You are on page 1of 224

Mark Haddon

DziwNy
przYpadek
pSa

NoCną
porĄ

Świat Książki
Mark Haddon

DziwNy
przYpadek
pSa
noCną
porĄ
Z angielskiego przełożyła
Małgorzata Grabowska
Tytuł oryginału
THE CURIOUS INCIDENT OF THE DOG IN THE NIGHT-TIME

Projekt okładki
Ewa Łukasik

Redaktor prowadzący
Ewa Niepokólczycka

Redakcja
Ita Turowicz

Redakcja techniczna
Julita Czachorowska

Korekta
Tadeusz Mahrburg
Zofia Firek

Copyright © by Mark Haddon 2003


All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o. 2004

Świat Książki
Warszawa 2004

Bertelsmann Media Sp. z o.o.


ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa

Skład i łamanie
Kolonel

Druk i oprawa
Białostockie Zakłady Graficzne SA

ISBN 83-7311-949-3
Nr 4100
87503271797585
Książkę tę
dedykuję
Sos

Dziękuję
Kathryn Heyman, Clare Alexander,
Kate Shaw i Dave'owi Cohenowi
Podziękowania

Logo metra, wzory tkanin i diagram linii są reprodukowane za uprzejmym


pozwoleniem Transport for London. Reklama Kuoni została wykorzystana za
uprzejmą zgodą Kuoni Advertising. Pytanie z egzaminu maturalnego z matematyki
zostało przytoczone za uprzejmym pozwoleniem OCR. Wydawcy starali się odszukać
właścicieli innych praw autorskich i w kolejnych wydaniach chętnie poprawią błędy i
uchybienia.
2

Było 7 minut po północy. Pies leżał na środku trawnika przed domem pani Shears.
Oczy miał zamknięte. Wyglądał, jakby leżąc na boku, biegł, tak jak biegnie pies,
któremu śni się, że goni kota. Ale ten pies nie biegł ani nie spał. Był martwy.
Sterczały z niego ogrodowe widły. Musiały przeszyć go na wylot i wbić się w ziemię,
skoro nie upadły. Ponieważ nie dostrzegłem żadnych innych ran, uznałem, że zabito
go właśnie widłami, bo po co ktoś miałby wbijać ogrodowe widły w psa, który
zdechł z innego powodu, na przykład skonał na raka albo zginął w wypadku
drogowym. Ale nie miałem co do tego pewności.
Wszedłem do ogródka pani Shears, zamykając za sobą furtkę. Wkroczyłem na
trawnik i ukląkłem przy psie. Dotknąłem jego pyska. Był jeszcze ciepły.
Pies wabił się Wellington. Należał do pani Shears, naszej znajomej. Mieszkała przy
tej samej ulicy, naprzeciwko, dwa domy w lewo.
Wellington był pudlem. Nie takim małym ufryzowanym, ale dużym pudlem. Miał
czarne wełniste futerko, ale z bliska widać było, że skóra pod tym futerkiem jest
bladożółta jak u kurczaka.
Pogłaskałem Wellingtona i zadałem sobie pytanie kto go zabił i dlaczego.
3

Nazywam się Christopher John Francis Boone. Znam nazwy wszystkich krajów
świata, ich stolic i wszystkie liczby pierwsze aż do 7507.
Kiedy poznałem Siobhan, pokazała mi taki obrazek:

Wiedziałem, że ten obrazek oznacza „smutny", i tak właśnie się czułem, kiedy
znalazłem martwego psa.
Potem pokazała mi taki obrazek:

i wiedziałem, że ten obrazek oznacza „wesoły". Tak się czuję, kiedy czytam o
kosmicznych wyprawach statku Apollo albo kiedy o trzeciej czy czwartej nad ranem
jeszcze nie śpię, spaceruję w tę i z powrotem po naszej ulicy i udaję, że jestem sam
jeden na całym świecie.
A potem narysowała inne obrazki:
ale nie potrafiłem powiedzieć, co znaczą.
Poprosiłem Siobhan, żeby narysowała dużo takich min i napisała przy nich, co
każda z nich znaczy. Kartkę z rysunkami nosiłem przy sobie i wyciągałem z kieszeni,
kiedy nie rozumiałem, co ktoś do mnie mówi. Było mi jednak bardzo trudno wybrać
rysunek, który by najbardziej przypominał czyjąś minę, bo ludzka twarz szybko się
porusza i stale zmienia wyraz.
Kiedy opowiedziałem Siobhan, co robię, wzięła ołówek i kartkę, powiedziała, że
przeze mnie ludzie czują się prawdopodobnie bardzo

a potem się roześmiała. Dlatego podarłem i wyrzuciłem jej pierwszą kartkę. Siobhan
mnie przeprosiła. Teraz, kiedy nie rozumiem, co ktoś do mnie mówi, proszę o
wyjaśnienie albo odchodzę.
5

Wyciągnąłem widły z psa, wziąłem go na ręce i przytuliłem. Krwawił z dziur po


zębach wideł.
Lubię psy. Zawsze wiadomo, co myśli pies. Są cztery możliwości. Pies może być
wesoły, smutny, zły albo czujny. Poza tym psy są wierne i nie kłamią, bo nie mogą
mówić.
Po 4 minutach przytulania psa usłyszałem krzyk. Uniosłem głowę i zobaczyłem, że
od strony domu nadbiega pani Shears. Była w piżamie i szlafroku. Na bosaka.
Paznokcie u nóg miała pomalowane na jasnoróżowo.
- Cholera jasna, coś ty zrobił mojemu psu?! - krzyczała. Nie lubię, kiedy ludzie na
mnie krzyczą. Boję się, że mnie
uderzą albo dotkną, i nie wiem, co się stanie.
- Puść tego psa! - krzyknęła pani Shears. - Puść tego psa, na litość boską!
Położyłem psa na trawie i odsunąłem się 2 metry.
Pani Shears pochyliła się. Myślałem, że też weźmie psa na ręce, ale nie zrobiła
tego. Może zauważyła, jaki jest zakrwawiony, i nie chciała się ubrudzić. Znowu
zaczęła krzyczeć.
Zatkałem uszy, zamknąłem oczy i skuliłem się tak, że wcisnąłem czoło w trawę.
Była mokra i chłodna. Przyjemna.
7

To jest powieść kryminalna.


Siobhan powiedziała, że powinienem napisać coś, co sam miałbym ochotę
przeczytać. Czytam głównie książki o matematyce i naukach ścisłych. Nie lubię
powieści. W powieściach ludzie mówią na przykład tak: „ Jestem z żył żelaznych,
srebrnych i pokładów pospolitej gliny. Nie umiem zacisnąć się w twardą pięść, tak
jak ci, którym nie potrzeba bodźca"*. Co to znaczy? Nie wiem. Tata też nie. Ani
Siobhan, ani pan Jeavons. Pytałem ich.
Siobhan ma długie jasne włosy i nosi zielone plastikowe okulary. Pan Jeavons
pachnie mydłem i chodzi w brązowych butach z dziurkami, a oba buty mają po około
60 malutkich okrągłych otworków.
Lubię za to powieści kryminalne. Dlatego właśnie taką piszę.
W powieści kryminalnej ktoś musi się domyślić, kim jest morderca, a potem go
schwytać. To jest taka łamigłówka. Jeżeli łamigłówka jest dobra, można się czasem
domyślić rozwiązania przed końcem książki.
Siobhan powiedziała, że taka książka powinna na samym początku przyciągnąć
czymś uwagę czytelnika. Dlatego zacząłem od psa. Zacząłem od psa również dlatego,
że sam go znalazłem, a nie bardzo potrafię wymyślać rzeczy, które mi się nie
przydarzyły.

--
* Powieść tę znalazłem w bibliotece, kiedy mama wzięła mnie kiedyś ze
sobą do miasta.
Siobhan przeczytała pierwszą stronę i powiedziała, że moja książka jest inna. To
ostatnie słowo włożyła w cudzysłów, robiąc w powietrzu zakręcone znaki
wskazującymi i środkowymi palcami. Dodała, że w powieściach kryminalnych
zwykle giną ludzie. Ja na to, że w Psie Baskerville'ów zginęły dwa psy - tytułowy
oraz spaniel Jamesa Mortimera, a ona znowu, że ofiarą morderstwa padł sir Charles
Baskerville, a nie psy. Pisze się tak dlatego, wyjaśniła, że czytelników bardziej
obchodzą losy ludzi niż psów, jeżeli więc w książce ginie człowiek, zachęca to
czytelnika do dalszej lektury.
Wyjaśniłem jej, że chciałem napisać o czymś prawdziwym, że znałem ludzi, którzy
umarli, ale nikogo, kto zginął, z wyjątkiem pana Paulsona, ojca Edwarda z mojej
szkoły, który nie padł ofiarą morderstwa, tylko się pośliznął, i właściwie wcale go nie
znałem. Dodałem jeszcze, że obchodzą mnie psy, bo są wierne i szczere, a czasem
nawet mądrzejsze i ciekawsze od ludzi. Na przykład Steve, który przychodzi do
szkoły w czwartki i trzeba mu pomagać w jedzeniu, nie potrafiłby nawet zaaportować
patyka. Siobhan poprosiła, żebym nie mówił tego mamie Steve'a.
11

A potem przyjechała policja. Lubię policjantów. Noszą mundury, numery i wiadomo,


czym się zajmują. Przybyło ich dwoje. Policjantka miała dziurkę w rajstopach na
lewej kostce i w środku tej dziurki czerwone zadrapanie, a policjantowi wystawał
spod buta przylepiony do podeszwy duży pomarańczowy liść.
Policjantka objęła panią Shears i odprowadziła ją do domu. Oderwałem głowę od
trawy.
Policjant kucnął przy mnie i spytał:
- Powiesz mi, co tu się dzieje, młodzieńcze? Usiadłem.
- Pies nie żyje - powiedziałem.
- To już wiem - odparł.
- Ktoś go zabił.
- Ile masz lat? - spytał.
- Mam 15 lat 3 miesiące i 2 dni - odparłem.
- A czy mógłbyś wyjaśnić, co robiłeś tu w ogrodzie?
- Trzymałem psa.
- Dlaczego trzymałeś psa?
Trudne pytanie. Trzymałem, bo chciałem. Lubię psy. Zrobiło mi się smutno, że
pies nie żyje.
Policjantów też lubię, więc chciałem odpowiedzieć na pytanie jak należy, ale
policjant nie dał mi dość czasu na obmyślenie właściwej odpowiedzi.
- Więc dlaczego trzymałeś psa? - powtórzył.
- Lubię psy - odparłem.
- Zabiłeś go? - spytał.
- Nie zabiłem.
- To twoje widły? - Nie.
- Wydajesz się bardzo zdenerwowany.
Zadawał za dużo pytań i zadawał je za szybko. Gromadziły się w mojej głowie jak
bochenki w fabryce, gdzie pracuje wujek Terry. Ta fabryka to piekarnia, a wujek
obsługuje krajalnice. Czasem krajalnica nie kraje wystarczająco prędko, a chleby
wciąż nadjeżdżają i robi się zator. Myślę czasem o swoim mózgu jak o maszynie, ale
nie zawsze jak o maszynie do krajania chleba. Łatwiej mi w ten sposób wytłumaczyć
innym, co się w nim dzieje.
- Spytam cię jeszcze raz... - zaczął policjant.
Znowu opadłem na trawnik, przycisnąłem czoło do ziemi i wydałem z siebie
dźwięk, który tata nazywa jęczeniem. Jęczę, kiedy napływa mi do głowy za dużo
informacji z zewnętrznego świata. To tak, jakby ktoś zdenerwowany przycisnął do
ucha radio nastawione pomiędzy stacjami, pogłośnił je i poczuł się bezpiecznie, nie
słysząc niczego poza białym szumem.
Policjant chwycił mnie za rękę, pociągnął i postawił na nogi.
Nie podobało mi się, że mnie dotyka.
I wtedy go uderzyłem.
13

To nie będzie wesoła książka. Nie umiem opowiadać dowcipów, bo ich nie
rozumiem. Oto jeden, dla przykładu. Dowcip mojego taty.

Jedyne, co mu w życiu wyszło, to włosy.

Wiem, dlaczego to ma być śmieszne. Spytałem. Dlatego, że słowo „wyjść" ma co


najmniej trzy znaczenia: 1) wyjść - opuścić jakieś miejsce, na przykład wyjść z
domu, 2) wyjść - udać się, powieść, 3) wyjść - wypaść.
Kiedy próbuję opowiedzieć sobie ten dowcip tak, żeby to słowo znaczyło trzy
różne rzeczy naraz, mam wrażenie, jakbym słuchał jednocześnie trzech różnych
melodii, co jest przykre, przeszkadza i nie przynosi takiej ulgi jak biały szum. To jest
takie uczucie, jakby troje ludzi mówiło do ciebie równocześnie o trzech różnych
rzeczach.
Właśnie dlatego w tej książce nie ma dowcipów.
17

Policjant patrzył na mnie przez chwilę bez słowa. Potem powiedział:


- Aresztuję cię za napaść na funkcjonariusza policji.
To mnie uspokoiło, bo tak właśnie mówią policjanci w telewizji i na filmach.
- Radzę ci po dobroci wsiąść do radiowozu, bo jeszcze jedna taka sztuczka,
gówniarzu, a naprawdę się wkurzę. Zrozumiano? - spytał.
Poszedłem do radiowozu, który stał tuż za furtką. Policjant otworzył przede mną
tylne drzwi, więc wsiadłem. Sam usiadł na siedzeniu kierowcy i połączył się przez
radio z policjantką która wciąż była w domu.
- Ten szczeniak rzucił się na mnie, Kate - powiedział. - Odwiozę go na posterunek.
Możesz zostać z panią S? Przyślę po ciebie Tony'ego.
- Jasne - odparła. - Złapię cię później.
- Dobra - powiedział policjant i odjechaliśmy.
Radiowóz pachniał rozgrzanym plastikiem, wodą po goleniu i frytkami na wynos.
W drodze do centrum miasta obserwowałem niebo. Noc była pogodna i widać było
Drogę Mleczną.
Niektórzy myślą że Droga Mleczna to długie pasmo gwiazd, ale to nieprawda.
Nasza Galaktyka to wielki dysk z gwiazd, którego średnica wynosi 100 000 lat
świetlnych, a Układ Słoneczny mieści się niedaleko jego krańca.
Kiedy patrzymy w kierunku A, pod kątem 90 stopni względem dysku, nie widzimy
wielu gwiazd. Ale gdy spojrzymy w kierunku B, dostrzeżemy znacznie więcej
gwiazd, bo patrzymy w sam środek Galaktyki, a ponieważ Galaktyka jest dyskiem,
widzimy pasmo gwiazd.
A potem myślałem o tym, jak długo uczonych zdumiewało to, że niebo jest w nocy
czarne, chociaż we wszechświecie istnieją miliardy gwiazd świecących ze wszystkich
stron, więc niebo powinno być jasne od ich blasku, bo światło prawie bez przeszkód
dociera na Ziemię.
Z czasem uczeni doszli do wniosku, że wszechświat stale się rozszerza, że gwiazdy
umykają od siebie po Wielkim Wybuchu, a im większa dzieli je odległość, tym
szybciej się poruszają niektóre niemal tak prędko jak światło i właśnie dlatego nie
dociera do nas ich blask.
Podoba mi się to. Do takiego wniosku można dojść samemu, posługując się
własnym umysłem, wystarczy poobserwować nocą niebo nad głową i pomyśleć,
nikogo o nic nie pytając.
A kiedy wybuch wszechświata dobiegnie końca, gwiazdy zwolnią jak piłka
rzucona w powietrze, zatrzymają się i zaczną z powrotem spadać do jego centrum.
Wówczas ujrzymy bez przeszkód wszystkie gwiazdy, ponieważ będą się do nas coraz
szybciej zbliżały, i poznamy, że nadchodzi koniec świata, bo gdy się spojrzy nocą w
niebo, zamiast ciemności będzie tylko oślepiający blask wielu miliardów spadających
gwiazd.
Z tym że nikt togo nie zobaczy, gdyż na ziemi nie będzie już ludzi. Do tego czasu
zapewne wyginą. A gdyby nawet jacyś przetrwali, też nic nie zobaczą, bo światło
gwiazd będzie tak jaskrawe i tak gorące, że wszyscy spłoną, choćby się skryli w
tunelach pod ziemią.
19

Rozdziały w książkach numeruje się zwykle za pomocą liczb kardynalnych 1, 2, 3, 4,


5, 6 i tak dalej. Ja natomiast postanowiłem ponumerować swoje rozdziały liczbami
pierwszymi 2, 3, 5, 7,11,13 i tak dalej, ponieważ je lubię.
Oto jak można dojść, które liczby są pierwsze.
Najpierw zapisuje się tyle dodatnich liczb całkowitych, ile się da.

Potem usuwa się wszystkie liczby podzielne przez 2. Później usuwa się wszystkie
liczby podzielne przez 3. A następnie wszystkie, będące wielokrotnościami 4, 5, 6, 7 i
tak dalej. Liczby, które pozostają to właśnie liczby pierwsze.
Zasada wyodrębniania liczb pierwszych jest bardzo prosta. Ale jak dotąd nikt nie
odkrył prostej reguły, pozwalającej zorientować się, czy jakaś bardzo wielka liczba
jest liczbą pierwszą lub ile wynosi następna taka liczba. Jeżeli weźmie się jakąś
bardzo, bardzo wielką liczbę, komputer może latami liczyć, czy rzeczywiście jest ona
liczbą pierwszą.
Liczby pierwsze są przydatne w szyfrowaniu. W Ameryce mają znaczenie
wojskowe, jeżeli więc ktoś odkryje liczbę pierwszą złożoną z ponad 100 cyfr, musi ją
zgłosić CIA, która zakupi liczbę za 10 000 dolarów. Ale trudno byłoby zarobić w ten
sposób na życie.
Liczby pierwsze zostają, kiedy zabierze się wszystkie powtarzające się wzory.
Myślę, że te liczby są jak życie - bardzo logiczne, tylko że nigdy nie da się odkryć
rządzących nimi reguł, choćby myślało się cały czas.
23

Kiedy dojechałem na posterunek, kazali mi przy wejściu wyciągnąć sznurowadła z


butów i opróżnić kieszenie, na wypadek, gdybym miał w nich coś, co mógłbym
wykorzystać do ucieczki lub czym mógłbym się zabić albo zaatakować policjanta.
Sierżant za biurkiem miał bardzo włochate ręce i paznokcie obgryzione do krwi.
A oto co miałem w kieszeniach:
1. Szwajcarski scyzoryk z 13 przyborami, włącznie z nożykiem do usuwania
izolacji, piłką, wykałaczką i szczypczykami.
2. Sznurek.
3. Kawałek drewnianego puzzla, który wyglądał tak:

4. 3 granulki karmy dla Toby'ego, mojego szczura.


5. 1,47 funta (na co złożyły się monety: 1 funt, 20 pensów, dwie po 10 pensów, 5
pensów i 2 pensy).
6. Czerwony spinacz.
7. Klucz do drzwi wejściowych.
Chcieli, żebym zostawił na biurku również zegarek na rękę, ale powiedziałem, że
muszę go zachować, by znać dokładną godzinę. A gdy spróbowali mi go zdjąć,
zacząłem krzyczeć, więc mi go zostawili.
Spytali, czy mam rodzinę. Potwierdziłem. Spytali, kto należy do mojej rodziny.
Odparłem, że tata, bo mama nie żyje. No i wujek Terry, brat taty, ale on mieszka w
Sunderland, i jeszcze dziadkowie, ale troje z nich umarło, a babcia Burton przebywa
w jakimś domu, bo ma demencję i bierze mnie za postać z telewizji.
Poprosili, żebym podał im numer telefonu taty.
Odparłem, że tata ma dwa telefony, jeden domowy, a drugi komórkowy, i podałem
oba numery.
W policyjnej celi było przyjemnie. Niemal idealny sześcian o wymiarach 2 metry
na 2 metry na 2 metry mieścił około 8 metrów sześciennych powietrza. Było tam
małe zakratowane okienko, a po przeciwnej stronie metalowe drzwi z długą cienką
klapą przy podłodze, przez którą wsuwano do środka jedzenie, i drugą klapą, wyżej,
przez którą policjanci mogli zaglądać i sprawdzać, czy więzień nie uciekł albo się nie
zabił. Była tam także miękka ława.
Zastanawiałem się, w jaki sposób bym stąd uciekł, gdybym był bohaterem
powieści. Byłoby to trudne, bo nie miałem nic poza ubraniem i butami bez
sznurówek.
Uznałem więc, że najlepiej będzie, jeżeli zaczekam na słoneczny dzień, a wtedy
użyję szkieł okularów, by skupić promienie słońca na ubraniu, i wzniecę pożar. Gdy
spostrzegą dym i wyprowadzą mnie z celi, ucieknę. A jeżeli go nie zauważą, nasikam
na ubranie i ugaszę ogień.
Zastanawiałem się, czy pani Shears powiedziała policji, że to ja zabiłem
Wellingtona, i czy wsadzą ją do więzienia, kiedy odkryją, że skłamała. Ponieważ
mówienie kłamstw o ludziach nosi nazwę „zniesławienia".
29

Nie rozumiem ludzi.


Z dwóch zasadniczych powodów.
Pierwszym zasadniczym powodem jest to, że ludzie bardzo dużo mówią bez
używania słów. Siobhan twierdzi, że uniesienie brwi może znaczyć wiele różnych
rzeczy. Może znaczyć: „Chcę się z tobą kochać", może też znaczyć: „To, co
powiedziałeś, jest bardzo głupie".
Siobhan mówi też, że jeżeli człowiek zamyka usta i oddycha głośno przez nos,
może to znaczyć, że się odpręża albo że jest znudzony, albo że jest zły - wszystko
zależy od tego, ile powietrza wychodzi nosem, jak szybko, jaki kształt przybierają
usta przy wydychaniu nosem, w jakiej pozie się siedzi, co się powiedziało tuż
przedtem — i od stu innych rzeczy, tak skomplikowanych, że trudno się w nich
połapać w kilka sekund.
Drugim zasadniczym powodem jest to, że ludzie, mówiąc, często używają metafor.
Oto przykłady metafor:

Kamień spadł mi z serca.


Zamienił się w słup soli.
Rzuć na to okiem.
Leżał martwym bykiem.
Pogoda była pod psem.

Słowo metafora oznacza przenoszenie czegoś z jednego miejsca w drugie i


pochodzi od greckich słów μετα (co oznacza z jednego miejsca w drugie) i φερειν (co
oznacza nosić), mamy
więc do czynienia z metaforą, gdy używamy jakiegoś słowa by opisać coś, czym to
słowo nie jest. Oznacza to, że samo słowo metafora jest metaforą.
Moim zdaniem, powinno się to nazwać kłamstwem, bo przecież nikt nie nosi w
sercu kamieni ani nie zamienia się w słup soli. Kiedy próbuję wyobrazić sobie takie
zdanie, w głowie robi mi się mętlik, no bo żeby rzucić okiem, musiałbym je sobie
wyjąć, i wtedy zapominam, o czym właściwie toczyła się rozmowa.
Metaforą jest moje imię. Znaczy ono „niosący Chrystusa'' i pochodzi od greckich
słów χριστος (to znaczy Jezus Chrystus) i φερειν, a nadano je świętemu Krzysztofowi
dlatego, że przeniósł Jezusa Chrystusa przez rzekę.
Rodzi to pytanie, jak miał na imię święty Krzysztof, zanim przeniósł Chrystusa
przez rzekę. Pewnie nijak, bo opowieść o nim jest apokryfem, a więc również
kłamstwem.
Mama nieraz mówiła, że Christopher to ładne imię, bo wywodzi się z legendy o
spełnieniu dobrego uczynku, lecz ja nie chcę, by moje imię oznaczało legendę o
spełnieniu dobrego uczynku. Chcę, żeby moje imię oznaczało mnie.
31

Tata przyjechał na posterunek policji o 1.12 w nocy. Zobaczyłem go dopiero o 1.28,


ale wiedziałem, że przyjechał, bo słyszałem jego głos.
- Chcę zobaczyć syna! - krzyczał. Oraz: - Dlaczego go zamknęliście?! - A także: -
Jasne, że jestem zły!
Potem jakiś policjant kazał mu się uspokoić. I przez dłuższą chwilę nie słyszałem
nic.
O 1.28 policjant otworzył drzwi celi i powiedział, że ktoś chce się ze mną widzieć.
Wyszedłem. Na korytarzu stał tata. Podniósł prawą rękę i rozłożył palce jak
wachlarz. Uniosłem lewą dłoń, rozłożyłem palce jak wachlarz i dotknęliśmy się
palcami i kciukami. Robimy tak, bo czasem tata pragnie mnie uściskać, ale ja nie
lubię się ściskać, więc zamiast tego dotykamy się palcami, co oznacza, że tata mnie
kocha.
Policjant poprowadził nas korytarzem do innego pomieszczenia. Stał tam stół i trzy
krzesła. Kazał nam usiąść z jednej strony, a sam usiadł z drugiej. Na stole stał
magnetofon. Zapytałem policjanta, czy mnie przesłucha i czy nagra przesłuchanie.
- Nie sądzę, żeby to było konieczne - odparł.
Był inspektorem. Poznałem to po tym, że nie nosił munduru. Miał również bardzo
włochaty nos. Wyglądało to tak, jakby w dziurkach jego nosa schowały się dwie
malutkie myszki*.

--
* Nie jest to metafora, tylko porównanie, co oznacza, że inspektor naprawdę
wyglądał tak, jakby w dziurkach jego nosa schowały się dwie malutkie myszki. Jeżeli
więc wyobrazicie sobie mężczyznę z malutkimi myszkami w nozdrzach, będziecie
mieli pojęcie o wyglądzie tego inspektora. Porównanie nie jest kłamstwem, chyba że
jest złym porównaniem.
- Rozmawiałem z twoim ojcem - powiedział. - Twierdzi, że nie chciałeś uderzyć
policjanta.
Nie odpowiedziałem, ponieważ nie było to pytanie.
- Chciałeś uderzyć policjanta? - spytał.
- Tak - odparłem.
Skrzywił się.
- Ale nie chciałeś go skrzywdzić?
Przemyślałem to sobie.
- Nie. Nie chciałem go skrzywdzić. Chciałem, żeby przestał mnie dotykać.
- Wiesz, że nie wolno bić policjantów?
- Wiem.
Milczał przez kilka sekund.
- Zabiłeś tego psa, Christopherze?
- Nie zabiłem.
- Czy wiesz, że nie wolno kłamać policjantowi, i że jeżeli skłamiesz, będziesz miał
wielkie kłopoty?
- Tak - odparłem.
- Czy wiesz, kto zabił tego psa? - Nie.
- Mówisz prawdę?
- Tak. Ja zawsze mówię prawdę.
- Dobrze - rzekł. - Udzielę ci ostrzeżenia.
- Czy dostanę je na papierze, jak świadectwo, które będę mógł zatrzymać? -
spytałem.
- Nie, ostrzeżenie oznacza, że odnotujemy w aktach, co zrobiłeś, napiszemy, że
uderzyłeś policjanta, ale niechcący, i nie chciałeś mu zrobić krzywdy.
- Nie zrobiłem tego niechcący.
- Christopher, proszę cię - wtrącił tata.
Policjant zamknął usta i wypuścił głośno powietrze przez nos.
- Jeżeli znowu narozrabiasz, wyciągniemy te akta, zobaczymy, że dostałeś już
ostrzeżenie, i potraktujemy cię znacznie surowiej. Rozumiesz, co mówię? - spytał.
Potwierdziłem.
Potem policjant powiedział, że możemy iść, wstał, otworzył drzwi, wyszliśmy na
korytarz i wróciliśmy do dyżurki.
Odebrałem - zapakowane w plastikową torebkę - mój szwajcarski scyzoryk, sznurek,
kawałek drewnianego puzzla, 3 granulki szczurzej karmy dla Toby'ego, 1,47 funta,
spinacz, klucz do drzwi wejściowych, następnie poszliśmy do samochodu taty, który
stał przed posterunkiem, i pojechaliśmy do domu.
37

Nie kłamię. Mama mówiła, że nie kłamię, bo jestem dobry. Ale to wcale nie jest tak.
Nie kłamię dlatego, że nie umiem.
Mama była drobna i ładnie pachniała. Czasem chodziła we włochatej kurtce
zapinanej na suwak, różowej, z małą naszywką „Berghaus" nad lewą piersią.
Kłamstwo jest wtedy, kiedy ktoś powie, że stało się coś, co się nie stało. Ale w
określonym miejscu i określonym czasie może stać się naraz tylko jedna rzecz. A
liczba rzeczy, które się w tamtym określonym miejscu i czasie nie zdarzyły, jest
nieskończona. Jeżeli więc pomyślę o czymś, co się nie zdarzyło, od razu zaczynam
myśleć o innych rzeczach, które też się nie zdarzyły.
Na przykład dziś rano zjadłem na śniadanie Ready Brek i mleczny koktajl
truskawkowy. A gdybym powiedział, że zjadłem Shreddies i wypiłem herbatę*,
zacząłbym myśleć o Coco-Pops, lemoniadzie, owsiance, Dr. Pepperze, o tym, że nie
jem śniadania w Egipcie, że w pokoju nie ma nosorożca, że tata nie nosi stroju nurka
i tak dalej. Już samo pisanie o tym wyprowadza mnie z równowagi i napełnia lękiem,
jakbym stał na szczycie bardzo wysokiego budynku, skąd widać w dole tysiące
domów, samochodów i ludzi, i w mojej głowie kłębi się to wszystko, aż się boję, że
zapomnę stać prosto, trzymając się barierki, że spadnę i się zabiję.
Również z tego powodu nie lubię powieści, bo kłamią o rzeczach, które się nie
zdarzyły, co wyprowadza mnie z równowagi i napełnia lękiem.
Dlatego wszystko, co tu napisałem, jest prawdą.

--
* Nie tknąłbym Shreddies ani herbaty, bo są brązowe.
41

Kiedy wracaliśmy do domu, niebo było zachmurzone, wobec czego nie widziałem
Drogi Mlecznej.
- Przepraszam - powiedziałem, bo przeze mnie tata musiał przyjechać na
posterunek.
- W porządku - odparł.
- Nie zabiłem tego psa.
- Wiem... Musisz unikać kłopotów, Christopher. Zgoda? - spytał.
- Nie wiedziałem, że wpadnę w kłopoty. Lubię Wellingtona i poszedłem się z nim
przywitać. Nie wiedziałem, że ktoś go zabił.
- Postaraj się nie wtykać nosa w cudze sprawy - powiedział tata.
- Odnajdę zabójcę Wellingtona - odparłem po krótkim namyśle.
- Słyszałeś, co powiedziałem, Christopherze? - spytał tata.
- Tak, słyszałem, co powiedziałeś, ale kiedy kogoś zamordują trzeba dojść, kto to
zrobił, żeby go ukarać.
- To tylko głupi pies, Christopherze, głupi pies.
- Psy też są ważne.
- Daj temu spokój - powiedział.
- Ciekaw jestem, czy policja odnajdzie mordercę i ukarze go.
Na to tata rąbnął pięścią w kierownicę i samochód zatoczył się lekko, przecinając
przerywaną linię pośrodku ulicy.
- Daj temu spokój, jak Boga kocham! - krzyknął.
Po krzyku poznałem, że jest zły, a ponieważ nie chciałem, by się gniewał,
milczałem przez resztę drogi do domu.
Kiedy weszliśmy do środka, wziąłem z kuchni marchewkę, poszedłem na górę,
zamknąłem drzwi pokoju, wypuściłem Toby'ego i dałem mu marchewkę. Potem
włączyłem komputer, rozegrałem 76 partii „Sapera" na poziomie dla
zaawansowanych, z najlepszym wynikiem 102 sekundy, czyli tylko o 3 sekundy
gorszym od mojego rekordu życiowego, wynoszącego 99 sekund.
O 2.07 postanowiłem, że przed umyciem zębów i pójściem do łóżka wypiję napój
pomarańczowy, dlatego zszedłem na dół do kuchni. Tata siedział na kanapie, oglądał
w telewizji bilardzistów i popijał whisky. Z oczu ciekły mu łzy.
- Żal ci Wellingtona? - spytałem.
Długo wpatrywał się we mnie, wciągając głośno powietrze przez nos, a w końcu
odparł:
- Tak, Christopher, można tak powiedzieć. Jak najbardziej.
Uznałem, że najlepiej zostawić go samego, bo kiedy ja jestem smutny, pragnę być
sam. Więc nic więcej nie powiedziałem. Wszedłem do kuchni, zrobiłem sobie napój
pomarańczowy i wróciłem z nim na górę do swojego pokoju.
43

Mama umarła 2 lata temu.


Pewnego dnia, gdy wróciłem ze szkoły, nikt nie otworzył mi drzwi, więc
poszedłem po klucz ukryty w sekretnym schowku pod doniczką za drzwiami do
kuchni. Wszedłem do domu i zabrałem się do dalszej pracy nad klejeniem czołgu
Shermana.
Półtorej godziny później wrócił z pracy tata. Prowadzi firmę i wspólnie ze swoim
pracownikiem Rhodrim konserwują instalacje grzewcze i reperują bojlery. Zapukał
do mnie, otworzył drzwi i spytał, czy widziałem mamę.
Kiedy odparłem, że nie, zszedł na dół i zaczął dzwonić. Nie słyszałem, co mówi.
Potem przyszedł do mojego pokoju, powiedział, że musi wyjść, i nie wie, ile mu to
zajmie. Gdybym czegoś potrzebował, mam zadzwonić na komórkę.
Nie było go 2,5 godziny. Kiedy wrócił, zszedłem na dół. Siedział w kuchni i
patrzył przez okno na sadzawkę w ogrodzie, parkan z blachy falistej i wieżę kościoła
na Manstead Street, który wygląda jak zamek, ponieważ jest w stylu normańskim.
- Niestety przez jakiś czas nie zobaczysz mamy – odezwał się.
Mówiąc to, nie spojrzał na mnie. Dalej patrzył przez okno.
Zwykle ludzie patrzą na tę osobę, do której mówią. Wiem, że oceniają co myślę,
tylko że ja nie umiem powiedzieć, co myślą oni. Tak jakbym w jakimś filmie
szpiegowskim siedział w pokoju z weneckim lustrem. Ale było mi miło, że tata do
mnie mówi, chociaż na mnie nie patrzy.
- Dlaczego? - spytałem.
- Mama musiała pojechać do szpitala - odpowiedział po bardzo długiej przerwie.
-Możemy ją odwiedzić? - spytałem, ponieważ lubię szpitale. Podobają mi się
fartuchy i szpitalne urządzenia.
- Nie.
- Dlaczego nie?
- Musi odpocząć. Musi pobyć sama.
- Czy to szpital psychiatryczny? - spytałem.
- Nie. To zwykły szpital - odparł tata. - Ma problemy... problemy z sercem.
- Będziemy musieli zawieźć jej jedzenie - rzekłem, bo wiedziałem, że szpitalne
jedzenie jest niedobre.
David, kolega ze szkoły, poszedł do szpitala na operację nogi - wydłużenie mięśnia
łydki - żeby lepiej chodził. Tak mu nie smakowało szpitalne jedzenie, że mama
codziennie przynosiła mu coś z domu.
- Podrzucę jej coś w ciągu dnia, kiedy będziesz w szkole - odparł po kolejnej
długiej chwili tata. - Podam lekarzom, a oni przekażą mamie, dobrze?
- Nie umiesz gotować.
Tata zakrył twarz dłońmi i powiedział:
- Posłuchaj, Christopher. Kupię coś gotowego u Marksa i Spencera. Mama to lubi.
Powiedziałem, że przygotuję jej kartkę „Wracaj szybko do zdrowia”, bo to właśnie
daje się ludziom, kiedy są w szpitalu.
Tata przyrzekł, że na drugi dzień ją zawiezie.
47

W drodze do szkoły autobus, którym jechałem, minął 4 czerwone samochody jeden


po drugim, co oznaczało Dobry Dzień, więc postanowiłem nie smucić się tego dnia
Wellingtonem.
Pan Jeavons, szkolny psycholog, spytał mnie kiedyś, dlaczego 4 czerwone
samochody jadące jeden po drugim oznaczają Dobry Dzień, 3 czerwone samochody
Niezły Dzień, 5 czerwonych samochodów Wspaniały Dzień, a 4 żółte auta Czarny
Dzień, czyli taki, w którym do nikogo się nie odzywam, siedzę sam, czytając książki,
nie jem lunchu i nie ryzykuję. Powiedział, że zaskoczyłem go tym niezbyt logicznym
rozumowaniem, bo uważał mnie za bardzo logiczną osobę.
Odparłem, że lubię, kiedy panuje porządek. Logika zaś jest jednym ze sposobów
porządkowania rzeczy. Zwłaszcza w przypadku liczb lub argumentów. Ale rzeczy
można porządkować na inne sposoby. Stąd właśnie moje Dobre i Czarne Dni. Jeżeli
ktoś wychodzi rano z domu do biura i widzi, że świeci słońce, czuje się szczęśliwy, a
kiedy widzi, że pada deszcz, robi mu się smutno. Wszystko zależy od pogody. A
przecież pracuje w biurze, więc pogoda nie ma nic wspólnego z tym, czy ma dobry,
czy zły dzień.
Powiedziałem, że tata, wstając rano, zawsze najpierw nakłada spodnie, a potem
skarpetki, co nie jest logiczne, ale zawsze robi to w takiej kolejności, bo też lubi
porządek. A po schodach wchodzi po dwa stopnie naraz, zawsze zaczynając prawą
nogą.
Pan Jeavons pochwalił mnie, że jestem bardzo mądrym chłopcem.
Odparłem, że to nie ma związku z mądrością. Po prostu zauważam różne rzeczy, do
czego nie trzeba mądrości, tylko spostrzegawczości. Mądry jest ten, kto obserwuje
stan rzeczy, a potem wyciąga wnioski i wymyśla coś nowego. Na przykład odkrywa,
że wszechświat się rozszerza, albo kto popełnił morderstwo. Albo gdy na widok
czyjegoś imienia i nazwiska przyporządkowuje każdej z liter alfabetu liczbę od 1 do
26 (a = 1, b = 2 itd.), dodaje liczby w głowie i odkrywa, że tworzą liczby pierwsze,
na przykład Jesus Christ (151), Scooby Doo (113), Sherlock Holmes (163), Doktor
Watson (167).
Na pytanie pana Jeavonsa, czy dzięki takiemu porządkowaniu czuję się
bezpiecznie, odpowiedziałem, że tak.
A wtedy spytał mnie, czy nie lubię zmian. Odparłem, że nie miałbym nic
przeciwko zmianom, gdybym został, na przykład, astronautą, co jest jedną z
największych zmian, jakie można sobie wyobrazić, nie licząc przemiany w
dziewczynę czy w trupa.
Spytał, czy chciałbym zostać astronautą. Potwierdziłem.
Powiedział, że to bardzo trudne zadanie. Odparłem, że wiem. Trzeba zostać
oficerem sił powietrznych, słuchać rozkazów i być gotowym do zabijania ludzi. A ja
nie mogę słuchać rozkazów. Poza tym nie mam doskonałego wzroku, jakiego
wymaga się od pilota. Mogłem jednak nadal pragnąć tego, na co nie miałem prawie
żadnych szans.
Terry, starszy brat Francisa, który chodzi do naszej szkoły, powiedział, że mogę co
najwyżej liczyć na pracę przy ustawianiu wózków w supermarkecie albo przy
sprzątaniu oślich gówien w schronisku dla zwierząt, bo spastyki nie latają rakietami,
które kosztują miliardy funtów. Kiedy wspomniałem o tym tacie, powiedział, że
Terry jest zazdrosny, ponieważ mam więcej od niego rozumu. Głupio, że tak
pomyślał, ponieważ my ze sobą nie współzawodniczymy. Ale Terry to głupek, quod
erat demonstrandum, czyli po łacinie „co należało udowodnić", inaczej mówiąc, „co
zostało dowiedzione".
W przeciwieństwie do Francisa nie jestem spastykiem, czyli dzieckiem
spastycznym, i choć raczej nie zostanę astronautą, wybieram się na uniwersytet i
będę studiować matematykę albo fizykę, albo jedno i drugie (podwójny fakultet),
ponie-
waż lubię matematykę i fizykę i jestem z nich bardzo dobry. A Terry nie pójdzie na
uniwersytet. Tata mówi, że pewnie skończy w więzieniu.
Terry ma na ręce wytatuowane serce przebite nożem.
To, co napisałem powyżej, nazywa się dygresją, a teraz powrócę do faktu, że był
Dobry Dzień.
Ponieważ był Dobry Dzień, postanowiłem, że spróbuję ustalić, kto zabił
Wellingtona, bo Dobry Dzień jest najlepszy na planowanie i realizowanie
przedsięwzięć.
Kiedy powiedziałem o tym Siobhan, odrzekła:
- Będziemy dzisiaj pisać opowiadania, może więc opiszesz, jak znalazłeś
Wellingtona i zabrano cię na posterunek.
Właśnie wtedy zacząłem pisać tę książkę.
Siobhan obiecała, że pomoże mi przy pisowni, gramatyce i przypisach.
53

Mama umarła dwa tygodnie później.


