp w D, a drug Sodki Rydwan?1
Samochd ruszy naprzd.
- Do widzenia, panie Teece.
- A Rozruszaj Stare Koci?
- Do widzenia, prosz pana!
- I jeszcze Nad Brzegami Jordanu! Ha! Bierz sw rakiet, chopcze, unie j w
powietrze, no dalej, wybuchnij z ni razem! Zobaczysz, ile mnie to obejdzie!
Samochd oddala si w tumanie kurzu.

Chopiec wsta z miejsca i przytykajc donie do ust, wykrzykn po raz ostatni


do pana Teece'a:
- Panie Teece, panie Teece, co pan teraz bdzie robi po nocach? Co pan
bdzie robi po nocach, panie Teece? Cisza. Samochd znikn w dali. Ju go nie
byo.
- O co, u diaba, mu chodzio? - zastanawia si pan Teece. - Co bd robi po
nocach?
Patrzy, jak kurz osiada na szlaku, i nagle zrozumia. Przypomnia sobie noce,
kiedy pod jego dom podjedali ludzie; ich kolana sterczay w powietrzu, nad nimi
za unosiy si strzelby niczym stado studziennych urawi na tle nocnego nieba.
Oczy przybyszw lniy paskudnym blaskiem. Naciskali klakson, a on, trzaskajc
drzwiami, wypada na dwr z broni w rku, miejc si do siebie, a jego serce walio
jak u dziesiciolatka, po czym razem odjedali drog. Na pododze samochodu
spoczywa zwj konopnej liny, pudeka z nabojami wypychay kieszenie paszczy. Ile
nocy spdzili w ten sposb? Wiatr wpada do wozu, szarpic ich wosy, wciskajc je
w byszczce mciwie oczy i ryczc w uszach, podczas gdy oni wybierali drzewo,
porzdne silne drzewo, i stukali do drzwi!
- A wic to mia na myli ten sukinsyn? - Teece wyskoczy na soce. - Wracaj,
winio! Co bd robi po nocach? Ten gupi, bezczelny pomiot...
Dobre pytanie. Poczu nag pustk w piersi. O tak, co bdziemy robi po
nocach? - pomyla. Teraz, kiedy oni odeszli? By jak pusta butelka, zagubiony,
odrtwiay.
Wycign z kieszeni pistolet i sprawdzi magazynek.
- Co chcesz zrobi, Sam? - spyta kto.
- Zabi sukinsyna!
- Nie nakrcaj si - upomnia go Dziadunio. Jednake Samuel Teece znikn
ju za sklepem. Po chwili wyjecha na drog swym kabrioletem.
- Kto jedzie ze mn?
- Po prawdzie mam ochot si przewietrzy - odpar Dziadunio, wstajc.
- Kto jeszcze?
Nikt nie odpowiedzia.
Dziadunio wsiad do rodka, trzaskajc drzwiczkami. Samuel Teece ruszy
gwatownie w wielkim tumanie kurzu. Milczeli, pdzc naprzd pod jasnym
1

"Zstp w d, sodki rydwanie" - to pierwsze sowa popularnej murzyskiej pieni gospel - przyp. tum.

pogodnym niebem. Powietrze nad suchymi kami drao od gorca.


Zatrzymali si na skrzyowaniu.
- Ktrdy poszli, Dziaduniu? Starzec rozejrza si, mruc oczy.
- Myl, e prosto.
Pojechali dalej. Samochd pdzi naprzd midzy letnimi drzewami. Jedynie
ryk jego silnika zakca wszechobecn cisz. Droga bya pusta. W miar posuwania
si naprzd zauwayli co nowego. Teece zwolni i wychyli si z wozu. Jego te
oczy patrzyy gniewnie naprzd.
- Niech to diabli, Dziaduniu, widzisz, co ci dranie zrobili?
- Co takiego? - spyta Dziadunio i pody wzrokiem w lad za spojrzeniem
swego towarzysza.
Po obu stronach pustej wiejskiej drogi, starannie uoone w stosikach i
zawinitkach, spoczyway stare wrotki, chusty pene drobiazgw, znoszone buty,
taczki, kubki, spodnie, paszcze i wysuone kapelusze, wschodnie krysztaowe
sople, ktre kiedy podzwaniay na wietrze, rowe geranium posadzone w
puszkach, pmiski woskowych owocw, puda pienidzy konfederatw, wanny, tary,
sznury do suszenia bielizny, mydo, czyj trjkoowy rowerek, czyj inny sekator do
strzyenia ywopotw, wagonik-zabawka, diabe w pudeku, witra z murzyskiego
kocioa baptystw, cay zestaw szczk hamulcowych, rurki, materace, kanapy, fotele
na biegunach, soje zimnej mietanki, rczne lusterka. aden z tych przedmiotw nie
zosta niedbale porzucony; wszystkie uoono agodnie, z uczuciem i szacunkiem, na
piaskowych poboczach drogi. Zupenie jakby cae miasto przybyo tu, dwigajc swj
dobytek, a potem, gdy zabrzmiaa wielka trba ze spiu, wszystkie te rzeczy oddano
w piecz milczcych piaskw i jeden za drugim mieszkacy Ziemi umknli wprost w
bkitny przestwr nieba.
- Nie chcieli ich spali - wykrzykn gniewnie Teece. - Nie, nie chcieli ich
spali, jak mwiem; musieli zabra wszystko ze sob i zostawi tak, by mogli
spojrze na nie po raz ostatni, przy drodze, wszystko razem, nietknite. Czarnuchy
sdz, e s bardzo sprytni.
Gwatownie zarzucajc wozem par naprzd, mila za mil, rozrzucajc,
miadc i niszczc paczuszki papieru, szkatuki na biuteri, lustra, fotele.
- A masz! Jeszcze, jeszcze!
Nagle przednie koo sykno oguszajco. Samochd szarpn si gwatownie i
zjecha na bok, wprost do rowu, ciskajc Teece'em o przedni szyb.

- Sukinsyn! - Mczyzna otrzepa si z kurzu i wyskoczy z samochodu, niemal


wrzeszczc z wciekoci.
Spojrza z nienawici na cich, pust drog.
- Teraz nigdy ju ich nie zapiemy. Nigdy.
Jak okiem sign, wida byo jedynie toboki, stosiki i kolejne zawinitka,
uoone starannie niczym malekie porzucone witynie, skpane w blasku
popoudniowego soca. Ciepy wiatr dmucha im w twarze.
- Patrzcie!
- Niech mnie diabli, jeli cho spojrz - mrukn Teece. Jednake pozostali
Godzin pniej Teece i

kompletnie wyczerpani. Tamci na


posuchali i ujrzeli daleko zote nitki, ulatujce w niebo. Po chwili znikny,
pozostawiajc za sob ognisty lad.
Na polach baweny wiatr szumia pord pokrytych nienym nalotem
krzakw. Jeszcze dalej na kach leay nietknite arbuzy, pasiaste niczym koty,
wygrzewajce si w socu.
Mczyni na werandzie usiedli. Spojrzeli po sobie, zerknli na te zwoje
liny na pkach sklepowych, przebiegli wzrokiem stosy nabojw, poyskujcych
mosinym blaskiem w kartonowych pudekach, srebrne pistolety i dugie czarne
strzelby, wiszce spokojnie w cieniu. Kto wsun do ust somk, kto inny nakreli
palcem w kurzu ludzk sylwetk.
Wreszcie Samuel Teece unis triumfalnie swj pusty but, obrci go w doni i
przygldajc mu si, rzek:
- Zauwaylicie? Kln si na Boga, a do samego koca mwi do mnie:
prosz

pana"!

2004-2005: Nadawanie imion


Przybyli do obcej bkitnej krainy i narzucili jej swoje nazwy. I tak pojawi si
Strumie Hinkstona, Zaktek Lustiga, Czarna Rzeka, Lasy Driscolla, a z drugiej
strony Gry Graniczne i Osada Wildera - wszystkie przywoyway na myl wizje ludzi i
rzeczy, ktre robili. Oto miejsce, gdzie Marsjanie zabili pierwszych Ziemian. Nazwano
je Czerwonym Grodem, od barwy krwi. Tu, gdzie zgadzono drug wypraw, stana
wioska Drugie Podejcie; we wszystkich innych miejscach, w ktrych piloci rakiet
postawili swe ogniste koty, pozostay po nich popioy imion. Oczywicie istniao te
Wzgrze Spendera i miasto Nathaniela Yorka...
Stare marsjaskie nazwy wywodziy si z wody, powietrza i wzgrz. To byy
imiona niegw, spywajcych na poudnie kamiennymi kanaami, aby wypeni puste
morza; miana pradawnych, pogrzebanych pod ziemi magw, wie i pomnikw.
Rakiety niczym moty strciy stare nazwy w nico, rozbijajc marmur w py,
miadc porcelanowe kamienie milowe, drogowskazy dawnych miast. Wrd ich
szcztkw osadzono wielkie filary, na ktrych widniay nowe nazwy: ELAZOWO,
STALOWO, ALUMINIOWO, PRDNIK, ZBOW, ZIARNOWO, DETROIT II -miana
urzdze i metali wprost z Ziemi.
A gdy ju wzniesiono i ochrzczono miasta, pojawiy si te cmentarze: Zielone
Wzgrze, Ciche Mchy, Pagrek Wdrowcw, Zaczekaj Chwilk; w grobach spoczli
pierwsi zmarli...
Kiedy za wszystko trafio ju na swe miejsca, pewne i bezpieczne, gdy ciche,
porzdne miasta zyskay wszelkie wygody, a samotno niemal znikna, z Ziemi
przybyy wysze sfery. Ich czonkowie zjedali na przyjcia i urlopy, wyprawiali si
na zakupy lub w poszukiwaniu pamitek, zdj i atmosfery. Przybywali, aby bada i
stosowa prawa socjologii; zjawiali si, przynoszc ze sob gwiazdy, odznaki, prawa
i reguy, biurokratyczne przepisy, spowijajce Ziemi niczym obce zielsko. Teraz
zaczli rozsadza je na Marsie, czekajc, a zapuszcz korzenie. Poczli planowa
ycie ludzi i zawarto ich bibliotek, poucza i gnbi - tych samych ludzi, ktrzy
przybyli na Marsa po to, by uciec od poucze, przepisw i naciskw.
A czasami niektrzy z tych ludzi odpowiadali piknym za nadobne...

Kwiecie 2005: Usher II


Przez cay dzie pewnej jesieni - dzie zadymk omglony, pospny i
oniemiay, gdy chmury ciko i nisko zwisy na niebie, przebywaem samopas i konno
obszary niezwykle ponurej krainy i wreszcie, w chwili przypywu zmierzchw
wieczornych, stanem przed melancholijnym Domem Usherw..."2
Pan William Stendahl zawiesi gos, nie koczc cytatu, bowiem tam, na
niskim czarnym wzgrzu wznosi si Dom, na ktrego kamieniu wgielnym wypisano
dat A.D. 2005. Pan Bigelow, architekt, rzek:
- Wszystko gotowe. Oto klucz, panie Stendahl.
Obaj mczyni stali razem w milczeniu. Byo spokojne jesienne popoudnie.
Na kruczoczarnej trawie u ich stp szeleciy odbitki planw.
- Dom Usherw. - Pan Stendahl wymwi te sowa z prawdziw rozkosz. Zaplanowany, zbudowany, kupiony, zapacony. Czy pan Poe nie zachwyciby si
nim?
Pan Bigelow zmruy oczy.
- Tego wanie pan pragn?
-Tak!
- Czy barw ma odpowiedni? Jest peen spustoszenia i zgrozy?
- Przejmujcego spustoszenia, straszliwej zgrozy!
- A ciany, czy dostatecznie chodem przesycone?
- Zdumiewajco!
- A staw, jest wystarczajco czarny i aobny?
- Niewiarygodnie czarny i aobny.
- I wreszcie sitowie - wie pan, musielimy je ufarbowa - czy nazwie je pan
stosownie widmowym i szarawym?
-Jest icie ohydne!
Pan Bigelow skonsultowa si ze swymi planami, cytujc z nich:
- Czy caa ta budowla budzi w panu drtwot serca, znkanie, niemoc niepokonany smutek zadumy"? Dom, staw, krajobraz... i jak, panie Stendahl?
- Panie Bigelow, to jest warte kadych pienidzy. Na Boga, jest cudowny!
- Dzikuj panu. Prawd mwic, musiaem pracowa na lepo. Dziki Bogu,
ma pan wasne prywatne rakiety, w przeciwnym razie nigdy nie zezwolono by nam na
2

Ten i nastpne fragmenty "Zagady Domu Usherw" E. A. Poego w przekadzie Bolesawa Lemiana .

sprowadzenie wikszoci sprztu. Zauway pan, e w tej krainie stale panuje


zmierzch? Tu zawsze jest padziernik, jaowy, sterylny, martwy. Wymagao to sporo
wysiku. Zabilimy wszystko. Dziesi tysicy ton DDT. Nie zosta ani jeden w,
aba, nawet marsjaska mucha. A co do wiecznego zmierzchu, panie Stendahl, to
jestem z niego wyjtkowo dumny. Zainstalowalimy tu ukryte maszyny, ktre
przesaniaj soce tak, by wywoa stosownie pospny nastrj.
Stendahl chon roztaczajcy si przed nim widok, smutek, groz, cuchnce
opary, ca t atmosfer, jake starannie wymylon i wykreowan. A Dom!
Zmurszaa fasada, zowroga topiel, liszaje, aura rozkadu! Niewane, e wszystko
zrobiono z plastiku! Kt mgby to stwierdzi?
Unis wzrok ku jesiennemu niebu. Gdzie daleko, w grze, wiecio soce,
na planecie Mars rozkwita kwiecie, zocisty miesic pod bkitnym niebem; gdzie
w grze rakiety ldoway w ogniu, aby ucywilizowa t cudownie martw planet.
Huk ich przelotw gin jednak, pochonity przez ten mroczny, dwikoszczelny
wiat, wiat starodawnej jesieni.
- Teraz, kiedy moja praca dobiega koca - powiedzia pan Bigelow
niespokojnie - chciabym spyta, co zamierza pan zrobi z tym wszystkim?
- Z Usherem? Nie domyli si pan?
-Nie.
- Czy nazwisko Usher nic panu nie mwi?
-Nic.
- A Edgar Allan Poe?
Pan Bigelow potrzsn gow.
- Oczywicie! - Stendahl prychn lekko, z pogard i smutkiem. -Jak mogem
oczekiwa, e bdzie pan zna genialnego pana Poe? Zmar on bardzo dawno temu,
jeszcze przed Lincolnem. Wszystkie jego ksiki spony w Wielkim Ogniu. To byo
trzydzieci lat temu, w 1975 roku.
- Ach - westchn pan Bigelow ze zrozumieniem. -Jeden z tych!
- Owszem, jeden z tych, Bigelow. On i Lovecraft, Hawthorne i Ambrose Bierce,
niezliczone opowieci pene fantazji, koszmaru i grozy, a przy okazji historie o
przyszoci - wszystko zostao spalone. Bezlitonie. Uchwalono stosowne prawo.
Och, wszystko zaczo si od drobiazgw. Lata pidziesite i szedziesite byy
jak ziarnko, powodujce lawin. Na pocztku kontroli poddano komiksy, potem
powieci detektywistyczne i oczywicie filmy, pod takim czy innym ktem; do akcji

wczay si kolejne grupki, kierujce si wzgldami patriotycznymi, uprzedzeniami


religijnymi, naciskiem zwizkw... Zawsze znalaza si mniejszo, ktra baa si
tego i owego, i ogromna wikszo, czujca strach przed ciemnoci, przyszoci,
wasn histori, dniem dzisiejszym; ludzie bali si samych siebie i swoich wasnych
cieni.
- Rozumiem.
- Nawet sowo polityka" budzio w nich lk (w kocu, w bardziej reakcyjnych
krgach, stao si ono synonimem sowa komunizm" i samo jego wypowiedzenie tak przynajmniej syszaem - mogo kogo kosztowa ycie!) i tak stopniowo
przykrcano rub, wbijano kolejne gwodzie, popychano w odpowiednim kierunku,
a wreszcie sztuka i literatura, rozcigane, splatane w warkocze, wyginane w wzy,
szarpane na wszystkie strony, niczym wielka brya gliny, przestay stawia opr i
straciy swj smak. Wwczas wyczyy si kamery filmowe, wiata w teatrach
pogasy, spywajca z drukarni ogromna Niagara lektur zamienia si w wziutki
niewinny strumie czystych opowieci". Powiadam panu, prawdziwie radykalna bya
to ucieczka.
- Naprawd?
- O tak! Powiadali, e kady musi stawi czoo rzeczywistoci, temu, co dzieje
si Tu i Teraz! Wszystko inne musi odej. Pikne literackie kamstwa i wybryki
fantazji straciy racj bytu, tote pewnego sobotniego ranka trzydzieci lat temu, w
1975 roku, ustawiono ich wszystkich pod cian biblioteki - witego Mikoaja i
Jedca bez Gowy, Krlewn niek, Rumpelstiltskina i Matk Gsk - och, jaki
podnis si pacz! - i rozstrzelali ich, spalili zamki z papieru, ksiniczki zaklte w
aby i starych wadcw oraz ludzi, ktrzy yli dugo i szczliwie (bowiem, rzecz
jasna, wszyscy wiedzieli, e nikt nie yje dugo i szczliwie!). Dawno, dawno temu"
przemienio si w nigdy wicej". A potem na ruinach Szmaragdowego Grodu
rozsypali popioy Upiornego Rykszarza; strzaskali na kawaki koci dobrej czarownicy
Gladioli i Ozmy; Kolor z Przestworzy wepchnli do spektroskopu, a Kubusia
Dyniogowego podali z bezami na balu biologw! odyga fasoli uscha, przysypana
papierami, pica Krlewna ockna si ze snu, przebudzona pocaunkiem
naukowca tylko po to, by zemrze od miertelnej rany, zadanej przez jego
strzykawk. Zmusili te Alicj, by wypia napj, po ktrym zmniejszya si tak, e nie
moga ju wykrzykn: zdziwniej i zdziwniej"; jednym uderzeniem mota rozbili lustro,
Czerwonego Krla i ostrygi.

Zacisn pici. Boe, jak szybko zasza w nim przemiana! Jego twarz
poczerwieniaa, z trudem chwyta powietrze
Pan Bigelow by wyranie zaskoczony tym dugo tumionym wybuchem. Kilka
razy mrugn oczami, wreszcie rzek:
- Przepraszam, ale nie mam pojcia, o czym pan mwi. To dla mnie puste
sowa. Z tego, co syszaem, palenie przynioso wiele dobrego.
- Wyno si std! - krzykn Stendahl. - Zrobie ju swoje, a teraz zostaw
mnie, idioto!
Pan Bigelow wezwa swoich cieli i odjecha. Stendahl zosta sam przed
swoim domem.
- Suchajcie - rzek, zwracajc si do niewidocznych rakiet. - Przybyem na
Marsa, aby uciec przed wami, ludzie o czystych umysach! Ale was przybywa z
kadym dniem, niczym much przy padlinie, tote poka wam co nowego.
Zamierzam da wam nauczk za to, co zrobilicie na Ziemi z panem Poe. Strzecie
si zatem, poniewa dzi Dom Usherw otwiera swoje podwoje!
Unis rk i pogrozi niebu.
***
Rakieta osiada na ziemi. Wyskoczy z niej jowialny mczyzna, raz jeden
zerkn na dom i jego szare oczy pociemniay z niesmakiem. Szybkim krokiem
przeszed przez fos, stajc naprzeciw drobnego mczyzny.
- Pan si nazywa Stendahl?
-Tak.
-Jestem Garrett, kontroler Klimatw Moralnych.
- A zatem ludzie z Klimatw Moralnych dotarli w kocu na Marsa?
Zastanawiaem si, kiedy si zjawicie.
- Przybylimy w zeszym tygodniu. Wkrtce zaprowadzimy tu porzdek.
Bdzie tak jak na Ziemi. - Mczyzna machn gniewnie legitymacj w stron domu. Czy zechce mi pan co powiedzie o tym miejscu, Stendahl?
- To moje nawiedzone zamczysko. Podoba si panu?
-Nie, Stendahl, absolutnie nie. Nie odpowiada mi nawet-sam dwik sowa
nawiedzony".
- To bardzo proste. W roku paskim 2005 wzniosem sobie mechaniczne
sanktuarium.

jego

murach

fruwaj

miedziane

nietoperze,

sterowane

elektronicznymi promieniami; mosine szczury przemykaj w piwnicach z plastiku,

automatyczne szkielety tacz taniec mierci; mechaniczne wampiry, roboty pajace,


wilki i zjawy, poczenie chemii i pomysowoci - wszystkie mieszkaj tutaj.
- Tak wanie przypuszczaem. - Garrett umiechn si lekko. - Obawiam si,
e bdziemy musieli zburzy paski dom.
- Wiedziaem, e gdy tylko odkryjecie, co si dzieje, natychmiast zjawicie si
tutaj.
- Przybybym nawet wczeniej, ale najpierw, zanim wkroczymy, chcielimy si
upewni co do paskich zamiarw. Do kolacji zjawi si tu ekipy burzycieli i
podpalaczy. O pnocy to miejsce zostanie zrwnane z ziemi. Panie Stendahl,
osobicie uwaam pana za gupca. Jak mona wydawa na takie szalestwo ciko
zarobione pienidze? Co takiego musiao pana kosztowa trzy miliony dolarw...
- Cztery miliony. Ale poniewa jako mody czowiek odziedziczyem
dwadziecia pi milionw, sta mnie na to, aby nimi szasta. Okropna szkoda
jednak, e ledwie godzin temu zakoczylimy budow, a ju zjawia si tu pan ze
swoimi burzycielami. Czy nie mgby pan pozwoli mi nacieszy si moj zabawk
przez, powiedzmy, dwadziecia cztery godziny?
- Zna pan prawo. Przestrzegamy go bardzo skrupulatnie. Niewane, czy w gr
wchodz ksiki, czy domy. Nie wolno tworzy niczego, co w jakikolwiek sposb
sugerowaoby obecno duchw, wampirw, wrek czy innych wytworw fantazji.
- Niedugo spalicie i Babbitta!
- Mielimy z panem wiele kopotw, panie Stendahl. Wszystko jest w naszych
aktach. Dwadziecia lat temu, na Ziemi. Pan i paska biblioteka.
- Owszem, ja i moja biblioteka. I paru innych mnie podobnych. Poe ju dawno
zosta zapomniany, a take Oz i inne fantastyczne istoty. Ja jednak miaem sw ma
kolekcj. Nasza grupa obywateli przechowywaa swoje biblioteki, pki nie
przysalicie do nas ludzi z pochodniami, ktrzy podarli moich pidziesit tysicy
ksiek i spalili je wszystkie, tak jak wczeniej przebilicie kokiem serce wita
duchw i uprzedzilicie producentw filmowych, e jeli ju musz co krci, niech
to bd kolejne wersje dzie Ernesta Hemingwaya. Mj Boe, ile razy ogldaem
Komu bije dzwon"? Trzydzieci rnych adaptacji. Wszystkie bardzo realistyczne.
Och, niech pieko pochonie wasz realizm!
- Gorycz nie popaca.
- Panie Garrett, musi pan zoy pene sprawozdanie, prawda?
- Owszem.

- Zatem prosz wej i rozejrze si. Choby po to, by zaspokoi ciekawo.


To potrwa tylko chwil.
- W porzdku, niech pan prowadzi. Tylko bez adnych sztuczek. Jestem
uzbrojony.
Wrota Domu Usherw rozwary si szeroko. Twarze wchodzcych owion
ciepy, wilgotny powiew. Rozleg si oguszajcy chr jkw i westchnie, zupenie
jakby podziemne miechy, zamknite w gbokich katakumbach, powrciy nagle do
ycia.
Po kamiennej posadzce przemkn szczur. Garrett kopn go z gonym
okrzykiem. Szczur przewrci si i z jego nylonowej sierci wypad niewiarygodny rj
metalowych pche.
- Zdumiewajce! - Garrett nachyli si, patrzc uwanie.
W ciemnej niszy przycupna stara wiedma, jej woskowe donie koysay si
nad pomaraczowo-niebieskimi kartami do tarota. Nagle gwatownie szarpna gow
i cigajc bezzbne usta, sykna na Garretta, stukajc palcami w wytuszczone
arkana.
- mier! - krzykna.
- Wanie o to mi chodzio - oznajmi Garrett. - Godne poaowania.
- Pozwol panu spali j osobicie.
- Naprawd? - ucieszy si Garrett. Po chwili jednak zmarszczy czoo. - Musz
przyzna, e dziwnie lekko pan to przyjmuje.
- Wystarczy mi wiadomo, e mogem stworzy takie miejsce i bd mg o
tym opowiada. Odetchnem redniowieczn atmosfer w nowoczesnym wiecie
niedowiarkw.
- Niechtnie przyznaj, e paski geniusz budzi we mnie podziw. - Garrett
odprowadzi wzrokiem przepywajcy obok obok szepczcej mgy w ksztacie
piknej, zmysowej kobiety. W gbi wilgotnego korytarza szumiaa maszyneria. Z jej
wylotu wypywaa mga, niczym wata cukrowa z wirwki, i mruczc wdrowaa po
milczcym domu.
Nagle znikd pojawia si mapa.
- Chwileczk! -wykrzykn Garrett.
- Prosz si nie ba! - Stendahl poklepa czarn pier zwierzcia. - To robot.
Widzi pan? - Pogadzi sier, spod ktrej bysn metal.
- Owszem. - Garrett wycign niemiao rk, aby pogadzi zwierzaka. - Ale

dlaczego, panie Stendahl? Po co to wszystko? Co panem kierowao?


