Professional Documents
Culture Documents
Kroniki Marsjaskie
ktry niestrudzenie gra na swej ksice. Stare pieni nigdy nie nuyy jego palcw.
Pani K pragna, aby kiedy powici jej tyle czasu, co swym niezwykym ksikom,
tulc j i dotykajc niczym malek harf.
Ale nie. Potrzsna wyrozumiale gow, niemal niedostrzegalnie wzruszajc
ramionami. Jej powieki opady wolno, skrywajc zociste oczy. Maestwo sprawia,
e ludzie, cho nadal modzi, popadaj w rutyn staroci.
Wycigna si na fotelu, ktry momentalnie dopasowa si do jej postawy.
Mocno, nerwowo zamkna oczy.
Natychmiast nawiedzi j sen.
Jej brzowe palce zadray, uniosy si, chwytajc powietrze. Chwil pniej
usiada gwatownie, zdumiona, dyszc gono.
Rozejrzaa si szybko, jakby oczekiwaa, e ujrzy kogo przed sob. Przeya
zawd; przestrze pomidzy filarami pozostaa pusta.
Jej m pojawi si w trjktnych drzwiach.
- Woaa mnie? - spyta z irytacj.
- Nie! - zaprotestowaa.
- Zdawao mi si, e sysz twj krzyk.
- Naprawd? Prawie ju spaam i miaam sen!
- Za dnia? Nieczsto ci si to zdarza.
Pani K siedziaa bez ruchu, jakby w sen uderzy j prosto w twarz.
- Jakie to dziwne, jak bardzo dziwne - mamrotaa. - Ten sen.
- Ach tak? - Pan K najwyraniej pragn powrci do swojej ksiki.
- ni mi si mczyzna...
- Mczyzna?
- Wysoki, sze stp i cal.
- To absurdalne; byby olbrzymem, niezdarnym olbrzymem.
- W jaki sposb... - usiowaa znale waciwe sowa - wyglda normalnie.
Mimo swojego wzrostu. A jego oczy - och, wiem, pomylisz pewnie, e to niemdre jego oczy byy niebieskie!
- Niebieskie oczy! Bogowie! - wykrzykn pan K. - Co przyni ci si nastpnym
razem? Moe jeszcze mia czarne wosy?
- Skd wiesz? - Bya wyranie podniecona.
- Wybraem najmniej prawdopodobny kolor - odpar chodno.
- Naprawd byy czarne! - wykrzykna. - Mia te bardzo bia skr... Och!
***
O wicie promienie soca przenikajce przez kryszta kolumn stopiy opar,
podtrzymujcy pic Yll. Przez ca noc kobieta unosia si nad podog na
mikkim posaniu mgy, wylewajcej si ze cian. Upiona, pawia si w nurcie
milczcej rzeki niczym d, unoszona fal przypywu. Teraz soce wypalio opar,
poziom mgy obniy si, skadajc kobiet na brzegu jawy.
Otwara oczy i ujrzaa nad sob ma.
Wyglda, jakby sta tak od paru godzin, obserwujc j. Nie wiedziaa
dlaczego, nie potrafia jednak spojrze mu prosto w oczy.
- Znw miaa majaki - oznajmi. - Mwia przez sen i obudzia mnie.
Naprawd uwaam, e powinna pomwi z doktorem.
- Nic mi nie jest.
- Paplaa jak najta.
- Naprawd? - zdumiaa si.
W pokoju panowa chd poranka. Gdy tak leaa, czua, jak wypeniaj szary
brzask.
- Co ci si nio?
Zastanowia si przez moment, usiujc sobie przypomnie.
- Statek. Znw przyby z nieba, wyldowa i wyszed z niego wysoki
mczyzna, ktry przemwi do mnie, artujc i miejc si. To byo bardzo
przyjemne.
Pan K dotkn kolumny. Natychmiast wystrzeliy z niej fontanny ciepej
parujcej wody, przeganiajc chd. Twarz mczyzny nie wyraaa niczego.
- A potem - cigna dalej kobieta - ten czowiek o dziwnym imieniu, Nathaniel
York, powiedzia, e jestem pikna i - pocaowa mnie.
- Ha! -wykrzykn m, gwatownie odwracajc gow. Zacisn nagle szczki.
- To tylko sen - stwierdzia z rozbawieniem.
- Zatrzymaj swoje gupie, babskie sny dla siebie!
- Zachowujesz si jak dziecko. - Odchylia gow, wsparta na resztce
chemicznego oparu. Po chwili zamiaa si cicho. - Przypomniaam sobie jeszcze co
z tego snu - wyznaa.
- Co to byo? Co? - wykrzykn.
- Yll, jeste strasznie zy.
- Powiedz mi! - zada. - Nie powinna mie przede mn sekretw. -
ze
zwieszon
gow,
rozpocza
wdrwk
po
penych
kolumn
kanaw
czya
horyzonty.
By
letni
wieczr
na
spokojnej,
- Co za jzyk!
A kiedy ponownie zadli w zote rogi, wylaa si z nich fala obcej muzyki, ktra
powoli spyna po amfiteatrze. Tymczasem suchacze zaczli wstawa z miejsc,
rozmawiajc gono.
- Co si z tob dzieje? - pytali si nawzajem muzycy.
-Jak melodi zagrae?
-A ty?
Kobieta rozpakaa si i ucieka ze sceny, za widzowie opucili amfiteatr.
Podobne wypadki zaszy we wszystkich ogarnitych nerwow gorczk miastach
Marsa. Dosigo ich tchnienie chodu niczym biay nieg padajcy z nieba.
W mrocznych uliczkach, w blasku pochodni, dzieci pieway:
...lecz tak si zdarzyo, w szafce nic nie byo, I pies musia obej si
smakiem!
- Dzieci! - nawoyway gosy. - Co to za wierszyk? Skd go znacie?
- Wanie go wymylilimy, ot tak. To tylko sowa, ktrych nie rozumiemy.
Trzaskay drzwi. Ulice opustoszay. Ponad bkitnymi wzgrzami wzesza
zielona gwiazda.
Na caej nocnej pkuli Marsa kochankowie budzili si, syszc swych
najdroszych nuccych w ciemnoci.
- Co to za melodia?
A w tysicach willi, porodku nocy, kobiety zryway si z krzykiem. Mowie
musieli uspokaja je, osusza spywajce po policzkach zy.
- No ju dobrze, dobrze. pij. Co si stao? Miaa zy sen?
- Rankiem wydarzy si co strasznego.
- Nic si nie stanie, u nas wszystko dobrze. Histeryczny szloch.
- To si zblia, coraz bardziej i bardziej!
- Nic si nie wydarzy. Co mogoby nas spotka? Spij ju. Spij.
Nad ranem na Marsie panowaa cisza. wiat przypomina czarn chodn
studni, w wodach kanaw odbijay si gwiazdy, a w pokojach rozbrzmieway
spokojne oddechy. Dzieci kuliy si w kach, ciskajc w doniach pajki,
kochankowie spali objci, ksiyce ju zaszy; wypalone pochodnie byy zimne,
kamienne amfiteatry - puste.
Jedynym dwikiem, mccym spokj przedwitu, by gos nocnego stra,
wdrujcego w dali samotn ulic i nuccego w ciemnoci niezwyk piosenk...
ku niej rce.
- Chyba pani nie rozumie...
- Czego? - prychna. Spojrza na ni zdumiony.
- Przybywamy z Ziemi!
- Nie mam czasu - odpara. - Czeka mnie dzi mnstwo gotowania. Poza tym
musz posprzta, przeszy par rzeczy. Pewnie chcecie zobaczy si z panem Ttt;
jest na grze, w swoim gabinecie.
- Zgoda - odpar Ziemianin, wyranie zagubiony. - Chtnie spotkamy si z
panem Ttt.
-Jest zajty. - Znw trzasna drzwiami.
Tym razem pukanie zabrzmiao wyjtkowo impertynencko.
- Prosz posucha! - krzykn mczyzna na jej widok i podskoczy, jakby
chcia j przerazi. - Nie tak traktuje si goci!
- Moja czysta podoga! - zawoaa. - Boto! Wynocha! Jeli chcecie wej do
mojego domu, najpierw umyjcie buty.
Mczyzna spojrza z desperacj na swe zabocone nogi.
- Nie czas na trywialne rozmwki - rzek. - Powinnimy raczej witowa. Przez dug chwil przyglda si jej, jakby wzrok mg sprawi, by zrozumiaa
znaczenie jego sw.
-Jeli przez was opadn mi krysztaowe bueczki w piekarniku - rzucia - zbij
was kawakiem drewna. - Zajrzaa do rozgrzanego piekarnika, po czym wrcia
zdyszana, zaczerwieniona. Jej oczy pony jaskraw ci, skra bya jasna i
brzowa, ruchy smukej postaci szybkie jak u owada. Gos brzmia ostro, metalicznie.
- Zaczekajcie tu. Zobacz, czy pan Ttt zechce was przyj. W jakiej sprawie
przychodzicie?
Mczyzna zakl z ponur min, jakby wymierzya mu cios motkiem w rk.
- Prosz mu powtrzy, e przybywamy z Ziemi i e nigdy wczeniej tego nie
dokonano.
- Czego? - Uniosa brzow do. - Niewane. Zaraz wrc.
Odesza. Jeszcze przez chwil syszeli tupot jej stp na kamiennej posadzce.
Na zewntrz niewiarygodnie niebieskie marsjaskie niebo byo gorce i
nieruchome niczym ciepy, gboki ocean. Marsja-ska pustynia drzemaa pod nim
jak rozpalony gliniany garnek. Z jej piasku wznosiy si fale rozedrganego powietrza.
Na zboczu pobliskiego wzgrza leaa niewielka rakieta. Wyrane lady stp
***
W p godziny pniej pan Aaa, ktry siedzia w bibliotece, sczc elektryczny
ogie z metalowej filianki, usysza gosy dobiegajce z kamiennej grobli.
Wychyliwszy si przez okno, ujrza czterech mczyzn w mundurach, ktrzy
przygldali mu si, mruc oczy.
- Czy pan nazywa si Aaa? - zawoali.
- Owszem.
- Pan Ttt przysa nas do pana! - wykrzykn kapitan.
- Niby czemu? - rykn pan Aaa.
- By zajty!
- To ci nowina - gos pana Aaa ocieka sarkazmem. - Czyby uwaa, e nie
mam nic lepszego do roboty ni przyjmowa jakich ludzi, bo on jest zbyt zajty?
- Nie o to chodzi! - zawoa kapitan.
- Dla mnie o to. Mam mnstwo zalegych lektur. Pan Ttt zachowa si
nietaktownie, zreszt to ju nie pierwszy raz. Niech pan przestanie macha rkami,
pki nie skocz. I prosz sucha uwanie. Zazwyczaj kiedy mwi, ludzie suchaj,
co mam do powiedzenia. Mgby pan okaza odrobin uprzejmoci.
Czterej mczyni na podwrku poruszyli si niespokojnie, otwierajc usta. W
oczach kapitana bysny zy, na jego skroniach wystpiy yy.
- I co - cign dalej pan Aaa - czy wedug was podobna nie-uprzejmo moe
uj panu Ttt pazem?
Czterej mczyni patrzyli na niego przez zason gorca. Kapitan rzek:
- Przybywamy z Ziemi!
- To naprawd okropny brak wychowania - zastanawia si dalej pan Aaa.
- Rakiet. Przylecielimy rakiet. A tutaj!
- Ttt ju nie pierwszy raz okazuje mi brak szacunku.
- Ca drog z Ziemi.
- Mam pomys, zadzwoni do niego i powiem mu, co o tym myl.
- Tylko nas czterech; ja i ci trzej ludzie, moja zaoga.
- Zadzwoni, tak, to wanie zrobi.
- Ziemia. Rakieta. Ludzie. Podr. Kosmos.
- Zadzwoni i powiem - raz, a dobrze! - krzykn pan Aaa, po czym znikn,
niczym kukieka ze sceny. Po minucie zabrzmiay podniesione gosy, przekazywane
przez jakie tajemnicze urzdzenie. W dole kapitan i jego zaoga spogldali z
nastroju waciciela.
Czterej mczyni, spoceni po dugim marszu, przystanli, pytajc napotkan
dziewczynk, gdzie znajd dom pana Iii.
- Tam - maa skina gow.
Kapitan, czujc nowy przypyw zapau, ostronie przykucn, spogldajc
prosto w sodk, mod twarz.
- Dziewczynko, chciabym z tob pomwi. - Posadzi j sobie na kolanie,
ujmujc w swe wielkie donie jej mae brzowe rczki jakby szykowa j na przyjcie
bajki na dobranoc, ktr powoli i cierpliwie komponowa w umyle, napawajc si
kadym szczegem.
- Oto, jak si rzeczy maj, moja maa. Sze miesicy temu na Marsa
przybya rakieta. Lecia ni czowiek nazwiskiem York i jego pomocnik. Nie mamy
pojcia, co ich spotkao. Moe si rozbili? Przylecieli rakiet, podobnie jak my.
Powinna j zobaczy. To wielki statek. Jestemy zatem Drug Wypraw,
podajc w lady Pierwszej, i przebylimy ca drog z Ziemi...
Dziewczynka bez namysu uwolnia jedn do i nasuna na twarz
pozbawion wyrazu zot mask. Nastpnie wyja zabawk w ksztacie zotego
pajka i upucia j na ziemi. Kapitan mwi dalej. Pajk wspi si posusznie po jej
kolanie, podczas gdy ona przygldaa mu si spokojnie przez szpary w beznamitnej
masce. Kapitan potrzsn ni lekko, zmuszajc, by wysuchaa jego opowieci.
-Jestemy Ziemianami - rzek. - Wierzysz mi?
- Tak. - Dziewczynka spucia wzrok na palce swych stp, grzebice w piasku.
- wietnie. - Uszczypn j lekko w rami; by to gest na poy jowialny, na poy
przykry i zoliwy, majcy sprawi, aby na niego spojrzaa. - Zbudowalimy sw
wasn rakiet. W to take wierzysz?
Dziewczynka podubaa palcem w nosie.
-Tak.
- Zostaw nos w spokoju, moja panno. Ja jestem kapitanem i...
- I nikt dotd w dziejach nigdy nie pokona przestrzeni wielk rakiet wyrecytowaa z zamknitymi oczyma.
-Wspaniale! Skd wiedziaa?
- Och, to tylko telepatia. - Nonszalancko podrapaa si po kolanie.
- W ogle ci to nie wzrusza? - wykrzykn kapitan. - Nie cieszysz si?
- Lepiej jak najszybciej zobaczcie si z panem Iii. - Upucia sw zabawk na
ziemi. - Pan Iii chtnie z wami pomwi. - Ucieka, za zoty pajk posusznie mign
za ni.
Kapitan nadal kuca w miejscu z wycignit rk, odprowadzajc j
wzrokiem. Jego oczy zaszy mg. Spojrza na swe puste donie i usta rozwary mu
si bezradnie. Pozostali trzej trwali bez ruchu, uwizani do swych cieni. Kolejno
splunli na kamienn ulic...
***
Pan Iii sam otworzy drzwi. Wanie wybiera si na wykad, ale jeli si
pospiesz, znajdzie dla nich minutk. Moe zatem wejd do rodka i powiedz mu,
czego chc...
- Odrobiny uwagi - oznajmi kapitan, patrzc na niego czerwonymi ze
zmczenia oczami. - Przybywamy z Ziemi, mamy rakiet, jest nas czterech - zaoga i
kapitan, jestemy wyczerpani, godni i chcielibymy si przespa. Pragnlibymy,
aby kto odda nam klucze do miasta, albo co w tym gucie, eby ucisn nam rce
mwic: niech yj" i moje gratulacje, staruszku!". To chyba wszystko.
Pan Iii by wysokim, szczupym, nijakim mczyzn. Jego te oczy lniy
sabo za grubymi bkitnymi krysztaami.
Nachyli si nad biurkiem, z namysem przegldajc papiery. Od czasu do
czasu rzuca swym gociom niezwykle przenikliwe spojrzenie.
- Nie mam chyba przy sobie waciwych formularzy. - Zacz grzeba w
szufladach biurka. - Gdzie mogem je schowa? - zastanawia si. - Gdzie. Gdzie.
A, tu s! Prosz! - Energicznie poda papiery przybyszowi. - Oczywicie, bdzie pan
musia je podpisa.
- Czy te wszystkie ceregiele s konieczne?
Pan Iii obdarzy go przecigym, szklistym spojrzeniem.
- Twierdzi pan, e przybywa z Ziemi, zgadza si? Musi pan zatem podpisa.
Kapitan nabazgra swoje imi i nazwisko.
- Moja zaoga take?
Pan Iii popatrzy na kapitana, na trzech pozostaych mczyzn i wybuchn
szaleczym miechem i
- Oni mieliby podpisa? Ha! Cudowne! Oni i podpisy! - Z jego oczu trysny
zy. Klepn si po kolanach i nachyli, pozwalajc, by salwa miechu wystrzelia z
jego otwartych ust. Jedn rk przytrzyma si biurka. - Oni mieliby podpisa?
Przybysze skrzywili si.
- Co w tym miesznego?
- Oni i podpisy! - westchn pan Iii, osaby po ataku radoci. -Jakie to
zabawne. Bd musia powtrzy to panu Xxx! - Nadal zamiewajc si, przejrza
wypeniony formularz. - Chyba wszystko jest w porzdku. - Skin gow. - Nawet
zgoda na eutanazj, jeli zajdzie potrzeba podjcia ostatecznej decyzji.
Zachichota.