Nie odwiedziłem jej w szpitalu, ale tata nosił jej mnóstwo jedzenia od Marksa i
Spencera. Twierdził, że dobrze wygląda i jej stan się poprawia. Mama przesyłała mi
pozdrowienia, a kartkę z życzeniami powrotu do zdrowia trzymała na stoliku przy
łóżku. Bardzo jej się podobała.
Były na niej samochody. Wyglądała tak:

Przygotowałem ją z pomocą pani Peters od plastyki. Narysowałem samochodzik


na kawałku linoleum, pani Peters wycięła rysunek ostrym nożem, potem
posmarowałem linoleum tuszem i zrobiłem odbitki na papierze. Samochodziki są dla-
tego jednakowe, że ten sam samochodzik odcisnąłem na papierze 9 razy. Pomysł z
powieleniem samochodów podsunęła
mi pani Peters. Spodobał mi się. Pomalowałem samochodziki na czerwono, żeby
mama miała Wyśmienity Dzień.
Tata powiedział, że umarła niespodziewanie na atak serca.
- Na jaki atak serca? - spytałem, bo mnie zaskoczył.
Mama miała dopiero 38 lat, a ataki serca zdarzają się zwykle starszym ludziom.
Ona zaś była bardzo aktywna, jeździła na rowerze i jadła zdrową żywność, bogatą w
błonnik, ubogą w tłuszcze nasycone, taką jak kurczaki, warzywa i muesli.
Tata odparł, że nie wie, na jaki atak serca, i że nie czas na zadawanie takich pytań.
Powiedziałem, że to pewnie był tętniak.
Atak serca następuje wtedy, kiedy mięśnie serca obumierają, bo nie dopływa do
nich krew. Są dwa główne rodzaje ataków serca. Jeden to zator. Następuje wtedy, gdy
skrzep krwi zatyka któreś z naczyń krwionośnych doprowadzających krew do mięśni
serca. Przeciwdziała się temu, zażywając aspirynę i jedząc ryby. Ten typ ataku serca
nie występuje u Eskimosów, bo Eskimosi jedzą dużo ryb, a ryby przeciwdziałają
krzepnięciu krwi, ale jeżeli Eskimos mocno się skaleczy, może wykrwawić się na
śmierć.
Tętniak zaś uśmierca wtedy, kiedy naczynie krwionośne pęka i wypływająca z
niego krew nie dociera do mięśni sercowych. U niektórych tętniaki pojawiają się w
osłabionym miejscu naczynia, jak na przykład u pani Hardisty z domu numer 72 przy
naszej ulicy, która miała osłabione naczynie krwionośne w szyi i umarła tylko
dlatego, że mocno odwróciła głowę, by zaparkować tyłem wóz.
Mama mogła jednak umrzeć z powodu zatoru, ponieważ skrzepy krwi tworzą się
znacznie łatwiej, gdy się leży dłuższy czas, dajmy na to, w szpitalnym łóżku.
- Przykro mi, Christopherze, naprawdę mi przykro - powiedział tata.
Ale przecież nic nie zawinił.
Potem przyszła pani Shears i zrobiła nam kolację. Była w sandałach, dżinsach i
koszulce z surferem i słowami WINDSURFING i CORFU.
Stanęła przy siedzącym tacie, przytuliła jego głowę do piersi i powiedziała:
- Nie martw się, Ed. Damy sobie z tym radę.
Po czym ugotowała nam spaghetti z sosem pomidorowym
A po kolacji zagrała ze mną w scrabble'a. Wygrałem 247 punktów do 134.
59

Mimo że tata zakazał mi wtykać nos w cudze sprawy, postanowiłem odnaleźć


mordercę Wellingtona.
Dlatego, że nie zawsze robię to, co mi każą.
A to dlatego, że kiedy ktoś mi coś każe, to zwykle nie ma to sensu i wprowadza
zamęt.
Na przykład, ludzie często mówią „Cicho bądź", ale nie mówią jak długo trzeba
być cicho. Albo stoi tabliczka z napisem NIE DEPTAĆ TRAWY, choć powinien on
brzmieć NIE DEPTAĆ TRAWY WOKÓŁ TABLICZKI albo NIE DEPTAĆ
TRAWY W TYM PARKU, bo przecież wszędzie jest mnóstwo trawy, po której
wolno chodzić.
Ponadto ludzie stale łamią zasady. Na przykład, tata w strefie ograniczenia
prędkości do 30 mil na godzinę często jedzie szybciej, czasem prowadzi po wypiciu
alkoholu, a w furgonetce nie zapina pasów bezpieczeństwa. Biblia mówi „Nie
zabijaj", a przecież były krucjaty, dwie wojny światowe, wojna w Zatoce i we
wszystkich tych wojnach chrześcijanie zabijali ludzi.
Poza tym nie wiem, co tata ma na myśli, kiedy mówi „Nie wtykaj nosa w cudze
sprawy", ponieważ nie wiem, o jakie „cudze sprawy" mu chodzi, bo mam do
czynienia z wieloma ludźmi - w szkole, w sklepie, w autobusie - a jego praca polega
na wchodzeniu do cudzych domów i naprawianiu bojlerów oraz ogrzewania.
Wszystko to są cudze sprawy.
Siobhan to rozumie. Kiedy mówi mi, żebym czegoś nie robił, dokładnie tłumaczy,
czego mam nie robić. I to mi się podoba.
Kiedyś na przykład powiedziała:
- Nie wolno ci uderzyć Sary, Christopherze, ani ręką, ani jakimkolwiek
przedmiotem. Nawet gdyby uderzyła cię pierwsza. Gdyby uderzyła cię drugi raz,
odsuń się od niej, stań spokojnie, odlicz od 1 do 50, a potem przyjdź do mnie i
powiedz, co zrobiła, albo powiedz o tym komuś innemu z personelu.
A kiedy indziej:
- Jeżeli zechcesz się pohuśtać, a huśtawki będą zajęte przez innych, to nie wolno ci
nikogo spychać. Musisz najpierw spytać, czy możesz się pohuśtać. A potem
zaczekać, aż ktoś zejdzie z huśtawki.
Ale kiedy inni mówią, czego nie wolno robić, sami nie stosują się do tego. Dlatego
ja sam decyduję, co zrobię, a czego nie.
Tamtego wieczoru zaszedłem do domu pani Shears, zapukałem do drzwi i
zaczekałem, aż otworzy.
Kiedy otworzyła, trzymała w ręku kubek z herbatą, na nogach miała pantofle z
owczej skóry i oderwałem ją od oglądania quizu. bo z telewizora doszły mnie głośne
słowa: „Stolicą Wenezueli jest: a) Maracas, b) Caracas, c) Bogota czy d)
Georgetown". Wiedziałem, że oczywiście Caracas.
- Nie mam ochoty cię teraz oglądać, Christopherze - powiedziała.
- Nie zabiłem Wellingtona.
- Co tutaj robisz? - spytała.
- Przyszedłem, żeby powiedzieć pani, że nie zabiłem Wellingtona. Chcę znaleźć
jego mordercę.
Trochę herbaty z kubka wylało się na dywan.
- Czy wie pani, kto zabił Wellingtona?
Nie odpowiedziała na moje pytanie.
- Do widzenia, Christopherze - odparła i zamknęła drzwi.
Postanowiłem wszcząć śledztwo jak prawdziwy detektyw.
Wiedziałem, że mnie obserwuje i czeka, aż odejdę, bo przez matową szybę w
drzwiach widziałem, jak stoi w holu. Ruszyłem więc ścieżką, wyszedłem z ogrodu, a
potem się odwróciłem. Już nie było jej w holu. Upewniłem się, czy nikt mnie nie
obserwuje, przelazłem przez murek, po czym trzymając się ściany domu, dotarłem do
ogrodu na tyłach i do szopy, w której pani Shears trzymała narzędzia ogrodnicze.
Ponieważ szopa była zamknięta na kłódkę, nie mogłem wejść do środka i dlatego
podszedłem do okienka z boku. Dopisało mi szczęście. Dojrzałem przez okienko
widły wyglądające dokładnie jak te, które sterczały z Wellingtona. Leżały na ławie
przy oknie. Oczyszczono je, bo na zębach nie było śladów krwi. Dostrzegłem też
inne narzędzia: szpadel, grabie i specjalne długie nożyce używane do ścinania gałęzi,
których trudno dosięgnąć. Ich rączki były z identycznego zielonego plastiku jak
uchwyt wideł. Znaczyło to, że widły należą do pani Shears. Z drugiej strony, mógł to
być „fałszywy trop", czyli zmyłka prowadząca do błędnego wniosku, albo coś, co
wygląda na trop, ale nim nie jest.
Zadałem sobie pytanie, czy przypadkiem pani Shears sama nie zabiła Wellingtona.
Ale gdyby to zrobiła, czemu miałaby wypadać z domu, krzycząc: „Cholera jasna, coś
ty zrobił mojemu psu?!".
Uznałem więc, że pani Shears zapewne nie zabiła Wellingtona. Oraz że morderca
zabił go prawdopodobnie jej widłami. Ponieważ zaś szopa była zamknięta na kłódkę,
oznaczało to, że morderca miał do niej klucz albo że pani Shears nie zamknęła szopy,
lub że zostawiła widły gdzieś w ogrodzie.
Usłyszałem jakiś szelest, odwróciłem się i zobaczyłem panią Shears. Stała na
trawniku i patrzyła.
- Sprawdzałem, czy w szopie są widły - powiedziałem.
- Jeżeli zaraz stąd nie odejdziesz, wezwę policję - odparła.
Wróciłem do domu.
W domu powiedziałem „cześć" tacie, wszedłem na gorę i nakarmiłem mojego
szczura Toby'ego. Czułem się szczęśliwy, bo zostałem detektywem, który rozwiązuje
zagadki.
61

Kiedy umarła mama. pani Forbes w szkole powiedziała mi, że poszła do nieba.
Powiedziała tak dlatego, że jest bardzo stara i wierzy w niebo. Poza tym chodzi w
spodniach od dresu, bo, jak twierdzi, są wygodniejsze od zwykłych spodni. Jedną
nogę ma nieco krótszą od drugiej z powodu wypadku motocyklowego.
Kiedy mama umarła, wcale nie poszła do nieba, bo nieba nie ma.
Mąż pani Peters, który jest wikarym i mówi się o nim wielebny Peters, czasem
przychodzi do naszej szkoły na rozmowy. Spytałem go, gdzie jest niebo.
- Nie w naszym wszechświecie - odparł. - Jest w całkiem innym miejscu.
Kiedy wielebny Peters nad czymś myśli, czasem dziwnie cmoka językiem. Poza
tym pali papierosy, które czuć w jego oddechu, co mi się nie podoba.
Powiedziałem, że poza wszechświatem nie ma nic, nie ma żadnego całkiem innego
miejsca. Choć mogłoby takie być, gdyby się przeszło przez czarną dziurę, ale czarna
dziura jest tak zwaną „osobliwością", co oznacza, że nie sposób stwierdzić, co jest po
jej drugiej stronie, ponieważ w czarnej dziurze panuje tak ogromna grawitacja, ze nie
mogą jej pokonać nawet fale elektromagnetyczne, takie jak światło, a to właśnie one
dostarczają nam informacji o bardzo odległych rzeczach Gdyby więc niebo
znajdowało się po drugiej stronie czarnej dziury, to zmarłych, żeby tam dotarli, trzeba
by wystrzelać w przestrzeń rakietami, a przecież się ich nie wystrzela, bo ktoś by to
zauważył.
Sądzę, że ludzie wierzą w niebo, ponieważ nie lubią śmierci i chcieliby żyć dalej,
nie podoba im się myśl, że ktoś wprowadzi się do ich domu i wyrzuci ich rzeczy do
śmieci.
- No cóż - rzekł wielebny Peters - kiedy mówię, że niebo jest poza naszym
wszechświatem, posługuję się tylko pewnym wyrażeniem. Oznacza ono, że są z
Bogiem.
- Ale gdzie jest Bóg? - spytałem.
Na co wielebny Peters odparł, że porozmawiamy o tym kiedy indziej, gdy będzie
miał więcej czasu.
A prawda wygląda tak, że po śmierci mózg przestaje pracować, a ciało gnije, tak
jak królik, którego pochowaliśmy w ziemi na tyłach ogródka. Wszystkie cząsteczki
jego ciała rozpadły się w inne cząsteczki, wniknęły w ziemię, w rośliny i zostały
zjedzone przez robaki. Jeżeli za 10 lat odkopiemy to miejsce, znajdziemy sam
szkielet. A za 1000 lat nie będzie nawet szkieletu. Nic strasznego się nie stało, bo
teraz królik stał się częścią kwiatów, jabłoni i krzaka głogu.
Niekiedy umarłych wkłada się do trumien, a wtedy bardzo długo nie mieszają się z
ziemią do czasu aż drewno, z którego zrobiona jest trumna, zgnije.
Ale mamę skremowano. To znaczy włożono ją do trumny, spalono, zmielono,
zamieniono w popiół i dym. Nie wiem, co się stało z tym popiołem, nie spytałem o to
w krematorium, ponieważ nie poszedłem na pogrzeb. Ale dym wylatuje przez komin
w górę, więc kiedy czasem patrzę w niebo, myślę, że są tam gdzieś cząsteczki mamy
- może w chmurach nad Afryką albo nad Antarktydą może spadają z deszczem w
lasach tropikalnych w Brazylii albo gdzie indziej ze śniegiem.
67

Następnego dnia była sobota, a w soboty nie ma specjalnie co robić, chyba ie tata
zabierze mnie nad jezioro na łódki albo do centrum ogrodniczego. Ale w tę sobotę
Anglia grała w piłkę nośną z Rumunią, co znaczyło, że nigdzie nie pojedziemy
ponieważ tata chciał obejrzeć ten mecz w telewizji. Zdecydowałem więc. ze zajmę
się śledztwem.
Postanowiłem popytać ludzi mieszkających przy naszej ulicy, esy nie widzieli, kto
zabił Wellingtona, lub czy nie zauważyli w czwartek wieczorem czegoś
podejrzanego.
Zazwyczaj nie rozmawiam z nieznajomymi. Nie lubię z nimi rozmawiać. Nie z
powodu szkolnych pogadanek „Nie wdawaj się w rozmowy z obcymi", czyli na
przykład z nieznajomym, który częstuje słodyczami albo proponuje przejażdżkę
samochodem, bo chce uprawiać seks. Tym się nie przejmuję. Gdyby dotknął mnie
ktoś obcy, uderzyłbym go. A biję bardzo mocno. Na przykład, kiedy uderzyłem Sarę.
bo pociągnęła mnie za włosy, straciła przytomność i zabrali ją do szpitala. Poza tym
zawsze noszę w kieszeni mój szwajcarski scyzoryk wojskowy, wyposażony w piłkę,
którą można odciąć człowiekowi palce.
Nie lubię obcych, ponieważ nie lubię ludzi, których nie znam. Trudno ich
zrozumieć. To tak jak z pobytem we Francji, gdzie jeździliśmy czasem na wakacje
pod namiot, kiedy żyła mama. Nienawidziłem tych wyjazdów, bo w sklepach, w
restauracjach i na plaży nie mogłem nikogo zrozumieć,, a to mnie przerażało.
Długo przyzwyczajam się do ludzi, których nie znam. Na
przykład, kiedy w szkole pojawia się ktoś nowy z personelu, nie rozmawiam z nim
przez wiele tygodni. Obserwuję go, dopóki się nie upewnię, że nic mi z jego strony
nie grozi. A potem zadaję mu pytania, takie na przykład: czy ma w domu zwierzęta,
jaki jest jego ulubiony kolor, co wie o wyprawach kosmicznych w ramach programu
Apollo, jakim samochodem jeździ, i proszę, by narysował mi plan swojego domu. W
ten sposób go poznaję. Potem mogę już przebywać z nim w jednym pomieszczeniu i
nie muszę go stale obserwować.
Tak więc rozmowy z ludźmi mieszkającymi na naszej ulicy były aktem odwagi.
Ale żeby prowadzić śledztwo, trzeba być odważnym, więc nie miałem wyboru.
Przede wszystkim sporządziłem plan naszego odcinka ulicy, Randolph Street,
który wygląda tak:

Potem upewniłem się, że mam w kieszeni szwajcarski scyzoryk wojskowy,


wyszedłem i zapukałem do drzwi domu numer 40, stojącego naprzeciwko domu pani
Shears, z czego wynikało, że jego mieszkańcy mogli widzieć więcej niż inni.
Nazywali się Thompsonowie.
Drzwi otworzył mi pan Thompson. Miał na sobie koszulkę z napisem
Piwo.
Od 2000 lat
pomaga brzydalom
uprawiać seks

- O co chodzi? - zapytał.
- Czy wie pan, kto zabił Wellingtona?
Nie patrzyłem mu w twarz. Nie lubię patrzeć ludziom w twarz, zwłaszcza
nieznajomym.
- A ty coś za jeden? - spytał po kilku sekundach.
- Christopher Boone spod numeru 36. Znam pana. Pan nazywa się Thompson -
powiedziałem.
- Jestem jego bratem.
- Czy wie pan, kto zabił Wellingtona?
- A kto to jest ten Wellington, jak pragnę zdrowia? - spytał.
- Pies pani Shears. Pani Shears mieszka po numerem 41.
- Ktoś zabił jej psa?
- Widłami.
- Kurde!
- Ogrodowymi - dodałem na wypadek, gdyby pomyślał, że pomyliłem widły z
widelcem. - Wie pan, kto go zabił?
- Nie mam bladego pojęcia.
- Czy w czwartek wieczorem nie zauważył pan nic podejrzanego?
- A po kiego ty się tak wypytujesz, synu?
- Chcę odkryć, kto zabił Wellingtona, a poza tym piszę o tym książkę.
- W takim razie źle trafiłeś, bo w czwartek to ja byłem w Colchester.
- Dziękuję panu - powiedziałem i odszedłem.
W domu numer 42 nikt nie otworzył mi drzwi.
Znałem z widzenia ludzi, którzy mieszkali pod numerem 44, ale nie wiedziałem,
jak się nazywają. Byli czarni - pan, pani i dwoje dzieci, dziewczynka i chłopiec.
Drzwi otworzyła mi pani domu. Na nogach miała buty podobne do wojskowych, a na
przegubie dłoni 5 bransoletek ze srebrnego metalu, które pobrzękiwały.
- Jesteś Christopher, prawda? - odezwała się.
Potwierdziłem i spytałem, czy wie, kto zabił Wellingtona.
Wiedziała, kim był Wellington, więc nie musiałem jej wyjaśniać. Słyszała też, że go
zabito.
Spytałem, czy w czwartek wieczór nie zauważyła nic podejrzanego, co mogłoby
naprowadzić mnie na trop.
- Na przykład?
- Kogoś obcego. Odgłosów kłótni.
Zaprzeczyła.
Postanowiłem więc „zmienić kurs" i spytałem, czy zna kogoś, kto chciałby sprawić
przykrość pani Shears.
- Może powinieneś porozmawiać o tym z ojcem - powiedziała.
Wyjaśniłem, że nie mogę spytać o to ojca, gdyż prowadzę śledztwo potajemnie, bo
zakazał mi wtykać nos w cudze sprawy.
-Pewnie miał rację, Christopherze - odparła.
-A więc nie wie pani o niczym, co mogłoby stanowić trop? - spytałem.
-Nie... Bądź ostrożny, młodzieńcze - dodała po chwili.
Zapewniłem, że będę ostrożny, podziękowałem za pomoc i poszedłem do domu
numer 43, sąsiadującego z domem pani Shears.
Pod numerem 43 mieszka pan Wise i jego matka, która porusza się na wózku
inwalidzkim. Pan Wise mieszka z nią po to, żeby zabierać ją do sklepów i wszędzie
wozić.
Drzwi otworzył mi pan Wise. Cuchnął potem, starymi ciastkami i prażoną
kukurydzą, czyli tak jak cuchnie ktoś, kto bardzo dawno się nie mył, jak w szkole
cuchnie Jason, który ma biedną rodzinę.
Spytałem pana Wise'a, czy wie, kto zabił w czwartek wieczór Wellingtona.
-Jasny gwint, do policji biorą coraz to młodszych! - zawołał i roześmiał się.
Nie lubię, jak się ze mnie śmieją, więc zrobiłem w tył zwrot i odszedłem.
Nie zapukałem do drzwi domu pod numerem 38, który sąsiaduje z naszym, bo jego
mieszkańcy biorą narkotyki, a tata zabrania mi z nimi rozmawiać, więc nie
rozmawiam. Wieczo-
rami puszczają głośno muzykę i kiedy czasem widzę ich na ulicy, boję się. Poza tym
ten dom wcale nie należy do nich.
Potem w ogrodzie przed domem numer 39. stojącym po drugiej stronie domu pani
Shears, dostrzegłem mieszkającą tam starszą panią, która elektryczną maszynką
przycinała żywopłot. Nazywała się pani Alexander. Miała psa. Jamnika A ponieważ
lubiła psy. pewnie była dobra. Ale psa nie było w ogródku - Siedział w domu.
Pani Alexander nosiła dżinsy i sportowe buty, w których starsi ludzie zwykle nie
chodzą. Dżinsy były powalane błotem. A buty firmy New Balance, z czerwonymi
sznurówkami.
Podszedłem do pani Alexander i spytałem:
- Czy wiadomo pani coś o zabiciu Wellingtona? Wyłączyła elektryczną maszynkę
do strzyżenia żywopłotów.
- Niestety, musisz to powtórzyć - powiedziała. - Jestem przygłucha.
- Czy wiadomo pani coś o zabiciu Wellingtona? - powtórzyłem.
- Słyszałam o tym wczoraj - odparła. - Okropne. Okropne.
- Czy wie pani. kto go zabił? - Nie, nie wiem.
- Ktoś musi wiedzieć, bo ten. kto zabił Wellingtona, wie przecież, że go zabił.
Chyba że ten ktoś jest szalony i nie wiedział, co robi. Albo cierpi na amnezję.
- Zapewne masz rację.
- Dziękuję pani za pomoc w śledztwie.
- Masz na imię Christopher, prawda? - spytała.
- Tak. Mieszkam pod numerem 36.
- Rozmawiamy pierwszy raz. co?
- Tak. Nie lubię rozmawiać z nieznajomymi. Ale teraz prowadzę śledztwo.
- Widzę cię codziennie, jak jedziesz do szkoły.
Nie odpowiedziałem.
- Miło z twojej strony, że podszedłeś i się przywitałeś.
Na to również nie odpowiedziałem, bo pani Alexander wdała się w tak zwaną
pogawędkę, to znaczy taką rozmowę, w któ-
rej nie ma pytań i odpowiedzi, tylko mówi się rzeczy ze sobą niepowiązane.
- Nawet jeśli tylko z powodu śledztwa - dodała.
- Dziękuję pani - powtórzyłem.
Już miałem odwrócić się i odejść, kiedy powiedziała:
- Mam wnuka w twoim wieku.
- Mam 15 lat, 3 miesiące i 3 dni - odparłem, próbując swoich sił w pogawędce.
- No, prawie w twoim wieku.
Na krótką chwilę zamilkliśmy.
- Nie masz psa, prawda? - spytała. -Nie.
- Ale pewnie chciałbyś mieć, co?
- Mam szczura - odparłem.
- Szczura?
- Nazywa się Toby.
- Ach tak.
- Większość ludzi nie lubi szczurów, bo myśli, że szczury przenoszą choroby, takie
jak dżuma. A wszystko stąd, że szczury żyły kiedyś w kanałach i przypływały na
statkach z obcych krajów, gdzie panowały dziwne choroby. Ale szczury są bardzo
czyste. Toby wciąż się myje. I nie trzeba go wyprowadzać na spacer. Pozwalam mu
biegać po pokoju, żeby miał trochę ruchu. Czasem siada mi na ramieniu albo chowa
się w moim rękawie jak w norze. Tyle że szczury na wolności nie mieszkają w
norach.
- Może wszedłbyś na herbatę? - zapytała pani Alexander.
- Nie wchodzę do cudzych domów - odparłem.
- No, to może przyniosę ci coś tutaj. Lubisz napój cytrynowy?
- Lubię tylko napój pomarańczowy.
- Na szczęście ten też mam. A co powiesz na battenberga?
- Nie wiem, co powiedzieć, bo nie wiem, co to jest battenberg.
- To ciastko. Z czterema różowymi i żółtymi kwadracikami pośrodku, przybrane
naokoło marcepanem.
- Czy to jest takie długie ciastko z kwadratowym środkiem podzielonym na równe,
naprzemiennie zabarwione kwadraty?
- Tak, sądzę, że można je tak opisać.
- Chętnie zjadłbym różowe kwadraty, ale nie te żółte, bo nie lubię żółtego koloru.
Nie wiem też, co to jest marcepan, więc nie wiem, czyby mi smakował.
- Niestety, marcepan też jest żółty. Może wobec tego przyniosę ci herbatniki?
Lubisz herbatniki?
- Tak. Niektóre.
- Przyniosę różne - obiecała, po czym odwróciła się i weszła do domu.
Poruszała się bardzo wolno, bo była starszą panią. Gdy minęło ponad 6 minut,
zacząłem się denerwować, ponieważ nie wiedziałem, co ona robi tam w domu. Nie
znałem jej na tyle dobrze, by mieć pewność, że nie skłamała o przyrządzeniu napoju
pomarańczowego i ciastku battenberg. Przyszło mi na myśl, że może dzwoni na
policję i że z powodu policyjnego ostrzeżenia wpadnę w jeszcze poważniejsze
kłopoty niż przedtem.
Dlatego odszedłem.
Kiedy przechodziłem przez ulicę, tknęło mnie, kto mógł zabić Wellingtona. Mój
„tok rozumowania", który ułożyłem sobie w głowie, wyglądał następująco:

1. Dlaczego zabija się psa?


a) Bo się go nienawidzi.
b) Bo jest się wariatem.
c) Bo chce się sprawić przykrość pani Shears.
2. Nie znałem nikogo, kto by nienawidził Wellingtona, więc jeżeli a), był to
najprawdopodobniej ktoś obcy.
3. Nie znałem żadnych wariatów, więc jeżeli b), także najprawdopodobniej był to
ktoś obcy.
4. Większość morderstw popełniają ludzie, którzy znają swoje ofiary. Najbardziej
prawdopodobna jest śmierć z ręki członka własnej rodziny w Boże Narodzenie. To
fakt. Dlatego Wellingtona najpewniej zabił ktoś, kogo on znał.
5. Jeżeli c), to jedyną znaną mi osobą która nie lubiła pani Shears, był pan Shears,
który doskonale znał Wellingtona.
Z tego zaś wynikało, że był on moim Głównym Podejrzanym.
Pan Shears był mężem pani Shears i przestał z nią mieszkać dwa lata temu.
Wówczas to odszedł i już nie wrócił. Właśnie dlatego pani Shears zaczęła do nas
przychodzić i po śmierci mamy dużo nam gotowała. Nie musiała już gotować panu
Shearsowi, siedzieć w domu i być jego żoną. A tata jeszcze powiedział, że pani
Shears potrzebuje towarzystwa i nie chce być sama.
Czasem pani Shears nocowała u nas, co mi się podobało, ponieważ robiła
porządki, ustawiała na kuchennych półkach podług wielkości rondle, słoje i puszki,
odwracając je etykietkami do przodu, a noże, widelce i łyżki wkładała do właściwych
przegródek w szufladzie na sztućce. Ale kopciła papierosy i mówiła niezrozumiałe
rzeczy, takie jak: „Idę uderzyć w kimono", „Pogoda pod zdechłym Azorkiem",
„Wrzućmy coś na ruszt". Nie lubiłem, kiedy tak mówiła, ponieważ nie wiedziałem,
co ma na myśli.
Nie wiem też, dlaczego pan Shears zostawił panią Shears, bo nikt mi tego nie
wyjaśnił. Ale jeżeli się z kimś żenisz, to po to, żeby razem mieszkać i mieć dzieci, a
jeśli żenisz się w kościele, to obiecujesz, że nie opuścisz żony, dopóki śmierć was nie
rozłączy. Jeżeli zaś ktoś nie chce być razem z drugą osobą, to musi wziąć rozwód, a
dzieje się tak wtedy, kiedy uprawia seks z kimś innym, a także z powodu kłótni,
nienawiści oraz dlatego, że nie chce się z kimś mieszkać w jednym domu i mieć
dzieci. Pan Shears nie chciał dłużej mieszkać w jednym domu z panią Shears, pewnie
więc ją znienawidził, mógł zatem wrócić i zabić jej psa, żeby sprawić jej przykrość.
Dlatego postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej o panu Shearsie.
71

Wszystkie pozostałe dzieci z mojej szkoły są głupie. Tylko nie wolno mi nazywać ich
głupimi, mimo że takie są. Mam mówić, że mają trudności w nauce lub że mają
specjalne potrzeby. Uważam, że to głupie, bo przecież każdy ma trudności w nauce,
na przykład trudno jest nauczyć się mówić po francusku albo zrozumieć teorię
względności, i każdy ma specjalne potrzeby, jak tata, który nosi przy sobie
torebeczkę z tabletkami słodzika, którymi słodzi kawę, żeby nie tyć, jak pani Peters,
która nosi beżowy aparat do słuchu, i jak Siobhan, która nosi tak grube szkła, że
kiedy się przez nie popatrzy, boli głowa. O żadnym z tych ludzi nie mówi się, że ma
specjalne potrzeby, chociaż w istocie je ma.
Siobhan twierdzi, że musimy używać tych określeń, bo ludzie przywykli nazywać
dzieci takie jak w mojej szkole przymułami, debilami i mongołami, a są to okropne
słowa. Ale to też jest głupie, bo kiedy dzieciaki z drugiej szkoły na tej samej ulicy
widzą jak wysiadamy z autobusu, to krzyczą: „Specjalne Potrzeby! Specjalne
Potrzeby!". Nie zwracam na to uwagi, ponieważ nie słucham, co ludzie mówią, więc
ich słowa mnie nie ranią a poza tym mam swój szwajcarski wojskowy scyzoryk.
Gdyby więc mnie uderzyli i zabiłbym ich w samoobronie, nie poszedłbym do
więzienia.
Pragnę udowodnić, że nie jestem głupi. Za miesiąc zdaję maturę z matematyki i
zamierzam dostać najwyższą ocenę. W naszej szkole nikt jeszcze nie zdawał
egzaminu maturalnego, dlatego z początku dyrektorka, pani Gascoyne, nie chciała o
tym słyszeć. Twierdziła, że szkoła nie ma takich możli-
wości. Ale tata pokłócił się z nią i naprawdę rozgniewał. Pani Gascoyne powiedziała,
że nie może traktować mnie inaczej niż innych dzieci, ponieważ byłby to precedens,
po którym każdy domagałby się wyjątkowego traktowania. Mogłem zdać
ten egzamin później, po skończeniu 18 lat.
Kiedy to wszystko mówiła, siedziałem z tatą w jej gabinecie.
- Jak pani może, do jasnej cholery, dokładać ze swojego wysokiego stołka
chłopakowi i tak już wystarczająco pokrzywdzonemu przez los! W tym jednym
przedmiocie jest naprawdę dobry! - powiedział.
Na to pani Gascoyne odparła, że powinni o tym porozmawiać kiedy indziej w
cztery oczy. A wtedy tata spytał, czy chce mu powiedzieć coś, co krępuje się
powiedzieć w mojej obecności. Zaprzeczyła.
- Więc niech pani to powie teraz.
Powiedziała, że jeżeli przystąpię do matury, będzie musiał mnie pilnować w
oddzielnym pokoju ktoś z personelu. Na to tata obiecał, że zapłaci 50 funtów komuś,
kto zrobi to po zajęciach w szkole, i że nie zaakceptuje odmowy. Odparła, że musi się
zastanowić. Na drugi tydzień zadzwoniła do taty z wiadomością że mogę zdawać
maturę i że tak zwanym nadzorcą będzie wielebny Peters.
Kiedy zdam maturę z matematyki, chcę zdać maturę z rozszerzonej matematyki i
fizyki i pójść na uniwersytet. W naszym mieście, to znaczy w Swindon, nie ma
uniwersytetu, bo to małe miasteczko. A ponieważ nie chcę mieszkać sam ani w domu
z innymi studentami, będziemy musieli się przeprowadzić do innego miasta, gdzie
jest uniwersytet. Ale to nic nie szkodzi, bo tata też chce się przenieść do innego
miasta. „Musimy wynieść się z tego miasta, chłopcze" - mówi. Albo: „Swindon to
parszywe zadupie".
A kiedy skończę studia na matematyce, fizyce albo na obu wydziałach, dostanę
pracę, będę dużo zarabiać i będzie mnie stać na zapłacenie komuś, żeby koło mnie
chodził, gotował mi, prał ubrania, albo poślubię jakąś panią która zostanie moją żoną
i będzie o mnie dbała. Będę więc miał towarzystwo i nie będę sam.
73

Kiedyś myślałem, że mama z tatą się rozwiodą. A to dlatego, że często się kłócili i
czasem nienawidzili. Wszystko z powodu stresu, jakim jest opiekowanie się kimś
takim jak ja, mającym „problemy z zachowaniem". Dawniej miałem wiele
problemów z zachowaniem, ale w tej chwili mam ich mniej, ponieważ dojrzałem,
mogę sam podejmować decyzje i sam robić różne rzeczy, w rodzaju wyjścia z domu i
kupienia sobie czegoś w sklepie na końcu ulicy.
Oto niektóre z moich „problemów z zachowaniem":

A. Nie odzywam się do ludzi dłuższy czas*.


B. Nie jem i nie piję dłuższy czas**.
C. Nie lubię być dotykany.
D. Krzyczę, kiedy jestem zły lub zdezorientowany.
E. Nie lubię przebywać w bardzo małych pomieszczeniach z innymi.
F. Rozbijam rzeczy, kiedy jestem zły lub zdezorientowany.
G. Jęczę.
H. Nie lubię rzeczy żółtych i brązowych i nie chcę ich dotykać.
I. Nie używam mojej szczoteczki do zębów, jeżeli ktoś jej dotknął.

--
* Raz nie odzywałem się do nikogo przez 5 tygodni.
** Kiedy miałem 6 lat, mama dawała mi do picia dietetyczne posiłki o smaku
truskawkowym w kubku z podziałką i urządzaliśmy zawody, w jakim czasie wypiję
ćwierć litra.
J. Nie tykam jedzenia, jeżeli różne jego rodzaje stykają się ze sobą.
K. Nie dostrzegam, kiedy ludzie się na mnie gniewają.
L. Nie uśmiecham się.
Ł. Mówię rzeczy, które inni uważają za niegrzeczne*.
M. Robię głupie rzeczy**.
N. Biję innych.
O. Nienawidzę Francji.
P. Jeżdżę samochodem mamy***.
R. Gniewam się, kiedy ktoś przestawi meble****.

Niekiedy rzeczy te naprawdę gniewały mamę i tatę, a wtedy krzyczeli na mnie lub
na siebie. Czasem tata mówił: „Christopher, jeżeli nie będziesz grzeczny, to
przysięgam, że spiorę cię na kwaśne jabłko", a mama: „Boże, Christopher, poważnie
zastanawiam się, czy nie oddać cię do zakładu", albo: „Ty mnie wpędzisz do grobu".

--
* Ludzie mówią, że zawsze trzeba mówić prawdę. Ale nie myślą tak na serio,
ponieważ nie wolno mówić starym ludziom, że są starzy, nie wolno mówić nikomu,
że dziwnie pachnie, a dorosłemu, że puścił bąka. Nie wolno też nikomu mówić „Nie
lubię ciebie", chyba że ten ktoś zrobił ci coś okropnego.
** Głupie rzeczy to takie coś, jak opróżnianie słoika z masłem orzechowym na stół i
rozsmarowywanie go równo po całym blacie lub spalanie nad gazem rozmaitych
rzeczy, takich jak moje buty, sreberko i cukier, żeby sprawdzić, co się z nimi stanie.
*** Zrobiłem to tylko raz, kiedy pojechała do miasta autobusem i wziąłem jej
kluczyki. Miałem wtedy 8 lat i 5 miesięcy. Pierwszy raz kierowałem autem, więc
wjechałem w ścianę. Tego samochodu już nie ma, bo mama nie żyje.
**** Wolno przesuwać krzesła i stół w kuchni, bo to co innego, ale kręci mi się w
głowie i mdli mnie, jeżeli ktoś przesunie kanapę i fotele w dużym pokoju albo w
jadalni. Mama robiła to, kiedy jeździła odkurzaczem, dlatego sporządziłem specjalny
plan rozstawienia mebli, zrobiłem pomiary, po sprzątaniu ustawiałem wszystko na
właściwym miejscu i od razu czułem się lepiej, Ale od śmierci mamy tata w ogóle nie
odkurza. Pani Shears odkurzyła raz, ale zacząłem tak jęczeć, że krzyknęła do taty, że
więcej tego nie zrobi.
79

Kiedy wróciłem do domu, tata siedział przy kuchennym stole i czekał na mnie z
kolacją. Był w kolorowej koszuli w kratkę. Na kolację była fasolka, brokuły i dwa
płatki szynki, wszystko tak ułożone na talerzu, żeby różne rodzaje jedzenia się nie
stykały.
- Gdzieś był? - zapytał.
- Na dworze - odparłem.
Nazywa się to niewinnym kłamstwem. Niewinne kłamstwo w ogóle nie jest
kłamstwem. Zdarza się wtedy, kiedy mówi się prawdę, ale niecałą. Ale to oznacza, że
niewinnym kłamstwem jest wszystko, co się mówi, bo kiedy ktoś spyta, na przykład,
„Co chcesz dzisiaj robić?", to odpowiadam: - Malować z panią Peters", a nie: „Chcę
zjeść lunch, pójść do ubikacji, wrócić ze szkoły do domu, pobawić się z Tobym, zjeść
kolację, pograć na komputerze i pójść spać". Posłużyłem się niewinnym kłamstwem,
bo wiedziałem, że tata nie chce, żebym był detektywem.
- Przed chwilą dzwoniła pani Shears - powiedział.
Zacząłem jeść fasolkę, brokuły i dwa płatki szynki.
- Czego, do diabła, szukałeś w jej ogrodzie? - spytał.
- Prowadziłem śledztwo, żeby odkryć, kto zabił Wellingtona - wyjaśniłem.
- De razy mam ci to powtarzać, Christopher?!
Fasolka, brokuły i szynka były zimne, ale to mi nie przeszkadzało. Jem bardzo
powoli, więc moje jedzenie jest prawie zawsze zimne.
- Powiedziałem ci, żebyś nie wtykał nosa w cudze sprawy!
- Myślę, że Wellingtona zabił pan Shears - odparłem.
Tata nic na to nie powiedział.
- To mój główny podejrzany. Myślę, że ktoś zabił Wellingtona, żeby sprawić
przykrość pani Shears. A morderstwo popełnia zwykle ktoś znajomy...
Tata tak mocno walnął pięścią w stół, aż podskoczyły talerze, nóż i widelec, a szynka
poleciała w bok i dotknęła brokułów, więc nie mogłem już zjeść ani jednego, ani
drugiego.
- Nie chcę słyszeć nazwiska tego człowieka w moim domu! - krzyknął.
- Dlaczego? - zapytałem.
- Bo to zły człowiek.
- Czy to znaczy, że mógł zabić Wellingtona?
Tata złapał się za głowę.
- Chryste Panie!
Poznałem, że jest na mnie zły, więc powiedziałem:
- Wiem, że zakazałeś mi się wtrącać w cudze sprawy, ale pani Shears jest naszą
przyjaciółką.
- Już nie jest - odparł.
- Dlaczego?
- Dobra, Christopher. Powiem to jeszcze raz po raz ostatni. Więcej tego nie
powtórzę. Do diabła, patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię! Patrz na mnie. Nie
będziesz więcej pytał pani Shears, kto zabił tego przeklętego psa. Nie będziesz pytał
nikogo, kto go zabił. Nie będziesz wchodził bez pytania do cudzych ogródków.
Natychmiast skończysz z tą durną zabawą w detektywa.
Nic na to nie powiedziałem.
- Przyrzekniesz mi coś, Christopher. Wiesz, co to znaczy coś mi przyrzec.
Wiedziałem, co znaczy coś przyrzec. Trzeba powiedzieć, że nigdy więcej się
czegoś nie zrobi, a potem nie wolno tego zrobić, bo gdyby się to zrobiło,
przyrzeczenie stałoby się kłamstwem.
- Wiem - odparłem.
- Przyrzeknij mi, że przestaniesz robić to wszystko, o czym mówiłem. Przyrzeknij
mi, że natychmiast skończysz z tą durną zabawą, przyrzekasz?
- Przyrzekam – powiedziałem.
83

Myślę, że byłbym bardzo dobrym astronautą.


Żeby być dobrym astronautą. trzeba być inteligentnym, a ja jestem inteligentny.
Trzeba też rozumieć, jak działają maszyny, a ja dobrze rozumiem, jak działają
maszyny. Trzeba też być kimś. kto lubi przebywać w małym statku kosmicznym
wiele tysięcy mil od powierzchni Ziemi, nie wpada w popłoch, nie ma klaustrofobii,
nie tęskni za domem i nie wariuje. Lubię bardzo małe pomieszczenia, o ile nie ma w
nich nikogo prócz mnie. Czasem kiedy chcę być sam, wchodzę do bieliźniarki w
łazience, wsuwam się w kącik przy bojlerze, zamykam drzwi, przesiaduję tam.
rozmyślając godzinami, i to mnie uspokaja.
Musiałbym być samotnym astronautą albo mieć w statku kosmicznym
pomieszczenie, do którego nikt nie miałby wstępu.
Dobrze też, że na statku kosmicznym nie ma żadnych żółtych ani brązowych
rzeczy.
Musiałbym rozmawiać z ludźmi z centrum kontroli lotów, ale robilibyśmy to za
pośrednictwem łącza radiowego i monitora, nie byliby więc nieznajomymi jak żywi
ludzie, bo przypominałoby to grę komputerową.
Poza tym wcale nie tęskniłbym za domem, ponieważ otaczałyby mnie rzeczy, które
lubię, to znaczy maszyny, komputery i kosmos. Mógłbym wyglądać przez małe
okienko w statku kosmicznym i wiedziałbym, że w promieniu wielu tysięcy mil nie
ma oprócz mnie nikogo. Czasem wyobrażam to sobie w letnie noce, kiedy wychodzę
z domu, kładę się na trawni-
ku, patrze w niebo, osłaniam oczy z boku, żeby nie widzieć płotu, komina i sznura na
bieliznę, i udaję, że jestem w kosmosie.
Widziałbym tam tylko gwiazdy. Gwiazdy to takie miejsca, gdzie miliardy lat temu
powstały cząsteczki, dzięki którym istnieje życie. Na przykład żelazo we krwi
człowieka, chroniące przed anemią, powstało w jakiejś gwieździe.
Z chęcią zabrałbym ze sobą w kosmos Toby'ego, na co mogliby mi pozwolić, bo
czasem astronauci zabierają ze sobą w kosmos zwierzęta w celu przeprowadzenia
eksperymentów. Gdybym więc wymyślił jakiś dobry eksperyment ze szczurem, który
by mu nie zaszkodził, to pozwolono by mi zabrać Toby'ego.
Gdyby jednak mi na to nie pozwolili, i tak bym poleciał gdyż byłoby to Spełnienie
Moich Marzeń.
89

Następnego dnia w szkole powiedziałem Siobhan, że ponieważ tata zabronił mi


dalszego śledztwa, kończę z pisaniem książki. Pokazałem jej strony, które dotąd
napisałem, wraz ze schematem wszechświata, planem ulicy i liczbami pierwszymi.
Odparła, że to nic nie szkodzi, książka jest bardzo dobra i powinienem być bardzo
dumny z tego, że w ogóle ją napisałem. Nieważne, że taką krótką, bo są bardzo
krótkie i jednocześnie bardzo dobre książki, na przykład Jądro ciemności Conrada.
Ale ja powiedziałem, że to nie jest porządna książka, bo nie ma porządnego
zakończenia, ponieważ nie odkryłem, kto zabił Wellingtona, więc jego morderca jest
wciąż Na Wolności.
Siobhan odparła, że takie jest życie. Nie zawsze wiadomo, kto zabił, nie wszyscy
mordercy zostają schwytani. Na przykład Kuba Rozpruwacz.
Powiedziałem, że nie podoba mi się, że morderca jest wciąż na wolności. Osoba,
która zabiła Wellingtona, mogła mieszkać niedaleko i mogłem ją spotkać, wychodząc
w nocy na spacer. To też mi się nie podobało, a było przecież prawdopodobne,
ponieważ mordercą jest zwykle osoba znana ofierze.
- Tata zabronił mi wymieniania nazwiska pana Shearsa w naszym domu, bo to zły
człowiek - dodałem. - Co może oznaczać, że to on zabił Wellingtona.
- Może twój tata nie bardzo lubi pana Shearsa - rzekła Siobhan.
- Dlaczego? - spytałem.
- Nie wiem, Christopher. Nie wiem, ponieważ nic mi nie wiadomo o panu
Shearsie.
- Pan Shears był mężem pani Shears i odszedł od niej, jak po rozwodzie. Ale nie
wiem, czy naprawdę się rozwiedli.
- Pani Shears jest waszą przyjaciółką czy tak? - spytała Siobhan. - Przyjaciółką
twoją i taty. A więc może twój tata nie lubi pana Shearsa, ponieważ zostawił panią
Shears. Ponieważ skrzywdził kogoś, z kim się przyjaźnicie.
- Ale tata powiedział, że pani Shears już nie jest naszą przyjaciółką.
- Przykro mi, Christopher, chciałabym odpowiedzieć na twoje pytania, ale po
prostu nie umiem.
I wtedy zadzwonił dzwonek kończący zajęcia w szkole.
Na drugi dzień w drodze do szkoły zobaczyłem jeden po drugim 4 żółte
samochody, czyli wypadł Czarny Dzień, w związku z czym nie zjadłem lunchu i
przez cały dzień siedziałem w kącie i czytałem podręcznik do matematyki.
Następnego dnia w drodze do szkoły też zobaczyłem jeden po drugim 4 żółte
samochody, czyli wypadł kolejny Czarny Dzień, w związku z czym do nikogo się
nie odzywałem i całe popołudnie przesiedziałem w bibliotece, jęcząc z głową
wciśniętą w spoinę między ścianami, dzięki czemu uspokoiłem się i poczułem
bezpiecznie. Ale trzeciego dnia w drodze do szkoły cały czas trzymałem oczy
zamknięte, dopóki nie wysiedliśmy z autobusu, gdyż po 2 Czarnych Dniach z rzędu
jest to dozwolone.
97

Tak się jednak ta książka nie skończyła, ponieważ pięć dni później zobaczyłem jeden
po drugim 5 czerwonych samochodów, co oznaczało Wspaniały Dzień i
zapowiadało, że zdarzy się coś wyjątkowego. W szkole nic takiego się nie zdarzyło,
więc wiedziałem, że coś wyjątkowego zdarzy się po szkole. Kiedy dotarłem do
domu, zaszedłem do sklepu na końcu naszej ulicy, żeby kupić za kieszonkowe
lukrecjowe tasiemki i batonik Milky.
Kiedy kupiłem lukrecjowe tasiemki i batonik Milky, odwróciłem się i zobaczyłem
panią Alexander, starszą panią spod numeru 39, która też przyszła do sklepu. Tym
razem nie była w dżinsach, tylko w sukience, jak normalna starsza pani. I pachniała
gotowaniem.
- Co się z tobą wtedy stało? - odezwała się do mnie.
- Kiedy? - spytałem.
- Wyszłam z domu, a ciebie już nie było. Musiałam sama zjeść wszystkie
herbatniki.
- Odszedłem.
- To wiem.
- Pomyślałem, że dzwoni pani na policję.
- Czemu miałabym to zrobić?
- Bo wtykałem nos w cudze sprawy, a tata powiedział, że nie powinienem
prowadzić śledztwa w sprawie śmierci Wellingtona. A poza tym dostałem już
ostrzeżenie od policjanta i jeżeli znów wpadnę w kłopoty, to w znacznie gorsze z
powodu tego ostrzeżenia.
Wtedy Hinduska zza kontuaru spytała panią Alexander:
„Co podać?".
Pani Alexander poprosiła o pół litra mleka i paczkę delicji pomarańczowych, a ja
wyszedłem ze sklepu.
Przed sklepem zobaczyłem siedzącego na chodniku jamnika pani Alexander. Miał
na sobie kubraczek z tartanu, szkockiego materiału w kratę. Był przywiązany za
smycz do rury I przy drzwiach. Lubię psy, dlatego pochyliłem się i przywitałem z
jamnikiem. Polizał mnie w rękę. Miał szorstki i mokry język. Spodobał mu się
zapach moich spodni, bo zaczął je obwąchiwać.
Ze sklepu wyszła pani Alexander.
- Wabi się Ivor - powiedziała.
Milczałem.
- Jesteś bardzo nieśmiały, Christopherze.
- Nie wolno mi z panią rozmawiać - wyjaśniłem.
- Nie martw się. Nic nie powiem ani policji, ani twojemu tacie, bo pogawędka to
nic złego. Ludzie, kiedy chcą być wobec siebie mili, gawędzą.
- Nie potrafię gawędzić - odparłem.
- Lubisz komputery? - spytała.
- Tak. Lubię komputery. Mam komputer w swoim pokoju.
- Wiem. Czasem gdy wyglądam przez okno, widzę, jak siedzisz w swoim pokoju
przy komputerze.
Odwiązała smycz Ivora od rury.
Nie miałem zamiaru się odzywać, ponieważ nie chciałem wpaść w kłopoty.
I wtedy pomyślałem, że jest Wspaniały Dzień, a nie zdarzyło się jeszcze nic
wyjątkowego, więc może tym czymś wyjątkowym ma być rozmowa z panią
Alexander. I że może nie złamię przyrzeczenia, bo pani Alexander bez pytania
opowie mi coś o Wellingtonie albo o panu Shearsie. Dlatego powiedziałem:
- Lubię też matematykę, lubię opiekować się Tobym, lubię kosmos i lubię być sam.
- Na pewno jesteś świetny z matematyki.
- Tak - potwierdziłem. - Za miesiąc będę zdawał maturę
z matematyki. I dostanę piątkę.
- Naprawdę? Maturę z matematyki?!
- Tak. Ja nigdy nie kłamię.
- Przepraszam - powiedziała. - Nie chciałam dać do zrozumienia, że kłamiesz.
Chciałam się tylko upewnić, czy dobrze usłyszałam. Czasem zawodzi mnie słuch.
-Wiem. Mówiła mi pani... Jestem pierwszym uczniem w mojej szkole, który zdaje
egzamin maturalny, bo jest to szkoła specjalna.
- O, to imponujące. Mam nadzieję, że dostaniesz piątkę.
- Dostanę.
- Wiem o tobie jeszcze jedno - że nie przepadasz za kolorem żółtym.
- Tak. Za brązowym też nie. Moim ulubionym kolorem jest czerwony. I kolor
metalu.
Ivor zrobił kupę. Pani Alexander zebrała ją ręką w plastikowej torebce. Potem
odwróciła torebkę na drugą stronę i zawiązała na supeł. Kupa została szczelnie
zamknięta, a pani Alexander ani razu jej nie dotknęła.
Przeprowadziłem rozumowanie. Tata zmusił mnie, bym mu przyrzekł pięć rzeczy:

1. Nie wymienię więcej nazwiska pana Shearsa w naszym domu.


2. Nie będę pytał pani Shears, kto zabił tego przeklętego psa.
3. Nie będę pytał nikogo, kto go zabił.
4. Nie będę wchodził bez pytania do cudzych ogródków.
5. Skończę z tą durną zabawą w detektywa.