- Niech do biurokracji, panie Garrett. Nie mam jednak czasu na wyjanienia.
- Skin gow w stron mapy. - W porzdku. Teraz.
Mapa zabia pana Garretta.
***
-Jestemy ju gotowi, Pikes? Pikes unis wzrok znad stou.
- Tak, prosz pana.
- Wykonae wspaniay kawa roboty.
- Za to mi pan paci, panie Stendahl - odpar mikko Pikes, unoszc plastikow
powiek robota i wsuwajc pod ni szklan gak oczn, ktra osiada wygodnie w
gumowych fadach mini. - Prosz.
- Istny brat bliniak pana Garretta.
- Co z nim zrobimy? - Pikes wskaza blat, na ktrym spoczywa prawdziwy pan
Garrett, martwy.
- Lepiej go spal, Pikes. Nie chcielibymy przecie, aby kto zobaczy dwch
panw Garrettw.
Pikes przenis zwoki do ceglanego pieca.
- Zegnaj! - Wepchn pana Garretta do rodka i zatrzasn drzwiczki.
Tymczasem Stendahl stan przed Garrettem-robotem.
- Znasz swoje rozkazy?
- Tak, prosz pana. - Robot usiad. - Mam wrci do biura Klimatw
Moralnych. Tam sporzdz raport uzupeniajcy. Opni dziaanie o co najmniej
czterdzieci osiem godzin. Powiem, e musz przeprowadzi dokadniejsze
ledztwo.
- Zgadza si, Garrett. Do widzenia.
Robot pospieszy do rakiety Garretta, wsiad do rodka i odlecia.
Stendahl odwrci si.
- A teraz, Pikes, rozelijmy reszt zaprosze na dzisiejszy wieczr. Myl, e
czeka nas wietna zabawa, a ty?
- Szczeglnie, e czekalimy na ni dwadziecia lat. Mrugnli do siebie
porozumiewawczo.
***
Sidma. Stendahl raz jeszcze spojrza na zegarek. Ju prawie pora. Obrci w
palcach kieliszek sherry, czekajc w milczeniu. Zwisajce z dbowych belek stropu

nietoperze, delikatne miedziane ciaa, skryte pod warstw gumowej skry, mrugay
do niego, popiskujc. Pozdrowi je, unoszc kieliszek.
- Za nasze powodzenie.
Nastpnie odchyli si w fotelu, przymykajc oczy. Och, jak bdzie si tym
napawa na staro, t zapat rzdowi za jego terror literacki i ponce stosy. Jake
jego gniew i nienawi narastay przez te wszystkie lata. Jego plan z wolna nabiera
ksztatw w otpiaym umyle, a do owego dnia, trzy lata wczeniej, kiedy spotka
Pikesa.
Ach tak, Pikesa. Pikesa, ktry chowa w sercu zapiek gorycz, gbok i
mroczn niczym czarna studnia, pena rcego, zielonego kwasu. Kim by Pikes?
Jedynie najwikszym z nich wszystkich! Pikes, czowiek o dziesiciu tysicach
twarzy, upir, dym, bkitna mgieka, biay deszcz, nietoperz, gargulec, potwr. Oto
Pikes! Lepszy ni Lon Chaney ojciec? - zastanawia si Stendahl. Ile to razy nocami
oglda stare filmy z Chaneyem. Tak, lepszy ni Chaney. Lepszy ni ten drugi,
sawny potwr, staroytna mumia? Jak on si nazywa? Karloff? Znacznie lepszy!
Lugosi? Nie ma porwnania! Nie, istnia tylko jeden Pikes, obecnie nieszczsny
czowiek pozbawiony swych fantazji, swego miejsca na Ziemi. Nikomu ju nie mg
si pokazywa. Zabroniono mu nawet gra dla samego siebie, przed lustrem!
Biedny, niezwyky, pokonany Pikesie! Co musiae czu owej nocy, gdy zabrali
twoje filmy, niczym wntrznoci wyrwane z kamery, twoje wasne serce, i wepchnli
cae zwoje tamy do pieca. Czy moe si to rwna z wciekoci czowieka,
ktremu zniszczono pidziesit tysicy ksiek bez adnego zadouczynienia?
Tak. Tak. Donie Stendahla zlodowaciay w bezsensownym gniewie. C zatem
bardziej naturalnego ni to, e spdzili razem niezliczone noce, dyskutujc nad
nieskoczon liczb dzbankw z kaw, i e to wanie z owych rozmw, z tej
goryczy, zrodzi si Dom Usherw.
Zadwicza wielki kocielny dzwon. To przybywali gocie.
Wsta z umiechem, aby ich powita.
***
Roboty, dorose, cho pozbawione pamici, czekay. Odziane w zielone
jedwabie koloru lenych staww, modych ab i paproci czekay cierpliwie.
Zotowose, o puklach barwy soca i piasku, leay bez ruchu - naoliwione szkielety z
brzu, zatopione w elatynie. Tkwiy w trumnach, przeznaczonych dla nieywych i
nie-umarych, zamknite w skrzynkach z tarcicy; metronomy ich serc wyglday

chwili, gdy zostan wprawione w ruch. W powietrzu unosia si wo smarw i


rozgrzanego mosidzu. Na cmentarzysku panowaa cisza. Obdarzone pci, a
przecie bezpciowe, nazwane, lecz anonimowe, nie rnice si od ludzi niczym
prcz braku czowieczestwa, spoglday na zabite gwodziami wieka swych skrzy,
z naklejkami goszcymi wolne od opat", pogrone w mierci, ktr nawet mierci
trudno nazwa, bowiem nigdy nie yy. Nagle rozleg si oguszajcy jk
wyszarpywanych gwodzi. Wieka uniosy si. Na skrzynie pad cie. Czyja rka
wycisna smar z oliwiarki. Pierwszy zegar, nakrcony, zacz cichutko tyka. Po
chwili doczy do niego drugi i jeszcze jeden, i jeszcze, pki w caym pomieszczeniu
nie rozleg si pomruk mechanizmw. Gumowe powieki uniosy si, odsaniajc
szklane oczy. Nozdrza zadray. Roboty, odziane w mapi sier i biae krlicze
skrki, powstay: Tweedledum pody za Tweedledee, wiciel za Susem; topielcy
z gbin mrz, pokryci sol i wodorostami, zakoysali si niepewnie, wok nich
stanli wisielcy o sinych gardach i wywrconych limaczych oczach; stwory z lodu i
rozgrzanej blachy, powolne skrzaty i bystre elfy, Tik-tak, Ruggedo, wity Mikoaj,
poprzedzany wasnorcznie stworzon nieyc, Sinobrody o zarocie niczym
pomie palnika, siarkowe chmury, z ktrych wystaway zielone ogniste pyski, a za
nimi pokryte uskami olbrzymie wowe ciao smoka, w ktrego brzuchu pon ogie.
Wszystkie roboty toczyy si naprzd z krzykiem, tykaniem, wistem, w ciszy pord
wiatru. Dziesi tysicy wiek runo na ziemi i niezliczone zegary ruszyy w gb
Domu Usherw. Nadesza magiczna noc.
***
Okolic owiaa fala gorca. Rakiety goci, ponce na niebie i zmieniajce
jesie w wiosn, przybyy na miejsce.
Wysiedli z nich mczyni w wieczorowych strojach, a za nimi kobiety o
wosach upitych w eleganckie koki.
- A zatem to jest Usher!
- Ale gdzie s drzwi?
W tym momencie pojawi si Stendahl. Kobiety zamiay si i zaszczebiotay.
Pan Stendahl uciszy je krtkim gestem. Odwrciwszy si, unis wzrok ku
wysokiemu oknu i wykrzykn:
- Rapunzel, Rapunzel, spu swoje warkocze!
W grze za pikne dziewcz wychylio si z okna, spuszczajc zote wosy
koysane wieczornym wiatrem. Jej pukle wiy si coraz niej, rosnc i rosnc, a

wreszcie stay si drabin, po ktrej rozemiani gocie wspili si do wntrza domu.


Co za szanowani socjolodzy! C za sprytni psycholodzy! I ja-cy niezwykle
wani politycy, bakteriolodzy i neurolodzy! Wszyscy co do jednego stali teraz w
wilgotnych murach domu.
- Witajcie.
Pan Tryon, pan Owen, pan Dunne, pan Lang, pan Steffens, pan Fletcher i dwa
tuziny innych.
- Prosz, prosz!
Panna Gibbs, panna Pope, panna Churchil, panna Blunt, panna Drummond i
jeszcze parnacie kobiet, wystrojonych, eleganckich.
Jeden w drugiego ludzie cieszcy si oglnym szacunkiem, czonkowie
Towarzystwa Zwalczania Fantazji, zwolennicy zakazu obchodw wita duchw i
dnia Guya Hawkesa, wrogowie nietoperzy, podpalacze ksiek, dziercy w doniach
pochodnie; porzdni, uczciwi obywatele, ktrzy odczekali, a nieokrzesani pielgrzymi
przybd tu, pochowaj Marsjan, sprztn miasta, wybuduj nowe domy, naprawi
drogi i ujarzmi t krain, a potem, kiedy ju wszystko toczyo si, jak naley, przybyli
na Marsa -porzdniccy, psujcy kad zabaw, ludzie o oczach barwy jodyny, w
ktrych yach pyna rt. Zjawili si, aby ustanowi kontrol Klimatw Moralnych i
wydziela wszystkim godowe porcje dobra. I pomyle, e byli jego przyjacimi! O
tak, woy wiele wysiku, by ich pozna i zaprzyjani si z nimi w zeszym roku na
Ziemi!
- Witajcie w przestronnych salach mierci! - krzykn.
- Cze, Stendahl, o co tu chodzi?
- Sami zobaczycie. A teraz przebierzcie si szybko. Tam s kabiny,
znajdziecie w nich odpowiednie kostiumy. Panowie po tej stronie, panie po tamtej.
Gocie poruszyli si niespokojnie.
- Nie wiem, czy powinnimy tu zosta - stwierdzia panna Po-pe. - Nie podoba
mi si tutaj. To niemal jak blunierstwo.
- Bzdura, to tylko bal kostiumowy.
- Wyglda mi na imprez nielegaln. - Pan Stevens zacz wszy wokoo.
- Dajcie spokj - rozemia si Stendahl. - Bawcie si, jutro to wszystko legnie
w gruzach. Do kabin!
Dom ttni yciem i kolorami; bani podzwaniali brzkada-mi na czapkach,
biae myszki taczyy miniaturowe kadryle w takt melodii odgrywanych przez kary,

przesuwajce malekimi smyczkami po malusiekich skrzypkach. U zwglonych


belek powa powieway proporce, a chmary nietoperzy kryy wok ygaczy, z
ktrych tryskao wino, chodne, mocne, spienione. Przez siedem komnat balu
maskowego przelewa si strumie. Gocie, przekraczajc go, odkryli, e to sherry.
Przybysze wysypywali si z kabin, przeksztaceni w postaci z mrokw dziejw, o
twarzach skrytych za dominami. Sam fakt przywdziania masek odebra im prawo do
zgaszania sprzeciww wobec grozy i fantazji. Kobiety ze miechem przepyway
wok, odziane w czerwone suknie; wok nich kryli mczyni, za po cianach
przesuway si cienie pozbawione wacicieli. Rozwieszone gdzieniegdzie lustra nie
odbijay niczego.
- Wszyscy jestemy wampirami! - zamia si pan Fletcher. -Ju nie yjemy!
Bal odbywa si w siedmiu komnatach, kadej innego koloru; jednej bkitnej,
drugiej purpurowej, trzeciej zielonej, czwartej pomaraczowej, pitej biaej, szstej
fioletowej, sidmej obitej czarnym aksamitem. W czarnej sali sta hebanowy zegar,
ktry gono wybija kolejne godziny. Za wszdzie krcili si gocie, dobrze ju
podpici, a wrd nich mechaniczne stwory, Susy, Szaleni Kapelusznicy, trolle,
olbrzymy, Czarne Koty i Biae Krlowe. Taczce stopy muskay posadzk, spod
ktrej dobywao si oguszajce bicie ukrytego oskarycielskiego serca.
- Panie Stendahl! Szept.
- Panie Stendahl!
U jego boku pojawi si potwr o twarzy mierci. To by Pikes.
- Musz pomwi z panem na osobnoci.
- Co si stao?
- Prosz. - Pikes wycign kocist do. Spoczywaa na niej garstka na wp
stopionych, na wp zwglonych kek, rub i nakrtek. Stendahl przyglda im si
przez dug chwil. Wreszcie wycign Pikesa na korytarz.
- Garrett? - wyszepta. Pikes przytakn.
- Przysa nam robota. Znalazem to, kiedy przed chwil czyciem palenisko.
Przez jaki czas obaj wpatrywali si w zbate kka.
- To oznacza, e lada moment zjawi si tu policja - oznajmi Pikes. - Nasze
plany wezm w eb.
- Sam nie wiem. - Stendahl obejrza si na wirujcych po salach ludzi w
tych, bkitnych i czerwonych strojach. W zamglonych komnatach rozbrzmiewaa
muzyka. - Powinienem si domyli, e Garrett nie byby takim gupcem, aby

osobicie zoy mi wizyt. Ale chwileczk!


- Co si stao?
- Nic. Nic si nie stao. Garrett przysa nam jednego robota, a my odesalimy
drugiego. Jeli nie sprawdzi dokadnie, nie zauway rnicy.
- Oczywicie!
- Nastpnym razem zjawi si tu we wasnej osobie. Teraz sdzi, e bdzie
bezpieczny. Lada chwila powinien si pokaza! Wicej wina, Pikes!
Wielki dzwon zabrzmia dononie.
- Zao si, e to on. Id, wpu pana Garretta. Rapunzel spucia swe zote
wosy.
- Pan Stendahl?
- Pan Garrett? Prawdziwy pan Garrett?
-Jako ywo. - Garrett powid wzrokiem po zagrzybionych cianach i
wirujcych w tacu gociach. - Uznaem, e lepiej przyjad tu osobicie. Nie mona
polega na robotach. Zwaszcza na cudzych robotach. Poczyniem te pewne kroki.
Burzyciele zjawi si tu za godzin, aby zrwna to straszne miejsce z ziemi.
Stendahl ukoni si.
- Dzikuj, e mnie pan uprzedzi. - Machn rk. - A tymczasem moe
przyczy si pan do zabawy? Wina?
- Nie, dzikuj. Co tu si dzieje? Jak nisko moe upa czowiek?
- Prosz przekona si samemu, panie Garrett.
- Morderstwo - rzuci Garrett.
- Morderstwo wrcz przeokropne - zgodzi si Stendahl. Usyszeli krzyk
kobiety. Panna Pope podbiega do nich, jej twarz poblada niczym ser.
- Wanie zdarzyo si co okropnego. Widziaam, jak mapa udusia pann
Blunt i wepchna j do komina.
Obejrzawszy si, ujrzeli dugie jasne wosy, wystajce z przewodu
kominowego. Garrett krzykn gono.
- Potworno! - szlochaa panna Pope. Nagle jej pacz urwa si gwatownie.
Mrugajc ze zdumienia oczami odwrcia si. -Panna Blunt!
- Owszem - odpara panna Blunt, stajc obok niej.
- Ale widziaam, jak ten stwr wpycha pani do komina!
- Nie - rozemiaa si panna Blunt. - To by robot. Bardzo zrczna kopia.
-Ale, ale...

- Nie pacz, moja droga. Nic mi nie jest. Daj mi spojrze. Rzeczywicie, to ja.
W grze, w kominie. Zupenie tak jak mwia. Czy to nie zabawne?
Panna Blunt odesza ze miechem.
- Napije si pan, panie Garrett?
- Chyba tak. To mnie poruszyo. Mj Boe, co za miejsce. Naprawd powinno
zosta zniszczone. Przez chwil sdziem...
Garrett pocign dugi yk.
Kolejny krzyk. Cztery biae krliki dwigny pana Steffensa i poniosy go
schodami, ktre w cudowny sposb pojawiy si na rodku sali. Wkrtce pan Steffens
znalaz si w studni, gdzie starannie skrpowany, zosta rzucony na pastw
wielkiego, ostrego jak brzytwa wahada, ktre opuszczao si z kadym ruchem coraz
bliej i bliej umczonego ciaa.
- Czy to ja? - spyta pan Steffens, stajc u boku Garretta. Nachyli si nad
studni. -Jakie to osobliwe oglda wasn mier. Wahado wisno po raz ostatni.
- C za realizm! - pan Steffens odwrci si.
-Jeszcze kieliszek, panie Garrett?
- Poprosz.
- To nie potrwa dugo. Wkrtce zjawi si burzyciele.
- Dziki Bogu. Rozleg si trzeci krzyk.
- Co teraz? - spyta Garrett niespokojnie.
- Moja kolej - owiadczya panna Drummond. - Spjrzcie.
Roboty chwyciy jej wrzeszczcego sobowtra, wepchny go do trumny,
zabiy gwodziami wieko i zagrzebay w ziemi pod podog.
- Chwileczk, pamitam to - westchn kontroler Klimatw Moralnych. - Ze
starych zakazanych ksiek. Przedwczesny pogrzeb. I pozostae. Studnia, wahado,
mapa i komin. Zabjstwo przy rue Morgue. Wszystko byo w ksice, ktr spaliem.
- Napij si jeszcze, Garrett. Prosz, przytrzymaj kieliszek.
- Mj Boe, naprawd ma pan wyobrani.
Patrzyli, jak ginie kolejna pitka goci, jeden poarty przez smoka, pozostali
wrzuceni do czarnego stawu. Mroczna to pochona ich bez ladu.
- Chciaby pan obejrze, co zaplanowalimy dla pana? - spyta Stendahl.
- Bardzo chtnie - odpar Garrett. - Co za rnica. I tak rozwalimy to
koszmarne miejsce. Okropny z pana czowiek.
- Chodmy zatem. Tdy.

I poprowadzi Garretta na d, poprzez liczne korytarze, stromymi schodami w


gb ziemi, do katakumb.
- Co chce mi pan tu pokaza? - spyta Garrett.
- Pask mier.
- Kopi?
- Tak. I co jeszcze.
- Co takiego?
- Amontillado - odrzek Stendahl, kroczc naprzd z lamp w doni. Z nie
domknitych trumien wychylay si kociotrupy. Garrett zatka palcami nos, krzywic
si z niesmakiem.
- Co prosz?
- Nie sysza pan nigdy o Amontillado?
-Nie.
- Nie poznaje pan tego? - spyta Stendahl, wskazujc cel.
- A powinienem?
- Albo tego? - Stendahl, umiechajc si, wyj spod peleryny kielni.
- Co to takiego?
- Prosz za mn.
Razem weszli do celi. Stendahl skrpowa acuchem podpitego mczyzn.
- Na Boga, co pan robi? - wykrzykn Garrett, pobrzkujc kajdanami.
- Lubi ironi. Prosz mi nie przerywa. To niegrzeczne. O tak!
- Zaku mnie pan w acuchy!
- Istotnie.
- I co teraz?
- Zostawi tu pana.
- To jaki art!
- I to bardzo dobry.
- Gdzie mj sobowtr? Nie obejrzymy jego mierci?
- Nie ma adnego sobowtra.
- Ale tamci!
- Tamci nie yj. Ci, ktrych mier pan oglda, to byli prawdziwi ludzie. Ich
sobowtry, roboty, stay obok i patrzyy. Garrett milcza.
- Teraz powinien pan zawoa: Na mio bosk, Montresorze!" - pouczy go
Stendahl. - A ja odpowiem: A tak, na mio bosk". No dalej! Prosz to powiedzie.

- Ty gupcze!
- Musz pana baga? Niech pan to powie. Prosz rzec: Na mio bosk,
Montreserze!"
- Nie zrobi tego, idioto. Wypu mnie std. - Garrett natychmiast wytrzewia.
- Chwileczk. Prosz to zaoy. - Stendahl cisn mu co, co brzczao i
dzwonio.
- Co to jest?
- Czapka z dzwoneczkami. Jeli pan j woy, moe zgodz si pana
wypuci.
- Stendahl!
- Zakadaj j, powiedziaem!
Garrett posucha. Dzwoneczki zabrzczay.
- Nie ma pan wraenia, e wszystko to ju si kiedy wydarzyo? - spyta
Stendahl, biorc si do pracy. Nabra kielni zaprawy i umieci pierwsz ceg.
- Co pan robi?
- Zamurowuj pana. Oto pierwsza warstwa. Teraz druga.
- Pan oszala!
- Nie bd zaprzecza.
- Zostanie pan ukarany!
Stendahl opuka ceg i nucc pod nosem, umieci j na mokrej zaprawie.
Z mrocznej wnki dobiegy go odgosy szamotaniny, ktrym towarzyszyy
krzyki. Cegy wznosiy si coraz wyej.
- Powalcz jeszcze troch - zachca go Stendahl. - Niech wszystko bdzie, jak
naley.
- Wypu mnie, wypu mnie std!
Pozostaa jeszcze tylko jedna cega. Krzyki nie ustaway.
- Garrett? - zawoa cicho Stendahl. Garrett umilk. - Gar-rett, wiesz, dlaczego
to zrobiem? Poniewa spalie ksiki pana Poego, w ogle ich nie czytajc.
Zadowolie si opini innych, e zasuguj na stos. W przeciwnym razie wiedziaby,
co planuj, kiedy tylko zeszlimy tutaj. Ignorancja bywa niebezpieczna, panie Garrett.
Garrett milcza.
- Chc, eby wszystko odbyo si, jak naley. - Stendahl unis lamp tak, e
przenikajce przez otwr wiato pado na skulon w mroku posta. - Niechaj
zadwicz brzkada. -Dzwoneczki poruszyy si lekko. - A teraz, jeli zechce pan

rzec: Na mio bosk, Montresorze!", to moe pana uwolni.


Twarz mczyzny uniosa si ku wiatu. W jego oczach odbio si wahanie.
Po chwili wizie rzek groteskowo:
- Na mio bosk, Montresorze!
- Ach! - westchn Stendahl przymykajc oczy. Wsun na miejsce ostatni
ceg i zamurowa j spokojnie. - Requiescat in pace, drogi druhu.
Po chwili wyszed z katakumb.
***
Na dwik zegara, ktry wybi pnoc, ruch w siedmiu komnatach zamar.
Pojawia si mier Szkaratna.
Stendahl na moment przystan w drzwiach, obserwujc ca scen, po czym
wypad z wielkiego domu i pobieg na drug stron fosy, do miejsca, w ktrym czeka
helikopter.
- Gotw, Pikes?
- Gotw.
- Teraz!
Z umiechem spojrzeli na wielki dom, ktry zacz zapada si porodku,
jakby ziemia pod nim zatrzsa si nagle. Stendahl, obserwujc wspania scen,
usysza Pkesa recytujcego cicho:
- Dostaem zawrotu gowy, gdym ujrza, jak potne mury rozpady si na
dwoje. Zahuczao co przecigle, zabrzmiao gucho jak odgos tysica wodospadw
- i gboki spleniay staw, u stp mych tkwicy, pospny w milczeniu zawar swe fale
nad szcztkami Domu Usherw".
Helikopter unis si nad kipic topiel i odlecia na zachd.

Sierpie 2005: Starcy


C bardziej naturalnego, e wreszcie i na Marsie pojawili si te
starzy ludzie, podajcy szlakiem wyznaczonym przez szorstkich pionierw,
wypachnionych elegantw, zawodowych podrnikw i romantykw, poszukujcych
nowych wrae.
I tak wyschnici, skrzypicy ludzie, ktrzy caly swj czas spdzali zasuchani
w rytm wasnych serc, macajc swj puls i wlewajc do ust yki lekw, ludzie, ktrzy
kiedy zdali w listopadzie pocigami do Kalifornii, a w kwietniu wyprawiali si do
Woch trzeci klas parowcw, pomarszczeni jak liwki i zasuszeni jak mumie, w
kocu take dotarli na Marsa...

Wrzesie 2005: Marsjanin


Bkitne gry celoway w zapakane niebo, krople deszczu paday do dugich
kanaw. Stary LaFarge i jego ona wyszli z domu, aby zobaczy, co si dzieje.
- Pierwszy deszcz tego roku - zauway LaFarge.
- To dobrze - odpara ona
- Najwyszy czas.
Zamknli drzwi. Bezpieczni w rodku, ogrzali donie nad ogniem. Oboje dreli
z zimna. Spogldajc przez okno, ujrzeli poyskujc od deszczu rakiet, ktra
przywioza ich z Ziemi.
- Brak mi tylko jednego - stwierdzi LaFarge, spuszczajc wzrok.
- Czego? - spytaa ona.
- auj, e nie moglimy przywie ze sob Toma.
- Przesta, Lafe!
- Przepraszam. Nie bd znw zaczyna.
- Przyjechalimy tu, aby w spokoju doy swoich dni, nie mylc o Tomie. Nie
yje od tak dawna, e powinnimy o nim zapomnie, zapomnie o wszystkim na
Ziemi.
- Masz racj - odpar i ponownie wystawi rce do ognia. Niewidzcym
wzrokiem zapatrzy si w pomienie. - Nie bd ju porusza tego tematu. Tyle, e
brakuje mi coniedzielnych wypraw na cmentarz Green Lawn, aby zoy kwiaty na
jego grobie. To byy nasze jedyne wycieczki.
Bkitny deszcz zabbni mikko o dach ich domu. O dziewitej pooyli si do
ka i leeli w ciszy, trzymajc si za rce. On mia pidziesit pi lat, ona
szedziesit. Otaczaa ich deszczowa ciemno.
- Anno? - powiedzia cicho.
- Tak? - spytaa.
- Syszaa co?
Oboje zaczli nasuchiwa. Z zewntrz dobiega jednak tylko szum deszczu i
wiatru.
- Nie - odpara.
- Kto tam gwide - oznajmi.
- Niczego nie syszaam.
- Wstan i sprawdz.

