You are on page 1of 217

JÓZEF

JÓZEF BEREŹNICKI
BEREŹNICKI

DOKANADY
DO KANADY
PRZEZGUŁAG
PRZEZ GUŁAG
Józef Bereźnicki
(ur. 1932)inżynier,
ur. 1932, inżynier, przedsiębiorca
przedsiębiorca budowlany,
budowlany, prezes Kongresu Polonii Polonii
Kanadyjskiej
Kanadyjskiej Okręgu
Okręgu Alberta
Alberta w w latach
latach 1993-1999.
1993-1999. Odznaczony
Odznaczony Krzyżem
Krzyżem
Oficerskim
OficerskimOrderu
OrderuZasługi
ZasługiRzeczypospolitej
RzeczypospolitejPolskiejPolskiejw w2001
2001 roku.
roku. Żonaty
Żonaty
zz Krystyną,
Krystyną, mama troje
troje dzieci:
dzieci: Teresę,
Teresę, Henryka
Henryka ii Marka.
Marka. Jako
Jako siedmiolet-
siedmiolet-
ni
ni chłopiec
chłopiec wraz
wraz zz rodzicami
rodzicami ii bratem
bratem został
został wywieziony
wywieziony przezprzez Rosjan
Rosjan
na
na Syberię
Syberię ze
ze swojego
swojego rodzinnego
rodzinnego domu domu we we wsi
wsi Studzianka
Studzianka w w rej.
rej. kału-
kału-
skim
skim (obecnie
(obecnie terytorium
terytorium Ukrainy).
Ukrainy). Po Po porozumieniu
porozumieniu Sikorski-Majski
Sikorski-Majski
(30 1941roku)
(30 lipca 1941 roku)pod pod opieką
opieką rodziców
rodziców przebył
przebył drogę
drogę do Kazach-
do Kazachstanu,
stanu, gdzie przyjęty
gdzie został został przyjęty do junaków
do junaków w tworzącej
w tworzącej się Andersa.
się Armii Armii Andersa.
Miesz-
Mieszkał w obozach
kał w obozach dla uchodźców
dla uchodźców w Iranie
w Iranie i Indiach,
i w Indiach, pięćwlat
tym przez pięć
(1943-1948)
lat na zachodzie
spędził w oboziePółwyspu Indyjskiegowwzachodniej
Valivade-Kolhapur obozie Valivade-Kolhapur
części Półwyspu(1943-Indyj-
1948).
skiego.WW1948
1948roku roku Bereźniccy
Bereźniccy wyemigrowali
wyemigrowali do do
Edmonton
Edmonton w Kanadzie,
w Kana-
gdzie Józef skończył
dzie, gdzie szkołę,szkołę,
Józef skończył a następnie na Uniwersytecie
a następnie Alberty Alberty
na Uniwersytecie zdobył
wykształcenie inżynierskie
zdobył wykształcenie z inżynierii
inżynierskie lądowej (MA).
z inżynierii lądowejPracował w firmie
(MA). Pracował
budowlanej UniversalUniversal
w firmie budowlanej Construction (1959-1970),
Construction gdzie awansował,
(1959-1970), gdzie awanso- po-
czątkowo pełniąc funkcję
wał, początkowo pełniąc inżyniera, następnienastępnie
funkcję inżyniera, dyrektoradyrektora
naczelnego, aw
naczel-
końcu
nego, awiceprezesa i prezesa firmy.
w końcu wiceprezesa Od 1971
i prezesa firmy.roku
Od był
1971 właścicielem szeregu
roku był właścicie-
spółek prywatnych
lem szeregu spółekwprywatnych
sektorze budowlanym,
w sektorze m.in. Bermark m.in.
budowlanym, Holdings, Ber-
Bermark
mark Constuction,
Holdings, Bermark a także dyrektorem
Construction, Parksite
a także Developments.
dyrektorem ParksiteObecnie jest
Develop-
na emeryturze.
ments. ObecniePrzez
jest nawiele lat aktywnie
emeryturze. Przezuczestniczył w życiuuczestniczył
wiele lat aktywnie polonijnym
miasta
w życiuEdmonton
polonijnym i okręgu
miasta Alberta,
Edmonton jako współzałożyciel
i okręgu Alberta jakoCanadian Polish
współzałoży-
Heritage Society
ciel Canadian i Polish
Polish Academic
Heritage SocietyClub, prezesAcademic
i Polish KongresuClub,
Polonii Kanadyj-
prezes Kon-
skiej
gresuOkręgu
PoloniiAlberta, a takżeOkręgu
Kanadyjskiej członekAlberta,
kilku innych
a takżeorganizacji
członek polonijnych.
kilku innych
organizacji polonijnych.