Nie przyrzekałem, że nie spytam nikogo o pana Shearsa. Jeżeli ktoś jest
detektywem, musi ryzykować, a ponieważ miałem Wspaniały Dzień, czyli dobry
dzień na ryzykowanie, więc spytałem tak, jakby to była pogawędka:
- Zna pani pana Shearsa?
- Właściwie nie - odparła pani Alexander. - To znaczy, znałam go na tyle, żeby
powiedzieć dzień dobry i zamienić z nim kilka słów na ulicy, ale niewiele mi o nim
wiadomo. Chyba pracował w banku. W National Westminster. W mieście.
- Tata twierdzi, że to zły człowiek. Nie wie pani, dlaczego tak mówi? Czy pan
Shears jest złym człowiekiem?
- Dlaczego pytasz mnie o pana Shearsa, Christopherze?
Nie odpowiedziałem. Nie chciałem prowadzić śledztwa w sprawie śmierci
Wellingtona i dlatego pytałem ją nie o niego, tylko o pana Shearsa. Ale pani
Alexander spytała:
- Chodzi o Wellingtona?
Skinąłem głową bo tego nie można było zaliczyć do bycia detektywem.
Pani Alexander nic nie powiedziała. Podeszła do czerwonej skrzyneczki na słupku
obok wejścia do parku i włożyła do niej kupę Ivora. Nie patrzyłem na to, bo
poczułem się dziwnie na myśl o rzeczy brązowej wewnątrz rzeczy czerwonej.
Pani Alexander wróciła do mnie.
Wzięła głęboki oddech i powiedziała:
- Chyba najlepiej będzie nie rozmawiać o tych sprawach, Christopherze.
- Dlaczego? - spytałem.
- Ponieważ... - Zamilkła i postanowiła zacząć od innego zdania. - Ponieważ być
może twój ojciec ma rację i nie powinieneś się o to wszystkich wypytywać.
- Dlaczego?
- Bo z pewnością bardzo go to przygnębi.
- Dlaczego bardzo go to przygnębi?
Wzięła jeszcze jeden głęboki oddech.
- Ponieważ... ponieważ myślę, że wiesz, dlaczego twój ojciec niezbyt lubi pana
Shearsa.
- Czy pan Shears zabił mamę?
- Zabił mamę?!
- Tak. Czy zabił mamę?
- Nie. Nie - odparła. - Skądże znowu, nie zabił twojej matki.
- Czy tak ją zestresował, że zmarła na atak serca? - Słowo daję, że nie wiem, o
czym mówisz.
- A może tak ją zranił, że musiała iść do szpitala? - Musiała iść do szpitala?! -
zdziwiła się pani Alexander.
- Tak. Na początku nie było to nic poważnego, ale w szpitalu dostała ataku serca.
- O mój Boże!
- I umarła.
- O mój Boże! - powtórzyła pani Alexander. - Och, Christopher, tak mi przykro, tak
mi przykro. Nie wiedziałam.
- Dlaczego powiedziała pani: „Myślę, że wiesz, dlaczego twój ojciec niezbyt lubi
pana Shearsa"? - spytałem.
Pani Alexander zakryła usta ręką i powiedziała: „O rety, rety, rety". Ale nie
odpowiedziała na moje pytanie.
Więc je powtórzyłem, ponieważ kiedy w powieści kryminalnej ktoś nie odpowiada
na pytanie, to dlatego, że pragnie zachować tajemnicę albo chce oszczędzić komuś
kłopotów, co z kolei oznacza, że odpowiedzi na takie pytania są najważniejsze i
dlatego detektyw musi taką osobę przycisnąć.
Ale pani Alexander zamiast odpowiedzieć, sama zadała mi pytanie:
- A więc ty nie wiesz?
- Czego nie wiem? - spytałem.
- Nie powinnam ci chyba o tym mówić, Christopherze -odparła. - Może
pospacerowalibyśmy razem po parku. To nie jest miejsce na rozmowę o takich
sprawach.
Zdenerwowałem się. Nie znałem pani Alexander. Wiedziałem, że jest starszą panią
i że lubi psy. Ale była obca. Nigdy nie wchodzę sam do parku, bo to niebezpieczne,
na tyłach szaletu publicznego ludzie wstrzykują sobie narkotyki. Chciałem wrócić do
domu, wejść na górę do swojego pokoju, nakarmić Toby'ego i poćwiczyć
matematykę.
Ale byłem również podekscytowany, bo spodziewałem się, że wyjawi mi jakąś
tajemnicę. Na przykład tajemnicę, kto zabił Wellingtona. Albo tajemnicę pana
Shearsa. Gdyby to zrobiła, mógłbym zdobyć więcej dowodów przeciwko niemu lub
wykluczyć go z kręgu podejrzanych.
A ponieważ był Wspaniały Dzień, mimo strachu postanowiłem, że pójdę z panią
Alexander do parku na spacer.
Kiedy tam weszliśmy, pani Alexander zatrzymała się.
- Coś ci powiem - zaczęła. - Tylko przyrzeknij, że nie powiesz ojcu, co ci
powiedziałam.
- Dlaczego?
- Nie powinnam ci była tego mówić. Jeżeli nie udzielę ci wyjaśnień, będziesz się
zastanawiał, co to znaczy. I możesz spytać o to ojca. A ja nie chcę, żebyś go pytał, bo
nie chcę go martwić. Dlatego wyjaśnię ci, dlaczego powiedziałam to, co
powiedziałam. Przedtem jednak musisz mi przyrzec, że nikomu o tym nie powiesz.
-Dlaczego?
- Christopher, proszę, zaufaj mi!
- Przyrzekam - odparłem, bo gdyby zdradziła mi, kto zabił Wellingtona, albo
potwierdziła, że to pan Shears zabił mamę, mógłbym pójść na policję i powiedzieć im
o wszystkim, ponieważ człowiekowi, który wie o popełnieniu przestępstwa, wolno
złamać przyrzeczenie.
- Przed śmiercią twoja matka była bardzo bliską przyjaciółką pana Shearsa.
- Wiem.
- Nie, Christopherze. Nie jestem pewna, czy rozumiesz. Oni byli bardzo bliskimi
przyjaciółmi. Bardzo, bardzo bliskimi.
- To znaczy, że uprawiali seks? - spytałem po namyśle.
- Tak. To właśnie miałam na myśli.
Zamilkła na 30 sekund.
- Przykro mi, Christopherze - przemówiła. - Naprawdę nie chciałam cię zasmucić.
Chciałam jedynie wyjaśnić, dlaczego powiedziałam to, co powiedziałam. Myślałam,
że o wszystkim wiesz. Właśnie dlatego twój ojciec uważa, że pan Shears jest złym
człowiekiem. I pewnie z tego powodu nie chce, żebyś rozmawiał o nim ze
wszystkimi. Nie chce przywoływać złych wspomnień.
- Czy to dlatego pan Shears zostawił panią Shears? Bo uprawiał seks z kimś
innym, choć był mężem pani Shears?
- Tak, tak sądzę - odparła pani Alexander i dodała: - Przykro mi, Christopherze.
Naprawdę.
- Muszę już iść - powiedziałem.
- Czy źle się czujesz?
- Boję się być z panią w parku, bo jest pani obca.
- Nie jestem obca, Christopherze, jestem twoją znajomą.
- Muszę już iść do domu.
- Gdybyś chciał o tym porozmawiać, możesz mnie odwiedzić, kiedy tylko
zechcesz. Wystarczy, że zapukasz do drzwi
- Dobrze.
- Christopher?
- Słucham.
- Nie powiesz ojcu o naszej rozmowie, prawda?
- Nie. Przyrzekłem.
- Wracaj do domu. I pamiętaj, co powiedziałam. Kiedy tylko zechcesz.
Wróciłem do domu.
101

Pan Jeavons powiedział, że lubię matematykę, bo jest bezpieczna. Powiedział, że ją


lubię, bo matematyka oznacza rozwiązywanie problemów, problemów trudnych i
ciekawych, lecz zakończonych zawsze prostym rozwiązaniem. Chciał przez to
wyrazić, że matematyka nie jest podobna do życia, bo w życiu nie ma prostych
rozwiązań. Wiem, że miał to na myśli, bo sam tak powiedział.
A wszystko dlatego, że pan Jeavons nie rozumie liczb.
Oto słynna historia zwana Problemem Galerii Monty'ego. Włączyłem ją do tej
książki, ponieważ wyjaśnia, co mam na myśli.
W amerykańskim magazynie „Parade" była kiedyś rubryka podtytułem Spytaj
Marilyn. W piśmie tym twierdzono, że prowadząca rubrykę Marilyn vos Savant ma
najwyższy współczynnik inteligencji na świecie, odnotowany w Galerii Sławy
Księgi Rekordów Guinessa. W rubryce tej odpowiadała ona na matematyczne
pytania nadsyłane przez czytelników. We wrześniu 1990 roku Craig F. Whitaker z
Columbii w stanie Maryland nadesłał następujące zadanie (nie jest to dokładny cytat,
bo uprościłem je, by można je było łatwiej zrozumieć).

Występujesz w teleturnieju, w którym można wygrać samochód. Prowadzący


teleturniej pokazuje troje drzwi. Mówi, że za jednymi z nich znajduje się samochód,
za dwoma pozostałymi kozy. Prosi, żebyś dokonał wyboru. Wybierasz drzwi, ale drzwi
się nie otwierają. Prowadzący otwiera jedne z dwojga drzwi, których nie wybrałeś, i
pokazuje kozę (wie, co jest za którymi drzwiami).
A polem mówi, że masz ostatnią szantą na zmianą decyzji przed otwarciem drzwi, za
którymi może być samochód albo koza. Pyta więc, czy chcesz ją zmienić i wybrać
drugie zamknięte drzwi. Co powinieneś zrobić':

Marilyn vos Savant odparła, że należy bezwzględnie zmienić decyzję i wybrać


drugie drzwi, ponieważ masz 2 szanse na 3, że będzie za nimi samochód.
Intuicja natomiast podpowiada ci, że masz szanse 50:50, ponieważ sądzisz, że
samochód może stać równie dobrze za jednymi, jak za drugimi drzwiami.
Choć Marilyn vos Savant wyjaśniła bardzo dokładnie swoje racje, wielu
czytelników napisało do magazynu, że jest w błędzie. W 92% listów, w tym od
licznych matematyków i uczonych, jakie dostała w tej sprawie, zarzucano jej błąd.
Oto niektóre z tych zarzutów;

Jestem ogromnie zatroskany powszechnym brakiem znajomości matematyki. Proszę


się przyznać d/j błędu.
Dr Robert Sachs, Uniwersytet George'a Masona

Mamy dość matematycznej ignorancji w tym kraju, by jeszcze propagowała ją osoba


o najwyższym 1Q. Wstyd!
Dr Scott Smith. Uniwersytet Florydy

Jestem oburzony, że po uwagach co najmniej trzech matematyków nie raczy ta Pani


przyznać nią do błędu.
Kent Ford, Uniwersytet Stanowy w Dickinson

-Jestem pewien, że otrzyma Pani wiele listów od uczniów szkół średnich i studentów.
Radzą zachować garść adresów, by w przyszłości skorzystać z pomocy tych ludzi przy
redagowaniu rubryki.
Dr W, Robert Smith, Uniwersytet Stanowy Georgu

Kompletnie się Pani myli... Ru zirytowanych matematyków


potrzeba, żeby zmieniła Pani zdanie?
Dr TL Ray Bobo, Uniwersytet w Georgetown
Jeżeli wszyscy ci doktorzy się mylą, to nasz kraj czekają
bardzo poważne kłopoty.
Dr Everett Harman, Wojskowy Instytut Badawczy Stanów Zjednoczonych

Ale Marilyn vos Savant miała rację. Można to wykazać na 2 sposoby.


Po pierwsze, z pomocą matematyki.

Nazwijmy drzwi X, Y i Z.
Oznaczmy Cx zdarzenie, że samochód znajduje się za drzwiami X itd.
Niech Hz oznacza zdarzenie, że prowadzący otwiera drzwi X itd.
Przypuśćmy, że wybrałeś drzwi X. Prawdopodobieństwo, że wygrasz samochód,
jeżeli zmienisz wybór, przedstawia następujący wzór:

Drugi sposób to sporządzenie rysunku wszystkich możliwych rozwiązań, który


wygląda tak:
Stąd przy zmianie wyboru w 2 przypadkach na 3 wygrywasz samochód. Jeżeli
przy nim zostajesz, wygrywasz samochód tylko w 1 przypadku na 3.
Przykład ten pokazuje, że intuicja niekiedy prowadzi do błędu. Podejmując
decyzje w swoim życiu, ludzie kierują się intuicją. Lecz to logika pomaga znaleźć
właściwe rozwiązanie.
Pokazuje on również, że pan Jeavons się mylił, bo liczby są niekiedy bardzo
skomplikowane i wcale nie takie proste. Właśnie dlatego lubię Problem Galerii
Monty'ego.
103

W domu zastałem Rhodriego. Rhodri jest pracownikiem taty, pomaga mu w


naprawach urządzeń do ogrzewania i bojlerów. Czasami wieczorem zachodzi do
naszego domu z tatą na piwo, ogląda telewizję i rozmawia.
Rhodri nosi białe płócienne spodnie, całe w plamach, na środkowym palcu lewej
ręki ma złoty sygnet i pachnie czymś, czego nazwy nie znam, a czym często pachnie
tata, kiedy wraca z roboty do domu.
Schowałem lukrecjowe tasiemki i batonik Milky na półkę do specjalnego pudełka,
którego tacie nie wolno dotykać, bo jest moje.
- Co porabiałeś? - spytał tata.
- Poszedłem do sklepu po lukrecjowe tasiemki i batonik Milky - odparłem.
- Długo cię nie było.
- Rozmawiałem przed sklepem z psem pani Alexander.
Pogłaskałem go, a on obwąchał mi spodnie. Jeszcze jedno niewinne kłamstwo.
- Boże, ale ostre maglowanie - powiedział do mnie Rhodri.
Nie wiedziałem, co znaczy „maglowanie".
- Jak leci, zuchu? - spytał.
- Bardzo dobrze, dziękuję - odparłem, bo tak należało odpowiedzieć.
- Ile jest 251 razy 864?
- 216 864 — odrzekłem po chwili.
Było to całkiem łatwe do obliczenia. Wystarczy pomnożyć
864 x 1000, co daje 864 000. Potem podzielić to przez 4, co daje 216 000, czyli 250 x
864. Do tego trzeba dodać 864 i otrzymuje się 251 x 864, czyli 216 864.
- Zgadza się? - spytałem.
- Nie mam zielonego pojęcia - odparł Rhodri i zaśmiał się. Nie lubię kiedy Rhodri
się ze mnie śmieje. A śmieje się często. Tata twierdzi, że po przyjacielsku.
- Wsadzę dla ciebie do piecyka gobi alu sag, dobrze? - zaproponował tata.
Lubię hinduskie potrawy, bo mają zdecydowany smak. Ale gobi alu sag jest żółte,
dlatego przed zjedzeniem barwię je czerwonym barwnikiem spożywczym. Trzymam
go w plastikowej buteleczce w moim specjalnym pudełku na jedzenie.
- Dobrze - odparłem.
- A więc wygląda na to, że Parky ich wyrolował - powiedział Rhodri, ale do taty,
nie do mnie.
- Te obwody drukowane wyglądały jak wyjęte z arki Noego - odparł tata.
- Powiesz im o tym?
- A po co? Przecież nie podadzą go do sądu.
- To byłby cud.
- Lepiej nie wywoływać wilka z lasu - rzekł tata.
Wyszedłem do ogrodu. Siobhan powiedziała, że kiedy pisze się książkę, trzeba do
niej włączyć trochę opisów różnych rzeczy. Powiedziałem, że mogę włączyć do
książki zdjęcia, które zrobię. Odparła na to, że w książce chodzi o opisywanie rzeczy
słowami, tak żeby po ich przeczytaniu w głowach ludzi powstawały obrazy.
Dodała, że najlepiej opisywać rzeczy, które są ciekawe lub w jakiś sposób inne.
Powiedziała też, że ludzi w tej historii powinienem opisywać za pomocą jednego
czy dwóch szczegółów, tak żeby czytelnicy mogli ich sobie wyobrazić w głowach.
Właśnie dlatego piszę o dziurkowanych butach pana Jeavonsa, o policjancie, który
wyglądał, jakby w nosie miał dwie myszki, i o tym, czym pachniał Rhodri, a czego
nazwy nie znam.
Postanowiłem opisać ogród. Ale ogród nie był ciekawy ani inny. Był zwyczajnym
ogrodem - z trawą, szopą i sznurem
do suszenia bielizny. Ciekawe i inne było za to niebo, które zwykle wygląda nudno,
gdyż jest albo całe niebieskie, albo całe szare, albo pokryte jednakowymi chmurami,
które wcale nie wyglądają, jakby wisiały setki mil nad ziemią. Wyglądają jakby ktoś
je namalował na wielgachnym dachu. A na tym niebie było dużo różnych chmur na
różnych wysokościach, przez co widać było jego ogrom i wyglądało przepastnie.
W oddali pokrywało je mnóstwo małych obłoków, przypominających rybie łuski
lub piaskowe wydmy, które tworzą bardzo regularny wzór.
Od zachodniej strony, też daleko, ale nieco bliżej, rozciągały się wielkie chmury,
lekko pomarańczowe w odcieniu, ponieważ zbliżał się wieczór i zachodziło słońce.
Najbliżej ziemi trzymała się wielka chmura, cała szara, bo deszczowa. Była
wydłużona, klinowata i wyglądała tak:

Patrząc na nią dłuższy czas, stwierdziłem, że posuwa się bardzo powoli, jak długi
na setki kilometrów statek obcych, jak w Diunie, w 7 Blake'a i Bliskich spotkaniach
trzeciego stopnia, z tą różnicą, że nie był z litego materiału, lecz
składał się z kropelek skondensowanej pary wodnej, czyli z tego z czego składają się
chmury.
I mógłby to być statek obcych.
Ludzie sądzą, że statki obcych są masywne, zrobione z metalu, mają mnóstwo
światełek i poruszają się wolno po niebie, bo właśnie tak wybudowalibyśmy statek
kosmiczny, gdybyśmy byli w stanie wybudować coś równie wielkiego. Ale obcy,
jeżeli istnieją, prawdopodobnie bardzo się od nas różnią. Mogą przypominać wielkie
nagie ślimaki albo być płascy jak odbicia w lustrze. Mogą być więksi od planet lub w
ogóle nie mieć ciał. Mogą być informacją jak te z komputera. A ich statki mogą
wyglądać jak chmury lub być zrobione z niezwiązanych z sobą rzeczy jak kurz czy
liście.
Potem wsłuchałem się w ogrodowe dźwięki. Usłyszałem śpiewającego ptaka,
odgłosy ruchu ulicznego, który przypominał szum morskich fal, gdzieś grała muzyka
i krzyczały dzieci. A pośród tych hałasów, wsłuchując się bardzo uważnie i stojąc bez
ruchu łowiłem cichutkie pojękiwanie w uszach i odgłos powietrza które wciągałem i
wypuszczałem przez nos.
A potem powąchałem powietrze żeby sprawdzić czym pachnie ono w ogrodzie.
Ale niczego nie wyczułem. Niczym nie pachniało. I to też było ciekawe.
W końcu wszedłem do domu i nakarmiłem Toby'ego.
107

Moją ulubioną książką jest Pies Baskerville'ow.


W Psie Baskerville'ow Sherlocka Holmesa i doktora Watsona odwiedza James
Mortimer, lekarz mieszkający w bagnistym Devonie. Jego przyjaciel, sir Charles
Baskerville, zmarł na atak serca. James Mortimer podejrzewa, że coś przestraszyło go
na śmierć. Posiada też stary rękopis, w którym jest opisana klątwa rodu
Baskerville'ow.
Rękopis ten informuje, że przodek sir Charlesa Baskerville'a, sir Hugo Baskerville,
był dzikim, nieokrzesanym bezbożnikiem. Próbował uprawiać seks z córką chłopa,
ale ta uciekła i gonił ją przez moczary. Za nim podążyli jego kamraci, hulacy z piekła
rodem.
Kiedy go dogonili, córka chłopa umarła już ze zmęczenia i wyczerpania. Potem
ujrzeli wielką czarną bestię, z postaci podobną do psa, lecz większą od
jakiegokolwiek psa znanego ludzkiemu oku, a pies ten rozrywał gardło sir Hugonowi
Baskerville'owi. Jeden z jego kompanów skonał z przerażenia jeszcze tej samej nocy,
a dwóch pozostałych postradało do końca życia rozum.
James Mortimer sądzi, że ów pies Baskerville'ow mógł przerazić na śmierć sir
Charlesa, i obawia się, że jeżeli do zamku w Devonie przyjedzie syn zmarłego i
dziedzic fortuny, to i jemu grozi niebezpieczeństwo.
Sherlock Holmes posyła więc do Devonu z Jamesem Mortimerem i sir Henrym
Baskerville'em doktora Watsona. Doktor Watson próbuje odgadnąć, kto zabił sir
Charlesa Baskerville'a. A Sherlock Holmes, który twierdzi, że zostanie
w Londynie, potajemnie jedzie do Devonu i prowadzi własne śledztwo.
Sherlock Holmes odkrywa, że sir Charlesa zabił sąsiad Stapleton, kolekcjoner
motyli i daleki krewny Baskerville'ów. Stapleton jest biedny, dlatego dybie na życie
sir Henry'ego Baskerville'a, żeby odziedziczyć zamek.
W tym celu sprowadził z Londynu wielkiego psa i pokrył go fosforem, żeby
świecił w nocy. To właśnie ten pies śmiertelnie przeraził sir Charlesa Baskerville'a.
Sherlock Holmes, Watson i Lestrade ze Scotland Yardu łapią go. Sherlock Holmes z
Watsonem zabijają psa. To jeden z psów, który ginie w tej powieści, co nie jest miłe,
bo nic nie zawinił. Stapleton ucieka na Grzęzawisko Grimpen, które jest częścią
moczarów, i ginie, bo go wciąga błoto.
Są w tej powieści kawałki, których nie lubię. Jeden to stary rękopis, bo napisany
jest staroświeckim językiem, który trudno zrozumieć. Na przykład:

Z opowieści niniejszej wyciągnijcie naukę, by się nie bać owoców przeszłości, lecz na
przyszłość wystrzegać się zgubnych namiętności, aby ród nasz po raz wtóry nie
doświadczył ich na swą zgubę.

Poza tym sir Arthur Conan Doyle (który jest autorem) opisuje ludzi tak:

Była w jej twarzy jakaś trudna do uchwycenia skaza, coś prostackiego w wyrazie,
jakaś srogość, może w oku, a może zwiotczenie wargi, które psuło nieskazitelną
urodę.

Nie wiem, co znaczy „jakaś srogość, może w oku", a poza tym nie interesują mnie
twarze.
Czasem fajnie jest nie znać znaczenia słów, bo można je sprawdzić w słowniku. Na
przykład, że żleb to skalisty wąwóz, a występ skalny to próg skalistego zbocza góry
lub wzgórza.
Lubię Psa Baskerville'ów, bo jest to powieść detektywistyczna, a więc zawiera
wskazówki i fałszywe tropy.
Oto kilka wskazówek:

1. Podczas pobytu sir Henry'ego Baskerville'a w hotelu w Londynie giną mu


dwa buty. Oznacza to, że ktoś chce je dać do powąchania psu Baskerville'ów, psu w
rodzaju bloodhounda, żeby pogonił sir Henry'ego. Co świadczy, że pies
Baskerville'ów nie jest bestią z zaświatów, lecz prawdziwym psem.

2. Tylko Stapleton wie, jak przedostać się przez Grzęzawisko Grimpen, i


ostrzega Watsona, żeby dla własnego bezpieczeństwa tam nie wchodził. To
oznacza, że ukrywa coś na bagnach i nie chce, żeby odkrył to ktoś obcy.

3. Pani Stapleton mówi do doktora Watsona: „Niech pan zaraz wraca do


Londynu". Mówi tak dlatego, że bierze go za sir Henry'ego Baskerville'a, a wie, że
jej mąż chce go zabić.

A oto kilka fałszywych tropów:

1. W Londynie Sherlocka Holmesa i Watsona śledzi jakiś czarnobrody


mężczyzna w powozie. Czytelnik bierze go za Barrymore'a, który jest dozorcą w
zamku Baskerville'ów, bo tylko on jeden ma czarną brodę. W rzeczywistości jest to
Stapleton z brodą przyprawioną.

2. Selden, morderca z Notting Hill. Ten człowiek uciekł z pobliskiego więzienia i


trwa za nim pościg po moczarach, przez co można pomyśleć, że ma udział w sprawie,
ponieważ jest przestępcą ale on nie ma z nią nic wspólnego.

3. Człowiek na szczycie wzgórza. A właściwie jedynie ludzka sylwetka, którą doktor


Watson widzi w nocy na moczarach i nie rozpoznaje, przez co można pomyśleć, że to
morderca. Ale jest to Sherlock Holmes, który przybył potajemnie do Devonu.
Lubię Psa Baskerville'ów również dlatego, że lubię Sherlocka Holmesa, i myślę, że
gdybym był prawdziwym detektywem, to właśnie takim jak on. Jest bardzo
inteligentny, rozwiązuje zagadkę i mówi:

Świat jest pełen oczywistych rzeczy, których nikt nie dostrzega.

Ale on je dostrzega, tak jak ja. W tej książce jest też napisane:

Sherlock Holmes posiadł w nadzwyczajnym stopniu umiejętność wyłączania się ze


świata.

Ja jestem taki sam, bo kiedy coś mnie zaciekawi, na przykład zadania z


matematyki, lektura książki o misjach Apolla albo o żarłaczach ludojadach, to nie
zauważam niczego innego i nie słyszę, jak tata woła mnie na kolację. Właśnie dlatego
jestem taki dobry w grze w szachy, bo wyłączam się ze świata, koncentruję na
szachownicy, a po jakimś czasie osoba, z którą gram, traci koncentrację, zaczyna
drapać się po nosie albo wyglądać przez okno i wtedy robi błąd, a ja wygrywam.
Ponadto doktor Watson mówi o Sherlocku Holmesie:

...jego umysł... próbował ująć w spójne ramy wszystkie te dziwne i na pozór


niepowiązane ze sobą wydarzenia.

To właśnie staram się robić, pisząc tę książkę.


Poza tym Sherlock Holmes nie wierzy w zjawiska nadprzyrodzone, takie jak Bóg,
baśnie, piekielne psy i klątwy, które są głupie.
Ten rozdział chcę zakończyć dwoma ciekawymi spostrzeżeniami na temat
Sherlocka Holmesa.

1. W żadnej z oryginalnych opowieści o Sherlocku Holmesie nie występuje on w


czapce myśliwego, w której zawsze przedstawia się go na obrazach i rysunkach.
Pierwszy w ta-
kiej czapce przedstawił go Sidney Paget, który zilustrował oryginalne wydanie
książek o Sherlocku Holmesie.

2. W oryginalnych opowieściach Sherlock Holmes nigdy nie mówi: „To bardzo


proste drogi Watsonie”. Mówi tak tylko w filmach i telewizji.
109

Tego wieczoru dopisałem kawałek książki i następnego ranka zaniosłem Siobhan do


szkoły, żeby przeczytała i powiedziała mi, czy popełniłem jakieś błędy w pisowni i
gramatyce.
Siobhan czytała moją książkę podczas porannej przerwy, kiedy pije kawę i siedzi z
innymi nauczycielami na skraju boiska. Po porannej przerwie przyszła, usiadła przy
mnie, powiedziała, że przeczytała fragment o mojej rozmowie z panią Alexander, i
spytała:
- Powiedziałeś o tym ojcu?
- Nie - odparłem.
- Zamierzasz mu o tym powiedzieć? - Nie.
- To dobrze. To dobry pomysł, Christopherze - rzekła, a potem spytała: - Zmartwiło
cię to odkrycie?
- Jakie odkrycie?
- Czy zmartwiło cię odkrycie, że twoja matka i pan Shears mieli romans?
- Nie - odparłem.
- Mówisz prawdę, Christopherze?
- Ja zawsze mówię prawdę.
- Wiem o tym, Christopherze. Ale czasem coś nas martwi i nie chcemy się
przyznać przed ludźmi, że tak jest. Wolimy trzymać to w tajemnicy. A czasami
jesteśmy smutni, ale nie zdajemy sobie z tego sprawy. Więc mówimy, że nie jesteśmy
smutni. A w rzeczywistości jesteśmy.
- Nie jestem smutny - odparłem.
- Jeżeli zaczniesz się tym martwić, wiedz, że możesz przyjść
do mnie i porozmawiać. Myślę, że taka rozmowa ulży ci zmartwieniu. Ale możesz
też porozmawiać o tym ze mną, nawet jeżeli cię to nie martwi. Rozumiesz?
- Rozumiem.
- To dobrze.
- Ale mnie to nie martwi. Moja mama nie żyje. Pana Shearsa też już tu nie ma.
Więc gdybym się martwił, to przyczyną zmartwienia byłoby coś nierzeczywistego,
coś, czego nie ma. A to byłaby głupota.
Przez resztę ranka zajmowałem się matematyką, a na lunch nie zjadłem
zapiekanki, bo była żółta, za to zjadłem marchewkę, groszek i dużo keczupu. A na
deser jeżynowo-jabłkowy placek, ale bez wierzchu z ciasta, bo też było żółte. Pani
Davis zdjęła warstwę ciasta przed nałożeniem mi deseru na talerz i dzięki temu
mogłem go zjeść, bo nie przeszkadza mi, jeżeli przed nałożeniem na talerz różne
składniki jedzenia się stykają.
Popołudnie po lunchu spędziłem na zajęciach z plastyki z panią Peters.
Namalowałem kilka obrazków przybyszów z kosmosu, którzy wyglądali tak:
113

Moja pamięć jest jak film. Właśnie dlatego dobrze zapamiętuję różne rzeczy, takie
jak rozmowy, które zapisałem w tej książce, to, jak ludzie są ubrani i jak pachną,
ponieważ moja pamięć ma ścieżkę węchową, która jest podobna do ścieżki
dźwiękowej.
Tak więc kiedy proszą mnie, żebym sobie coś przypomniał to po prostu włączam
„szybkie przewijanie" i naciskam „stop". Jak w magnetowidzie, a raczej w DVD,
ponieważ nie muszę wszystkiego przewijać, żeby dotrzeć do tego. co zdarzyło się
dawno temu. Nie ma też żadnych przycisków, bo wszystko odbywa się w mojej
głowie.
Jeżeli ktoś mówi do mnie: „Christopher, powiedz, jaka była twoja matka",
powracam pamięcią do wielu różnych scen i opowiadam, jaka w nich była.
Mogę na przykład powrócić do sobotniego popołudnia 4 lipca 1992, kiedy miałem
9 lat. Byliśmy na wakacjach w Kornwalii, na plaży w miejscowości Polperro. Mama
miała na sobie dżinsowe szorty, błękitny stanik i paliła mentolowe papierosy
consulate. Nie pływała. Opalała się na ręczniku w czerwono-fioletowe pasy i czytała
książkę Georgette Heyer Przebierańcy. Kiedy skończyła się opalać, weszła do wody i
zaklęła: „Kurna olek, ale zimno!". Powiedziała, że też powinienem popływać, ale ja
nie lubię pływać, bo nie lubię się rozbierać. Potem zaproponowała, żebym podwinął
spodnie i wszedł kawałek do wody, więc wszedłem. Stałem w wodzie. „Popatrz, jak
pięknie", powiedziała mama. Nagle skoczyła do tyłu, zniknęła pod wodą i
pomyślałem, że zjadł ją rekin. Za-
cząłem krzyczeć. A wtedy wynurzyła się z wody, podeszła tam, gdzie stałem, uniosła
prawą rękę, rozłożyła palce jak wachlarz i powiedziała: „Dotknij mojej ręki,
Christopher. Przestań krzyczeć. Dotknij mojej ręki. Posłuchaj. Możesz to zrobić". Po
chwili przestałem krzyczeć, uniosłem lewą rękę, rozłożyłem palce w wachlarz i
zetknęliśmy się wszystkimi palcami. „Nic się nie stało, Christopher. Nic się nie stało.
W Kornwalii nie ma rekinów", zapewniła, i poczułem się lepiej.
Nie pamiętam jednak nic sprzed 4 roku życia, ponieważ nie patrzyłem wtedy na
rzeczy jak należy, więc nie zapisały mi się w pamięci.
A oto co robię, gdy zobaczę kogoś, kogo nie rozpoznaję. Patrzę, jak jest ubrany
albo czy chodzi z laską, czy ma dziwną fryzurę, określony rodzaj okularów,
charakterystycznie porusza rękami, po czym przeszukuję moje wspomnienia, żeby
sprawdzić, czy już go kiedyś widziałem.
W podobny sposób dochodzę do tego, jak mam się zachować w trudnej sytuacji,
kiedy nie wiem, co zrobić.
Na przykład kiedy ludzie mówią rzeczy bez sensu, takie jak „Do widzenia, ślepa
Genia" albo „Uważaj, bo kopniesz w kalendarz", dokonuję przeszukania i
sprawdzam, czy już kiedyś słyszałem od kogoś coś takiego.
A jeżeli ktoś leży na podłodze w szkole, to przeszukuję pamięć, by odnaleźć
obraz epileptyka, który ma atak, potem porównuję ów obraz z tym, co widzę przed
sobą, i ustalam, czy ten ktoś tylko leży, bawi się, śpi, czy ma napad epilepsji. Gdy ma
napad epilepsji, odsuwam od niego meble, żeby nie uderzył w coś głową, zdejmuję
sweter, podkładam mu go pod głowę i idę po nauczyciela.
Inni ludzie też mają w głowach obrazy. Ale inne niż ja, ponieważ ja mam w głowie
obrazy tylko tego, co się zdarzyło naprawdę. Inni zaś mają też w głowach obrazy
rzeczy nieprawdziwych, które się nie zdarzyły.
Na przykład mama czasem mówiła: „Gdybym nie wyszła za twojego ojca, pewnie
mieszkałabym w małym wiejskim domku na południu Francji z jakimś Jeanem. A ten
Jean, och, byłby złotą rączką. Wiesz, malowałby i dekorował ludziom mieszkania,
pracował w ogrodzie, stawiał płoty. I mielibyśmy
werandę obrośniętą figami, pólko słoneczników przy końcu ogrodu, widok na
miasteczko na wzgórzu w oddali, a wieczorem siadywalibyśmy przed domem, pili
czerwone wino, palili gauloisesy i patrzyli, jak zachodzi słońce".
A Siobhan powiedziała kiedyś, że gdy czuje się przygnębiona lub smutna, zamyka
oczy i wyobraża sobie, że mieszka w domu na Cape Cod z przyjaciółką Elly, że
wsiadają na statek w Provincetown i wypływają razem na zatokę, by obserwować
humbaki, a kiedy to sobie wyobrazi, uspokaja się i jest szczęśliwa.
Czasem gdy ktoś umrze, tak jak moja mama, ludzie pytają: „Co byś powiedział
swojej matce, gdyby tu teraz była?" albo „Co by sobie pomyślała twoja matka?", ale
to jest głupie, ponieważ mama nie żyje, a zmarłym nic nie można powiedzieć i zmarli
nie myślą.
Babcia też ma w głowie obrazy, ale całkiem pomieszane, jakby ktoś poplątał sceny
w filmie. Nie potrafi powiedzieć, co odbyło się w jakiej kolejności, dlatego myśli, że
zmarli ludzie wciąż żyją, i nie odróżnia, co zdarzyło się naprawdę, a co widziała w
telewizji.
127

Kiedy wróciłem ze szkoły do domu, tata był jeszcze w pracy, otworzyłem więc
kluczem drzwi, wszedłem do środka i zdjąłem płaszcz. Potem wszedłem do kuchni i
położyłem na stole swoje rzeczy. Jedną z nich była ta książka, którą zabrałem do
szkoły, żeby pokazać Siobhan. Zrobiłem sobie mleczny koktajl malinowy,
podgrzałem go w mikrofalówce i poszedłem do dużego pokoju obejrzeć kasetę z
cyklu Błękitna planeta, o życiu w głębinach oceanu.
Ta, którą puściłem, była o stworzeniach morskich żyjących w pobliżu kominów
siarkowych, czyli podwodnych wulkanów, które wyrzucają do wody gazy spod
skorupy ziemskiej. Naukowcy nie przypuszczali, by w tak gorących i trujących
warunkach mogły żyć jakiekolwiek organizmy, a istnieje tam cały ekosystem.
Podoba mi się ten film, bo pokazuje, że nauka zawsze może odkryć coś nowego i
że fakty uznawane za pewnik mogą być całkowicie mylne. Podoba mi się również to,
że chociaż miejsce, w którym powstał film, znajduje się zaledwie kilka mil poniżej
poziomu morza, trudniej się tam dostać niż na szczyt Mount Everestu. Jest to jedno z
najspokojniejszych, najmroczniejszych i najbardziej tajemniczych miejsc na
powierzchni Ziemi. Lubię czasem wyobrażać sobie, że tam jestem, w okrągłym
metalowym batyskafie z okienkami o grubości 30 centymetrów, by zapobiec implozji
wskutek ciśnienia. Wyobrażam też sobie, że jestem w nim sam. Batyskaf nie jest
połączony z żadnym statkiem, ma własny napęd, a ja kieruję
jego silnikami, mogę poruszać się po dnie morza, gdzie chce. i nikt mnie nie
znajdzie.
Tata wrócił do domu po południu, o 17.48. Usłyszałem, jak wchodzi przez
frontowe drzwi. Potem wszedł do dużego pokoju. Był ubrany w koszulę w
zielonkawo-błękitną kratkę, na jednym bucie miał supeł, a na drugim nie. Trzymał w
ręku starą metalową reklamę mleka w proszku, pomalowana niebieską i białą emalią i
pokrytą kółeczkami rdzy. które wyglądały jak dziury po kulach, ale nie wyjaśnił, po
co ją przyniósł.
- Siemasz. Stary - powiedział, bo takim żartem mnie wita.
- Cześć - odparłem.
Dalej oglądałem wideo, a tata poszedł do kuchni.
Tak mnie wciągnęła Błękitna planeta, że zapomniałem o książce, którą zostawiłem
na kuchennym stole. Nazywa się to osłabieniem czujności i nie powinno się nigdy
przytrafić detektywowi.
Była 17.54, kiedy tata wrócił do pokoju.
- Co to jest? - spytał, ale bardzo cicho, więc nie zorientowałem się. że jest zły bo
nie krzyczał.
W prawej ręce trzymał książkę.
- Książka, którą piszę - odparłem.
- Czy to prawda? Rozmawiałeś z panią Alexander?
To również powiedział bardzo cicho, więc wciąż nie miałem pojęcia, że jest zły.
- Tak - potwierdziłem.
- Rany boskie, Christopher. Głupi jesteś czy co?
Siobhan mówi, że takie pytanie nazywa się retorycznym.
Na końcu ma znak zapytania, ale nie trzeba na nie odpowiadać, ponieważ osoba,
która pyta. zna odpowiedź. Trudno jest je rozpoznać.
- Co ci powiedziałem, do jasnej cholery?! - spytał znacznie głośniej tata.
- Żebym nie wymieniał nazwiska pana Shearsa w naszym domu - odparłem. - I nie
pytał więcej pani Shears ani nikogo, kto zabił tego przeklętego psa. Me wchodził bez
pytania do cudzych ogródków. Natychmiast skończył z tą durną zabawą w detektywa
Tylko że ja nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy. Spytałem panią Alexander o pana
Shearsa tylko dlatego...
- Dość tych pierdół, gówniarzu! - przerwał mi tata. - Świetnie wiesz, co robisz.
Pamiętaj, że to przeczytałem! - Uniósł książkę i potrząsnął nią. - Co jeszcze
powiedziałem, Christopher?!
Pomyślałem, że to też może być pytanie retoryczne, ale nie miałem pewności.
Trudno mi było znaleźć odpowiedź, bo zmieszałem się i poczułem lęk.
- Co jeszcze powiedziałem, Christopher? - powtórzył tata.
- Nie wiem - odparłem.
- No, przecież masz pamięć jak komputer!
Nie mogłem sobie przypomnieć.
- Żebyś, psiakrew, nie wtykał nosa w cudze sprawy - rzekł tata. - A ty co robisz?
Chodzisz i wtykasz nos w cudze sprawy. Chodzisz, grzebiesz w przeszłości i gadasz
o niej z kim popadnie. Co mam z tobą począć, Christopher? Co mam, do jasnej
ciasnej, z tobą zrobić?
- Ja tylko gawędziłem z panią Alexander - odparłem. - Nie prowadziłem śledztwa.
- Proszę cię, żebyś zrobił dla mnie jedno, Christopher. Tylko jedno.
- Nie chciałem rozmawiać z panią Alexander. To pani Alexander...
Tata przerwał mi, chwytając naprawdę mocno za ramię.
Jeszcze nigdy mnie tak mocno nie chwycił. Mama czasem mi przyłożyła, bo była
w gorącej wodzie kąpana, a więc wpadała w gniew szybciej od innych ludzi i częściej
krzyczała. Ale tata był bardziej zrównoważony, to znaczy nie gniewał się aż tak
szybko i tak często nie krzyczał. Dlatego bardzo mnie zaskoczyło, gdy mnie chwycił.
Nie lubię, kiedy się mnie chwyta. Nie lubię też być zaskakiwany. Dlatego
uderzyłem go, tak jak tamtego policjanta, kiedy złapał mnie za ręce i postawił na
nogi. Ale tata nie puścił mnie i dalej krzyczał. Uderzyłem go drugi raz. I straciłem
świadomość, co robię.
Miałem krótką przerwę w pamięci. Wiem, że była krótka, bo po wszystkim
spojrzałem na zegarek. Było to tak, jakby ktoś mnie wyłączył i znowu włączył. A
kiedy mnie włączył, siedziałem na dywanie, plecami oparty o ścianę, prawą rękę
miałem zakrwawioną i bolała mnie z boku głowa. Tata stał na dywanie metr ode
mnie, patrzył na mnie z góry, a w ręce wciąż trzymał moją książkę, ale zgiętą w pół i
z pozaginanymi rogami. Na szyi miał zadrapanie, rękaw kraciastej
zielonkawobłękitnej koszuli rozerwany, i ciężko dyszał.
Po około minucie odwrócił się i poszedł do kuchni. Tam otworzył tylne drzwi i
wyszedł do ogródka. Usłyszałem, jak podnosi pokrywę kosza na śmieci i coś do
niego wrzuca, a potem opuszcza pokrywę. Wrócił do kuchni, ale już bez książki.
Zamknął drzwi na klucz, klucz włożył do porcelanowego dzbanuszka w kształcie
grubej zakonnicy, stanął pośrodku kuchni i zamknął oczy.
Kiedy je otworzył, powiedział:
- Muszę się, kurwa, napić.
I wziął sobie puszkę piwa.
131

Oto kilka powodów, dla których nienawidzę żółtego i brązowego.

ŻÓŁTE SĄ:

1. Budyń.
2. Banany (które robią się też brązowe).
3. Podwójne żółte linie zakazujące parkowania.
4. Żółta febra (czyli choroba z tropików Ameryki i Afryki Zachodniej, która
powoduje wysoką gorączkę, ostre zapalenie nerek, żółtaczkę i krwotoki, a wywołuje
ją wirus przenoszony przez moskity Aedes aegypti, zwane kiedyś Stegomyia
fasciata).
5. Żółte kwiaty (ponieważ od pyłku kwiatowego nabawiam się jednego z 3 rodzajów
kataru siennego i jestem chory; pozostałe to katar sienny od pyłku traw i od pyłku
grzybów).
6. Kukurydza (ponieważ wychodzi w kupie i człowiek jej nie trawi, więc nie
powinien jej jeść, podobnie jak trawy czy liści).
BRĄZOWE SĄ:

1. Brud.
2. Sos.
3. Kupa.
4. Drewno (ludzie wytwarzali z drewna maszyny i pojazdy, ale przestali, bo drewno
łamie się, gnije i robaczywieje, więc teraz robią maszyny i pojazdy z metalu i
plastiku, które są znacznie lepsze i bardziej nowoczesne).
5. Melissa Brown (dziewczyna ze szkoły, która nie jest brązowa jak Anil czy
Mohammed, tylko ma takie nazwisko, ale przedarła na pół mój obraz astronauty, a
potem go wyrzuciła, mimo że pani Peters skleiła go taśmą (bo się załamywał).