Narzuci na plecy szlafrok i przeszed na drug stron domu do frontowych


drzwi. Zawaha si, po czym rozwar je szeroko. Zimne krople deszczu natychmiast
zmoczyy mu twarz. Wia wiatr.
Na rodku podwrza staa drobna posta.
Byskawica przeszya niebo i biay rozbysk owietli twarz, spogldajc na
stojcego w drzwiach starego LaFarge'a.
- Kto tam? - krzykn starzec dygoczc. Cisza.
- Kim jeste? Czego chcesz? Przybysz nie odezwa si ani sowem. LaFarge
poczu nag sabo i znuenie.
- Kim jeste?! -wykrzykn.
ona stana za nim i uja go za okie.
- Czemu krzyczysz?
- Na podwrku stoi chopczyk i nie chce si odezwa - odpar stary czowiek.
Wstrzsay nim dreszcze. - Wyglda zupenie jak Tom!
- Co ci si przynio. Wracaj do ka.
- Ale on tu jest. Sama zobacz.
Otworzy szerzej drzwi. Do rodka wdar si zimny podmuch. Rzadki deszcz
sipi na ziemi i posta, obserwujc ich odlegymi oczyma. Stara kobieta
przytrzymaa si framugi.
- Odejd! - krzykna, machajc rk. - Odejd!
- Czy on nie wyglda jak Tom? - spyta stary. Posta nie drgna.
- Boj si - rzeka kobieta. - Zamknij drzwi i chod do ka. Nie chc mie z
tym nic wsplnego.
Znikna w sypialni, jczc pod nosem.
Stary mczyzna nadal sta w drzwiach, czujc chd deszczu na rkach.
- Tom! - zawoa cicho. -Tom, jeli to ty, jeli jakim cudem to naprawd ty,
zostawi drzwi otwarte. Gdyby byo ci zimno, gdyby chcia wej i ogrza si,
przyjd tu pniej i po si przy kominku. Ley tam ciepy futrzak.
Zamkn drzwi, nie ruszajc zasuwy.
ona poczua, e wrci do ka, i zadraa.
- Co za paskudna noc. Tak mi zimno - zapakaa.
- Cicho, cicho - uspokaja j, tulc w ramionach.
Po dugim czasie zasna.
A potem uszu mczyzny dobieg bardzo cichy dwik. Drzwi frontowe otwary

si na moment, wpuszczajc do rodka wiatr i deszcz. Usysza mikkie kroki obok


kominka i cichutki oddech.
- Tom - powiedzia do siebie.
Byskawica zapalia niebo i na chwil rozdara ciemnoci.
***
Ranek by bardzo gorcy.
Pan LaFarge otworzy drzwi salonu i rozejrza si pospiesznie.
Skry przed kominkiem byy puste.
LaFarge a westchn.
- Starzej si - rzek.
Ruszy na dwr, aby przynie z kanau wiaderko wieej wody do mycia. Przy
drzwiach niemal zderzy si z modym Tomem, dwigajcym wiadro pene a po
brzegi.
- Dzie dobry, tato.
- Dzie dobry, Tom. - Stary czowiek odsun si; bosonogi chopiec
pospieszy przez pokj, postawi wiaderko pod cian i odwrci si z umiechem.
- Pikny mamy dzi dzie.
- Owszem - odpar starzec z niedowierzaniem. Chopiec zachowywa si jak
gdyby nigdy nic. Zacz obmywa twarz w wodzie.
Stary czowiek ruszy naprzd.
- Tom, jak si tu dostae? Ty yjesz?
- A nie powinienem? - Chopiec unis wzrok.
- Ale, Tom, cmentarz Green Lawn co niedziela, kwiaty i... -LaFarge poczu,
e musi usi. Chopiec stan przed nim i uj jego do. Stary czowiek czu jego
palce, ciepe, namacalne. - Naprawd tu jeste? To nie sen?
- Chcesz przecie, ebym tu by, prawda? - Twarz chopca zdradzaa niepokj.
- O tak, Tom!
- Czemu zatem zadajesz pytania? Przyjmij mnie.
- Ale twoja matka; wstrzs...
- Nie bj si o ni. W nocy zapiewaem wam obojgu, dziki temu chtniej
mnie przyjmiecie, zwaszcza ona. Nie bdzie adnego wstrzsu. Zaczekaj, a si
zjawi, a sam si przekonasz. - Wybuchn miechem, potrzsajc miedzian,
krcon czupryn. Jego oczy byy czyste i bardzo niebieskie.
- Dzie dobry, Lafe, Tom. - Matka wynurzya si z sypialni, upinajc wosy w

kok. -Jaki pikny dzie, prawda?


Tom odwrci si ze miechem, spogldajc w twarz ojca.
- Widzisz?
Caa trjka zjada pyszne drugie niadanie w cieniu za domem. Pani LaFarge
wyja nawet star butelk sonecznikowego wina, ktr przechowywaa na specjaln
okazj, i wszyscy wznieli toast. Pan LaFarge nigdy nie widzia ony tak szczliwej.
Jeli nawet gdzie w jej umyle kry si cie wtpliwoci, nie wspominaa o nim.
Obecno Toma bya dla niej czym zupenie naturalnym i powoli te stawaa si
taka dla samego LaFarge'a.
Podczas gdy matka sprztaa talerze, LaFarge nachylil si i spyta cicho:
- Ile masz lat, synu?
- Nie wiesz, tato? Oczywicie czternacie.
- Kim ty naprawd jeste? Nie moesz by Tomem, ale kim przecie jeste.
- Nie rb tego. - Sposzony chopak ukry twarz w doniach.
- Moesz mi powiedzie - naciska stary czowiek. - Rozumiem. Jeste
Marsjaninem, prawda? Syszaem historie o Marsjanach. Nic pewnego, jedynie
opowieci o tym, jak rzadcy si stali, i e kiedy pojawiaj si wrd nas, przybywaj
pod postaci Ziemian. Jest w tobie co dziwnego, jakby by Tomem, a jednoczenie
nim nie by.
- Czemu nie moesz po prostu mnie przyj i przesta tyle gada? wykrzykn chopiec. Jego donie cakowicie skryway twarz. - Nie wtp, bagam, nie
wtp we mnie. - Odwrci si i uciek od stou.
- Tom, wracaj!
Jednake chopak odbieg wzdu kanau w stron odlegego miasta.
- Dokd poszed Tom? - spytaa Anna, wracajc po kolejne naczynia.
Spojrzaa prosto w oczy mowi. - Czy powiedziae co, co go zdenerwowao?
- Anno - odpar, ujmujc jej do. - Anno, pamitasz cokolwiek? Cmentarz
Green Lawn, targowisko, zapalenie puc Toma?
- O czym ty mwisz? - Rozemiaa si.
- Niewane - odpar cicho.
W dali kurz, ktry biegncy Tom wzbi z ziemi, osiada powoli na brzegu
kanau.
***
Chopiec wrci o pitej po poudniu, wraz z zachodem soca. Spojrza z

powtpiewaniem na ojca. - Chcesz mnie jeszcze o co zapyta?


- adnych wicej pyta - odparl LaFarge. Tom umiechn si, odsaniajc
biae zby.
- wietnie.
- Gdzie bye?
- Niedaleko miasta. O may wos bybym nie wrci. Niemal... - chopiec szuka
stosownego sowa - wpadem w puapk.
- Co to znaczy w puapk"?
- Minem niewielki blaszany domek nad kanaem i prawie si staem. A
wwczas ju nigdy nie mgbym do was wrci. Nie potrafi tego wyjani; nie wiem
jak. Sam tego nie rozumiem. To dziwne. Nie chc ju o tym rozmawia.
- Zatem zmiemy temat. Lepiej si umyj, chopcze. Czas na kolacj.
Chopak odbieg.
Jakie dziesi minut pniej na spokojnych wodach kanau pojawia si d.
Siedzcy w niej wysoki mczyzna o czarnych wosach popycha j naprzd leniwymi
ruchami rk.
- Dobry wieczr, bracie LaFarge - rzuci, przerywajc sw prac.
- Dobry wieczr, Saul. Przynosisz jakie nowiny?
- I to najrniejsze. Znasz gocia nazwiskiem Nomland, ktry mieszka nad
kanaem w blaszanym domku? LaFarge napi si cay.
-Tak?
- Wiesz, co to za ajdak?
- Podobno uciek z Ziemi, poniewa zabi czowieka.
Saul opar si na swym mokrym drgu, patrzc wprost na La- A pamitasz, jak nazywa si ten, ktrego zabi?
- Gillings, prawda?
- Zgadza si. Gillings. Jakie dwie godziny temu pan Nomland przybieg do
miasta krzyczc, e widzia Gillingsa ywego, tu, na Marsie, dzi, tego popoudnia!
Prbowa przekona stranikw wiziennych, eby zamknli go bezpiecznie w celi.
Nie zgodzili si, wic Nomland wrci do domu i podobno dwadziecia minut temu
paln sobie prosto w eb. Wanie stamtd pyn.
- No, no - mrukn LaFarge.
- Dziej si tu naprawd dziwne rzeczy - mrukn Saul. -C, dobranoc,
LaFarge.

- Dobranoc.
d popyna dalej, przecinajc spokojn to.
- Kolacja na stole! - krzykna stara kobieta. Pan LaFarge zaj swe miejsce i z
noem w doni spojrza na Toma.
- Tom - spyta - co robie dzi po poudniu?
- Nic - odpar chopiec z penymi ustami. - A dlaczego?
- Po prostu chciaem wiedzie. Stary czowiek okry koszul serwetk.
***
O sidmej wieczorem kobieta zapragna popyn do miasta.
- Nie byam tam od miesicy. Jednake Tom si sprzeciwi.
- Boj si miasta - rzek. - Ludzi. Nie chc tam jecha.
- Dorosy chopak, a gada takie gupstwa - odpara Anna. -Nie zamierzam tego
sucha. Jedziesz z nami. Ja ci mwi.
- Anno, jeli chopak nie ma ochoty... - zacz starzec.
Jednake Anna ucia dalsz dyskusj. Zapdzia obu do odzi i popynli
kanaem pod wieczornymi gwiazdami. Tom lea na plecach z zamknitymi oczami,
trudno stwierdzi - spa czy nie. Stary czowiek nie spuszcza z niego wzroku,
rozmylajc. Kto to taki, zastanawia si, tak samo spragniony mioci jak my? Kim i
czym jest, tak bardzo samotny, e przybywa do obozu wroga, przybiera twarz i gos z
naszej pamici i zostaje pord nas, wreszcie zaakceptowany i szczliwy? Z jakiej
przychodzi gry, z ktrej groty? Z jakiej rasy, ktrej niedobitki wci pozostaj na tej
planecie, po przybyciu rakiet z Ziemi? Stary czowiek potrzsn gow. W aden
sposb nie zdoa si dowiedzie. Po co wtpi? To jest Tom.
Podnis wzrok na rozcigajce si przed nimi miasto i nie spodoba mu si
ten widok. Potem jednak wrci mylami do To-ma i Anny, mwic do siebie: moe
nie powinnimy trzyma tu Toma, nawet na krtko. Nie wyjdzie z tego nic dobrego,
tylko kopoty i smutek. Ale jak mielibymy zrezygnowa z tego, czego najbardziej
pragniemy, niewane, czy potrwa to tylko jeden dzie i zniknie, sprawiajc, e pustka
stanie si jeszcze wiksza, ciemne noce ciemniejsze, deszczowe bardziej mokre?
Nie mona go nam odebra; rwnie dobrze moglibymy odj sobie od ust jedzenie.
Spojrza na chopca, drzemicego bogo na dnie odzi. Nagle Tom zacz
jcze przez sen.
- Ludzie - mamrota. - Zmiany, cige zmiany. Puapka.
- No ju, chopcze, cicho. - LaFarge pogadzi mikkie loki Toma, ktry

uspokoi si natychmiast.
***
LaFarge pomg onie i synowi wysi z odzi.
- No, ju jestemy! - Anna umiechna si na widok wiate i na dwik
muzyki, dobiegajcej z barw, pianin, fonografw; wok po zatoczonych ulicach
spacerowali ludzie, trzymajc si pod rce.
- Chciabym wrci do domu - westchn Tom.
- Nigdy wczeniej tak nie mwie - odpara matka. - Zawsze lubie sobotnie
wieczory w miecie.
- Zosta blisko mnie - szepn Tom. - Nie chc wpa w puapk.
Anna usyszaa.
- Przesta mwi takie rzeczy. Chodcie. LaFarge dostrzeg, e chopiec
chwyci go za rk. Stary czowiek ucisn jego do.
- Bd tu obok, Tommy, mj chopcze. - Widok przelewajcej si wok ciby
zaniepokoi take i jego. - Nie zostaniemy tu dugo.
- Bzdura, mamy przed sob cay wieczr - nie zgodzia si Anna.
Przeszli na drug stron ulicy i w tym momencie wpado na nich trzech
pijakw. Wywoao to spore zamieszanie, na chwil rozdzielili si, a kiedy tamci
odeszli, LaFarge stan zdumiony.
Tom znikn.
- Gdzie on jest? - spytaa Anna z rozdranieniem. - Zawsze odbiega gdzie
sam, kiedy tylko nadarzy si okazja. Tom! - zawoaa.
Pan LaFarge zacz przedziera si przez tum, ale Toma nie byo.
- Wrci. Spotkamy go pniej przy odzi - stwierdzia Anna pewnym siebie
tonem, prowadzc ma w stron kina. Nagle wrd tumu wybucho poruszenie.
Obok LaFarge'a przepchna si jaka para. Rozpozna ich. Joe Spaulding i jego
ona. Odeszli, zanim zdy si do nich odezwa. Ogldajc si niespokojnie, kupi
bilety na najbliszy seans i pozwoli onie wcign si w niegocinn ciemno.
***
Kiedy o jedenastej znaleli si na przystani, Toma nadal nie byo. Pani
LaFarge miertelnie zblada.
- Spokojnie, mateczko - pociesza j LaFarge. - Nie martw si, znajd go.
Zaczekaj tutaj.
- Tylko si pospiesz. - Szum wody zaguszy jej sowa.

Stary mczyzna wdrowa nocnymi ulicami, trzymajc rce w kieszeniach.


Wszdzie wok kolejno gasy wiata. Nieliczni ludzie nadal wychylali si przez okna,
bowiem noc bya ciepa, cho pord gwiazd wci przepyway burzowe chmury. Po
drodze przypomnia sobie cige aluzje do puapek, strach chopca przed tumami i
miastem. Nie ma w tym adnego sensu, pomyla ze znueniem. Moe chopak
odszed na zawsze, moe w ogle nigdy go nie byo? LaFarge skrci w kolejn
uliczk, sprawdzajc wzrokiem numery.
- Witaj, LaFarge. - W drzwiach domu siedzia palcy fajk mczyzna.
- Cze, Mike.
- Pokcie si z twoj kobiet? Wyszede ochon?
- Nie. Po prostu spaceruj.
- Wygldasz, jakby co zgubi. A skoro ju mowa o zgubach - doda Mike dzi wieczr jedna si znalaza. Znasz Joego Spauldinga? Pamitasz jego crk
Layini?
- Tak. - LaFarge poczu nagy chd. Zupenie jakby sen powtarza si od
nowa. Wiedzia, co zaraz usyszy.
- Dzi wieczr Lavinia wrcia do domu - oznajmi Mike, wypuszczajc z ust
chmur dymu. - Przypominasz sobie zapewne, e jaki miesic temu zagina na
dnie martwego morza? Pniej znaleli rozkadajce si ciao. Myleli, e to ona. Od
tego czasu rodzinie Spauldingw nie wiodo si najlepiej. Joe wasa si po miecie,
powtarzajc, e to nie jej zwoki. Okazao si, e mia racj. Dzi wieczr spotkali
Lavini.
- Gdzie? - LaFarge oddycha z trudem, serce mu walio.
- Na Main Street. Spauldingowie kupowali bilety do kina i nagle w samym
rodku tumu ujrzeli Lavini. To musiaa by nieza scena. Z pocztku ich nie
poznaa. Poszli za ni kawaek i wreszcie zawoali. Wtedy sobie przypomniaa.
- Widziae j?
- Nie. Ale syszaem jej gos. Pamitasz, jak piewaa Zielone brzegi Loch
Lommond"? Dawniej czsto syszaem, jak nucia to ojcu w ich domu. Przyjemna
piosenka; zreszt bya liczn dziewczynk. Wielka szkoda, e umara, mylaem
czsto, ale teraz, kiedy wrcia, wszystko bdzie dobrze. Prawd mwic ty te nie
najlepiej wygldasz. Wpadnij moe na kropelk whisky...
- Dziki Mike, ale nie. - Stary czowiek odszed. Sysza, jak Mike mwi mu
dobranoc, nie odpowiedzia jednak, wpatrujc si w pitrowy budynek, ktrego

wysoki krysztaowy dach pokrywa dywan szkaratnych marsjaskich kwiatw. Na


tyach, nad ogrodem, wznosi si balkon z elazn balustrad. W oknach nad nim
palio si wiato. Byo ju bardzo pno, lecz stary czowiek nadal rozmyla. Co si
stanie z Ann, jeli nie przyprowadz Toma? Ten drugi wstrzs, ponowna mier -jak
to na ni wpynie? Czy przypomni jej si jego pierwsze odejcie? A potem ten sen i
nage zniknicie? O Boe, musz znale Toma. W przeciwnym razie, co bdzie z
Ann? Biedna Anna, czeka tam teraz na przystani. Zatrzyma si, unoszc gow.
Gdzie w grze ciche gosy egnay si ze sob, trzaskay drzwi, przygasay wiata.
Kto nuci piosenk. Chwil pniej na balkon wysza liczna dziewczyna, liczca
sobie najwyej osiemnacie lat.
LaFarge zawoa j poprzez wiatr.
Dziewczyna odwrcia si i spojrzaa w d.
- Kto tam? - krzykna.
- To ja - odpar starzec, po czym uwiadamiajc sobie nagle, jak niemdrze
zabrzmiaa ta odpowied, umilk. Jedynie jego wargi poruszyy si. Czy powinien
krzykn: Tom, synu, to twj ojciec! "Jak ma z ni rozmawia? Pomyli, e oszala, i
wezwie rodzicw.
Dziewczyna nachylia si naprzd w pmroku.
- Znam ci - odpara cicho. - Prosz, odejd. Nic ju tu nie poradzisz.
- Musisz ze mn wrci! -wymkno si LaFarge'owi, zanim zdoa si
powstrzyma.
Skpana w blasku ksiycw posta cofna si w cie tak, e pozosta po niej
tylko gos.
- Nie jestem ju waszym synem - rzeka. - Nigdy nie powinnimy byli
przyjeda do miasta.
- Anna czeka na przystani.
- Przykro mi - odpar cichy gos. - Ale co mog pocz? Jestem tu szczliwa,
kochaj mnie tak, jak wycie mnie kochali. Jestem tym, kim jestem, i bior to, co
mog wzi. Ju za pno. Zapali mnie.
- Ale Anna, to bdzie dla niej szok! Zastanw si nad tym.
- Myli w tym domu s zbyt silne; zupenie jak kraty w wizieniu. Nie mog
zmieni si z powrotem.
- Ale jeste Tomem, bya Tomem, prawda? Nie artujesz sobie z biednego
starca; nie jeste tak naprawd Lavini Spaulding.

- Nie jestem nikim, tylko sob. Gdziekolwiek trafiam, staj si kim innym i nic
nie moesz na to poradzi.
- W tym miecie stale grozi ci niebezpieczestwo. Lepiej byoby ci nad
kanaem, gdzie nikt nie mgby ci skrzywdzi - baga starzec.
- To prawda. - W gosie zabrzmiao wahanie. - Ale musz te wzi pod
uwag tych ludzi. Jak by si poczuli, gdybym rano znw odesza, tym razem na
dobre? Zreszt matka wie, kim jestem. Odgada, podobnie jak ty. Podejrzewam, e
wszyscy si domylili, ale nie zadawali pyta. Nie kwestionuje si Opatrznoci. Jeli
nie mona mie rzeczywistoci, marzenie wietnie j zastpi. Moe nie jestem t,
ktr stracili, ale dla nich stanowi niemal co wicej: idea zrodzony w ich umysach.
Mam zatem wybr: zrani ich albo twoj on.
- Ich jest picioro. atwiej znios strat.
- Prosz - rzek cie. -Jestem zmczona. Gos starca stwardnia:
- Musisz pj ze mn. Nie pozwol, by Anna znowu cierpiaa. Jeste naszym
synem, moim synem. Naleysz do nas.
- Nie, bagam - cie zadra.
- Nie masz nic wsplnego z tym domem i z tymi ludmi!
- Nie rb mi tego!
- Tom, Tom, synu, posuchaj mnie. Wracaj, chopcze. Zejd po tych pnczach.
Chod ze mn, Anna czeka. Zapewnimy ci dom i wszystko, czego zapragniesz. - Z
napiciem patrzy w gr, wytajc myli, pragnc, by tak si stao.
Cienie poruszyy si, pncza zaszeleciy.
A wreszcie cichy gos szepn:
- W porzdku, ojcze.
-Tom!
W blasku ksiycw zrczna chopica posta zsuna si na d. LaFarge
wycign rk, aby go schwyci.
wiata na grze rozbysy nagle. Z zakratowanego okna rozleg si gos:
- Kto tam jest?
- Pospiesz si, chopcze! Kolejne wiata. Kolejne gosy.
- Stjcie, mam bro! Vinny, nic ci nie jest? Tupot stp.
Starzec i chopiec pobiegli przez ogrd. Rozleg si wystrza. Pocisk uderzy w
mur, w chwili gdy wsplnie wywayli furtk.
- Tom, biegnij tdy. Ja pjd w przeciwn stron i odcign ich. Uciekaj w

stron kanau. Spotkamy si tam za dziesi minut.


Rozstali si.
Ciemna chmura skrya ksiyc. Stary czowiek bieg w ciemnoci.
- Anno, tu jestem!
Stara kobieta pomoga mu wsi do odzi. Dygotaa.
- Gdzie jest Tom?
- Zaraz powinien tu by - wydysza LaFarge. Odwrcili si, patrzc na uliczki i
upione miasto. Wok nadal krcili si spnieni przechodnie: policjant, nocny
stranik, pilot rakiety, kilkunastu samotnych mczyzn wracajcych do domw z
nocnych spotka, czwrka mczyzn i kobiet ze miechem wychodzcych z baru.
Gdzie w dali graa muzyka.
- Czemu jeszcze go nie ma? - spytaa kobieta.
- Przyjdzie, przyjdzie. - Ale LaFarge nie by pewny. A jeli chopak po drodze
znw wpad w tarapaty, biegnc ku przystani przez pogrone w mroku ulice midzy
ciemnymi domami? To duga droga, nawet dla modego chopaka, ale powinien
dotrze tu pierwszy.
I nagle, w oddali, na skpanej w ksiycowym blasku ulicy pojawia si
biegnca posta. LaFarge krzykn w gos, po czym umilk, bowiem jego uszu dobieg
daleki odgos krzykw i biegncych stp. W kolejnych oknach zapalay si wiata.
Pierwszy biegacz pdzi przez otwarty plac przylegajcy do przystani. Nie by to Tom,
a jedynie biegnca posta o twarzy niczym srebrna tafla, poyskujca w wietle
okalajcych plac latarni. W miar jak si zbliaa, stawaa si coraz bardziej znajoma,
a wreszcie, gdy dotara nad wod, naleaa do Toma. Anna uniosa rce, LaFarge
pospieszy, aby odbi od brzegu. Byo ju jednak za pno.
Bowiem z uliczek na milczcy plac wysypywali si ludzie. Jeden mczyzna,
drugi, kobieta, jeszcze dwch mczyzn, pan Spaulding, wszyscy pdzili naprzd.
Nagle zatrzymali si oszoomieni, wodzc wok wzrokiem, marzc o tym, by wrci
do domu, poniewa widzieli przed sob prawdziwy koszmar, szalestwo. Jednak po
chwili znw ruszyli naprzd, z wahaniem, zatrzymujc si po kadym kroku.
Za pno. Ta noc, wydarzenia, wszystko si skoczyo. LaFarge skrca w
palcach cum. Byo mu zimno, czu si taki samotny. W blasku ksiycw ludzie
podnosili stopy i opuszczali je na kamienie, migajc naprzd, oszoomieni, a
wreszcie caa grupa - dziesi osb - zatrzymaa si na przystani. Ogarnici
szalestwem zajrzeli do odzi. Zaczli krzycze.

- LaFarge, nie ruszaj si! - Spaulding trzyma w doni strzelb.