ISBN 978-83-939840-2-2
Do Kanady przez Gułag

1
2
Do Kanady przez Gułag

JÓZEF BEREŹNICKI

WARSZAWA 2016

3
Copyright wydania polskiego
© 2016 Wydawnictwo GOFORIT

ISBN 978-83-939840-2-2

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana, ani w jakikolwiek sposób
reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie
lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
W sprawie zezwoleń należy zwracać się do wydawnictwa
GOFORIT, ul. Kunickiego 45, 01-492 Warszawa
e-mail: wydawnictwo.goforit@gmail.com

Opracowanie na podstawie rozmowy z Józefem Bereźnickim


Rafał Ostrowski

Redakcja
Rafał Ostrowski

Opracowanie graficzne
Jolanta Raczko

Korekta
Ewa Ugniewska

Wydanie II
© Wydawnictwo GOFORIT
ul. Kunickiego 45
01-492 Warszawa

Drukarnia
Ergo BTL sp. z.o.o. sp. k.
Biuro: ul. Szkoły Orląt 4,
03-984 Warszawa

4
Spis treści
Wstęp........................................................................................................................................7
Studzianka..............................................................................................................................9
Wojna i syberyjska golgota........................................................................................... 15
Droga do Kazachstanu ................................................................................................... 23
W junakach w Armii Andersa...................................................................................... 28
Z Persji przez Pakistan do Indii.................................................................................. 33
Valivade Kolhapur India................................................................................................. 37
Podróż przez ocean.......................................................................................................... 45
Początki w Kanadzie........................................................................................................ 49
Sens pracy............................................................................................................................ 56
High school.......................................................................................................................... 58
Nowy dom i samochód................................................................................................... 64
Egzaminy na studia.......................................................................................................... 66
Początek studiów.............................................................................................................. 69
Życie we dwoje................................................................................................................... 74
Szybki awans w Universal Construction................................................................. 80
­Całe życie dla firmy.......................................................................................................... 86
Domecki miał rację........................................................................................................... 90
Nowi właściciele................................................................................................................ 95
Na rozdrożu...................................................................................................................... 100
Ruszam na swoje............................................................................................................ 103
Semi-retirement party................................................................................................. 111
Na skraju bankructwa ................................................................................................. 114
Zdjęcia................................................................................................................................. 119
Zajrzeć w głąb siebie.................................................................................................... 142
Szczęśliwa myśl............................................................................................................... 145
Cesarskie cięcie............................................................................................................... 151

5
Praca dla Polonii............................................................................................................. 153
Centrum Polonijne ....................................................................................................... 159
Plany budowy kościoła................................................................................................ 161
Spór ..................................................................................................................................... 164
Plany budowy Centrum Seniora Kopernik......................................................... 172
Rzut oka w przyszłość................................................................................................. 179
Rodzice............................................................................................................................... 185
Życie pełne satysfakcji................................................................................................. 189
Ludzie w moim życiu.................................................................................................... 194
Zjazd rodziny Bereźnickich – uzupełnienie wydania pierwszego............ 201

6
Wstęp

Ta książka to zbiór wspomnień, moja osobista relacja z życia. Prowadzi naj-


pierw do Polski, w której się urodziłem i spędziłem beztroskie dzieciństwo,
przez Syberię, Bliski Wschód, Indie, w końcu do Kanady, w której mieszkam
od przeszło 60 lat. To właśnie tu rozpocząłem nowe życie, ukończyłem stu-
dia, pracowałem, znalazłem kochaną towarzyszkę życia Krysię, i tu urodziły
się nasze dzieci: Teresa, Henryk i Marek. Dziś jest to mój dom i uważam się
za Kanadyjczyka. W istocie wiele zawdzięczam temu krajowi. Znalazłem tu
wspaniałe warunki zarówno do życia, jak i pracy zawodowej, która była dla
mnie zawsze bardzo ważna. Ale pozostaje duma z polskich korzeni, a także
wartości takie, jak patriotyzm i wiara, które zaszczepili we mnie rodzice.
Książka nie opiera się na dokumentach czy zweryfikowanych źródłach
historycznych. Przywołuję tu zarówno własne przeżycia, jak i opowieści wy-
niesione z rozmów z rodzicami. Czy wszystko było dokładnie tak, jak opisa-
łem? Wierzę, że tak. Jest to obraz, który zachował się w mojej pamięci – dzie-
lę się więc tą garścią wspomnień. Pragnę ocalić coś z tego, aby moi najbliżsi
oraz ich dzieci wiedzieli o zdarzeniach, które sprawiły, że klan Bereźnickich
żyje dziś i prosperuje w Kanadzie.
Chciałbym w tym miejscu podziękować Janinie Muszyńskiej, Wilhel-
mowi Chodkiewiczowi i ks. Józefowi Leszczyńskiemu, którzy poświęcili swój
czas, aby wnieść do tej książki swoje cenne uwagi. Dziękuję także Rafałowi
Ostrowskiemu za pracę redakcyjną i pomoc w nadaniu mym wspomnieniom
ostatecznego kształtu.