Pani Forbes powiedziała, że niechęć do żółtego i brązowego jest głupia. Siobhan


odparła na to, że nie powinna tak mówić, bo każdy ma jakieś ulubione kolory.
Siobhan ma rację. Ale pani Forbes też ma nieco racji. Bo to jest trochę głupie. Ale w
życiu trzeba podejmować wiele decyzji i gdyby człowiek ich nie podejmował, nic by
nie zrobił, bo cały czas wybierałby pomiędzy rzeczami, które mógłby zrobić. Dlatego
dobrze jest mieć powód do nielubienia niektórych rzeczy i lubienia innych.
Przypomina to wyjście do restauracji, takiej jak Gospoda Berniego, do której czasem
zabiera mnie tata, gdzie trzeba popatrzeć w kartę dań i wybrać coś dla siebie. Nie
wiesz, czy będzie ci smakowało coś, czego jeszcze nie próbowałeś, dlatego
wybierasz ulubione dania, a tych, których nie lubisz, nie wybierasz. Wtedy wszystko
jest proste.
137

Następnego dnia tata przeprosił mnie za to, że mnie uderzył, i powiedział, że tego nie
chciał. Kazał mi przemyć rozcięcie na policzku dettolem, żeby nie wdała się infekcja,
i zakleić je plastrem, żeby nie krwawiło.
Ponieważ była sobota, powiedział, że na przeprosiny zabierze mnie na wycieczkę i
pojedziemy do zoo Twycross. A ponieważ nie lubię jeść niczego z nieznanych mi
miejsc, zrobił mi kilka kanapek z białego chleba z szynką, sałatą i pomidorami oraz
dżemem truskawkowym. Powiedział, że dobrze się składa, gdyż zapowiadano deszcz,
więc w zoo nie będzie dużo ludzi. Ucieszyłem się, bo nie lubię tłumu i lubię, kiedy
pada. Poszedłem więc po mój deszczowiec, który jest pomarańczowy.
A potem pojechaliśmy do zoo Twycross.
Nigdy jeszcze tam nie byłem, więc dopóki nie dojechaliśmy, nie miałem w głowie
żadnego obrazu tego miejsca. Dlatego w informacji zakupiliśmy przewodnik, a kiedy
zwiedziliśmy całe zoo, zdecydowałem, które zwierzęta polubiłem najbardziej.
Najbardziej spodobały mi się:

1. Randyman. Tak nazywa się najstarszy na świecie, trzymany w niewoli, czepiak


czarny (Ateles paniscus paniscus). Randyman, który ma 44 lata, jest w tym samym
wieku co tata. Kiedyś był maskotką na statku i miał wokół brzucha
żelazną obręcz, jak w historii o piratach.
2. Uchatki Patagońskie o imionach Gwiazda i Cud.
3. Maliku, Orangutan. Polubiłem go zwłaszcza dlatego, że leżał sobie w
prowizorycznym hamaku zrobionym z pasiastych zielonych spodni od piżamy, a z
napisu na granatowej plastikowej tabliczce przy klatce wynikało, że uplótł go sobie
sam.

Potem poszliśmy do baru, gdzie tata zjadł płastugę z frytkami, szarlotkę, lody i
wypił herbatę earl grey, a ja zjadłem kanapki i przeczytałem przewodnik po zoo.
- Bardzo cię kocham, Christopher - powiedział tata. - Zawsze o tym pamiętaj.
Wiem, że mnie czasem ponosi. Wiem, że wpadam w gniew. Wiem, że krzyczę.
Wiem, że nie powinienem. Ale robię to tylko dlatego, że martwię się o ciebie, bo nie
chcę, żebyś wpadł w tarapaty, nie chcę, żeby cię skrzywdzono. Rozumiesz?
Nie byłem pewien, czy zrozumiałem, dlatego odparłem:
- Nie wiem.
- Christopher, czy rozumiesz, że cię kocham? - spytał tata.
Odpowiedziałem „Tak", bo kochać kogoś to znaczy pomagać, gdy ma kłopoty, to
znaczy dbać o niego i mówić mu prawdę, a tata dba o mnie, kiedy wpadnę w kłopoty,
jak na przykład wtedy, kiedy zabrano mnie na posterunek policji, dba o mnie,
przygotowując mi posiłki, i zawsze mówi mi prawdę, a to oznacza, że mnie kocha.
Potem tata podniósł prawą rękę i rozłożył palce w wachlarz, ja zrobiłem to samo z
moją lewą ręką i dotknęliśmy się wszystkimi palcami.
Potem wyjąłem z torby kartkę papieru i na próbę narysowałem plan zoo. Wyglądał
tak:
Później poszliśmy obejrzeć żyrafy. Ich kupy cuchnęły jak klatka myszoskoczków
w szkole, kiedy mieliśmy myszoskoczki, a podczas biegu miały takie długie nogi, że
wyglądały, jakby biegły w zwolnionym tempie.
W końcu tata powiedział, że musimy wrócić do domu, zanim na drogach zrobi się
tłok.


* Cyjon to dziki pies indyjski, który przypomina lisa.
** Hulman to langur Entellus
139

Lubię Sherlocka Holmesa, ale nie lubię sir Arthura Conan Doyle'a, który napisał
opowieści o Sherlocku Holmesie. A nie lubię go dlatego, bo nie był taki jak Sherlock
Holmes i wierzył w zjawiska nadprzyrodzone. Kiedy się zestarzał, wstąpił do
Towarzystwa Spirytualistycznego, co znaczy, że wierzył w możliwość
komunikowania się ze zmarłymi. A wierzył dlatego, że chciał rozmawiać z synem,
który zmarł w czasie pierwszej wojny światowej na grypę.
W roku 1917 miało miejsce słynne zdarzenie, znane jako sprawa elfów z
Cottingley. Dwie kuzynki, 9-letnia Fran-ces Griffiths i 16-letnia Elsie Wright,
powiedziały, że bawiły się nad strumieniem Cottingley Beck z elfami i aparatem
należącym do ojca Frances zrobiły im 5 zdjęć, takich jak to:
Ale to nie były prawdziwe elfy, tylko rysunki na papierze, które dziewczynki
wycięły i poprzypinały szpilkami, bo Elsie umiała naprawdę ładnie rysować.
Harold Snelling, ekspert od wykrywania fałszowanych zdjęć, powiedział:

Tych tańczących postaci nie wykonano z papieru ani z materiału. Nie namalowano
ich na kliszy, a najbardziej zdumiewa mnie ruch tych postaci w trakcie naświetlania.

Był głupi, ponieważ to papier poruszał się podczas naświetlania, a samo


naświetlanie trwało bardzo długo, gdyż mały wodospad, który widać na zdjęciu, jest
zamazany.
Kiedy sir Arthur Conan Doyle usłyszał o tych zdjęciach, w artykule w piśmie „The
Strand" napisał, że wierzy w ich autentyczność. Ale był także głupi, bo elfy na
zdjęciach wyglądają zupełnie tak samo jak elfy ze starych książek. Mają skrzydełka,
sukienki, pończochy i buciki. Tb tak, jakby na Ziemi wylądowali obcy i wyglądali
jak Dalekowie z Doktora Who albo szturmowcy Imperium z Gwiezdnych wojen, lub
małe zielone ludziki z komiksów o kosmitach.
W1981 roku niejaki Joe Cooper opublikował w magazynie „The Unexplained"
wywiad z Elsie Wright i Frances Griffith, w którym Elsie Wright przyznała, że
wszystkich 5 zdjęć było sfałszowanych, a Frances Griffith, że 4, jedno zaś było
prawdziwe. Powiedziały też, że Elsie przerysowała elfy z książki Arthura
Sheppersona Książkowy podarek księżniczki Mary.
To pokazuje, że czasem ludzie chcą być głupi i nie chcą poznać prawdy.
Potwierdza to również słuszność tak zwanej „brzytwy Ockhama". Brzytwa
Ockhama nie jest brzytwą którą golą się mężczyźni, ale prawem, które brzmi:

Entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem.

To łacińskie zdanie znaczy:

Nie należy mnożyć bytów bez konieczności.

Znaczy to, że ofiarę morduje zwykle ktoś jej znany, elfy zrobione są z papieru i nie
da się rozmawiać z umarłymi.
149

Kiedy w poniedziałek pojechałem do szkoły, Siobhan spytała, skąd wziął się siniak
na mojej twarzy. Odparłem, że tata się rozgniewał i chwycił mnie, więc go uderzyłem
i się pobiliśmy. Siobhan spytała, czy tata mnie uderzył, na co odparłem, że nie wiem,
bo tak się rozzłościłem, że popsuła mi się pamięć. Wtedy spytała, czy tata uderzył
mnie, bo był zły. Odparłem, że był zły, ale mnie nie uderzył, tylko chwycił. Spytała,
czy chwycił mnie mocno. Potwierdziłem. Spytała, czy boję się wrócić do domu.
Odparłem, że nie. Wtedy spytała, czy nie chcę o tym więcej mówić. Odparłem, że nie
chcę. „Dobrze", powiedziała i więcej o tym nie mówiliśmy, bo kiedy jesteś zły,
możesz chwycić kogoś za rękę albo za ramię, ale nie za włosy czy za twarz. No i
uderzać nie wolno, chyba że już się z kimś bijesz. Wtedy nie jest to takie złe.
Kiedy dotarłem ze szkoły do domu, tata był jeszcze w pracy, poszedłem więc do
kuchni, z dzbanka w kształcie zakonnicy wyjąłem klucz, otworzyłem tylne drzwi,
wyszedłem na dwór i zajrzałem do pojemnika na śmieci, żeby znaleźć moją książkę.
Chciałem ją odzyskać, ponieważ lubiłem ją pisać. Lubiłem mieć jakieś zadanie do
wykonania, zwłaszcza trudne zadanie, takie jak napisanie książki. Poza tym nadal nie
wiedziałem, kto zabił Wellingtona, a w książce zawarłem wszystkie odkryte tropy i
poszlaki i nie chciałem, żeby przepadły.
Ale w pojemniku nie było mojej książki.
Zakryłem pojemnik pokrywą i poszedłem przez ogród, żeby zajrzeć do innego
pojemnika, w którym tata trzyma ogrodo-
we odpadki, takie jak skoszoną trawę i jabłka, które spadły z drzew, ale tam również
nie było mojej książki.
Zastanawiałem się, czy tata nie zabrał jej do furgonetki i nie wrzucił do któregoś z
wielkich kontenerów na śmietniku, ale nie chciałem, żeby to była prawda, bo wtedy
już bym nigdy jej nie zobaczył.
Istniała też możliwość, że tata ukrył moją książkę gdzieś w domu. Postanowiłem
więc rozejrzeć się i spróbować ją znaleźć. Musiałem przy tym cały czas pilnie
nasłuchiwać, czy pod dom nie podjeżdża jego furgonetka, żeby nie przyłapał mnie,
jak wcielam się w detektywa.
Najpierw przeszukałem kuchnię. Moja książka miała wymiary 25 cm x 35 cm x 1
cm, więc nie można jej było ukryć w bardzo małym schowku, dlatego nie musiałem
jej w takich miejscach szukać. Zajrzałem na górną powierzchnię szafek, do szuflad i
pod kuchenkę, a żeby coś zobaczyć w ciemnych zakamarkach, za szafkami, gdzie
kiedyś przychodziły myszy z ogrodu i miały małe, przyświecałem sobie specjalną,
super jasną latarką i kawałkiem lustra.
Potem przeszukałem pomieszczenie gospodarcze.
Następnie przeszukałem jadalnię.
A później przeszukałem duży pokój, gdzie pod kanapą znalazłem brakujące kółko
do mojego modelu messerschmitta Bf 109 G-6.
I wtedy wydało mi się, że słyszę, jak przez frontowe drzwi wchodzi tata.
Poderwałem się, szybko wyprostowałem i bardzo boleśnie uderzyłem kolanem w róg
stolika. Ale to tylko któryś z narkomanów z domu obok upuścił coś na podłogę.
Poszedłem na górę, jednak nie przeszukiwałem mojej sypialni, rozumując, że tata
nie ukrywałby w niej nic przede mną Chyba że byłby bardzo przebiegły i użył
chwytu, który w prawdziwej powieści kryminalnej nazywa się podwójnym blefem.
Postanowiłem więc, że przeszukam swój pokój, ale dopiero wtedy, kiedy nie znajdę
mojej książki gdzie indziej.
Przeszukałem łazienkę, lecz jedynym miejscem do sprawdzenia była bieliźniarka.
Nic tam nie znalazłem.
Do zbadania pozostała więc tylko sypialnia taty. Nie wiedziałem, czy powinienem
do niej zaglądać, bo zabronił mi tam
czegokolwiek ruszać i bałaganić. Ale jeżeli chciał coś przede mną ukryć, to najlepiej
nadawał się do tego jego pokój.
Powiedziałem więc sobie, ze nie nabałaganię. Że każdą, rzecz, którą przesunę,
odłożę na miejsce. Dlatego nie pozna, że coś ruszałem, i nie będzie na mnie zły.
Najpierw zajrzałem pod łóżko. Było tam 7 butów, grzebień z mnóstwem włosów,
kawałek miedzianej rurki, herbatnik w czekoladzie, magazyn porno „Fiesta", martwa
pszczoła, krawat we wzorki z Homerem Simpsonem i drewniana łyżka, ale mojej
książki ani śladu.
Potem zajrzałem do szufladek w toaletce, była w nich jednak tylko aspiryna,
obcinacz do paznokci, bateryjki, nici do czyszczenia zębów, tampon, chusteczki
ligninowe i zapasowy ząb taty, na wypadek gdyby zgubił sztuczny ząb. którym
wypełnił przerwę po zębie, wybitym, kiedy spadł z drabiny, wieszając budkę dla
ptaków w ogrodzie. Mojej książki również i tam nie było.
Potem zajrzałem do szafy pełnej ubrań wiszących na wieszakach. U góry była
mała półka, ale żeby zobaczyć, co tam jest, musiałem stanąć na łóżku, a przedtem
zdjąć buty, bo gdybym zostawił brudne ślady, byłaby to wskazówka dla taty, o ile
chciałby się zabawić w detektywa. Ale na półce było tylko kilka magazynów porno,
zepsuty toster, dwanaście drucianych wieszaków i stara suszarka do włosów mamy.
Na dnie szafy stała duża skrzynka z narzędziami do majsterkowania, takimi jak
wiertarka, pędzel, młotek, śrubki, co widziałem, nawet jej nie otwierając bo była z
przezroczystego szarego plastiku.
I wtedy pod skrzynką z narzędziami dostrzegłem pudełko. Wyjąłem skrzynkę z
szafy. Pudełko było stare, kartonowe. Takie pudełka nazywa się koszulowymi, bo
ludzie kupowali w nich kiedyś koszule. Kiedy je otworzyłem, w środku zobaczyłem
moją książkę.
Nie wiedziałem, co zrobić.
Byłem szczęśliwy, że tata jej nie wyrzucił. Ale gdybym ją wziął, poznałby, że
ruszałem rzeczy w jego pokoju, i bardzo by się gniewał, bo przyrzekłem mu, że nie
będę niczego ruszał.
W tym momencie usłyszałem, że przed domem zatrzymuje
się furgonetka, dlatego musiałem myśleć szybko i przebiegle,
postanowiłem, że zostawię książkę tu, gdzie jest, rozumując, że skoro tata Schował ją
do pudełka po koszulach, to już jej nie wyrzuci, a ja mogę zacząć pisać w drugim
zeszycie, w ścisłej tajemnicy. Później tata być może zmieni zdanie, zwróci mi
pierwszą książkę i będę mógł przepisać do niej drugą, nową. Gdyby jednak mi jej nie
oddał, to i tak będę w stanie przypomnieć sobie prawie wszystko, co napisałem, i
zawrzeć to w drugiej potajemnej książce. A gdybym chciał się upewnić, czy dobrze
zapamiętałem szczegóły, to kiedy go nie będzie, mogę wejść do jego pokoju i
wszystko sprawdzić.
Usłyszałem, że tata zatrzaskuje drzwi furgonetki.
I wtedy dostrzegłem kopertę.
Koperta była zaadresowana do mnie i leżała wraz z innymi pod moją książką w
pudełku po koszulach. Wziąłem ją do ręki. Nikt jej nie otwierał. Napisano na niej:

Christopher Boone
36 Randolph Street
Swindon
Wiltshire

Zorientowałem się, że w pudełku jest dużo innych zaadresowanych do mnie


kopert. Choć było to interesujące, nie wiedziałem, co o tym myśleć.
I wtedy zauważyłem, w jaki sposób napisano słowa Christopher i Swindon. A
napisano je tak:
Tylko 3 znane mi osoby stawiają nad literą „i" kółeczka zamiast kropek. Jedna to
Siobhan, druga to pan Loxely, który uczył kiedyś w naszej szkole, a trzecia to mama.
Usłyszałem, że tata otwiera frontowe drzwi, wyjąłem więc spod książki jedną
kopertę, położyłem na pudełku przykrywkę, postawiłem na nim skrzynkę z
narzędziami i bardzo ostrożnie zamknąłem drzwi szafy.
- Christopher?! - zawołał tata.
Nie odpowiedziałem, bo mógłby usłyszeć, skąd się odzywam. Wstałem, z kopertą
w ręku okrążyłem łóżko i dotarłem do drzwi, starając się poruszać jak najciszej.
Tata stał u podnóża schodów, i bałem się, że mnie zobaczy, ale przeglądał poranną
pocztę, więc głowę miał opuszczoną. Potem odszedł od schodów w stronę kuchni, a
ja bardzo cicho zamknąłem drzwi do jego pokoju i wszedłem do swojej sypialni.
Miałem chęć obejrzeć kopertę, ale nie chciałem gniewać taty, więc schowałem ją
pod materac. Potem zszedłem na dół i przywitałem się z tatą.
- Co dzisiaj porabiałeś, młody człowieku? - spytał.
- Dziś ćwiczyliśmy z panią Gray umiejętności praktyczne. Posługiwanie się
pieniędzmi i korzystanie z transportu publicznego. Na lunch zjadłem zupę
pomidorową i 3 jabłka. A po południu robiłem zadania z matematyki, poszliśmy z
panią Peters do parku i zbieraliśmy Uście na kolaże.
- Świetnie, świetnie. Co byś wszamał na kolację?
Wszamał znaczy zjadł.
Odparłem, że fasolkę i brokuły.
- Z tym nie będzie kłopotu - powiedział tata.
Usiadłem na kanapie i przeczytałem kawałek książki Jamesa Gleicka Chaos.
Potem poszedłem do kuchni, zjadłem fasolkę i brokuły, a tata parówki, jajka,
grzanki z patelni i herbatę.
- Chcę zamontować w dużym pokoju półki, dobrze? - powiedział. - Narobię trochę
hałasu, więc jeżeli chcesz oglądać telewizję, musimy przenieść telewizor na górę.
- Pójdę i posiedzę sobie w swoim pokoju - odparłem.
- Dobry chłopak.
- Dziękuję za kolację - powiedziałem, bo tego wymaga grzeczność.
- Nie ma za co, dzieciaku.
Poszedłem na górę do swojego pokoju.
Zamknąłem drzwi, wyjąłem kopertę spod materaca i spojrzałem na nią pod
światło, ale nie dojrzałem niczego w środku, bo papier był za gruby. Zastanawiałem
się, czy ją otworzyć, bo była rzeczą, którą zabrałem z pokoju taty. Ale w końcu
uznałem, że mogę ją otworzyć, bo jest zaadresowana do mnie, więc jest moją
własnością.
Otworzyłem kopertę.
W środku był list.
Napisano w nim:

Chapter Road 451c


Willesden
London NW2 5NG
0208 887 8907

Drogi Christopherze!

Przepraszam, że tak długo do ciebie nie pisałam. Byłam bardzo zajęta. Mam
nową pracę. Pracuję jako sekretarka w fabryce, która wytwarza wyroby ze stali.
Bardzo by ci się tu spodobało. W fabryce jest pełno wielkich maszyn, które
wytwarzają stal, tną ją i nadają takie kształty, jakie akurat są potrzebne. W tym
tygodniu robimy dach dla baru w centrum handlowym w Birmingham. Ma kształt
wielkiego kwiatu, na który zostanie naciągnięte płótno, żeby dach wyglądał jak
ogromny namiot.
Jak widać po adresie, przeprowadziliśmy się wreszcie do nowego mieszkania. Nie
jest tu tak miło jak w poprzednim, a samo Willesden nie bardzo mi się podoba, ale
Roger ma bliżej do pracy i kupił je (tamto tylko wynajmował), możemy więc mieć
własne meble i pomalować ściany na taki kolor, jaki chcemy.
Właśnie dlatego tak długo do ciebie nie pisałam. Było mi ciężko zapakować
wszystkie nasze rzeczy, potem je rozpakować i jeszcze przywyknąć do nowej pracy.
Jestem bardzo zmęczona i muszę iść spać, a chcę wrzucić ten list do skrzynki
jutro z rana, dlatego kończę i niedługo napiszę następny.
Jeszcze do mnie nie napisałeś, stąd wiem, że pewnie wciąż jeszcze się na mnie
gniewasz. Przepraszam cię, Christopher. Nadal cię kocham. Mam nadzieję, że nie
będziesz na mnie zły do końca życia. Byłabym szczęśliwa, gdybyś zechciał do mnie
napisać (tylko wyślij list na nowy adres!).

Myślę o tobie bez przerwy.

Moc pozdrowień.

Twoja Mama

XXXXXX

Nie miałem pojęcia, co o tym myśleć, bo mama nigdy nie pracowała jako
sekretarka dla firmy produkującej wyroby ze stali. Mama pracowała jako sekretarka
w dużym warsztacie w centrum miasta. A poza tym nigdy nie mieszkała w Londynie.
Mama zawsze mieszkała z nami. I jeszcze nigdy nie napisała do mnie listu.
Na liście nie było daty, więc nie mogłem się zorientować, kiedy go napisała,
dlatego zacząłem się zastanawiać, czy nie napisał tego listu ktoś inny, kto się pod nią
podszył.
A potem spojrzałem na przód koperty i zobaczyłem stempel z datą. Było go trudno
odczytać, a wyglądał tak:
Co oznaczało, że list wysłano 16 października 1997, to znaczy 18 miesięcy po
śmierci mamy.
W tym momencie otworzyły się drzwi do mojej sypialni.
- Co robisz? - spytał tata.
- Czytam list - odparłem.
- Skończyłem borować. W telewizji leci program przyrodniczy Davida
Attenborougha, może cię zainteresuje.
- Dobrze - powiedziałem. Zszedł na dół.
Spojrzałem na list i zacząłem intensywnie myśleć. Stanowił tajemnicę, której nie
umiałem rozwikłać. Może wsadzono go nie do tej co trzeba koperty, a mama napisała
go przed śmiercią. Ale dlaczego z Londynu? Najdłużej poza domem była tydzień,
kiedy pojechała odwiedzić kuzynkę Ruth, która miała raka. Ale Ruth mieszkała w
Manchesterze.
A potem pomyślałem, że być może nie jest to list od mojej mamy. Może jest to list
do innego Christophera, od jego matki.
Byłem podniecony. Gdy zaczynałem pisać książkę, miałem do rozwiązania tylko
jedną tajemnicę. A teraz miałem dwie.
Postanowiłem, że tego wieczoru nie będę już o tym myśleć, gdyż miałem za mało
informacji i łatwo mogłem wyciągnąć błędne wnioski, jak pan Athelney Jones ze
Scotland Yardu, co jest niebezpieczne, bo przed rozpoczęciem dedukcji należy się
upewnić, czy zebrało się wszystkie dostępne tropy i wskazówki. To zmniejsza ryzyko
popełnienia błędu.
Postanowiłem, że zaczekam, aż taty nie będzie w domu. A wtedy pójdę do szafy w
jego sypialni i obejrzę pozostałe listy. Zobaczę, od kogo są i o czym.
Złożyłem list i schowałem go pod materac, żeby tata go nie znalazł i się nie
rozgniewał. Potem zszedłem na dół i oglądałem telewizję.
151

Wiele rzeczy stanowi tajemnicę. Co nie znaczy, że nie można ich rozwikłać. Po
prostu naukowcy jeszcze nie znaleźli odpowiedzi na niektóre pytania.
Na przykład, niektórzy wierzą w duchy ludzi, które wracają po ich śmierci. Wujek
Terry twierdzi, że widział ducha w sklepie obuwniczym w centrum handlowym w
Northhampton, bo kiedy schodził do piwnicy, zobaczył, że u podnóża schodów
przechodzi ktoś ubrany na szaro. Kiedy tam dotarł, piwnica była pusta i nie było tam
żadnych drzwi.
Gdy opowiedział o tym kasjerce w sklepie, usłyszał, że to Tuck, duch
franciszkańskiego mnicha, mieszkającego niegdyś w klasztorze, który stał w tym
samym miejscu przed wiekami. Dlatego centrum handlowe nazywa się Centrum
Handlowym Szarych Braci, przyzwyczajono się tam do ducha i nikt się go nie boi.
W końcu naukowcy odkryją coś, co wyjaśni zjawisko duchów, tak jak odkryli
elektryczność, która wyjaśniła zjawisko błyskawicy. Może ono mieć związek z
ludzkimi mózgami albo magnetycznym polem ziemskim, albo z całkiem inną, nową
siłą. A wtedy duchy przestaną być tajemnicą i będą czymś tak oczywistym, jak
elektryczność, tęcza czy teflonowe patelnie.
Czasem jednak tajemnica nie jest tajemnicą. A oto przykład.
W szkole mamy sadzawkę z żabami, które znajdują się tam po to, żebyśmy uczyli
się traktować zwierzęta życzliwie i z szacunkiem, gdyż niektóre z dzieci traktują
zwierzęta okropnie. Bawi je rozdeptywanie robaków i rzucanie kamieniami w koty.
W niektóre lata w sadzawce jest dużo żab, a w inne bardzo mało. Gdyby
narysować wykres, ile kiedy w sadzawce było żab. to wyglądałby on następująco (z
tym że jest to wykres hipotetyczny, a więc przedstawione na nim liczby nie są
prawdziwe - są tylko ilustracją):

Patrząc na ten wykres, można sądzić, że w latach 1987, 1988, 1989 i 1997 były
bardzo chłodne zimy lub, że nadleciała czapla i zjadła dużo żab (czasem rzeczywiście
przylatuje i próbuje wyjeść żaby, w czym przeszkadza jej siatka rozciągnięta
nad sadzawką).
Czasem jednak ilość żab nie ma nic wspólnego z chłodnymi zimami, kotami ani
czaplami. Tb zwykła matematyka.
Oto wzór na wielkość populacji zwierząt.

We wzorze tym N oznacza gęstość populacji. Gdy N = 1, populacja jest


największa. Kiedy N = 0, populacja jest zerowa. N nowa to populacja w nowym roku, a
N stara to populacja w roku poprzednim. λ to tak zwana wielkość stała.
Kiedy λ wynosi poniżej 1, populacja zmniejsza się coraz bardziej, aż do
wyginięcia. A gdy λ wynosi od 1 do 3, populacja wzrasta, a potem stabilizuje się jak
na rysunku (poniższe wykresy też są hipotetyczne):
Gdy zaś λ mieści się pomiędzy 3 a 3,57, populacja cyklicznie wzrasta i maleje tak:

Ale kiedy λ przekracza 3,57, populacja wzrasta i maleje chaotycznie jak na


wykresie pierwszym.
Odkryli to Robert May, George Oster i Jim Yorke. Wynika stąd, że choć czasem
zjawiska są tak skomplikowane, że nie sposób przewidzieć, jak się będą zmieniały, to
rządzą nimi naprawdę proste reguły.
Inaczej mówiąc, czasami cała populacja żab, robaków lub ludzi umiera zupełnie
bez powodu, tylko dlatego, że tak działają liczby.
157

Dopiero po sześciu dniach mogłem wrócić do pokoju taty i zajrzeć do pudełka po


koszulach schowanego w szafie.
Pierwszego dnia, w środę, Joseph Fleming zdjął spodnie i narobił na podłogę w
szatni, a potem zaczął to zjadać, ale pan Davis go powstrzymał.
Joseph je wszystko. Kiedyś zjadł kawałek niebieskiego środka dezynfekcyjnego z
muszli klozetowej. Innym razem pięćdziesięciofuntowy banknot z portfela matki. Je
sznurek, gumki, chusteczki ligninowe, papier do pisania, farby, plastikowe widelce.
Bije się też w brodę i dużo krzyczy.
Tyrone powiedział, że w jego kupie były koń i świnia. Odparłem, że jest głupi, ale
Siobhan zaprzeczyła. W kupie rzeczywiście były małe plastikowe zwierzęta z
biblioteki, których personel używa, żeby zachęcać dzieci do mówienia. Joseph je
zjadł.
Powiedziałem, że nie pójdę do ubikacji, bo na podłodze leżała kupa, i choć pan
Ennison ją posprzątał, to na samą myśl o niej źle się czułem. W rezultacie zmoczyłem
spodnie i musiałem włożyć zapasowe z szafki z zapasowym ubraniem w pokoju pani
Gascoyne. Siobhan powiedziała, że przez dwa dni, ale tylko przez dwa, mogę
korzystać z toalety dla personelu, a potem znów będę musiał korzystać z ubikacji dla
dzieci. Zawarliśmy umowę.
Drugiego, trzeciego i czwartego dnia, w czwartek, piątek i sobotę, nie zdarzyło się
nic interesującego.
Piątego dnia, w niedzielę, mocno padało. Lubię, kiedy mocno pada. Brzmi to jak
biały szum, który jest podobny do ciszy, lecz nie jest pusty.
Wszedłem na górę, usiadłem w swoim pokoju i patrzyłem, jak woda zalewa naszą
ulicę. Lało tak mocno, że krople wody wyglądały jak białe iskry (to również
porównanie, a nie metafora). Na ulicy nie było nikogo, bo wszyscy siedzieli w
domach. To skłoniło mnie do zadumy o związku wszystkich wód świata, o tym, że
woda za moim oknem wyparowała z oceanów gdzieś w Zatoce Meksykańskiej lub
Zatoce Baffina, a teraz wlewa się do kanałów i płynie do oczyszczalni ścieków, skąd
po oczyszczeniu spłynie do rzeki i powróci do oceanu.
W poniedziałek wieczorem zadzwoniła do taty jakaś pani, której zalało piwnicę,
więc musiał szybko wyjść, żeby naprawić awarię.
Jeżeli zdarza się tylko jedna nagła awaria, jedzie do niej Rhodri, ponieważ jego
żona przeniosła się z dziećmi do Somerset, więc Rhodri wieczorami nie ma nic do
roboty poza grą w bilard, piciem i oglądaniem telewizji. A potrzebuje nadgodzin,
żeby zarobić pieniądze i przesłać je żonie, która opiekuje się dziećmi. Tata musi
opiekować się mną. Ale tego wieczoru zdarzyły się dwie awarie, więc przykazał mi,
żebym był grzeczny, i w razie czego zadzwonił do niego na komórkę. A potem
odjechał furgonetką.
Wtedy poszedłem do jego sypialni, otworzyłem szafę, zdjąłem skrzynkę z
narzędziami z pudełka po koszulach i je otworzyłem.
Policzyłem koperty. Było ich 43. Wszystkie zaadresowane do mnie tym samym
charakterem pisma.
Wziąłem jedną i otworzyłem.
W środku był ten Ust:

3 maja Chapter Road 451c


London NW2 5NG
0208 887 8907

Drogi Christopherze!

Nareszcie mamy nową lodówkę i kuchenkę! W weekend pojechałam z Rogerem i


wyrzuciliśmy stare na śmietnik. Tam, gdzie ludzie wyrzucają wszystko. Stoją
tam wielkie pojemniki na butelki w trzech różnych kolorach, na tekturę, olej
silnikowy, śmiecie ogrodowe, odpadki i większe przedmioty (tam właśnie
zostawiliśmy starą lodówkę i kuchenkę).
Potem pojechaliśmy do sklepu z używanym sprzętem i kupiliśmy nową kuchenkę
i nową lodówkę. Teraz czuję się tutaj bardziej jak u siebie w domu.
Wczoraj wieczorem przeglądałam stare fotografie i zrobiło mi się smutno.
Znalazłam twoje zdjęcie, na którym bawisz się pociągiem, który kupiliśmy ci parę
lat temu pod choinkę. Poczułam się szczęśliwa, bo były to dla nas naprawdę dobre
wspólnie spędzone chwile.
Pamiętasz, jak bawiłeś się pociągiem cały dzień i nie chciałeś położyć się spać?
Pamiętasz, jak powiedzieliśmy ci o rozkładach jazdy pociągów i ułożyłeś własny
rozkład, pilnując z zegarkiem, żeby jeździły punktualnie? W komplecie była też
drewniana stacja. Pokazaliśmy ci, jak pasażerowie, którzy chcą wsiąść do pociągu,
wchodzą na stację, kupują bilet i wsiadają do wagonu. A potem wyjęliśmy mapę i
pokazaliśmy ci cienkie linie oznaczające tory kolejowe, łączące wszystkie stacje.
Bawiłeś się tym pociągiem całymi tygodniami, więc kupiliśmy ci więcej pociągów, a
ty wiedziałeś, dokąd wszystkie jadą.
Bardzo lubię te wspomnienia.
Muszę kończyć. Jest wpół do czwartej po południu. Wiem, że zawsze chciałeś
dokładnie wiedzieć, która godzina. Muszę iść do Co-op i kupić Rogerowi trochę
szynki na podwieczorek. W drodze do sklepu wrzucę ten list do skrzynki.
Kocham cię.

Twoja Mama

XXXXXX
Otworzyłem drugą kopertę. Zawierała następujący list:

Lausanne Rd 312 m.1


London N8 5BV
0208 756 4321
Drogi Christopherze!

Napisałam, że kiedy będę miała czas zrobić to jak należy, postaram się wyjaśnić
ci, dlaczego odeszłam. Teraz mam mnóstwo czasu. Siedzę z tym listem na kanapie,
gra radio i spróbuję ci wszystko wytłumaczyć.
Nie byłam dobrą matką, Christopherze. Może gdyby życie ułożyło się inaczej,
może gdybyś ty był inny, byłabym w tym lepsza. A tak wyszło, jak wyszło.
Nie jestem taka jak twój ojciec. Twój ojciec jest znacznie cierpliwszy. Godzi się z
życiem i jeśli życie go gnębi, nie pokazuje tego po sobie. Ale ja jestem inna i nic na
to nie poradzę.
Czy pamiętasz, jak kiedyś robiliśmy w mieście zakupy? I jak weszliśmy do
Bentalls, w środku był wielki tłok, a my musieliśmy kupić prezent dla babci?
Wystraszyłeś się tego tłumu. Wszyscy byli w mieście i robili przedświąteczne zakupy.
Rozmawiałam z panem Landem, który pracuje w dziale z wyposażeniem kuchni i z
którym kiedyś chodziłam do szkoły. Skuliłeś się na podłodze i przycisnąłeś ręce do
uszu. Na środku przejścia! Też nie lubię przedświątecznych zakupów, więc się
rozzłościłam, ostrzegłam, żebyś był grzeczny, i spróbowałam cię podnieść, usunąć z
drogi. A ty krzyknąłeś i zwaliłeś z półki miksery. Łoskot był taki, że wszyscy się
odwrócili, żeby spojrzeć, co się dzieje. Pan Land był bardzo wyrozumiały, ale na
podłodze leżały pudła, odłamki rozbitej miski, wszyscy się gapili, a ty się zmoczyłeś.
Tak się wkurzyłam, że chciałam zabrać cię ze sklepu, ale nie pozwoliłeś mi się
dotknąć, leżałeś na podłodze, waliłeś w nią rękami i nogami i krzyczałeś. Zjawił się
kierownik i spytał, co się stało. Byłam u kresu wytrzymałości. Musiałam zapłacić za
dwa potłuczone miksery i mu-
sieliśmy zaczekać, aż przestaniesz krzyczeć. A potem wracaliśmy do domu na
piechotę, co trwało niemiłosiernie długo, bo wiedziałam, że nie wsiądziesz do
autobusu.
Pamiętam, że przez cały ten wieczór płakałam, a twój ojciec z początku był
bardzo miły. Zrobił ci kolację, położył cię do łóżka, powiedział, że to się zdąża i że
wszystko będzie dobrze. Ale ja oświadczyłam, że dłużej tego nie wytrzymam, tak że
w końcu się na mnie wkurzył, nazwał głupią, kazał mi wziąć się w garść, a ja go
wtedy uderzyłam, źle zrobiłam, ale byłam strasznie zdenerwowana.
Nieraz się tak kłóciliśmy, bo ja często myślałam, że dłużej tego nie wytrzymam.
Twój ojciec jest bardzo cierpliwy, a ja nie. Ja wpadam w złość, choć wcale tego nie
chcę. W końcu przestaliśmy z sobą rozmawiać, bo wiedzieliśmy, że każda rozmowa
skończy się kłótnią i nic nie da. Czułam się bardzo samotna.
Właśnie wtedy zaczęłam dużo czasu spędzać z Rogerem. Zawsze dużo czasu
spędzaliśmy z Rogerem i Eileen, ale teraz zaczęłam spotykać się z Rogerem sam na
sam, bo mogłam mu się wyżalić. Był jedyną osobą, z którą mogłam szczerze
porozmawiać. A kiedy z nim byłam, nie czułam się samotna.
Wiem, że możesz nic z tego nie zrozumieć, ale chciałam ci to jakoś wytłumaczyć,
żebyś wiedział. Więc jeśli nawet nic nie zrozumiałeś, to możesz zachować ten list,
przeczytać później i może wtedy zrozumiesz.
Roger powiedział mi, że on i Eileen już się nie kochają, nie kochają się od bardzo
dawna. A więc on też czuł się samotny. Mieliśmy z sobą wiele wspólnego. Potem
zrozumieliśmy, że się kochamy. Zaproponował, żebym opuściła twojego ojca i
żebyśmy zamieszkali razem. Powiedziałam, że nie mogę ciebie zostawić. Zmartwiło
go to, lecz zrozumiał, że jesteś dla mnie bardzo ważny.
I wtedy ty i ja się pokłóciliśmy. Pamiętasz? Poszło o twoją kolację. Ugotowałam
ci coś, a ty nie chciałeś tego zjeść. Nie jadłeś od kilku dni i byłeś taki chudy.
Zacząłeś krzyczeć, ja się wkurzyłam i cisnęłam jedzenie przez pokój. Wiem, że nie
powinnam. A ty chwyciłeś deskę do krojenia, rzuciłeś ją we mnie i złamałeś mi
palce stopy. Potem pojechaliśmy oczywiście do szpitala i założono mina nogę gips.
Po powrocie do domu twój ojciec i ja strasznie się pokłóciliśmy. Oskarżył mnie, że
się na ciebie zezłościłam. Powiedział, że powinnam ci dać, co chciałeś, choćby
talerz sałaty czy koktajl truskawkowy. Odparłam, że chciałam ci dać coś
pożywnego. Powiedział, że nic się na to nie poradzi. Na co odparłam, że ja też nic
na to nie poradzę, że wyszłam z siebie. Powiedział, że jeżeli on może utrzymać
nerwy na wodzy, to ja też do cholery. No i tak się to ciągnęło bez końca.
Przez miesiąc nie mogłam normalnie chodzić, pamiętasz? - i musiał się tobą
zajmować ojciec. Pamiętam, że patrzyłam na was i widząc was razem, myślałam, że
przy nim zachowujesz się całkiem inaczej. O wiele spokojniej. I że nie krzyczycie na
siebie. Zrobiło mi się z tego powodu strasznie smutno, bo wydało mi się, że nie
jestem ci potrzebna. To było nawet gorsze od naszych ciągłych starć, ponieważ
poczułam się, jakbym była niewidzialna.
I chyba właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że dla ciebie i ojca pewnie byłoby
lepiej, gdybym z wami nie mieszkała. Bo musiałby dbać tylko o jedną osobę,
zamiast dwóch.
A potem Roger powiedział mi, że poprosił w banku o przeniesienie. To znaczy
spytał, czy mógłby dostać posadę w Londynie, i właśnie tam wyjeżdżał. Spytał mnie,
czy chcę z nim pojechać. Długo nad tym myślałam, Christopher. Słowo. Ta decyzja
złamała mi serce, ale w końcu uznałam, że lepiej będzie dla nas wszystkich, jak
pojadę. Dlatego się zgodziłam.
Chciałam się pożegnać. Chciałam wpaść do domu po twoim powrocie ze szkoły i
wziąć coś do ubrania. Zamierzałam wytłumaczyć ci wtedy, co robię, powiedzieć, że
będę przyjeżdżać w odwiedziny tak często, jak się da, a ty będziesz mógł czasem
wpadać do nas do Londynu.
Ale kiedy zadzwoniłam, twój ojciec powiedział, że nie mogę wrócić. Był naprawdę
zły. Zabronił mi rozmawiać z tobą. Nie wiedziałam, co robić. Oskarżył mnie o
samolubstwo i zapowiedział, że moja noga nie postanie więcej w jego domu.
Dlatego nie przyszłam. Ale piszę do ciebie listy.
Ciekawa jestem, czy cokolwiek z tego zrozumiałeś. Wiem, że będzie to dla ciebie
bardzo trudne. Mam jednak nadzieję, że rozumiesz choć trochę.
W żadnym razie nie chciałam cię zranić, Christopherze. Myślałam, że to, co
zrobiłam, będzie dla nas wszystkich najlepsze. Mam nadzieję, że tak jest. Chcę,
żebyś wiedział, że nie ma w tym twojej winy.
Kiedyś sobie roiłam, że wszystko się ułoży. Pamiętasz, jak mówiłeś, że chcesz
zostać astronautą? Ja też kiedyś marzyłam, że zostaniesz astronautą, że zobaczę cię
w telewizji i pomyślę: to mój syn. Ciekawa jestem, kim chcesz zostać teraz. Czy to
się zmieniło? Czy wciąż rozwiązujesz zadania z matematyki? Mam taką nadzieję.
Christopher! Napisz do mnie kiedyś albo zadzwoń, bardzo cię o to proszę. Numer
telefonu jest na początku listu.
Pozdrowienia i całusy.

Twoja Mama
XXXXXX

Otworzyłem trzecią kopertę. W środku był następujący list:

18 września Lausanne Rd 312


m.1
London N8
0208 756 4321

Drogi Christopherze!

Obiecałam, że będę pisać co tydzień, i piszę. Właściwie to już drugi list w tym
tygodniu, więc spisuję się lepiej, niż zapowiedziałam.
Dostałam pracę. Pracuję w Camden, u Perkina i Rashida, w licencjonowanej
firmie kosztorysowej. Pracownicy firmy jeżdżą po domach, wyceniają je, szacują,
co w nich trzeba zrobić i ile będzie kosztować robocizna. Oceniają też, ile będzie
kosztować budowa nowych domów, biur i fabryk.
W biurze jest ładnie. Druga sekretarka ma na imię Angie. Na jej biurku jest
pełno misiów, pluszaków i zdjęć jej dzieci (więc na swoim też postawiłam twoje
zdjęcie w ramce). Angie jest bardzo miła i zawsze chodzimy razem na lunch.
Nie wiem jednak, jak długo tu zostanę. Mam tu mnóstwo dodawania, gdy
wysyłamy klientom rachunki, a nie jestem w tym najlepsza (ty byś z tym poradził
sobie znacznie lepiej!).
Firmę prowadzą dwaj panowie, Perkin i Rashid. Pan Rashid pochodzi z
Pakistanu, jest bardzo surowy i wciąż wymaga, żebyśmy pracowały szybciej. Pan
Perkin jest dziwny (Angie nazywa go Perkinem Perwerkinem). Kiedy podchodzi i
staje przy mnie, żeby o coś spytać, zawsze kładzie mi rękę na ramieniu, i przykuca,
przysuwając twarz tak blisko mojej, że czuję jego pastę do zębów i aż się wzdrygam.
Pensja też nie jest za wysoka. Więc jak tylko nadąży się okazja, rozejrzę się za
lepszą robotą.
Któregoś dnia poszłam do Alexandra Palace. To duży park tuż za rogiem, blisko
naszego mieszkania. W parku, na szczycie wielkiego wzgórza, jest centrum
konferencyjne. Od razu pomyślałam o tobie, bo gdybyś tu przyjechał, moglibyśmy
tam pójść, popuszczać latawce i popatrzeć na samoloty lecące na lotnisko
Heathrow. Na pewno by ci się spodobało.
Muszę kończyć, Christopherze. Piszę list w czasie przerwy na lunch (Angie ma
grypę i jest na zwolnieniu, więc jem sama). Proszę, napisz do mnie kiedyś, jak się
masz i co robisz w szkole.
Mam nadzieję, że dostałeś prezent, który ci wysłałam. Już się z tym uporałeś?
Roger i ja zobaczyliśmy tę ła-
migłówkę w sklepie w Camden, a wiem, jak lubisz układanki. Przed zapakowaniem
i wysłaniem Roger próbował rozłączyć te dwie części, ale nie zdołał. Powiedział,
że jeżeli tobie się uda, to jesteś geniuszem.
Mnóstwo, mnóstwo pozdrowień.

Twoja Mama
XXXX

A tak brzmiał czwarty list:

23 sierpnia Lausanne Road 312 m.l


London N8

Drogi Christopherze!

Przepraszam, że nie napisałam w zeszłym tygodniu. Musiałam iść do dentysty i


wyrwać dwa zęby trzonowe. Pewnie nie pamiętasz, kiedy musieliśmy ciebie
zaprowadzić do dentysty. Nie pozwoliłbyś nikomu włożyć ręki do twoich ust, więc
żeby dentysta mógł usunąć ząb, trzeba cię było uśpić. Ale mnie nie uśpili, tylko
zrobili znieczulenie miejscowe, które powoduje, że nie czuje się w ustach niczego.
Całe szczęście, bo żeby usunąć ząb, musieli piłować kość. W ogóle mnie nie bolało.
Nawet się śmiałam, bo dentysta tak się zapierał, naprężał i ciągnął, aż brał śmiech.
Ale po powrocie do domu tak mnie rozbolało, że dwa dni przeleżałam na kanapie i
brałam mnóstwo środków przeciwbólowych...

Przerwałem czytanie listu, bo zrobiło mi się niedobrze.