I nagle LaFarge zrozumia, co si stao. Tom, biegnc przez ksiycowe ulice,
mija ludzi. Policjant ujrza uciekajc posta, odwrci si i patrzc jej w twarz,
wykrzykn nazwisko, ruszajc w pocig.
- Ty tam, stj! - bowiem twarz, ktr ujrza, naleaa do przestpcy. Przez ca
drog dziao si to samo. Mczyni, kobiety, nocni stre, piloci rakiet. Ta zrczna
posta znaczya dla nich tak wiele, przybierajc znajome twarze, przywoujc
utracone osoby, nazwiska. Ile rnych imion wymieniono w cigu ostatnich piciu
minut? Jak wiele twarzy pojawio si na obliczu Toma? A wszystkie niewaciwe.
Przez cala drog cigajcy i cigany, nicy i sen, ogary i zwierzyna i cigle
nowe objawienia, bysk znajomych oczu, okrzyk powtarzajcy imi z dawnych
czasw, wspomnienia lepszych dni. Tum rs, wszyscy rzucali si naprzd, podczas
gdy posta rodem ze snu, niczym obraz odbity w dziesiciu tysicach luster,
dziesiciu tysicach oczu, pdzia naprzd, ukazujc rne oblicza tym przed ni, za
ni, niewidocznym i tym, ktrych miaa dopiero spotka.
A teraz wszyscy zgromadzili si wok odzi, pragnc posi w sen na
wasno. LaFarge nie by wyjtkiem. On take chcia, aby posta bya Tomem, nie
Lavini, Williamem czy Rogerem. Ale to ju skoczone. Sprawy zaszy za daleko.
- Wyacie wszyscy! - rozkaza im Spaulding.
Tom wdrapa si na brzeg. Spaulding chwyci go za rk.
- Ty pjdziesz ze mn. Ja wiem.
- Chwileczk! - wtrci policjant. - To mj wizie. Nazywa si Dexter, jest
poszukiwany za morderstwo.
- Nie! - wyszlochaa jaka kobieta. - To mj m! Chyba znam mojego ma!
Inne gosy zaczy protestowa. Tum ruszy naprzd. Pani LaFarge osonia
Toma.
- To mj syn. Nie macie prawa go oskara. Wracamy do domu.
Sam Tom dygota gwatownie; sprawia wraenie chorego. Piercie ludzi
zaciska si wok niego, wycigajc oszalae donie.
Tom krzykn.
Przed ich oczami zacz si zmienia. By jednoczenie Tomem i Jamesem, i
mczyzn nazwiskiem Switchman, kolejnym zwanym Butterfield; by burmistrzem
miasteczka i mod dziewczyn Judith, a take mem Williamem i on Clarisse.
Ich umysy ksztatoway go niczym stopiony wosk. Ludzie wrzeszczeli bagalnie,

napierajc naprzd, on za krzykn, wycigajc rce. Jego twarz przeksztacaa si


na kade danie.
- Tom! - rykn LaFarge.
- Alice! - doda kto inny.
- William!
Chwytali go za rce, obracali do siebie, pki z ostatnim wrzaskiem grozy nie
run na ziemi.
Lea tam na kamieniach, stygnca brya rozgrzanego wosku. Wszystkie
oblicza stopiy si w cao. Jedno oko mia niebieskie, drugie zote; wosy miejscami
brzowe, rude, te, czarne; jedna brew bya gsta, druga cienka, jedna do dua,
druga wska, drobna.
Stali nad nim, wsuwajc palce do ust. Po chwili nachylili si.
- Nie yje - stwierdzi kto w kocu.
Zacz pada deszcz. Krople leciay na ludzi, ktrzy unieli wzrok ku niebu. Z
pocztku powoli, potem coraz szybciej odwracali si i odchodzili prawie biegiem,
uciekajc jak najdalej. Wcigu minuty nie zosta nikt, oprcz pana i pani LaFarge,
ciskajcych si za rce.
Deszcz pada na zwrcon ku niebu twarz, zmienion nie do poznania.
Anna milczaa. Zacza paka.
- Chod do domu, Anno. Ju nic nie moemy zrobi -stwierdzi stary
mczyzna.
Z powrotem zeszli do odzi i popynli pogronym w mroku kanaem. Po
wejciu do domu rozpalili niewielki ogie i rozgrzali rce. Nastpnie przeszli do ka
i pooyli si razem, szczupli i zmarznici, suchajc deszczu bbnicego o dach
domu.
- Zbud si! - zagadn LaFarge o pnocy. - Syszaa?
- Nie, nic.
- Pjd i sprawdz.
Przez chwil krci si po ciemnej sypialni i zanim otworzy frontowe drzwi,
odczeka dug chwil.
Rozwar je na ocie i wyjrza na dwr.
Deszcz, sipicy z czarnego nieba, obmywa podwrze, wpadajc do kanau i
ciekajc po zboczach bkitnych gr.
LaFarge zaczeka pi minut, po czym mokrymi rkami zamkn cicho drzwi i

starannie zasun rygiel.

Listopad 2005: Sklep z walizkami


Waciciel sklepu z walizkami usysza w nocnym programie radiowym
wiadomo, przekazan z Ziemi promieniem wiato-dwiku. Nie przej si zbytnio,
poj jedynie, jak bardzo odlege s to wieci:
Na Ziemi zanosio si na wojn. Wyszed na dwr, aby spojrze w niebo. I bya
tam - Ziemia, na tle wieczornego nieba, podajca w lad za socem midzy
wzgrza. Sowa wyowione przez radio i ta zielona gwiazda stanowiy jedno.
- Nie wierz - westchn waciciel sklepu.
- To dlatego, e ci tam nie ma - odpar ojciec Peregrine, ktry wpad z
wieczorn wizyt, aby zabi troch czasu.
- Czemu tak mwisz, ojcze?
- Przypomina mi si moje dziecistwo - odpar ojciec Peregrine. - Syszelimy
o wojnach w Chinach, ale nigdy w to nie wierzylimy. Wszystko dziao si daleko,
zbyt wielu ludzi gino. To byo po prostu niemoliwe. Nawet gdy zobaczylimy film,
nie uwierzylimy. Tak samo i dzisiaj. Ziemia to nasze Chiny. Kry tak daleko, e
trudno uwierzy w jej istnienie. Tu jej nie ma. Nie da si jej dotkn ani zobaczy.
Wida jedynie zielone wiato. Dwa miliardy ludzi, yjcych na tym wiateku?
Niewiarygodne. Wojna? Nie syszymy przecie adnych wybuchw.
- Ale usyszymy - odpar waciciel. - Cay czas myl o ludziach, ktrzy mieli
dotrze na Marsa w tym tygodniu. Ilu ich bdzie? Jakie sto tysicy, ktre zjawi si
tu za miesic. Co zrobi, jeli wybuchnie wojna?
- Przypuszczam, e wrc. Bd potrzebni na Ziemi.
- C - westchn waciciel. - Lepiej odkurz swoje walizki. Mam przeczucie,
e wkrtce czeka nas wyprzeda.
- Sdzisz, e jeli rzeczywicie oznacza to pocztek wielkiej wojny, ktrej
spodziewalimy si od lat, wszyscy mieszkacy Marsa wrc teraz na Ziemi?
- To zabawne, ojcze, ale owszem. Przypuszczam, e wszyscy wrcimy. Wiem,
przybylimy tu, aby oderwa si od rnych rzeczy - polityki, bomby atomowej,
wojny, grup nacisku, przesdw, praw... Nadal jednak tam jest nasz dom. Prosz
tylko zaczeka, a sam si pan przekona. Kiedy pierwsza bomba spadnie na
Ameryk, tutejsi ludzie zaczn myle o powrocie. Nie spdzili tu znw tak wiele
czasu. Najwyej par lat. Gdyby przebywali na Marsie przez czterdzieci lat,
wszystko byoby inaczej, ale przecie tam maj rodziny i ojczyste miasta. Ja sam nie

wierz ju w Ziemi; nie mog jej sobie wyobrazi, ale te si starzej. Ja si nie
licz. Moe nawet tu zostan.
- Wtpi.
- Owszem, chyba ma pan racj.
Stali razem na werandzie, patrzc w gwiazdy. Wreszcie ojciec Peregrine wyj
z kieszeni plik pienidzy i poda go wacicielowi.
- A skoro ju przy tym jestemy, prosz da mi now walizk. Stara jest w
bardzo kiepskim stanie...

Listopad 2005: Martwy sezon


Sam Parkhill machn miot, zmiatajc bkitny marsjaski piasek.
- I oto jestemy - rzek. - Bez dwch zda! Patrzcie tylko! - wskaza rk szyld.
- Spjrz na ten napis: HOT DOGI U SAMA"! Czy to nie pikne, Elmo?
-Jasne, Sam - odpara ona.
- Rany, co za odmiana. Gdyby tylko chopcy z Czwartej Wyprawy mogli mnie
teraz zobaczy. Wziem si za interesy, podczas gdy caa reszta cigle bawi si w
onierzykw. Zarobimy tysice, Elmo, tysice!
Przez dug chwil ona przygldaa mu si bez sowa.
- Co si stao z kapitanem Wilderem? - spytaa wreszcie. -Tym, ktry zabi
tego gocia przekonanego, e musi wystrzela wszystkich pozostaych Ziemian. Jak
on si nazywa?
- Spender. Co za wir. By zupenie zwariowany. A, chodzi ci o kapitana
Wildera? Syszaem, e polecia rakiet na Jowisza. Dali mu kopa w gr. By chyba
nieco przeczulony na punkcie Marsa. No wiesz, draliwy. Jeli mu si poszczci, za
jakie dwadziecia lat wrci z Jowisza i Plutona. Tak to bywa, kiedy kto gada bez
namysu. A tymczasem, kiedy on zamarza na mier w kosmosie, spjrz na to
miejsce!
Przed nimi rozcigao si skrzyowanie. Dwa martwe trakty spotykay si i
umykay w mrok. I dokadnie w tym punkcie Sam Parkhill wznis sw nitowan
konstrukcj z aluminium, lnic biaymi wiatekami, dygoczc od gonej muzyki z
szafy grajcej. Schyli si, poprawiajc kawaek szka obramowujcego ciek.
Osobicie wytluk to szko ze starych marsjaskich budowli na wzgrzach.
- Najlepsze hot dogi na dwch planetach! Pierwszy czowiek na Marsie majcy
wasn budk z hot dogami! Najsmaczniejsza cebula, chili i musztarda! Nie moesz
powiedzie, e nie jestem przezorny. Oto dwa gwne szlaki. Po tamtej stronie ley
martwe miasto i zoa mineraw. Ciarwki z Osady 101 bd musiay przejeda
tdy przez dwadziecia cztery godziny na dob! No co, potrafi wybra odpowiednie
miejsce?
ona uporczywie wpatrywaa si w czubki wasnych paznokci.
- Mylisz, e te dziesi tysicy rakiet nowego typu naprawd przyleci na
Marsa? - spytaa w kocu.
- Za miesic - odpar gono. - Czemu tak dziwnie wygldasz?

- Nie ufam Ziemianom - odpara. - Uwierz, kiedy zobacz dziesi tysicy


statkw wiozcych sto tysicy Meksykanw i Chiczykw.
- Klienci. - Napawa si brzmieniem tego sowa. - Sto tysicy godnych ludzi.
-Jeli - dodaa powoli jego ona, patrzc w niebo - nie wybuchnie wojna
jdrowa. Nie ufam bombom atomowym. Jest ich na Ziemi tak wiele, e wszystko
moe si zdarzy.
- Ach! - westchn Sam i wrci do przerwanej pracy. Kcikiem oka dostrzeg
bkitny ruch. Za jego plecami co pyno agodnie w powietrzu. Usysza gos ony:
- Sam. Jaki przyjaciel do ciebie.
Sam odwrci si na picie i ujrza mask, pozornie unoszc si w powietrzu.
- A zatem wrcie! - Unis miot jak bro. Maska przytakna. Wyrzebiono
j z bladobkitnego szka; zza jej krawdzi wystawaa szczupa szyja, z ktrej
opaday lune szaty ze zwiewnego tego jedwabiu. Spomidzy fad materiau
wyoniy si dwie donie ze srebrnej siatki. Ze szczeliny tworzcej usta maski
dobyway si melodyjne dwiki, podczas gdy szaty, sama maska i donie to unosiy
si, to opaday.
- Panie Parkhill, wrciem, aby znw z panem pomwi -oznajmi gos zza
szklanej zasony.
- Chyba powiedziaem ju, e nie chc tu ciebie widzie! - wykrzykn Sam. Odejd albo zapiesz ode mnie Zaraz!
- Miaem ju Zaraz - odpar gos. - Nale do tych nielicznych, ktrzy
przetrwali. Bardzo dugo chorowaem.
- Id, schowaj si na swoich wzgrzach. Tam jest twoje miejsce i tam
powiniene zosta. Czemu zawracasz mi gow i to dwa razy w cigu jednego dnia?
- Nie mamy zych zamiarw.
- Ale ja mam! - Sam cofn si o krok. - Nie lubi obcych. A zwaszcza
Marsjan. Nigdy dotd adnego z was nie widziaem. To nienaturalne. Przez
wszystkie te lata ukrywacie si i nagle zaczynacie mnie nachodzi. Odejdcie.
- Przybywamy w wanej sprawie - oznajmia bkitna maska.
-Jeli to dotyczy ziemi, to naley ona do mnie. Wasnymi rkami zbudowaem
ten bar.
- W pewnym sensie owszem, to dotyczy ziemi.
- Posuchaj - rzuci Sam. - Pochodz z Nowego Jorku. Mieszka tam dziesi
milionw ludzi takich jak ja. Was, Marsjan, zostao par tuzinw. Nie macie adnych

miast, wdrujecie tylko po wzgrzach, pozbawieni przywdcw i praw, a teraz


przychodzicie i nkacie mnie o moj ziemi. C, stare musi ustpowa miejsca
nowemu. Tak to ju jest. Mam ze sob bro. Kiedy odszede dzi rano, wyjem j i
zaadowaem.
- My, Marsjanie, mamy zdolnoci telepatyczne - oznajmia zimna bkitna
maska. - Nawizalimy kontakt z jednym z waszych miast po drugiej stronie
martwego morza. Sucha pan moe radia?
-Jest zepsute.
- Zatem nic pan nie wie. Zdarzyo si co istotnego. To dotyczy Ziemi...
Srebrna rka skina na niego, w jej palcach pojawia si brzowa tulejka.
- Prosz pozwoli, e co panu poka.
- Pistolet! - krzykn Sam Parkhill.
W sekund pniej wyrwa z kabury sw wasn bro i wypali w sam rodek
mgieki, szaty, maski.
Przez chwil maska wisiaa jeszcze w powietrzu; potem jedwabie opady
mikko, niczym maleki cyrkowy namiot, z ktrego wyjto podpory, maska runa w
d, srebrne paznokcie zadzwoniy o kamienn ciek. Przed Samem lea niewielki
stosik milczcych biaych koci i materiau, na rodku ktrego spocza maska.
Sam sta nad ni, gapic si bez sowa.
Jego ona pochylia si nad szcztkami.
- To nie jest bro - stwierdzia, podnoszc brzow tulejk. - Zamierza
przekaza ci wiadomo. Napisano j bkitnymi wykami. Nie potrafi tego
przeczyta, a ty?
- Nie, to marsjaskie pismo obrazkowe. Nic wanego. Zostaw to. - Sam
rozejrza si pospiesznie. - W pobliu mog czai si inni. Musimy go ukry. Przynie
opat!
- Co zamierzasz zrobi?
- Pogrzeba go, rzecz jasna.
- Nie powiniene by do niego strzela.
- Pomyliem si. Szybko!
W milczeniu podaa mu szpadel.
O smej wieczorem znw zamiata podwrze przed barem. Wci jeszcze
niezupenie przyszed do siebie. Jego ona staa w drzwiach, z ktrych wylewao si
jaskrawe wiato.

- Przykro mi, e tak wyszo - rzek. Spojrza na ni, po czym odwrci wzrok. To zrzdzenie losu, nic innego.
- Owszem - odpara jego ona.
- Dostaem szau, kiedy wycign t swoj bro.
-Jak bro?
- Mylaem, e to bro. Przepraszam, w porzdku? Przepraszam! Ile razy
mam to powtrzy?
- Ciii. - Elma uniosa palec do ust. - Ciii.
- Nie dbam o to - rzek. - Stoi za mn cae Zjednoczenie Ziemskich Osad prychn. - Ci Marsjanie nie odwa si...
- Spjrz - szepna Elma.
Obejrza si na dno martwego morza. Upuci miot i podnis j natychmiast.
Jego usta otwary si; kropelka liny bysna w powietrzu. Nagle Parkhill zacz
dre.
- Elmo, Elmo, Elmo! - powtarza.
- Oto oni - oznajmia.
Po dnie martwego morza pyn tuzin smukych marsjaskich statkw
piaskowych. Bkitne agle trzepotay w powietrzu niczym duchy czy moe niebieski
dym.
- Statki piaskowe! Ale przecie ich ju nie ma, Elmo! Ani jednego!
- Wyglda na to, e jednak s - odpara.
- Przecie wadze skonfiskoway je wszystkie. Wikszo zniszczono, cz
sprzedano na licytacjach. Tylko ja jeden w tej cholernej okolicy mam taki i umiem nim
kierowa.
-Ju nie - skina gow w stron przybyszw.
- Chod, zabierajmy si std!
- Czemu? - spytaa wolno, zafascynowana pojazdami Marsjan.
- Zabij mnie! Wsiadaj do ciarwki, prdko!
Elma nie zareagowaa.
Musia zacign j na ty baru, gdzie czekay dwa pojazdy. Jego ciarwka,
z ktrej jeszcze miesic temu korzysta praktycznie bez przerwy, i stary marsjaski
statek piaskowy, kupiony z umiechem na licytacji. W cigu ostatnich trzech tygodni
uywa go czsto, przewoc zapasy przez szkliste dno morza. Spojrza na
ciarwk i przypomnia sobie nagle - wymontowany silnik lea na ziemi. Sam

zmaga si z nim przez ostatnie dwa dni.


- Najwyraniej ciarwka nie na wiele nam si przyda - zauwaya Elma.
- Statek piaskowy! Wsiadaj!
- Chcesz mnie std zabra statkiem piaskowym? O nie!
- Wsiadaj! Potrafi nim kierowa!
Wepchn j do rodka, wskoczy za ni, par razy poruszy rumplem i
pozwoli, by kobaltowy agiel napeni si wieczornym wiatrem.
Gwiazdy jasno wieciy na niebie. Bkitne marsjaskie odzie pdziy po
szemrzcym piasku. Z pocztku jego wasny statek nawet nie drgn, nagle jednak
Parkhill przypomnia sobie o piaskowej kotwicy i wyszarpn j.
- Prosz!
Pchany wiatrem statek piaskowy mign po dnie martwego morza,
przemykajc nad pogrzebanymi od wiekw krysztaowymi budowlami, mijajc
strzaskane kolumny, porzucone porty z marmuru i brzu, martwe szachownice
biaych miast i fioletowe wzgrza. Marsjaskie statki malay im w oczach. Po chwili
ruszyy w lad za nimi.
- No, pokazaem im, na Boga! - wykrzykn Sam. - Zo meldunek Kompanii
Rakietowej. Zapewni mi ochron. Szybki jestem, no nie?
- Gdyby chcieli, mogliby ci powstrzyma - stwierdzia Elma ze znueniem. Po prostu im nie zaleao. Rozemia si.
- Daj spokj. Czemu mieliby mnie puszcza? Nie, nie byli do szybcy i tyle.
- Naprawd? - Emma spojrzaa do tyu.
On jednak nie obrci si. Nagle owion go zimny wiatr. Sam ba si obejrze.
Na aweczce za sob czu czyj obecno. Co agodnego jak oddech w chodzie
poranka, bkitnego jak dym z orzecha o zmierzchu, delikatnego jak stara biaa
koronka, jak patek niegu, krysztaki szronu na kruchym zimowym sitowiu.
Rozleg si dwik przypominajcy melodyjny brzk tuczonego szka - to by
miech. Potem zapada cisza. Odwrci si.
Na aweczce przy sterze siedziaa moda kobieta. Przeguby miaa smuke
niczym sople lodu, oczy czyste jak blask ksiyca, wielkie, biae i spokojne. Z
kadym powiewem wiatru falowaa niczym obraz odbity w tafli wody; jedwabne
strzpki fruway wok niej niby bkitny deszcz.
- Zawracaj - powiedziaa.
- Nie. - Sam dygota cay, leciutko niczym szersze wiszcy w powietrzu, nie

wiedzc, czy powinien czu lk, czy te nienawi. - Wyno si z mojego statku!
- Ten statek nie naley do ciebie - odparo zjawisko. -Jest stary jak nasz wiat.
Dziesi tysicy lat temu eglowa po morzach piasku, zanim ich piew ucich, porty
opustoszay, a ty przybye i ukrade go. A teraz zawr i skieruj si z powrotem.
Musimy z tob pomwi. Zdarzyo si co wanego.
- Wyno si std! - powtrzy Sam. Skra zaskrzypiaa, gdy wyciga rewolwer
z kabury. Ostronie wycelowa w falujc zjaw. - Zeskakuj, zanim policz do trzech.
W przeciwnym razie...
- Nie rb tego! - krzykna dziewczyna. - Nie zrobi ci krzywdy. Podobnie
pozostali! Przybywamy w pokoju!
- Raz - powiedzia Sam.
- Sam! - rzucia Elma.
- Wysuchaj mnie - nalegaa dziewczyna.
- Dwa - oznajmi stanowczo Sam, poprawiajc palec na spucie.
- Sam! - krzykna Elma.
- Trzy.
- My tylko... - zacza dziewczyna.
Rewolwer wypali.
W blasku soca nieg topnieje, krysztaki zamieniaj si w par i znikaj, po
zetkniciu z pomieniami mgieka zaczyna taczy i rozwiewa si. Delikatne
przedmioty wrzucone w gb krateru wulkanu wybuchaj ogniem i znikaj. W ogniu
wystrzau, uderzona rozpalon kul, dziewczyna zoya si niczym mikki szal i
stopia jak krysztaowa figurka. Wiatr zdmuchn to, co z niej zostao - drzazgi lodu,
patki niegu, dym. aweczka przy sterze bya pusta.
Parkhill schowa pistolet, nie patrzc na on.
- Sam - powiedziaa Elma po chwili, podczas gdy ich pojazd mkn po
ksiycowym morzu piasku. - Zatrzymaj statek. Obejrza si na ni, miertelnie blady.
- Nic z tego. Nie nabierzesz mnie. Nie po tym wszystkim. Patrzya na jego
do, spoczywajc na kolbie rewolweru.
- Wierz, e naprawd by to zrobi - powiedziaa. - Nie zawahaby si.
Rozejrza si gorczkowo, ciskajc w palcach rumpel.
- Elma, to szalestwo. Za chwil znajdziemy si w miecie. Wszystko bdzie
dobrze.
- Tak - odpara obojtnie ona, kadc si na dnie statku.

- Elma, posuchaj mnie.


- Tu nie ma ju czego sucha, Sam.
- Elma!
Mijali wanie niewielkie filigranowe miasteczko. Sam, wcieky i sfrustrowany,
posa sze pociskw w stron krysztaowych wie. Miasto rozpado si w deszczu
odamkw staroytnego szka i kwarcu. Runo na ziemi niczym strzaskana
mydlana rzeba. Znikno. Rozemia si, wystrzeli ponownie i jedyna ocalaa wiea,
ostatnia szachowa figurka, stana w pomieniach, a jej szcztki poszyboway ku
gwiazdom.
- Poka im! Wszystkim poka!
- No dalej, poka nam, Sam. -Jego ona leaa wrd cieni.
- Oto nastpne miasto! - Sam przeadowa rewolwer. - Patrz, jak je zaatwi!
Bkitne widmowe statki pyny za nimi, zbliajc si z kad chwil. Z
pocztku ich nie dostrzeg. Sysza jedynie wist i wysoki rozdzierajcy zgrzyt stali na
piasku - kile piaskowych statkw, tnce dno morza. Czerwone i niebieskie proporce
powieway na wietrze. Na pokadach jasnych, bkitnych okrtw snuy si
ciemnoniebieskie cienie ludzi w maskach, ludzi o srebrzystych twarzach, oczach z
bkitnych gwiazd, rzebionych zotych uszach, policzkach ze srebrnej folii i
wysadzanych

rubinami

wargach;

nieznajomych

splecionych

ramionach;

cigajcych go Marsjan.
Jeden, drugi, trzeci. Sam liczy kolejne statki. Marsjanie zbliali si coraz
bardziej.
- Elmo! Nie zdoam powstrzyma ich wszystkich!
Elma nie odpowiadaa. Leaa dalej bez ruchu. Sam wystrzeli osiem razy.
Jeden ze statkw piaskowych rozpad si na kawaki - szmaragdowy kadub, agiel,
okucia z brzu, biay jak ksiyc ster, wszystkie tkwice wewntrz widma. Ludzie w
maskach zapadli si w piasek i zniknli wrd dymu i pomaraczowych pomieni.
Jednake pozostae okrty zbliay si coraz bardziej.
- Sam nie dam rady, Elmo! - krzykn. - Zabij mnie!
Zarzuci kotwic. To nie miao sensu. agiel zaopota i opad z westchnieniem.
Statek zamar. Wiatr ucich. Wszelki ruch usta. Mars trwa wok w milczeniu,
podczas gdy majestatyczne aglowce jego mieszkacw okray z wahaniem statek
Parkhilla.
- Ziemianinie! - zawoa czyj gos z wysoka. Srebrzysta maska poruszya si.

Wysadzane rubinami wargi zamigotay w rytm sw.


-Ja nic nie zrobiem! - Sam powid wzrokiem po otaczajcej go setce twarzy.
Na Marsie nie zostao zbyt wielu Marsjan - moe stu, moe stu pidziesiciu,
wikszo za z nich bya teraz tutaj, na martwym morzu, we wskrzeszonych
statkach, niedaleko wymarych rzebionych miast, z ktrych jedno rozsypao si
wanie niczym delikatna waza, uderzona kamieniem. Srebrzyste maski byszczay.
- To bya pomyka! - mwi bagalnie, wychylajc si za burt. Jego ona leaa
jak martwa, skulona w najgbszej adowni. -Przybyem na Marsa prowadzi uczciwy
interes. Zabraem z rozbitej rakiety niezbdne materiay i zbudowaem najpikniejszy
bar z hot dogami, jaki mona sobie wyobrazi, na samym skrzyowaniu drg zreszt wiecie, gdzie to jest. Musicie przyzna, e odwaliem kawa dobrej roboty. Rozemia si, wodzc naokoo wzrokiem. - A potem zjawi si ten Marsjanin. Wiem,
e by waszym przyjacielem. Zapewniam was, ze jego mier to przypadek.
Pragnem jedynie prowadzi bar z hot dogami, jedyny na Marsie, pierwszy,
najwaniejszy. Rozumiecie? Zamierzaem podawa tu najlepsze hot dogi z chili,
cebul i sokiem pomaraczowym.
Srebrne maski trway w bezruchu, ponc w promieniach ksiycw. Lnice
te oczy spoglday na Sama, ktry poczu, e odek ciska mu si gwatownie i
zaczyna ciy jak kamie. Cisn rewolwer na piasek.
- Poddaj si.
- Podnie sw bro - powiedzieli Marsjanie chrem.
- Co takiego?
- Twoj bro. - Pokryta klejnotami do machna na niego z dziobu bkitnego
statku. - Zabierz j. Schowaj. Z niedowierzaniem podnis rewolwer.
- A teraz - poleci gos - zawr statek i wracaj z powrotem do swego baru.
- Od razu?
- Od razu - odpar gos. - Nie zrobimy ci krzywdy. Ucieke, zanim zdylimy
ci wyjani. Dalej.
***
Wielkie statki zawrciy lekko jak osty w promieniach ksiyca. Unoszce je
skrzyda agli zatrzepotay niczym klaszczce donie. Maski iskrzyy si, obracay,
pony w mroku.
- Elmo! - Sam obrci si gwatownie i wpad do adowni. -Wracamy! Podekscytowany, niemal bekota z ulg. - Nie zrobi mi krzywdy, nie zabij mnie,

Elmo. Wsta, kochanie, wsta!