- Zgoda na co?
- Niech pan nic nie mwi. Mam co dla pana. O tu, prosz wzi ten klucz.
Kapitan zarumieni si.
- To ogromny zaszczyt.
- Nie klucz do miasta, gupcze! - warkn pan Iii. - Otwiera jedynie drzwi Domu.
Pjdziesz tym korytarzem, otworzysz wielkie drzwi, wejdziesz do rodka i dokadnie
zamkniesz je za sob. Moesz spdzi tam noc. Rano przyl do ciebie pana Xxx.
Kapitan z powtpiewaniem uj w do klucz i sta tak, wbijajc wzrok w
podog. Jego ludzie take si nie poruszyli. Zupenie jakby wraz z rakietow
gorczk odpyna z nich caa krew. Kompletnie uszo z nich ycie.
- O co chodzi? Co jest nie tak? - spyta pan Iii. - Na co czekasz? Czego
chcesz? - Zbliy si i nachylajc si spojrza prosto w twarz kapitana. - No ju, dalej!
- Nie przypuszczam, eby zechcia pan... - zasugerowa kapitan. - To znaczy,
gdyby pan sprbowa albo pomyla o... - Zawaha si. - Bardzo ciko pracowalimy,
przebylimy dug drog i moe mgby pan ucisn nam donie i powiedzie:
Dobra robota! "Jak pan sdzi? -Jego gos zaama si i ucich.
Pan Iii sztywno wycign rk.
- Moje gratulacje! - Umiechn si zimno. - Gratuluj - doda, odwracajc si.
- Teraz musz ju i. Skorzystajcie z klucza.
Nie zwracajc na nich uwagi, zupenie jakby zapadli si pod ziemi, pan Iii
kry po pomieszczeniu, wsuwajc papiery do niewielkiej teczki. Zosta tam jeszcze
pi minut, ale nie zwrci si wicej do milczcej czwrki ludzi, stojcych ze
zwieszonymi gowami. Zmczone nogi ciyy im okrutnie, wiato w ich oczach
przygaso. Kiedy pan Iii wyszed na zewntrz, z zajciem oglda swoje paznokcie...
***
Powczc nogami szli korytarzem w mtnym wietle popoudnia. W kocu
dotarli do wielkich, pokrytych nalotem srebrnych drzwi, ktre otworzyli kluczem ze
srebra. Weszli, zatrzaskujc za sob wrota, odwrcili si.
Ujrzeli przed sob rozleg soneczn sal. Kobiety i mczyni siedzieli przy
stolikach i stali w niewielkich grupkach, prowadzc oywione dyskusje. Na dwik
zamykanych drzwi spojrzeli na czterech przybyszw w mundurach.
Jeden z Marsjan wystpi naprzd i ukoni si.
- Jestem pan Uuu - oznajmi.
- A ja kapitan Jonathan Williams z Nowego Jorku, na Ziemi - odpar
beznamitnie kapitan.
I sala eksplodowaa!
Sufit zadra od krzykw i wrzaskw. Ludzie runli naprzd, machajc rkami i
piszczc radonie; wywracajc stoy wyroili si wok, chwytajc czterech Ziemian i
unoszc ich w gr. Sze razy okryli sal - od ciany do ciany - podskakujc i
taczc, ze piewem na ustach. Przybysze byli tak oszoomieni, e przez pen
minut pozwalali w milczeniu unosi si tumowi; dopiero potem zaczli mia si i
krzycze do siebie:
- Hej! Tak ju lepiej!
- To jest ycie! Hu, ha! Wiwat!
Mrugali do siebie porozumiewawczo, unoszc rce klaskali dononie.
-Hej!
- Hura! - odpar tum.
W kocu zebrani postawili Ziemian na stole. Krzyki ucichy.
Kapitan o mao nie rozpaka si w gos.
- Dzikuj wam. Tak nam mio, tak mio.
- Prosz nam opowiedzie o sobie - podsun pan Uuu.
Kapitan odchrzkn i rozpocz sw histori do wtru ochw i achw tumu.
Przedstawi czonkw zaogi; kady wygosi krtk mow, z zakopotaniem
przyjmujc gromkie brawa.
Pan Uuu klepn kapitana po ramieniu.
- Dobrze jest spotka innego Ziemianina. Ja take przybywam z Ziemi.
- Sucham?
- Wielu z nas stamtd pochodzi.
- Pan? Z Ziemi? - Kapitan spojrza na niego. - Ale jak to moliwe? Przyby pan
rakiet? Czyby podre kosmiczne odbyway si od wiekw? - W jego gosie
zabrzmiaa nuta zawodu. -Skd... z jakiego kraju pan pochodzi?
- Tuiereol. Zjawiem si tu duchem wiele lat temu.
czemu wszyscy dawali nam karteczki i odsyali wci dalej i dalej, pki w kocu nie
spotkalimy pana Iii, ktry wysa nas korytarzem z kluczem, abymy otworzyli drzwi i
zamknli je za sob. I oto jestemy...
- Ale gdzie? Kapitan odetchn.
- W przytuku dla wariatw.
Zapada noc. W wielkiej sali, owietlonej sabym blaskiem, pyncym ze rde
ukrytych w przejrzystych cianach, panowaa cisza. Czterej Ziemianie siedzieli wok
drewnianego stou i nachylajc si ku sobie, szeptali co cicho. Na pododze leay
pokotem rzdy skulonych mczyzn i kobiet. Od czasu do czasu w mrocznych
ktach kto si porusza, gestykulujc rkami. Co pl godziny jeden z ludzi kapitana
sprawdza srebrne drzwi i wraca do stou.
-Jak dotd nic. Tkwimy tu zamknici.
- Naprawd sdz, e jestemy szaleni?
- Owszem, dlatego wanie nikt nas nie wita. Zaledwie tolerowali co, co dla
nich musi by powszechn chorob umysow. - Szerokim gestem wskaza ciemne,
upione postaci wok. - Paranoicy, co do jednego. C za powitanie nam zgotowali.
Przez chwil - w jego oczach zapona naga iskra, by po chwili znikn bez ladu sdziem, e to prawdziwa uroczysto. Wszystkie te krzyki, piewy i mowy.
Przyjemne, nieprawda? - pki trwao.
-Jak dugo nas tu zatrzymaj?
- Dopki nie udowodnimy, e nie jestemy wariatami.
- To nie powinno by trudne.
- Mam nadziej.
- Nie wyglda pan na przekonanego.
- Bo nie jestem. Spjrzcie w tamten kt.
W mroku siedzia w kucki samotny mczyzna. Z jego ust tryska bkitny
pomie, ukadajcy si w posta niewielkiej nagiej kobiety. Powoli rozkwita w
powietrzu, otoczony oparami kobaltowego wiata, do wtru szeptw i westchnie.
Kapitan skin gow w stron kolejnego kta. Staa tam kobieta, ulegajca
cigym przemianom. Najpierw tkwia bez ruchu, zatopiona w krysztaowej kolumnie,
potem staa si zotym posgiem, wreszcie lask z lnicego cedrowego drewna i
znw kobiet.
W caej pogronej w mroku sali ludzie onglowali fioletowymi ognikami,
znikali, zmieniali sw posta, bowiem noc bya czasem smutku i przemiany.
we znikaj.
- Chtnie damy si uleczy. Prosz. Pan Xxx sprawia wraenie zdumionego.
- Niezwyke. Niewielu ludzi pragnie si wyleczy. Nasza kuracja jest do
drastyczna.
- Ale prosz. Jestem pewien, e odkryjecie, i wszyscy jestemy najzupeniej
normalni.
- Prosz pozwoli, e sprawdz paskie papiery. Przed zastosowaniem kuracji
musz si upewni, e wszystko jest w absolutnym porzdku. - Przejrza formularze.
- Owszem. Przypadki takie jak paski wymagaj specjalnego lekarstwa. Ludzie
zamknici w tej sali to lekkie formy choroby, kiedy jednak psychoza pogbia si i
pacjent zaczyna tworzy wtrne zudzenia dwikowe, zapachowe i smakowe oraz
fantazje dotykowe i wzrokowe, nie jest dobrze. Musimy uciec si do eutanazji.
Kapitan zerwa si z miejsca.
- Prosz posucha! - hukn. - Znosimy to ju dostatecznie dugo. Niech pan
nas zbada! Popuka w kolana, osucha serca, kae wykonywa wiczenia, zada jakie
pytania!
- Moe pan swobodnie mwi.
Kapitan wcieka si przez godzin. Psycholog sucha.
- Niewiarygodne - mrucza do siebie. - Najbardziej szczegowa fantazja, jak
kiedykolwiek syszaem.
- Do diaba, pokaemy panu rakiet! - wykrzykn kapitan.
- Chtnie j zobacz. Czy mgby pan wywoa j w tym pokoju?
- Och, oczywicie. Jest w paskich aktach pod liter R. Pan Xxx z powan
min zajrza do akt. Po chwili poszukiwa, cmokajc z niesmakiem, uroczycie
zamkn teczk.
- Czemu kaza mi pan tam zajrze? Rakiety tu nie ma.
- Oczywicie, e nie, idioto! artowaem. Czy szalecy dowcipkuj?
- Niektrzy. Czasami s obdarzeni osobliwym poczuciem humoru. A teraz
prosz zaprowadzi mnie do rakiety. Chciabym j obejrze.
Dochodzio poudnie. Zanim dotarli do rakiety, zapanowa nieznony skwar.
- Ach, tak. - Psycholog podszed do statku i postuka w niego palcem. Metal
zadwicza cicho. - Mog wej do rodka? -spyta przebiegle mczyzna.
- Bardzo prosz.
Pan Xxx na dug chwil znikn we wntrzu rakiety.
miasteczko,
bardzo
przypominajce
starowieck
osad,
ktrej
przyszedem na wiat.
- Kiedy si pan urodzi, Lustig?
- W tysic dziewiset pidziesitym roku.
- A pan, Hinkston?
- W tysic dziewiset pidziesitym pitym, kapitanie. W Grinnell, w stanie
Iowa. I mam wraenie, e znalazem si w domu.
- Hinkston, Lustig, mgbym by waszym ojcem. Niedawno skoczyem
osiemdziesit lat. Urodziem si w tysic dziewiset dwudziestym roku w Illinois.
aska boska i dokonane w cigu ostatnich pidziesiciu lat odkrycia naukowe
sprawiy, e niektrzy starzy ludzie mog znw odmodnie. I oto znalazem si na
Marsie, nie bardziej zmczony ni reszta was, ale o wiele bardziej podejrzliwy. To
miasteczko wyglda przyjanie, pogodnie i tak bardzo przypomina Green Bluff w
Illinois, e mnie przeraa. Jest zbyt podobne do Green Bluff.- Odwrci si do
radiooperatora. - Wezwij Ziemi. Powiedz im, e wyldowalimy. To wszystko.
Zawiadom, e jutro wylemy peny meldunek.
- Tak jest.
Kapitan Black wyjrza przez iluminator rakiety, przyciskajc do niego twarz,
ktra powinna nalee do osiemdziesiciolatka, a przecie bya obliczem mczyzny
po czterdziestce.
- Powiem panu, co zrobimy, Lustig: pan, ja i Hinkston obejrzymy z bliska
miasto. Reszta zostanie na pokadzie. Jeli co nam si stanie, pozostali bd mogli
wynie si std do diaba. Lepiej straci trzech ludzi ni cay statek. Jeli zdarzy si
co zego, nasza zaoga moe ostrzec nastpnych. Zdaje si, e rakieta kapitana
Wildera przygotowuje si do startu na wita. Jeli na Marsie natrafimy na co
gronego, lepiej byoby, gdyby nasi nastpcy przybyli dobrze uzbrojeni.
- Nam te nie brak broni. Mamy ze sob cay arsena.
- Prosz zatem rozkaza ludziom, aby przygotowali si do walki. Lustig,
Hinkston, chodcie.
Trzej mczyni zeszli razem przez kolejne pokady statku.
***
By pikny wiosenny dzie. Na kwitncej jaboni przysiad rozpiewany drozd.
Za kadym razem, gdy wiatr muska zielone gazie, ku ziemi opaday tumany
kwietnego niegu. Sodki zapach unosi si w powietrzu. Gdzie w miasteczku kto
gra na pianinie, wietrzyk nis ze sob ciche senne dwiki piosenki Pikna
strychu;
sprawia
wraenie
niezwykle
przytulnego.
Syszeli
- Postaramy si, dzikuj. Mamy bardzo duo do zrobienia. Moi ludzie czekaj
na nas w rakiecie i...
Urwa. Zdumiony spojrza w stron drzwi.
Daleko, w socu, rozbrzmiewa szmer wielu gosw, powitalne krzyki i
miechy.
- Co si dzieje? - spyta Hinkston.
- Wkrtce si dowiemy. - Kapitan John Black pospiesznie wypad na dwr,
ruszajc biegiem przez zielony trawnik na ulice marsjaskiego miasta.
Po chwili przystan, patrzc na rakiet. Wazy byy otwarte, zaoga wydostaa
si na dwr, machajc rkami. Wok zebra si tum i jego ludzie przedzierali si
przez szeregi tubylcw, rozmawiajc, miejc si, ciskajc dziesitki rk. Niektrzy
taczyli. Tum kbi si wok. Rakieta staa pusta i porzucona.
Nagy olepiajcy blask soca odbitego w byszczcym metalu zwiastowa
nadejcie orkiestry dtej. Wzniesione w gr tuby i trby zagray radosn melodi.
Towarzyszy im oskot bbnw i wysokie gosy fujarek. Zotowose dziewczynki
podskakiway podniecone, chopcy krzyczeli hurra!". Postawni mczyni rozdawali
dziesiciocentowe cygara. Burmistrz miasteczka wygosi mow. Nastpnie kady
czonek zaogi, z matk uwieszon u jednego ramienia i z ojcem bd siostr u
drugiego, powdrowa uliczk w stron maego domku lub wielkiej posiadoci.
- Stjcie! - wykrzykn kapitan Black.
Odpowiedzia mu trzask zamykanych drzwi.
Fale gorca unosiy si ku czystemu wiosennemu niebu. Zapada cisza.
Orkiestra dta odmaszerowaa za wgie, pozostawiajc samotn rakiet, lnic
olepiajcym blaskiem w promieniach soca.
- Zdezerterowali! - wybuchn kapitan. - Porzucili statek! Na Boga, obedr ich
ze skry. Mieli przecie rozkazy!
- Kapitanie - wtrci Lustig. - Prosz nie by dla nich zbyt surowym. Spotkali tu
swych najbliszych krewnych i starych przyjaci.
- To adne wytumaczenie!
- Prosz pomyle, co czuli, kapitanie, widzc przed statkiem znajome twarze.
- Do diaba, wydaem im rozkaz!
- A pan co by czul, kapitanie?
- Posuchabym polece... - urwa, patrzc przed siebie z otwartymi ze
zdumienia ustami.
Wszystko to zniknie.
- Nie myl tak - zawoaa cicho. - Przesta wtpi, Bg jest dla nas dobry.
Radujmy si.
- Przepraszam, mamo.
Iga ze zgrzytem dotara do koca pyty.
-Jeste zmczony, synu - tato uczyni gest doni trzymajc fajk. Przygotowalimy dla ciebie twoj star sypialni, mosine ko i tak dalej.
- Ale przecie powinienem zebra moich ludzi.
- Po co?
- Po co? Sam nie wiem. Chyba nie ma powodu. Nie, to bez sensu. Wszyscy
jedz albo le ju w kach. Porzdny dugi sen nikomu nie zaszkodzi.
- Dobranoc, synu - mama ucaowaa go w policzek. - Dobrze jest znowu
widzie ci w domu.
- Dobrze jest znowu by w domu.
Porzuciwszy krain dymu z cygara, perfum, ksiek i mikkiego wiata,
wspi si po schodach, cay czas rozmawiajc z bratem. Edward pchn drzwi i
kapitan ujrza przed sob te mosine ko, stare chorgiewki kolejowe, jeszcze
z liceum, i wyleniaa skrk szopa, ktr pogadzi z czuoci.
- To zbyt wiele - rzek. -Jestem zmczony i otpiay. Miaem dzi za duo
wrae. Czuj si, jakbym przez czterdzieci osiem godzin sta na ulewnym deszczu
bez paszcza i parasola. Jestem przemoczony uczuciami - do suchej nitki.
Edward przygadzi nienobia pociel i uklepa poduszki. Potem unis okno
pozwalajc, by do sypialni napyna sodka wo jaminu. wieci ksiyc, z dala
dobiegay ciche odgosy szeptw i taca.
- A zatem to jest Mars - mrukn kapitan, rozbierajc si powoli.
- Owszem. - Edward leniwie, bez popiechu cign przez gow koszul,
odsaniajc zociste ramiona i muskularny kark.
wiata zgasy; leeli w ku obok siebie, jak kiedy - ile dziesitkw lat
temu? Kapitan umoci si wygodnie, chonc zapach jaminu, przenikajcy przez
firanki do pogronego w mroku pokoju. Na trawniku wrd drzew kto nakrci
przenony fonograf, z ktrego popyny agodne dwiki Na zawsze".
Nagle pomyla o Marilyn.
- Czy Marilyn tu jest?
Jego brat, wycignity w blasku ksiyca wpadajcym przez okno, odczeka
ktrym le, lecz stanowi jedynie wytwory mojej wasnej wyobrani, ktrym telepatia
i hipnoza Marsjan naday pozr rzeczywistoci, pomyla kapitan John Black.