Mama nie miała ataku serca. Mama nie umarła. Przez cały czas żyła. Tata mnie
okłamał.
Łamałem sobie głowę, żeby znaleźć jakieś inne wyjaśnienie, ale nie umiałem
wymyślić żadnego. A potem nie mogłem już w ogóle myśleć, bo mój mózg przestał
funkcjonować jak należy.
Poczułem zawrót głowy. Pokój zakołysał mi się przed oczami, jakby mieścił się na
szczycie bardzo wysokiego budynku, a budynek kołysał się w przód i w tył w
podmuchach silnego wiatru (to również jest porównanie). Wiedziałem jednak, że ten
pokój nie może kołysać się w przód i w tył, więc wszystko to działo się w mojej
głowie.
Upadłem na łóżko i zwinąłem się w kłębek.
Rozbolał mnie brzuch.
Nie wiem, co było potem, bo mam lukę w pamięci, jak na skasowanym kawałku
nagrania na taśmie wideo. Wiem jednak, że upłynęło dużo czasu, bo kiedy znów
otworzyłem oczy, za oknem zrobiło się już ciemno. Na pewno zwymiotowałem, bo w
wymiocinach było całe łóżko, moje dłonie, ręce i twarz.
Przedtem jednak usłyszałem, jak ojciec wchodzi do domu i mnie woła. Także po
tym poznałem, że minęło dużo czasu.
Co dziwne, kiedy wołał moje imię: „Christopher?... Christopher?...", widziałem je
wypisane. Często widzę to, co ktoś do mnie mówi, wydrukowane jak na ekranie
komputera, zwłaszcza jeżeli ten ktoś jest w innym pokoju. Ale tym razem napis nie
widniał na ekranie monitora. Zobaczyłem moje imię wypisane wielkimi literami,
niczym duża reklama na boku autobusu. Jakby napisała je własną ręką moja matka, o
tak:

A potem usłyszałem tatę, który wszedł po schodach i do sypialni.


- Christopher, co ty robisz, do licha? - spytał.
Wiedziałem, że jest w pokoju, ale jego głos był słaby i dobiegał z oddali, tak jak
głosy ludzi wtedy, kiedy jęczę i nie chcę, żeby się do mnie zbliżali.
- Co robisz, do jasnej... To moja szafa, Christopher! To moje... O, w mordę... W
mordę, w mordę, w mordę!
Na jakiś czas zamilkł.
Potem położył mi rękę na ramieniu, przekręcił mnie na bok i powiedział:
- O Boże.
Jego dotyk nie zabolał mnie jak zwykle. Przyglądałem się, jak mnie dotyka, tak
jakbym oglądał film, którego akcja dzieje się w tym pokoju, ale prawie nie czułem
jego ręki. Miałem wrażenie, że owiewa mnie wiatr.
Tata znów na jakiś czas zamilkł.
- Przepraszam, Christopher - przemówił wreszcie. - Bardzo, bardzo cię
przepraszam.
Wtedy dotarło do mnie, że zwymiotowałem, bo poczułem, że jestem cały mokry, i
poczułem zapach, taki jak wtedy, gdy ktoś w szkole zwymiotuje.
- Przeczytałeś jej listy - powiedział tata.
Potem usłyszałem, że płacze, bo pociągał nosem jak ktoś przeziębiony, kto ma
silny katar.
- Zrobiłem to dla twojego dobra, Christopherze - dodał. - Słowo. Nie chciałem ci
kłamać. Myślałem... Myślałem, że lepiej będzie, jeżeli się nie dowiesz... że... że... Nie
chciałem... Zamierzałem pokazać ci listy, kiedy będziesz starszy.
Znowu zamilkł.
- To był przypadek - rzekł.
Znowu zamilkł.
- Nie wiedziałem, co powiedzieć... Byłem w takiej rozterce... Zostawiła list i... A
potem zadzwoniła i... Powiedziałem, że jest w szpitalu, bo... bo nie wiedziałem, jak ci
wytłumaczyć. To było zbyt skomplikowane. Strasznie trudne. Tak że... powiedziałem
ci, że jest w szpitalu. Wiem, że to była nieprawda. Ale kiedy raz to powiedziałem...
nie mogłem... nie mogłem już tego zmienić. Rozumiesz... Christopher?...
Christopher?... To po prostu... wymknęło się spod kontroli i chciałbym...
Zamilkł naprawdę na bardzo długo.
Wreszcie znów dotknął mojego ramienia i powiedział:
- Musimy cię oczyścić, Christopher, zgoda?
Potrząsnął mną lekko, ale się nie ruszyłem.
- Christopher, pójdę do łazienki i przygotuję gorącą kąpiel. Potem wrócę i cię tam
zabiorę, dobrze? A potem wsadzę pościel do pralki.
Usłyszałem, jak wstaje, idzie do łazienki i odkręca kran. Wsłuchałem się w wodę
lecącą do wanny. Taty jakiś czas nie było. Kiedy wrócił, dotknął mojego ramienia i
powiedział:
- Zróbmy to bardzo delikatnie, Christopher. Usiądźmy, zdejmijmy ubranie i
pójdźmy się wykąpać, zgoda? Będę cię musiał dotykać, ale to nic nie szkodzi.
Tata podniósł mnie i posadził na brzegu łóżka. A potem zdjął ze mnie sweter,
koszulę, położył je na posłaniu, podźwignął mnie na nogi i zaprowadził do łazienki.
Nie krzyczałem. Nie wyrywałem się. Nie uderzyłem go.
163

Kiedy byłem mały i poszedłem do szkoły, moją główną nauczycielką była Julie,
ponieważ Siobhan jeszcze tam nie pracowała. Zaczęła pracować w szkole, kiedy
miałem dwanaście lat.
Pewnego dnia Julie usiadła w ławce obok mnie, położyła na ławce tubkę Smarties i
spytała:
- Co jest w tej tubce, Christopher, jak myślisz?
- Smarties - odparłem.
Zdjęła przykrywkę z tubki Smarties, obróciła ją dnem do góry i ze środka wypadła
czerwona kredka. Roześmiała się.
- Wcale nie Smarties, tylko kredka.
Julie schowała kredkę do tubki i nałożyła przykrywkę.
- Gdyby w tej chwili weszła tu twoja mamusia i gdybyśmy spytali ją, co jest w tej
tubce Smarties, to jak myślisz, co by odpowiedziała? - spytała, bo kiedyś nazywałem
mamę nie mamą, tylko mamusią.
- Kredka - odparłem.
Ato dlatego, że kiedy byłem mały. nie pojmowałem, że inni ludzie mają rozum.
Julie powiedziała mamie i tacie, że zawsze będę miał z tym duże trudności. Ale teraz
już ich nie mam. Ponieważ uznałem to za rodzaj zagadki. A kiedy coś jest zagadką to
zawsze znajdzie się rozwiązanie.
Przypomina to komputery. Ludzie myślą że komputery różnią się od nich, bo nie
mają umysłów, chociaż w teście Turinga komputery mogą rozmawiać z ludźmi o
pogodzie, o winie i o Włoszech, a nawet opowiadać dowcipy.
Ale umysł to tylko skomplikowana maszyna.
Kiedy patrzymy na rzeczy, wydaje nam się, że wyglądamy przez nasze oczy jak
przez okienka, a w naszej głowie siedzi jakaś osoba, ale to nieprawda. Bo patrzymy
na ekran w naszych głowach, podobny do ekranu komputera.
Można to powiedzieć na podstawie doświadczenia, które widziałem w telewizyjnej
serii pod tytułem Jak pracuje umysł. W doświadczeniu tym człowiek wsuwa głowę w
specjalny uchwyt i patrzy na stronę zapisaną na ekranie. Strona wygląda normalnie i
nic się nie zmienia. Lecz po chwili, kiedy uczestnik doświadczenia przesuwa po niej
okiem, odkrywa coś bardzo dziwnego, bo gdy próbuje przeczytać fragment, który
czytał poprzednio, okazuje się, że tekst się zmienił.
A dzieje się tak, ponieważ w momencie kiedy przeskakuje okiem z jednego punktu
do drugiego, nie widzi nic, jest ślepy. Ruchy oka nazywa się skokami. Gdyby
człowiek widział wszystko, kiedy przesuwa okiem z jednego miejsca w drugie,
kręciłoby mu się w głowie. W eksperymencie czujnik, który pokazuje, kiedy oko
przeskakuje z punktu w punkt, zmienia w tym momencie niektóre słowa na stronie
tam, gdzie człowiek nie patrzy.
Ale człowiek tego nie widzi, bo podczas skoków oka jest ślepy, gdyż jego mózg
zapełnia ekran w głowie, tak by miał wrażenie, że wygląda przez dwa małe okienka
w głowie. I nie zauważa zmiany słów w innym miejscu strony, ponieważ mózg
pokazuje mu wtedy obraz rzeczy, na które w tym momencie nie patrzy.
Ludzie różnią się od zwierząt, ponieważ na ekranach w swoich głowach mogą
mieć obrazy rzeczy, na które w tej chwili nie patrzą. Mogą mieć obrazy kogoś w
innym pokoju. Mogą też mieć obraz tego, co się stanie jutro. Albo obrazy siebie
samych jako astronautów. Albo obrazy ogromnych liczb. A także całych łańcuchów
myślowych, kiedy próbują rozwiązać jakiś problem.
Dlatego właśnie pies może pójść do weterynarza, przejść poważną operację, po
której z nogi sterczą mu gwoździe, ale kiedy zobaczy kota, zapomina o sterczących
gwoździach i go goni. Lecz jeżeli operację przejdzie człowiek, miesiącami nosi w
głowie obraz rany, wszystkich szwów na nodze, złamanej
kości, gwoździ i nawet jeśli zobaczy autobus, który musi złapać, to nie pobiegnie, bo
ma w głowie obraz trzeszczących kości, pękających szwów i nowego bólu.
Właśnie dlatego ludzie sądzą że komputery nie mają rozumu i że ludzkie mózgi są
wyjątkowe i inne od komputerowych. Człowiek widzi bowiem w swojej głowie
ekran i myśli, że siedzi w niej ktoś, kto na ten ekran patrzy, tak jak siedzący w
kapitańskim fotelu i patrzący na wielki ekran kapitan Jean-Luc Picard z serialu Star
Trek - Nowe pokolenie. I myśli, że ten ktoś jest specjalnym ludzkim umysłem,
zwanym homunkulusem. czyli człowieczkiem. I że komputery nie mają
homunkulusów.
Ale ten homunkulus jest jeszcze jednym obrazem na ekranie w jego głowie. A
kiedy ów homunkulus jest na ekranie (bo człowiek myśli właśnie o homunkulusie),
ekran ten obserwuje inna część jego mózgu. Kiedy zaś dany człowiek myśli o tej
części swego mózgu (fragmencie, który obserwuje homunkulusa na ekranie), to
przedstawia sobie ten fragment na ekranie, podczas gdy kolejny fragment mózgu
obserwuje ekran. Ale mózg tego nie dostrzega, ponieważ jest jak oko przeskakujące z
miejsca w miejsce, więc ludzie są wewnątrz swoich głów ślepi, kiedy przerzucają się
myślami z jednego przedmiotu na drugi.
Właśnie dlatego ludzkie mózgi są jak komputery. Nie z powodu swojej
wyjątkowości, lecz dlatego, że wciąż muszą się wyłączać na ułamki sekund, wraz ze
zmianami na ekranie. A ponieważ jest coś, czego nie widzą uważają to za wyjątkowe.
Bo ludzie zawsze uważają za wyjątkowe to, czego nie widzą, jak na przykład ciemną
stronę księżyca, drugą stronę czarnej dziury lub ciemność, kiedy budzą się w nocy i
czują strach.
Ludzie myślą również, że są inni niż komputery, ponieważ mają uczucia, a
komputery uczuć nie mają. Ale uczucia to nic więcej jak obrazy na ekranie w głowie,
przedstawiające to, co wydarzy się jutro czy za rok, lub to, co mogłoby się zdarzyć
zamiast tego, co się zdarzyło. Jeżeli ten obraz jest wesoły, ludzie się śmieją a jeżeli
smutny, płaczą.
167

Po tym jak tata mnie wykąpał, oczyścił z wymiocin i wytarł ręcznikiem, zabrał mnie
do mojej sypialni i założył mi czyste ubranie.
- Jadłeś już coś dziś wieczorem? - spytał.
Nie odpowiedziałem.
- Zrobić ci coś do jedzenia. Christopher?
Znów nie odpowiedziałem.
- Dobrze. Posłuchaj. Wrzucę tylko do pralki twoje ubranie i pościel, a potem
wrócę, zgoda?
Siedziałem na łóżku i wpatrywałem się w swoje kolana.
Tata wyszedł z pokoju, zebrał moje ubranie z podłogi w łazience i położył na
podeście. Potem poszedł zdjąć pościel ze swojego łóżka i wyniósł ją na podest razem
z moją koszulą i swetrem. Zgarnął wszystko i zniósł na dół. Potem usłyszałem, że
włączył pralkę, zaczął pracować bojler i rurami popłynęła do pralki woda.
Przez dłuższy czas nic więcej nie słyszałem.
W głowie zacząłem potęgować dwójki, bo to mnie uspokajało. Doszedłem do 33
554 432, czyli 2 do 25 potęgi, co nie było znów aż tak dużo, bo doszedłem już kiedyś
do 2 do 45 potęgi, ale mój mózg nie pracował tego dnia najlepiej.
Potem do pokoju wrócił tata.
- Jak się czujesz? - spytał. - Przynieść ci coś?
Nie odpowiedziałem. Dalej wpatrywałem się w kolana.
Tata też nic więcej nie powiedział. Usiadł przy mnie na łóżku, oparł łokcie na
kolanach i wpatrzył się w dywan po-
między swoimi nogami, gdzie leżał mały czerwony klocek lego z ośmioma
kołeczkami.
Usłyszałem, że budzi się Toby, który jest zwierzęciem nocnym, bo z jego klatki
dobiegł szelest.
Tata bardzo długo milczał.
- Posłuchaj - przemówił - być może nie powinienem tego mówić, ale... Chcę, żebyś
wiedział, że możesz mi ufać. I... faktycznie, może nie zawsze mówię prawdę. Bóg mi
świadkiem, że się staram, Christopher, Bóg mi świadkiem, ale... Zycie jest trudne.
Cholernie trudno jest mówić bez przerwy prawdę. Czasem to niemożliwe. Chcę,
żebyś wiedział, że się staram, naprawdę. Być może nie jest to najodpowiedniejsza
chwila na takie słowa, wiem, że ci się nie spodobają, ale... Musisz wiedzieć, że odtąd
będę ci mówił tylko prawdę. O wszystkim. Ponieważ... jeżeli nie mówi się prawdy od
razu, to później... później boli ona znacznie bardziej. Dlatego...
Tata potarł twarz, zjechał w dół palcami, otwierając usta i wbił wzrok w ścianę.
Widziałem go kątem oka.
- To ja zabiłem Wellingtona, Christopher - powiedział.
Zadałem sobie pytanie, czy to żart, ponieważ nie rozumiem żartów. Kiedy ludzie
opowiadają żarty, to nie mówią serio.
Tata dodał jednak:
- Proszę cię, Christopher. Pozwól... to sobie wyjaśnić. - Wziął oddech. - Kiedy
twoja mama odeszła... Eileen... pani Shears... była dla nas bardzo dobra. Bardzo
dobra dla mnie. Pomogła mi w bardzo trudnym czasie. Nie wiem, czybym sobie bez
niej poradził. Wiesz, że odwiedzała nas niemal codziennie. Pomagała w gotowaniu i
sprzątaniu. Wpadała, żeby sprawdzić, czy mamy się dobrze, czy niczego nie
potrzebujemy... Pomyślałem... Cóż... Cholera, staram się mówić prosto...
pomyślałem, że mogłaby przychodzić stale. Pomyślałem... może głupio... że
mogłaby... z czasem... tu się wprowadzić. Albo my do niej. Byliśmy... w bardzo,
bardzo dobrych stosunkach. Uważałem ją za przyjaciółkę. Ale się pomyliłem. W
końcu... wszystko sprowadza się do... Cholera... Pokłóciliśmy się, Christopher, i...
Powiedziała rzeczy, których ci nie powtórzę, bo nie są miłe, ale bolą, ale... Chyba
bliższy był jej ten przeklęty pies niż ja, niż my. Choć kiedy teraz o tym myślę, może i
ma
swoją rację. Może ciężko z nami wytrzymać. Może łatwiej żyć w pojedynkę,
opiekując się głupim kundlem, niż dzielić życie z bliźnimi. Bądź co bądź wymagamy
niemało uwagi, no nie, kolego?... W każdym razie pokłóciliśmy się. Szczerze
mówiąc, nie raz i nie dwa. Aż wreszcie po ostatnim paskudnym małym spięciu
wyrzuciła mnie z domu. A sam wiesz, jaki ten przeklęty pies zrobił się po operacji.
Schizofrenik! W jednej chwili przymilny, przewraca się na grzbiet, żeby podrapać go
w brzuch. A w następnej chapie cię za łydkę. W każdym razie wrzeszczeliśmy na
siebie, a on załatwiał się w ogrodzie. Kiedy więc ona zatrzasnęła za mną drzwi, ten
drań na mnie czyhał i... Wiem, wiem. Może gdybym mu przykopał, to by się wycofał.
Ale kiedy człowiekowi robi się czerwono przed oczami... to, cholera, wiesz, jak jest.
Ja i ty aż tak się nie różnimy. A ja w głowie miałem tylko to, że ona bardziej dba o
tego przeklętego psa niż o ciebie czy o mnie. I wszystko, co tłamsiłem w sobie przez
te dwa lata, po prostu...
Tata na chwilę zamilkł.
- Przepraszam, Christopher - powiedział. - Słowo daję, że nie chciałem, żeby tak
się to skończyło.
I wtedy zrozumiałem, że to nie żart, i naprawdę się przestraszyłem.
- Wszyscy popełniamy błędy, Christopher. Ty, ja, twoja mama, każdy. I czasem są
to bardzo duże błędy. Jesteśmy tylko ludźmi.
Podniósł prawą rękę i rozłożył palce w wachlarz. Ale ja krzyknąłem i odepchnąłem
go tak mocno, że spadł z łóżka na podłogę.
Usiadł.
- No, dobrze - powiedział. - Posłuchaj, Christopher. Przepraszam cię. Na dzisiaj to
zostawmy, zgoda? Zejdę teraz na dół, prześpię się, a rano porozmawiamy... Wszystko
będzie dobrze. Słowo. Wierz mi.
Wstał, wziął głęboki oddech i wyszedł z pokoju.
Długo siedziałem na łóżku, wpatrując się w podłogę. Potem usłyszałem drapanie
Toby'ego w klatce. Podniosłem oczy i zobaczyłem, że patrzy na mnie przez kratę.
Musiałem wynieść się z domu. Tata zamordował Welling-
tona. A to znaczyło, że może też zamordować mnie. Nie mogłem mu wierzyć, mimo
że powiedział „Wierz mi", bo okłamał mnie w ważnej sprawie.
Nie mogłem jednak wynieść się z domu natychmiast, boby mnie zobaczył,
postanowiłem więc zaczekać, aż zaśnie.
Była 23.16.
Znów spróbowałem potęgować 2, ale nie mogłem przekroczyć 2 do 15 potęgi,
czyli 32 768. Więc żeby czas mijał szybciej i żeby nie myśleć, jęczałem.
Zrobiła się 1.20, ale nie słyszałem, żeby tata wrócił na górę do łóżka. Nie
wiedziałem, czy zasnął na dole, czy czeka, żeby przyjść i mnie zabić. Dlatego
wyjąłem mój szwajcarski scyzoryk, otworzyłem piłkę, by móc się bronić, bardzo
cicho wyszedłem z sypialni i zacząłem słuchać. Nic nie usłyszałem, więc ruszyłem
po schodach, bardzo cicho i bardzo wolno. Gdy znalazłem się na dole, przez drzwi do
dużego pokoju zobaczyłem stopę taty. Odczekałem 4 minuty, by zobaczyć, czy się
nie poruszy, ale nie poruszył się. Poszedłem więc dalej i dotarłem do holu. Tam
zajrzałem przez drzwi do dużego pokoju.
Tata leżał na kanapie, oczy miał zamknięte.
Patrzyłem na niego długo.
Wtem zachrapał, że aż podskoczyłem. Słyszałem w uszach pulsującą krew, serce
biło mi bardzo szybko i bolało mnie, jakby ktoś nadmuchał mi w piersi wielki balon.
Zastanawiałem się, czy nie dostanę zawału.
Tata nadal miał zamknięte oczy. Zadałem sobie pytanie, czy nie udaje, że śpi.
Zacisnąłem więc dłoń na scyzoryku i zapukałem we framugę.
Tata obrócił głowę na drugie ramię, zadrgała mu stopa, powiedział „Gnnnn", ale
nie otworzył oczu. A potem znów zachrapał.
Spał.
Oznaczało to, że mogę wyjść z domu, jeżeli zrobię to tak cicho, żeby go nie
obudzić.
Zdjąłem z wieszaka przy drzwiach wejściowych oba moje płaszcze i szalik i
włożyłem je, ponieważ w nocy na dworze jest zimno. Potem znowu bardzo cicho
wszedłem na górę, co było trudne, bo drżały mi nogi. Wszedłem do pokoju i wzią-
łem klatkę z Tobym. Drapał. Żeby stłumić hałas, zdjąłem jeden płaszcz i okryłem nim
klatkę. Potem zniosłem ją na dół.
Tata cały czas spał.
Wszedłem do kuchni i wziąłem moje specjalne pudełko z jedzeniem. Otworzyłem
tylne drzwi, wyszedłem, a żeby jak najciszej szczęknął zamek, przy zamykaniu drzwi
przytrzymałem klamkę do dołu. Potem przemierzyłem ogród.
W głębi ogrodu stała szopa. W środku była kosiarka, maszynka do przycinania
żywopłotu i mnóstwo akcesoriów ogrodniczych, których kiedyś używała mama:
doniczki, torby z nawozem, bambusowe kijki, sznurek, szpadle. W szopie byłoby mi
cieplej, lecz przewidywałem, że tata mógłby mnie tam szukać, więc obszedłem ją i
wcisnąłem się w szczelinę pomiędzy ścianą a płotem, z tyłu za dużym, czarnym,
plastikowym pojemnikiem na deszczówkę. Usiadłem i poczułem się trochę
bezpieczniej.
Zdecydowałem, że zostawię drugi płaszcz na klatce Toby'ego, żeby się nie
przeziębił i nie umarł.
Otworzyłem moje specjalne pudełko z jedzeniem. W środku był batonik Milky,
dwie lukrecjowe tasiemki, trzy klementynki, różowy wafelek i mój czerwony
barwnik do żywności. Nie czułem głodu, lecz wiedziałem, że powinienem coś zjeść,
ponieważ kiedy się nie je, można się przeziębić. Dlatego zjadłem dwie klementynki i
batonik.
Potem zacząłem myśleć, co począć.
173

Pomiędzy dachem szopy a wielką rośliną która zwiesza się nad płotem z domu obok,
widziałem gwiazdozbiór Oriona.
Mówią że Orion nazywa się Orionem, ponieważ Orion był myśliwym, a
konstelacja wygląda jak myśliwy z maczugą łukiem i strzałą czyli tak:

Ale to głupota, bo to są tylko gwiazdy i można połączyć kółka w dowolny sposób.


Można z nich zrobić panią z parasolką która macha ręką albo maszynkę do kawy,
taką jaką ma pani Shears, włoską z rączką i buchającą parą albo dinozaura:
W kosmosie nie ma żadnych linii, więc można połączyć fragmenty Oriona z
fragmentami Zająca, Byka lub Bliźniąt i powiedzieć, że są to gwiazdozbiory
Winogron, Jezusa lub Roweru (tyle że w czasach starożytnych Rzymian i Greków,
kiedy Oriona nazwano Orionem, nie było jeszcze rowerów).
W każdym razie Orion nie jest myśliwym, maszynką do kawy ani dinozaurem. To
tylko Betelgeuse, Bellatrix, Alnilam, Rigel i 17 innych gwiazd, których nazw nie
znam. Są nuklearnymi eksplozjami, odległymi o miliardy mil.
Taka jest prawda.
179

Czuwałem do 3.47. Wtedy po raz ostatni spojrzałem na zegarek, zanim zasnąłem.


Mój zegarek ma świecącą tarczę i zapala się za naciśnięciem przycisku, więc mogłem
odczytać godzinę w ciemności. Było mi zimno i bałem się, że tata wyjdzie i mnie
znajdzie. Ale w ogrodzie czułem się bezpieczniej, bo byłem ukryty.
Często patrzyłem w niebo. Lubię patrzeć w niebo, kiedy jestem nocą w ogrodzie.
Latem czasem wychodzę w nocy z domu z latarką i planisferą, składającą się z
dwóch plastikowych kół połączonych pośrodku osią. Na dole jest mapa nieba, a na
górze apertura, czyli otwór w kształcie paraboli. Kiedy się ją obraca, to widzi się
mapę nieba, tak jak wygląda konkretnego dnia w roku z szerokości geograficznej
północnej 51,5 stopnia, na której leży Swindon, gdyż największa połać nieba jest
zawsze po przeciwnej stronie Ziemi.
Kiedy obserwuje się niebo, wiadomo, że patrzy się na gwiazdy odległe o setki,
tysiące lat świetlnych. Niektóre z tych gwiazd już nie istnieją, ponieważ ich światło
musiało przebyć do nas tak długą drogę, że zdążyły umrzeć, wybuchnąć albo
skurczyć się w czerwone karły. W porównaniu z nimi wydajesz się sobie bardzo mały
i jeżeli napotykasz w życiu, jakieś trudności czy kłopoty, miło jest pomyśleć, że są
one nieistotne, to znaczy takie małe, że nie musisz się z nimi liczyć, kiedy coś
planujesz.
Nie spałem dobrze, bo było zimno, ziemia pode mną bardzo nierówna i twarda, a
Toby mocno drapał w klatkę. Ale kiedy na dobre się rozbudziłem, zrobiło się widno,
niebo było poma-
rańczowo-niebiesko-fioletowe i usłyszałem śpiew ptaków, „pieśń poranka".
Pozostałem tam jeszcze 2 godziny i 32 minuty, a wtedy usłyszałem tatę, który
wyszedł do ogrodu, wołając: „Christopher...? Christopher...?".
Odwróciłem się, znalazłem stary ubłocony plastikowy worek po nawozie,
wcisnąłem się z klatką Toby'ego i specjalnym pudełkiem na jedzenie w kąt pomiędzy
ścianą szopy, ogrodzeniem i pojemnikiem z deszczówką i przykryłem się plastikiem.
Gdy usłyszałem, że tata idzie przez ogród, wyjąłem z kieszeni szwajcarski scyzoryk i
otworzyłem piłkę na wypadek, gdyby nas znalazł. Otworzył drzwi do szopy i zajrzał
do środka. A potem powiedział: „Cholera!". Usłyszałem jego kroki w krzakach z
boku szopy. Serce biło mi bardzo szybko, znów poczułem, jakbym w piersi miał
balon. Pewnie zajrzał za szopę, miałem jednak głowę zakrytą, więc tego nie
zobaczyłem, ale mnie nie dostrzegł, bo usłyszałem, że wraca przez ogród.
Spędziłem tam w bezruchu 27 minut, spoglądając na zegarek. A potem usłyszałem,
że tata zapala silnik furgonetki. Poznałem ten odgłos, bo słyszałem jej silnik bardzo
często, a stała blisko. Wiedziałem, że nie jest to samochód żadnego z sąsiadów,
ponieważ narkomani mieli kempingowego volkswagena, pan Thompson spod 40
vauxhalla cavaliera, a ci spod 34 peugeota. Ich silniki wydawały inny odgłos.
Gdy usłyszałem, że auto taty oddala się od domu, wiedziałem, że mogę
bezpiecznie wyjść.
Musiałem zdecydować, co zrobić, gdyż nie mogłem dłużej mieszkać w domu z
tatą, bo było to niebezpieczne.
Podjąłem decyzję.
Postanowiłem, że zapukam do drzwi pani Shears i zamieszkam z nią, ponieważ ją
znałem, nie była obca i już przebywałem w jej domu, kiedy po naszej stronie ulicy
nie było prądu. Byłem pewien, że tym razem mnie nie odprawi, bo kiedy wyjawię,
kto zabił Wellingtona, uzna mnie za przyjaciela. I zrozumie, dlaczego nie mogę
dłużej mieszkać z tatą.
Ze specjalnego pudełka na żywność wyjąłem lukrecjowe tasiemki, różowy wafelek
i ostatnią klementynkę, włożyłem je do kieszeni i ukryłem pudełko pod workiem po
nawozie. Potem wziąłem klatkę z Tobym, dodatkowy płaszcz i wygra-
moliłem się zza szopy. Przeszedłem przez ogród, z boku domu, odsunąłem rygiel w
ogrodowej furtce i wyszedłem na ulicę.
Nie było tam nikogo. Przeszedłem na drugą stronę, po podjeździe dotarłem do
domu pani Shears i zapukałem do drzwi.
Czekając, obmyśliłem, co powiem, kiedy mi otworzy.
Ale nie podeszła do drzwi. Zapukałem ponownie.
Potem się odwróciłem, zobaczyłem, że ulicą nadchodzą ludzie, i znów się
przestraszyłem, bo byli to dwaj narkomani z domu obok. Chwyciłem klatkę z Tobym,
obszedłem z boku dom pani Shears i przysiadłem za koszem na śmieci, żeby mnie nie
dostrzegli.
Musiałem postanowić, co robić dalej.
A zrobiłem to, rozważając wszystkie możliwości i decydując, która jest słuszna, a
która nie.
Uznałem, że nie mogę wrócić do domu.
Uznałem też, że nie mogę zamieszkać u Siobhan, bo nie może się mną zajmować,
gdy szkoła jest zamknięta, dlatego że jest nauczycielką, a nie przyjaciółką czy
członkiem mojej rodziny.
Uznałem również, że nie mogę pojechać na stałe do wujka Terry'ego, ponieważ
mieszkał w Sunderland, a ja nie wiedziałem, jak dojechać do Sunderland, a poza tym
nie lubiłem wujka Terry'ego. bo palił papierosy i głaskał mnie po głowie.
Nie mogłem też zamieszkać z panią Alexander, bo choć miała psa, nie była
przyjaciółką ani członkiem rodziny. A poza tym nie mógłbym u niej nocować ani
korzystać z toalety, z której korzystała, bo była nieznajomą.
A potem pomyślałem, że mógłbym pojechać do mamy, gdyż była moją rodziną i
wiedziałem, gdzie mieszka, bo zapamiętałem adres z jej listów, który brzmiał:
Chapter Road 451c, Londyn NW2 5NG. Z tym że mieszkała w Londynie, a ja nigdy
w Londynie nie byłem. Byłem tylko w Dover po drodze do Francji, w Sunderland, w
odwiedzinach u wujka Terry'ego. i w Manchesterze, u cioci Ruth, która miała raka,
tylko że nie wtedy, kiedy tam pojechałem. Sam nigdy nie zapuściłem się dalej niż do
sklepu na końcu naszej ulicy. Przerażała mnie myśl, że miałbym gdzieś pojechać
sam.
Ale kiedy pomyślałem o powrocie do domu. o pozostaniu
tu gdzie jestem, o ukrywaniu się co noc w ogrodzie i o tym. że znajdzie mnie tata,
przeraziłem się jeszcze bardziej. A kiedy o tym myślałem, poczułem, że się
rozchoruję, jak poprzedniego wieczoru.
I wtedy zdałem sobie sprawę, że cokolwiek bym zrobił, nie będę się czuł
bezpiecznie. Przedstawiłem sobie w głowie następujący rysunek:

A potem wyobraziłem sobie przekreślenie wszystkich możliwości nie do przyjęcia,


co przypomina egzamin z matematyki, kiedy patrzy się na zadania i decyduje, które
się rozwiąże, a które nie, a potem przekreśla się te drugie, podejmując decyzję
ostateczną, której nie można zmienić. Wyglądało to tak:
Wynikało z tego, że muszę pojechać do Londynu i zamieszkać z mamą. Mogłem
tam dotrzeć pociągiem, bo dzięki kolejkom, którymi się bawiłem, wiedziałem
wszystko o pociągach, że trzeba popatrzeć na rozkład jazdy, wejść na stację, kupić
bilet, sprawdzić, czy pociąg nie ma opóźnienia, przejść na właściwy peron i wsiąść
do wagonu. I wyjechałbym z dworca w Swindon, tam gdzie w opowiadaniu
Tajemnica doliny Boscombe zatrzymali się na lunch w drodze z Paddington do Ross
Sherlock Holmes z doktorem Watsonem.
Spojrzałem na ścianę po drugiej stronie wąskiego przejścia z boku domu pani
Shears, gdzie siedziałem, i zobaczyłem, że opiera się o nią okrągła pokrywka od
starego metalowego rondla. Była zardzewiała. I wyglądała jak powierzchnia jakiejś
planety, bo rdza układała się na niej w kraje, kontynenty i wyspy.
I wtedy pomyślałem, dlaczego nigdy nie zostanę astronauta bo bycie astronauta
oznaczało oddalenie o setki tysięcy mil od domu, a mój dom był teraz w Londynie, to
znaczy oddalony o 100 mil, to znaczy o ponad 1 000 razy bliżej, niż miałbym do
domu z kosmosu. Ta myśl sprawiła mi ból. Taki jak wtedy, gdy upadłem na trawę na
skraju boiska i rozciąłem sobie kolano kawałkiem rozbitej butelki, którą ktoś
przerzucił przez mur. Pan Davis musiał oczyścić ranę środkiem dezynfekującym,
żeby usunąć spod płata skóry brud i zarazki, co tak bolało, że się rozpłakałem. Ale
teraz czułem ból w głowie. Zrobiło mi się smutno na myśl, że nigdy nie zostanę
astronauta.
I wtedy pomyślałem, że muszę być jak Sherlock Holmes i „w nadzwyczajnym
stopniu wyłączyć się ze świata", tak bym nie zauważał, jak bardzo boli mnie głowa.
Potem pomyślałem, że aby dojechać do Londynu, muszę mieć pieniądze. Muszę
też mieć jedzenie, bo to długa podróż i nie wiedziałbym, skąd je wziąć. I że kiedy
pojadę do Londynu, ktoś musi zaopiekować się Tobym, bo nie mogę go z sobą
zabrać.
W związku z tym ułożyłem plan i od razu poczułem się lepiej, gdyż było to coś w
mojej głowie, co miało porządek i ład, wystarczyło więc jedynie podążać za
instrukcjami.
Wstałem i upewniłem się, że na ulicy nie ma nikogo. Potem poszedłem do
sąsiadującego z domem pani Shears domu pani Alexander i zapukałem do drzwi.
Pani Alexander otworzyła je i spytała:
- Mój Boże, co ci się stało, Christopherze?
- Czy może pani zaopiekować się Tobym? - zapytałem.
- A kto to jest Toby?
- Toby to mój domowy szczur.
- Aha... Rzeczywiście. Pamiętam. Wspomniałeś mi o nim.
Podniosłem klatkę w górę.
- To on - powiedziałem.
Pani Alexander cofnęła się do przedpokoju.
- Je specjalne granulki, które kupuje się w sklepie ze zwierzętami. Ale je również
herbatniki, marchewkę, chleb i kości kurczaków. Nie wolno mu dawać czekolady,
która w dużych ilościach jest trująca dla szczurów, bo w czekoladzie jest kofeina i
teobromina, a one obie są metyloksantynami. Poza tym codziennie potrzebuje
świeżej wody w butelce. Nie będzie mu przeszkadzało, że jest w innym domu,
ponieważ jest zwierzęciem. Lubi być wypuszczany z klatki, ale nic się nie stanie,
jeżeli się go nie wypuści.
- Dlaczego szukasz kogoś do opieki nad Tobym, Christopherze? - spytała pani
Alexander.
- Jadę do Londynu - odparłem.
- Na długo?
- Do czasu, aż pójdę na uniwersytet.
- Nie możesz zabrać ze sobą Toby'ego?
- Londyn jest daleko stąd, a nie chcę go wieźć pociągiem, bo mógłbym go zgubić.
- No, tak - powiedziała pani Alexander. - Więc ty i ojciec wyprowadzacie się?
- Nie.
- To dlaczego jedziesz do Londynu?
- Jadę zamieszkać z mamą.
- Powiedziałeś mi, jak się zdaje, że twoja mama umarła.
- Myślałem, że umarła, ale żyje. Tata mnie okłamał. Przyznał się też, że zabił
Wellingtona.
- O mój Boże!
- Jadę zamieszkać z mamą, bo tata zabił Wellingtona, okłamał mnie i boję się być
w domu razem z nim.
- Czy twoja matka jest tutaj?
- Nie. Mama jest w Londynie.
- Więc jedziesz do Londynu sam?
-Tak.
- Posłuchaj, Christopher, może wejdziesz, usiądziemy, porozmawiamy o tym i
obmyślimy najlepsze rozwiązanie.
- Nie. Nie wejdę do środka. Zaopiekuje się pani Tobym?
- To nie jest najszczęśliwszy pomysł, Christopherze. Nic na to nie powiedziałem.
- A gdzie jest teraz twój ojciec? - spytała.
- Nie wiem - odparłem.
- No, to może powinniśmy do niego zadzwonić, spróbować się z nim
skontaktować. Na pewno martwi się o ciebie. Na pewno zaszło jakieś straszne
nieporozumienie - powiedziała.
Odwróciłem się i przebiegłem przez ulicę, wracając do domu. Ale nie rozejrzałem
się przed przebiegnięciem i żółty mini musiał zahamować z piskiem opon. Pobiegłem
wzdłuż bocznej ściany, wpadłem przez ogrodową furtkę i zaryglowałem ją za sobą.
Spróbowałem otworzyć drzwi do kuchni, ale były zamknięte. Więc podniosłem z
ziemi cegłę i cisnąłem nią w okno. Poleciało szkło. Wsunąłem rękę przez wybitą
szybę i otwarłem drzwi od środka.
Wszedłem do domu, postawiłem klatkę z Tobym na kuchennym stole, wbiegłem
na górę, chwyciłem szkolną torbę i zapakowałem w nią trochę jedzenia dla Toby'ego,
kilka podręczników do matematyki, kilka par czystych majtek, podkoszulek i czystą
koszulę. Potem zszedłem na dół, otworzyłem lodówkę i włożyłem do torby karton
soku pomarańczowego i butelkę mleka. Do tego dołożyłem dwie klementynki,
wziąłem też z szafki paczkę budyniów i dwie puszki fasoli, bo mogłem je otworzyć
otwieraczem w moim szwajcarskim scyzoryku.
Potem spojrzałem na blat przy zlewie i zobaczyłem telefon komórkowy taty, jego
portfel, notes z adresami i poczułem pod ubraniem... chłód na skórze, tak jak doktor
Watson w Znaku
czterech na widok małych śladów Tongi, wyspiarza z Andamanów, na dachu domu
Bartholomewa Sholta w Norwood, bo pomyślałem, że tata wrócił i jest w domu,
przez co jeszcze mocniej rozbolała mnie głowa. Lecz po chwili przewinąłem w
pamięci obrazy i zobaczyłem, że przed domem nie ma jego furgonetki, tak więc
musiał zostawić telefon komórkowy, portfel i notes, kiedy wychodził. Sięgnąłem po
portfel i wyjąłem kartę bankomatową, bo dzięki niej mogłem zdobyć pieniądze. Taka
karta ma numer PIN, czyli tajny kod, który wprowadza się do maszyny w banku,
żeby dostać pieniądze. Tata nie zapisał go w bezpiecznym miejscu, jak należało
zrobić, lecz wyjawił go mnie, bo powiedział, że ja go nigdy nie zapomnę. Numer ten
to 3558. Schowałem kartę do kieszeni.
Potem wyjąłem Toby'ego z klatki i włożyłem do kieszeni jednego z płaszczy, gdyż
klatka była za ciężka, żeby ją dźwigać do samego Londynu. A następnie wyszedłem z
kuchni do ogrodu.
Przeszedłem przez furtkę, upewniłem się, że nikt nie patrzy, i ruszyłem w stronę
szkoły, bo ten kierunek znałem. Po dojściu do szkoły mogłem zapytać Siobhan, gdzie
jest dworzec kolejowy.
W zwykłej sytuacji, gdybym szedł na piechotę do szkoły, coraz bardziej bym się
bał, bo robiłem to po raz pierwszy. Ale bałem się teraz na dwa różne sposoby. Po
pierwsze, bałem się oddalić od miejsca, które znałem, a po drugie, bałem się
przebywać blisko domu ojca. Lęki te były odwrotnie proporcjonalne względem
siebie, tak więc ogólny lęk był wartością stałą, bo im bardziej oddalałem się od
domu, tym bardziej oddalałem się od taty, co wyglądało tak:

Autobus pokonuje drogę od naszego domu do szkoły w 19 minut, ale mnie


przejście tej odległości zajęło minut 47, tak więc kiedy tam dotarłem, byłem bardzo
zmęczony i liczyłem, że przed pójściem na dworzec zostanę w szkole jakiś czas, zjem
trochę ciastek i napiję się soku pomarańczowego. Nie mogłem jednak tego zrobić, bo
kiedy tam doszedłem, zobaczyłem na parkingu przed szkołą furgonetkę taty.
Poznałem,
że to jego wóz, po napisie z boku Ed Boone. Konserwacja instalacji grzewczych i
naprawa bojlerów oraz znaku z dwóch kluczy narzędziowych, który wyglądał tak:

Na widok furgonetki znowu poczułem mdłości. Ale ponieważ tym razem


wiedziałem, że będę wymiotował, więc się nie pobrudziłem, tylko zwymiotowałem
na chodnik i na ścianę, a wymiocin nie było dużo, bo niewiele zjadłem. Kiedy
skończyłem wymiotować, miałem ochotę zwinąć się na ziemi i jęczeć. Wiedziałem
jednak, że jeżeli to zrobię, tata wyjdzie ze szkoły, zobaczy mnie, pochwyci i zabierze
do domu. Wziąłem więc dużo głębokich oddechów, które każe mi robić Siobhan,
kiedy ktoś uderzy mnie w szkole, w sumie 50, koncentrując się przy odliczaniu na
liczbach i ich sześcianach. To złagodziło ból.
Otarłem usta z wymiocin i postanowiłem dowiedzieć się, jak się dostać na
dworzec, a żeby się dowiedzieć, musiałem kogoś o to spytać - jakąś panią, bo kiedy
w szkole ostrzegali nas przed obcymi, to pouczali, że gdy podejdzie do kogoś z nas
mężczyzna i zacznie rozmawiać, a my się go boimy, to trzeba krzyknąć i uciec do
najbliższej pani, ponieważ panie są bezpieczniejsze.
Wyjąłem więc mój szwajcarski scyzoryk, otworzyłem ostrze z piłką i ścisnąłem go
mocno w kieszeni, w której nie było Toby'ego, tak że gdyby ktoś mnie chwycił,
mógłbym go dźgnąć. W tym momencie zobaczyłem po drugiej stronie ulicy panią z
dzieckiem w wózku i małym chłopcem z pluszowym słoniem, więc postanowiłem ją
spytać. Tym razem, żeby nie wpaść pod samochód, spojrzałem w lewo, w prawo,
znowu w lewo i przeszedłem przez jezdnię.
- Gdzie można kupić plan? - spytałem.
- Słucham?
- Gdzie można kupić plan? - powtórzyłem, czując, jak trzęsie mi się ręka ze
scyzorykiem, chociaż nią nie potrząsałem.
- Patrick, zostaw, to brudne - powiedziała. - Plan czego?
- Plan ulic.
- Nie wiem... A dokąd chcesz się dostać?
- Idę na dworzec kolejowy. Roześmiała się.
- Do dworca dojdziesz bez planu - odparła.
- Nie dojdę, bo nie wiem, gdzie to jest.
- Widać go stąd.
- Ja nie widzę. Muszę też wiedzieć, gdzie jest automat z pieniędzmi.
- Tam. - Wskazała ręką. - Tamten budynek. Z napisem Signal Point na szczycie. Na
drugim końcu jest znak Kolei Brytyjskich. Dworzec jest na dole. Patrick, słuchaj, jak
do ciebie mówię! Nie podnoś niczego z chodnika i nie pakuj do buzi!
Spojrzałem i zobaczyłem budynek z napisem na szczycie, ale był tak daleko, że nie
dało się go odczytać.
- Mówi pani o tym pasiastym budynku z poziomymi oknami? - spytałem.
- Tak, o tym.
- Jak się tam dostanę?
- Kurza melodia... Idź za tym autobusem.
Wskazała na przejeżdżający autobus.
Ruszyłem biegiem. Ale autobusy jeżdżą bardzo szybko, a przy tym musiałem
uważać, żeby Toby nie wypadł mi z kieszeni. Mimo to biegłem za autobusem kawał
drogi i minąłem 6 bocznic, zanim skręcił w inną ulicę i straciłem go z oczu.
Przestałem biec, ponieważ ciężko dyszałem i bolały mnie nogi. Znajdowałem się na
ulicy z wieloma sklepami. Przypomniałem sobie, że byłem tutaj, kiedy mama zabrała
mnie kiedyś na zakupy. Zakupy robiło tu dziś wielu ludzi, lecz nie chciałem, by mnie
dotykali, dlatego trzymałem się skraju ulicy. Nie podobało mi się, że tylu ich jest tak
blisko i że panuje tu taki hałas, ponieważ w mózgu miałem za dużo informacji i
trudno mi było myśleć, kiedy tak krzyczało mi w głowie. Dlatego przycisnąłem ręce
do uszu i cicho jęczałem.
I wtedy spostrzegłem, że nadal widzę znak ->- który pokazała mi tamta pani, więc
dalej szedłem w jego stronę.
Wtem straciłem znak ->- z oczu. Zapomniałem zapamiętać, gdzie był, i to było
przerażające, bo raz, że się zgubiłem, dwa, że na ogół nie zapominam rzeczy.
Normalnie sporządziłbym w głowie mapę i kierował się nią. Byłbym na niej małym
krzyżykiem, który pokazywałby, gdzie jestem, ale w głowie miałem za dużo
zakłóceń, co mnie zdezorientowało. Zatrzymałem się pod zielonobiałą markizą przed
sklepem warzywniczym, gdzie w wyłożonych włochatym zielonym dywanikiem
skrzynkach leżały marchewki, cebule, pasternaki i brokuły, i obmyśliłem plan.
Wiedziałem, że dworzec kolejowy jest gdzieś niedaleko. A kiedy coś jest
niedaleko, można to znaleźć, poruszając się po spirali zgodnie z ruchem wskazówek
zegara i skręcając cały czas w prawo aż do powrotu na ulicę, na której już się było,
po czym wchodzi się w następną po lewej i skręca się cały czas w prawo i tak dalej,
w taki sposób (jest to jednak również rysunek hipotetyczny, a nie fragment planu
Swindon):
I tak właśnie znalazłem dworzec kolejowy, skupiając się pilnie na przestrzeganiu
reguł i sporządzając w marszu plan centrum miasta. Dzięki temu łatwiej mi było
ignorować otaczających mnie ludzi i hałas.
A potem wszedłem do budynku dworca.
181

Widzę wszystko.
Właśnie dlatego nie lubię nowych miejsc. Jeżeli jestem w miejscu, które znam,
takim jak dom, szkoła, autobus, sklep, ulica, to prawie wszystko, co tam jest, już
przedtem widziałem i dzięki temu mogę patrzeć tylko na te rzeczy, które zostały
przesunięte albo się zmieniły. Na przykład pewnego tygodnia w mojej klasie odpadł
od ściany plakat szekspirowskiego teatru Globe, co można było poznać po tym, że
umieszczono go z powrotem odrobinę dalej w prawo, a na lewo od niego pojawiły się
trzy okrągłe plamy po krążkach do przyklejania. A następnego dnia ktoś na latarni
437 na naszej ulicy, przed domem numer 35, napisał CHATA-O.K.
Ale większość ludzi to lenie. Nigdy nie patrzą na wszystko. To, co robią nazywa
się rzucaniem okiem, co oznacza, że oko odbija się od rzeczy tak jak w bilardzie
jedna kula od drugiej. A informacje w ich głowach są proste. Na przykład, gdy sana
wsi, może to być:

1. Stoję na łące.
2. Na łąkach są krowy.
3. Świeci słońce i jest trochę chmur.
4. Na łące rosną kwiaty.
5. W oddali widać wioskę.
6. Łąkę okala płot z furtką w środku.