7
8
Studzianka

Mimo zbliżającej się jesieni jeszcze pod koniec sierpnia zdarzały się upalne
dni. Wieczorem, gdy światło przybierało kolor ciepły, ze złotego przechodzący
w czerwień, promienie słońca odbijały się od wybielonych ścian i błyszczą-
cych szyb naszego domu, tak że i ten dom nabierał miłych dla oka rumianych
kolorów. Część ściany południowej, przy której nieraz na trawie bawiliśmy się
z bratem, porośnięta była winem. Jego owoce dojrzewały przez całe lato i o tej
porze roku były już gotowe do zerwania. Dosyć cierpkie, lecz smaczne. Nie tak
dobre może jak maliny, porzeczki czy agrest z naszego ogrodu, ale nadawały
się zarówno na wino, jak i na kompoty.
Mam w pamięci brukowane podwórko, na które wjeżdżała, kołysząc
się, fura z sianem lub ściętym zbożem i stawała przed stodołą. Robotnicy
widłami przerzucali snopy na górę pod powałę i ciasno upychali w rzędy.
Na dachu, niczym czapka na czubku głowy, spoczywało duże gniazdo bo-
cianie. Para dorosłych ptaków wraz z młodymi szykowała się do pierwszej
wspólnej podróży na południe. Bliski już czas odlotu obwieszczało coraz sła-
biej świecące słońce.
Kiedy patrzyło się dalej, ta sama czerwień zachodzącego słońca
oplatała łąki i pola, po części pokryte już świeżym rżyskiem, a po części
jeszcze dojrzewającym zbożem. Dalej, na samej linii horyzontu, wyrasta-
ły z ziemi niewielkie kontury Tatr. Góry te, choć odległe, przy dobrej po-
godzie były całkiem dobrze widoczne. Nawet w okresie letnim ich szczy-
ty bieliły się nieraz śniegiem czy szronem po gwałtownej, krótkiej burzy,
charakterystycznej dla gór także i w końcu lata.
Lecz tu blisko, w naszym ogrodzie unosił się wciąż ten sam zapach
kwiatów i pełno było zieleni. Pszczoły pracowicie zbierały pył kwiatowy,
czerpiąc z bogactwa bujnej jeszcze roślinności. Bzyczały zarówno w ogro-
dzie, jak i w sadzie, gdzie łatwo było o rozdeptaną czy nadpsutą gruszkę,
jabłko albo śliwkę leżącą w kompoście. Wokół tych rarytasów, niczym wo-
kół biesiadnego stołu, kłębiło się zawsze mnóstwo brzęczących owadów.