Przypumy, e domy s w istocie zupenie inne, marsjaskie z ksztatu i wygldu,
lecz igrajc z moimi pragnieniami i marzeniami ci Marsjanie sprawili, e widz moje
rodzinne miasteczko, mj wasny dom; dziki temu sprawili, e pozbywamy si
podejrze. Kt lepiej zdoaby oszuka czowieka, jeli nie jego wasna matka i
ojciec?
I to miasto, tak stare, pochodzce z 1926 roku, na dugo przed narodzinami
wszystkich czonkw mojej zaogi. Miaem wwczas sze lat, ludzie suchali pyt
Harry'ego Laudera, a obrazy Maxfielda Parrisha nadal wisiay na cianach. Stworzyli
miasteczko, w ktrym mona znale zasony z paciorkw, Pikne nurty Ohio" i
zabytki architektury z przeomu wiekw. A jeli Marsjanie zaczerpnli wizj miasta
wycznie z mojego umysu? Podobno wspomnienia z dziecistwa pozostaj
najwyraniejsze. A kiedy ju wznieli miasto wedug moich myli, zaludnili je
najbliszymi osobami wszystkich czonkw zaogi!
I przypumy, e tych dwoje ludzi, picych smacznie w ssiednim pokoju, to
nie moja matka i mj ojciec, ale dwoje Marsjan, niewiarygodnie inteligentnych i
obdarzonych zdolnoci narzucania mi sennych hipnotycznych myli.
A ta orkiestra dta? To byby naprawd wspaniay plan. Najpierw naley
oszuka Lustiga, potem Hinkstona. Nastpnie zgromadzi tum i wszyscy ludzie w
rakiecie, widzc matki, ciotki, wujw, ukochane, nie yjcych od dziesiciu,
dwudziestu lat, naturalnie wybiegn na zewntrz, lekcewac rozkazy i porzucajc
statek. C prostszego? C bardziej niewinnego? Kiedy kto wskrzesza nam matk,
nie zadajemy wielu pyta; jestemy zbyt szczliwi. I oto znalelimy si tutaj - kady
w innym domu, ku, pozbawieni broni i wszelkiej ochrony, rakieta za ley pusta w
blasku ksiyca. I czy nie byoby straszne odkry, e wszystko to stanowio jedynie
cz wielkiego, przebiegego planu Marsjan, zmierzajcego do tego, by nas
rozdzieli, pokona, zabi? I moe w nocy mj brat, lecy ze mn w ku, zmieni
posta, stopi si, przeistoczy i stanie si czym innym, straszliw istot,
Marsjaninem. C atwiejszego ni odwrci si i wbi mi n prosto w serce. A we
wszystkich innych domach na tej ulicy tuzin innych braci czy ojcw te zmieniby si
nagle i dobywajc noy, pozbyby si niczego nie podejrzewajcych, upionych
przybyszw z Ziemi...
Jego donie pod kodr dygotay, na ciele wystpi zimny pot. To ju nie bya
Rzym na siedmiu wzgrzach pad ofiar grzybicy. Gdybymy tylko dali Marsjanom
do czasu, pozwolili im przywdzia strojne cauny, pooy si na marach i wynale
sobie inn przyczyn mierci, byle nie bezsensown, paskudn wietrzn osp. Co
takiego nie pasuje do architektury, do tego caego wiata!
- W porzdku, Hathaway, we sobie co do jedzenia.
- Dzikuj, kapitanie.
I wszystko wrcio do normy. Ludzie podjli przerwane rozmowy.
Spender nie odrywa od nich oczu. Swoj porcj zostawi nietknit. Czu, jak
grunt stygnie mu pod palcami. Jasne gwiazdy pony na niebie; zdawao si, e
opadaj coraz niej.
Kiedy ktokolwiek odzywa si nazbyt gono, kapitan odpowiada mu, zniajc
gos tak, aby naladujc go, take ucich.
W powietrzu unosi si mody, wiey zapach. Spender przez dugi czas trwa
w bezruchu, napawajc si t woni. Skadao si na ni wiele rzeczy, ktrych nie
potrafi rozpozna: kwiaty, zwizki chemiczne, pyy, wiatr.
- To wanie wtedy w Nowym Jorku poznaem t blondynk, jak jej byo?
Ginnie! - wykrzykn Biggs. - Wanie tak, Ginnie!
Spender spry si cay. Jego rka zacza dygota. Oczy pod cienkimi
powiekami poruszyy si niespokojnie.
- I Ginnie powiedziaa... - wykrzykn Biggs. Mczyni wybuchnli miechem.
- Wic daem jej w twarz! - dokoczy Biggs, wymachujc butelk.
Spender odstawi talerz. Sucha chodnego wiatru, szepczcego mu do uszu.
Spoglda na lodowate bryy biaych marsjaskich budowli, wznoszcych si na
pustych ldomorzach.
- Co za kobieta, co za kobieta! - Biggs unis flaszk do szerokich ust i
wysczy jej zawarto. - Nigdy nie znaem lepszej!
W powietrzu unosia si wo spoconego ciaa Biggsa. Spender pozwoli
ogniowi przygasn.
- Hej, dorzu no drewna, Spender! - rzuci Biggs, zerkajc na niego przez
moment, po czym wrci do swej butelki. - Ktrej nocy Ginnie i ja...
Mczyzna nazwiskiem Schoenke uj akordeon i wyci par houbcw,
wzbijajc tuman kurzu.
- Ohoho, ja yj! -wykrzykn.
- Hej! - ryknli pozostali, odrzucajc puste talerze. Trzech ustawio si w
A potem zacznie nas to zoci i wie pan, co zrobimy? Zniszczymy go. Zedrzemy z
niego skr, aby nada mu nowe oblicze.
- Nie zrujnujemy Marsa - zaprotestowa kapitan. -Jest zbyt wielki i zbyt pikny.
- Tak pan sdzi? My, Ziemianie, mamy talent do niszczenia wielkich piknych
rzeczy. Tylko dlatego nie umiecilimy budek z hot dogami porodku egipskiej
wityni w Karnaku, e ley ona na uboczu i przez to nie przyciga handlowcw.
Poza tym Egipt to tylko drobna czstka Ziemi. Tutaj jednak cay wiat jest stary i
obcy, a my musimy gdzie si osiedli i zacz wszystko psu. Kanaowi nadamy
imi Rockefellera, grze - krla Jerzego, morzu -Duponta; ochrzcimy te miasta
nazwiskami Lincolna, Rooseyelta i Coolidge'a i nic nie bdzie tak, jak powinno,
bowiem miejsca te maj swe waciwe nazwy.
- To praca dla was, archeologw. Wy musicie odnale stare nazwy, a my
bdziemy ich uywa.
- Kilku ludzi przeciwko potdze interesw. - Spender spojrza na pasmo
elaznych gr. - Oni wiedz, e przybylimy tu dzisiaj, aby naplu im do wina, i
zapewne nas nienawidz.
Kapitan potrzsn gow.
- Nie wyczuwam tu nienawici. - Przez moment sucha szmeru wiatru. Sdzc z wygldu ich miast, byli ludem filozofw, cenicych pikno i sztuk.
Akceptowali to, co ich spotykao. Wiemy przecie, e pogodzili si nawet ze mierci
caej swej rasy. Nigdzie nie wida ladw ostatniej i rozpaczliwej walki, ktra
poruszyaby ich miasta. Wszystko, co dotd ogldalimy, pozostao nietknite.
Prawdopodobnie nie maj nic przeciw naszej obecnoci, tak samo jak nie
protestowaliby, gdyby na ich trawnikach zaczy bawi si dzieci, bowiem pojmowali
dokadnie dziecice pragnienia. Zreszt moe zetknicie z tym wiatem odmieni nas
na lepsze.
Czy dostrzeg pan w szczeglny spokj, jaki ogarn naszych ludzi, pki
Biggs nie zmusi ich do zabawy? Sprawiali wraenie dziwnie pokornych i
przeraonych. Teraz wiemy, e daleko nam do doskonaoci. Jestemy jak dzieci w
pajacykach, z krzykiem bawice si rakietami i atomami - gone i pene ycia.
Jednak pewnego dnia Ziemia stanie si taka jak Mars dzisiaj. To nas otrzewi.
Podobne dowiadczenie stanowi lekcj pogldow w dziedzinie cywilizacji. Mars
wiele nas nauczy. A teraz niech pan podniesie gow. Wracajmy i udawajmy, e
wietnie si bawimy. Ale grzywn i tak pan zapaci.
***
Przyjcie nie szo zbyt dobrze. Nad martwym morzem zerwa si wiatr. Zacz
kry wok zaogi, wok kapitana i Jeffa Spendera, ktrzy tymczasem wrcili do
pozostaych. Wiatr wzbija w powietrze chmury pyu, atakujc niestrudzenie lnic
rakiet i akordeon. Kurz wciska si w szczeliny organkw, wpada do oczu, za wiatr
nuci wysok melodyjn pie. A wreszcie, rwnie nagle, jak si wczeniej pojawi,
wiatr ucich.
Jednake zabawa take si skoczya.
Ludzie stali bez ruchu na tle ciemnego, chodnego nieba.
- Chopaki, chodcie! - Biggs wyskoczy ze statku w wieym mundurze. Nie
zaszczyci Spendera nawet jednym sowem. Jego gos zabrzmia jak woanie w
wielkiej, pustej sali. Spenderowi wyda si samotny. - Chodcie!
Nikt si nie ruszy.
- No, Whitie, ap si za organki!
Whitie posusznie zagra, lecz ju pierwszy akord zadwicza obco i
faszywie. Mczyzna otar wilgotn harmonijk i schowa j .
- To ma by zabawa? - rzuci Biggs.
Kto nacisn akordeon, ktry jkn jak konajce zwierz.
- W porzdku, urzdzimy wasn zabaw. Ja i moja flaszka. -Biggs przykucn
obok rakiety, pocigajc dugi yk.
Spender obserwowa go. Przez dugi czas trwa bez ruchu. Wreszcie jego
palce popezy wolno wzdu dygoccej nogi do tkwicego w kaburze pistoletu i
cicho, niemal niedostrzegalnie, poklepay grub skr.
- Czy kto ma ochot wybra si ze mn do miasta? - spyta kapitan. - Na
wszelki wypadek zostawimy wartownika i zabierzemy bro.
Zaczli zgasza si chtni. Czternastu, cznie z Biggsem, ktry zameldowa
si ze miechem, wymachujc butelk. Szeciu pozostaych wolao zosta.
- No to idziemy! - wrzasn Biggs.
Ca grup ruszyli naprzd, maszerujc cicho. W blasku cigajcych si po
niebie bliniaczych ksiycw dotarli do granicy martwego miasta. Kady z mczyzn
rzuca podwjny cie. Nie oddychali, a przynajmniej przez kilkanacie chwil tak si
zdawao. Czekali, eby co poruszyo si wrd martwych budowli, by powstaa z
nich jaka szara posta, aby pradawny, widmowy cie przeci galopem dno
wyschego morza zakuty w staroytn stal -nieznany metal niewiarygodnego
pochodzenia.
Oczy i umys Spendera wypeniy ulic postaciami. Po brukowanych alejkach
kryli ludzie, zwiewni niczym wiata w bkitnej mgle. Towarzyszy im cichy, saby
pomruk; od czasu do czasu po szaroczerwonym piasku przemykao jakie dziwne
zwierz. W kadym oknie pojawi si mieszkaniec, ktry wychyla si z niego,
machajc wolno rk, jakby tkwi w bezczasowej wodnej gbinie, i pozdrawia kogo,
stojcego pod wieami, srebrnymi w blasku ksiycw. Jego wewntrzne ucho
usyszao muzyk i Spender wyobrazi sobie ksztat instrumentu, ktry musia j
zrodzi. Ca t krain nawiedzay duchy.
- Hej! - rykn Biggs, wyprostowany, osaniajc usta domi. - Hej! Wy tam, w
miecie!
- Biggs! - warkn kapitan.
Mczyzna ucich.
Ruszyli naprzd wykadan pytami ulic. Teraz wszyscy ju szeptali, bowiem
czuli si, jakby weszli do wielkiej otwartej biblioteki czy moe mauzoleum, w ktrym
mieszka wiatr, a gwiazdy dostarczay wiata. Kapitan odezwa si pgosem.
Zastanawia si, dokd odeszli mieszkacy miasta, kim byli, kto nimi wada, jak
umarli? Rozmyla te na gos, cho cicho, jak udao im si wznie miasto tak, aby
przetrwao wieki. Czy kiedykolwiek przybyli na Ziemi? Moe byli przodkami Ziemian
sprzed dziesiciu tysicy lat? Czy znali mio i nienawi podobne ludzkim? I
popeniali gupstwa tak jak oni?
Nikt si nie poruszy. Ksiyce odnalazy ich i przyszpiliy do kamieni. Wiatr
kry wok.
- Lord Byron - mrukn Jeff Spender.
- Jaki lord? - Kapitan odwrci si do niego.
- Lord Byron, dziewitnastowieczny poeta. Dawno, dawno temu napisa
wiersz, ktry idealnie pasuje do tego miasta i do tego, co czuliby Marsjanie, gdyby
jacy jeszcze pozostali. Rwnie dobrze mgby by dzieem ostatniego poety Marsa.
Ludzie stali bez ruchu, rzucajc dugie cienie. Wreszcie kapitan rzek:
-Jak brzmi ten wiersz, Spender?
Spender przestpi z nogi na nog, unis do i przez chwil mruy w
skupieniu oczy. Wreszcie, przypomniawszy sobie, powtrzy cicho sowa; recytowa
powoli, miarowo, a towarzysze suchali z uwag.
do tyu, wprost w ogie i lea tam, podczas gdy jego ubranie zajo si pomieniem.
Rakieta leaa w socu. Trzej mczyni siedzieli przy niadaniu z rkami na
blacie. Nie poruszali si, niedcnite jedzenie stygo przed nimi na stole. Cheroke,
wci cay i zdrowy, patrzy na Spendera z tpym niedowierzaniem.
- Moesz pj ze mn - rzek Spender. Cheroke nie odpowiedzia.
- Moesz mi w tym pomc. - Spender czeka. Wreszcie chopak zdoa
wykrztusi.
- Zabie ich - rzek, odwaywszy si spojrze na swych towarzyszy.
- Zasuyli na to.
- Oszalae!
- Moliwe. Ale moesz ze mn pj.
- Pj z tob! Po co? - krzykn Cheroke. Jego twarz poblada, z oczu
spyway zy. - Id ju! Wyno si std! Oblicze Spendera stao.
- Mylaem, e spord nich wszystkich ty jeden mnie zrozumiesz.
- Wynocha! - Cheroke sign po bro.
Spender strzeli po raz ostatni. Mczyzna przesta si rusza.
Nagle Spender zachwia si na nogach. Unis do do spoconego czoa,
zerkn na rakiet i zacz dygota. Jego ciao zareagowao z tak si, e omal nie
upad. Twarz miaa wyraz czowieka budzcego si z transu. Usiad i poleci swemu
ciau, by przestao dre.
- Przesta! Przesta! - rozkazywa. Kady jego misie kurczy si i dygota. Przesta! - miady swe ciao myl, dopki nie wycisn z niego ostatniej drgawki.
Jego donie spoczy bez ruchu na kolanach.
Wsta i zrcznie zarzuci na plecy szelki przenonej lodwki. Przez moment
jego doni znw wstrzsn dreszcz, jednak Spender rzuci stanowcze Nie!" i
drenie ustao. Wwczas, maszerujc sztywno, zawrci i skierowa si samotnie
pomidzy rozpalone do czerwonoci wzgrza Marsa.
***
Soce unioso si na niebie. Godzin pniej kapitan wygramoli si z rakiety;
mia ochot na jajka na szynce. Wanie zamierza si przywita z czterema ludmi
siedzcymi przy stole, gdy zamar, czujc w powietrzu sabiutk wo prochu. Ujrza
kucharza lecego na ziemi w miejscu, gdzie jeszcze niedawno pono ognisko.
Przed czwrk na stole stao jedzenie, cakiem ju zimne. Chwil pniej na drabince
pojawi si Parkhill i jeszcze dwaj ludzie. Kapitan zagradza ich drog,
kto
wiroway czarne plamki, podczas gdy oni chonli rozrzedzone powietrze, pragnc
wicej i wicej, zaciskajc powieki, by wreszcie wsta, unie bro i wybi dziury w
tej cienkiej, letniej atmosferze, otwory pene dwiku i gorca.
Spender pozosta tam, gdzie by, strzelajc jedynie od czasu do czasu.
- Rozwal ci ten przeklty eb! - wrzasn Parkhill, pdzc pod gr.
Kapitan wycelowa karabin w Sama Parkhilla. Nagle opuci bro, patrzc na
ni ze zgroz. Co ty wyprawiasz? - spyta sw bezwadn rk.
O mao nie strzeli Parkhillowi w plecy.
Boe, pom mi.
Patrzy, jak Parkhill wci biegnie, po czym pada na ziemi, kryjc si w
bezpiecznym miejscu.
Spender uwiz w lunej ruchomej sieci ludzi. Lea na szczycie wzgrza,
pomidzy dwiema skaami, umiechajc si, zmczony oddychaniem rzadkim
powietrzem; pod jego pachami wyrosy dwie wielkie wyspy potu. Kapitan ujrza te
gazy. Midzy nimi ziaa szczelina, szeroka na jakie cztery cale, otwierajca dostp
do piersi mczyzny.
- Hej, ty! - rykn Parkhill. - Mam tu kulk, ktr przestrzel ci eb!
Kapitan Wilder czeka. No dalej, Spender, pomyla. Uciekaj, tak jak mwie.