A potem przestają zauważać cokolwiek, bo myślą o czym innym, na przykład:


„Och, jak tu pięknie" lub „Boję się, czy
nie zostawiłam zapalonego piecyka w kuchence", albo „Ciekawe, czy Julie już
urodziła"*.
Ale kiedy ja stoję na łące na wsi, zauważam wszystko. Na przykład pamiętam, jak
stałem na łące we środę 15 czerwca 1994 roku, w drodze z tatą i mamą do Dover,
gdzie mieliśmy wsiąść na prom do Francji. Obraliśmy malowniczą trasę, jak
powiedział tata, a więc pojechaliśmy wąskimi drogami i zjedliśmy lunch w ogrodzie
przy pubie. Musieliśmy się zatrzymać, żebym się wysikał. Wszedłem na łąkę, gdzie
pasły się krowy, a kiedy się wysikałem, rozejrzałem się i zauważyłem, co następuje:

1. Że na łące jest 19 krów, 15 czarno-białych i 4 brązowo-białe.


2. W wiosce w oddali widać 31 domów i kościół z kwadratową wieżą, bez iglicy.
3. Łąkę przecinają bruzdy, co oznacza, że w średniowieczu były tu zagony i że
wieśniacy z wioski uprawiali tu swoją ziemię.
4. W żywopłocie tkwi stara plastikowa torba z supermarketu Asda, zgnieciona puszka
po coca-coli, po której pełznie ślimak, i długi kawałek pomarańczowego sznurka.
5. Północno-wschodni róg łąki leży najwyżej, a południowo-zachodni najniżej
(zabrałem ze sobą kompas, bo jechaliśmy na wakacje, a ja chciałem wiedzieć we
Francji, w jakim kierunku znajduje się Swindon), łąka zapada się lekko pomiędzy
tymi dwoma rogami, tak że rogi północno-zachodni i południowo-wschodni leżą
nieco niżej, niż w przypadku, gdyby łąka opadała równo.
6. Rosną trzy różne rodzaje trawy, a kwiaty pośród niej mają dwa kolory.
7. Krowy stoją przeważnie z głowami zwróconymi pod górę.

Na tej liście było jeszcze 31 rzeczy, które zauważyłem, ale Siobhan powiedziała,
że nie muszę ich wszystkich wypisywać. Znalezienie się w nowym miejscu jest więc
dla mnie bar-

--
* To prawda, bo kiedy spytałem Siobhan. co ludzie myślą, gdy patrzą na rzeczy, tak
właśnie mi odpowiedziała.
dzo męczące, bo widzę te wszystkie szczegóły, i jeżeli ktoś mnie potem spyta, jak
wyglądały te krowy, to spytam w odpowiedzi, o którą krowę chodzi, a w domu mogę
je wszystkie narysować i powiedzieć, że konkretna krowa miała łaty układające się w
taki wzór:

Zdaję sobie sprawę, że w rozdziale 13 skłamałem, bo powiedziałem, że „nie


umiem opowiadać dowcipów”, a znam 3, które rozumiem i mogę opowiedzieć, w
tym jeden o krowie.
Siobhan mówiła, że nie muszę wracać do rozdziału 13 i zmieniać, co napisałem, bo
to nie ma znaczenia, nie jest to bowiem kłamstwo, tylko objaśnienie.
A oto ten dowcip.
Pociągiem jedzie trzech ludzi. Ekonomista, logik i matematyk. Przed chwilą
przejechali granicę ze Szkocją (nie wiem, po co tam jadą) i z okna pociągu widzą na
polu brązową krowę (krowa stoi równolegle do pociągu).
- Spójrzcie, krowy w Szkocji są brązowe - mówi ekonomista,
- Nie, W Szkocji są krowy, spośród których przynajmniej jedna jest brązowa -
mówi logik,
- Nie - mówi matematyk, - W Szkocji jest co najmniej jedna krowa, która ma
przynajmniej jeden bok brązowy.
Jest to śmieszne, bo ekonomiści nie są prawdziwymi naukowcami, a logicy myślą
jaśniej od nich, ale najlepsi są matematycy.
Ponieważ będąc pierwszy raz gdzieś, gdzie dotąd nie byłem, widzę wszystko,
jestem w sytuacji komputera, któremu
wskutek wykonywania zbyt wielu czynności naraz blokuje się procesor i nie starcza
miejsca na myślenie o innych rzeczach. Gdy znajdę się w nowym miejscu, w którym
przebywa dużo ludzi, jest mi jeszcze trudniej, ponieważ ludzie w przeciwieństwie do
krów, kwiatów czy trawy mogą się odezwać lub zachować niespodziewanie, więc
trzeba zauważać wszystko dookoła, a także uwzględniać to, co się może zdarzyć.
Czasem, kiedy jestem w nowym miejscu, gdzie jest dużo ludzi, zawieszam się jak
komputer. Po to, żebym zapamiętał, co robię i dokąd zmierzam, muszę zamknąć
oczy, zatkać uszy i jęczeć, co jest odpowiednikiem naciśnięcia klawiszy Ctrl+Alt +
Del, zamknięcia programów, zgaszenia komputera i jego zrestartowania.
Dlatego dobrze gram w szachy i jestem dobry z matematyki i logiki, gdyż ludzie są
na ogół prawie ślepi, nie widzą większości rzeczy, nie wykorzystują potencjału
swoich głów, wypełnionych niepowiązanymi z sobą i głupimi myślami w rodzaju:
„Boję się, czy nie zostawiłam zapalonego piecyka w kuchence".
191

W moim komplecie kolejkowym był budyneczek z dwoma pomieszczeniami


połączonymi korytarzem. W jednym mieściła się kasa, gdzie kupowało się bilety, a w
drugim poczekalnia, gdzie się czekało na pociąg. Ale dworzec w Swindon wyglądał
inaczej. Był tam tunel, kilka schodów, sklep, bar, poczekalnia, a wyglądał tak:
Nie jest to jednak dokładny plan tego dworca, tylko przybliżony, bo byłem w takim
strachu, że nie widziałem wszystkiego dobrze i zapamiętałem tylko tyle.
Przypominało to stanie nad urwiskiem w podmuchach bardzo silnego wiatru, bo do
pełnego ech tunelu wchodziło i wychodziło z niego tylu ludzi, że mdliło mnie i
kręciło mi się w głowie. Na dworzec jednak mogłem się dostać tylko przez ten tunel.
Cuchnął toaletami i dymem z papierosów. Stanąłem więc przy ścianie i by mieć
pewność, że nie upadnę i nie zwinę się w kłębek na ziemi, przytrzymałem się napisu:
Pasażerowie udający się na parking proszeni są o skorzystanie z telefonu
naprzeciwko kasy. Chciałem wrócić do domu. Tak się jednak tego bałem, że
próbowałem obmyślić plan, co robić, ale przeszkadzało mi to, że widzę i słyszę za
dużo rzeczy naraz.
Żeby nie słyszeć hałasu i móc myśleć, zatkałem uszy dłońmi. Pomyślałem, że jeśli
chcę się dostać do pociągu, muszę pozostać na dworcu. Musiałem gdzieś usiąść, a
ponieważ przy wejściu na stację nie było gdzie usiąść, pozostało mi wejść do tunelu.
Dlatego powiedziałem sobie - nie na głos, tylko w głowie - „Pójdę tunelem, musi tam
być gdzieś miejsce do siedzenia, wtedy zamknę oczy i pomyślę". Poszedłem tunelem,
próbując się skupić na napisie przy jego końcu: UWAGA Stacja jest monitorowana.
Przypominało to zstąpienie ze skały na linę.
Wreszcie dotarłem do końca tunelu, gdzie były schody, i wszedłem po nich. Tłum
wcale nie zmalał, więc zacząłem jęczeć. Na szczycie schodów był sklep i
pomieszczenie z krzesłami, ale minąłem je, bo w środku siedziało za dużo ludzi.
Wisiały też napisy: Great Western, zimne jasne i ciemne piwa, UWAGA:
MOKRA PODŁOGA, Twoje 50 pensów przedłuży wcześniakowi życie o 1,8
sekundy, przeobrażamy podróże, Ożywczo Odmienny, PYSZNA, KREMOWA,
ZA JEDYNE £1.30 GORĄCA CZEKO LUKS, a także 0870 777 7676, Limona,
Nie palić, DOSKONAŁE HERBATY. Zobaczyłem kilka stolików z krzesłami. Przy
jednym, w kącie, nikt nie siedział, więc usiadłem na krześle, które stało przy nim, i
zamknąłem oczy. Włożyłem ręce do kieszeni i Toby wszedł mi na dłoń. Dałem mu
dwie granulki szczurzej
karmy z torby, w drugiej dłoni ścisnąłem szwajcarski scyzoryk i znów zacząłem
jęczeć, żeby zagłuszyć hałas, bo zdjąłem ręce z uszu. Ale nie na tyle głośno, by
usłyszeli to ludzie, podeszli i zaczęli do mnie mówić.
Potem spróbowałem pomyśleć, co muszę zrobić, ale nie byłem w stanie, bo w
głowie miałem za dużo innych rzeczy, więc żeby sobie w niej nieco rozjaśnić,
rozwiązałem problem matematyczny.
A problem, który rozwiązałem, nazywał się Żołnierze Conwaya. W Żołnierzach
Conwaya mamy do czynienia z szachownicą która ciągnie się w nieskończoność we
wszystkich kierunkach, a na każdym kwadracie poniżej poziomej linii leży kolorowa
płytka, co wygląda tak:

Kolorowa płytka może poruszać się w pionie i w poziomie (lecz nie na skos),
przeskakując ponad inną kolorową płytką na wolne pole. Po wykonaniu tego ruchu,
płytkę, ponad którą się przeskoczyło, należy usunąć w taki sposób:
Trzeba sprawdzić, jak daleko da się przesunąć kolorowe płytki powyżej poziomej
linii startowej, a zaczyna się to robić tak:

A potem robi się coś takiego:

Znam odpowiedź, ponieważ niezależnie od sposobu przesuwania kolorowych


płytek nie dojdzie się dalej niż 4 pola ponad poziomą linię startową, ale jest to dobre
zadanie matematyczne, jeżeli nie chce się myśleć o czymś innym, gdyż można je
dowolnie skomplikować, by wypełnić sobie mózg dowolnie dużą szachownicą i
dowolnie skomplikowanymi ruchami.
W ten sposób dotarłem do takiej sytuacji:
W tym momencie spojrzałem w górę i zobaczyłem przed sobą policjanta, który
spytał: „Szukasz piątej klepki?", ale nie wiedziałem, o co mu chodzi.
- Dobrze się czujesz, chłopcze?
Popatrzyłem na niego i chwilę się zastanawiałem, bo chciałem odpowiedzieć mu
jak należy. -Nie.
- Widzę, że jesteś mocno zmarnowany.
Na palcu miał złoty pierścień z powykręcanymi literami, ale ich nie rozpoznałem.
- Ta pani z baru twierdzi, że siedzisz tu już 2.5 godziny i że kiedy próbowała z tobą
porozmawiać, byłeś w kompletnym transie... Jak się nazywasz?
- Christopher Boone.
- Odzie mieszkasz?
- Na Randolph Street 36 - odparłem i poczułem się lepiej, bo lubię policjantów i
było to łatwe pytanie.
Rozważałem, czy mu nie powiedzieć, że tata zabił Wellingtona, i czy go potem
aresztuje.
- Co tu robisz? - spytał.
- Musiałem usiąść, żeby się uspokoić i pomyśleć.
- Dobra, spytam prościej. Co robisz na dworcu kolejowym?
- Jadę odwiedzić mamę.
- Mamę?
- Tak, mamę.
- O której masz pociąg?
- Nie wiem. Mama mieszka w Londynie. Nie wiem, o której odchodzi pociąg do
Londynu.
- A więc nie mieszkasz z matką?
- Nie. Ale będę - odparłem.
Wtedy policjant usiadł obok mnie i spytał:
- Gdzie mieszka twoja matka?
- W Londynie.
- Tak, ale gdzie w Londynie?
- Na Chapter Road 45lc, Londyn NW2 5NG.
- O rany! A to co?!
Spojrzałem w dół.
- To mój domowy szczur, Toby - odparłem, bo Toby wyzierał z mojej kieszeni na
policjanta.
- Domowy szczur?
- Tak, domowy szczur. Jest bardzo czysty i nie roznosi dżumy.
- No, to pocieszające - rzekł policjant.
- Tak.
- Masz bilet?
- Nie.
- Masz pieniądze, żeby go kupić?
- Nie.
- No, to jak chcesz dojechać do Londynu?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, bo w kieszeni miałem kartę bankomatową taty,
a przecież nie wolno kraść, ale ponieważ był policjantem, więc musiałem wyznać
prawdę.
- Mam kartę do bankomatu - odparłem, wyjąłem kartę z kieszeni i mu ją
pokazałem.
Było to niewinne kłamstwo, ale policjant spytał:
- Swoją własną? Pomyślałem, że mnie aresztuje.
- Nie, taty - odpowiedziałem.
- Taty?
- Tak, taty.
- Dobra - powiedział, ale bardzo wolno i ścisnął sobie nos kciukiem i palcem
wskazującym.
- Podał mi numer - wyjaśniłem, co było kolejnym niewinnym kłamstwem.
- No, to może przejdziemy się razem do bankomatu, co? - zapytał.
- Tylko niech mnie pan nie dotyka - zaznaczyłem.
- A po co miałbym cię dotykać?
- Nie wiem.
- Ja również.
- Mam już ostrzeżenie za uderzenie policjanta, chociaż nie chciałem mu zrobić
krzywdy. Jeżeli zrobię to drugi raz, wpadnę w jeszcze większe kłopoty.
Spojrzał na mnie i spytał:
- Mówisz poważnie, co? -Tak.
- No, to prowadź. -Dokąd?
- Z powrotem do kas biletowych - powiedział i wskazał kciukiem.
Wróciliśmy przez tunel, ale tym razem nie było to takie straszne, bo szedł ze mną
policjant.
Włożyłem kartę do maszyny z pieniędzmi, tak jak robiłem to czasem na zakupach
z tatą. Kiedy wyświetlił się napis WPROWADŹ NUMER KARTY, wystukałem
3558 i wcisnąłem guzik ENTER. Maszyna odpowiedziała WPROWADŹ SUMĘ i
dała mi do wyboru:

«- £10 £20 -»
«- £50 £100 -»
Inna suma
(tylko wielokrotność dziesiątki) -»

- Ile kosztuje bilet do Londynu? - spytałem policjanta.


- Ze dwadzieścia funciaków - odparł.
- To znaczy, funtów?
- Kurka wodna! - powiedział i się zaśmiał.
Ja się jednak nie zaśmiałem. Nie lubię, jak się ludzie ze mnie śmieją nawet jeżeli
są policjantami.
- Tak jest - dodał, gdy przestał się śmiać. - To znaczy dwadzieścia funtów.
Nacisnąłem £ 50, z maszyny wyszło pięć banknotów po £ 10 oraz kwit, które wraz
z kartą schowałem do kieszeni.
- No, to chyba nie powinienem cię dłużej zagadywać - rzekł policjant.
- Gdzie mogę kupić bilet na pociąg? - spytałem, bo jeżeli człowiek się zgubi i
potrzebuje wskazówek, pyta policjanta.
- Niezły z ciebie aparat, co?
- Gdzie mogę kupić bilet na pociąg? - powtórzyłem, bo nie odpowiedział mi na
pytanie.
- Tam. - Wskazał na duże pomieszczenie za szklaną szybą po drugiej stronie drzwi
do dworca i spytał: - Czy aby na pewno wiesz, co robisz?
- Tak - odparłem. - Jadę do Londynu zamieszkać z mamą.
- Czy twoja matka ma telefon? -Tak.
- Pamiętasz numer?
- Tak. 0208 887 8907.
- Gdybyś miał jakieś kłopoty, to zadzwoń do niej, dobra?
- Tak - odparłem, bo wiedziałem, jak dzwonić z budek telefonicznych, gdy się ma
pieniądze, a ja już je miałem.
- Dobrze.
Wszedłem do pomieszczenia gdzie były kasy, odwróciłem się, zobaczyłem, że
policjant nadal na mnie patrzy, więc poczułem się bezpiecznie. Po drugiej stronie
wielkiego pomieszczenia był długi kontuar z szybą. Przed szybą stał jakiś
mężczyzna, a za szybą drugi.
- Chcę jechać do Londynu - powiedziałem do mężczyzny za szybą.
- Zaraz, chwila moment - odezwał się mężczyzna przed szybą i odwrócił się do
mnie plecami.
Mężczyzna za szybą dał mu do podpisania karteczkę. Mężczyzna sprzed szyby
złożył na niej podpis i gdy z powrotem pchnął ją przez okienko, ten zza szyby dał mu
bilet. Mężczyzna sprzed okienka spojrzał na mnie, powiedział: „Co się tak, kurde,
gapisz?" i odszedł.
Miał dredy, które noszą niektórzy czarni, chociaż był biały. Dredy powstają wtedy,
gdy człowiek w ogóle nie myje głowy, i wyglądają jak stary powróz. Mężczyzna miał
czerwone
spodnie w gwiazdy Na wypadek, gdyby mnie dotknął, ściskałem w dłoni mój
szwajcarski scyzoryk. Przed szybą nie było więcej nikogo.
- Chcę jechać do Londynu - powiedziałem do mężczyzny za szybą.
Nie bałem się, kiedy byłem z policjantem, ale odwróciłem się, zobaczyłem,, że
odszedł, i znowu się przestraszyłem. Udałem więc, że gram na swoim komputerze w
grę Pociąg do Londynu, podobną do Myst i Jedenastej Godziny, w których, żeby
przejść na następny poziom, trzeba rozwiązać dużo różnych problemów. W grę, którą
mogłem przerwać w każdej chwili.
- Docelowy czy powrotny? - spytał mężczyzna,
- Co znaczy docelowy czy powrotny?
- Chcesz jechać w jedną stronę czy pojechać i wrócić?
- Chcę zostać tam, gdzie dojadę.
- Na długo?
- Aż pójdę na uniwersytet.
- W takim razie docelowy - rzekł. - £ 17.
Dałem mu pięćdziesiąt funtów. Zwrócił mi £ 30.
- Tylko ich nie przepuść - powiedział, a potem dał mi mały żółto-pomarańczowy
bilet i £ 3 bilonem.
Schowałem wszystko do kieszeni razem z nożem. Nie podobało mi się, że bilet jest
w połowie żółty, ale musiałem go zachować, bo to był mój bilet na pociąg.
- A teraz odejdź od kasy - dodał kasjer.
- O której jest pociąg do Londynu? - spytałem.
Spojrzał na zegarek.
- Odchodzi za pięć minut z peronu 1 - odparł.
- A gdzie jest peron 1?
Pokazał ręką.
- Przejściem podziemnym i schodami w górę. Zobaczysz napisy.
Przejście podziemne oznaczało tunel, bo widziałem, co wskazał. Wyszedłem z kas,
ale wcale nie przypominało to gry komputerowej, ponieważ brałem w tym udział.
Wszystkie napisy krzyczały mi w głowie i ktoś na mnie wpadł, więc żeby odstraszyć
przechodzących ludzi, zaszczekałem jak pies.
W głowie wyrysowałem sobie grubą czerwoną Unię. Zaczynała się u moich stóp i
biegła po podłodze przez tunel. Ruszyłem po niej, powtarzając: „Lewa, prawa, lewa,
prawa, lewa prawa", ponieważ czasem, kiedy jestem wystraszony albo zły, pomaga
mi, jeżeli robię coś, co ma rytm, tak jak muzyka albo bębnienie. Nauczyła mnie tego
Siobhan.
Wspiąłem się po schodach i zobaczyłem napis < Peron 1. Strzałka < wskazywała
szklane drzwi, więc przez nie przeszedłem i znowu zaszczekałem jak pies, bo wpadł
na mnie ktoś z walizką.
- Patrz jak chodzisz, gamoniu! - powiedział, lecz udałem, że odezwał się do mnie
tylko Demon Stróż z gry Pociąg do Londynu.
Zobaczyłem pociąg. Wsiadał do niego mężczyzna z gazetą i workiem na kije do
golfa. Nacisnął duży przycisk przy drzwiach. Odsunęły się - były elektroniczne, co
mi się spodobało - i zamknęły się za nim.
Spojrzałem na zegarek. Od mojego odejścia od kasy minęły 3 minuty, co
oznaczało, że pociąg odjedzie za 2.
Podszedłem do wagonu, nacisnąłem duży przycisk, drzwi się odsunęły i wsiadłem.
Byłem w pociągu do Londynu.
193

W czasach kiedy bawiłem się kolejką, sporządziłem rozkład jazdy; bo lubię rozkłady
Lubię rozkłady, ponieważ lubię wiedzieć, kiedy co się stanie.
A oto mój rozkład dnia, kiedy mieszkałem z tatą i myślałem, se mama umarła na
atak serca (jest to rozkład dnia na poniedziałek, również przybliżony):

7.20 Pobudka
7.25 Myję zęby i twarz
7.30 Daję Toby'emu jeść i pić
7.40 Śniadanie
8.00 Ubieram się do szkoły
8.05 Pakuję się do szkoły
8.10 Czytam książkę lub oglądam wideo
8.32 Jadę szkolnym autobusem do szkoły
8.43 Mijam sklep z rybami tropikalnymi
8.51 Docieram do szkoły
9.00 Apel
9.15 Pierwsza lekcja poranna
10.30 Przerwa
10.50 Lekcja plastyki z panią Peters*

--
*Na lekcji plastyki zajmujemy się plastyką, a na pierwszej lekcji porannej, pierwszej
popołudniowej i drugiej popołudniowej zajmujemy się mnóstwem innych rzeczy,
mamy Czytanie, Testy, Umiejętności społeczne, Opiekę nad zwierzętami, Co
robiliśmy podczas weekendu, Pisanie, Matematykę, Zagrożenie ze strony
nieznajomych, Posługiwanie się pieniędzmi i Higienę osobistą.
12.30 Lunch
13.00 Pierwsza lekcja popołudniowa
14.15 Druga lekcja popołudniowa
15.30 Wracam szkolnym autobusem do domu
15.49 Wysiadam przy domu
15.50 Piję sok i coś przegryzam
15.55 Daję Toby'emu jeść i pić
16.00 Wyjmuję Toby'ego z klatki
16.18 Wkładam Toby'ego do klatki
16.20 Oglądam telewizję albo wideo
17.00 Czytam książkę
18.00 Jem podwieczorek
18.30 Oglądam telewizję albo wideo
19.00 Robię zadania z matematyki
20.00 Kąpię się
20.15 Wkładam piżamę
20.20 Gram w gry komputerowe
21.00 Oglądam telewizję lub wideo
21.20 Piję sok i coś przegryzam
21.30 Idę spać

A w weekendy układam własny plan dnia, zapisuję go na brystolu i wieszam na


ścianie. Są tam punkty, takie jak: Nakarmić Toby'ego, Pouczyć się matematyki, Iść
do sklepu i kupić słodycze. Dlatego między innymi nie podobało mi się we Francji,
bo ludzie na wakacjach nie mają rozkładu zajęć, więc żebym poczuł się lepiej, mama
i tata co rano musieli mówić mi, co będziemy danego dnia robić.
Czas bowiem nie jest taki jak przestrzeń. Kiedy coś się gdzieś położy, na przykład
kątomierz lub herbatnik, ma się w głowie mapę, która podpowiada, gdzie coś leży, a
nawet jeżeli człowiek nie ma w głowie mapy, te przedmioty nadal będą tam leżeć, bo
mapa jest przedstawieniem rzeczy, które istnieją naprawdę, więc w końcu człowiek
odnajduje swój kątomierz lub herbatnik. Natomiast rozkład jazdy czy plan zajęć jest
mapą czasu, z tą różnicą, że jeżeli nie masz rozkładu czy planu, czas nie istnieje tak
jak podest schodów, ogród czy droga do szkoły. Ponieważ czas jest jedynie
stosunkiem pomiędzy
sposobami w jaki zmieniają się różne rzeczy, takie jak Ziemia okrążająca słońce,
wibrujące atomy, tykające zegary, dzień i noc, budzenie się i zasypianie. Czas jest jak
zachód lub północny wschód, które przestaną istnieć wraz z Ziemią gdy ta kiedyś
spadnie na Słońce. Czas jest jak stosunek bieguna północnego do bieguna
południowego i wszystkich innych punktów na Ziemi, takich jak Mogadiszu,
Sunderland i Canberra.
I nie jest to stosunek stały, jak stosunek naszego domu do domu pani Shears, czy
jak stosunek pomiędzy 7 a 865, ale zależy od tego, jak szybko przemieszczasz się
wobec konkretnego punktu. Jeżeli wylatujesz w kosmos statkiem kosmicznym i
podróżujesz z prędkością bliską prędkości światła, to po powrocie może się okazać,
że cała twoja rodzina umarła, a ty wciąż jesteś młody i znalazłeś się w przyszłości,
podczas gdy twój zegarek pokazuje, że nie było cię na Ziemi kilka dni czy miesięcy.
A ponieważ nic nie porusza się szybciej od światła, znaczy to, że wiemy tylko o
ułamku rzeczy dziejących się we wszechświecie, co wygląda tak:
Jest to mapa wszystkiego. Przyszłość jest po prawej, przeszłość po lewej, gradient
linii c to prędkość światła, ale nie wiemy, co się dzieje na obszarach zacienionych,
mimo że sporo już się tam zdarzyło, a po dotarciu do punktu f będziemy mogli
poznać to, co zdarzyło się na obszarach jaśniejszych, p i q.
To oznacza, że czas nie jest rzeczą, tylko tajemnicą i nikt dotąd nie rozwiązał
zagadki, czym on właściwie jest. Tak więc jeżeli zagubisz się w czasie, to tak jakbyś
zagubił się na pustyni, ale pustyni niewidzialnej, bo czas nie jest rzeczą.
Właśnie dlatego lubię rozkłady, ponieważ dają pewność, że nie zagubisz się w czasie.
197

W pociągu było dużo ludzi, co mi się nie podobało, bo nie lubię, gdy jest dużo
nieznanych mi ludzi, a jeszcze bardziej nie znoszę, gdy tkwię z nimi w jednym
pokoju. A pociąg jest jak taki pokój i nie można z niego wyjść, kiedy znajduje się w
ruchu. Przypomniałem sobie, jak kiedyś musiałem wrócić ze szkoły do domu
samochodem, bo zepsuł się szkolny autobus, i przyjechała po mnie mama. Pani
Peters spytała ją wtedy, czy może odwieźć do domu Jacka i Polly, ponieważ matki
nie mogą po nich przyjechać, i mama się zgodziła. Ale ja zacząłem w samochodzie
krzyczeć, bo było w nim za dużo ludzi, a Jack i Polly nie byli z mojej klasy. Jack wali
głową w różne rzeczy i wyje jak zwierzę. Próbowałem wysiąść z jadącego
samochodu i wypadłem na jezdnię. Założono mi szwy na głowie i zgolono włosy.
Odrastały do poprzedniej długości przez 3 miesiące.
W wagonie stanąłem bardzo spokojnie i ani drgnąłem.
Wtem usłyszałem czyjś głos.
- Christopher!
Pomyślałem, że to ktoś znajomy, nauczyciel ze szkoły albo ktoś z naszej ulicy, ale
nie. To był znów policjant.
- Złapałem cię w samą porę!
Głośno dyszał i trzymał się za kolana.
Nie odpowiedziałem.
- Na posterunku jest twój tata.
Myślałem, że zaraz powie, że aresztowali tatę za zabicie Wellingtona, ale on
powiedział:
- Szuka ciebie.
- Wiem - odparłem.
- To dlaczego jedziesz do Londynu?
- Bo zamieszkam z mamą.
- Twój ojciec chyba też ma coś na ten temat do powiedzenia.
Pomyślałem, że zechce mnie odprowadzić do taty, i wystraszyłem się, bo był
policjantem, a policjanci powinni służyć pomocą, dlatego postanowiłem uciec, ale
chwycił mnie i krzyknąłem. Wtedy mnie puścił.
- W porządku, tylko bez nerwów - powiedział. - Zaprowadzę cię na posterunek,
usiądziemy we trójkę z twoim ojcem i utniemy sobie krótką pogawędkę o tym. kto
dokąd jedzie.
- Zamieszkam z mamą w Londynie - odparłem.
- Na razie jeszcze nie.
- Aresztowaliście mojego tatę? - spytałem.
- Aresztowaliśmy? Za co?
- Zabił psa. Widłami ogrodowymi. Pies wabił się Wellington.
- Naprawdę? -Tak.
- No, to o tym też sobie pogadamy... Dobrze, chłopcze, myślę, że na dziś dość
przygód.
Wyciągnął rękę, żeby znów mnie dotknąć, więc znów zacząłem krzyczeć.
- Słuchaj, ty mały wyjcu. Albo zrobisz, co mówię, albo będę musiał cię...
W tym momencie pociąg drgnął i ruszył.
- O w mordę jeża! - zawołał policjant, spojrzał na sufit wagonu, złożył ręce przy
ustach, jak modlący się do Boga, głośno sapnął w dłonie, zaczął gwizdać i przestał,
bo pociąg znów się zatrząsł, więc musiał się złapać uchwytu, który zwisał z sufitu. -
Nie ruszaj się - dodał.
Potem wyjął radiotelefon, nacisnął guzik i powiedział:
- Rob?... Tak, tu Nigel. Utknąłem w tym cholernym pociągu. No. Tylko nie...
Słuchaj. Pociąg zatrzymuje się w Didcot Parkway. Wyślij tam kogoś samochodem...
Dzięki. Powiedz jego staremu, że go mamy, ale że jeszcze trochę nam to zajmie,
dobra? Byczo.
Wyłączył radiotelefon.
- Usiądźmy - rzekł i wskazał dwa długie siedzenia naprzeciwko siebie. - Klapnij
tutaj. I żadnych numerów.
Ludzie, którzy tam siedzieli, wstali i poszli sobie, bo był policjantem. Usiedliśmy
naprzeciwko siebie.
- Ależ z ciebie ziółko. Kurde - powiedział.
Byłem ciekaw, czy pomoże mi znaleźć Chapter Road 45 lc w Londynie NW2
5NG.
Wyjrzałem przez okno. Minęliśmy fabryki i składnice złomu pełne starych
samochodów, 4 wozy kempingowe z 2 psami na błotnistym boisku i rozwieszonym
praniem.
Obraz za oknem przypominał mapę, tyle że był trójwymiarowy i naturalnej
wielkości, bo sam był tym, czego był mapą. Ponieważ od nadmiaru szczegółów
rozbolała mnie głowa, zamknąłem oczy, lecz po chwili otworzyłem je, gdyż jazda
była jak lot, tylko bliżej ziemi. Myślę, że dobrze jest latać. A potem miasto się
skończyło, a zaczęły pola, krowy i konie. Przejechaliśmy przez most, minęliśmy
jakieś gospodarstwo, domy i dużo małych dróg z samochodami. To podsunęło mi
myśl, że na świecie są miliony mil torów kolejowych, biegnących pośród domów i
pól, przecinających drogi i rzeki. I że żyje na nim mnóstwo ludzi, a wszyscy oni mają
domy, drogi, którymi jeżdżą, samochody, zwierzaki, ubrania, wszyscy jedzą obiad,
idą spać, mają nazwiska. Od tego też rozbolała mnie głowa, więc znów zamknąłem
oczy, liczyłem i jęczałem.
Gdy je otworzyłem, policjant czytał gazetę „Sun". Na pierwszej stronie pisało:
Skandal z „z panienką" Andersona za 3 mln funtów, a pod nim zdjęcie jakiegoś
pana i zdjęcie pani w biustonoszu.
Zająłem się matematyką rozwiązując w głowie równania kwadratowe przy użyciu
wzoru:
Potem zachciało mi się sikać, ale byłem w pociągu. Nie wiedziałem, jak długo
będziemy jechali do Londynu, i poczułem, że wpadam w popłoch, więc żeby
przeczekać i nie myśleć o tym, że chce mi się sikać, kostkami palców zacząłem
wystukiwać rytm na szybie. Ale kiedy chce mi się sikać, muszę to zrobić szybko.
Właśnie dlatego lubię być w domu lub w szkole i zanim wsiądę do autobusu, zawsze
się wypróżniam. Sprawdziłem na zegarku, że czekałem 17 minut, dlatego trochę
popuściłem i zmoczyłem spodnie.
Policjant spojrzał na mnie z naprzeciwka.
- O, rany, tyś się... - powiedział i opuścił gazetę. - Idź do ubikacji, jak pragnę
Boga!
- Przecież jestem w pociągu - odparłem.
- W pociągach są ubikacje!
- A gdzie jest ubikacja w tym pociągu?
- Za tamtymi drzwiami. - Policjant wskazał ręką. - Ale będę miał na ciebie oko,
rozumiesz?
- Nie - odparłem, bo chociaż wiedziałem, co znaczy mieć na kogoś oko, to
przecież nie mógł mnie widzieć przez drzwi ubikacji.
- Idź do tego przeklętego kibla!
Wstałem z siedzenia, zacisnąłem oczy w wąskie szparki, żeby nie widzieć ludzi w
pociągu i poszedłem do drzwi. Gdy przez nie przeszedłem, na prawo zobaczyłem
drugie drzwi z napisem Toaleta. Były uchylone, więc wszedłem.
W środku było strasznie, bo na sedesie leżała kupa, która pachniała jak kupa, jak
ubikacja w szkole po tym, kiedy Joseph pójdzie sam się załatwić, bo on się bawi
kupami.
Z powodu kupy nie miałem chęci korzystać z pociągowej toalety, bo była to kupa
kogoś nieznajomego i brązowa, ale musiałem, bo naprawdę chciało mi się sikać.
Więc zamknąłem oczy i siknąłem, ale pociąg się zakolebał i dużo sików poleciało na
sedes i podłogę. Wytarłem penisa papierem toaletowym, spuściłem wodę i chciałem
skorzystać z umywalki, ale nie działał kran. Poplułem więc na ręce, wytarłem je
serwetką i wrzuciłem ją do muszli.
Wyszedłem z ubikacji, naprzeciwko niej zobaczyłem dwie półki z walizkami i
plecakiem i przyszła mi na myśl bieliź-
marka w łazience w domu, gdzie czasem się chowałem i czułem bezpiecznie.
Wgramoliłem się więc na środkową półkę i przesunąłem walizkę, kryjąc się za nią
jak za zamkniętymi drzwiami. Na półce było ciemno, nikogo oprócz mnie. Nie
słyszałem rozmawiających łudzi, co było miłe i bardzo mnie uspokoiło.
Rozwiązałem jeszcze kilka równań kwadratowych, takich jak:

0 = 437x2 + 103x + 11

oraz

0 = 79x2 + 48x + 2089

powiększając współczynniki, żeby sobie utrudnić zadanie.


A potem pociąg zaczął zwalniać, ktoś nadszedł, stanął blisko półki i zapukał do
drzwi ubikacji. Był to policjant.
- Christopher?... Christopher?... - zapytał, otworzył drzwi toalety i powiedział:
- Niech to jasna cholera!
Był naprawdę bardzo blisko, widziałem jego radiotelefon, palkę za pasem i czułem
jego wodę po goleniu, ale mnie nie widział, a ja się nie odezwałem, bo nie chciałem,
żeby mnie zabrał do taty.
Potem się oddalił, biegiem.
Następnie pociąg stanął. Ciekawe, czy to już Londyn, pomyślałem, ale się nie
ruszyłem, bo nie chciałem, żeby policjant mnie znalazł.
Nadeszła pani w wełnianym swetrze w pszczoły i kwiaty, zdjęła z półki nad moją
głową plecak i wykrzyknęła:
-Aleś mnie przestraszył!
Nic na to nie odrzekłem.
- Zdaje się, że ktoś na peronie ciebie szuka dodała.
Ale ja dalej milczałem, - Jak sobie chcesz, twoja sprawa, powiedziała i odeszła.
Potem przeszły trzy osoby. Był wśród nich Murzyn w długiej białej szacie. Murzyn
położył na półce nade mną dużą paczkę, ale mnie nie dojrzał.
Pociąg znowu ruszył.
199

Ludzie wierzą w Boga, bo świat jest bardzo skomplikowany, i uważają, że coś tak
skomplikowanego jak fruwająca wiewiórka, ludzkie oko czy mózg nie mogło
powstać przypadkiem. Powinni jednak myśleć logicznie, a gdyby myśleli logicznie,
zrozumieliby, że mogą zadać to pytanie, bo tak się stało, że istnieją. Są biliony planet,
na których nie ma życia, ale na tych planetach nie ma nikogo rozumnego, kto mógłby
to zauważyć. To jest tak, jakby na całym świecie wszyscy podrzucali monety i w
końcu komuś wyszłoby pod rząd 5698 awersów, więc pomyślałby, że jest kimś
bardzo wyjątkowym. A wcale by tak nie było, bo istniałyby miliony ludzi, którym nie
wyszło 5698 awersów.
Zycie na ziemi spowodował przypadek. Bardzo szczególny przypadek. Żeby
doszło do takiego szczególnego przypadku, muszą być spełnione 3 warunki. Oto one:

1. Rzeczy muszą wytwarzać kopie samych siebie (to się nazywa replikacja).
2. Robiąc to, muszą popełniać małe błędy (to się nazywa mutacja).
3. Błędy te muszą być takie same w kopiach (to się nazywa dziedziczność).

Warunki te są spełniane bardzo rzadko, ale jest to możliwe i dzięki temu powstaje
życie. To się po prostu zdarza. Nie musi jednak wcale doprowadzić do powstania
nosorożców, ludzi czy wielorybów. Może skończyć się zupełnie inaczej.
Niektórzy pytają, jak mogłoby przez przypadek powstać oko? Oko musi
wykształcić się z czegoś, co jest bardzo podobne do oka, a to nie zdarza się ot tak, z
powodu błędu genetycznego, i jaki byłby pożytek z połowy oka? Ale pół oka jest
bardzo użyteczne, ponieważ połową oka zwierzę zobaczy pół drugiego zwierzęcia,
które chce je zjeść, i w porę się usunie, a samo zje takie zwierzę, które ma tylko jedną
trzecią oka albo 49% oka i dlatego nie usunęło się w porę z drogi, a zjedzone zwierzę
nie będzie miało małych, bo jest nieżywe.
Ludzie, którzy wierzą w Boga, myślą że Bóg umieścił ludzi na ziemi, bo ludzie są
najlepszą zwierzyną ale ludzie to tylko zwierzęta i będą się przekształcać w inne
zwierzęta, a tamte zwierzęta będą sprytniejsze i wsadzą ludzi do zoo, tak jak my
wsadzamy do zoo szympansy i goryle. A może ludzie złapią jakąś chorobę i wymrą
albo tak zatrują przyrodę, że wyginą i wtedy na świecie zostaną same owady i to
będzie najlepsza zwierzyna.
211

Potem myślałem o tym, że może trzeba było wysiąść z pociągu, bo zatrzymał się w
Londynie, i bałem się, bo gdyby jechał do innego miasta, to w tym innym mieście
nikogo nie znałem.
Potem ktoś poszedł do toalety i wyszedł, ale mnie nie zauważył. Poczułem zapach
jego kupy. Różnił się od zapachu kupy, którą czułem w toalecie, kiedy sam tam
poszedłem.
Potem zamknąłem oczy i rozwiązałem kilka zagadek matematycznych, żeby nie
myśleć o tym, dokąd jadę.
Następnie pociąg znów stanął i myślałem, żeby zejść z półki, pójść po torbę i
wysiąść z pociągu. Ale nie chciałem, żeby policjant mnie znalazł i zabrał do taty,
więc zostałem na półce i nie ruszałem się, i nikt mnie nie zobaczył.
Potem przypomniałem sobie mapę wiszącą w jednej z klas w szkole. Była to mapa
Anglii, Szkocji i Walii, która pokazywała, gdzie leżą wszystkie miasta, więc
wyobraziłem ją sobie w głowie ze Swindonem i Londynem i w mojej głowie
wyglądała tak:
Patrzyłem na zegarek od chwili, gdy pociąg ruszył o godzinie 12.59. Pierwszy raz
stanął o 13.16, czyli 17 minut później. Teraz była 13.39, czyli 23 minuty po
przystanku, co znaczyło, że dojedziemy nad morze, o ile pociąg nie jechał po
wielkim łuku. Nie wiedziałem, czy jedzie po wielkim łuku.
Potem były jeszcze 4 przystanki, 4 ludzi przyszło i zabrało z półek bagaże, 2 ludzi
odstawiło bagaże na półki, ale nikt nie ruszył dużej walizki, która leżała przede mną,
i tylko jeden człowiek mnie zauważył i powiedział: „Ja cię kręcę, dziwny z ciebie
koleś", tak powiedział mężczyzna w garniturze. Do toalety poszło 6 ludzi, ale ani
razu nie poczułem zapachu kupy, co bardzo mi odpowiadało.
Potem pociąg stanął, przyszła pani w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym,
zabrała dużą walizkę i spytała:
- Dotykałeś tego?
- Tak - odpowiedziałem.
Wtedy sobie poszła.
Potem koło półki stanął mężczyzna i powiedział:
- Chodź tu, Barry, zobacz. W mordę jeża, pociągowy elf. Przyszedł drugi
mężczyzna, stanął obok tego pierwszego i rzekł:
- Zdziebko żeśmy zaprawili.
- Może damy mu orzechów - zaproponował ten pierwszy.
- Coś ci, kurde, odbiło - odparł drugi.
- Rusz się, piździelcu. Muszę strzelić jeszcze parę piw na wytrzeźwienie -
powiedział pierwszy.
Potem sobie poszli.
W końcu w pociągu zrobiło się bardzo cicho, już dalej nie pojechał i nikogo nie
słyszałem. Postanowiłem zleźć z półki, pójść po torbę i zobaczyć, czy policjant siedzi
jeszcze na swoim miejscu.
Zlazłem z półki i zajrzałem przez drzwi, ale policjant znikł. Moja torba też znikła,
a miałem w niej jedzenie dla Toby'ego, podręczniki do matematyki, czyste spodnie,
podkoszulek i koszulę, sok pomarańczowy, mleko, klementynki, budynie i fasolę.
Potem usłyszałem kroki, odwróciłem się i zobaczyłem policjanta, ale nie tego,
który przedtem jechał pociągiem.
Widziałem go przez drzwi, w drugim wagonie, zaglądał pod siedzenia. Przestałem
lubić policjantów, więc wysiadłem z pociągu.
Kiedy zobaczyłem, w jakiej dużej hali zatrzymał się pociąg, i usłyszałem
rozlegające się w niej dźwięki i echa, musiałem na chwilę uklęknąć, bo myślałem, że
się przewrócę. Na klęczkach zastanawiałem się, którędy mam pójść. Postanowiłem
pójść w tym samym kierunku, w którym jechał pociąg, kiedy wjeżdżał na stację, bo
jeżeli to był ostatni przystanek, to w tamtym kierunku był Londyn.
Wstałem, wyobraziłem sobie czerwoną linię biegnącą po ziemi równolegle do
pociągu i prowadzącą do bramy w oddali i szedłem po niej, znowu, tak jak przedtem,
mówiąc: „Lewa, prawa, lewa, prawa...".
Kiedy dotarłem do bramy, jakiś pan powiedział do mnie:
- Ktoś ciebie szuka, synku.
- Kto mnie szuka? - spytałem, bo pomyślałem, że to może mama, że ten policjant
w Swindon zadzwonił do niej pod numer, który mu dałem.
Ale ten pan powiedział:
- Policjant.
- Wiem - odparłem.
- Aha. To dobrze - rzekł. - Zaczekaj tu, pójdę i mu powiem. - I poszedł wzdłuż
pociągu.
A ja ruszyłem dalej przed siebie. Cały czas czułem się tak, jakby pierś rozsadzał mi
balon. Bolało mnie, zakrywałem uszy rękami, ale szedłem, aż stanąłem pod
sklepikiem na środku dużej hali, gdzie było napisane Hotel and Theatre
Reservations Tel: 0207 402 5164. Wtedy odjąłem ręce od uszu i zacząłem jęczeć,
żeby zagłuszyć hałas. Rozejrzałem się po wielkiej hali, gdzie było dużo napisów,
żeby się upewnić, czy to Londyn. Napisy wyglądały tak:
Stett Pastries Heathrow Airport Check-In Here Bagel frfcrvEAT excellence and taste ilO! sushi Stationlink Buses \v
H Smith Mezzanine Heathrow Express
Clinique First Class Lounge FULLER he Mad Bishop and Bear Public House Fuller's London Pride
Dixons Our Price Paddington Bear at Paddington Station Tickets Taxis 11 Toilets First Aid Eastbourne Terrace | |
ing-ton Way Out Praed Street The Lawn Q Here Please Upper Crust Sainsbury's Local (J) Information Great
Western First ® Position Closed Closed Position Closed Sock Shop Fast Ticket Point (§) Millie's Cookies Coffee
FERGIE TO STAY AT MANCHESTER UNITED Freshly Baked Cookies and Muffins Cold Drinks Penalty Fares
Warning Savoury Pastries Platforms 9-14 Burger King Fresh Filled! the reef° cafe bar business travel
special edition TOP 75 ALBUMS Evening Standard

Ale po kilku sekundach zaczęły wyglądać inaczej, o tak:

SwathrJ I^owOIAirpheck-logforyEAenceondtaste
yOlsuUSctHeesortCVVHSmithEANEiNStatnH ^ioe<7 /K/;o
<

athrnieFirlas^anard BebieFuler'sLonPr^idePaiesstrDzzixonsOurwPPurdEboiil
AceicHousPatCngtoneaswatPoagtonTetsTa^actToil eddistsFirs— T«tae^ SungfeFi5us*KHPDNLeTerraceB| łlingtonWłastaySt»-
jtio^ 5nllnfcOutCia|losed(D& qed3iniBr1uowo[CliPraicxiskedPointDrSisltreetTheLy
awHea ^ HrCrustMuflyBliJakl6dE(3)TonClose *^exce/ /e * essnQinrePlek4shSaisesUp t <-^pensburiy'sLddSoh
< ,0 pr

^t©klklWJ2itionREATM++ASTERCookiesWESTF.finsCoJRN

2FningSTanl©RsT®P0allnforositioNCHX^*EnSTAYATS 3hopFast©^Positd»IPenie*£sPloNla8®fl©04tfoe9s WHf


°cusCoffReosveiedi>osi®tnesskix(DedcoreShoj®H(D 5ALBialedMill iafebarbeeanCrKI'geing©F3illeFFT0Ur$mEGI
Es9TEDFreseW □sanaltyFarmingSa©vouryPdstri14fiur zd!thell])H#resit*nrhaaaspecift'o«TOP&UMSEvedard

bo było ich za dużo i mój mózg nie pracował jak należy, a to mnie tak wystraszyło,
że znów zamknąłem oczy i policzyłem powoli do 50, ale bez sześcianów. Kiedy tam
stałem, otworzyłem w kieszeni szwajcarski scyzoryk, żeby poczuć się pewniej, i
mocno ścisnąłem go w ręku.
Potem zwinąłem palce w małą trąbkę, otworzyłem oczy i popatrzyłem przez tę
trąbkę, żeby widzieć tylko jeden napis naraz. Dużo czasu minęło, zanim zobaczyłem
napis Informacja nad oknem sklepiku.