- Co? Co takiego? - Elma zamrugaa i podczas gdy statek ponownie eglowa
z wiatrem, powoli, niczym we nie, dwigna si na siedzenie i opada tam ciko
jak worek kamieni, nie odzywajc si wicej.
Piasek ze zgrzytem umyka w ty. Po p godzinie znaleli si z powrotem na
rozstajach. Okrty stany na kotwicach, wszyscy wysiedli.
Przywdca Marsjan stan przed Samem i Elm. Jego twarz skrywaa maska
wykuta z byszczcego brzu, oczy byy jedynie pustymi szczelinami nieskoczonej
czerni i bkitu. Ze szpary w miejscu ust wiatr porywa kolejne sowa.
- Przygotujcie swj bar - powiedzia gos. Do w diamentowej rkawicy
uczynia drobny gest. - Szykujcie przysmaki, potrawy, obce wina, bowiem dzi mamy
wielk noc.
- To znaczy - spyta Sam - e pozwolicie mi tu zosta?
-Tak.
- Nie jestecie na mnie li?
Maska patrzya na niego - sztywna, rzebiona, chodna, lepa.
- Przygotuj swj kram z jadem - poleci agodnie gos. -I we to.
- Co to jest?
Sam mruc oczy spojrza na podany mu zwj srebrzystej folii, na ktrym
taczyy hieroglificzne figurki wy.
- To akt nadania ziemi, caego terenu od srebrnych gr do bkitnych wzgrz,
od martwego sonego morza do odlegych szmaragdowych dolin i krysztaowych
jarw - odpar przywdca.
- D-dla mnie? - zajkn si Sam z niedowierzaniem.
- Dla ciebie.
- Sto tysicy mil ziemi?
- Dla ciebie.
- Syszaa, Elmo?
Elma siedziaa na piasku, oparta o aluminiow cian baru. Oczy miaa
zamknite.
- Ale czemu, czemu mi to dajecie? - spyta Sam, prbujc zajrze w metalowe
szczeliny oczu.
- To jeszcze nie wszystko. Prosz. - Znikd pojawio si sze kolejnych
zwojw. Wymieniono nazwy, opisano tereny.

- Ale to poowa Marsa! Jestem wacicielem poowy Marsa! - Zwoje


zagrzechotay w doniach Sama. Machn nimi przed twarz Elmy, zanoszc si
szaleczym miechem. - Elmo, syszaa?
- Syszaam - odpara w niebo.
Zdawaa si na co czeka. Najwyraniej powoli wracaa jej wiadomo.
- Dzikuj wam. Och, dzikuj! - westchn Sam, zwracajc si do maski z
brzu.
- Dzi jest ta noc - odpara maska. - Musisz by gotw.
- Bd. To niespodzianka, tak? Czyby rakiety z Ziemi przybyway wczeniej,
ni przypuszczalimy? O cay miesic wczeniej? Dziesi tysicy rakiet,
przywocych osadnikw, grnikw, robotnikw i ich ony? Sto tysicy ludzi? Czy
to nie cudowne, Elmo? Zobaczysz, mwiem ci, mwiem, e nasze miasto nie
zawsze bdzie liczyo sobie tylko tysic mieszkacw. Wkrtce zjawi si pidziesit
tysicy nowych ludzi, za miesic jeszcze sto tysicy, a pod koniec roku zamieszka tu
pi milionw Ziemian. Ja za bd wacicielem jedynego baru z hot dogami,
stojcego na najbardziej ruchliwym skrzyowaniu w okolicy!
Maska szybowaa na wietrze.
- Zostawiamy ci ju. Szykuj si. Ziemie nale do ciebie.
Stare statki zawrciy w promieniach ksiycw, niczym metalowe patki
pradawnych kwiatw, bkitne piropusze, ogromne kobaltowe motyle, i odpyny po
morzu ruchomych piaskw, unoszc z sob migoczce maski, a w kocu ostatni
promyk wiata, ostatni bkitny cie znikn pord wzgrz.
- Elmo, dlaczego to zrobili? Czemu mnie nie zabili? Maj nie po kolei w
gowach? Co z nimi? Elmo, rozumiesz co z tego? - Potrzsn ni mocno. -Jestem
wacicielem poowy Marsa!
Patrzya w nocne niebo, czekajc.
- Chod - poleci. - Musimy si przygotowa. Trzeba nastawi parwki,
podgrza bueczki, zagotowa chili, obra i pokroi cebul, dosypa przypraw,
rozoy serwetki, wyszykowa cay bar! Hej! - Zataczy radonie wok, wycinajc
houbce. - Taki jestem rad! Tak bardzo rad! - zapiewa faszywie. - To mj
szczliwy dzie!
Zagotowa parwki, rozci buki, w szalonym tempie pokroi cebul.
- Pomyl tylko, Marsjanie wspominali o niespodziance. To moe oznacza
tylko jedno, Elmo. Sto tysicy ludzi przybdzie tu przed terminem, i to wanie dzi,

jeszcze tej nocy! Przeyjemy prawdziwy najazd! Przez duszy czas bdziemy
pracowa po godzinach, obsugujc turystw, ktrzy zechc zwiedzi okolic. Pomyl
tylko, Elmo, pomyl o pienidzach!
Wyszed na dwr i spojrza w niebo. Nic nie zobaczy.
- Moe za chwil - rzek, z rozkosz wcigajc w nozdrza chodne powietrze i
klepic si w pier. - Ach!
Elma nie odpowiedziaa. Obieraa spokojnie kartofle na frytki, ani na moment
nie odrywajc wzroku od nieba.
- Sam - powiedziaa p godziny pniej. -Ju jest. Spjrz. Unis wzrok i ujrza
j. Ziemi.
Wanie wschodzia nad wzgrzami, krga i zielona niczym pikny szlifowany
klejnot.
- Poczciwa stara Ziemia - szepn czule. - Poczciwa, cudowna Ziemia. Przylij
mi swoich godnych i spragnionych. Jak szed ten stary wiersz? Przylij mi swoich
godnych, stara Ziemio. Sam Parkhill czeka, hot dogi ju si grzej, chili stoi na
ogniu, wszystko przygotowane. No dalej, Ziemio, zelij mi swoje rakiety!
Wszed do rodka, rozgldajc si po barze. C za wspaniae miejsce,
doskonae niczym wieo zoone jajo na dnie martwego morza. Jedyne jdro wiata
i ciepa pord setek mil samotnych pustkowi. Bar by niczym serce, bijce cicho w
wielkim mrocznym ciele. Poczu niemal smutek, jednoczenie jednak przyglda mu
si z dum wilgotnymi oczami.
- Co takiego uczy czowieka pokory - powiedzia, wdychajc zapach
gotujcych si parwek, rozgrzanych bueczek, wieutkiego masa. - Zapraszamy! rzuci pod adresem licznych gwiazd na niebie. - Kto kupuje pierwszy?
- Sam - powiedziaa Elma.
Ziemia na czarnym niebie zmienia si nagle.
Zapona.
Jej cz zdawaa si rozpada na miliony kawakw, jakby wybuch rozrzuci
gigantyczn ukadank. Przez minut wielka kula jarzya si, ociekajc ohydnym
blaskiem, trzykrotnie wiksza ni zwykle, po czym zacza male.
- Co to byo? - Sam spoglda na zielony pomie na niebie.
- Ziemia - odpara Elma, skadajc donie.
- To nie moe by Ziemia! To nie Ziemia! Nie Ziemia! Niemoliwe!
- Twierdzisz, e to niemoliwe? - Elma spojrzaa na niego. -A zatem to nie

Ziemia. Nie, to nie Ziemia; czy to chciae powiedzie?


- Nie Ziemia, och nie, tylko nie to! - zawodzi. Sta bez ruchu, z rkami
spuszczonymi po bokach; jego usta otwary si, oczy patrzyy lepo naprzd.
- Sam! - Elma zawoaa jego imi. Po raz pierwszy od wielu dni jej oczy
zabysy. - Sam? Nadal spoglda w niebo.
- No c - westchna. Przez chwil bez sowa wodzia wok wzrokiem, po
czym rezolutnie przewiesia sobie przez rami wilgotn ciereczk. - Zapal wicej
wiate, wcz muzyk, otwrz drzwi. Za jaki milion lat zjawi si tu prawdziwy tum
goci. Musimy by gotowi, o tak.
Sam nawet nie drgn.
- Co za wspaniae miejsce na bar z hot dogami - dodaa. Signa do
pojemnika, wydobya z niego wykaaczk i wsuna j midzy przednie zby. Powiem ci co w sekrecie, Sam - szepna, nachylajc si do ma. - Wyglda na to,
e zapowiada si martwy sezon.

Listopad 2005: Obserwatorzy


Tej nocy wszyscy wyszli na dwr i spojrzeli w niebo. Porzucili swe kolacje,
pranie, przebieranie si na wieczorny seans i wybiegli na nie takie ju nowe werandy,
aby oglda zielon gwiazd Ziemi. Uczynili to zupenie bezwiednie; tylko po to, by
lepiej poj nowiny, ktre usyszeli przez radio. Oto Ziemia, zagroona nadchodzc
wojn, a wraz z ni setki tysicy matek i babek, ojcw i braci, ciotek, wujw i
kuzynw. Stali zatem na werandach, prbujc uwierzy w istnienie Ziemi, tak jak
kiedy usiowali uwierzy w istnienie Marsa. Tym razem stanli przed podobnym
problemem. Praktycznie rzecz biorc, Ziemia bya dla nich martwa. Opucili j trzy,
cztery lata wczeniej. Przestrze kosmiczna dziaaa niczym rodek znieczulajcy.
Siedemdziesit milionw mil prni otpiao czowieka, usypiao pami, wyludniao
Ziemi, zmazywao przeszo i pozwalao tutejszym ludziom spokojnie pracowa
dalej. Teraz jednak, wanie tego wieczoru, martwi powstali z grobw, na Ziemi
zaroio si od ludzi, wspomnienia powrciy, wymieniono milion imion: jak si dzi
miewa taki-a-taki na Ziemi? A ten czy tamten? Ludzie na werandach zerkali na
twarze swych towarzyszy.
O dziewitej Ziemia eksplodowaa, stana w ogniu i zacza pon.
Ludzie na werandach unieli rce, jakby pragnli zdusi pomienie.
Czekali.
Do pnocy ogie zgas. Ziemia nadal tam bya. Z werand dobiego chralne
westchnienie niczym jesienny wiatr.
- Od dawna nie mielimy wiadomoci od Harry'ego.
- Na pewno dobrze mu si wiedzie.
- Powinnimy wysa list do mamy.
- Nic jej nie jest.
- Naprawd?
- Nie martw si.
-Jak sdzisz, czy nic jej nie grozi?
- Oczywicie, oczywicie; a teraz chod do ka.
Jednake nikt si nie poruszy. Gospodynie wyniosy spnione kolacje na
nocne trawniki, ustawiy je na skadanych stolikach i ludzie zabrali si powoli za
skubanie jedzenia a do drugiej nad ranem, kiedy z Ziemi poczy dochodzi
wiadomoci wietlne i radiowe. Z atwoci odczytywali wielkie rozbyski alfabetu

Morse^ odlege niczym wietliki:


KONTYNENT
WYBUCHU

AUSTRALIJSKI

ARSENAW

ZNISZCZONY

JDROWYCH.

LOS

PRZEDWCZESNYM

ANGELES

LONDYN

ZBOMBARDOWANE. WOJNA. WRACAJCIE DO DOMU. WRACAJCIE DO DOMU.


WRACAJCIE DO DOMU.
Podnieli si od stow.
WRACAJCIE DO DOMU. DO DOMU. DO DOMU.
- Czy miae w tym roku wiadomoci od twego brata, Teda?
- No wiesz, znaczek na Ziemi kosztuje pi dolarw, wic nie pisuj zbyt
czsto. WRACAJCIE.
- Zastanawiaem si, co sycha u Jane; pamitasz Jane, moj modsz
siostr?
WRACAJCIE.
O trzeciej nad ranem waciciel sklepu z walizkami unis wzrok. Ulic zbliaa
si gromada ludzi.
- Specjalnie zostaem dzi duej. Czym mog panu suy? O wicie z pek
znikny ostatnie walizki.

Grudzie 2005: Milczce miasta


Na brzegu martwego marsjaskiego morza wznosio si biae milczce
miasteczko. Byo puste. Nic si w nim nie poruszao. Samotne wiata caymi dniami
pony w oknach. Drzwi sklepw stay otworem, jakby ludzie wybiegli, nie uywajc
kluczy. Pisma, miesic wczeniej sprowadzone z Ziemi srebrnymi rakietami, opotay
nietknite na milczcych stojakach przed drogeriami, zbrzowiae od soca.
Miasto byo martwe. Jego puste ka ju dawno ostygy. Jedynym dwikiem
pozostawa pomruk linii elektrycznych i dynam, ktre nadal jeszcze dziaay. Woda
spywaa do zapomnianych wanien, przelewaa si do salonw, na werandy i ciekaa
po grzdkach, zasilajc zapomniane kwiaty. W ciemnych kinach guma do ucia
przylepiona pod krzesami zacza twardnie, na zawsze utrwalajc odciski zbw.
Niedaleko miasta znajdowa si port kosmiczny. W miejscu gdzie ostatnia
rakieta wystrzelia w niebo, w powietrzu nadal unosi si swd spalenizny. Gdyby
wrzuci monet do teleskopu i wycelowa go w Ziemi, by moe daoby si
zobaczy toczc si tam wielk wojn, dojrze wybuch, niszczcy Nowy Jork, i
Londyn okryty nowym caunem mgy. Moe wwczas daoby si poj, czemu to
mae marsjaskie miasteczko zostao porzucone. Jak szybko odbya si ewakuacja?
Wystarczy wej do ktregokolwiek sklepu i nacisn przycisk Zwrot gotwki".
Szufladki kasy otworz si ze szczkiem, pene jasnych, brzczcych monet. Wojna
na Ziemi musiaa by bardzo cika...
Pustymi ulicami miasteczka, pogwizdujc pod nosem, cakowicie skupiony na
kopaniu przed sob pustej puszki, wdrowa wysoki, szczupy mczyzna. W jego
oczach zalega mrok samotnoci. Co chwila wsuwa kociste rce do kieszeni,
pobrzkujc nowymi dziesitakami. Od czasu do czasu rzuca monet na ziemi,
mia si do siebie powcigliwie i szed dalej, rozsypujc wok byszczce
miedziaki.
Nazywa si Walter Gripp. Mieszka daleko na bkitnych marsjaskich
wzgrzach, w chacie wzniesionej obok bogatego zoa. Co dwa tygodnie przychodzi
do miasteczka w nadziei, e spotka w kocu spokojn i mdr kobiet, ktr mgby
polubi. Przez lata wraca do swej chaty samotny i zawiedziony. Tydzie temu,
przybywszy do miasta, odkry, e jest puste.
Tego dnia zdumia si tak bardzo, e pobieg do baru, otworzy szeroko
zaplecze i zamwi potrjn kanapk z woowin.

-Jedn chwilk! - wykrzykn ze ciereczk na ramieniu.


Zgrabnie pokroi zimne miso i wczorajszy chleb, odkurzy stolik, zaprosi sam
siebie na miejsce i zacz je, pki nie poczu takiego pragnienia, e musia
poszuka sklepiku z napojami, gdzie zamwi wod sodow. Sklepikarz, niejaki
Walter Gripp, by zdumiewajco uprzejmy. Przygotowa nawet syfon specjalnie dla
niego!
Napcha kieszenie pienidzmi, wszystkimi, ktre tylko mg znale.
Zaadowa dziecicy wzek dziesiciodolarwkami i popdzi naprzd. Dotarszy do
przedmie uwiadomi sobie nagle, jak okropnie niemdrze si zachowuje. Przecie
nie potrzebowa pienidzy. Odnis banknoty tam, skd je zabra, z wasnego portfela
odliczy dolara, by zapaci za kanapki, wrzuci go do kasy baru i doda wiartk
napiwku.
Tego wieczoru uraczy si gorc kpiel w tureckiej ani, soczystym filetem
z pachncymi grzybami, importowan wytrawn sherry i truskawkami w winnej
zalewie. Dobra te sobie nowy garnitur z bkitnej flaneli i szary kapelusz, ktry
siedzia na jego wskiej gowie pod osobliwym ktem. Wsun pienidze do szafy
grajcej i wybra Nasz star paczk". Powrzuca miedziaki do dwudziestu szaf w
caym miecie. Samotne nocne ulice rozbrzmieway smutn melodi Naszej starej
paczki", podczas gdy on, wysoki, szczupy i samotny, wdrowa wok bez celu. Jego
nowe buty uderzay lekko o ziemi, zmarznite rce tkwiy w kieszeniach.
Od tego dnia min tydzie. Walter sypia w przytulnym domu na Mars
Avenue, wstawa co rano o dziewitej, bra kpiel i wdrowa do miasta na porcj
jajek na szynce. Kadego ranka zamraa ton misa, warzyw i cytrynowych
kremwek - dostatecznie duo, by starczyo na dziesi lat, pki z Ziemi nie wrc
rakiety. Jeli w ogle przylec.
Tego wieczoru wasa si bez celu, ogldajc stojce na barwnych
wystawach woskowe kobiety, pikne i rowe. Po raz pierwszy zrozumia, jak martwe
jest miasto. Nala sobie kufel piwa i zapaka.
- Boe - westchn. -Jestem zupenie sam.
Wszed do kina Elit", aby puci sobie film, oderwa myli od wasnej
izolacji. Kino byo puste i guche niczym grb. Po wielkim ekranie pezay szaroczarne
widma. Drc cay, umkn pospiesznie z nawiedzonego miejsca.
Uznawszy, e czas wraca do domu, maszerowa dziarsko rodkiem bocznej
uliczki, gdy nagle usysza dzwonek telefonu.

Zacz nasuchiwa.
- Telefon.
Ruszy naprzd, energicznie stawiajc kroki.
- Kto powinien odebra - zastanawia si. Z roztargnieniem usiad na
krawniku, aby wytrzsn z buta kamyk.
- Kto! - krzykn, zrywajc si na rwne nogi. -Ja! Mj Boe, co si ze mn
dzieje? - wrzasn, zawracajc na picie. - Ktry to dom? Ten!
Popdzi przez trawnik, po schodkach do domu, w gb mrocznego
przedsionka.
Szarpn suchawk. ,
- Halo! - krzykn. Buuuuuu.
- Halo! Sucham! Rozmwca ju si rozczy.
- Halo! - rykn, odrzucajc telefon.
- Ty idioto! - krzykn do siebie. - Siedziae jak kretyn na krawniku! Ty
przeklty durniu! - cisn rkami telefon. - No dalej, zadzwo jeszcze! Dalej!
Nigdy nie sdzi, e na Marsie mg zosta kto jeszcze. Przez cay tydzie
nie widzia nikogo. Uzna, e wszystkie inne miasta byy rwnie puste jak to.
Teraz, wpatrujc si w straszliwy czarny telefon, zadra. Wszystkie osady na
Marsie miay wsplny system cznoci, ale z ktrego z trzydziestu miast dzwoniono?
Nie wiedzia.
Czeka. Przeszed do obcej kuchni, rozmrozi porcj czarnych jagd i zjad je,
niepocieszony.
- Po drugiej stronie nie byo nikogo - mrukn. - Moe gdzie po drodze zama
si sup i telefon zadzwoni sam z siebie?
Ale czy nie usysza szczku, co oznaczao, e kto w dali odoy
suchawk?
Reszt nocy spdzi w przedsionku.
- Nie z powodu telefonu - upiera si. - Po prostu nie mam nic lepszego do
roboty.
Sucha cichego tykania zegarka.
- Ona ju nie zadzwoni - rzek. - Nie wykrci ponownie numeru, ktry nie
odpowiedzia. Zapewne w tej chwili sprawdza inne domy w miasteczku, a ja siedz
tutaj. Chwileczk! Czemu waciwie mwi ona"?
Zamruga.

- Rwnie dobrze to mgby by on.


Jego serce zaczo bi coraz wolniej. Ogarn go chd; czu w sobie
przejmujc pustk.
Bardzo pragn, aby to bya ona.
Wyszed z domu i stan porodku ulicy, skpanej w mtnym blasku
przedwitu.
Nasuchiwa. Nic. adnych ptakw ani samochodw, jedynie bicie jego serca.
Uderzenie, przerwa i znw. Twarz mia tak napit, e a bolaa. Wiatr dmucha
agodnie, tak bardzo agodnie, poruszajc jego paszczem.
- Ciiii - szepn. - Suchaj.
Obraca si powoli, przenoszc wzrok z jednego milczcego domu na
nastpny.
Bdzie dzwonia pod kolejne numery, pomyla. To musi by kobieta.
Dlaczego? Tylko kobieta mogaby wpa na taki pomys z telefonem. Nie mczyzna.
Mczyni s niezaleni. Czyja do kogokolwiek dzwoniem? Nie! Nawet o tym nie
pomylaem. To musi by kobieta. Musi, na Boga!
Suchaj.
W oddali, pod gwiazdami, zadzwoni telefon.
Walter pobieg. Zatrzyma si, nasuchujc. Dzwonek zaterkota cicho.
Mczyzna znw przebieg par krokw. Goniej! Popdzi alejk. Jeszcze goniej!
Min sze domw, kolejnych sze. Znacznie goniej! Wybra kamienic - i odkry,
e drzwi s zamknite.
Telefon w rodku dzwoni.
- Niech ci diabli! - szarpn gak.
Aparat krzycza.
Cisn stojcym na werandzie krzesem w okno salonu i wskoczy do rodka.
Zanim dotar do stolika, telefon umilk.
Wwczas Walter wpad w sza. Zacz rozbija zwierciada, zdziera zasony,
kopa zimn kuchenk.
Wreszcie wyczerpany podnis cienki spis wszystkich telefonw na Marsie.
Pidziesit tysicy numerw.
Zacz od pierwszego.
Amelia Ames. Wybra numer w Nowym Chicago, sto mil dalej, po drugiej
stronie martwego morza.

Nikt nie odpowiedzia.


Numer dwa mieszka w Nowym Nowym Jorku, pi tysicy mil za bkitnymi
grami.
Brak odpowiedzi.
Wykrci trzy, cztery, pi, sze, siedem, osiem numerw. Jego palce dray
tak mocno, e nie mg utrzyma suchawki.
- Halo? - odezwa si kobiecy gos. Walter krzykn gwatownie:
- Halo? O Boe, halo!
- Tu automatyczna sekretarka - recytowa gos w suchawce. - Panny Helen
Arasumian nie ma w domu. Prosz nagra wiadomo na tam, by moga
odpowiedzie, gdy wrci. Halo? Tu automatyczna sekretarka. Panny Helen
Arasumian nie ma w domu. Prosz nagra wiadomo...
Odoy suchawk.
Przez chwil siedzia bez ruchu, jego wargi dray.
Po namyle raz jeszcze wybra ten sam numer.
- Kiedy panna Helen Arasumian wrci - rzek - powiedz jej, eby posza do
diaba.
***
Dzwoni do central w Mars Junction, Nowej Arkadii i Roosevelt City, uznawszy,
e logicznie rzec biorc, kto, kto chciaby dzwoni, powinien pj wanie tam.
Potem zacz wybiera numery ratuszy i innych instytucji publicznych. Wydzwania
do najlepszych hoteli. Kobieta na pewno zechce zamieszka w luksusie.
Nagle zamar, klasn gono i rozemia si. Oczywicie! Zajrza do spisu i
wykrci numer najwikszego salonu kosmetycznego w Nowym Texas City. Jeli
istniao miejsce, gdzie kobieta zatrzyma si na duej, nakadajc na twarz maseczki
z bota i siedzc pod suszark, z pewnoci by to lnicy jak klejnot, aksamitnie
mikki salon piknoci.
Telefon zadzwoni. Kto.-z drugiej strony podnis suchawk.
Kobiecy gos rzek:
- Halo?
-Jeli to nagranie - oznajmi Walter Gripp - przyjad tam i rozwal ten lokal.
- To nie jest nagranie - oznajmi gos kobiety. - Halo? Och, halo, wic jednak
kto yje! Gdzie jeste? - krzykna radonie. Walter o mao nie zemdla.
- To ty! - zerwa si z miejsca, wodzc wok oszalaym wzrokiem. - Dobry

Boe, co za szczcie! Jak si nazywasz?


- Genevieve Selsor - wyszlochaa do suchawki. - Och, tak si ciesz, e ci
sysz, kimkolwiek jeste!
- Nazywam si Walter Gripp.
- Cze, Walterze!
- Cze, Genevieve!
- Walter, jakie adne imi. Walter, Walter!
- Dzikuj.
- Walterze, gdzie jeste? -Jej gos by taki miy, sodki i agodny. Walter
przyciska suchawk do ucha, tak by moga szepta do niego czule. Mia wraenie,
e wzlatuje nad posadzk. Jego policzki pony.
-Jestem w Marlin Yillage - rzek. -Ja... Buuuuuu.
- Halo? - rzuci. Buuuuuu.
Nacisn wideki. Nic.
Gdzie wiatr musia wywrci sup. Genevieve Selsor znikna rwnie szybko,
jak si pojawia.
Ponownie wykrci numer, ale nie usysza adnego sygnau.
- Przynajmniej wiem, gdzie jest. - Wybieg z domu. Dniao ju, gdy wycofywa
samochd z obcego garau, wypenia jego tylne siedzenie prowiantem z domu i
rusza w drog, pdzc osiemdziesit mil na godzin tras prowadzc do Nowego
Texas City. Tysic mil, pomyla. Genevieve Selsor, czekaj spokojnie, jeszcze o mnie
usyszysz.
Na kadym zakrcie naciska klakson.
O zachodzie soca, po niewiarygodnym dniu szaleczej jazdy, zjecha na
pobocze, zrzuci ciasne buty, rozcign si na siedzeniu i zsun szary kapelusz na
znuone oczy. Po chwili jego oddech sta si miarowy, regularny. Na zewntrz d
wiatr, gwiazdy wieciy agodnie na ciemniejcym niebie. W dali, na bkitnych
wzgrzach poyskiway iglice malekiego marsjaskiego miasteczka, nie wikszego
ni zwyka szachownica.
Walter lea pogrony w pnie, pjawie. Szepn:
- Genevieve! O Genevieve, ma Genevieve" - zapiewa cicho - upywa ycie,
pynie czas, lecz Genevieve, ma Genevie-ve..." - Nagle zrobio mu si ciepo. Sysza
w gowie jej cichy sodki gos, nuccy: Halo, och, halo, Walterze! To nie jest
nagranie. Gdzie jeste, Walterze, gdzie jeste?"