Zostao ci jeszcze tylko par minut. Znikaj std i wr pniej. Id. Mwie przecie,
e to zrobisz. Zejd w gb tunelu, ktry pono odkrye, ukryj si tam i zamieszkaj
przez nastpne miesice i lata, oddajc si lekturze przepiknych ksig i kpielom w
witynnych basenach. Uciekaj, czowieku, zanim bdzie za pno.
Spender nie ruszy si z miejsca.
- Co si z nim dzieje? - spyta sam siebie kapitan.
Unis karabin. Patrzy na ludzi biegncych, kryjcych si wok; na wiee
czystej marsjaskiej wioski, rzebione figurki szachowe w blasku soca. Ujrza gazy
i szczelin midzy nimi oraz widoczn w niej pier Spendera.
Parkhill pdzi pod gr, wrzeszczc wciekle.
- Nie, Parkhill! - rzuci kapitan. - Nie pozwol ci na to. Ani innym. Nie, adnemu
z was. Tylko ja mog to zrobi. - Unis bro i wycelowa.
Czy po tym bd czu si zbrukany? - pomyla. Czy suszne, abym to ja
zrobi? Owszem. Wiem, e postpuj waciwie, e mam racj, bowiem jestem
waciw osob. Mam tylko nadziej, ze stan na wysokoci zadania.
Skin gow w stron Spendera.
Pomaca swoje ebra. W cigu trzydziestu dni jego klatka piersiowa bardzo si
rozrosa. Aby zapewni sobie wicej powietrza, ludzie bd musieli rozwin wasne
puca. Albo zasadzi drzewa.
- I wanie po to tu jestem - oznajmi. Ogie strzeli cicho. - W szkoach
opowiadaj nam histori Johnny'ego Pestki, ktry wdrowa po Ameryce sadzc
jabonie. C, ja dokonam wicej, bowiem sadz dby, wizy i klony, wszelkie
gatunki drzew, cedry, osiki i kasztany. Miast dostarcza tylko owocw brzuchom,
dostarczam pucom powietrza. Kiedy za parnacie lat moje drzewa urosn, pomyl
tylko, ile wytworz tlenu.
Przypomnia sobie dzie swego przybycia na Marsa. Podobnie jak tysice
innych przybyszw spojrza na nieruchomy wiat w blasku poranka i pomyla: Czy
bd tu pasowa? Czym si zajm? Czy znajd jak prac?
A potem zemdla.
Kto przytkn mu do nosa fiolk z amoniakiem i Driscoll kaszlc odzyska
wiadomo.
- Nic panu nie bdzie - oznajmi lekarz.
- Co si stao?
- Powietrze jest tu do rzadkie. Niektrzy nie s w stanie tego znie.
Obawiam si, e bdzie pan musia wrci na Ziemi.
- Nie! - Usiad gwatownie. Niemal natychmiast pociemniao mu w oczach i
Mars zawirowa wok niego. Jego nozdrza rozszerzyy si; zmusi swe puca, by
wcigny w siebie gboki haust nicoci. - Nic mi nie bdzie. Musz tu zosta!
Zostawili go lecego i chwytajcego rozpaczliwie oddech niczym wyrzucona
na brzeg ryba. On za pomyla: Powietrze, powietrze, powietrze. Odsyaj mnie z
powodu powietrza. Odwrciwszy gow, spojrza na marsjaskie pola i wzgrza.
Pierwsz rzecz, jak dostrzeg, by zupeny brak drzew. Jak daleko siga wzrokiem,
nie dojrza ani jednego. Wok rozcigay si czarne iowe pustkowia, pozbawione
choby jednego dba trawy. Powietrze! - pomyla, ze wistem wcigajc do nosa
rozrzedzony tlen. Powietrze. Na szczytach wzgrz, w ich cieniach, nawet na
brzegach strumieni ani jednego drzewa. Nawet kpki zielonej trawy. Oczywicie! Mia
wraenie, e odpowied przysza nie z jego umysu, lecz z puc i garda. I myl ta bya
niczym haust czystego tlenu, dodajc mu si. Drzewa i trawa. Popatrzy na swe rce i
obrci je domi do gry. Zasadzi tu drzewa i traw. To bdzie jego praca. Walka z
tym, co mogo przeszkodzi mu zosta na Marsie. Wypowie osobist rolnicz wojn
tej planecie. Oto poacie starej gleby, niegdy dajcej ycie rolinom, ktre jednak ju
dawno wyginy. A gdyby sprowadzi tu nowe gatunki? Ziemskie drzewa, wzniose
mimozy i wierzby paczce, magnolie i dostojne eukaliptusy - co wtedy? Trudno
stwierdzi, jakie bogactwo mineraw kryo si nie tknite w tej ziemi, bowiem
pradawne paprocie, kwiaty, krzaki i drzewa wymary co do jednego.
- Pozwlcie mi wsta! - krzykn. - Musz porozmawia z Koordynatorem!
Przez cay ranek dyskutowali o rzeczach, ktre rosn i s zielone. Min
miesice, jeli nie lata, zanim rozpocznie si zorganizowane sadzenie rolin. Jak na
razie mroon ywno sprowadzano wprost z Ziemi w wielkich latajcych soplach.
Powstay te zalki kilku ogrodw w hydroponicznych zbiornikach.
- Tymczasem - oznajmi Koordynator - to bdzie paska praca. Dostarczymy
panu wszelkie dostpne nasiona i nieco sprztu. W tej chwili kada odrobina miejsca
w rakietach jest niezwykle cenna. Poniewa pierwsze miasta to wycznie osady
grnicze, obawiam si, e nie znajdzie pan wiele zrozumienia, sadzc swoje drzewa.
- Ale pozwolicie mi to robi?
Pozwolili mu. Zaopatrzony w motocykl, ktrego baganik wypeniay bezcenne
nasiona i kieki, zaparkowa swj pojazd w samotnej dolinie i ruszy pieszo przez kraj.
Byo to trzydzieci dni wczeniej i Driscoll ani razu nie obejrza si za siebie.
To bowiem z pewnoci odebraoby mu zapa. Na Marsie panowaa niezwyka susza;
wtpliwe, by jakiekolwiek nasienie wykiekowao. Moliwe, e caa jego kampania,
cztery tygodnie skonw i kopania, speznie na niczym. Tote patrzy wycznie przed
siebie, schodzc w gb szerokiej, pytkiej doliny skpanej w blasku soca, coraz
dalej od Pierwszego Miasta, czekajc, a nadejd deszcze.
Teraz, gdy naciga koc na ramiona, nad wyschymi grami gromadziy si
chmury. Mars by miejscem rwnie nieprzewidywalnym jak czas. Pan Benjamin
Driscoll czu, jak spalone socem wzgrza stygn z nadejciem lodowatej nocy.
Pomyla o bogatej, czarnej jak tusz ziemi, glebie tak ciemnej i lnicej, e kiedy
ciska j w doni, mia wraenie, e zaraz zacznie si rusza; tak yznej, i
wydawao si, e lada moment wystrzel z niej gigantyczne strki, ktre otworz si
z oguszajcym trzaskiem, wyrzucajc z siebie wrzeszczcych olbrzymw.
Ostatnie sabe pomyki zgasy pod kodr popiou. Powietrze zadrao, niosc
z sob odlege echo. Grzmot. Nagy zapach wody. Tej nocy, pomyla i wycign
rk, przywoujc deszcz.
Tej nocy.
***
Obudzio go uderzenie kropli w czoo.
Woda spyna po grzbiecie jego nosa i dalej, po wargach. Kolejna kropla
trafia go w oko, na moment przesaniajc wiat. Nastpna rozbryzna si na
podbrdku.
Deszcz.
Zimna, agodna mawka opadaa z nieba, yciodajny eliksir, nioscy z sob
smak magii powietrza i gwiazd, przyprawiony kurzem, spywa po jego jzyku niczym
lekka szlachetna sherry.
Deszcz.
Usiad, odrzucajc koc. Jego bkitn dinsow koszul natychmiast pokryy
plamy. Krople deszczu staway si coraz wiksze. Ogie wyglda, jakby niewidzialne
zwierz stratowao go taczc, pozostawiajc jedynie gniewny dym. Deszcz pada. W
wielkiej czarnej kopule niebios otwaro si sze bkitnych pkni, ktre strzaskay
szklist powok. Ujrza dziesi miliardw deszczowych krysztakw, uwiecznionych
na moment w bysku elektrycznoci. Potem pozostaa tylko woda - i ciemno.
Wkrtce przemk do suchej nitki, nadal jednak unosi twarz, pozwalajc ze
miechem, by krople rozbijay si na jego powiekach. Klasn w donie i wsta, krc
po swym malekim obozowisku. Bya pierwsza nad ranem.
Deszcz pada przez pene dwie godziny, po czym usta. Na niebie rozbysy
gwiazdy janiejsze i wyraniejsze ni kiedykolwiek.
Pan Benjamin Driscoll, przebrany w suche ubranie wyjte z foliowego worka,
pooy si na ziemi i zasn szczliwy.
***
Soce wstawao powoli midzy wzgrzami. Jego promienie musny
pustkowie i obudziy pana Driscolla. Odczeka chwil, po czym wsta.
Przez dugi gorcy miesic pracowa niestrudzenie, tote teraz odwrci si
wreszcie i spojrza w kierunku, z ktrego przyby.
Powita go zielony ranek.
Jak daleko siga wzrokiem, na tle nieba wyrastay drzewa. Niejedno, dwa czy
tuzin, lecz tysice, ktre zasadzi, kady kieek i nasienie. I nie byy to mae drzewka,
sadzonki, pierwsze wte pdy, lecz wielkie pnie; drzewa wysokie niczym dziesiciu
ludzi, zielone, zielesze, o krgych gstych koronach. Ich metaliczne licie
poyskiway w socu, podczas gdy drzewa szeptay, pokrywajc rzdami wzgrza,
Jezu, to cudowne miejsce dla starego czowieka. Pobudza mnie, oywia, sprawia, e
jestem szczliwy. Wie pan, jaki jest Mars? Przypomina zabawk, ktr dostaem na
Gwiazdk siedemdziesit lat temu - nie wiem, czy kiedykolwiek mia pan co takiego
- nazywali je kalejdoskopami; kawaeczki krysztau, tkaniny, koraliki i inne
wiecideka. Unosio si go do wiato, zagldao do rodka i widok zapiera dech w
piersi. Wszystkie te wzory... c, taki wanie jest Mars. Prosz si nim cieszy i nie
da, aby sta si czym innym, ni jest teraz. Dobry Jezu, wiedzia pan, e t drog
zbudowali Marsjanie? Liczy sobie dobrych szesnacie wiekw! A nadal jest w
wietnym stanie. To bdzie dolar pidziesit.
Tomas, miejc si cicho, odjecha staroytn drog.
Dugi trakt prowadzi midzy wzgrza, prosto w ciemno. Tomas, trzymajc w
doniach kierownic, od czasu do czasu siga do pojemnika z kanapkami, wyjmujc
cukierka. Jecha ju ponad godzin, nie natknwszy si na aden inny samochd.
Istniaa jedynie rozwijajca si przed nim wstga drogi, pomruk silnika i przejmujca,
wszechobecna cisza Marsa. Mars zawsze by cichy, lecz tego wieczoru sta si
cichszy ni kiedykolwiek. Za oknami przepyway pustynie i suche morza. Na tle
gwiazd rysoway si acuchy gr.
Tej nocy w powietrzu unosia si wo czasu. Tomas umiechn si,
zadowolony z tego okrelenia. To ci dopiero. Jak mgby pachnie czas? Kurzem,
paszczami i ludmi. A jeli zastanowi si, jak brzmi czas, to szumi on niczym woda
pynca w mrocznej grocie, dwiczy jak paczce gosy, huczy jak ziemia,
opadajca na drewniane pokrywy trumien, szemrze jak deszcz. A dalej, jak wyglda
czas? Jak nieg padajcy cicho w ciemnym pokoju albo moe niemy film w dawnym
kinie - setki miliardw twarzy, szybujcych w d niczym noworoczne balony, coraz
niej i niej, w nico. Tak wanie pachnia, wyglda i brzmia czas. Za tej nocy Tomas wysun rk za okno ciarwki - tej nocy mona byo nieomal go dotkn.
Jecha dalej pomidzy wzgrzami czasu. Po jego karku przebieg dreszcz.
Wyprostowa si, uwanie obserwujc drog.
Po chwili zjecha na pobocze w martwym marsjaskim miasteczku, wyczy
silnik i pozwoli, by otoczya go cisza. Siedzia tak, wstrzymujc oddech i spogldajc
na biae budynki skpane w blasku ksiycw, od wiekw stojce pustk. Doskonae,
idealne budowle. Zrujnowane? - owszem, ale mimo wszystko doskonae.
Wczy silnik, przejecha kolejn mil, po czym zatrzyma si ponownie.
Wysiad z ciarwki, niosc w rku pudeko z prowiantem, i wspi si na niewielki
jego przegubach.
- Widz skro ciebie - powiedzia Tomas.
- A ja skro ciebie - odpar Marsjanin, cofajc si o krok. Tomas pomaca swe
ciao i czujc jego ciepo, uspokoi si. To ja jestem prawdziwy - pomyla.
Marsjanin dotkn swego nosa i ust.
- Mam ciao - rzek pgosem. - yj. Tomas wpatrywa si w niego.
- A jeli ja istniej naprawd, ty musisz by martwy.
- Nie, ty!
- Duch!
- Zjawa!
Wskazywali si nawzajem, a wiato gwiazd pono w ich doniach niczym
sztylety, sople i wietliki. A potem znw zaczli bada wasne koczyny i kady
stwierdza, e jest gorcy, materialny, podniecony, oszoomiony, zachwycony. A ten
drugi? O tak, ten drugi naprzeciw niego to tylko nierzeczywista zjawa, widmowy
pryzmat, skupiajcy blask odlegych wiatw.
Jestem pijany - pomyla Tomas. - Na pewno nie wspomn jutro nikomu o tym
spotkaniu.
Stali tam na staroytnej drodze, aden z nich si nie rusza.
- Skd przybywasz? - spyta w kocu Marsjanin.
- Z Ziemi?
- Gdzie to jest?
- Tam. - Tomas skin gow w stron nieba.
- Kiedy?
- Wyldowalimy ponad rok temu. Pamitasz?
-Nie.
- A wy wszyscy bylicie martwi. No, prawie wszyscy. Jestecie dzi
rzadkoci, wiedziae o tym?
- To nieprawda.
- Owszem. Widziaem wasze ciaa. Czarne trupy w sypialniach, we wszystkich
domach, bez ycia. Tysice.
- To mieszne. My yjemy.
- Moe o tym nie wiesz, ale najechano na was. Musiae uciec.
- Nie uciekem; nie byo przed czym. O czym ty mwisz? W tej chwili wybieram
si wanie na festyn nad kanaem u stp gr Eniall. Byem tam zeszej nocy. Nie
-Jeste lepy.
- Bynajmniej. To ty nic nie dostrzegasz.
- Ale przecie widzisz nowe miasto, prawda?
-Jedynie ocean. Niedawno zacz si odpyw.
- Przyjacielu, ta woda wyparowaa czterdzieci wiekw term
- To ju naprawd przesada.
- Nie, to prawda, mwi ci. Marsjanin spowania.
- Powtrz raz jeszcze. Nie dostrzegasz miasta takim, jakim je opisuj?
Niezwykle biaych kolumn, niezwykle smukych odzi, wiate festynu - och, widz je
tak wyranie! Suchaj! Z dala dochodzi piew. To naprawd niedaleko.
Tomas nasuchiwa przez chwil, po czym potrzsn gow.
-Nie.
- A ja, z drugiej strony - cign dalej Marsjanin - nie widz tego, co ty
opisujesz. No, no.
Znw ogarn ich chd, zupenie jakby ich ciaa zamieniy si w ld.
- Czy to moliwe...?
- Co takiego?
- Twierdzisz, e przybywasz z nieba?
- Z Ziemi.
- Ziemia to tylko nazwa, nic nie znaczy - stwierdzi Marsjanin - Ale... kiedy
godzin temu dotarem do przeczy... - Musn doni kark. - Poczuem...
- Chd?
-Tak.
- A teraz?
- Znowu. To dziwne. wiato, wzgrza, droga - wszystko miao w sobie co
osobliwego - powiedzia Marsjanin. - Poczuem obco drogi, wiata i przez moment
wydao mi si, jakbym by jedyn yw istot na caym wiecie...
-Ja te - przerwa mu Tomas; zupenie jakby rozmawia ze starym, drogim
przyjacielem, zwierzajc mu si, poruszajc bliski ich sercu temat.
Marsjanin przymkn oczy i otwar je ponownie.
- To moe znaczy tylko jedno. Caa ta sprawa ma jaki zwizek z czasem.
Tak. Jeste zjaw z przeszoci.
- Nie, to ty pochodzisz z przeszoci - zaprotestowa natychmiast Ziemianin.
-Jeste taki pewny siebie. Jak moesz udowodni, ktry z nas pochodzi z
- Dobranoc.
Marsjanin dosiad swej zielonej metalowej machiny odjecha cicho midzy
wzgrza. Ziemianin zawrci swoj ciarwk i skierowa si w przeciwn stron.
- Dobry Boe, co za sen! - westchn Tomas, gaszczc kierownic; jego myli
kryy wok rakiet, kobiet, ostrej whisky, tacw wirginijskich i zabawy.
Jaka osobliwa wizja, pomyla Marsjanin, pdzc naprzd i rozmylajc o
festynie, kanaach, odziach, zotookich kobietach pieniach.