Podszedł do mnie jakiś pan w granatowej marynarce i granatowych spodniach.


Miał brązowe buty, trzymał w ręku książkę i powiedział:
- Wyglądasz, jakbyś się zgubił.
Więc wyciągnąłem mój szwajcarski scyzoryk.
Wtedy on powiedział: „Hej. Hej. Hej. Hej. Hej" i podniósł ręce do góry,
rozkładając palce jak wachlarze, jakby chciał, żebym ja też rozłożył palce jak
wachlarze i dotknął jego palców, bo chciał w ten sposób powiedzieć, że mnie kocha,
ale on to zrobił obiema rękami, a niejedną, jak tata i mama, no i nie wiedziałem, kto
to jest.
A potem odszedł, cofając, się tyłem.
Więc wszedłem do tego sklepu, na którym było napisane Informacja Czułem, jak
mocno bije mi serce, i słysza -
łem taki szum w uszach, jakby szumiało morze. Podszedłem do okienka i spytałem:
„Czy to jest Londyn?", ale w okienku nikogo nie było.
Potem ktoś usiadł za okienkiem. Zobaczyłem, że to jest pani, Murzynka, ma długie
paznokcie pomalowane na różowo, więc spytałem:
- Czy to jest Londyn?
- Oczywiście, kotku - odpowiedziała.
- Czy to jest Londyn? - Jakżeby inaczej.
- Jak mogę się dostać na Chapter Road 451c, Londyn NW2 5NG?
- Gdzie to jest? - spytała.
- To jest Chapter Road 451c. Londyn NW2 5NG. Czasami można napisać Chapter
Road 451c, Willesden, Londyn NW2 5NG.
Wtedy ta pani powiedziała:
- Pojedź metrem do Willesden Junction, kocie. Albo do Willesden Green. To musi
być gdzieś tam. - Jakim metrem?
- Co ty, urwałeś się z choinki?
Nic na to nie odpowiedziałem.
- O tam - powiedziała. - Widzisz te duże schody ze schodami ruchomymi? Widzisz
ten znak? Tam jest napisane Underground. Pojedź Unią Bakerloo do Willesden
Junction albo Jubilee do Willesden Green. W porządku, skarbie?
Spojrzałem w tę stronę, gdzie pokazywała. Były tam duże schody schodzące pod
ziemię, a nad nimi duży napis, który wyglądał tak:
Pomyślałem, że dam sobie radę, bo jak dotąd dobrze mi szło, dojechałem do
Londynu i spodziewałem się odnaleźć matkę. Musiałem myśleć tak: „ludzie są jak
krowy na łące", musiałem tylko patrzeć cały czas przed siebie, rysować czerwoną
linię na podłodze w dużej hali, której obraz nosiłem w głowie, i iść po tej linii.
Przeszedłem przez dużą halę do ruchomych schodów. Trzymałem w jednej ręce w
kieszeni szwajcarski scyzoryk, a w drugiej kieszeni przytrzymywałem Toby'ego, żeby
nie uciekł.
Ruchome schody to były schody, które rzeczywiście się ruszały, ludzie wchodzili
na nie, a schody zwoziły ich na dół, albo wwoziły na górę, a kiedy na to patrzyłem,
zachciało mi się śmiać, bo nigdy przedtem nie jeździłem takimi schodami, wyglądały
jak coś z filmu science fiction na temat przyszłości. Ale nie chciałem z nich
skorzystać i zszedłem zwykłymi schodami.
Znalazłem się w mniejszym pomieszczeniu pod ziemią gdzie był tłum ludzi i
słupy, otoczone u podstawy niebieskimi światłami. Podobały mi się te światła w
ziemi, ale nie podobali mi się ludzie, więc kiedy zobaczyłem kabinę fotograficzną
taką jak ta, do której wszedłem 25 marca 1994 roku, żeby zrobić zdjęcie do
paszportu, schowałem się w niej, bo przypominała szafkę i czułem się w niej
bezpieczniej, no i mogłem wyglądać zza zasłonki.
Zmieniłem się w detektywa i zacząłem obserwować. Widziałem, że ludzie
wkładają bilety do szarych bramek i przecho-
dzą na drugą stronę. Niektórzy kupowali bilety w dużych czarnych maszynach
wiszących na ścianie.
Przyglądałem się, jak robi to 47 osób, i zapamiętałem, jak trzeba to zrobić. Potem
wyobraziłem sobie biegnącą po podłodze czerwoną linię i podszedłem do ściany,
gdzie wisiał plakat z alfabetyczną listą miejsc, do których można pojechać.
Zobaczyłem na liście Willesden Green i obok napisane £2,20, potem podszedłem do
jednej z maszyn, a tam na małym ekraniku było napisane WYBIERZ RODZAJ
BILETU, więc nacisnąłem guzik, który naciskała większość ludzi, to znaczy
NORMALNY i £2,20, a wtedy na ekranie pojawił się napis WŁÓŻ £2,20, więc
włożyłem 3 monety po £1 do otworu, maszyna zabrzęczała, na ekranie pojawił się
napis WEŹ BILET I RESZTĘ i w małej dziurce u dołu maszyny znalazł się bilet i
monety: 50 pensów, 20 pensów i 10 pensów. Schowałem bilon do kieszeni,
podszedłem do jednej z szarych bramek, wsunąłem bilet do otworu, który go wessał,
a potem bilet wyskoczył po drugiej stronie bramki. Ktoś powiedział: „No, rusz się", a
wtedy zaszczekałem jak pies, ruszyłem naprzód, bramka ustąpiła i zabrałem bilet, jak
robili to inni ludzie. Szara bramka podobała mi się, bo też przypominała coś z filmu
science fiction na temat przyszłości.
Potem musiałem się zorientować, w którą stronę mam iść, więc stanąłem pod
ścianą żeby ludzie mnie nie dotykali, i wypatrzyłem napis Linia Bakerloo oraz Linia
District i Circle, ale nie zobaczyłem napisu Linia Jubilee, jak powiedziała tamta
pani, więc obmyśliłem taki plan: „pojechać do Willesden Junction Linią Bakerloo".
Zobaczyłem jeszcze jeden znak Linii Bakerloo, który wyglądał tak:
Przeczytałem wszystkie słowa, znalazłem Willesden Junction, poszedłem za
strzałką wskazującą < i przeszedłem przez tunel po lewej stronie. Wzdłuż tunelu,
środkiem, biegło ogrodzenie. Po lewej stronie ludzie szli prosto przed siebie, a po
prawej z powrotem, tak jak na drodze. Poszedłem lewą stroną, tunel skręcił w lewo, a
potem znów były bramki i znak Bakerloo Line wskazujący ruchome schody
Musiałem zjechać ruchomymi schodami, trzymając się gumowej poręczy, ale ona tez
się ruszała, więc się nie przewróciłem. Ludzie stali blisko mnie, miałem ochotę ich
bić, żeby sobie poszli, ale nikogo nie uderzyłem, bo uważałem na siebie.
Potem znalazłem się u dołu ruchomych schodów, musiałem z nich zeskoczyć,
potknąłem się i wpadłem na kogoś, kto powiedział: „Ejże. spokojnie". Zobaczyłem,
że można iść w dwie strona z jednej strony było napisane Kierunek północny, wiec
tam właśnie poszedłem, bo Willesden było w górnej połowie mapy, a na mapach
północ jest zawsze na górze.
Potem znalazłem się na innej stacji metra, bardzo małej, w tunelu, gdzie był
pojedynczy tor, ściany zaokrąglone i pokryte dużymi ogłoszeniami i napisami:
WYJŚCIE, Londyńskie Muzeum Transportu, Poświęć nam trochę czasu, a
zechcesz zmienić zawód, oraz JAMAJKA, i Kolej Brytyjska, i Zakaz palenia,
Rusz się, Rusz się. Rusz się. Podróżujący poza Queen's Park powinni wsiąść do
pierwszego pociągu i przesiąść się w Queen's Park, Linia Hammersmith i City,
Jesteś bliżej niż myślisz. Na tej małej stacji stał tłum ludzi, a ponieważ znajdowała
się pod ziemią, nie było okien i to mi się nie podobało, więc rozejrzałem się, gdzie
mógłbym usiąść, i usiadłem na końcu ławki.
Potem na małą stację zaczął wchodzić tłum ludzi. Ktoś usiadł na drugim końcu
ławki, jakaś pani z czarną teczką, w fioletowych pantoflach i z broszką w kształcie
papugi. Ludzie wciąż wchodzili na małą stację, więc zrobił się na niej większy tłok
niż na dużej stacji. Potem już nawet nie widziałem ścian, brzeg czyjejś kurtki dotknął
mojego kolana, zrobiło mi się niedobrze i zacząłem bardzo głośno jęczeć, a wtedy ta
pani wstała z ławki i już nikt inny na niej nie usiadł. Poczułem się tak jak wtedy,
kiedy miałem grypę i musiałem przez
cały dzień leżeć w łóżku, wszystko mnie bolało, nie mogłem ani chodzić, ani jeść, ani
spać, ani robić zadań z matematyki.
Potem rozległ się taki hałas i szczęk, jakby ludzie walczyli na miecze, poczułem
silny powiew, coś zaryczało, zamknąłem oczy, ryk narastał, zacząłem bardzo głośno
jęczeć, ale nie mogłem zagłuszyć tego ryku, myślałem, że mała stacja się zawali, albo
że wybuchł gdzieś wielki pożar i zaraz umrę. Potem ryk przeszedł w stukot i pisk,
które stopniowo cichły, aż się urwały, ale nie otworzyłem oczu, bo czułem się
bezpieczniej, kiedy nie patrzyłem, co się dzieje. Ponieważ zrobiło się ciszej,
usłyszałem poruszających się ludzi. Otworzyłem oczy. Z początku nic nie widziałem,
bo ludzi było za dużo. Potem zobaczyłem, że wsiadają do pociągu, którego przedtem
nie było, więc wyjaśniło się, że to pociąg tak ryczał. Spod włosów ściekał mi na
twarz pot. Pojękiwałem, ale inaczej niż przedtem, raczej skamlałem jak pies, który
skaleczył się w łapę, i kiedy usłyszałem ten dźwięk, nie od razu zdałem sobie sprawę,
że sam go wydaję.
Potem drzwi pociągu zamknęły się, pociąg ruszył i znów zaryczał, lecz tym razem
nie tak głośno, minęło mnie 5 wagonów, pociąg wjechał do tunelu przy końcu peronu
i znowu zrobiło się cicho, a ludzie szli do tunelów wyprowadzających z małej stacji.
Trząsłem się i chciałem znaleźć się z powrotem w domu, ale przypomniałem sobie,
że nie mogę wrócić do domu, bo tam był tata, który skłamał i zabił Wellingtona, a
więc to już nie był mój dom, miałem dom na Chapter Road 451c, London NW2 5NG.
Przeraziła mnie ta zła myśl: „Chciałbym znaleźć się z powrotem w domu", bo jeżeli
tak myślałem, to znaczyło, że mój umysł nie działał jak należy.
Potem znów na małą stację przyszli ludzie, zrobił się tłok, a potem znowu rozległ
się ryk, zamknąłem oczy, zacząłem się pocić, i czułem się tak, jakbym miał balon w
piersi i to taki duży, że trudno mi było oddychać. Potem ludzie odjechali pociągiem i
na małej stacji znów zrobiło się pusto. Potem napełniła się ludźmi i przyjechał
następny pociąg z takim samym rykiem. I było zupełnie tak jak wtedy, kiedy miałem
grypę i chciałem, żeby się skończyła, tak jak można wyciągnąć wtycz-
kę ze ściany i wyłączyć komputer, kiedy się zepsuje, bo chciałem zasnąć, żeby nie
myśleć, gdyż mogłem myśleć tylko o tym, jak cierpię, ponieważ w mojej głowie nie
było miejsca na nic innego, ale nie mogłem zasnąć, musiałem siedzieć, nie mogłem
nic zrobić jak tylko czekać i cierpieć.
223

A teraz będzie inny opis, bo Siobhan mówiła, że powinienem zamieszczać tu opisy.


Jest to opis reklamy wiszącej naprzeciw mnie na ścianie małej stacji, ale nie
pamiętam jej całej, bo myślałem, że umrę.
Reklama wyglądała tak:

Marzysz o wakacjach,
pomyśl o Kuoni
w Malezji

a pod literami była duża fotografia 2 orangutanów kołyszących się na gałęziach, za


nimi były drzewa, ale liście wyglądały niewyraźnie, bo ostrość w aparacie była
nastawiona na orangutany, nie na liście, i orangutany się ruszały.
Słowo orangutan pochodzi z malajskiego óranghutan, co znaczy leśny człowiek.
Reklamy są to obrazki albo programy telewizyjne, które nakłaniają ludzi do
kupowania różnych rzeczy, takich jak samochody albo trampki, lub do korzystania z
usług operatora internetowego. Ta reklama namawiała do wyjazdu na wakacje do
Malezji. Malezja leży w południowo-wschodniej Azji i składa się z Półwyspu
Malajskiego oraz stanów Sabah, Sarawak i Labuan, stolicąjest Kuala Lumpur, a
najwyższa góra,
góra Kinabalu, ma 4101 metrów wysokości, ale tego reklama nie podawała.
Siobhan mówi, że ludzie jeżdżą na wakacje, żeby zobaczyć coś nowego i
odpocząć, ale ja bym na wakacjach nie odpoczął, a coś nowego można zobaczyć,
oglądając ziemię pod mikroskopem albo rysując bryłę, która powstaje po przecięciu
się pod kątem prostym 3 okrągłych prętów tej samej grubości. W jednym tylko domu
jest tyle rzeczy, że potrzeba wielu lat, żeby je wszystkie dokładnie przemyśleć. Poza
tym jakaś rzecz jest ciekawa, ponieważ się o niej myśli, a nie dlatego, że jest nowa.
Na przykład Siobhan pokazała mi, że można zmoczyć palec, potrzeć nim brzeg
cienkiego kieliszka i wydobyć śpiewne brzęczenie. Można nalać do różnych
kieliszków różne ilości wody i wtedy wydobędzie się różne dźwięki, bo naczynia
będą miały różne „częstotliwości rezonacyjne" i można zagrać jakąś melodię, na
przykład Trzy ślepe myszki. Wielu ludzi ma w domu kieliszki z cienkiego szkła, a nie
wie, że można coś takiego zrobić.
W reklamie było napisane:

Malezja, prawdziwa Azja.


Rozmaitość widoków i zapachów uświadomi ci, że przybyłeś
do kraju kontrastów. Znajdziesz tu tradycję, naturę i
kosmopolityzm. Zostaną ci wspomnienia z ruchliwego
miasta, z rezerwatów przyrody i z leniuchowania na plaży.
Ceny od £575 od osoby.
Zadzwoń pod numer 01306 747000, umów się z agentem
podróży albo odwiedź stronę kunoi.co.uk.
Zupełnie inny świat.

Widziałem tam jeszcze trzy inne obrazki, bardzo małe, z pałacem, z plażą i z
pałacem.
A orangutany wyglądały tak:
227

Zamknąłem oczy i nie patrzyłem wcale na zegarek. Pociągi wjeżdżały na stację i


wyjeżdżały z niej w pewnym rytmie, jak muzyka albo bicie w bębny. Przypominało
to wyliczankę na uspokojenie „lewa, prawa, lewa, prawa, lewa, prawa...", której
nauczyła mnie Siobhan. Powtarzałem w myślach: „Pociąg nadjeżdża. Pociąg staje.
Pociąg rusza. Cisza. Pociąg nadjeżdża. Pociąg staje. Pociąg rusza...", jakby pociągi
jeździły tylko w mojej głowie. Zwykle nie wyobrażam sobie rzeczy, które nie dzieją
się naprawdę, bo to jest kłamstwo, a kłamstwo mnie przeraża, ale wolałem już liczyć
pociągi w głowie niż patrzeć, jak wjeżdżają i wyjeżdżają ze stacji, bo wtedy bałem
się jeszcze bardziej.
Nie otwierałem oczu ani nie patrzyłem na zegarek. Czułem się tak, jakbym siedział
w ciemnym pokoju z zasuniętymi zasłonami, gdzie nic nie widać, jak na przykład
wtedy, kiedy budzę się w nocy i słyszę tylko odgłosy w mojej głowie. Dzięki temu
poczułem się trochę lepiej, bo wydawało mi się, że mała stacja gdzieś zniknęła, że nie
ma jej poza moją głową a ja leżę w łóżku i jestem bezpieczny.
Chwile ciszy pomiędzy przyjeżdżającymi i odjeżdżającymi pociągami wydłużały
się. Słyszałem też, że na małej stacji jest coraz mniej ludzi, kiedy nie ma pociągu,
otworzyłem więc oczy i spojrzałem na zegarek, była 20.07, czyli przesiedziałem na
ławce około 5 godzin, chociaż wcale mi się nie wydawało, jakby to było choćby w
przybliżeniu 5 godzin, tyle że bolał mnie tyłek, byłem głodny i spragniony.
Raptem spostrzegłem, że Toby gdzieś przepadł, bo nie wy-
macałem go w kieszeni, a nie chciałem, żeby przepadł, bo nie byliśmy ani w domu
taty, ani w domu mamy, a na małej stacji nie miał go kto nakarmić, więc pewnie by
zdechł albo przejechałby go pociąg.
Podniosłem głowę, spojrzałem na sufit i zobaczyłem tam podłużną czarną
skrzynkę z napisami:

Dolna linijka podjechała do góry i znikła, a na jej miejsce podjechała inna linijka z
inną nazwą linii i teraz napis wyglądał tak:

Potem napis znów się zmienił na taki:

Potem usłyszałem szczęk jakby walki na miecze i ryk pociągu wjeżdżającego na


stację i domyśliłem się, że gdzieś jest duży komputer, który wie, gdzie są wszystkie
pociągi, i rozsyła wiadomości do czarnych skrzynek na małych stacjach, podając,
kiedy nadjadą pociągi, a gdy to zrozumiałem, od razu poczułem się lepiej, bo
wszystko działo się według ustalonego porządku i planu.
Na małą stację wjechał pociąg, stanął, 5 osób wsiadło, jesz-
cze jedna osoba wbiegła na małą stację i wsiadła, 7 osób wysiadło z pociągu, potem
drzwi zamknęły się automatycznie i pociąg odjechał. Kiedy przybył następny pociąg,
już się nie bałem, bo pojawił się napis NADJEŻDŻA POCIĄG więc wiedziałem,
co się stanie.
Postanowiłem poszukać Toby'ego, bo na małej stacji były tylko 3 osoby. Wstałem,
rozejrzałem się po peronie i wejściach do tuneli, ale nigdzie go nie widziałem. Potem
spojrzałem w dół, na czarny pas, gdzie są tory.
Zobaczyłem dwie myszy, które były czarne od brudu. I to mi się podobało, bo
lubię myszy i szczury. Ale żadna z nich niebyła Tobym, więc szukałem dalej.
Wtem zobaczyłem Toby'ego. Też był na niżej położonym pasie ziemi, gdzie są
tory, a poznałem, że to Toby, bo był biały i miał na grzbiecie brązową jajowatą łatę.
Więc zsunąłem się z betonu. Toby jadł jakiś śmieć, stary papierek po cukierku. Ktoś
krzyknął: „Chryste Panie, co ty wyprawiasz?".
Nachyliłem się, żeby złapać Toby'ego, ale uciekł. Ruszyłem za nim i znów się
nachyliłem, mówiąc: „Toby...Toby...Toby". Wyciągnąłem rękę, żeby ją powąchał i
poznał mnie po zapachu.
Ktoś powiedział: „Zjeżdżaj stamtąd, palancie", a kiedy podniosłem głowę,
zobaczyłem pana w zielonym płaszczu przeciwdeszczowym, czarnych butach i
wystających z nich szarych skarpetkach ze wzorkiem w małe romby. - „Toby...
Toby..." - zawołałem, ale on znowu uciekł.
Pan w skarpetkach w romby chwycił mnie za ramię, więc wrzasnąłem. Potem
usłyszałem szczękające miecze i Toby znów zaczął uciekać, lecz tym razem w
przeciwną stronę, akurat koło moich nóg, i udało mi się złapać go za ogon.
Pan w skarpetkach we wzorek w romby powiedział:
- O Boże. O Boże.
Potem usłyszałem ryk, podniosłem Toby'ego, złapałem go w obie dłonie, a wtedy
ugryzł mnie w palec, poleciała krew, krzyknąłem, a Toby chciał mi się wyrwać z rąk.
Potem ryk się nasilił, odwróciłem się, zobaczyłem wyjeżdżający z tunelu pociąg,
który miał mnie przejechać i zabić, wiec próbowałem się wdrapać na betonowy
występ, ale był wysoki, a ja trzymałem w rękach Toby'ego.
Wtedy pan w skarpetkach w romby chwycił mnie i pociągnął, wrzasnąłem, ale on
wciąż mnie ciągnął, aż wyciągnął mnie na beton, przewróciliśmy się obaj, a ja cały
czas wrzeszczałem, bo uraził mnie w ramię. Na stację wjechał pociąg. Wstałem,
podbiegłem do ławki, włożyłem Toby'ego do kieszeni kurtki, a wtedy on się uspokoił
i przestał się ruszać.
Pan w skarpetkach w romby stanął koło mnie i spytał:
- W co ty się, do jasnej cholery, bawisz? Nic na to nie odpowiedziałem.
- Co tam robiłeś? - spytał.
Drzwi pociągu otworzyły się, ludzie wysiedli, za panem w skarpetkach w romby
stanęła pani z futerałem na gitarę, takim samym, jaki miała Siobhan.
- Szukałem Toby'ego. To mój oswojony szczur.
- Kurde mol - powiedział pan w skarpetkach w romby.
- Nic mu nie jest? - spytała pani z futerałem na gitarę.
- Jemu? Cholera, wielkie dzięki. Chryste Panie. Oswojony szczur. Ożesz ty. Mój
pociąg. - Podbiegł do pociągu, zastukał w zamknięte drzwi, pociąg ruszył, a wtedy
ten pan powiedział: - Kurwa.
- Nic ci nie jest? - spytała ta pani i dotknęła mojego ramienia, więc wrzasnąłem.
- Już dobrze. Dobrze. Dobrze.
Na futerale od gitary zobaczyłem naklejkę:
Siedziałem na ziemi, a ta pani przyklękła na jedno kolano i spytała:
- Czy mogę ci jakoś pomóc?
Gdyby była nauczycielką w szkole, to bym ją spytał: „Gdzie jest Chapter Road
451c, Willesden, Londyn NW2 5NG?, ale ona była obca, więc powiedziałem:
„Proszę się ode mnie odsunąć, bo nie podobało mi się, że jest tak blisko. I jeszcze
powiedziałem: „Mam szwajcarski scyzoryk z piłką, którą można oderżnąć palec”.
- Dobra, koleś - rzekła, - Przyjmuję to jako odpowiedź odmowną.
Wstała i odeszła.
Pan w skarpetkach w romby powiedział:
- Zwariowany, kurwa, jak Szalony Kapelusznik. Jezu. - Przyciskał chusteczkę do
twarzy, a na chusteczce była krew.
Potem znowu przyjechał pociąg. Pan w skarpetkach w romby i pani z futerałem od
gitary wsiedli do niego i pociąg odjechał.
Potem przyjechało jeszcze 8 pociągów. Postanowiłem, że do jednego z nich
wsiądę, a potem wymyślę, co robić dalej.
No i wsiadłem do następnego pociągu,
Toby próbował wydostać się z kieszeni, więc złapałem go, włożyłem do kieszeni
zewnętrznej i przytrzymałem ręką.
W wagonie było 11 osób. Nie podobało mi się, że jestem w jednym pomieszczeniu
w tunelu razem z 11 osobami, więc skupiłem uwagę na samym wagonie. Czytałem
napisy:
W Skandynawii i Niemczech są 53 963 wakacyjne wille, albo
VITABIOTICS, albo 3435, albo Kara za brak ważnego biletu wynosi
£10, albo Odkryj złoto, potem brąz, albo TVIC, albo EPBIC, albo possij
mi kutasa, albo Blokowanie drzwi może być niebezpieczne* albo BRV,
albo Con.IC, albo ROZMAWIAJ ZE ŚWIATEM.
Na ścianach był wzór, który wyglądał tak:
A na siedzeniach był taki wzór:

Pociąg kołysał się tak mocno, że musiałem trzymać się drążka. Wjechaliśmy do
tunelu, zrobiło się głośno, zamknąłem oczy i poczułem, jak krew pulsuje mi po
bokach szyi.
Potem wyjechaliśmy z tunelu na inną małą stację, która nazywała się Warwick
Avenue, co było napisane dużymi literami na ścianie, i to mi się podobało, bo
wiedziałem, gdzie jestem.
Liczyłem czas przejazdu pomiędzy wszystkimi stacjami do Willesden Junction i
wyszło mi, że wszystkie czasy są wielokrotnością 15 sekund, tak jak tu podaję:

Paddington 0.00
Warwick Avenue 1.30
MaidaVale 3.15
Kilburn Park 5.00
Queen's Park 7.00
Kensal Green 10.30
Willesden Junction 11.45
Kiedy pociąg zatrzymał się na Willesden Junction i drzwi otworzyły się
automatycznie, wysiadłem. Potem drzwi zająknęły się i pociąg odjechał. Wszyscy,
którzy z niego wysiedli - oprócz mnie - zaczęli wchodzić po schodach i przechodzić
przez mostek, aż zostało tylko dwóch ludzi, jeden pijany, w płaszczu w brązowe
plamy i w butach nie do pary, coś śpiewał ale nie słyszałem co, a drugi Hindus w
sklepiku - małym okienku w ścianie.
Nie chciałem rozmawiać ani z jednym, ani z drugim, bo byłem zmęczony i głodny
i już rozmawiałem z tyloma obcymi, co jest niebezpieczne, a im częściej robi się coś
niebezpiecznego. tym bardziej prawdopodobne, ze stanie się coś złego. Ale wciąż nie
wiedziałem, jak dostać się na Chapter Road 451c. Londyn NW2 5NG, więc musiałem
kogoś spytać.
Podszedłem do człowieka w sklepiku i spytałem: - Gdzie jest Chapter Road 451c
Londyn NW2 5NG? Hindus wziął do ręki niedużą książkę, podał mi ją i powiedział:
- Dwa dziewięćdziesiąt pięć.
Książka miała tytuł: Londyn od A do Z. Atlas ulic i indeks geograficzny A-Z Map
Company. Otworzyłem ją i zobaczyłem w środku mapy.
Sprzedawca w sklepiku spytał:
- Kupujesz ją czy nie? - Nie wiem - odparłem.
- No to jeśli łaska, nie obmacuj jej brudnymi paluchami - powiedział i zabrał mi
książkę.
- Gdzie jest Chapter Road 451c. Londyn NW2 5NG? - spytałem. ponownie.
- Albo kupujesz Od Ado Z. albo zmykasz stąd. Nie jestem chodząca encyklopedią.
- Czy to jest Od A do Z? - spytałem, pokazując palcem.
- Nie. to pieprzony krokodyl.
- Czy to jest Od A do Z? - spytałem, bo to nie był krokodyl, pomyślałem, że może
źle usłyszałem przez jego obcy akcent.
- Tak to jest Od Ado Z.
- Czy mogę to kupić? Nie odpowiedział.
- Czy mogę to kupić?
- Dwa funty dziewięćdziesiąt pięć, ale najpierw dajesz pieniądze. Nie czmychniesz
mi bez płacenia.
Wtedy zrozumiałem, że kiedy mówi „dwa dziewięćdziesiąt pięć", ma na myśli
£2,95.
Zapłaciłem mu £2,95 ze swoich pieniędzy, wydał mi reszty zupełnie jak w sklepie
koło domu, odszedłem, usiadłem na podłodze pod ścianą jak tamten człowiek w
brudnym ubraniu, ale z dala od niego, i otworzyłem książkę.
Na wewnętrznej stronie okładki była duża mapa Londynu z miejscami takimi, jak
Abbey Wood, Poplar, Acton i Stanmore. I było napisane: KLUCZ DO MAP
ZAMIESZCZONYCH NA STRONACH. Mapę pokrywała siatka kwadratów, a
każdy kwadrat zawierał dwie liczby. Willesden mieścił się w kwadracie oznaczonym
liczbami 42 i 43. Domyśliłem się, że te liczby to numery stron, na których
przedstawiono mapę tego kawałka Londynu w większej skali. Cała książka była
jedną wielką mapą Londynu, ale pokawałkowaną tak, żeby dało się zrobić z tego
książkę, i to mi się podobało.
Ale na stronach 42 i 43 nie było Willesden Junction. Znalazłem je na stronie 58,
która znajdowała się bezpośrednio pod stroną 42 na KLUCZU DO MAP
ZAMIESZCZONYCH NA STRONACH i łączyła się ze stroną 42. Rozejrzałem się
po Willesden Junction spiralnie, tak jak to zrobiłem, szukając dworca kolejowego w
Swindon, tyle że palcem po mapie.
Mężczyzna, który miał buty nie do pary, stanął przede mną i powiedział:
- Ważniak. O tak. Pielęgniarki. Nigdy w życiu. Pieprzony kłamca. Pieprzony
kłamca i tyle.
Odszedł.
Długo szukałem Chapter Road, bo nie było jej na stronie 58. Była na stronie 42, w
kwadracie 5C.
Taki kształt miały drogi pomiędzy Willesden Junction a Chapter Road:
A tak wyglądała trasa, którą miałem pójść:

Wszedłem więc po schodach, przez mostek, włożyłem bilet do szarej bramki i


wyszedłem na ulicę. Stał tam autobus i duża maszyna z napisem: Angielskie,
Walijskie i Szkockie Koleje, ale znak był żółty. Rozejrzałem się. Zapadł zmrok,
paliło się dużo jasnych świateł, a ponieważ dawno nie wychodziłem na świeże
powietrze, zrobiło mi się niedobrze. Zmru-
żyłem oczy i patrzyłem tylko na kształt ulic, po czym poznałem, które ulice to
Station Approach i Oak Lane, czyli te, którymi musiałem pójść.
Zacząłem iść, ale Siobhan mówiła, że nie muszę opisywać wszystkiego, co się
dzieje, wystarczy opisywać to, co jest ciekawe.
Dotarłem do Chapter Road 451c, Londyn NW2 5NG, co zajęło mi 27 minut, a
kiedy nacisnąłem guzik z napisem Mieszkanie C, nikogo tam nie było. Jedyna
ciekawa rzecz, jaka zdarzyła mi się po drodze, to 8 mężczyzn przebranych w
kostiumy wikingów, w hełmach z rogami. Krzyczeli głośno, ale nie byli
prawdziwymi wikingami, bo wikingowie żyli 2 000 lat temu. No i jeszcze musiałem
zrobić siku, więc wszedłem w alejkę obok warsztatu Burdett Motors, który był
zamknięty, nie podobało mi się tam. ale nie chciałem się znowu zmoczyć, no i nic
więcej ciekawego się nie zdarzyło.
Postanowiłem zaczekać i miałem nadzieję, że mama nie wyjechała na wakacje, bo
to by znaczyło, że może jej nie być dłużej niż tydzień, ale starałem się o tym nie
myśleć, ponieważ nie mogłem wrócić do Swindon.
Usiadłem na ziemi, pod wielkim krzakiem, za pojemnikami na śmieci w małym
ogródku przed Chapter Road 451c, Londyn NW2 5NG. Jakaś pani weszła do ogródka
ze skrzynką z metalową kratką z jednej strony i z rączką u góry, taką skrzynką, w
jakiej zanosi się kota do weterynarza, ale nie widziałem, czy w środku jest kot, a ta
pani miała pantofle na wysokim obcasie i mnie nie zauważyła.
Potem zaczęło padać, zmokłem i zacząłem trząść się z zimna.
Zrobiła się godzina 23.32 i usłyszałem głosy ludzi idących ulicą.
Jeden głos powiedział:
- Nie obchodzi mnie, czy wydawało ci się to zabawne, czy nie. - Był to głos
kobiety.
Drugi głos odpowiedział:
- Judy. przepraszam. Już dobrze? - Ten głos należał do mężczyzny.
Wtedy ten pierwszy głos, głos kobiety, powiedział:
- Może powinieneś pomyśleć o tym, zanim zrobiłeś ze mnie idiotkę.
Głos kobiety był głosem mamy.
Mama weszła do ogródka, a razem z nią pan Shears i to właśnie do niego należał
ten drugi głos. Wstałem i odezwałem się: - Nie było ciebie, więc czekałem.
- Christopher! - zawołała mama.
- Co takiego? - odezwał się pan Shears. Mama objęła mnie i powtarzała:
- Christopher, Christopher, Christopher.
Odepchnąłem ją, bo chwyciła mnie rękami, a to mi się nie podobało. Odepchnąłem
ją tak mocno, że sam się przewróciłem,
- Co się dzieje? - spytał znowu pan Shears.
- Przepraszam. Christopher. Zapomniałam – powiedziała mama.
Leżałem na ziemi, mama podniosła prawą rękę, rozkładając palce w wachlarz,
żebym mógł ich dotknąć, ale w tym momencie spostrzegłem, że Toby uciekł mi z
kieszeni, więc musiałem go złapać.
- To pewnie znaczy, że Ed jest tutaj - rzekł pan Shears.
Wokół ogródka ciągnął się murek, więc Toby nie mógł uciec, bo utknął w kącie, a
po murku nie mógł się dostatecznie szybko wspiąć. Złapałem go, wsadziłem do
kieszeni i powiedziałem:
- Jest głodny. Masz wodę i coś do jedzenia, żebym mógł go nakarmić?
- Gdzie jest twój ojciec, Christopherze? - spytała mama.
- Chyba w Swindon - odparłem.
- Dzięki Bogu choć za to - odezwał się pan Shears. - Jak się tu dostałeś? - spytała
mama.
Zęby szczękały mi z zimna i nie mogłem nad nimi zapanować.
- Przyjechałem pociągiem - wyjaśniłem. - To było przerażające. Wziąłem kartę
bankomatową taty, żeby podjąć pieniądze, i pomógł mi jakiś policjant. Ale potem
chciał mnie odprowadzić do taty. Jechał ze mną pociągiem. A potem znikł.
- Christopher, jesteś przemoczony - powiedziała mama. - Roger, nie stój tak.
A potem jeszcze dodała:
- O mój Boże. Christopher. Nie myślałam... nie myślałam, że kiedykolwiek...
Dlaczego jesteś tu sam?
- Wchodzicie do środka, czy będziecie tu stać całą noc? - spytał pan Shears.
- Zamieszkam z wami, bo tata zabił Wellingtona widłami i ja się go boję -
odpowiedziałem.
- Pieska jego niebieska - rzekł pan Shears.
- Roger, proszę cię - rzekła mama. - Chodź, Christopher, wejdziemy do domu i
wysuszymy cię.
Wstałem i wszedłem do budynku, a wtedy mama powiedziała: „Idź za Rogerem",
więc zacząłem wchodzić po schodach za panem Shearsem, aż doszliśmy do podestu,
gdzie były drzwi z napisem Mieszkanie C, ale bałem się wejść do środka, bo nie
wiedziałem, co tam jest.
Mama powiedziała: „Wchodź, bo zaziębisz się na śmierć", ale ja nie wiedziałem,
co to znaczy, i wszedłem do środka.
Potem powiedziała: „Napuszczę ci wody do wanny", a ja obszedłem mieszkanie i
narysowałem w głowie jego plan, żeby poczuć się bezpieczniej, a mieszkanie
wyglądało tak:

Potem mama kazała mi się rozebrać i wejść do wanny i powiedziała, że mogę się
wytrzeć jej ręcznikiem, fioletowym z zielonymi kwiatami na brzegu. Dała Toby'emu
spodeczek mleka i trochę płatków Bran Flakes i pozwoliła mu biegać po łazience.
Toby zrobił pod umywalką trzy małe kupki, które zebra-
lem, wrzuciłem do sedesu i spuściłem z wodą, a potem waszedlem z powrotem do
wanny, bo było w niej ciepło i przyjemnie.
Potem przyszła do łazienki mama, usiadła na pokrywie sedesu i spytała:
- Jak się czujesz, Christopherze?
- Jestem bardzo zmęczony - odparłem.
- Wiem, kochanie - powiedziała. A potem dodała: - Jesteś bardzo dzielny.
- Tak - przyznałem.
- Nigdy do mnie nie napisałeś.
- Wiem.
- Dlaczego do mnie nie pisałeś, Christopher? Napisałam do ciebie tyle listów.
Niepokoiłam się, że stało ci się coś strasznego albo że się wyprowadziłeś i że nigdy
się nie dowiem, gdzie jesteś.
- Tata powiedział, że nie żyjesz.
- Co?
- Powiedział, że poszłaś do szpitala, bo zachorowałaś na serce. Potem miałaś atak
serca i umarłaś. Trzymał listy w pudelku po koszuli w szafie w sypialni, a ja je
znalazłem, bo szukałem książki o tym, jak zginął Wellington. Sam ją pisałem, a tata
mi ją zabrał i schował do pudełka po koszuli.
- O mój Boże - powiedziała mama, a potem dłuższy czas nic nie mówiła. A potem
wydała głośny jęk podobny do wycia, jakie wydają zwierzęta w programie
przyrodniczym w telewizji.
Nie podobało mi się, że tak robi, bo ten dźwięk był bardzo głośny, więc spytałem:
- Dlaczego tak robisz?
Przez chwilę nie odpowiadała, a w końcu rzekła:
- Och, Christopher, tak mi przykro.
- To nie twoja wina.
- Drań. A to drań - powiedziała. Po chwili poprosiła: - Christopher, pozwól, że
potrzymam cię za rękę. Zrób to dla mnie. Dobrze? Nie będę cię ściskać. - Wyciągnęła
rękę.
- Nie lubię, kiedy ktoś trzyma mnie za rękę.
- Nie. Dobrze. Nie szkodzi - powiedziała, cofając dłoń.
Potem dodała: - A teraz wychodzimy z wanny i wycieramy się, dobrze?
Wyszedłem z wanny i wytarłem się fioletowym ręcznikiem. Nie miałem pidżamy,
więc włożyłem biały podkoszulek i żółte szorty mamy, ale byłem tak zmęczony, że
mi to nie przeszkadzało. Kiedy się wycierałem i ubierałem, mama poszła do kuchni
podgrzać pomidorową zupę, bo była czerwona.
Potem usłyszałem, że ktoś otwiera drzwi mieszkania, i jakiś obcy człowiek zaczął
coś mówić, więc zamknąłem się w łazience na zasuwkę. Doszły mnie odgłosy kłótni i
tamten człowiek powiedział: „Muszę z nim porozmawiać", na co mama odparła:
„Dosyć dzisiaj przeszedł", a tamten znowu: „Wiem. Ale muszę z nim porozmawiać".
Mama zapukała do łazienki i powiedziała, że policjant chce ze mną rozmawiać i
muszę otworzyć drzwi. Obiecała mi jeszcze, że nie pozwoli, żeby policjant mnie
zabrał. Zgarnąłem Toby'ego z podłogi i otworzyłem drzwi.
Pod drzwiami stał policjant, który spytał:
- Czy to ty jesteś Christopher Boone?
Odpowiedziałem, że tak.
- Twój ojciec twierdzi, że uciekłeś. Czy to prawda?
- Tak - odparłem.
- Czy to jest twoja matka? - spytał policjant i wskazał mamę. -Tak.
- Dlaczego uciekłeś?
- Bo tata zabił Wellingtona, który jest psem, i ja się go teraz boję.
- Tak słyszałem - rzekł policjant. Potem spytał: - Czy chcesz wrócić do Swindon
do ojca, czy chcesz zostać tutaj?
- Chcę zostać tutaj.
- I co pani na to?
- Chcę zostać tutaj - powtórzyłem.
- Chwileczkę - rzekł policjant. - Teraz pytam twoją matkę.
- Powiedział Christopherowi, że nie żyję.
- Dobrze. Nie wchodźmy... nie wchodźmy teraz w to, co kto powiedział. Chcę
tylko wiedzieć, czy...
- Oczywiście, że może zostać - powiedziała mama.
- To chyba rozwiązuje sprawę, jeśli o mnie chodzi – rzekł policjant.
- Czy zamierza mnie pan zabrać z powrotem do Swindon?
- Nie,
Byłem szczęśliwy, bo mogłem zamieszkać z mamą.
- Jeżeli pani mąż się pokaże i będzie sprawiał kłopoty, proszę do nas zadzwonić -
powiedział policjant. - Poza tym nic tu po nas, muszą państwo rozwiązać tę sprawę
między sobą.
Policjant poszedł sobie. Zjadłem zupę pomidorową a pan Shears ustawił jakieś
pudła w wolnym pokoju jedne na drugich, żeby zrobić miejsce na podłodze na
dmuchany materac dla mnie, i poszedłem spać.
Potem obudziłem się, bo jacyś ludzie krzyczeli w mieszkaniu, a była godzina 2.31
w nocy Jedną z tych osób był tata, więc się przestraszyłem. Ale w drzwiach
zapasowego pokoju nie było zamka.
- Będę z nią rozmawiał, czy ci się to podoba, czy nie! - krzyczał ojciec. - I na
pewno nie będę wysłuchiwał twoich rad, co mam robić,
- Roger! - krzyknęła mama. - Przestań.
- Nie pozwolę, żeby ktoś tak do mnie mówił w moim własnym domu! - krzyczał
pan Shears.
- Będę do ciebie, cholera, mówił, jak mi się żywnie podoba - krzyknął tata.
- Nie masz prawa tutaj być! - krzyknęła mama.
- Nie mam prawa? Nie mam prawa? - krzyknął tata, - Nie zapominaj, że to mój
pieprzony syn.
- Na miłość boską w coś ty się bawił, kiedy wygadywałeś mu takie rzeczy? -
krzyknęła mama.
- W co się bawiłem? - krzyknął tata, - To ty nas, kurwa, opuściłaś.
- I dlatego postanowiłeś wymazać mnie z jego życia? - krzyknęła mama,
- A może byśmy się tak wszyscy uspokoili? - krzyknął pan Shears.
- Czy nie tego właśnie chciałaś? - krzyknął tata. - Pisałam do niego co tydzień. Co
tydzień! - krzyknęła mama.
- Pisałaś do niego? - krzyknął tata. - A jaki, kurwa, z tego pożytek?
- Hej, hej, hej - krzyknął pan Shears.
- Gotowałem mu posiłki - krzyczał ojciec. - Prałem mu ubrania. Zajmowałem się
nim w każdy weekend. Opiekowałem się nim, kiedy był chory. Prowadziłem go do
lekarza. Zamartwiałem się, kiedy wywędrował gdzieś po nocy. Chodziłem do szkoły,
kiedy wdał się w bójkę. A ty co? Napisałaś do niego parę pieprzonych listów.
- A ty myślałeś, że to w porządku powiedzieć mu, że jego matka nie żyje? -
krzyknęła mama.
- Nie pora teraz na to - krzyknął pan Shears.
- Ty się odpierdol, bo... - krzyknął tata.
- Ed, na litość boską... - krzyknęła mama.
- Zobaczę się z nim - powiedział tata. - A jeżeli spróbujecie mnie powstrzymać...
Potem tata wszedł do mojego pokoju. A ja na wszelki wypadek, gdyby chciał mnie
schwycić, trzymałem w ręku mój szwajcarski scyzoryk z wyciągniętą piłką. Mama
też weszła do pokoju i powiedziała:
- Już dobrze, Christopher. Nie pozwolę mu nic zrobić. Nic ci nie grozi.
Tata przykląkł koło łóżka i odezwał się:
- Christopher?
Ale ja nie odpowiedziałem.
- Christopher, jest mi naprawdę bardzo, bardzo przykro - rzekł tata. - Przepraszam
cię za wszystko. Za Wellingtona. Za listy. Za to, że zmusiłem cię do ucieczki. Nie
chciałem... Obiecuję, że nigdy więcej czegoś takiego nie zrobię. Hej. No śmiało,
dzieciaku.
Uniósł prawą rękę i rozłożył palce jak wachlarz, żebym mógł ich dotknąć, ale ja
tego nie zrobiłem, bo się bałem.
- Cholera. Christopher, proszę cię - powiedział tata.
Po twarzy ściekały mu łzy.
Przez chwilę nikt nic nie mówił.
Potem odezwała się mama:
- Powinieneś już chyba pójść. - Powiedziała tak do taty, nie do mnie.
Potem zjawił się ten sam policjant co wcześniej, bo pan Shears zadzwonił na
policję. Policjant kazał się tacie uspokoić i wyprowadził takę z mieszkania.
- Połóż się spać - Powiedziała mama – Wszystko będzie dobrze. Obiecuję.
I wtedy poszedłem spać.
229