Westchn, wycigajc rk, aby dotkn jej w blasku ksiycw. Dugie


ciemne wosy, falujce na wietrze; naprawd pikne. Usta jak dwie czerwone
marmoladki. Policzki aksamitne niczym wiee wilgotne re. I ciao, zwiewna
przejrzysta mgieka. Sodki gos zawodzi, powtarzajc raz po raz sowa starej,
smutnej piosenki: O, Genevieve, ma Genevieve, upywa ycie, pynie czas..."
***
Zasn.
O pnocy dotar do Nowego Texas City.
Zahamowa z wrzaskiem przed Luksusowym Salonem Piknoci.
Spodziewa si, e wybiegnie ku niemu w oboku perfum, rozemiana.
Nic si nie stao.
- Pewnie pi. - Podszed do drzwi. -Jestem! - zawoa. - Witaj, Genevieve!
Miasteczko drzemao w blasku dwch ksiycw, pogrone w ciszy. Gdzie
daleko wiatr opota pcienn markiz.
Walter otwar szeroko szklane drzwi i wszed do rodka.
- Hej! - Zamia si niespokojnie. - Nie chowaj si! Wiem, e tu jeste!
Przeszuka kad kabin.
Na pododze znalaz malek chusteczk do nosa. Pachniaa tak piknie, e o
mao nie straci rwnowagi.
- Genevieve - westchn.
Wsiad do samochodu i zacz kry po pustych ulicach. Nic jednak nie
dostrzeg.
-Jeli to jaki art... Zwolni.
- Chwileczk. Rozczyo nas. Moe ona pojechaa do Mar-lin Yillage, podczas
gdy ja zmierzaem tutaj? Pewnie wolaa stary morski szlak i minlimy si w cigu
dnia. Skd moga wiedzie, e przybd do niej? Nic takiego nie mwiem. Kiedy
telefon ucich, przerazia si tak bardzo, e pospieszya do Marlin Yillage, aby mnie
odszuka! Tymczasem ja przyjechaem tutaj. Na Boga, jaki ze mnie gupiec!
Naciskajc klakson, wyprysn z miasta.
Jecha ca noc. Co bdzie, jeli po przyjedzie nie zastan jej? - zastanawia
si.
Wola nawet o tym nie myle. Musi tam by! On za podbiegnie do niej,
obejmie i moe nawet pocauje w usta.
O Genevieve, ma Genevieve", zagwizda, przyspieszajc do stu mil na

godzin.
***
O wicie Marlin Yillage bya cicha i spokojna. W kilkunastu sklepach nada
pony te wiata. Szafa grajca, od stu godzin odtwarzajca t same melodi,
ucicha wreszcie z trzaskiem, ustpujc miejsca ciszy. Soce rozgrzewao ulice oraz
chodne puste niebo.
Walter skrci w Main Street, nie gaszc reflektorw. Zatrbi sze razy na
jednym rogu, kolejne sze na drugim. Zerka na szyldy mijanych sklepw. Jego
twarz bya blada i zmczona, rce lizgay si po mokrej od potu kierownicy.
- Genevieve! - nawoywa na pustych ulicach. Drzwi salonu piknoci otwary
si gwatownie.
- Genevieve! - zatrzyma samochd.
Genevieve Selsor staa w otwartym wejciu salonu, podczas gdy on bieg ku
niej. W ramionach tulia pudeko czekoladek. Palce, ciskajce bombonierk, byy
pulchne i blade. Wbiegajc w plam wiata, Walter ujrza jej twarz, krg i oty. Jej
oczy przypominay dwa wielkie jajka, wetknite w biay krg chlebowego ciasta. Nogi
miaa grube jak pnie drzew; poruszaa si, szurajc nimi niewdzicznie. Brzowe
wosy o nieokrelonym odcieniu uczesaa na ksztat ptasiego gniazda. W ogle nie
miaa warg; zrekompensowaa to sobie, malujc wok nich wielkie, tuste, czerwone
usta, ktre to otwieray si z zachwytu, to znw zamykay z lkiem. Wyskubane brwi
tworzyy cieniutk lini.
Walter zatrzyma si. Jego umiech znikn. Sta bez ruchu, przygldajc si
jej.
Nieznajoma upucia bombonierk na chodnik.
- Czy ty jeste Genevieve Selsor? - Dzwonio mu w uszach.
- A ty Walter Griff?
- Gripp.
- Gripp - poprawia si.
-Jak si miewasz? - spyta opanowanym tonem.
-Jak si miewasz? - ucisna mu do.
Jej palce lepiy si od czekolady.
***
- C... - rzuci Walter Gripp.
- Co takiego? - spytaa Genevieve Selsor.

- Powiedziaem tylko c" - odpar Walter.


- Ach tak.
Bya dziewita wieczr. Przez cay dzie spacerowali po miecie. Na kolacj
przyrzdzi filet mignon, ktry jej nie smakowa, bowiem by zbyt krwisty, tote Walter
przypiek go bardziej i teraz okaza si zanadto wysmaony.
- Obejrzyjmy film! - zaproponowa ze miechem.
Zgodzia si, obejmujc poplamionymi czekolad palcami jego okie.
Jednake interesowa j jedynie film z Clarkiem Gable sprzed pidziesiciu lat.
- Czy nie jest zabjczy? - zachichotaa. - No powiedz, nie jest zabjczy?
Film dobieg koca.
- Pu go jeszcze raz - polecia.
-Jeszcze? - spyta.
-Jeszcze - odpara.
A kiedy wrci, przytulia si do niego, obmacujc go lepkimi rkami.
- Wyobraaam sobie ciebie nieco inaczej, ale jeste cakiem miy - przyznaa.
- Dziki - odpar, przeykajc lin.
- Och, ten Gable! - westchna i uszczypna go w nog.
- Au! - krzykn.
Po filmie ruszyli milczcymi ulicami po zakupy. Stuka szyb wystawow i
wycigna z niej najjaskrawsz sukienk, jak tylko zdoaa znale. Wylaa te
sobie na gow ca butelk perfum, tak e wygldaa jak zmoky owczarek.
- Ile masz lat? - spyta.
- Zgadnij. - Ociekajc perfumami, poprowadzia go naprzd.
- Trzydzieci - rzuci.
- Te mi! - odpara zimno. - Tylko dwadziecia siedem. Wypraszam sobie!
- O, kolejna cukiernia! - zawoaa po chwili. - Szczerze mwic, od czasu kiedy
to wszystko wybucho, miaam rajskie ycie. Nigdy nie lubiam rodziny. Byli gupi.
Odlecieli na Ziemi dwa miesice temu. Miaam lecie za nimi ostatni rakiet, ale
zostaam. A wiesz, dlaczego?
- Dlaczego?
- Bo wszyscy mieli do mnie pretensje. Teraz przynajmniej mog przez cay
dzie zlewa si perfumami, popija piwo sodowe i zajada cukierki. I nikt mi nie
powie: Uwaaj, to ma zbyt wiele kalorii". I oto jestem.
- Oto jeste. - Walter przymkn oczy.

- Robi si pno - zagadna, patrzc na niego.


- Owszem.
-Jestem zmczona - rzeka.
- To dziwne. Ja czuj si wietnie.
- Och! -westchna.
- Mam ochot nie ka si przez ca noc - cign dalej. - U Mike'a
znalazem naprawd wietn pyt. Chod, puszcz ci j.
-Jestem zmczona. - Zerkna na niego jasnymi przebiegymi oczami.
- A ja nie - odpar. - Dziwne.
- Chod ze mn do salonu - poprosia. - Chc ci co pokaza.
Poprowadzia go przez szklane drzwi do lecego na rodku wielkiego biaego
pudeka.
- Kiedy wyjechaam z Texas City, zabraam to ze sob. - Rozwizaa row
kokardk. - No c, skoro jestem jedyn kobiet na Marsie, a tam czeka na mnie
jedyny mczyzna... - Uniosa pokrywk i rozoya szeleszczc warstw cienkiej
rowej bibuki. Poklepaa materia. - Prosz.
Walter Gripp patrzy bez sowa na zawarto pudeka.
- Co to jest? - spyta w kocu, wstrzsany dreszczem.
- Nie wiesz, guptasie? Najbielsze koronki, delikatne i w ogle.
- Nie, nie mam pojcia co to.
- Niemdry! To suknia lubna.
- Naprawd? - wychrypia.
Zamkn oczy. Jej gos by nadal sodki i melodyjny, tak jak wtedy przez
telefon. Kiedy jednak unis powieki i spojrza na ni, cofn si o krok.
- Bardzo adna - rzek.
- Prawda?
- Genevieve... - Obejrza si na drzwi.
-Tak?
- Genevieve, musz ci co powiedzie.
- Tak? - Popyna ku niemu; jej pucoowat twarz otacza gesty obok perfum.
- Chciaem jedynie rzec... - zacz.
-Tak?
- egnaj!
I zanim zdya krzykn, wypad za drzwi i wskoczy do samochodu.

Pobiega za nim, stajc przy krawniku, podczas gdy on zawraca swj wz.
- Walterze Griff, wracaj tu! - zawodzia, wymachujc rkami.
- Gripp! - poprawi j.
- Gripp! - wrzasna.
Samochd popdzi milczc ulic, nie zwaajc na wrzaski i tupanie
dziewczyny. Podmuch spalin zaszeleci bia sukienk, ktr ciskaa w swych
pulchnych rkach. Gwiazdy wieciy jasno, gdy samochd znikn w gbi pustyni,
pograjc si w ciemnoci.
***
Jecha bez przerwy przez trzy dni i trzy noce. Raz wydao mu si, e ciga go
jaki

samochd.

Zlany

potem,

dygoczc,

skrci

na

kolejny

szlak,

przemierzajc samotne pustynie Marsa, mijajc niewielkie martwe miasta;


jecha tak i jecha przez tydzie i jeden dzie, pki w kocu od Marlin Yillage
nie dzielio go dziesi tysicy mil. Wwczas zatrzyma si w maym
miasteczku Holtville Springs, gdzie znalaz kilka sklepikw, w ktrych mg
noc zapala wiata, i restauracje, gdzie mona siedzie, zamawiajc posiki.
Odtd zamieszka tam, zaopatrzony w dwie zamraarki pene jedzenia, ktre
mogo starczy mu na sto lat, i zapas cygar na dziesi tysicy dni oraz
solidne ko z mikkim materacem. A kiedy od czasu do czasu w cigu tych
dugich

lat

odzywa

si

telefon,

Walter

nie

podnosi

suchawki.

Kwiecie 2026: Dugie lata


Gdy tylko na niebie zrywa si wiatr, mczyzna zasiada wraz ze sw rodzin
w kamiennym domu, ogrzewajc rce nad ogniem z poncych szczap. Wiatr koysa
wodami kanau i niemal zdmuchiwa gwiazdy z nieba, jednake pan Hathaway z
ukontentowaniem tkwi w fotelu, rozmawiajc z on; ona mwia co cicho, a on
opowiada swym dwm crkom i synowi o dawnych czasach na Ziemi, ci za suchali
uprzejmie.
Od wielkiej wojny mino dwadziecia lat. Mars pozosta pusty jak grobowiec.
Hathaway i jego rodzina czsto zastanawiali si podczas dugich marsjaskich
wieczorw, czy Ziemia take jest martwa.
Tej nocy nad niskimi marsjaskimi cmentarzami przesza gwatowna piaskowa
burza, atakujca staroytne miasta i rozdzierajca plastikowe ciany nowszych
amerykaskich osad, ktre, porzucone, rozsypyway si w proch.
Kiedy burza odesza, Hathaway wyszed na dwr, aby obejrze Ziemi,
ponc zielonym blaskiem na wietrznym niebie. Unis rk jak kto, kto chce
poprawi ledwie arzc si arwk na suficie mrocznego pokoju. Spojrza w dal na
rwninne dna dawno wyschych mrz. Na caej planecie nie ma ani jednej ywej
duszy, pomyla. Oprcz mnie. I ich. Obejrza si w stron kamiennego domku.
Co dziao si teraz na Ziemi? Przez trzydziestocalowy teleskop nie dostrzega
jakichkolwiek zmian w jej wygldzie. No c, pomyla, jeli zachowam ostrono,
poyj jeszcze jakie dwadziecia lat. Moe kto przybdzie - z drugiej strony
martwego morza albo z przestrzeni, rakiet na cieniutkiej niteczce czerwonego ognia.
- Przejd si troch! - zawoa w stron domu.
- W porzdku! - odpara jego ona.
Wdrowa bezszelestnie pomidzy ruinami. Przechodzc obok kawaka
metalu, przeczyta napis Made in New York". Wszystkie rzeczy z Ziemi wkrtce
znikn i pozostan jedynie stare marsjaskie miasta. Zerkn w stron przycupnitej
wrd bkitnych gr wioski, liczcej sobie pidziesit stuleci.
W

kocu dotar do samotnego marsjaskiego cmentarza, szeregw

szecioktnych kamiennych pyt na smaganym samotnym wiatrem zboczu.


Przystan,

spogldajc

na

cztery

groby,

oznaczone

niezgrabnymi

drewnianymi krzyami, na ktrych wyryto imiona. Nie zapaka; jego zy wyschy ju

dawno temu.
- Czy wybaczycie mi to, co zrobiem? - spyta, zwracajc si do krzyy. Byem taki samotny. Rozumiecie mnie, prawda?
Wrci do kamiennego domku i raz jeszcze, tu przed wejciem do rodka,
osaniajc oczy przebieg wzrokiem czarn kopu nieba.
- Wci tylko czekasz, czekasz i szukasz - rzek - by wreszcie ktrej nocy...
Na niebie zapona maleka czerwona iskra.
Cofn si, wychodzc z krgu wiata, padajcego z wntrza domu.
- ...a potem znw zaczynasz szuka - szepn. Czerwona iskierka nadal tam
bya.
- Nie zauwayem jej zeszej nocy - powiedzia szeptem. Potkn si i upad,
natychmiast jednak zerwa si z ziemi, pobieg za dom, wykrci teleskop i wycelowa
go w niebo.
W minut pniej stan w niskich drzwiach domu. ona, dwie crki i syn
zwrcili si ku niemu. Dopiero po chwili odzyska gos.
- Mam dobr nowin - rzeki. - Spojrzaem w niebo. Przybywa rakieta, aby
zabra nas wszystkich do domu. Rankiem ju tu bdzie.
Opuci rce, ukry twarz w doniach i cicho zapaka.
O trzeciej nad ranem spali to, co zostao z Nowego Nowego Jorku.
Zabra pochodni, od czasu do czasu przytykajc j do murw plastikowego
miasta. Ogie rozkwit wielkimi falami gorca i wiata. Kwadratowa mila iluminacji,
dostatecznie wielka, by mc dostrzec j z przestrzeni kosmicznej... Wezwie tu rakiet
na spotkanie z panem Hathawayem i rodzin.
Jego serce zatrzepotao nagle z blu. Pospiesznie wrci do domu.
- Widzicie? - unis do wiata zakurzon butelk. - Wino! Zachowaem je
specjalnie na dzisiejszy wieczr. Wiedziaem, e kiedy kto nas odnajdzie. Napijmy
si, aby to uczci.
Nala do pena pi kieliszkw.
- Mino tak wiele czasu - stwierdzi, wpatrujc si z powag w swj trunek. Pamitacie ten dzie, kiedy wybucha wojna? Dwadziecia lat i siedem miesicy
temu. Wszystkie rakiety z Marsa powrciy na Ziemi, za ty, ja i dzieci wasalimy
si wwczas po grach, zajci wykopaliskami, badaniami dotyczcymi pradawnych
technik chirurgicznych Marsjan. Pamitacie, jak ruszylimy do domu? Niemal
zajedzilimy konie na mier, a jednak dotarlimy do miasta o tydzie za pno.

Wszyscy ju odeszli. Ameryka zostaa zniszczona; rakiety odleciay, nie czekajc na


spnialskich. Pamitacie to, pamitacie? A potem okazao si, e zostalimy tylko
my. Boe, jak szybko pynie czas. Nie znisbym tego bez was wszystkich. Gdyby nie
wy, zabibym si, ale przy was warto byo czeka. Wasze zdrowie. - Unis kieliszek.
- Za nasze dugie wsplne oczekiwanie. - Wypi.
ona, dwie crki i syn take unieli kielichy do ust.
Po podbrdkach caej czwrki pocieko wino.
Rankiem z miasta unosiy si tumany wielkich czarnych patkw. Wiatr pdzi
je przez dno suchego morza. Ogie ju zgas, jednake wykona swe zadanie.
Czarny punkcik na niebie powikszy si.
Z kamiennego domku dobiega korzenny zapach wieych piernikw. Kiedy
Hathaway wszed do rodka, jego ona staa przy stole, ustawiajc gorce formy z
ciastem. Dwie crki cicho zamiatay sztywnymi miotami nag kamienn posadzk.
Syn polerowa srebra.
- Przygotujemy im wielkie niadanie - rozemia si Hathaway. - Zacie
najlepsze ubrania.
Pospieszy do wielkiego blaszanego magazynu. Wewntrz znajdowaa si
chodnia i generator, ktry naprawi i przywrci do ycia swymi zrcznymi, nawykymi
do napraw palcami, tak jak przez lata reperowa w wolnym czasie zegarki, telefony i
magnetofony. Szopa bya pena jego konstrukcji, od prozaicznych urzdze, po
bezsensowne mechanizmy, ktrych przeznaczenia on sam nie potrafi odgadn,
kiedy teraz spoglda na nie z gry.
Z zakamarka chodni wyj oszronione pudeka fasoli i truskawek, liczce
sobie dwadziecia lat. Wystp, azarzu, pomyla, doczajc do nich zamroone
kurcz.
Kiedy rakieta wyldowaa, w powietrzu unosia si caa gama kuchennych
zapachw.
Hathawa jak chopiec popdzi w d wzgrza. Raz jeden zatrzyma si po
drodze, czujc nagy bl w piersi. Usiad na kamieniu, aby zapa oddech, po czym
przebieg ca reszt drogi.
Wreszcie stan, czujc na twarzy gorco rozpalonej rakiety. Otwar si waz.
Wyjrza z niego mczyzna.
Hathaway, osaniajc oczy, patrzy na niego przez chwil. W kocu rzek:
- Kapitan Wilder!

- Kto to? - spyta kapitan Wilder i zeskakujc na piasek, stan naprzeciw


starego czowieka. Wycign do niego rk.
- Dobry Boe! To przecie Hathaway!
- Zgadza si. Badali si wzrokiem.
- Hathaway z mojej starej zaogi, jeszcze z czwartej wyprawy.
- Wiele czasu mino, kapitanie.
- Zbyt wiele. Dobrze znw ci widzie.
-Jestem stary - odpar z prostot Hathaway.
-Ja te nie modniej. Ostatnich dwadziecia lat spdziem w drodze na
Jowisza, Saturna i Neptuna.
- Syszaem, e dali panu kopa w gr, aby nie miesza si pan w polityk
kolonialn tu, na Marsie. - Stary czowiek rozejrza si. - Nie byo pana tak dugo, e
nie wie pan nawet, co si stao.
- Mog si domyli - odpar Wilder. - Dwukrotnie okrylimy Marsa i
znalelimy tylko jednego ywego czowieka. Niejakiego Waltera Grippa, jakie
dziesi tysicy mil std. Zaproponowalimy, e zabierzemy go ze sob, ale
odmwi. Kiedy widziaem go po raz ostatni, siedzia porodku drogi w fotelu na
biegunach, palc fajk i machajc nam na poegnanie. Praktycznie rzecz biorc,
Mars jest martwy. Nawet Marsjanie odeszli. A co z Ziemi?
- Wie pan tyle co ja. Od czasu do czasu odbieram sygnay radiowe, bardzo
sabe, ale zawsze nadaj w obcym jzyku. Wstyd przyzna, lecz znam tylko acin.
Docieraj do mnie jedynie urywki zda. Mam wraenie, e wiksza cz Ziemi lega
w gruzach, jednake wojna trwa dalej. Zamierza pan wrci, kapitanie?
- Tak. Oczywicie jestemy ciekawi. Bylimy zbyt daleko, by utrzymywa
czno. Chcemy zobaczy Ziemi - niewane, co si tam dzieje.
- Zabierzecie nas ze sob?
Kapitan wzdrygn si lekko zdumiony.
- Ach, tak. Oczywicie. Paska ona. Pamitam j. Dwadziecia pi lat temu,
prawda? Kiedy otwarto Pierwsze Miasto, a pan zrezygnowa ze suby i sprowadzi j
tutaj. Zdaje si, e mielicie te dzieci?
- Troje. Syna i dwie crki.
- Tak, przypominam sobie. S tutaj?
- W naszym domku na wzgrzu. Czeka tam te na was porzdne niadanie.
Przyjdziecie?

- Bdziemy zaszczyceni, panie Hathaway. - Kapitan Wilder odwrci si do


rakiety. - Wszyscy na ld!
***
Hathaway i kapitan Wilder ruszyli w gr zbocza; dwudziestu czonkw zaogi
podao w lad za nimi. Oddychali gboko rzadkim porannym powietrzem. Soce
ju wzeszo; zapowiada si pikny dzie.
- Pamita pan Spendera, kapitanie?
- Nigdy go nie zapomniaem.
- Mniej wicej raz do roku odwiedzam jego grb. Wyglda na to, e
ostatecznie postawi na swoim. Nie chcia, abymy tu przybywali, i teraz, kiedy
wszyscy odeszli, zapewne jest szczliwy.
- Co z... jak on si nazywa? - Parkhillem, Samem Parkhillem?
- Otworzy bar z hot dogami.
- To do niego podobne.
- Wrci na Ziemi w tydzie pniej, aby wzi udzia w wojnie. - Hathaway
przycisn do do piersi i usiad gwatownie na gazie. - Przykro mi, wszystko przez
to podniecenie. Nasze spotkanie bardzo mnie poruszyo. Po tylu latach! Musz
odpocz. -Czu szalecze bicie serca. Zacz liczy uderzenia. Nie byo dobrze.
- Mamy ze sob lekarza - oznajmi Wilder. - Wybacz, Hathaway, wiem, e te
jeste doktorem, ale lepiej, eby zbada ci kto jeszcze.
Wezwano lekarza.
- Nic mi nie bdzie - upiera si Hathaway. - To wszystko przez czekanie i
podniecenie. - Ledwo mg oddycha. Jego wargi posiniay. - Wie pan - rzek, gdy
doktor przyoy mu stetoskop do piersi - zupenie jakbym trzyma si ycia przez te
wszystkie lata tylko dla tego jednego dnia. Teraz, kiedy zjawi si pan, aby zabra
mnie na Ziemi, mog ju pooy si i odej.
- Prosz. - Lekarz poda mu t piguk. - Powinien pan odpocz.
- Bzdura. Posiedz tylko przez chwilk. Dobrze jest widzie was wszystkich,
usysze nowe gosy.
- Czy lekarstwo dziaa?
- Znakomicie. No, idziemy. Podjli przerwan wdrwk.
***
- Alice, chod, zobacz kto przyjecha! Hathaway zmarszczy brwi i nachyli si
lekko.

- Alice, syszaa?
Jego ona stana w drzwiach. W chwil pniej pojawiy si dwie wysokie
crki, a za nimi jeszcze wyszy syn.
- Alice, pamitasz kapitana Wildera?
Kobieta zawahaa si i zerkna na Hathawaya jakby proszc o instrukcje, po
czym umiechna si nagle.
- Naturalnie! Kapitan Wilder!
- Przypominam sobie, e jedlimy razem kolacj tu przed moim odlotem na
Jowisza, pani Hathaway. Energicznie ucisna jego do.
- Moje crki, Marguerite i Susan. Mj syn, John. Z pewnoci pamitacie
kapitana Wildera.
Wymieniono uciski rk. Wok rozlegy si miechy i rozmowy.
Kapitan Wilder zacz wszy gono.
- Czy to piernik?
- Ma pan ochot?
Wszyscy zakrztnli si wokoo. Wkrtce rozstawiono skadane stoliki i
uoono na nich talerze, pmiski z gorcym jedzeniem, srebrne sztuce i cienkie
batystowe serwetki.
Kapitan Wilder stal bez ruchu, obserwujc najpierw pani Hathaway, a potem
jej syna i dwie wysokie, milczce crki. Spoglda w ich twarze, gdy migay obok,
ledzi kady gest modzieczych doni, kady wyraz pozbawionych zmarszczek
twarzy. W kocu usiad na krzele przyniesionym przez syna.
- Ile masz lat, John?
- Dwadziecia trzy - odpowiedzia chopak. Wilder niezrcznie przesun
widelec. Jego twarz nagle poblada. Siedzcy obok niego mczyzna szepn:
- Kapitanie Wilder, to niemoliwe.
Syn odszed, aby przynie wicej krzese.
- Dlaczego?
-Ja sam mam czterdzieci trzy lata, kapitanie. Skoczyem szko dwadziecia
lat temu - razem z modym Johnem Hathawayem. Twierdzi, e ma dopiero
dwadziecia trzy lata, i na tyle wyglda, ale to przecie niemoliwe. Powinien mie co
najmniej czterdzieci dwa lata. Co to wszystko znaczy, kapitanie?
- Nie wiem.
- Pan te nie wyglda za dobrze.