Noc bya ciemna. Ksiyce zaszy. wiato gwiazd migotao na powierzchni
pustej drogi, gdzie nie rozlega si ju aden dwik. Wok nie byo ywej duszy, nic.
I pozostao tak przez reszt chodnej nocy.
Marsa
tam
zostawia...
ktra zamienia martwych w stosy suchych patkw, zabawk dla opitych oranad
chopcw.
A potem wpadali z jednego domu do drugiego, do siedemnastu kolejnych
budynkw, wiadomi, e do kadego z miast po kolei przybywaj straacy, sterylni
wojownicy z opatami i kubami, ktrzy wypal groz i oczyszcz budynki, usuwajc
hebanowe strzpy cia i mitowe laseczki koci, powoli, lecz nieubaganie oddzielajc
koszmar od normalnoci, tote chopcy musz bawi si, pki si da - straacy
wkrtce nadejd.
Wreszcie, z twarzami lnicymi od potu, poerali reszt kanapek i z ostatnim
kopniciem, ostatnim akordem na marimbach, poegnalnym skokiem w stos
jesiennych lici wracali do domw.
Matki oglday ich buty w poszukiwaniu ladw czerni, a jeli je znalazy,
chopcw czekaa wrzca kpiel i lanie od ojcw.
Pod koniec roku straacy zagrabili jesienne licie i biae ksylofony. Zabawa si
skoczya.
Zupenie jakby daleko w gbi ulicy pka grobla. Ciepe czarne wody zalay
miasto. Pomidzy lnicymi biaymi brzegami miejskich sklepw i sterczcymi
nieruchomo pniami drzew przelewa si czarny prd. Spczniae fale gstego
ciemnego syropu ciekay na cynamonowy piach drogi. Rzeka powoli pyna
naprzd, a skadali si na ni mczyni i kobiety, chopcy i dziewczynki, z ust za
ludzi, tworzcych ow fal, dobywa si piew rzeki, letniej rzeki zmierzajcej w dal,
szemrzcej, nieposkromionej. W gbi powolnego niestrudzonego strumienia
ciemnoci, prcego naprzd w jasnym blasku dnia, rozbyskiway czujne biae plamki,
jasne biaka oczu, spogldajcych naprzd i na boki, podczas gdy rzeka, duga, nie
koczca si rzeka, opuszczaa dawne koryto, spywajc w nowe. Tworzyy j
niezliczone dopywy, strumienie, strumyczki i potoki barwy i ruchu, czce si w
jedno, w jeden potny prd, pdzcy coraz dalej i dalej. Gwny nurt unosi te z
sob rozliczne przedmioty, ktre trafiy w gb rzeki -starowieckie zegary z
kurantami, cykajce kuchenne budziki, zamknite w klatkach, wrzeszczce
wniebogosy kury i paczce dzieci; nage wiry poryway muy i koty, na wodzie
koysay si materace, z ktrych sterczay spryny i kpy wosia, obok nich
przepyway puda, skrzynie, skrzynki i obrazy czarnych dziadkw w dbowych
ramach. Rzeka pyna naprzd, podczas gdy mczyni siedzieli na werandzie
sklepu niczym rozdranione ogary. Ju za pno, by zaata tam. Ich rce byy
prne. Samuel Teece nie wierzy wasnym oczom.
- Do diaba, skd wzili transport? Jakim cudem chc si dosta na Marsa?
- Rakietami - odpar Dziadunio Quartermain.
- Gupstwa gadasz. Skd wziliby rakiety?
- Zaoszczdzili pienidze i zbudowali je.
- Nigdy o tym nie syszaem.
- Wyglda na to, e czarnuchy trzymali wszystko w sekrecie. Sami zajli si
budow rakiet. Nie wiem gdzie, moe w Afryce.
- I wolno im zrobi co takiego? - spyta ostro Samuel Teece, krc po
werandzie. - Nie ma na to adnego prawa?
- Przecie nie wypowiedzieli nam wojny - odpar spokojnie Dziadunio.
- Dokd si wybieraj, do diaska? Po co te wszystkie spiski i sekrety? wykrzykn Teece.
- Zgodnie z planem wszystkie czarnuchy z naszego miasta maj si zebra
nad jeziorem Loon. Rakiety przylec tam o pierwszej, zabior ich i zawioz na
Marsa.
- Zadzwocie do gubernatora, wezwijcie milicj stanow! -wrzasn Teece. Powinni o tym wiedzie.
- Idzie twoja kobieta, Teece.
Mczyni znw si odwrcili.
Gdy tak patrzyli, na rozgrzanej drodze, pod nieubaganym socem, pojawia
si najpierw jedna biaa kobieta, potem druga i trzecia; dziesitki kobiet,
oszoomionych, szeleszczcych jak zeschy papier. Niektre pakay, twarze innych
zastygy w surowym grymasie. Wszystkie przybyy w poszukiwaniu swych mczyzn.
Cz skrcia do baru, znikajc za wahadowymi drzwiami, inne weszy do
chodnych, spokojnych sklepw, jeszcze inne do aptek i garay, a jedna z nich, pani
Clara Teece, stana w kurzu obok ganku sklepu elaznego i mrugajc oczami
spojrzaa na swego zego, wyniosego ma, podczas gdy czarna rzeka przepywaa
za jej plecami.
- Mam kopot z Lucind, tatuku; potrzebuj ci w domu.
- Nie bd wraca do domu dla jakiej czarnej zdziry!
- Ona odchodzi. Co ja bez niej poczn?
- Sama sobie poradzisz. Nie zaczn baga na klczkach, eby zostaa.
- Ale ona jest jak czonek rodziny -jkna pani Teece.
- Zamknij si! Nie bdziesz tak gadaa przy ludziach o jakiej przekltej...
Urwa, syszc cichy szloch ony. Kobieta otara zazawione oczy.
- Powtarzaam jej: Lucind, zosta, podwysz ci pensj, jeli zechcesz,
dostaniesz nawet dwa wolne wieczory w tygodniu", ale ona miaa tak stanowcz
min! Nigdy nie widziaam jej tak zdecydowanej. Wic mwi: Nie kochasz mnie ju,
Lucindo?" - a ona na to, e owszem, ale musi odej, poniewa tak ju jest. To
wszystko. Sprztna dom, odkurzya, postawia lunch na stole, po czym podesza do
drzwi jadalni i - i staa tam z dwoma zawinitkami, ktre zoya na ziemi, nastpnie
ucisna mi rk, mwic: Do widzenia, pani Teece". A potem wysza. Jej lunch
zosta na stole, a my wszyscy bylimy tak zmartwieni, e nie moglimy go tkn.
Zdaje si, e nadal tam czeka. Pewnie zupenie ju wystyg.
Teece o mao jej nie uderzy.
- Do diaba, pani Teece, wyno si do domu! I przesta robi z siebie
widowisko!
- Ale, tatuku...
- Ko nie jest legaln zapat. Nie ruszysz si std, pki nie dostan moich
pienidzy. - Teece rozemia si w duchu. Po ciele rozeszo mu si rozkoszne ciepo.
Tymczasem wok nich zebraa si grupka ciemnych ludzi. Jeden z nich,
starszy ju, wystpi naprzd i stan obok dygoczcego Beltera, ktry czeka ze
zwieszon gow.
- Panie?
Teece zerkn na niego spode ba.
-Co?
- Ile jest panu winien ten czowiek?
- Nie twj przeklty interes. Starzec spojrza na Beltera.
- Ile, synu?
- Pidziesit dolarw.
Starzec wycign czarne rce do zebranych wok ludzi.
-Jest was dwudziestu piciu. Niech kady da dwa dolary. Szybko, nie ma
czasu na dyskusje.
- Chwileczk! - zawoa Teece, sztywniejc cay. Znikd pojawiy si pienidze.
Stary mczyzna przeliczy je, wrzuci do kapelusza i poda Belterowi.
- Synu - rzek - nie spnisz si na rakiet. Belter umiechn si do
kapelusza.
- Nie, prosz pana, chyba nie.
- Zwr im to, szybko! - wrzasn Teece.
Belter ukoni si grzecznie, podajc mu pienidze, a kiedy Teece nie
zareagowa, pooy je w pyle u jego stp.
- Oto mj dug, prosz pana - rzek. - Dzikuj uprzejmie. - Nadal umiechajc
si, wskoczy na siodo i poganiajc konia, ruszy naprzd, dzikujc staremu
mczynie, ktry jecha obok niego. Wkrtce obaj zniknli patrzcym z oczu.
- Sukinsyn - szepn Teece, gapic si lepo w soce. - Sukinsyn.
- We swoje pienidze, Samuelu - poradzi kto z werandy. Podobne sceny
odbyway si wszdzie wok. Bosonodzy biali chopcy migali naprzd, roznoszc
nowiny.
- Ci, ktrzy maj pienidze, pomagaj tym, co ich nie maj! W ten sposb
wszyscy si wyzwol! Widziaem bogacza, ktry odda biedakowi dwiecie dolarw,
aby spaci swj dug! Kto inny poyczy dziesitk, pi dolarw, szesnacie, i
wszyscy to robi!
Biali mczyni siedzieli bez ruchu, czujc kwany posmak w ustach. Ich
podpuchnite oczy mruyy si, jakby wiatr, piasek i upa wymierzyy kademu
policzek.
Samuel Teece kipia wciekoci. Wspi si na werand, patrzc gniewnie
na przechodzcy tum. Wymachiwa pistoletem, a po chwili, kiedy poczu, e musi
co zrobi, zacz wrzeszcze do wszystkich, do kadego Murzyna, ktry odway si
spojrze na niego.
- Bum! Kolejna rakieta wylatuje w kosmos! - rycza tak, aby wszyscy go
syszeli. - Bum! na Boga! - Czarne gowy nawet nie drgny, puszczajc te sowa
mimo uszu, jednake biae oczy zerkay niespokojnie tam i z powrotem. - up! I
rakiety spadaj! Gin z wrzaskiem! Bum! Boe wszechmogcy, ciesz si, e zostaj
tu na dobrym, starym gruncie! Jak powiadaj w starym dowcipie, grunt to grunt, im
twardszy tym lepszy! Ha, ha!
Konie przejeday obok, stukajc kopytami, wozy podskakiway na zuytych
resorach.
- Bum! -Jego gos rozbrzmiewa samotnie w upale, prbujc przerazi py i
ponce na niebie soce. - up! Czarnuchy w kosmosie! Na Boga, wylatuj z rakiet
niczym szprotki z puszek! Kosmos jest peen meteorw. Wiedzielicie o tym? Jasne!
Gstych jak ziarnka rutu! Zestrzel wasze blaszane statki jak kaczki czy gar
rzutkw! Puszki pene czarnych dorszy zaczn wybucha jak gar kapiszonw!
Bach, bach, bach! Tu dziesi tysicy trupw, tam dziesi tysicy. A wszystkie
krce w przestrzeni wok Ziemi na zawsze, zimne i dalekie. Mj Boe! Syszycie,
wy tam?
Cisza. Szeroka rzeka pyna nieprzerwanie. Przez ostatni godzin dotara do
wszystkich chat na polach i wymya z nich cenne drobiazgi, teraz za unosia zegary i
tary do bielizny, sztuki jedwabiu i karnisze, zmierzajc do odlegego czarnego morza.
Wreszcie fala zacza opada. Bya druga. Rzeka wysychaa powoli, miasto
milczao, kurz opada, osiadajc cieniutk warstw na fasadach sklepw,
nieruchomych ludziach, wysokich rozgrzanych drzewach.
Cisza.
Mczyni na werandzie wytali uszy.
Nie syszc nic, skierowali swoje myli na otaczajce miasto ki. Jeszcze
wczesnym rankiem ca krain wypeniaa zwyka mieszanina dwikw. Tu i wdzie
rozlegay si gosy nucce tradycyjne pieni przy pracy. Wtrowa im sodki miech
- Panie Teece...
- Musisz te osadzi cae pudo motkw...
- Panie Teece, prosz pana?
- Jeszcze tu stoisz? - Teece zmierzy go gniewnym spojrzeniem.
- Panie Teece, jeli nie ma pan nic przeciw temu, wezm dzi wolny dzie powiedzia chopak przepraszajcym tonem.
- A take jutro, pojutrze i jeszcze pniej - dokoczy Teece.
- Obawiam si, e tak, prosz pana.
- I powiniene si obawia, chopcze. Chod tutaj! - Powlk go za sob przez
werand i wycign z biurka kartk papieru. -Pamitasz to?
- Nie, prosz pana.
- To twoja umowa o prac. Podpisae j, tu jest twj krzyyk. Zgadza si?
Odpowiadaj!
-Ja tego nie podpisaem, panie Teece. - Chopiec zadra. - Kady moe
postawi taki znaczek.
- Posuchaj tylko, Guptaku. Umowa: bd pracowa u pana Samuela Teece'a
przez dwa lata, poczwszy od pitnastego lipca 2001 roku. Przed odejciem zo
czterotygodniowe wypowiedzenie i nadal bd pracowa, pki nie znajdzie si kto,
kto zajmie moje miejsce. Masz. - Teece rbn pici w papier. Jego oczy
byszczay. - Zaczniesz si stawia, pjdziemy do sdu.
- Nie mog tego zrobi -jcza chopiec. Po jego policzkach spyway zy. -Jeli
dzi nie odejd, nie odejd w ogle.
- Rozumiem twj zawd, Guptaku. Tak, nawet ci wspczuj. Ale bdziemy
ci dobrze traktowa i karmi, mj chopcze. A teraz wracaj do rodka, zacznij
pracowa i zapomnij o tym bzdurnym wyjedzie, co, Guptaku? Jasne? - Teece
umiechn si szeroko i poklepa chopaka po ramieniu.
Chopiec odwrci si i powid wzrokiem po ludziach siedzcych na
werandzie. Ledwie ich dostrzega przez zy.
- Moe... moe jeden z tych panw zechciaby... Mczyni zebrani w
gorcym niespokojnym cieniu unieli wzrok, spogldajc to na chopca, to na
Teece'a.
- Chcesz powiedzie, e wedug ciebie biay czowiek mgby zaj twoje
miejsce, chopcze? - spyta lodowato Teece.
Dziadunio Quartermain unis czerwone donie, spoczywajce dotd na
"Zstp w d, sodki rydwanie" - to pierwsze sowa popularnej murzyskiej pieni gospel - przyp. tum.
pana"!
Ten i nastpne fragmenty "Zagady Domu Usherw" E. A. Poego w przekadzie Bolesawa Lemiana .
Zacisn pici. Boe, jak szybko zasza w nim przemiana! Jego twarz
poczerwieniaa, z trudem chwyta powietrze
Pan Bigelow by wyranie zaskoczony tym dugo tumionym wybuchem. Kilka
razy mrugn oczami, wreszcie rzek:
- Przepraszam, ale nie mam pojcia, o czym pan mwi. To dla mnie puste
sowa. Z tego, co syszaem, palenie przynioso wiele dobrego.
- Wyno si std! - krzykn Stendahl. - Zrobie ju swoje, a teraz zostaw
mnie, idioto!
Pan Bigelow wezwa swoich cieli i odjecha. Stendahl zosta sam przed
swoim domem.
- Suchajcie - rzek, zwracajc si do niewidocznych rakiet. - Przybyem na
Marsa, aby uciec przed wami, ludzie o czystych umysach! Ale was przybywa z
kadym dniem, niczym much przy padlinie, tote poka wam co nowego.
Zamierzam da wam nauczk za to, co zrobilicie na Ziemi z panem Poe. Strzecie
si zatem, poniewa dzi Dom Usherw otwiera swoje podwoje!
Unis rk i pogrozi niebu.
***
Rakieta osiada na ziemi. Wyskoczy z niej jowialny mczyzna, raz jeden
zerkn na dom i jego szare oczy pociemniay z niesmakiem. Szybkim krokiem
przeszed przez fos, stajc naprzeciw drobnego mczyzny.
- Pan si nazywa Stendahl?
-Tak.
-Jestem Garrett, kontroler Klimatw Moralnych.
- A zatem ludzie z Klimatw Moralnych dotarli w kocu na Marsa?
Zastanawiaem si, kiedy si zjawicie.
- Przybylimy w zeszym tygodniu. Wkrtce zaprowadzimy tu porzdek.
Bdzie tak jak na Ziemi. - Mczyzna machn gniewnie legitymacj w stron domu. Czy zechce mi pan co powiedzie o tym miejscu, Stendahl?
- To moje nawiedzone zamczysko. Podoba si panu?
-Nie, Stendahl, absolutnie nie. Nie odpowiada mi nawet-sam dwik sowa
nawiedzony".
- To bardzo proste. W roku paskim 2005 wzniosem sobie mechaniczne
sanktuarium.
jego
murach
fruwaj
miedziane
nietoperze,
sterowane
nietoperze, delikatne miedziane ciaa, skryte pod warstw gumowej skry, mrugay
do niego, popiskujc. Pozdrowi je, unoszc kieliszek.
- Za nasze powodzenie.
Nastpnie odchyli si w fotelu, przymykajc oczy. Och, jak bdzie si tym
napawa na staro, t zapat rzdowi za jego terror literacki i ponce stosy. Jake
jego gniew i nienawi narastay przez te wszystkie lata. Jego plan z wolna nabiera
ksztatw w otpiaym umyle, a do owego dnia, trzy lata wczeniej, kiedy spotka
Pikesa.
Ach tak, Pikesa. Pikesa, ktry chowa w sercu zapiek gorycz, gbok i
mroczn niczym czarna studnia, pena rcego, zielonego kwasu. Kim by Pikes?