Kiedy spałem, miałem jeden ze swoich ulubionych snów. Czasami śni mi się w dzień,
ale wtedy to jest marzenie na jawie. Ale w nocy też często się pojawia.
W tym śnie prawie wszyscy ludzie na świecie giną od wirusa. Nie jest to normalny
wirus. Przypomina raczej wirus komputerowy. Ludzie się nim zarażają z powodu
tego, co mówi zarażona osoba, i tego, co robi z twarzą, kiedy to mówi, a to oznacza,
że ludzie mogą się zarazić także oglądając zarażoną osobę przez telewizję, z czego z
kolei wynika, że wirus bardzo szybko rozprzestrzenia się po całym świecie.
Kiedy ludzie łapią wirusa, siedzą na kanapie i nic nie robią, przestają jeść i pić, i
umierają. Ale czasami mam inne wersje tego snu, tak jak można zobaczyć dwie
wersje tego samego filmu, zwykłą i „reżyserską", jak w przypadku Łowcy androidów.
W niektórych wersjach snu wirus powoduje, że ludzie rozbijają samochody albo
wchodzą do morza i toną albo wskakują do rzeki, i myślę, że ta wersja jest lepsza, bo
nie leżą wszędzie trupy.
W końcu na świecie zostają tylko ludzie, którzy nie patrzą nikomu w twarz i którzy
nie rozumieją znaczenia tych obrazków:
I ci ludzie to właśnie takie wyjątkowe osoby jak ja. Lubią być sami i prawie wcale
ich nie widzę, bo są jak okapi w dżungli w Kongo. Okapi to gatunek antylopy, bardzo
płochliwy i rzadki.
Mogę podróżować po całym świecie i wiem, że nikt nie będzie ze mną rozmawiał,
dotykał mnie ani zadawał mi pytań. A gdybym nie chciał nigdzie jechać, to nie
muszę, mogę zostać w domu i przez cały czas jeść brokuły, pomarańcze i lukrecjowe
tasiemki albo przez cały tydzień grać w gry komputerowe, albo mogę po prostu
siedzieć w kącie pokoju i pocierać funtową monetą w tę i z powrotem po falistej
powierzchni grzejnika. I nie muszę jechać do Francji. Wychodzę z domu taty, idę
ulicą, jest bardzo cicho, chociaż jest środek dnia, słyszę tylko śpiew ptaków, szum
wiatru i czasami w oddali huk zawalających się budynków, a jeżeli stanę bardzo
blisko świateł ulicznych, słyszę ciche szczęknięcie zmieniającego się światła.
Wchodzę do domów innych ludzi, udaję detektywa, mogę rozbijać okna, żeby
dostać się do środka, bo ludzie nie żyją i to nie ma znaczenia. Wchodzę do sklepów i
biorę, co chcę, na przykład różowe herbatniki albo napój mleczny o smaku maliny i
mango, albo gry komputerowe, albo książki, albo kasety wideo.
Wyciągam drabinę z furgonetki taty i wspinam się na dach, a kiedy dochodzę do
krawędzi, kładę drabinę nad przerwą i przechodzę na drugi dach, bo we śnie wolno
robić wszystko.
Potem znajduję kluczyki do czyjegoś samochodu, wsiadam i jadę. Jeżeli nawet o
coś stuknę, to nie ma znaczenia, jadę nad morze, parkuję samochód, wysiadam i pada
deszcz. Biorę lody ze sklepu i zjadam. Potem schodzę na plażę. Plaża jest pokryta
kamieniami i piaskiem, na cyplu stoi latarnia morska, ale nie świeci, bo latarnik też
nie żyje.
Staję na brzegu, fale przypływają i zalewają mi buty. Nie idę popływać, bo w
morzu mogą być rekiny. Stoję i patrzę na horyzont, wyciągam długą metalową
linijkę, przykładam ją do linii oddzielającej morze od nieba i demonstruję, że linia ta
jest zakrzywiona i że ziemia jest okrągła. A fale podchodzą i zalewają mi buty, a
potem cofają się w pewnym rytmie, tak jak w muzyce albo bębnieniu.
Potem biorę suche ubranie z domu nieżyjącej rodziny. Wracam do domu taty, tyle
że to już nie jest dom taty tylko mój. Robię sobie gobi aloo sag z czerwonym
barwnikiem spożywczym i truskawkowy koktajl mleczny do picia, a potem oglądam
na wideo film o Układzie Słonecznym, gram w gry komputerowe i idę spać.
Potem sen się kończy i jestem szczęśliwy.
233

Na drugi dzień rano zjadłem na śniadanie smażone pomidory i puszkę zielonej


fasolki, którą mama podgrzała w rondlu.
W środku śniadania pan Shears powiedział: - No dobrze. Może zostać kilka dni.
- Może zostać tak długo, jak tego potrzebuje – poprawiła mama.
- To mieszkanie jest dość ciasne dla dwóch osób, a co dopiero dla trzech.
- On rozumie, co ty mówisz.
- Co będzie robił? Nie ma tu dla niego szkoły. My pracujemy. To bez sensu.
- Roger. Wystarczy.
Potem mama zrobiła ziołową herbatę Red Zinger z cukrem, ale mi nie smakowała.
- Możesz zostać tak długo, jak zechcesz - powiedziała.
Kiedy pan Shears wyszedł, zadzwoniła do biura i wzięła „urlop okolicznościowy",
który się bierze, kiedy ktoś z rodziny umrze albo jest chory.
Potem powiedziała, że musimy wyjść i kupić dla mnie ubranie, piżamę,
szczoteczkę do włosów i myjkę. Wyszliśmy z mieszkania i doszliśmy do głównej
ulicy, Hill Lane, to jest drogi A4088, która była bardzo zatłoczona, i tam złapaliśmy
autobus numer 266 do centrum handlowego Brent Cross. Ale u Johna Lewisa było
tak dużo ludzi, że się przestraszyłem, położyłem na ziemi obok stoiska z zegarkami,
zacząłem wrzeszczeć i mama musiała mnie zabrać do domu taksówką.
Potem musiała wrócić do centrum handlowego, żeby kupić
mi ubranie, piżamę, szczoteczkę do zębów i myjkę, a ja, kiedy jej nie było,
siedziałem w wolnym pokoju, bo nie chciałem przebywać w tym samym pokoju co
pan Shears, ponieważ jego też się bałem.
Kiedy mama wróciła do domu, przyniosła mi szklankę truskawkowego koktajlu
mlecznego, pokazała mi moją nową piżamę, która miała wzór z pięcioramiennych
niebieskich gwiazdek na fioletowym tle, o taki:

- Muszę wrócić do Swindon - powiedziałem.


- Christopher, przecież dopiero co przyjechałeś - rzekła mama.
- Muszę wrócić, bo muszę zdać maturę z matematyki.
- Zdajesz maturę z matematyki?
- Tak. Zdaję w przyszłym tygodniu we środę, w czwartek i w piątek.
- Boże.
- Wielebny Peters będzie nadzorcą.
- To naprawdę dobra wiadomość.
- Dostanę najwyższą ocenę. Dlatego muszę wrócić do Swindon. Tylko że nie chcę
się widzieć z tatą. Muszę pojechać do Swindon razem z tobą.
Mama zakryła twarz dłońmi, głośno odetchnęła i powiedziała:
- Nie wiem, czy to będzie możliwe.
- Ale ja muszę jechać - powtórzyłam.
- Porozmawiajmy o tym innym razem, dobrze?
- Dobrze. Ale ja muszę jechać do Swindon.
- Christopher, proszę cię.
Wypiłem trochę koktajlu.
Później, o 22.31 wieczorem, wyszedłem na balkon, żeby sprawdzić, czy widać
stamtąd gwiazdy, ale nie było widać gwiazd z powodu chmur i tak zwanego
„świetlnego zanieczyszczenia", spowodowanego przez latarnie na ulicach, lampy
samochodowe, reflektory i światła w budynkach, ponieważ wysyłane przez nie
światło odbija się od drobnych cząsteczek w atmosferze i nie dopuszcza światła
gwiazd. Wróciłem do środka.
Nie mogłem zasnąć. Wstałem z łóżka o 2.07 nad ranem, a ponieważ bałem się
pana Shearsa, zszedłem na dół i wydostałem się przez drzwi frontowe na Chapter
Road. Na ulicy nie było nikogo, było też ciszej niż za dnia, chociaż z oddali dobiegał
szum samochodów i wycie syren, więc poczułem się spokojniejszy. Przeszedłem się
wzdłuż Chapter Road, patrząc na samochody, na wzory z drutów telefonicznych
rysujące się na tle pomarańczowych chmur i na to, co ludzie mieli w ogródkach, na
przykład krasnala, kuchenkę, maleńki staw i misia.
Potem usłyszałem nadchodzących ulicą dwóch ludzi, więc przycupnąłem między
kontenerem a furgonetką ford transit. Ci ludzie rozmawiali nie po angielsku, ale w
jakimś innym języku, i nie zauważyli mnie. W brudnej wodzie w rynsztoku, koło
moich nóg, leżały dwa małe zębate kółka, takie jak kółka z nakręcanego zegarka.
Podobało mi się to miejsce między kontenerem a furgonetką ford transit, więc
zostałem tam dłużej. Wyglądałem na ulicę. Z kolorów widać było tylko
pomarańczowy, czarny i mieszaninę pomarańczowego i czarnego. I nie sposób było
powiedzieć, jakiego koloru będą w dzień samochody.
Zacząłem się zastanawiać, czy można z krzyży ułożyć mozaikę, i doszedłem do
wniosku, że można, wyobrażając sobie w głowie taki rysunek:
Potem usłyszałem głos mamy, która krzyczała: „Christopher...? Christopher...?" i
biegła środkiem ulicy, więc wyszedłem spomiędzy pojemnika i furgonetki ford
transit, a wtedy podbiegła do mnie i powiedziała: „Jezus Maria", stanęła przede mną,
wycelowała palcem w moją twarz i powiedziała: „Jeżeli zrobisz to jeszcze raz,
przysięgam na Boga, Christopher, kocham cię, ale... nie wiem, co zrobię".
Kazała mi obiecać, że nigdy nie wyjdę sam z mieszkania, bo jest to niebezpieczne,
i że w ogóle w Londynie nie można ufać ludziom, bo są obcy. Na drugi dzień znowu
musiała iść na zakupy i kazała mi obiecać, że nie otworzę nikomu drzwi, gdyby
zadzwonił dzwonek. Kiedy wróciła, przyniosła suchy pokarm dla Tbby'ego i trzy
kasety ze Star Treka. Oglądałem je w dużym pokoju, aż pan Shears wrócił do domu,
a wtedy poszedłem do gościnnego pokoju. Żałowałem, że przy Chapter Road 451c,
Londyn NW2 5 NG nie ma ogródka, ale niestety nie było.
Następnego dnia zadzwonił ktoś z biura, w którym pracowała mama, i powiedział,
żeby nie wracała do pracy, bo mają już na jej miejsce kogoś innego. Mama bardzo się
rozzłościła, powiedziała, że to nielegalne, że złoży skargę, ale pan Shears powiedział:
„Nie rób z siebie idiotki, do cholery. To była przecież dorywcza praca".
Kiedy mama przyszła do gościnnego pokoju, zanim zasnąłem, powiedziałem do
niej:
- Muszę pojechać do Swindon, żeby zdać maturę.
- Christopher, nie teraz - odparła mama. - Tata wydzwa-
nia i grozi, że poda mnie do sądu. Dostaję w kość od Rogera.
Tb nie jest dobry moment.
- Ale ja muszę jechać, bo tak zostało ustalone i wielebny Peters będzie mnie
nadzorował.
- Słuchaj, to tylko egzamin. Zadzwonię do szkoły. Przełożymy go na później.
Zdasz egzamin w innym terminie.
- Nie mogę zdać go w innym terminie. Tak zostało ustalone. Tyle się
przygotowywałem. A pani Gascoyne powiedziała, że możemy skorzystać ze szkolnej
sali.
- Christopher, ledwie udaje mi się utrzymać wszystko w ryzach. Mogę łatwo
stracić panowanie nad sytuacją, rozumiesz? Więc daj mi trochę...
Urwała, zakryła usta dłonią wstała i wyszła z pokoju. Poczułem ból w piersi jak
wtedy, kiedy byłem w metrze, bo pomyślałem, że nie będę mógł wrócić do Swindon,
żeby zdać maturę.
Na drugi dzień rano wyglądałem przez okno w jadalni i liczyłem samochody na
ulicy, żeby zobaczyć, czy to będzie Niezły Dzień, Dobry Dzień, Wspaniały Dzień
czy Czarny Dzień, ale to nie było tak samo jak w szkolnym autobusie, bo mogłem
wyglądać przez okno, jak długo chciałem, i zobaczyć tyle samochodów, ile chciałem.
No i wyglądałem przez okno przez trzy godziny i zobaczyłem 5 czerwonych
samochodów pod rząd i 4 żółte samochody pod rząd, co oznaczało i Dobry Dzień, i
Czarny Dzień jednocześnie, więc mój system przestał działać. Ale kiedy skupiałem
się na liczeniu samochodów, przestawałem myśleć o maturze i przestawało mnie
boleć w piersi.
Popołudniu mama zawiozła mnie taksówką do Hampstead Heath, usiedliśmy na
wzgórzu i patrzyliśmy z daleka na lądujące na lotnisku Heathrow samoloty. Miałem
czerwonego loda z furgonetki z lodami. Mama powiedziała, że zadzwoniła do pani
Gascoyne i powiedziała jej, że będę zdawał maturę z matematyki za rok, więc
cisnąłem czerwonego loda na ziemię i zacząłem wrzeszczeć, wrzeszczałem długo, i
taki ból rozsadzał mi pierś, że z trudem nabierałem tchu, aż podszedł jakiś pan i
spytał, czy nic mi się nie stało, na co mama spytała: „A jak się panu wydaje?" i wtedy
ten pan odszedł.
Kiedy zmęczyłem się krzykiem, mama zawiozła mnie do mieszkania drugą
taksówką, a następnego dnia, w sobotę, kazała panu Shearsowi pójść do biblioteki i
pożyczyć dla mnie jakieś książki o matematyce i naukach ścisłych. Te książki nosiły
tytuły: 100 zagadek liczbowych, Początki wszechświata i Energia atomowa, ale to
były książki dla dzieci, niezbyt dobre, więc ich nie czytałem, a pan Shears
powiedział: „Miło wiedzieć, że moje starania są doceniane".
Nic nie jadłem od czasu, kiedy wyrzuciłem czerwonego loda na Hampstead Heath,
więc mama przygotowała dla mnie tabelę z gwiazdkami, tak jak wtedy, kiedy byłem
bardzo mały, i nalewała do dzbanka z miarką mieszankę mleczną i aromat
truskawkowy i dostawałem brązową gwiazdę, jeżeli wypiłem 200 ml, srebrną
gwiazdę, jeżeli wypiłem 400 ml, i złotą gwiazdę, jeżeli wypiłem 600 ml.
Kiedy mama i pan Shears kłócili się, wziąłem z kuchni małe radio, poszedłem do
gościnnego pokoju, usiadłem, nastawiłem radio pomiędzy dwiema stacjami, tak że
słyszałem tylko biały szum, podkręciłem głośność i przyłożyłem radio do ucha, szum
wypełnił mi głowę, aż zabolało mnie tak, że nie czułem żadnego innego bólu, nawet
bólu w piersi, i nie słyszałem kłótni mamy z panem Shearsem, i nie myślałem o tym,
że nie będę zdawał matury, ani o tym, że na Chapter Road 451c, Londyn NW2 5NG
nie ma ogrodu, ani o tym, że nie widzę gwiazd.
Potem przyszedł poniedziałek. Wieczorem, bardzo późno, pan Shears wszedł do
mojego pokoju i mnie obudził. Poznałem, że pił piwo, bo pachniał jak tata, kiedy pije
piwo z Rhodrim.
- Myślisz, że jesteś cholernie sprytny, co? - powiedział. - Czy ty w ogóle nigdy, ani
przez sekundę nie myślisz o innych ludziach? Założę się, że teraz jesteś bardzo z
siebie zadowolony, tak?
Weszła mama, wyciągnęła go z pokoju i powiedziała:
- Przepraszam cię, Christopher. Bardzo cię przepraszam.
Na drugi dzień rano, kiedy pan Shears poszedł do pracy,
mama zapakowała dużo swoich rzeczy do dwóch walizek, kazała mi zabrać
Toby'ego, zejść na dół i wsiąść do samocho-
du. Włożyła walizki do bagażnika i odjechaliśmy. Ale to był samochód pana Shearsa,
więc spytałem:
- Kradniesz samochód? tylko go pożyczam - odparła mama.
- Dokąd jedziemy?
- Jedziemy do domu.
- Jedziemy do domu do Swindon? -Tak.
- Czy będzie tam tata?
- Proszę cię, Christopher. Nie męcz mnie teraz, dobrze?
- Nie chcę być z tatą.
- Proszę cię... tylko... Wszystko będzie dobrze, Christopher.
Wszystko będzie dobrze.
- Czy wracamy do Swindon, żebym mógł zdać maturę z matematyki?
- Co?
- Miałem jutro zdawać maturę z matematyki.
- Jedziemy do Swindon dlatego - zaczęła mama bardzo wolno - że jeżeli
zostaniemy w Londynie... komuś może stać się krzywda. I to niekoniecznie tobie.
- Jak to?
- Teraz chcę, żebyś jakiś czas był cicho.
- Jak długo mam być cicho?
- Boże. - Po chwili mama powiedziała: - Pół godziny, Christopher. Chcę, żebyś był
cicho przez pół godziny.
Jechaliśmy do Swindon i to zajęło nam 3 godziny i 12 minut. Po drodze
musieliśmy zatankować benzynę i mama kupiła mi batonik Milky, ale go nie zjadłem.
Utknęliśmy w długim korku, który powstał dlatego, że ludzie zwalniali, by popatrzeć
na wypadek na drugiej jezdni. Próbowałem wymyślić wzór dla określenia, czy korek
był spowodowany tylko przez to, że ludzie zwalniają, i w jaki sposób wpływa na
niego a) nasilenie ruchu, b) prędkość jadących pojazdów i c) tempo, w jakim hamują
kierowcy, kiedy zobaczą zapalające się światła hamowania w jadącym przed nimi
pojeździe. Ale byłem za bardzo zmęczony, bo ostatniej nocy nie spałem, gdyż
myślałem o tym, że nie będę mógł zdawać matury z matematyki. Więc zasnąłem.
Kiedy dojechaliśmy do Swindon, mama wzięła klucze do domu, weszliśmy do
środka i mama powiedziała: „Halo?", ale nie zastaliśmy nikogo, bo była godzina
13.23 po południu. Balem się, ale mama powiedziała, że będę bezpieczny, więc
poszedłem na górę do swojego pokoju i zamknąłem drzwi. Wyjąłem Toby'ego z
kieszeni, puściłem, żeby sobie pobiegał, i zagrałem w „Sapera", wersję dla
zaawansowanych zrobiłem w 174 sekundy, 75 sekund więcej od mojego najlepszego
czasu.
O godzinie 18.35 usłyszałem, jak tata podjeżdża furgonetką pod dom, więc
podsunąłem łóżko pod drzwi, żeby nie mógł wejść do mojego pokoju. Tata wszedł do
domu i rodzice zaczęli na siebie krzyczeć.
- Jak się tu dostałaś, do cholery? - krzyknął tata,
- Nie zapominaj, że to jest także mój dom! - krzyknęła mama.
- Czy twój pieprzony kochaś też tu jest? - wrzasnął tata.
Wziąłem bongosy, które kupił mi wujek Terry, ukląkłem w kącie, wcisnąłem głowę
w spoinę dwóch ścian, zacząłem walić w bębenki i jęczeć, i robiłem to przez godzinę,
a potem mama weszła do pokoju i powiedziała, że taty nie ma. Dodała, że tata
zatrzyma się jakiś czas u Rhodriego i że w ciągu kilku tygodni znajdziemy dla siebie
własne mieszkanie.
Poszedłem do ogrodu, odszukałem klatkę Toby ego za szopą, wniosłem do domu,
wyczyściłem i wsadziłem do niej Toby'ego.
Spytałem mamę, czy mógłbym na drugi dzień zdać maturę z matematyki.
- Przykro mi, Christopherze - powiedziała.
- Czy mógłbym zdać maturę z matematyki?
- Nie słuchasz mnie, Christopherze, prawda?
- Słucham cię.
- Już ci mówiłam. Zadzwoniłam do dyrektorki szkoły i powiedziałam, że jesteś w
Londynie. Ze zdasz maturę za rok.
- Ale teraz jestem tutaj i mogę ją zdać.
- Przykro mi, Christopher. Próbowałam załatwić wszystko jak należy. Starałam się
niczego nie zepsuć.
Znów zaczęła mnie boleć pierś, zaplotłem ręce, zacząłem kołysać się w przód i w
tył i jęczeć.
- Nie wiedziałam, że wrócimy - powiedziała mama. Aleja dalej jęczałem i
kołysałem się w przód i w tył.
- Daj spokój, To niczego nie rozwiąże - dodała mama.
Spytała, czy chciałbym pooglądać kasetę z cyklu Błękitna planeta, o życiu pod
lodem Arktyki albo o migracji humbaków, ale ja nie odezwałem się ani słowem, bo
już wiedziałem, że nie będę mógł zdać matury z matematyki, i czułem się tak jak
wtedy, kiedy przyciska się paznokieć kciuka do bardzo gorącego kaloryfera, aż
zaczyna boleć i chce się płakać, i ból trwa nawet wtedy, kiedy odejmie się kciuk od
kaloryfera.
Potem mama zrobiła mi marchewkę z brokułami i z keczupem, ale ja nic nie
zjadłem. Tamtej nocy tez nie spałem.
Na drugi dzień mama zawiozła mnie do szkoły samochodem pana Shearsa, bo
uciekł nam autobus, Kiedy wsiadaliśmy do samochodu, pani Shears z naprzeciwka
przeszła przez ulicę i powiedziała do mamy:
- Ależ ty masz cholerny tupet,
- Wsiadaj do samochodu, Christopher - zwróciła się do mnie mama.
Nie mogłam wsiąść do samochodu, bo drzwi były zamknięte na klucz,
- Więc ciebie też w końcu rzucił? - spytała pani Shears, Mama otworzyła drzwi
samochodu, wsiadła, odblokowała drzwi od mojej strony, ja też wsiadłem i
odjechaliśmy.
Kiedy przyjechaliśmy do szkoły, Siobhan powiedziała: „A więc to pani jest matką
Christophera", Potem zapewniła, że cieszy się, że znów mnie widzi, spytała, czy
dobrze się czuję, a ja odpowiedziałem, że jestem zmęczony. Mama wyjaśniła, ze
jestem zdenerwowany, bo nie mogłem zdawać matury z matematyki, i przez to ani
nie jadłem, ani nie spałem jak należy.
Potem mama poszła, a ja narysowałem autobus, stosując perspektywę, żeby nie
myśleć o bólu w piersi i mój rysunek wyglądał tak:
Po lunchu Siobhan powiedziała, że rozmawiała z panią Gascoyne, która nadal ma
moje testy maturalne w trzech zalakowanych kopertach w swoim biurku.
Więc spytałem, czy nadal mogę zdawać maturę.
- Chyba tak - odparła Siobhan. - Zadzwonimy po południu do wielebnego Petersa i
upewnimy się. czy mógłby przyjść i ciebie nadzorować. Pani Gascoyne napisze list
do komisji egzaminacyjnej z wyjaśnieniem, że jednak przystąpisz do egzaminu.
Miejmy nadzieję, że się zgodzą, Ale nie wiemy tego na pewno. - Zamilkła na kilka
sekund. - Pomyślałam, że powinnam ci to teraz powiedzieć. Żebyś mógł się nad tym
zastanowić,
- Żebym mógł się zastanowić nad czym? - spytałem.
- Czy naprawdę tego chcesz, Christopher? Zastanowiłem się nad tym pytaniem i
nie byłem pewien jaka ma być na nie odpowiedź, bo chciałem zdawać maturę z
matematyki, ale byłem bardzo zmęczony i kiedy próbowałem myśleć o matematyce,
mój mózg nie pracował jak należy, a kiedy usiłowałem przypomnieć sobie niektóre
rzeczy, na przykład logarytmiczny wzór na przybliżoną liczbę liczb pierwszych nie
większych niż (x), nie mogłem ich sobie przypomnieć i przestraszyłem się.
- Nie musisz tego robić, Christopher - powiedziała Siobhan. - Jeżeli powiesz, że
nie chcesz tego robić, nikt nie będzie się na ciebie gniewał. I to nie będzie nic złego,
nielegal-
nego ani głupiego. Będzie tak jak ty chcesz i tak będzie dobrze.
- Chcę to zrobić - odpowiedziałem - bo nie lubię, kiedy coś sobie zaplanuję w
jakimś czasie, a potem muszę to przekładać. Kiedy tak robię, źle się czuję.
- Dobrze - powiedziała Siobhan.
Zadzwoniła do wielebnego Petersa, który przyszedł do szkoły o 15.27 i
powiedział:
- A więc, młody człowieku, jesteśmy zwarci i gotowi? Zrobiłem Test 1 mojej
matury z matematyki, siedząc w sali artystycznej. Wielebny Peters był moim
nadzorcą, siedział przy biurku, czytał Naśladowanie Dietricha Bonhoeffera i jadł
kanapkę. W środku egzaminu wyszedł i wypalił papierosa za oknem, ale obserwował
mnie przez okno, czy nie ściągam.
Kiedy otworzyłem karty egzaminacyjne i przeczytałem je, nie miałem pojęcia, jak
odpowiedzieć na żadne z pytań i nie mogłem normalnie oddychać. Chciałem uderzyć
albo dźgnąć kogoś moim szwajcarskim scyzorykiem, ale nie miałem komu tego
zrobić oprócz wielebnego Peteresa, który był bardzo wysoki i gdybym go uderzył
albo dźgnął moim szwajcarskim scyzorykiem, przestałby mnie nadzorować przez
resztę egzaminu. Zacząłem więc głęboko oddychać zgodnie z radą Siobhan, która
mówiła mi, że powinienem tak robić, kiedy najdzie mnie ochota, żeby kogoś w
szkole uderzyć. Odliczyłem pięćdziesiąt oddechów i jednocześnie podnosiłem do
trzeciej potęgi liczby główne, o tak:

1, 8, 27, 64, 125, 216, 343, 512, 729, 1 000, 1 331, 1 728,2 197, 2 744, 3 375, 4 096,
4 913... i tak dalej.

W ten sposób trochę się uspokoiłem. Ale egzamin trwał 2 godziny, a upłynęło już
dwadzieścia minut, więc musiałem bardzo szybko pracować i nie miałem czasu, żeby
porządnie sprawdzić odpowiedzi.
Tamtego wieczoru, zaraz po moim powrocie do domu, przyszedł tata, i zacząłem
wrzeszczeć, ale mama powiedziała, że nie pozwoli, żeby stało mi się coś złego, więc
wyszedłem do ogrodu, położyłem się, popatrzyłem na gwiazdy na niebie i zro-
biłem się mało ważny. Kiedy tata wyszedł z domu, patrzył na mnie dłuższą chwilę,
potem walnął pięścią w płot, zrobił w nim dziurę i poszedł.
Przespałem się trochę tamtej nocy, bo zdawałem maturę z matematyki. A na
kolację zjadłem trochę szpinakowej zupy.
Następnego dnia pisałem Test 2, wielebny Peters czytał Naśladowanie Dietricha
Bonhoeffera, ale tym razem nie wypalił papierosa, a Siobhan kazała mi przed
egzaminem pójść do toalety, posiedzieć chwilę w samotności, oddychać i liczyć.
Wieczorem grałem na komputerze w „Jedenastą godzinę", kiedy przed domem
zatrzymała się taksówka z panem Shearsem. Pan Shears wysiadł z taksówki i rzucił
na trawnik tekturowe pudło z rzeczami mamy. Była tam suszarka, majtki, szampon
Loreal, pudełko płatków musli, dwie książki: DIANA, prawdziwa historia Andrew
Mortona i Rywale Jilly Cooper, oraz moja fotografia w srebrnej ramce. Szkło w
ramce stłukło się, kiedy spadło na trawę.
Pan Shears wyjął z kieszeni kluczyki, wsiadł do samochodu i odjechał, a mama
wybiegła z domu na ulicę i zawołała: „Nie waż się, draniu, wracać!". Cisnęła
pudełkiem płatków i trafiła w bagażnik odjeżdżającego samochodu, a na to wszystko
patrzyła ze swojego okna pani Shears.
Następnego dnia pisałem Test 3, a wielebny Peters czytał „Daily Mail" i wypalił
trzy papierosy.
Najbardziej podobało mi się zadanie:

Udowodnij twierdzenie:
„Trójkąt o bokach, które można zapisać w postaci wzorów n2 + 1, n2 - 1 i 2n (gdzie n
> 1), jest trójkątem prostokątnym".
Wykaż, przeprowadzając odwrotny dowód, że twierdzenie przeciwne jest
fałszywe.

Miałem zamiar napisać tu, jak rozwiązałem to zadanie, ale Siobhan powiedziała,
że to nie jest szczególnie ciekawe, chociaż ja uważałem, że jest. Siobhan
powiedziała, że ludzie nie będą chcieli czytać w książce rozwiązań zadań ma tema
tycz-
nych i że mogę zamieścić rozwiązanie w Dodatku, to znaczy dodatkowym rozdziale
dołączonym na końcu książki, który przeczyta ten. kto zechce. Tak właśnie zrobiłem.
Potem już nie bolała mnie pierś i lżej mi się oddychało. Ale ciągle było mi niedobrze,
bo nie wiedziałem, jak mi poszło na egzaminie. Nie wiedziałem też, czy komisja
egzaminacyjna weźmie pod uwagę moje testy po tym, jak pani Gascoyne
powiedziała, że nie będę zdawał matury.
Najlepiej jest wiedzieć, że zdarzy się coś dobrego, na przykład że będzie zaćmienie
albo że dostanie się pod choinkę mikroskop. Złe jest wiedzieć, że stanie się coś złego,
na przykład, że trzeba zaplombować ząb albo pojechać do Francji. Ale myślę, że
najgorzej, jeżeli się nie wie, czy zdarzy się coś dobrego czy coś złego.
Tata przyszedł do domu wieczorem, kiedy siedziałem na sofie, oglądając
Wyzwanie uniwersyteckie i odpowiadając na z dziedziny nauk ścisłych. Stanął w
drzwiach duże-20 pokoju i powiedział:
- Tylko nie wrzeszcz, Christopher. Nie zrobię ci krzywdy. Mama stała za nim, więc
nie zacząłem wrzeszczeć. Podszedł trochę bliżej, przykucnął tak, jak to się robi przy
psie. żeby pokazać, że nie jest się napastnikiem, i powiedział:
- Chciałem cię spytać, jak ci poszedł egzamin.
Nie odezwałem się ani słowem.
- Powiedz mu, Christopher - powiedziała mama.
Ale ja wciąż milczałem.
- Proszę cię, Christopher - nalegała mama.
Więc odrzekłem:
- Nie wiem, czy dobrze odpowiedziałem na wszystkie pytania, bo byłem bardzo
zmęczony i nic nie jadłem, więc nie moglem dobrze myśleć.
Tata pokiwał głową i przez chwilę nic nie mówił. Potem powiedział:
- Dziękuję.
- Za co? - spytałem.
- Tak po prostu... dziękuję. Jestem z ciebie bardzo dumny, Christopher. Bardzo
dumny. Jestem pewien, że dobrze ci poszło.
Potem poszedł, a ja oglądałem do końca Wyzwanie uniwersyteckie.
W następnym tygodniu tata powiedział mamie, że musi wyprowadzić się z domu,
ale mama nie mogła się wyprowadzić, bo nie miała pieniędzy na opłacenie czynszu
za mieszkanie. Spytałem, czy tata zostanie aresztowany i pójdzie do więzienia za to,
że zabił Wellingtona, bo gdyby poszedł do więzienia, moglibyśmy nadal mieszkać w
domu. Mama powiedziała, że policja aresztowałaby tatę, gdyby pani Shears zrobiła
coś, co nazywa się „wniesieniem oskarżenia", a polega na tym, że trzeba powiedzieć
policji, by aresztowała kogoś za popełnienie przestępstwa, bo policja nie aresztuje
ludzi za mniejsze przestępstwa, jeżeli się o to nie poprosi, i mama jeszcze
powiedziała, że zabicie psa jest małym przestępstwem.
Ale potem wszystko się ułożyło, bo mama dostała pracę przy kasie w centrum
ogrodniczym i lekarz dał jej pigułki, które miała brać codziennie rano, żeby nie było
jej smutno, tylko że czasami od tych pigułek kręciło jej się w głowie i przewracała
się, jeżeli za szybko wstała. Więc przeprowadziliśmy się do pokoju w dużym domu
zbudowanym z czerwonych cegieł. Łóżko było w tym samym pokoju co kuchnia i to
mi się nie podobało, bo pokój był mały, korytarz pomalowany na brązowo, a z toalety
i łazienki korzystali inni ludzie i mama musiała sprzątać, zanim ja z nich
skorzystałem, i czasami się moczyłem, bo ktoś akurat zajął łazienkę. Korytarz przed
pokojem pachniał sosem i proszkiem, jakim czyści się toalety w szkole. A w pokoju
czuć było skarpetki i sosnowy odświeżacz powietrza.
Nie podobało mi się, że muszę czekać na wyniki matury z matematyki. Kiedy
pomyślałem o przyszłości, nie widziałem w głowie wyraźnie żadnego obrazu i wtedy
wpadałem w panikę. Siobhan powiedziała, że nie powinienem myśleć o przyszłości.
„Myśl o teraźniejszości - poradziła. - Myśl o tym, co się już wydarzyło. Zwłaszcza o
dobrych rzeczach, które się wydarzyły".
Jedną z tych dobrych rzeczy była drewniana łamigłówka, którą kupiła mi mama, a
ta łamigłówka wyglądała tak:
Trzeba było oddzielić górną część od dolnej, a to było naprawdę trudne.
Drugą dobrą rzeczą było to, że pomagałem mamie pomalować jej pokój „białą
farbą z odcieniem pszenicy", tylko że ubrudziłem sobie tą farbą włosy. Mama chciała
mi ją zmyć, wcierając mi szampon we włosy, kiedy się kąpałem, ale jej nie
pozwoliłem i przez 5 dni chodziłem z tą farbą we włosach, a potem wystrzygłem ją
nożyczkami.
Złych rzeczy było więcej niż dobrych.
Jedna z nich była taka, że mama wracała z pracy dopiero o 17.30, więc musiałem
przebywać w domu taty między 15.49 a 17.30, bo nie mogłem być sam, i mama
powiedziała, że nie mam wyboru, więc zastawiałem drzwi łóżkiem na wypadek,
gdyby tata próbował wejść. Czasami tata próbował rozmawiać ze mną przez drzwi,
ale mu nie odpowiadałem. Czasami słyszałem, że długo siedzi pod drzwiami, nic nie
mówiąc.
Drugą złą rzeczą było to, że Toby zdechł, bo miał 2 lata i 7 miesięcy, a to bardzo
dużo jak na szczura. Chciałem go pochować, ale mama nie miała ogrodu, więc
zakopałem go w dużej plastikowej donicy z ziemią takiej, w jakiej zasadza się
rośliny. Powiedziałem, że chcę mieć drugiego szczura, ale mama odpowiedziała, że
nie mogę go dostać, bo pokój jest za mały.
Rozwiązałem łamigłówkę, ponieważ domyśliłem się, że w środku są dwa zamki,
które zbudowane są z tuneli z metalowymi prętami, o tak:
Trzeba trzymać łamigłówkę w ten sposób, żeby oba pręty przesunęły się do końca
tuneli i nie przecinały linii łączącej dwie części łamigłówki - wtedy można te części
rozłączyć.
Mama przyjechała po mnie do domu taty któregoś dnia po pracy i tata spytał:
- Christopher, czy mogę z tobą porozmawiać?
- Nie - odparłem.
- Nie bój się. Będę tu - rzekła mama.
- Nie chcę rozmawiać z tatą - powiedziałem.
- Chcę zawrzeć z tobą umowę - zaproponował. Trzymał w ręku kuchenny
minutnik, duży plastikowy pomidor przekrojony na pół, przekręcił go i minutnik
zaczął tykać. Tata powiedział: - Pięć minut, dobrze? Tylko tyle. Potem możesz
odejść.
Usiadłem na sofie, tata usiadł w fotelu, a mama została w przedpokoju.
- Christopher, posłuchaj... - zaczął mówić tata. - Nie możemy tak dłużej żyć. Nie
wiem jak ty, ale ja... mnie to za bardzo boli. Kiedy jesteś w domu i w ogóle się do
mnie nie odzywasz... Musisz nabrać do mnie zaufania... Nieważnej jak długo to
potrwa... Nawet jeżeli to będzie minuta jednego dnia, dwie minuty drugiego dnia i
trzy minuty trzeciego dnia i będzie to trwało latami, nieważne. Bo ważne jest
zaufanie. Najważniejsze ze wszystkiego.
Tata oddarł paseczek skórki przy paznokciu kciuka lewej ręki. Potem mówił dalej:
- Nazwijmy to... nazwijmy to naszym wspólnym zadaniem. Zadaniem, które
musimy wykonać razem. Musisz spędzać ze mną więcej czasu. A ja... a ja muszę ci
udowodnić, że możesz mi zaufać. Na początku to będzie trudne, bo... bo to jest
trudne zadanie. Ale z czasem pójdzie lepiej. Obiecuję.
Czubkami palców potarł z dwóch stron czoło i dodał:
- Nie musisz nic mówić, przynajmniej teraz. Tylko się nad tym zastanów. I
jeszcze... mam dla ciebie prezent. Na dowód, że mówię prawdę. I żeby cię
przeprosić. I jeszcze dlatego... zresztą sam zobaczysz.
Wstał z fotela, podszedł do kuchennych drzwi, otworzył je, a tam na podłodze
stało kartonowe pudło wyścielone kocem. Nachylił się nad pudłem, wsunął do niego
ręce i wyjął małego pieska o sierści w piaskowym kolorze.
Wrócił i podał mi psa.
- Ma dwa miesiące - powiedział. - To złocisty retriever. Pies siedział u mnie na
kolanach. Głaskałem go. Przez chwilę nikt nic nie mówił.
- Christopher - rzekł wreszcie tata. - Nigdy, za nic w świecie nie skrzywdziłbym
cię.
Potem znowu nikt nic nie mówił.
Następnie do pokoju weszła mama i powiedziała:
- Niestety, nie będziesz mógł go ze sobą zabrać. Nasze mieszkanko jest za małe.
Ale tata będzie się nim opiekował. Możesz przychodzić tu i wyprowadzać go na
spacer, kiedy zechcesz.
- Czy on ma imię? - spytałem.
- Nie - odparł tata. - Możesz sam wybrać dla niego imię. Pies podgryzał mi palec.
Upłynęło pięć minut i zadzwonił pomidor-minutnik. Pojechałem z mamą do jej
pokoju.
W następnym tygodniu przeszła burza z piorunami, piorun uderzył w duże drzewo
w parku niedaleko domu taty i przewrócił je, przyjechali robotnicy, pocięli konary
piłami i wywieźli bierwiona ciężarówką, został tylko czarny spiczasty kikut
zwęglonego drewna.
Nadeszły wyniki matury z matematyki. Dostałem A, to znaczy najwyższy stopień,
i poczułem się tak:

Nadałem psu imię Sandy. Tata kupił mu obrożę i smycz, mogłem więc chodzić z
nim na spacer do sklepu i z powrotem. Bawiłem się z nim gumową kością.
Mama zachorowała na grypę, więc musiałem spędzić trzy dni z tatą i mieszkać w
jego domu. Ale nie bałem się, bo Sandy spał na moim łóżku i zacząłby szczekać,
gdyby w nocy ktoś wszedł do mojego pokoju. Pomogłem tacie przygotować w
ogrodzie grządki z warzywami. Wysialiśmy marchewkę, groszek i szpinak i będę je
zrywał i jadł, kiedy wyrosną.
Poszedłem z mamą do księgarni i kupiłem książkę pod tytułem Rozszerzona
matematyka na maturze, a tata powiedział pani Gascoyne, że w przyszłym roku będę
zdawał maturę z rozszerzonej matematyki, i pani Gascoyne powiedziała: „Dobrze".
Zdam tę maturę i dostanę stopień A. A za dwa lata będę zdawał maturę z fizyki i też
dostanę stopień A.
A kiedy to osiągnę, pójdę na studia do innego miasta. Nie muszę studiować w
Londynie, bo nie lubię Londynu, a uniwersytety są w wielu miejscach, niekoniecznie
w dużych miastach. Zamieszkam w domu, przy którym będzie ogródek i toaleta z
prawdziwego zdarzenia. Zabiorę Sandy'ego, moje książki i komputer.
Potem zdam egzaminy końcowe z wyróżnieniem i zostanę naukowcem.
Wiem, że mogę to zrobić, bo pojechałem sam do Londynu, rozwiązałem zagadkę:
„Kto zabił Wellingtona?", znalazłem mamę, byłem dzielny i napisałem książkę, a to
znaczy, że mogę zrobić wszystko.
Dodatek
Pytanie
Udowodnij twierdzenie:
„Trójkąt o bokach, które można zapisać w postaci wzorów n2 + 1, n2 - 1 i 2n
(gdzie n > 1), jest trójkątem prostokątnym”
Wykaż, przeprowadzając odwrotny dowód, że twierdzenie przeciwne jest
fałszywe.

Odpowiedź
Najpierw musimy ustalić, który bok trójkąta o bokach, które można zapisać w
postaci wzorów n2 + 1, n2 - 1 i 2n (gdzie n > 1). jest najdłuższy

n2 + 1 - 2n = (n - 1)2
jeżeli n > 1, wtedy (n - 1 )2 > 0
zatem n2 + 1 - 2n > 0
zatem n2 + 1 > 2n
podobnie (n2 + 1) - (n2 - 1) = 2
zatem n2 + 1 > n2 - 1

To oznacza, że n2 + 1 jest najdłuższym bokiem trójkąta o bokach, które można


zapisać w postaci n2 + 1, n2 1 i 2n (gdzie n > 1).
Można to także pokazać przy pomocy wykresu (ale to niczego nie dowodzi):
Zgodnie z twierdzeniem Pitagorasa, jeżeli suma kwadratów dwóch krótszych
boków równa się kwadratowi najdłuższego boku, to trójkąt jest prostokątny. Musimy
zatem to wykazać, aby udowodnić że trójkąt jest prostokątny.

Suma kwadratów dwóch krótszych boków wynosi


(n -l)2 + (2n)2
2

(n2 - l)2 + (2n)2 = n4 - 2n2 + 1 + 4n2 = n4 + 2n2 + 1

Kwadrat najdłuższego boku wynosi (n2+ l)2


(n2+ l)2 = n4 + 2n2 + 1

Zatem suma kwadratów dwóch krótszych boków równa się kwadratowi


najdłuższego boku, a więc trójkąt jest prostokątny.

Twierdzenie przeciwne do twierdzenia: „Trójkąt, którego boki można zapisać w


postaci wzorów n2+l, n2-l i 2n (gdzie n > 1) jest prostokątny", brzmi: „Trójkąt
prostokątny ma boki, których długość można zapisać w postaci wzorów n2 + 1, n2 - 1
i 2n (gdzie n > 1)".

Odwrotny dowód oznacza znalezienie trójkąta, który jest prostokątny, ale którego
boków nie można zapisać w postaci wzorów n2 + 1, n2 - 1 i 2n (gdzie n > 1).

Przyjmijmy, że przeciwprostokątna w trójkącie prostokątnym ABC to AB,


przyjmijmy, że AB = 65
oraz że BC = 60.
Wówczas CA = V(AB2 - BC2)
= V(652 - 602) = V (4225 - 3600) = V 625 = 25.

Przypuśćmy, że AB = n2 + 1 = 65
Wówczas n = V(65 - 1) = V 64 = 8
Zatem (n2 - 1) = 64 - 1 = 63 ≠ BC = 60 ≠ CA = 25
oraz 2n = 16 * BC = 60 ≠ CA = 25.
Zatem trójkąt ABC jest prostokątny, ale nie ma boków, które można zapisać w
postaci wzorów n2 + 1, n2 - 1 i 2n (gdzie n > 1).
CO BYŁO DO UDOWODNIENIA.

You might also like