- Bo i nie czuj si dobrze. To samo dotyczy crek. Poznaem je dwadziecia


lat temu. Zupenie si nie zmieniy. Nie przybya im nawet jedna zmarszczka. Zrobisz
co dla mnie, Williamson? Chciabym, eby wywiadczy mi pewn przysug.
Powiem ci, dokd masz i i co sprawdzi. Wymknij si podczas niadania, to nie
powinno ci zabra wicej ni dziesi minut. Miejsce, o ktre mi chodzi, ley
niedaleko std. Widziaem je z rakiety, kiedy schodzilimy do ldowania.
- Prosz. O czym rozmawiacie z takimi powanymi minami? - Pani Hathaway,
zrcznie manewrujc chochl, nalaa kademu peen talerz zupy. - Umiechnijcie si!
Jestemy razem, wyprawa si skoczya. Czujcie si, jak u siebie w domu.
Kapitan Wilder rozemia si gono.
- wietnie pani wyglda, pani Hathaway! Tak modo!
- Och, wy mczyni!
Patrzy, jak odchodzi, odpywa w dal. Jej rumiana twarz bya gadka niczym
jabko, zdrowa i wiea; zamiewaa si z kadego artu, sprawnie nakadaa saatki,
ani razu nie zatrzymujc si, aby odpocz. Za kocisty syn i smuke crki byli
niezwykle dowcipni jak ich ojciec - na zmian snuli opowieci o dugich latach
spdzonych w samotnoci, podczas gdy Hathaway z dum kiwa gow.
Williamson wsta z miejsca i pobieg w d zbocza.
- Dokd on idzie? - spyta Hathaway.
- Sprawdzi co w rakiecie - odpowiedzia Wilder. - Ale jak ju mwiem,
Hathaway, na Jowiszu nie ma nic, co by mogo zainteresowa ludzi. Podobnie na
Saturnie i Plutonie. - Wilder mwi mechanicznie, nie syszc wasnych sw. Myla
jedynie o Williamsonie biegncym na d zbocza i wspinajcym si z powrotem, aby
powiedzie, co znalaz.
- Dzikuj. - Marguerite Hathaway dopenia jego szklank wod. Wiedziony
nagym impulsem dotkn ramienia dziewczyny. Jej ciao byo ciepe i mikkie.
Hathaway po drugiej stronie stou kilka razy zastyga bez ruchu, ze zbola
min dotykajc palcami piersi, po czym znw skupia ca sw uwag na cichych
rozmowach i nagych gonych wybuchach miechu, od czasu do czasu zerkajc z
trosk na Wildera, ktry bez entuzjazmu przeuwa kawaek piernika.
Williamson wrci na miejsce i dziuba swoje jedzenie, pki kapitan nie szepn
do niego:
-I co?
- Znalazem.

-I?
Policzki Williamsona powleka miertelna blado. Ani na moment nie
spuszcza oczu z radosnej grupki ludzi. Crki umiechay si z powag, podczas gdy
syn opowiada kolejny dowcip.
- Poszedem na cmentarz - rzek Williamson.
- Byy tam cztery krzye?
- Cztery, kapitanie. Nadal widniay na nich nazwiska. Zapisalem je, eby mie
pewno. - Odczyta z biaej kartki papieru: -Alice, Marguerite, Susan i John
Hathaway. Zmarli na nieznan chorob. Lipiec 2007.
- Dzikuj, Williamson.
- Dziewitnacie lat temu, kapitanie. - Do Williamsona zadraa.
- Owszem.
- Kim zatem s ci tutaj?
- Nie wiem.
- Co pan zamierza zrobi?
- Tego te nie wiem.
- Powiemy pozostaym?
- Pniej. Bierz si do jedzenia, jak gdyby nic nie zaszo.
-Jako straciem apetyt, kapitanie.
Wino przyniesione z rakiety zakoczyo posiek. Hathaway wsta.
- Wypijmy wasze zdrowie. Dobrze jest znw ujrze przyjaci. A take zdrowie
mojej ony i dzieci, bez ktrych nie przetrwabym tutaj. Tylko dziki ich trosce i
opiece trzymaem si przy yciu, czekajc na wasz przylot. - Unis kieliszek,
pozdrawiajc rodzin, ktra zawstydzona spucia wzrok, podczas gdy wszyscy
wypili.
Hathaway jednym haustem wychyli wasne wino. Nawet nie krzykn. Pad
jedynie na st, a stamtd zelizn si na piasek. Kilku ludzi uoyo go wygodnie.
Lekarz nachyli si, osuchujc serce gospodarza. Wilder dotkn jego ramienia.
Doktor unis wzrok i potrzsn gow. Kapitan uklk, ujmujc do starego
czowieka.
- Wilder? - Gos Hathawaya by ledwie syszalny. - Zepsuem wam niadanie.
- Bzdura.
- Poegnaj ode mnie Alice i dzieci.
- Chwileczk, zaraz ich zawoam.

- Nie, nie rb tego - wykrztusi Hathaway. - Oni nie zrozumiej, Nie chciaem,
eby zrozumieli. Nie woaj nikogo.
Wilder pozosta na miejscu.
Hathaway nie y.
Kapitan odczeka dug chwil, a wreszcie odczy si od skupionej wok
gospodarza oszoomionej grupki. Podszed do Alice Hathaway, spojrza jej prosto w
oczy i rzek:
- Wie pani, co si wanie stao?
- Co z moim mem?
- Umar; jego serce... - oznajmi Wilder, obserwujc j.
- Tak mi przykro - powiedziaa.
-Jak si pani czuje? - spyta.
- On nie chcia, abymy rozpaczali. Powiedzia nam, e ktrego dnia to si
stanie, i nie yczy sobie, ebymy pakali. Nie nauczy nas, wie pan. Nie chcia,
ebymy wiedzieli jak. Twierdzi, e najgorsz rzecz, jaka moe spotka czowieka,
jest pozna samotno, smutek i pacz, tote mielimy nie wiedzie, jak si pacze
ani co znaczy smutek.
Wilder zerkn na jej donie, mikkie, ciepe donie, smuke przeguby, zadbane
paznokcie. Ujrza jej dug, gadk, bia szyj i mdre oczy. Wreszcie rzek:
- Pan Hathaway woy naprawd wiele pracy w pani i dzieci.
- Ucieszyby si, syszc te sowa. By z nas bardzo dumny. Po pewnym
czasie zapomnia nawet, e sam nas stworzy. Pod koniec kocha nas i traktowa jak
prawdziw on i dzieci. Zreszt w pewnym sensie jestemy nimi.
- Bylicie mu ogromn pociech.
- Tak, przez lata toczylimy dugie rozmowy. On uwielbia mwi. Lubi te
kamienny domek i otwarty ogie. Moglimy zamieszka w prawdziwym domu, w
miecie, ale wola zosta tutaj, gdzie wedle woli mg y prymitywnie albo ze
wszelkimi wygodami. Opowiedzia mi wszystko o swym laboratorium i rzeczach, ktre
w nim tworzy. Podczy do gonikw cae martwe amerykaskie miasteczko w dole;
kiedy naciska guzik, w miecie zapalay si wiata i rozlegay gosy, jakby yo tam
dziesi tysicy ludzi. Sycha byo silniki samolotw i samochodw oraz odgosy
rozmw. On za siada, zapala cygaro i rozmawia z nami, za w tle rozbrzmieway
dwiki z miasteczka. Od czasu do czasu odzywa si telefon i nagrany gos zwraca
si do pana Hathawaya z pytaniami natury naukowej bd lekarskiej, on za zawsze

udziela odpowiedzi. I kiedy tak dzwoni telefon, my siedzielimy wok, z dou


dobiegay odgosy miasta, pan Hathaway by najzupeniej szczliwy. Nie potrafi
dokona tylko jednego - dodaa. -Sprawi, abymy si starzeli. On z kadym dniem
stawa si coraz starszy, a my zupenie si nie zmienialimy. Mam wraenie, e nie
przeszkadzao mu to. Chyba nawet tego pragn.
- Pochowamy go na cmentarzu obok tamtych czterech krzyy. Myl, e
chciaby tego.
Przez moment jej do spocza na przegubie kapitana.
-Jestem tego pewna.
Pady rozkazy. Rodzina podya za krtkim orszakiem w d wzgrza. Dwaj
mczyni dwigali Hathawaya na krytych materiaem noszach. Minli kamienny
domek i magazyn, w ktrym Hathaway wiele lat temu rozpocz swoj prac. Wilder
przystan przy drzwiach warsztatu.
Jakie to uczucie, zastanawia si, mieszka na planecie z on i trjk dzieci,
ktrzy nagle umieraj, pozostawiajc czowieka samego, w towarzystwie wiatru i
ciszy? Co zrobiby taki czowiek? Pogrzeba ich pod krzyami na cmentarzu, po czym
wrci do warsztatu i posugujc si ca moc swego umysu i pamici, zrcznoci
palcw i geniuszem, kawaek po kawaku stworzy istoty, ktre byy dla niego on,
synem, crk. Dysponujc zasobami caego amerykaskiego miasta, inteligentny
czowiek mg dokona cudw.
Piasek tumi odgosy ich krokw. Kiedy weszli na cmentarz, dwch mczyzn
kopao ju grb.
***
Pnym popoudniem wrcili do rakiety. Williamson skin gow w stron
domku. - Co z nimi poczniemy?
- Nie wiem.
- Zamierza ich pan wyczy?
- Wyczy? - Kapitan spojrza na niego z lekkim zdumieniem. - Nawet nie
przyszo mi to na myl.
- Nie zabiera ich pan chyba z nami?
- Nie, to nie miaoby sensu.
- Wic chce pan zostawi ich tutaj? Jak gdyby nigdy nic? Kapitan poda
Williamsonowi pistolet.
-Jeli zamierzasz co z nimi zrobi, nadajesz si do tego znacznie lepiej ni ja.

W pi minut pniej Williamson wrci z domku zlany potem.


- Prosz, oto paska bro. Teraz rozumiem, co mia pan na myli. Wszedem
do rodka z pistoletem. Jedna z crek umiechna si do mnie, podobnie pozostali.
ona zaproponowaa mi filiank herbaty. Boe, to by byo morderstwo.
Wilder przytakn.
- Nigdy ju nie powstanie co tak wspaniaego jak ta czwrka. Zbudowa ich
solidnie. Mog przetrwa dziesi, pidziesit, nawet dwiecie lat. Tak, maj takie
samo prawo do... do ycia jak ja, czy ktrykolwiek z nas. - Oprni fajk. - No dobra,
wsiadaj. Zaraz startujemy. To miasto jest martwe. Nie mamy tu nic wicej do roboty.
Dzie chyli si ku zachodowi. Nad rwnin zrywa si zimny wiar. Pozostali
czekali w rakiecie. Kapitan zawaha si. Williamson rzek:
- Nie powie pan chyba, e chce pan tam wrci i poegna si z nimi?
Kapitan spojrza chodno na swego podwadnego.
- Nie twoja sprawa.
W zapadajcym mroku ruszy w stron domku. Ludzie w rakiecie ujrzeli jego
cie w drzwiach. Obok niego pojawi si cie kobiety. Widzieli, jak kapitan ciska jej
do.
W par minut pniej wrci do nich biegiem.
Wieczorami, gdy z wyschnitego morskiego dna wieje wiatr, przemykajc ze
wistem midzy szeciobocznymi pytami cmentarza, czterema starymi krzyami i
jednym nowym, w niskim kamiennym domku zapala si wiato. Podczas gdy wicher
z rykiem uderza o ciany, wzbijajc chmury kurzu, za na niebie pon zimne
gwiazdy, cztery postaci - kobieta, dwie crki i syn - siadaj wok kominka,
rozmawiajc i miejc si do siebie.
Co wieczr kadego roku, bez adnej widocznej przyczyny, kobieta wstaje i
przez dug chwil patrzy w niebo. Unoszc do, przyglda si zielonemu ognikowi
Ziemi, sama nie wiedzc, czemu to robi.
A potem wraca i rzuca szczap do ognia. Wiatr wyje dalej, a martwe morze
trwa w zadumie mierci.

Sierpie 2026: agodne spadn deszcze


Zegar w salonie zapiewa: Tik-tak, szast-prast, godzina sidma, wstawa
czas! Sidma, wstawa czas!- jakby lka si, e nikt go nie posucha. Lecz tego
ranka dom by pusty. Zegar tyka dalej, powtarzajc w ciszy swe wezwanie. Sidma
sze, niadanie czas zje!
W kuchni piecyk wyda z siebie syczce westchnienie i z jego wntrza
wypado osiem idealnie brzowych grzanek, tyle sadzonych jajek, szesnacie
patkw wdzonki, dwie kawy i dwie szklanki mleka.
- Dzi mamy czwartego sierpnia 2026 roku - oznajmi drugi gos, dobiegajcy z
sufitu - wedle czasu w Allendale, w stanie Kalifornia. -Dla pamici powtrzy t
informacj trzykrotnie. - Urodziny pana Featherstone'a. Rocznica lubu Tihty. Czas
opaci rat ubezpieczenia oraz rachunki za wod, gaz i prd.
Gdzie wewntrz cian szczkny przekadnie, tamy pamici przesuny si
przed elektrycznym okiem.
sma pi, sma pi, do szkoy biec macie ch. Nie trzasny jednak adne
drzwi, na wykadzinie nie zadudni odgos mikkich krokw. Na dworze pada deszcz.
Wiszca na drzwiach pogodynka nucia cicho: Deszczu, deszczu, odejd prosz,
dzieci, zacie kalosze... Krople deszczu bbniy o szyby, odbijajc si echem w
pustym domu.
Na zewntrz zadwicza dzwonek. Drzwi garau uniosy si, ukazujc
czekajcy samochd. Po duszym czasie opady ponownie.
O smej trzydzieci jajka zupenie zaschy, a grzanki byy twarde jak kamie.
Aluminiowa opatka zsuna wszystko do zlewu, gdzie gorca woda spukaa je w
gb stalowego garda, ktre przekno resztki i po przetrawieniu wypluo do
odlegego morza. Brudne naczynia po wizycie w zmywarce ukazay si suche i
byszczce.
Kwadrans po dziewitej! - zapiewa zegar. - Sprzta wszystkie kty!
Z malekich korytarzy w cianach wypady stada mechanicznych myszy. W
pokojach zaroio si od miniaturowych zwierztek-sprztaczy z gumy i metalu.
Obijay si o krzesa, krcc wsikami, ugniatay wosie dywanu, wysysajc ze
kady, nawet najmniejszy pyek. Nagle, niczym tajemniczy i obcy najedcy, znikny
w swoich norach. Ich rowe elektryczne oczy zgasy. Dom by czysty.
Dziesita. Zza chmur wyjrzao soce. Dom sta samotnie pord gruzw i

popiow. Z caego miasta ocala on jeden. Nocami ruiny jarzyy si radioaktywnym


blaskiem, widocznym na wiele mil.
Kwadrans po dziesitej. Zraszacze ogrodowe zawiroway niczym zociste
fontanny, rozsiewajc wok jasne byski. Kropelki wody osiaday na oknach,
spyway po zwglonej zachodniej cianie, niemal cakowicie opalonej z biaej farby.
Na czarnej fasadzie odcinao si pi biaych plam. Oto sylwetka mczyzny,
koszcego trawnik. Obok, jak na fotografii, kobieta schyla si, aby zerwa kwiatek.
Jeszcze dalej widniay kolejne postaci, na zawsze utrwalone w drewnie w jednej
potwornej chwili - may chopczyk, unoszcy rce; nad nim - kula cinitej piki, a
naprzeciwko dziewczynka, gotowa zapa pik, ktra nigdy nie dotkna ziemi.
Tych pi plam farby - mczyzna, kobieta, dzieci, pika - to wszystko, co
zostao z dawnej biaej ciany. Reszta zmienia si w cienk wartw wgla i ulu.
Mawka zraszacza wypenia ogrd rozbyskami wiata.
Do tego dnia dom wietnie sobie radzi z utrzymywaniem spokoju. Czujnie
pyta:
- Kto tam ? Prosz poda haso!- a nie otrzymawszy odpowiedzi od
zbkanych lisw i miauczcych kotw, zatrzaskiwa okna i zaciga rolety, bronic
si przed intruzami niczym stara panna, w swej czujnoci graniczcy z mechaniczn
paranoj.
Kady dwik wprawia go w stan gotowoci. Jeli wrbel choby musn
szyb, roleta unosia si ze szczkiem, poszc zdumionego gocia. Nikt, nawet ptak,
nie mia tkn tego domu!
Sam dom przypomina otarz z tysicami kapanw, maych i duych,
gotowych na wszelkie skinienie. Lecz bogowie odeszli, cho obrzd religijny trwa
dalej, bezsensowny, absurdalny.
Dwunasta.
Na werandzie zaskowycza pies.
Drzwi frontowe rozpoznay jego gos i otwary si. Pies, niegdy wielki i
masywny, dzi - wychudzony, pokryty wrzodami, krci si po domu, wszdzie
roznoszc boto. Tu za nim migay myszy, wcieke, e musz usuwa kolejne
lady z dywanu, zagniewane z powodu dodatkowego kopotu.
Wystarczy bowiem nawet najdrobniejszy mie, by klapy w cianach otwary
si i wypady z nich miedziane szczury-sprztacze. Mae stalowe szczki chwytay
drobink pyu, wosek bd skrawek papieru i unosiy go ze sob w gb nory. Tam,

pochonity przez rury, prowadzce do piwnicy, gin w rozgrzanym brzuchu pieca,


ktry przycupn w mrocznym kcie pomieszczenia niczym zowrogi boek Baal.
Pies pobieg na gr, szczekajc histerycznie pod kadymi drzwiami. W
kocu, podobnie jak dom, poj, e zostaa mu tylko cisza.
Zacz wszy w powietrzu, skrobic w drzwi kuchenne. Za nimi piecyk
szykowa wanie wiee naleniki; sodka wo ciasta i syropu rozesza si po domu.
Pies lea przy drzwiach; z jego pyska cieka rzadka piana, oczy pony
niezdrowym ogniem. Po chwili zacz gania w kko, gryzc wasny ogon. Kilka razy
targny nim konwulsje. Potem zdech. Przez godzin lea w salonie.
Godzina druga - zapiewa gos.
Zwabione ulotn woni rozkadu oddziay myszy ruszyy do ataku, pomrukujc
nie goniej ni licie na wietrze.
Kwadrans po drugiej.
Pies znikn.
Piec w piwnicy rozjarzy si nagle; z komina trysn snop iskier.
Druga trzydzieci pi.
Ze cian patio wystrzeliy stoliki do bryda. Karty z trzepotem opady na sukno
w deszczu kolorw i punktw. Na dbowej awie pojawiy si szklanki martini i
kanapki z jajkiem i saat. Zabrzmiaa muzyka.
Lecz nikt nie zasiad do gry. Karty leay nietknite.
O czwartej stoliki zoyy si niczym olbrzymie motyle i znikny w gbi cian.
Czwarta trzydzieci.
ciany pokoju dziecinnego rozbysy.
Ukazay si na nich zwierzta. te yrafy, bkitne lwy, rowe antylopy,
fioletowe pantery baraszkoway w gbi krysztau. ciany byy szklane. Za nimi
roztaczaa si kraina barw i fantazji. Ukryte filmy wiroway na naoliwionych szpulkach;
ciany yy. Podog pokrywaa wykadzina, utkana z wkien przypominajcych
soczyst traw. Biegay po niej aluminiowe chrzszcze i elazne cykady; w
przesyconym ostr zwierzc woni rozgrzanym powietrzu unosiy si motyle z
delikatnej czerwonej bibuki. Pokj wibrowa dwikami - bzyczeniem wielkiego roju
tych pszcz, ukrytych w mrocznej dziupli, pomrukiem zadowolonego lwa.
Wtrowa im stukot kopytek okapi i szmer tropikalnej ulewy, ktra zraszaa
wyschnit letni dar. Po chwili ciany rozpyny si, ukazujc dziesitki mil
zasuszonych krzakw pod ciepym, nieskoczonym niebem. Zwierzta umkny

pomidzy cierniste zarola, zmierzajc do wodopojw. Ta godzina naleaa do dzieci.


***
Godzina pita. Wanna napenia si czyst gorc wod.
Szsta, sidma, sma. Na stole, niczym w magicznej sztuczce, pojawiy si
naczynia. Kolacja podana. W gabinecie co trzasno i z metalowego stojaka
naprzeciwko kominka, na ktrym pon jasny ogie, wysuno si cygaro. Zapalone,
czekao, stopniowo zmieniajc si w szary popi.
Dziewita. Obwody grzewcze, ukryte w gbi ek, oyy, bowiem tutejsze
noce byway do chodne.
Dziewita pi. Z sufitu gabinetu przemwi gos:
- Pani McClellan, jakiego wiersza pragnie pani wysucha dzi wieczr?
Dom milcza.
Po chwili gos rzek:
- Skoro nie ma pani specjalnych ycze, sam dokonam wyboru. - W tle
zabrzmiaa cicha muzyka. - Sara Teasdale. O ile dobrze pamitam, to pani ulubiony
wiersz...
agodne spadn deszcze, a w nieba otchani
jaskki wnet podejm swj radosny taniec;
aby w stawie zagraj koncert nocnych pieni,
w szalestwie bieli zadr liwy i czerenie;
Drozdy ognicie strojne w czerwieni i zocie,
kapryny tryl wysnuj na przydronym pocie;
I nikt nie wspomni wojny, nie wiedzc, e bya,
nie westchnie, czy si aby walka zakoczya.
Zaden ptak, adne drzewo ani promyk lata
nie zadba, e zniknli ludzie z tego wiata.
I nawet Wiosna sama, zstpujc na ziemi
nie pomni, e odeszo cae ludzkie plemi.

Na wyoonym kamieniami kominku pon ogie; cygaro na swej podstawce


przemienio si w stosik milczcego popiou. Puste krzesa stay naprzeciw siebie w
objciach cichych cian. I wci graa muzyka.
O dziesitej dom zacz umiera.
Zerwa si wiatr. Padajca ga rozbia kuchenne okno. Butelka z
rozpuszczalnikiem runa na piecyk. Po sekundzie caa kuchnia stana w
pomieniach.
- Pali si!- krzykn jaki gos. wiata domu rozbysy, z sufitw trysna woda.
Lecz rozpuszczalnik rozprysn si po caym linoleum, docierajc wszdzie,
ciekajc na boki, przenikajc pod drzwiami. Tymczasem gosy podjy chralny
krzyk:
- Poar! Poar! Poar!
Dom jeszcze prbowa si ocali. Drzwi zatrzasny si na gucho, lecz szyby
popkay od gorca i wpadajcy do rodka wiatr podsyci pomienie.
Dom ustpowa; ogie, postpujc naprzd w orszaku miliardw gniewnych
iskier, zagarnia kolejne pokoje. Wkrtce dotar do schodw i ruszy na gr.
Tymczasem ze cian wyskakiway stada wodnych szczurw, ktre strzelay swym
adunkiem i odbiegay po kolejne porcje. Z tryskaczy w sufitach lay si potoki
mechanicznego deszczu.
Za pno jednak. Gdzie w gbi domu jedna z pomp zgrzytna i zamara.
Ulewa ustaa. Zapasowy zbiornik wody, ktry od wielu dni napenia wanny i zmywa
naczynia, wyczerpa si w kocu.
Ogie wbiega po schodach, poerajc wiszce w holu Picassy i Matissy
niczym najwiksze przysmaki, podpiekajc oleisty misz, czule wytapiajc z ptna
czarne chrupkie skwarki.
Teraz ogie rozpycha si w kach, wyglda przez okna, zmienia kolor
zason.
I nagle zjawiy si posiki.
Klapy na strychu otwary si i wyjrzay z nich lepe roboty, rzygajce zielon
pian.
Ogie cofn si, jak to czyni nawet so na widok martwego wa. Tym razem
na pododze wio si co najmniej dwadziecia wy, a kady z nich tumi ogie
chodnym jadem zielonkawej piany.

Jednake ogie okaza si chytrzejszy. Posa swe pomienie na zewntrz, w


gr, ku stojcym na poddaszu pompom. Wybuch! Mzg na strychu, kierujcy
dziaaniem pomp, rozprysn si na kawaki. Pozostaa po nim jedynie garstka drzazg
z brzu, ktre utkwiy na amen w stropowych belkach.
Ogie zaglda do wszystkich szaf, obmacujc wiszce w nich ubrania.
Dom zadra; dbowe koci tary o siebie, odsonity szkielet skrca si od
aru; midzy ebrami sterczay nagie druty, zupenie jakby chirurg zdar z niego
skr, wystawiajc ttnice i naczyka na pastw pomieni. Ratunku, pomocy! Poar!
Uciekajcie, uciekajcie! Zwierciada pkay z gorca niczym tafle kruchego lodu. A
gosy zawodziy: poar, poar, uciekajcie, uciekajcie! -

w upiornej dziecinnej

rymowance; tuzin gosw, wysokich i niskich; grupka dzieci, samotnie konajcych w


lesie. W miar jak druty rozsadzay sw izolacj, niczym gorce kasztany - upiny,
gosy milky -jeden, drugi, trzeci, czwarty, pity...
Dungla w pokoju dziecinnym pona. Bkitne lwy ryczay, fioletowe yrafy
uskakiway w ty. Pantery kryy w kko, nieustannie zmieniajc barwy, za dziesi
milionw zwierzakw, umykajcych przed ogniem, znikno w dali, pdzc ku
zbawiennej rzece.
Kolejnych dziesi gosw umilko. W ostatniej sekundzie, poprzedzajcej
zejcie ognistej lawiny, inne chry, niewiadome sytuacji, wci podaway godziny,
odgryway muzyk, strzygy trawnik za pomoc zdalnie sterowanej kosiarki,
gorczkowo rozpinay i skaday parasol nad drzwiami, ktre stale otwieray si i
zamykay. Wok dziay si tysice rzeczy, zupenie jak w warsztacie zegarmistrza,
gdzie kady zegar wybija inn, wasn godzin. Oto szalony chaos, w ktrym kryje
si jedno! piew miesza si z krzykami, ostatnie myszy-sprztacze umykay
odwanie na dwr, wynoszc kupki zowrogich popiow. Jeden z gosw, wyniole
lekcewac sytuacj, czyta poezj w ognistym gabinecie do chwili, gdy ostatnie rolki
filmw spony bez ladu, druty stopiy si, obwody potrzaskay.
Wreszcie ogie rozsadzi dom, ktry run na ziemi w oboku dymu,
wyrzucajc w powietrze istny rj iskier.
W kuchni na sekund przed ulew ognia i drewnianych szcztkw, piecyk w
szaleczym tempie zacz przyrzdza niadanie - dziesi tuzinw jaj, sze
bochnw grzanek, dwadziecia tuzinw paskw wdzonki. A kiedy ogie poar to
wszystko, kuchenka z rozpaczliwym sykiem zabraa si znw do pracy.
Trach! Grne pitro runo do kuchni i salonu, salon wpad do piwnicy, piwnica

-jeszcze niej. Zamraarka, fotele, tamy, druty, ka - wszystko to w jednym


wielkim stosie znikno pod ziemi.
Dym i cisza. Wielka chmura dymu.
Na wschodzie zajaniaa pierwsza jutrzenka. Pord gruzw wznosia si
samotna ciana. I kiedy poranne soce owietlio dymice zgliszcza, z wntrza
ciany przemwi ostatni gos, powtarzajc wci od nowa:
- Dzi mamy pitego sierpnia 2026 roku, dzi mamy pitego sierpnia 2026
roku, dzi...