Jedynie najwikszym z nich wszystkich! Pikes, czowiek o dziesiciu tysicach
twarzy, upir, dym, bkitna mgieka, biay deszcz, nietoperz, gargulec, potwr. Oto
Pikes! Lepszy ni Lon Chaney ojciec? - zastanawia si Stendahl. Ile to razy nocami
oglda stare filmy z Chaneyem. Tak, lepszy ni Chaney. Lepszy ni ten drugi,
sawny potwr, staroytna mumia? Jak on si nazywa? Karloff? Znacznie lepszy!
Lugosi? Nie ma porwnania! Nie, istnia tylko jeden Pikes, obecnie nieszczsny
czowiek pozbawiony swych fantazji, swego miejsca na Ziemi. Nikomu ju nie mg
si pokazywa. Zabroniono mu nawet gra dla samego siebie, przed lustrem!
Biedny, niezwyky, pokonany Pikesie! Co musiae czu owej nocy, gdy zabrali
twoje filmy, niczym wntrznoci wyrwane z kamery, twoje wasne serce, i wepchnli
cae zwoje tamy do pieca. Czy moe si to rwna z wciekoci czowieka,
ktremu zniszczono pidziesit tysicy ksiek bez adnego zadouczynienia?
Tak. Tak. Donie Stendahla zlodowaciay w bezsensownym gniewie. C zatem
bardziej naturalnego ni to, e spdzili razem niezliczone noce, dyskutujc nad
nieskoczon liczb dzbankw z kaw, i e to wanie z owych rozmw, z tej
goryczy, zrodzi si Dom Usherw.
Zadwicza wielki kocielny dzwon. To przybywali gocie.
Wsta z umiechem, aby ich powita.
***
Roboty, dorose, cho pozbawione pamici, czekay. Odziane w zielone
jedwabie koloru lenych staww, modych ab i paproci czekay cierpliwie.
Zotowose, o puklach barwy soca i piasku, leay bez ruchu - naoliwione szkielety z
brzu, zatopione w elatynie. Tkwiy w trumnach, przeznaczonych dla nieywych i
nie-umarych, zamknite w skrzynkach z tarcicy; metronomy ich serc wyglday
- Nie pacz, moja droga. Nic mi nie jest. Daj mi spojrze. Rzeczywicie, to ja.
W grze, w kominie. Zupenie tak jak mwia. Czy to nie zabawne?
Panna Blunt odesza ze miechem.
- Napije si pan, panie Garrett?
- Chyba tak. To mnie poruszyo. Mj Boe, co za miejsce. Naprawd powinno
zosta zniszczone. Przez chwil sdziem...
Garrett pocign dugi yk.
Kolejny krzyk. Cztery biae krliki dwigny pana Steffensa i poniosy go
schodami, ktre w cudowny sposb pojawiy si na rodku sali. Wkrtce pan Steffens
znalaz si w studni, gdzie starannie skrpowany, zosta rzucony na pastw
wielkiego, ostrego jak brzytwa wahada, ktre opuszczao si z kadym ruchem coraz
bliej i bliej umczonego ciaa.
- Czy to ja? - spyta pan Steffens, stajc u boku Garretta. Nachyli si nad
studni. -Jakie to osobliwe oglda wasn mier. Wahado wisno po raz ostatni.
- C za realizm! - pan Steffens odwrci si.
-Jeszcze kieliszek, panie Garrett?
- Poprosz.
- To nie potrwa dugo. Wkrtce zjawi si burzyciele.
- Dziki Bogu. Rozleg si trzeci krzyk.
- Co teraz? - spyta Garrett niespokojnie.
- Moja kolej - owiadczya panna Drummond. - Spjrzcie.
Roboty chwyciy jej wrzeszczcego sobowtra, wepchny go do trumny,
zabiy gwodziami wieko i zagrzebay w ziemi pod podog.
- Chwileczk, pamitam to - westchn kontroler Klimatw Moralnych. - Ze
starych zakazanych ksiek. Przedwczesny pogrzeb. I pozostae. Studnia, wahado,
mapa i komin. Zabjstwo przy rue Morgue. Wszystko byo w ksice, ktr spaliem.
- Napij si jeszcze, Garrett. Prosz, przytrzymaj kieliszek.
- Mj Boe, naprawd ma pan wyobrani.
Patrzyli, jak ginie kolejna pitka goci, jeden poarty przez smoka, pozostali
wrzuceni do czarnego stawu. Mroczna to pochona ich bez ladu.
- Chciaby pan obejrze, co zaplanowalimy dla pana? - spyta Stendahl.
- Bardzo chtnie - odpar Garrett. - Co za rnica. I tak rozwalimy to
koszmarne miejsce. Okropny z pana czowiek.
- Chodmy zatem. Tdy.
- Ty gupcze!
- Musz pana baga? Niech pan to powie. Prosz rzec: Na mio bosk,
Montreserze!"
- Nie zrobi tego, idioto. Wypu mnie std. - Garrett natychmiast wytrzewia.
- Chwileczk. Prosz to zaoy. - Stendahl cisn mu co, co brzczao i
dzwonio.
- Co to jest?
- Czapka z dzwoneczkami. Jeli pan j woy, moe zgodz si pana
wypuci.
- Stendahl!
- Zakadaj j, powiedziaem!
Garrett posucha. Dzwoneczki zabrzczay.
- Nie ma pan wraenia, e wszystko to ju si kiedy wydarzyo? - spyta
Stendahl, biorc si do pracy. Nabra kielni zaprawy i umieci pierwsz ceg.
- Co pan robi?
- Zamurowuj pana. Oto pierwsza warstwa. Teraz druga.
- Pan oszala!
- Nie bd zaprzecza.
- Zostanie pan ukarany!
Stendahl opuka ceg i nucc pod nosem, umieci j na mokrej zaprawie.
Z mrocznej wnki dobiegy go odgosy szamotaniny, ktrym towarzyszyy
krzyki. Cegy wznosiy si coraz wyej.
- Powalcz jeszcze troch - zachca go Stendahl. - Niech wszystko bdzie, jak
naley.
- Wypu mnie, wypu mnie std!
Pozostaa jeszcze tylko jedna cega. Krzyki nie ustaway.
- Garrett? - zawoa cicho Stendahl. Garrett umilk. - Gar-rett, wiesz, dlaczego
to zrobiem? Poniewa spalie ksiki pana Poego, w ogle ich nie czytajc.
Zadowolie si opini innych, e zasuguj na stos. W przeciwnym razie wiedziaby,
co planuj, kiedy tylko zeszlimy tutaj. Ignorancja bywa niebezpieczna, panie Garrett.
Garrett milcza.
- Chc, eby wszystko odbyo si, jak naley. - Stendahl unis lamp tak, e
przenikajce przez otwr wiato pado na skulon w mroku posta. - Niechaj
zadwicz brzkada. -Dzwoneczki poruszyy si lekko. - A teraz, jeli zechce pan
- Dobranoc.
d popyna dalej, przecinajc spokojn to.
- Kolacja na stole! - krzykna stara kobieta. Pan LaFarge zaj swe miejsce i z
noem w doni spojrza na Toma.
- Tom - spyta - co robie dzi po poudniu?
- Nic - odpar chopiec z penymi ustami. - A dlaczego?
- Po prostu chciaem wiedzie. Stary czowiek okry koszul serwetk.
***
O sidmej wieczorem kobieta zapragna popyn do miasta.
- Nie byam tam od miesicy. Jednake Tom si sprzeciwi.
- Boj si miasta - rzek. - Ludzi. Nie chc tam jecha.
- Dorosy chopak, a gada takie gupstwa - odpara Anna. -Nie zamierzam tego
sucha. Jedziesz z nami. Ja ci mwi.
- Anno, jeli chopak nie ma ochoty... - zacz starzec.
Jednake Anna ucia dalsz dyskusj. Zapdzia obu do odzi i popynli
kanaem pod wieczornymi gwiazdami. Tom lea na plecach z zamknitymi oczami,
trudno stwierdzi - spa czy nie. Stary czowiek nie spuszcza z niego wzroku,
rozmylajc. Kto to taki, zastanawia si, tak samo spragniony mioci jak my? Kim i
czym jest, tak bardzo samotny, e przybywa do obozu wroga, przybiera twarz i gos z
naszej pamici i zostaje pord nas, wreszcie zaakceptowany i szczliwy? Z jakiej
przychodzi gry, z ktrej groty? Z jakiej rasy, ktrej niedobitki wci pozostaj na tej
planecie, po przybyciu rakiet z Ziemi? Stary czowiek potrzsn gow. W aden
sposb nie zdoa si dowiedzie. Po co wtpi? To jest Tom.
Podnis wzrok na rozcigajce si przed nimi miasto i nie spodoba mu si
ten widok. Potem jednak wrci mylami do To-ma i Anny, mwic do siebie: moe
nie powinnimy trzyma tu Toma, nawet na krtko. Nie wyjdzie z tego nic dobrego,
tylko kopoty i smutek. Ale jak mielibymy zrezygnowa z tego, czego najbardziej
pragniemy, niewane, czy potrwa to tylko jeden dzie i zniknie, sprawiajc, e pustka
stanie si jeszcze wiksza, ciemne noce ciemniejsze, deszczowe bardziej mokre?
Nie mona go nam odebra; rwnie dobrze moglibymy odj sobie od ust jedzenie.
Spojrza na chopca, drzemicego bogo na dnie odzi. Nagle Tom zacz
jcze przez sen.
- Ludzie - mamrota. - Zmiany, cige zmiany. Puapka.
- No ju, chopcze, cicho. - LaFarge pogadzi mikkie loki Toma, ktry
uspokoi si natychmiast.
***
LaFarge pomg onie i synowi wysi z odzi.
- No, ju jestemy! - Anna umiechna si na widok wiate i na dwik
muzyki, dobiegajcej z barw, pianin, fonografw; wok po zatoczonych ulicach
spacerowali ludzie, trzymajc si pod rce.
- Chciabym wrci do domu - westchn Tom.
- Nigdy wczeniej tak nie mwie - odpara matka. - Zawsze lubie sobotnie
wieczory w miecie.
- Zosta blisko mnie - szepn Tom. - Nie chc wpa w puapk.
Anna usyszaa.
- Przesta mwi takie rzeczy. Chodcie. LaFarge dostrzeg, e chopiec
chwyci go za rk. Stary czowiek ucisn jego do.
- Bd tu obok, Tommy, mj chopcze. - Widok przelewajcej si wok ciby
zaniepokoi take i jego. - Nie zostaniemy tu dugo.
- Bzdura, mamy przed sob cay wieczr - nie zgodzia si Anna.
Przeszli na drug stron ulicy i w tym momencie wpado na nich trzech
pijakw. Wywoao to spore zamieszanie, na chwil rozdzielili si, a kiedy tamci
odeszli, LaFarge stan zdumiony.
Tom znikn.
- Gdzie on jest? - spytaa Anna z rozdranieniem. - Zawsze odbiega gdzie
sam, kiedy tylko nadarzy si okazja. Tom! - zawoaa.
Pan LaFarge zacz przedziera si przez tum, ale Toma nie byo.
- Wrci. Spotkamy go pniej przy odzi - stwierdzia Anna pewnym siebie
tonem, prowadzc ma w stron kina. Nagle wrd tumu wybucho poruszenie.
Obok LaFarge'a przepchna si jaka para. Rozpozna ich. Joe Spaulding i jego
ona. Odeszli, zanim zdy si do nich odezwa. Ogldajc si niespokojnie, kupi
bilety na najbliszy seans i pozwoli onie wcign si w niegocinn ciemno.
***
Kiedy o jedenastej znaleli si na przystani, Toma nadal nie byo. Pani
LaFarge miertelnie zblada.
- Spokojnie, mateczko - pociesza j LaFarge. - Nie martw si, znajd go.
Zaczekaj tutaj.
- Tylko si pospiesz. - Szum wody zaguszy jej sowa.
- Nie jestem nikim, tylko sob. Gdziekolwiek trafiam, staj si kim innym i nic
nie moesz na to poradzi.
- W tym miecie stale grozi ci niebezpieczestwo. Lepiej byoby ci nad
kanaem, gdzie nikt nie mgby ci skrzywdzi - baga starzec.
- To prawda. - W gosie zabrzmiao wahanie. - Ale musz te wzi pod
uwag tych ludzi. Jak by si poczuli, gdybym rano znw odesza, tym razem na
dobre? Zreszt matka wie, kim jestem. Odgada, podobnie jak ty. Podejrzewam, e
wszyscy si domylili, ale nie zadawali pyta. Nie kwestionuje si Opatrznoci. Jeli
nie mona mie rzeczywistoci, marzenie wietnie j zastpi. Moe nie jestem t,
ktr stracili, ale dla nich stanowi niemal co wicej: idea zrodzony w ich umysach.
Mam zatem wybr: zrani ich albo twoj on.
- Ich jest picioro. atwiej znios strat.
- Prosz - rzek cie. -Jestem zmczona. Gos starca stwardnia:
- Musisz pj ze mn. Nie pozwol, by Anna znowu cierpiaa. Jeste naszym
synem, moim synem. Naleysz do nas.
- Nie, bagam - cie zadra.
- Nie masz nic wsplnego z tym domem i z tymi ludmi!
- Nie rb mi tego!
- Tom, Tom, synu, posuchaj mnie. Wracaj, chopcze. Zejd po tych pnczach.
Chod ze mn, Anna czeka. Zapewnimy ci dom i wszystko, czego zapragniesz. - Z
napiciem patrzy w gr, wytajc myli, pragnc, by tak si stao.
Cienie poruszyy si, pncza zaszeleciy.
A wreszcie cichy gos szepn:
- W porzdku, ojcze.
-Tom!
W blasku ksiycw zrczna chopica posta zsuna si na d. LaFarge
wycign rk, aby go schwyci.
wiata na grze rozbysy nagle. Z zakratowanego okna rozleg si gos:
- Kto tam jest?
- Pospiesz si, chopcze! Kolejne wiata. Kolejne gosy.
- Stjcie, mam bro! Vinny, nic ci nie jest? Tupot stp.
Starzec i chopiec pobiegli przez ogrd. Rozleg si wystrza. Pocisk uderzy w
mur, w chwili gdy wsplnie wywayli furtk.
- Tom, biegnij tdy. Ja pjd w przeciwn stron i odcign ich. Uciekaj w
wierz ju w Ziemi; nie mog jej sobie wyobrazi, ale te si starzej. Ja si nie
licz. Moe nawet tu zostan.
- Wtpi.
- Owszem, chyba ma pan racj.
Stali razem na werandzie, patrzc w gwiazdy. Wreszcie ojciec Peregrine wyj
z kieszeni plik pienidzy i poda go wacicielowi.
- A skoro ju przy tym jestemy, prosz da mi now walizk. Stara jest w
bardzo kiepskim stanie...
- Przykro mi, e tak wyszo - rzek. Spojrza na ni, po czym odwrci wzrok. To zrzdzenie losu, nic innego.
- Owszem - odpara jego ona.
- Dostaem szau, kiedy wycign t swoj bro.
-Jak bro?
- Mylaem, e to bro. Przepraszam, w porzdku? Przepraszam! Ile razy
mam to powtrzy?
- Ciii. - Elma uniosa palec do ust. - Ciii.
- Nie dbam o to - rzek. - Stoi za mn cae Zjednoczenie Ziemskich Osad prychn. - Ci Marsjanie nie odwa si...
- Spjrz - szepna Elma.
Obejrza si na dno martwego morza. Upuci miot i podnis j natychmiast.
Jego usta otwary si; kropelka liny bysna w powietrzu. Nagle Parkhill zacz
dre.
- Elmo, Elmo, Elmo! - powtarza.
- Oto oni - oznajmia.
Po dnie martwego morza pyn tuzin smukych marsjaskich statkw
piaskowych. Bkitne agle trzepotay w powietrzu niczym duchy czy moe niebieski
dym.
- Statki piaskowe! Ale przecie ich ju nie ma, Elmo! Ani jednego!
- Wyglda na to, e jednak s - odpara.
- Przecie wadze skonfiskoway je wszystkie. Wikszo zniszczono, cz
sprzedano na licytacjach. Tylko ja jeden w tej cholernej okolicy mam taki i umiem nim
kierowa.
-Ju nie - skina gow w stron przybyszw.
- Chod, zabierajmy si std!
- Czemu? - spytaa wolno, zafascynowana pojazdami Marsjan.
- Zabij mnie! Wsiadaj do ciarwki, prdko!
Elma nie zareagowaa.
Musia zacign j na ty baru, gdzie czekay dwa pojazdy. Jego ciarwka,
z ktrej jeszcze miesic temu korzysta praktycznie bez przerwy, i stary marsjaski
statek piaskowy, kupiony z umiechem na licytacji. W cigu ostatnich trzech tygodni
uywa go czsto, przewoc zapasy przez szkliste dno morza. Spojrza na
ciarwk i przypomnia sobie nagle - wymontowany silnik lea na ziemi. Sam
wiedzc, czy powinien czu lk, czy te nienawi. - Wyno si z mojego statku!
- Ten statek nie naley do ciebie - odparo zjawisko. -Jest stary jak nasz wiat.
Dziesi tysicy lat temu eglowa po morzach piasku, zanim ich piew ucich, porty
opustoszay, a ty przybye i ukrade go. A teraz zawr i skieruj si z powrotem.
Musimy z tob pomwi. Zdarzyo si co wanego.
- Wyno si std! - powtrzy Sam. Skra zaskrzypiaa, gdy wyciga rewolwer
z kabury. Ostronie wycelowa w falujc zjaw. - Zeskakuj, zanim policz do trzech.
W przeciwnym razie...
- Nie rb tego! - krzykna dziewczyna. - Nie zrobi ci krzywdy. Podobnie
pozostali! Przybywamy w pokoju!
- Raz - powiedzia Sam.
- Sam! - rzucia Elma.
- Wysuchaj mnie - nalegaa dziewczyna.
- Dwa - oznajmi stanowczo Sam, poprawiajc palec na spucie.
- Sam! - krzykna Elma.
- Trzy.
- My tylko... - zacza dziewczyna.
Rewolwer wypali.
W blasku soca nieg topnieje, krysztaki zamieniaj si w par i znikaj, po
zetkniciu z pomieniami mgieka zaczyna taczy i rozwiewa si. Delikatne
przedmioty wrzucone w gb krateru wulkanu wybuchaj ogniem i znikaj. W ogniu
wystrzau, uderzona rozpalon kul, dziewczyna zoya si niczym mikki szal i
stopia jak krysztaowa figurka. Wiatr zdmuchn to, co z niej zostao - drzazgi lodu,
patki niegu, dym. aweczka przy sterze bya pusta.
Parkhill schowa pistolet, nie patrzc na on.
- Sam - powiedziaa Elma po chwili, podczas gdy ich pojazd mkn po
ksiycowym morzu piasku. - Zatrzymaj statek. Obejrza si na ni, miertelnie blady.
- Nic z tego. Nie nabierzesz mnie. Nie po tym wszystkim. Patrzya na jego
do, spoczywajc na kolbie rewolweru.
- Wierz, e naprawd by to zrobi - powiedziaa. - Nie zawahaby si.
Rozejrza si gorczkowo, ciskajc w palcach rumpel.
- Elma, to szalestwo. Za chwil znajdziemy si w miecie. Wszystko bdzie
dobrze.
- Tak - odpara obojtnie ona, kadc si na dnie statku.
rubinami
wargach;
nieznajomych
splecionych
ramionach;
cigajcych go Marsjan.
Jeden, drugi, trzeci. Sam liczy kolejne statki. Marsjanie zbliali si coraz
bardziej.
- Elmo! Nie zdoam powstrzyma ich wszystkich!
Elma nie odpowiadaa. Leaa dalej bez ruchu. Sam wystrzeli osiem razy.
Jeden ze statkw piaskowych rozpad si na kawaki - szmaragdowy kadub, agiel,
okucia z brzu, biay jak ksiyc ster, wszystkie tkwice wewntrz widma. Ludzie w
maskach zapadli si w piasek i zniknli wrd dymu i pomaraczowych pomieni.
Jednake pozostae okrty zbliay si coraz bardziej.
- Sam nie dam rady, Elmo! - krzykn. - Zabij mnie!
Zarzuci kotwic. To nie miao sensu. agiel zaopota i opad z westchnieniem.
Statek zamar. Wiatr ucich. Wszelki ruch usta. Mars trwa wok w milczeniu,
podczas gdy majestatyczne aglowce jego mieszkacw okray z wahaniem statek
Parkhilla.
- Ziemianinie! - zawoa czyj gos z wysoka. Srebrzysta maska poruszya si.
jeszcze tej nocy! Przeyjemy prawdziwy najazd! Przez duszy czas bdziemy
pracowa po godzinach, obsugujc turystw, ktrzy zechc zwiedzi okolic. Pomyl
tylko, Elmo, pomyl o pienidzach!
Wyszed na dwr i spojrza w niebo. Nic nie zobaczy.
- Moe za chwil - rzek, z rozkosz wcigajc w nozdrza chodne powietrze i
klepic si w pier. - Ach!
Elma nie odpowiedziaa. Obieraa spokojnie kartofle na frytki, ani na moment
nie odrywajc wzroku od nieba.
- Sam - powiedziaa p godziny pniej. -Ju jest. Spjrz. Unis wzrok i ujrza
j. Ziemi.
Wanie wschodzia nad wzgrzami, krga i zielona niczym pikny szlifowany
klejnot.
- Poczciwa stara Ziemia - szepn czule. - Poczciwa, cudowna Ziemia. Przylij
mi swoich godnych i spragnionych. Jak szed ten stary wiersz? Przylij mi swoich
godnych, stara Ziemio. Sam Parkhill czeka, hot dogi ju si grzej, chili stoi na
ogniu, wszystko przygotowane. No dalej, Ziemio, zelij mi swoje rakiety!
Wszed do rodka, rozgldajc si po barze. C za wspaniae miejsce,
doskonae niczym wieo zoone jajo na dnie martwego morza. Jedyne jdro wiata
i ciepa pord setek mil samotnych pustkowi. Bar by niczym serce, bijce cicho w
wielkim mrocznym ciele. Poczu niemal smutek, jednoczenie jednak przyglda mu
si z dum wilgotnymi oczami.
- Co takiego uczy czowieka pokory - powiedzia, wdychajc zapach
gotujcych si parwek, rozgrzanych bueczek, wieutkiego masa. - Zapraszamy! rzuci pod adresem licznych gwiazd na niebie. - Kto kupuje pierwszy?
- Sam - powiedziaa Elma.
Ziemia na czarnym niebie zmienia si nagle.
Zapona.
Jej cz zdawaa si rozpada na miliony kawakw, jakby wybuch rozrzuci
gigantyczn ukadank. Przez minut wielka kula jarzya si, ociekajc ohydnym
blaskiem, trzykrotnie wiksza ni zwykle, po czym zacza male.
- Co to byo? - Sam spoglda na zielony pomie na niebie.
- Ziemia - odpara Elma, skadajc donie.
- To nie moe by Ziemia! To nie Ziemia! Nie Ziemia! Niemoliwe!
- Twierdzisz, e to niemoliwe? - Elma spojrzaa na niego. -A zatem to nie
AUSTRALIJSKI
ARSENAW
ZNISZCZONY
JDROWYCH.
LOS
PRZEDWCZESNYM
ANGELES
LONDYN
Zacz nasuchiwa.
- Telefon.
Ruszy naprzd, energicznie stawiajc kroki.
- Kto powinien odebra - zastanawia si. Z roztargnieniem usiad na
krawniku, aby wytrzsn z buta kamyk.
- Kto! - krzykn, zrywajc si na rwne nogi. -Ja! Mj Boe, co si ze mn
dzieje? - wrzasn, zawracajc na picie. - Ktry to dom? Ten!
Popdzi przez trawnik, po schodkach do domu, w gb mrocznego
przedsionka.
Szarpn suchawk. ,
- Halo! - krzykn. Buuuuuu.
- Halo! Sucham! Rozmwca ju si rozczy.
- Halo! - rykn, odrzucajc telefon.
- Ty idioto! - krzykn do siebie. - Siedziae jak kretyn na krawniku! Ty
przeklty durniu! - cisn rkami telefon. - No dalej, zadzwo jeszcze! Dalej!
Nigdy nie sdzi, e na Marsie mg zosta kto jeszcze. Przez cay tydzie
nie widzia nikogo. Uzna, e wszystkie inne miasta byy rwnie puste jak to.
Teraz, wpatrujc si w straszliwy czarny telefon, zadra. Wszystkie osady na
Marsie miay wsplny system cznoci, ale z ktrego z trzydziestu miast dzwoniono?
Nie wiedzia.
Czeka. Przeszed do obcej kuchni, rozmrozi porcj czarnych jagd i zjad je,
niepocieszony.
- Po drugiej stronie nie byo nikogo - mrukn. - Moe gdzie po drodze zama
si sup i telefon zadzwoni sam z siebie?
Ale czy nie usysza szczku, co oznaczao, e kto w dali odoy
suchawk?
Reszt nocy spdzi w przedsionku.
- Nie z powodu telefonu - upiera si. - Po prostu nie mam nic lepszego do
roboty.
Sucha cichego tykania zegarka.
- Ona ju nie zadzwoni - rzek. - Nie wykrci ponownie numeru, ktry nie
odpowiedzia. Zapewne w tej chwili sprawdza inne domy w miasteczku, a ja siedz
tutaj. Chwileczk! Czemu waciwie mwi ona"?
Zamruga.
godzin.
***
O wicie Marlin Yillage bya cicha i spokojna. W kilkunastu sklepach nada
pony te wiata. Szafa grajca, od stu godzin odtwarzajca t same melodi,
ucicha wreszcie z trzaskiem, ustpujc miejsca ciszy. Soce rozgrzewao ulice oraz
chodne puste niebo.
Walter skrci w Main Street, nie gaszc reflektorw. Zatrbi sze razy na
jednym rogu, kolejne sze na drugim. Zerka na szyldy mijanych sklepw. Jego
twarz bya blada i zmczona, rce lizgay si po mokrej od potu kierownicy.
- Genevieve! - nawoywa na pustych ulicach. Drzwi salonu piknoci otwary
si gwatownie.
- Genevieve! - zatrzyma samochd.
Genevieve Selsor staa w otwartym wejciu salonu, podczas gdy on bieg ku
niej. W ramionach tulia pudeko czekoladek. Palce, ciskajce bombonierk, byy
pulchne i blade. Wbiegajc w plam wiata, Walter ujrza jej twarz, krg i oty. Jej
oczy przypominay dwa wielkie jajka, wetknite w biay krg chlebowego ciasta. Nogi
miaa grube jak pnie drzew; poruszaa si, szurajc nimi niewdzicznie. Brzowe
wosy o nieokrelonym odcieniu uczesaa na ksztat ptasiego gniazda. W ogle nie
miaa warg; zrekompensowaa to sobie, malujc wok nich wielkie, tuste, czerwone
usta, ktre to otwieray si z zachwytu, to znw zamykay z lkiem. Wyskubane brwi
tworzyy cieniutk lini.
Walter zatrzyma si. Jego umiech znikn. Sta bez ruchu, przygldajc si
jej.
Nieznajoma upucia bombonierk na chodnik.
- Czy ty jeste Genevieve Selsor? - Dzwonio mu w uszach.
- A ty Walter Griff?
- Gripp.
- Gripp - poprawia si.
-Jak si miewasz? - spyta opanowanym tonem.
-Jak si miewasz? - ucisna mu do.
Jej palce lepiy si od czekolady.
***
- C... - rzuci Walter Gripp.
- Co takiego? - spytaa Genevieve Selsor.
Pobiega za nim, stajc przy krawniku, podczas gdy on zawraca swj wz.
- Walterze Griff, wracaj tu! - zawodzia, wymachujc rkami.
- Gripp! - poprawi j.
- Gripp! - wrzasna.
Samochd popdzi milczc ulic, nie zwaajc na wrzaski i tupanie
dziewczyny. Podmuch spalin zaszeleci bia sukienk, ktr ciskaa w swych
pulchnych rkach. Gwiazdy wieciy jasno, gdy samochd znikn w gbi pustyni,
pograjc si w ciemnoci.
***
Jecha bez przerwy przez trzy dni i trzy noce. Raz wydao mu si, e ciga go
jaki
samochd.
Zlany
potem,
dygoczc,
skrci
na
kolejny
szlak,
lat
odzywa
si
telefon,
Walter
nie
podnosi
suchawki.
spogldajc
na
cztery
groby,
oznaczone
niezgrabnymi
dawno temu.
- Czy wybaczycie mi to, co zrobiem? - spyta, zwracajc si do krzyy. Byem taki samotny. Rozumiecie mnie, prawda?
Wrci do kamiennego domku i raz jeszcze, tu przed wejciem do rodka,
osaniajc oczy przebieg wzrokiem czarn kopu nieba.
- Wci tylko czekasz, czekasz i szukasz - rzek - by wreszcie ktrej nocy...
Na niebie zapona maleka czerwona iskra.
Cofn si, wychodzc z krgu wiata, padajcego z wntrza domu.
- ...a potem znw zaczynasz szuka - szepn. Czerwona iskierka nadal tam
bya.
- Nie zauwayem jej zeszej nocy - powiedzia szeptem. Potkn si i upad,
natychmiast jednak zerwa si z ziemi, pobieg za dom, wykrci teleskop i wycelowa
go w niebo.
W minut pniej stan w niskich drzwiach domu. ona, dwie crki i syn
zwrcili si ku niemu. Dopiero po chwili odzyska gos.
- Mam dobr nowin - rzeki. - Spojrzaem w niebo. Przybywa rakieta, aby
zabra nas wszystkich do domu. Rankiem ju tu bdzie.
Opuci rce, ukry twarz w doniach i cicho zapaka.
O trzeciej nad ranem spali to, co zostao z Nowego Nowego Jorku.
Zabra pochodni, od czasu do czasu przytykajc j do murw plastikowego
miasta. Ogie rozkwit wielkimi falami gorca i wiata. Kwadratowa mila iluminacji,
dostatecznie wielka, by mc dostrzec j z przestrzeni kosmicznej... Wezwie tu rakiet
na spotkanie z panem Hathawayem i rodzin.
Jego serce zatrzepotao nagle z blu. Pospiesznie wrci do domu.
- Widzicie? - unis do wiata zakurzon butelk. - Wino! Zachowaem je
specjalnie na dzisiejszy wieczr. Wiedziaem, e kiedy kto nas odnajdzie. Napijmy
si, aby to uczci.
Nala do pena pi kieliszkw.
- Mino tak wiele czasu - stwierdzi, wpatrujc si z powag w swj trunek. Pamitacie ten dzie, kiedy wybucha wojna? Dwadziecia lat i siedem miesicy
temu. Wszystkie rakiety z Marsa powrciy na Ziemi, za ty, ja i dzieci wasalimy
si wwczas po grach, zajci wykopaliskami, badaniami dotyczcymi pradawnych
technik chirurgicznych Marsjan. Pamitacie, jak ruszylimy do domu? Niemal
zajedzilimy konie na mier, a jednak dotarlimy do miasta o tydzie za pno.
- Alice, syszaa?
Jego ona stana w drzwiach. W chwil pniej pojawiy si dwie wysokie
crki, a za nimi jeszcze wyszy syn.
- Alice, pamitasz kapitana Wildera?
Kobieta zawahaa si i zerkna na Hathawaya jakby proszc o instrukcje, po
czym umiechna si nagle.
- Naturalnie! Kapitan Wilder!
- Przypominam sobie, e jedlimy razem kolacj tu przed moim odlotem na
Jowisza, pani Hathaway. Energicznie ucisna jego do.
- Moje crki, Marguerite i Susan. Mj syn, John. Z pewnoci pamitacie
kapitana Wildera.
Wymieniono uciski rk. Wok rozlegy si miechy i rozmowy.
Kapitan Wilder zacz wszy gono.
- Czy to piernik?
- Ma pan ochot?
Wszyscy zakrztnli si wokoo. Wkrtce rozstawiono skadane stoliki i
uoono na nich talerze, pmiski z gorcym jedzeniem, srebrne sztuce i cienkie
batystowe serwetki.
Kapitan Wilder stal bez ruchu, obserwujc najpierw pani Hathaway, a potem
jej syna i dwie wysokie, milczce crki. Spoglda w ich twarze, gdy migay obok,
ledzi kady gest modzieczych doni, kady wyraz pozbawionych zmarszczek
twarzy. W kocu usiad na krzele przyniesionym przez syna.
- Ile masz lat, John?
- Dwadziecia trzy - odpowiedzia chopak. Wilder niezrcznie przesun
widelec. Jego twarz nagle poblada. Siedzcy obok niego mczyzna szepn:
- Kapitanie Wilder, to niemoliwe.
Syn odszed, aby przynie wicej krzese.
- Dlaczego?
-Ja sam mam czterdzieci trzy lata, kapitanie. Skoczyem szko dwadziecia
lat temu - razem z modym Johnem Hathawayem. Twierdzi, e ma dopiero
dwadziecia trzy lata, i na tyle wyglda, ale to przecie niemoliwe. Powinien mie co
najmniej czterdzieci dwa lata. Co to wszystko znaczy, kapitanie?
- Nie wiem.
- Pan te nie wyglda za dobrze.
-I?
Policzki Williamsona powleka miertelna blado. Ani na moment nie
spuszcza oczu z radosnej grupki ludzi. Crki umiechay si z powag, podczas gdy
syn opowiada kolejny dowcip.
- Poszedem na cmentarz - rzek Williamson.
- Byy tam cztery krzye?
- Cztery, kapitanie. Nadal widniay na nich nazwiska. Zapisalem je, eby mie
pewno. - Odczyta z biaej kartki papieru: -Alice, Marguerite, Susan i John
Hathaway. Zmarli na nieznan chorob. Lipiec 2007.
- Dzikuj, Williamson.
- Dziewitnacie lat temu, kapitanie. - Do Williamsona zadraa.
- Owszem.
- Kim zatem s ci tutaj?
- Nie wiem.
- Co pan zamierza zrobi?
- Tego te nie wiem.
- Powiemy pozostaym?
- Pniej. Bierz si do jedzenia, jak gdyby nic nie zaszo.
-Jako straciem apetyt, kapitanie.
Wino przyniesione z rakiety zakoczyo posiek. Hathaway wsta.
- Wypijmy wasze zdrowie. Dobrze jest znw ujrze przyjaci. A take zdrowie
mojej ony i dzieci, bez ktrych nie przetrwabym tutaj. Tylko dziki ich trosce i
opiece trzymaem si przy yciu, czekajc na wasz przylot. - Unis kieliszek,
pozdrawiajc rodzin, ktra zawstydzona spucia wzrok, podczas gdy wszyscy
wypili.