Padziernik 2026: Milion lat wakacji


To mama pierwsza zaproponowaa, aby cala rodzina wybraa si razem na
ryby. Jednake sowa nie pochodziy od mamy; Timothy wiedzia o tym. To byy
sowa taty; mama po prostu wypowiedziaa je za niego.
Tato szurn nogami, rozrzucajc marsjaskie kamyki, i wyrazi zgod.
Natychmiast zrobio si zamieszanie i wrd krzykw i miechw cay obz znalaz
si w kapsuach i pojemnikach. Matka przebraa si w podrny kombinezon i bluz,
ojciec nabi fajk drcymi domi, cay czas spogldajc w marsjaskie niebo, za
trzej chopcy z krzykiem zaadowali si do motorwki. aden z nich nie zwraca uwagi
na mam i tat - poza Timothym.
Tato nacisn dwigni. Pomruk silnika odzi wznis si w gr ku niebu,
woda zafalowaa, d migna naprzd, za rodzina krzykna:
- Hurra!
Timothy siedzia z tat na rufie, jego mae palce spoczyway na wochatej doni
ojca. Patrzy, jak kana wije si przed nimi. Z kad chwil oddalali si od penego
ruin miejsca, w ktrym wyldowali sw ma rodzinn rakiet po dugim locie z Ziemi.
Przypomnia sobie wieczr przed odlotem, popiech i krztanin, rakiet, ktr tato
wyszuka gdzie w sekrecie i rozmowy o wakacjach na Marsie. Duga wyprawa jak na
wakacje, lecz Timothy nic nie powiedzia, ze wzgldu na modszych braci. Teraz za
przybyli na Marsa i od razu ruszyli na ryby - tak przynajmniej twierdzili rodzice.
Oczy taty byszczay dziwnie, gdy d para naprzd, coraz dalej i dalej.
Timothy nie potrafi rozszyfrowa tego spojrzenia. Krya si w nim wiara i gboka
ulga. Pomarszczona twarz, zwykle zatroskana, promieniaa radoci.
Po chwili stygnca rakieta zniknla za zakrtem.
-Jak dugo tu zostaniemy? - Robert wystawi do za burt. Wygldaa niczym
maleki krab, migajcy po fiokowych wodach.
Tato wypuci powietrze.
- Milion lat.
- O rany - westchn Robert.
- Spjrzcie, dzieci. - Matka wycigna mikk szczup rk. - Przed nami
wida martwe miasto.
Unieli wzrok w gorczkowym oczekiwaniu. Martwe miasto rozcigao si
przed nimi, drzemic w upalnej letniej ciszy marsjaskiego lata, stworzonego przez

marsjaskich mistrzw pogody.


Tato wyglda, jakby si cieszy, e miasto umaro.
Nie byo zbyt imponujce. Rowe gazy przycupnite na piasku, kilka
zwalonych kolumn, jedna samotna witynia i znw bezkres pustyni. W promieniu
wielu mil nie byo nic wicej, jedynie biae pustkowia wok kanau i bkitne
pustkowia nad gowami.
W tym momencie nad kanaem mign ptak, niczym kamie do puszczania
kaczek, ktry uderza o powierzchni wody, wpada do rodka i znika.
Na ten widok tato wzdrygn si z lkiem.
- Mylaem, e to rakieta.
Timothy spoglda w gb oceanu nieba, usiujc dojrze Ziemi i wojn,
zburzone miasta i ludzi, zabijajcych si nawzajem od dnia, kiedy przyszed na wiat.
Nic jednak nie dostrzeg. Wojna bya rwnie odlega i nierzeczywista jak dwie muchy,
toczce miertelny pojedynek pod ukiem wyniosej, milczcej katedry. I rwnie
pozbawiona sensu.
William Thomas otar spocone czoo. Czujc na ramieniu dotknicie palcw
syna, delikatnych niczym moda tarantula, odwrci si z umiechem.
- Co u ciebie, Tim?
- W porzdku, tato.
Timothy wci jeszcze nie widzia, co kieruje tym wielkim dorosym
mechanizmem, siedzcym obok niego; mczyzn o wydatnym jastrzbim nosie,
spalonym na socu i obacym ze skry, ognistych bkitnych oczach, twardych
niczym szklane kulki, ktrymi bawili si po szkole w letnie popoudnie na Ziemi, i
dugich kolumnach ng w lunych spodniach do konnej jazdy.
- Na co tak patrzysz, tato?
- Szukaem ziemskiej logiki, rozsdku, uczciwych rzdw, pokoju i
odpowiedzialnoci.
- I wszystko to zostao na Ziemi?
-Ju nie. Nie znalazem niczego. Moe ju nigdy nie powrci. Moe
oszukiwalimy si, sdzc, e kiedykowiek istniao.
- e co?
- Zobacz, ryby - tata wskaza rk.
***
Trzej chopcy wykrzyknli zgodnym chrem, koyszc odzi i wycigajc

kruche szyje przy wtrze ochw i achw. Srebrzysta ryba piercieniowa krya
wok, rozwijajc si i zamykajc, niczym renica oka, wok kadej napotkanej
czstki jedzenia, ktr wchaniaa w siebie.
Tato przyglda si jej dugo. Jego gos by gboki i cichy.
- Zupenie jak wojna. Wojna take podpywa znienacka, dostrzega ofiar,
rozwija swe szyki - i w chwil potem Ziemia znika.
- Williamie! - upomniaa go mama.
- Przepraszam - rzuci tata.
Siedzieli w milczeniu. Szkliste wody kanau przepyway za burt. Jedynie
szum silnika i plusk fal zakcay wszechobecn cisz. Powietrze drao w
promieniach soca.
- Kiedy zobaczymy Marsjan? - krzykn Michael.
- Zapewne ju niedugo - odpar ojciec. - Moe nawet dzi wieczr.
- Ale przecie Marsjanie wymarli - zaprotestowaa mama.
- Nie, bynajmniej. Poka wam paru Marsjan - odpar tato po chwili.
Syszc to, Timothy skrzywi si, milcza jednak. Nagle wszystko stao si
dziwne - wakacje, ryby i spojrzenia wymieniane przez ludzi.
Tymczasem pozostaa dwjka splecionymi z doni daszkami osaniaa oczy i
zerkaa na dwumetrowe kamienne nabrzea kanaw, poszukujc wzrokiem Marsjan.
-Jak oni wygldaj? - spyta Michael.
- Poznasz ich, kiedy ich zobaczysz. - Tato zamia si i Timothy dostrzeg
yk, pulsujc na jego policzku.
Matka bya smuka i agodna, zoty warkocz upia nad gow na ksztat dary.
Jej oczy miay kolor gbokich, chodnych wd kanau w miejscach, gdzie pada na
nie cie - byy niemal fioletowe, z pochwyconymi w gbi bursztynowymi iskierkami.
W owych oczach wida byo myli, pywajce wok niczym ryby, niektre jasne, inne
mroczne, jedne szybkie i zrczne, inne powolne, leniwe; a czasami, jak wwczas gdy
spogldaa w miejsce, gdzie winna wieci Ziemia, w jej oczach pozostawaa jedynie
barwa, nic poza tym. Matka siedziaa na dziobie, jedn rk pooya na burcie,
drug na kolanach okrytych granatowymi bryczesami. Z jej koszuli, otwartej u gry
niczym biay kwiat, wyaniaa si smuka opalona szyja.
Spogldaa naprzd, usiujc dostrzec, co ich tam czeka. Poniewa jednak nie
widziaa dostatecznie wyranie, obejrzaa si w stron ma i w jego oczach ujrzaa
odbicie przyszoci, a e obraz w odzwierciedli take jego wasn stanowczo i

determinacj, twarz matki odprya si i kobieta odwrcia si z ulg, wiedzc nagle,


czego ma szuka.
Timothy take spoglda w dal, jednak widzia jedynie cienk kresk kanau,
fioletow w szerokiej, pytkiej dolinie, otoczonej niskimi zwietrzaymi wzgrzami. Nitka
wody sigaa dalej, a do miejsca, w ktrym znikaa poza granic nieba. w kana
przecina miasta, ktre potrznite grzechotayby niczym chrabszcze w pustej
trupiej czaszce. Setka, dwie setki miast, za dnia nicych gorce letnie sny, nocami
chodne letnie koszmary...
Pono przebyli miliony mil tylko po to, aby owi ryby - ale w rakiecie zostaa
bro. To byy wakacje. Po co zatem zabrali prowiant, ktry wystarczyby im w
zupenoci na wiele lat, a teraz czeka ukryty w pobliu rakiety? Wakacje. Jednake
za zason wakacji nie krya si beztroska rozemiana twarz, lecz co srogiego,
kocistego, budzcego groz. Timothy nie potrafi podnie zasony, za pozostali
dwaj chopcy byli cakowicie pochonici faktem, e jeden z nich skoczy wanie
dziesi, a drugi osiem lat.
- Ani ladu Marsjan. Lipa. - Robert opar spiczasty podbrdek na splecionych
doniach, spogldajc gniewnie przed siebie.
Tato zabra ze sob atomowe radio, przypite do przegubu. Jego dziaanie
opierao si na staromodnej zasadzie: przykadao si odbiornik do koci koo ucha,
ten za przekazywa wibracje, przynoszce melodie bd gosy. Tato wanie go
sucha. Jego twarz wygldaa jak jedno z owych zrujnowanych marsjaskich miast zapadnita w sobie, wyschnita, niemal martwa.
Po chwili da posucha mamie. Jej usta rozchyliy si ze zdumienia.
- Co si... - zacz Timothy, nie zdoa jednak dokoczy myli, bowiem w tym
wanie momencie rozlegy si dwa oguszajce, szarpice koci wybuchy. Po nich
nastpio kilkanacie cichszych trzaskw.
Ponownie unoszc gow, tato natychmiast przesun dwigni. d skoczya
naprzd, podskakujc i trzsc si gwatownie. To sprawio, e Robert otrzsn si z
zadumy, za Michael z przeraonym, cho radosnym piskiem, przywar do ng
mamy, patrzc, jak tu obok jego nosa przepywa rwcy prd.
Tato przesun ster, zmniejszy prdko i skrci w maleki boczny kanalik
pod starym kamiennym nabrzeem, cuchncym krabim misem. d uderzya o
brzeg z dostateczn moc, by wszyscy polecieli naprzd, jednake nikomu nie stao
si nic zego i tato obrci si natychmiast, by sprawdzi, czy zmarszczki na wodzie

mog wskaza komu drog do ich kryjwki. Niewysokie fale lizay kamienie i cofay
si, zderzajc si nawzajem i migoczc w socu. Po chwili wszystko ucicho.
Tato nasuchiwa. Podobnie pozostali.
Oddech ojca odbija si echem niczym uderzenia pici o mokre kamienie
nabrzea. Przycupnita w cieniu mama obserwowaa go kocimi oczyma w
poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazwki.
Wreszcie tato odpry si i odetchn z ulg.
- Rakieta, oczywicie. Chyba robi si nerwowy. To bya rakieta.
- Co to byo, tatusiu? - spyta Michael. - Co?
- Och, po prostu wysadzilimy nasz rakiet - odpar Timothy starajc si, by
zabrzmiao to moliwie nonszalancko. - Syszaem ju wczeniej podobne wybuchy.
Nasza wanie wyleciaa w powietrze.
- Czemu wysadzilimy rakiet? - spyta Michael. - Co, tato?
- To wszystko cz zabawy, guptasie - wyjani Timothy.
- Zabawy! - Michael i Robert uwielbiali to sowo.
- Tato urzdzi ten wybuch, eby nikt nie wiedzia, gdzie wyldowalimy ani
dokd popynlimy. W razie gdyby ktokolwiek nas szuka. Rozumiecie?
- O rany! Tajemnica!
- Wystraszya mnie wasna rakieta - przyzna tato, zwracajc si do mamy. Naprawd robi si nerwowy. To niemdre sdzi, e zjawi si tu jeszcze jakie
rakiety, moe poza jedn, jeli Edwards i jego ona poradzili sobie z wasnym
statkiem.
Ponownie przyoy do ucha maleki odbiornik. Po dwch minutach opuci
rk, jakby odrzuca star szmat.
- Nareszcie koniec - rzek do mamy. - Radio zeszo wanie z atomowej fali.
Wszystkie inne stacje umilky. W cigu ostatnich paru lat ich liczba cigle si
zmniejszaa. Teraz w eterze panuje cisza. I prawdopodobnie tak ju zostanie.
- Na jak dugo? - chcia wiedzie Robert.
- Moe wasze prawnuki znw usysz jak wiadomo - odpar tato. Przez
chwil siedzia bez ruchu. Dzieci milczay, poraone jego smutkiem i rezygnacj,
poczuciem klski i pogodzenia si z losem.
Wreszcie ponownie wypynli na wody kanau i ruszyli dalej, w stron, w ktr
zmierzali ju wczeniej.
Robio si pno. Soce zniao si na niebie. Przed sob widzieli szereg

martwych miast.
Tato rozmawia cicho ze swymi synami. W przeszoci czsto bywa
roztargniony i oddala si od nich, teraz jednak jego sowa byy niczym pieszczota i
chopcy wyczuli to natychmiast.
- Mike, wybierz jakie miasto.
- Co, tato?
- Wybierz miasto, synu. Jedno z tych, ktre mijamy.
- W porzdku - odpar Michael. - Ktre mam wybra?
- To, ktre podoba ci najbardziej! Wy take, Robercie, Tim. Wybierzcie swoje
miasta.
- Chc mie miasto, w ktrym mieszkaj Marsjanie! - zawoa Michael.
- Na to moesz liczy - odpar tato. - Przyrzekam ci. -Jego sowa byy
przeznaczone dla dzieci, lecz oczy szukay jedynie mamy.
W cigu dwudziestu minut minli sze miast. Tato nie wspomina ju o
wybuchach. Znacznie bardziej interesowaa go zabawa z synami.
Michaelowi spodobao si pierwsze mijane miasto, jednake rodzina zgosia
weto, wtpic w warto zbyt pochopnych ocen. Drugie nie odpowiadao nikomu. To
bya osada Ziemian, zbudowana z drewna, rozsypujca si w sprchniae wiry.
Timothy gosowa na trzecie miasto, bowiem byo naprawd due. Czwarte i pite
uznano za zbyt mae, szste za wywoao entuzjazm wszystkich, cznie z mam,
ktra doczya do chru okrzykw: O rany, a niech mnie i spjrzcie-tylko-na-to!"
Osada skadaa si z pidziesiciu, moe szedziesiciu potnych budowli.
Zasypane kurzem ulice byy starannie wybrukowane, dostrzegli te jedn czy dwie
stare wirowe fontanny, wci pulsujce na rodku placw. Tylko one jeszcze yy.
Strumienie wody poyskiway w promieniach zachodzcego soca
- To jest nasze miasto - oznajmili wszyscy. Tato podpyn do nabrzea i
wyskoczy z odzi.
- Zatem jestemy. To wszystko naley do nas. Od tej pory zamieszkamy tutaj.
- Od tej pory? - powtrzy z niedowierzaniem Mike. Przez chwil sta,
rozgldajc si wok, po czym mrugajc obejrza si w stron, gdzie kiedy sta ich
pojazd. - A co z rakiet? Co z Minnesot?
- Prosz - powiedzia tato i przyoy malekie radio do jasnej gowy Michaela.
Michael sucha.
- Nic tu nie ma - rzek.

- Zgadza si. Nic. Nic ju nie ma. Ani Minneapolis, ani rakiet, ani Ziemi.
Michael przez moment rozwaa zowrogie sowa ojca, po czym rozpaka si,
szlochajc cicho.
- Chwileczk - rzuci tato. - Daj ci wiele w zamian, Mike!
- Co takiego? - Chopiec zaciekawiony zdusi zy. By jednak gotw rozpaka
si na nowo, w razie gdyby sowa ojca okazay si rwnie niepokojce, jak
poprzednie.
- Daj ci to miasto, Mike. Naley do ciebie.
- Do mnie?
- Do ciebie, Roberta, Timothy'ego. Caej waszej trjki. Jest wasz wasnoci.
Timothy wyskoczy z odzi.
- Chopaki, patrzcie! To wszystko dla nas! Wszystko! - Gra razem z tat, i to
gra bardzo dobrze. Pniej, kiedy minie pierwszy wstrzs, bdzie mg odej
gdzie na bok i popaka chwilk, teraz jednak wci jeszcze trwaa zabawa w
rodzinn wycieczk i dzieci musiay w niej uczestniczy.
Mike skoczy za nim wraz z Robertem. Razem pomogli mamie.
- Uwaajcie na wasz siostr - poleci tato, na razie jednak nikt nie zrozumia,
co mia na myli.
Pospiesznym krokiem zagbili si w wielkie miasto z rowego kamienia,
szepczc do siebie, poniewa w atmosferze martwych miast jest co takiego, e
czowiek zaczyna szepta. Patrzyli, jak soce opada za horyzont.
- Za jakie pi dni - powiedzia cicho tato - wrc na miejsce, gdzie staa
nasza rakieta, zabior ukryty w ruinach prowiant i przywioz go tutaj. Potem
poszukam Berta Edwardsa, jego ony i crek.
- Crek? - spyta Timothy. - Ilu?
- Czterech.
- Widz, e bd z tym jeszcze kopoty. - Mama powoli skina gow.
- Dziewczyny. - Michael skrzywi si niczym stara marsjaska rzeba. Dziewczyny.
- One te przylatuj rakiet?
- Tak. Jeli im si uda. Rodzinne rakiety przeznaczono do wycieczek na
Ksiyc, nie na Marsa. Mielimy szczcie, e tu dotarlimy.
- Skd wzie rakiet? - szepn Timothy, kiedy pozostaa dwjka pobiega
naprzd.

- Zachowaem j. Przechowywaem od dwudziestu lat, Tim. Trzymaem w


ukryciu w nadziei, e nigdy nie bd musia z niej skorzysta. Chyba powinienem by
j odda rzdowi na wojn, ale wci mylaem o Marsie...
- Naszych wakacjach!
- Wanie. Ale niech to pozostanie midzy nami. Kiedy uznaem, e na Ziemi
wszystko dobiega koca, odczekaem do ostatniej chwili i zabraem nasze rzeczy.
Bert Edwards take ukrywa statek, stwierdzilimy jednak, e bezpieczniej bdzie
wystartowa osobno, w razie gdyby kto prbowa nas zestrzeli.
- Czemu wysadzie rakiet, tato?
- ebymy nigdy nie mogli wrci. I eby aden ze zych ludzi, ktrzy mogliby
przyby na Marsa, nie wiedzia, e tu jestemy.
- Dlatego przez cay czas spogldasz w niebo?
- Tak. To gupie. Nie przylec tu za nami. Nie maj statkw. Jestem po prostu
zbyt ostrony.
Michael wrci do nich biegiem.
- Czy to naprawd nasze miasto, tato?
- Cala ta planeta naley do nas.
Stali tam - krlowie i wadcy, najlepsi z najlepszych, mistrzowie nad mistrzami,
niezrwnani monarchowie i prezydenci, prbujc zrozumie, co to znaczy posiada
na wasno wiat i jak wielki jest ten wiat w istocie.
W rozrzedzonej atmosferze noc zapadaa szybko. Tato zostawi ich na placu,
obok pulsujcej fontanny, wrci do odzi i po chwili pojawi si, niosc w wielkich
doniach gruby plik papierw.
Uoy je w nieporzdny stosik na starym dziedzicu i podpali. Rodzina
zebraa si wok ognia, aby si ogrza. Timothy patrzy, jak mae literki podskakuj
niczym przeraone zwierzta, kiedy dotykaj ich aroczne pomienie. Papier
trzeszcza niczym skra starca, gdy ogie pochania niezliczone sowa:
OBLIGACJE RZDOWE; Wykresy statystyczne 1999; Rozprawa na temat
uprzedze religijnych; Logistyka; Problem jednoci panamerykaskiej; Raport
giedowy z 3 lipca 1998; Kronika wojenna...
Tato upar si, aby przywie te papiery specjalnie w tym celu. Siedzia na
kamieniach, z zadowoleniem podsycajc ogie kolejnymi kartkami i opowiadajc
dzieciom, co to wszystko znaczy.
-Ju czas, abym wyjani wam par rzeczy. Trzymanie ich w sekrecie byoby

nieuczciwe. Nie wiem, czy rozumiecie, ale musicie mnie wysucha, nawet jeli
dotrze do was tylko cz z tego, co wam powiem.
Cisn w ogie kolejn stronic.
- W tej chwili pal pewien sposb ycia, tak jak wypalono go na Ziemi.
Wybaczcie, e mwi jak polityk, ostatecznie piastowaem urzd gubernatora
stanowego. Byem uczciwy. Nienawidzili mnie za to. ycie na Ziemi nigdy nie
zmierzao do niczego dobrego. Nauka za bardzo nas wyprzedzia i ludzie zagubili si
w mechanicznej dungli, niczym dzieci zachwycone licznymi drobiazgami,
gadetami, helikopterami, rakietami. Nasza uwaga skupiaa si nie tam, gdzie
powinna, na maszynach, zamiast na sposobach kierowania nimi. Wojny staway si
coraz wiksze i groniejsze, a w kocu zamordoway Ziemi. To wanie oznacza
milczce radio. Przed tym wanie ucieklimy.
Mielimy szczcie - nie ma ju wicej rakiet. Czas, abycie dowiedzieli si,
e nie wybralimy si tu na wakacje. Odwlekaem t chwil, ale wreszcie musz to
powiedzie. Ziemi ju nie ma. Podre midzyplanetarne skoczyy si na kilka
najbliszych wiekw, moe nawet na zawsze. Jednake tamten sposb ycia okaza
si bdny i sam doprowadzi do wasnego upadku. Jestecie modzi. Bd powtarza
wam to codziennie, dopki nie pojmiecie.
Urwa, wrzucajc do ognia kolejne pliki papierw.
- Teraz jestemy sami. My i garstka innych, ktrzy wylduj za par dni.
Dostatecznie wielu, by zacz wszystko od nowa. Wystarczajco, by odwrci si od
tego, co zaszo na Ziemi, i wytyczy nowy szlak...
Pomienie wystrzeliy w gr, jakby podkrelajc wag jego sw. A potem
wszystkie papiery znikny, z wyjtkiem jednego. Wszystkie prawa i wierzenia Ziemi
spony, pozostawiajc po sobie kupk gorcych popiow, ktr wkrtce
rozniesienie wiatr.
Timothy spojrza na ostatni rzecz, ktr ojciec cisn do ognia. To bya mapa
wiata. Wrzucona w ar, zmarszczya si, wykrzywia, stana w ogniu i znikna
niczym ciepa biaa ma.
Timothy odwrci gow.
- A teraz poka wam Marsjan - oznajmi tato. - Chodcie ze mn wszyscy.
Dalej, Alice. - Uj jej do.
Michael paka gono, tote tato ponis go w ramionach. Wdrowali przez
ruiny w stron kanau.

Kana. Jutro, a moe pojutrze ich przysze ony przybd tu odzi. Mae
rozemiane dziewczynki w towarzystwie ojca i matki.
Zapada ju noc. Na niebie wieciy gwiazdy, lecz Timothy nie mg znale
Ziemi, bowiem ju zasza. To dawao sporo do mylenia.
Kiedy tak szli wrd gruzw, odezwa si nocny ptak.
- Wasza matka i ja postaramy si was uczy - oznajmi tato. - Mam nadziej,
e was nie zawiedziemy. Wiele przeszlimy, zebralimy mnstwo dowiadcze.
Planowalimy t wypraw od lat, zanim jeszcze wy si urodzilicie. Sdz, e nawet
gdyby wojna nie wybucha i tak przybylibymy na Marsa, aby stworzy wasny
standard ycia. Musiaby min wiek, zanim ziemska cywilizacja naprawd zatruaby
t planet. Oczywicie teraz...
Dotarli na brzeg. Dugi prosty kana poyskiwa wilgotnym blaskiem, odbijajc
w sobie niebo.
- Zawsze chciaem zobaczy Marsjanina - rzek Michael. -Gdzie oni s?
Obiecae.
- Oto oni - oznajmi tato i posadziwszy Michaela na ramieniu, wskaza rk w
d.
I rzeczywicie byli tam.
Timothy zadra. Marsjanie stali, odbici w wodzie kanau. Timothy i Michael,
Robert, mama i tato.
Przez dug chwil Marsjanie spogldali na nich z pomarszczonej tafli wody...

You might also like