Hathaway jednym haustem wychyli wasne wino. Nawet nie krzykn. Pad
jedynie na st, a stamtd zelizn si na piasek. Kilku ludzi uoyo go wygodnie.
Lekarz nachyli si, osuchujc serce gospodarza. Wilder dotkn jego ramienia.
Doktor unis wzrok i potrzsn gow. Kapitan uklk, ujmujc do starego
czowieka.
- Wilder? - Gos Hathawaya by ledwie syszalny. - Zepsuem wam niadanie.
- Bzdura.
- Poegnaj ode mnie Alice i dzieci.
- Chwileczk, zaraz ich zawoam.
- Nie, nie rb tego - wykrztusi Hathaway. - Oni nie zrozumiej, Nie chciaem,
eby zrozumieli. Nie woaj nikogo.
Wilder pozosta na miejscu.
Hathaway nie y.
Kapitan odczeka dug chwil, a wreszcie odczy si od skupionej wok
gospodarza oszoomionej grupki. Podszed do Alice Hathaway, spojrza jej prosto w
oczy i rzek:
- Wie pani, co si wanie stao?
- Co z moim mem?
- Umar; jego serce... - oznajmi Wilder, obserwujc j.
- Tak mi przykro - powiedziaa.
-Jak si pani czuje? - spyta.
- On nie chcia, abymy rozpaczali. Powiedzia nam, e ktrego dnia to si
stanie, i nie yczy sobie, ebymy pakali. Nie nauczy nas, wie pan. Nie chcia,
ebymy wiedzieli jak. Twierdzi, e najgorsz rzecz, jaka moe spotka czowieka,
jest pozna samotno, smutek i pacz, tote mielimy nie wiedzie, jak si pacze
ani co znaczy smutek.
Wilder zerkn na jej donie, mikkie, ciepe donie, smuke przeguby, zadbane
paznokcie. Ujrza jej dug, gadk, bia szyj i mdre oczy. Wreszcie rzek:
- Pan Hathaway woy naprawd wiele pracy w pani i dzieci.
- Ucieszyby si, syszc te sowa. By z nas bardzo dumny. Po pewnym
czasie zapomnia nawet, e sam nas stworzy. Pod koniec kocha nas i traktowa jak
prawdziw on i dzieci. Zreszt w pewnym sensie jestemy nimi.
- Bylicie mu ogromn pociech.
- Tak, przez lata toczylimy dugie rozmowy. On uwielbia mwi. Lubi te
kamienny domek i otwarty ogie. Moglimy zamieszka w prawdziwym domu, w
miecie, ale wola zosta tutaj, gdzie wedle woli mg y prymitywnie albo ze
wszelkimi wygodami. Opowiedzia mi wszystko o swym laboratorium i rzeczach, ktre
w nim tworzy. Podczy do gonikw cae martwe amerykaskie miasteczko w dole;
kiedy naciska guzik, w miecie zapalay si wiata i rozlegay gosy, jakby yo tam
dziesi tysicy ludzi. Sycha byo silniki samolotw i samochodw oraz odgosy
rozmw. On za siada, zapala cygaro i rozmawia z nami, za w tle rozbrzmieway
dwiki z miasteczka. Od czasu do czasu odzywa si telefon i nagrany gos zwraca
si do pana Hathawaya z pytaniami natury naukowej bd lekarskiej, on za zawsze
w upiornej dziecinnej
kruche szyje przy wtrze ochw i achw. Srebrzysta ryba piercieniowa krya
wok, rozwijajc si i zamykajc, niczym renica oka, wok kadej napotkanej
czstki jedzenia, ktr wchaniaa w siebie.
Tato przyglda si jej dugo. Jego gos by gboki i cichy.
- Zupenie jak wojna. Wojna take podpywa znienacka, dostrzega ofiar,
rozwija swe szyki - i w chwil potem Ziemia znika.
- Williamie! - upomniaa go mama.
- Przepraszam - rzuci tata.
Siedzieli w milczeniu. Szkliste wody kanau przepyway za burt. Jedynie
szum silnika i plusk fal zakcay wszechobecn cisz. Powietrze drao w
promieniach soca.
- Kiedy zobaczymy Marsjan? - krzykn Michael.
- Zapewne ju niedugo - odpar ojciec. - Moe nawet dzi wieczr.
- Ale przecie Marsjanie wymarli - zaprotestowaa mama.
- Nie, bynajmniej. Poka wam paru Marsjan - odpar tato po chwili.
Syszc to, Timothy skrzywi si, milcza jednak. Nagle wszystko stao si
dziwne - wakacje, ryby i spojrzenia wymieniane przez ludzi.
Tymczasem pozostaa dwjka splecionymi z doni daszkami osaniaa oczy i
zerkaa na dwumetrowe kamienne nabrzea kanaw, poszukujc wzrokiem Marsjan.
-Jak oni wygldaj? - spyta Michael.
- Poznasz ich, kiedy ich zobaczysz. - Tato zamia si i Timothy dostrzeg
yk, pulsujc na jego policzku.
Matka bya smuka i agodna, zoty warkocz upia nad gow na ksztat dary.
Jej oczy miay kolor gbokich, chodnych wd kanau w miejscach, gdzie pada na
nie cie - byy niemal fioletowe, z pochwyconymi w gbi bursztynowymi iskierkami.
W owych oczach wida byo myli, pywajce wok niczym ryby, niektre jasne, inne
mroczne, jedne szybkie i zrczne, inne powolne, leniwe; a czasami, jak wwczas gdy
spogldaa w miejsce, gdzie winna wieci Ziemia, w jej oczach pozostawaa jedynie
barwa, nic poza tym. Matka siedziaa na dziobie, jedn rk pooya na burcie,
drug na kolanach okrytych granatowymi bryczesami. Z jej koszuli, otwartej u gry
niczym biay kwiat, wyaniaa si smuka opalona szyja.
Spogldaa naprzd, usiujc dostrzec, co ich tam czeka. Poniewa jednak nie
widziaa dostatecznie wyranie, obejrzaa si w stron ma i w jego oczach ujrzaa
odbicie przyszoci, a e obraz w odzwierciedli take jego wasn stanowczo i
mog wskaza komu drog do ich kryjwki. Niewysokie fale lizay kamienie i cofay
si, zderzajc si nawzajem i migoczc w socu. Po chwili wszystko ucicho.
Tato nasuchiwa. Podobnie pozostali.
Oddech ojca odbija si echem niczym uderzenia pici o mokre kamienie
nabrzea. Przycupnita w cieniu mama obserwowaa go kocimi oczyma w
poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazwki.
Wreszcie tato odpry si i odetchn z ulg.
- Rakieta, oczywicie. Chyba robi si nerwowy. To bya rakieta.
- Co to byo, tatusiu? - spyta Michael. - Co?
- Och, po prostu wysadzilimy nasz rakiet - odpar Timothy starajc si, by
zabrzmiao to moliwie nonszalancko. - Syszaem ju wczeniej podobne wybuchy.
Nasza wanie wyleciaa w powietrze.
- Czemu wysadzilimy rakiet? - spyta Michael. - Co, tato?
- To wszystko cz zabawy, guptasie - wyjani Timothy.
- Zabawy! - Michael i Robert uwielbiali to sowo.
- Tato urzdzi ten wybuch, eby nikt nie wiedzia, gdzie wyldowalimy ani
dokd popynlimy. W razie gdyby ktokolwiek nas szuka. Rozumiecie?
- O rany! Tajemnica!
- Wystraszya mnie wasna rakieta - przyzna tato, zwracajc si do mamy. Naprawd robi si nerwowy. To niemdre sdzi, e zjawi si tu jeszcze jakie
rakiety, moe poza jedn, jeli Edwards i jego ona poradzili sobie z wasnym
statkiem.
Ponownie przyoy do ucha maleki odbiornik. Po dwch minutach opuci
rk, jakby odrzuca star szmat.
- Nareszcie koniec - rzek do mamy. - Radio zeszo wanie z atomowej fali.
Wszystkie inne stacje umilky. W cigu ostatnich paru lat ich liczba cigle si
zmniejszaa. Teraz w eterze panuje cisza. I prawdopodobnie tak ju zostanie.
- Na jak dugo? - chcia wiedzie Robert.
- Moe wasze prawnuki znw usysz jak wiadomo - odpar tato. Przez
chwil siedzia bez ruchu. Dzieci milczay, poraone jego smutkiem i rezygnacj,
poczuciem klski i pogodzenia si z losem.
Wreszcie ponownie wypynli na wody kanau i ruszyli dalej, w stron, w ktr
zmierzali ju wczeniej.
Robio si pno. Soce zniao si na niebie. Przed sob widzieli szereg
martwych miast.
Tato rozmawia cicho ze swymi synami. W przeszoci czsto bywa
roztargniony i oddala si od nich, teraz jednak jego sowa byy niczym pieszczota i
chopcy wyczuli to natychmiast.
- Mike, wybierz jakie miasto.
- Co, tato?
- Wybierz miasto, synu. Jedno z tych, ktre mijamy.
- W porzdku - odpar Michael. - Ktre mam wybra?
- To, ktre podoba ci najbardziej! Wy take, Robercie, Tim. Wybierzcie swoje
miasta.
- Chc mie miasto, w ktrym mieszkaj Marsjanie! - zawoa Michael.
- Na to moesz liczy - odpar tato. - Przyrzekam ci. -Jego sowa byy
przeznaczone dla dzieci, lecz oczy szukay jedynie mamy.
W cigu dwudziestu minut minli sze miast. Tato nie wspomina ju o
wybuchach. Znacznie bardziej interesowaa go zabawa z synami.
Michaelowi spodobao si pierwsze mijane miasto, jednake rodzina zgosia
weto, wtpic w warto zbyt pochopnych ocen. Drugie nie odpowiadao nikomu. To
bya osada Ziemian, zbudowana z drewna, rozsypujca si w sprchniae wiry.
Timothy gosowa na trzecie miasto, bowiem byo naprawd due. Czwarte i pite
uznano za zbyt mae, szste za wywoao entuzjazm wszystkich, cznie z mam,
ktra doczya do chru okrzykw: O rany, a niech mnie i spjrzcie-tylko-na-to!"
Osada skadaa si z pidziesiciu, moe szedziesiciu potnych budowli.
Zasypane kurzem ulice byy starannie wybrukowane, dostrzegli te jedn czy dwie
stare wirowe fontanny, wci pulsujce na rodku placw. Tylko one jeszcze yy.
Strumienie wody poyskiway w promieniach zachodzcego soca
- To jest nasze miasto - oznajmili wszyscy. Tato podpyn do nabrzea i
wyskoczy z odzi.
- Zatem jestemy. To wszystko naley do nas. Od tej pory zamieszkamy tutaj.
- Od tej pory? - powtrzy z niedowierzaniem Mike. Przez chwil sta,
rozgldajc si wok, po czym mrugajc obejrza si w stron, gdzie kiedy sta ich
pojazd. - A co z rakiet? Co z Minnesot?
- Prosz - powiedzia tato i przyoy malekie radio do jasnej gowy Michaela.
Michael sucha.
- Nic tu nie ma - rzek.
- Zgadza si. Nic. Nic ju nie ma. Ani Minneapolis, ani rakiet, ani Ziemi.
Michael przez moment rozwaa zowrogie sowa ojca, po czym rozpaka si,
szlochajc cicho.
- Chwileczk - rzuci tato. - Daj ci wiele w zamian, Mike!
- Co takiego? - Chopiec zaciekawiony zdusi zy. By jednak gotw rozpaka
si na nowo, w razie gdyby sowa ojca okazay si rwnie niepokojce, jak
poprzednie.
- Daj ci to miasto, Mike. Naley do ciebie.
- Do mnie?
- Do ciebie, Roberta, Timothy'ego. Caej waszej trjki. Jest wasz wasnoci.
Timothy wyskoczy z odzi.
- Chopaki, patrzcie! To wszystko dla nas! Wszystko! - Gra razem z tat, i to
gra bardzo dobrze. Pniej, kiedy minie pierwszy wstrzs, bdzie mg odej
gdzie na bok i popaka chwilk, teraz jednak wci jeszcze trwaa zabawa w
rodzinn wycieczk i dzieci musiay w niej uczestniczy.
Mike skoczy za nim wraz z Robertem. Razem pomogli mamie.
- Uwaajcie na wasz siostr - poleci tato, na razie jednak nikt nie zrozumia,
co mia na myli.
Pospiesznym krokiem zagbili si w wielkie miasto z rowego kamienia,
szepczc do siebie, poniewa w atmosferze martwych miast jest co takiego, e
czowiek zaczyna szepta. Patrzyli, jak soce opada za horyzont.
- Za jakie pi dni - powiedzia cicho tato - wrc na miejsce, gdzie staa
nasza rakieta, zabior ukryty w ruinach prowiant i przywioz go tutaj. Potem
poszukam Berta Edwardsa, jego ony i crek.
- Crek? - spyta Timothy. - Ilu?
- Czterech.
- Widz, e bd z tym jeszcze kopoty. - Mama powoli skina gow.
- Dziewczyny. - Michael skrzywi si niczym stara marsjaska rzeba. Dziewczyny.
- One te przylatuj rakiet?
- Tak. Jeli im si uda. Rodzinne rakiety przeznaczono do wycieczek na
Ksiyc, nie na Marsa. Mielimy szczcie, e tu dotarlimy.
- Skd wzie rakiet? - szepn Timothy, kiedy pozostaa dwjka pobiega
naprzd.
nieuczciwe. Nie wiem, czy rozumiecie, ale musicie mnie wysucha, nawet jeli
dotrze do was tylko cz z tego, co wam powiem.
Cisn w ogie kolejn stronic.
- W tej chwili pal pewien sposb ycia, tak jak wypalono go na Ziemi.
Wybaczcie, e mwi jak polityk, ostatecznie piastowaem urzd gubernatora
stanowego. Byem uczciwy. Nienawidzili mnie za to. ycie na Ziemi nigdy nie
zmierzao do niczego dobrego. Nauka za bardzo nas wyprzedzia i ludzie zagubili si
w mechanicznej dungli, niczym dzieci zachwycone licznymi drobiazgami,
gadetami, helikopterami, rakietami. Nasza uwaga skupiaa si nie tam, gdzie
powinna, na maszynach, zamiast na sposobach kierowania nimi. Wojny staway si
coraz wiksze i groniejsze, a w kocu zamordoway Ziemi. To wanie oznacza
milczce radio. Przed tym wanie ucieklimy.
Mielimy szczcie - nie ma ju wicej rakiet. Czas, abycie dowiedzieli si,
e nie wybralimy si tu na wakacje. Odwlekaem t chwil, ale wreszcie musz to
powiedzie. Ziemi ju nie ma. Podre midzyplanetarne skoczyy si na kilka
najbliszych wiekw, moe nawet na zawsze. Jednake tamten sposb ycia okaza
si bdny i sam doprowadzi do wasnego upadku. Jestecie modzi. Bd powtarza
wam to codziennie, dopki nie pojmiecie.
Urwa, wrzucajc do ognia kolejne pliki papierw.
- Teraz jestemy sami. My i garstka innych, ktrzy wylduj za par dni.
Dostatecznie wielu, by zacz wszystko od nowa. Wystarczajco, by odwrci si od
tego, co zaszo na Ziemi, i wytyczy nowy szlak...
Pomienie wystrzeliy w gr, jakby podkrelajc wag jego sw. A potem
wszystkie papiery znikny, z wyjtkiem jednego. Wszystkie prawa i wierzenia Ziemi
spony, pozostawiajc po sobie kupk gorcych popiow, ktr wkrtce
rozniesienie wiatr.
Timothy spojrza na ostatni rzecz, ktr ojciec cisn do ognia. To bya mapa
wiata. Wrzucona w ar, zmarszczya si, wykrzywia, stana w ogniu i znikna
niczym ciepa biaa ma.
Timothy odwrci gow.
- A teraz poka wam Marsjan - oznajmi tato. - Chodcie ze mn wszyscy.
Dalej, Alice. - Uj jej do.
Michael paka gono, tote tato ponis go w ramionach. Wdrowali przez
ruiny w stron kanau.
Kana. Jutro, a moe pojutrze ich przysze ony przybd tu odzi. Mae
rozemiane dziewczynki w towarzystwie ojca i matki.
Zapada ju noc. Na niebie wieciy gwiazdy, lecz Timothy nie mg znale
Ziemi, bowiem ju zasza. To dawao sporo do mylenia.
Kiedy tak szli wrd gruzw, odezwa si nocny ptak.
- Wasza matka i ja postaramy si was uczy - oznajmi tato. - Mam nadziej,
e was nie zawiedziemy. Wiele przeszlimy, zebralimy mnstwo dowiadcze.
Planowalimy t wypraw od lat, zanim jeszcze wy si urodzilicie. Sdz, e nawet
gdyby wojna nie wybucha i tak przybylibymy na Marsa, aby stworzy wasny
standard ycia. Musiaby min wiek, zanim ziemska cywilizacja naprawd zatruaby
t planet. Oczywicie teraz...
Dotarli na brzeg. Dugi prosty kana poyskiwa wilgotnym blaskiem, odbijajc
w sobie niebo.
- Zawsze chciaem zobaczy Marsjanina - rzek Michael. -Gdzie oni s?
Obiecae.
- Oto oni - oznajmi tato i posadziwszy Michaela na ramieniu, wskaza rk w
d.
I rzeczywicie byli tam.
Timothy zadra. Marsjanie stali, odbici w wodzie kanau. Timothy i Michael,
Robert, mama i tato.
Przez dug chwil Marsjanie spogldali na nich z pomarszczonej tafli wody...