9
Mieszkaliśmy na kolonii – tworzył ją zespół luźno rozrzuconych do-
mostw pod wsią o nazwie Studzianka w województwie stanisławowskim.
Rodzicom powodziło się dobrze. Mój ojciec, Mikołaj Bereźnicki, cieszył się
dużym szacunkiem w okolicy. Kiedy przyszedłem na świat, miał trzydzie-
ści dwa lata. W Studziance, gdzie się urodziłem, sprawował urząd sołtysa.
Mama była o pięć lat młodsza. Na imię miała Karolina, ale wszyscy wo-
łali na nią Karola. Nazywała się z domu Bereźnicka, tak samo jak ojciec.
To była przypadkowa zbieżność nazwisk – oczywiście nie byli spokrew-
nieni. W Bereźnicy, gdzie się urodzili, po prostu wiele rodzin nosiło to na-
zwisko. Rodzice mieli kilkanaście akrów ziemi, zatrudniali służącą i parob-
ka. Mama wspólnie z ojcem opiekowała się gospodarstwem. Należała też
do koła gospodyń i wyjeżdżała z tą organizacją w Polskę: do Krakowa, Wie-
liczki czy Warszawy.
Oboje rodzice pochodzili z Bereźnicy Szlacheckiej, wsi oddalonej od Stu-
dzianki o kilka kilometrów. W Bereźnicy mieszkali też moi dziadkowie. Dzia-
dek ze strony ojca umarł, gdy miałem zaledwie kilka lat, czyli nieco przed wy-
buchem wojny, a ojciec matki jeszcze wcześniej – być może w ogóle zanim moi
rodzice się pobrali. Dziadkowie ze strony matki nazywali się Antoni i Maria,
a ze strony ojca – Julian i Maria.
Rodzice mieli za sobą sześć klas szkoły podstawowej. Nie byli więc
zbytnio wykształceni, ale oboje odznaczali się gospodarnością i zaradnością.
To procentowało w życiu. Ich dom był ładniejszy i bogatszy od wielu okolicz-
nych. Dwie izby w chacie miały ogrzewanie: sypialnia rodziców oraz kuchnia,
w której spałem z bratem. Tę ostatnią ogrzewał duży piec kaflowy. Parobek
rąbał drzewo na opał, a ogień rozpalała służąca. Był jeszcze pokój dzienny,
a ponadto strych i piwnica. Chaty budowało się wówczas z wielkich bali, a szpa-
ry uszczelniało słomą i mchem. Uszczelnienia pokrywano jeszcze lepionką,
a na końcu wszystko wybielano wapnem. Dziś niewiele więcej o tym domu
mogę powiedzieć. Pamiętam jeszcze dach. Większość dachów w okolicy była
ze słomy, a nasz był blaszany, lepszy. Kiedy padało, krople dudniły w tę blachę.
Ojciec postawił ten nowy dom z błyszczącym dachem, zdaje się,
w 1934 lub 1935 roku. Starą chatę spalił ze względu na pluskwy, któ-
re w nocy nie dawały spać i nie było sposobu, żeby się ich pozbyć. Mam
w oczach obraz budowy jako jedno z najwcześniejszych wspomnień mo-
jego dzieciństwa – robotnicy gasili wapno. Na czas budowy nowego domu
przeprowadziliśmy się, jak mi się zdaje, do stodoły.

10
Mieliśmy też rower. To był wówczas rzadki widok na wsi. Mój wujek
Mikołaj Leszczyński, jako wójt i zamożny gospodarz, jeździł na rowerze
do swego biura w Podmichalu.
Porządku w domu pilnowała mama – osoba energiczna, przedsiębior-
cza i bardzo zdyscyplinowana. Była przy tym pobożna, a przede wszystkim
– trzeba powiedzieć – miała żelazny charakter. Myślę, że gdyby nie jej za-
radność, nie przetrwalibyśmy tej straszliwej drogi, w którą wkrótce mie-
liśmy wyruszyć, i w wyniku której znaleźliśmy się na innym kontynencie.
Z tego powodu mam i zawsze będę miał wielki szacunek do mamy.
Bereźniccy tworzyli bardzo zgodne małżeństwo. Kochali się i szanowa-
li. Nie pamiętam między nimi awantur. Wzięli ślub w 1927 roku w Bereźnicy
Szlacheckiej. Bereźnic w Polsce jest wiele, ale tylko jedna Bereźnica Szlachec-
ka! Rodzice zawsze mówili, że pochodzą ze szlachty. Byli z tego dumni, a szcze-
gólnie dumna była matka. Kiedy nadano naszej rodzinie tytuł szlachecki i herb
saski, tego nie wiem. Może rodzice mówili nam o tym, ale specjalnie nas to
wówczas nie interesowało. Wkrótce nastały ciężkie czasy wojny i syberyjskiej
niewoli. Może już nie było kiedy wracać do tych spraw.
Rodzice mieli czterech synów. Najstarszy nazywał się tak jak ojciec
– Mikołaj. Umarł w wieku pięciu czy sześciu lat. Na co – nie wiadomo. Drugi
brat umarł przy porodzie. Po nim, w 1931 roku, urodził się mój starszy brat
– Władek. Ja przyszedłem na świat jako czwarty, czyli ostatni z rodzeństwa.
Urodziłem się w 1932 roku. Matka żałowała, że nie było jej dane mieć córki.
Najbliżej trzymaliśmy się z Leszczyńskimi, czyli naszym wujostwem.
Paulina z domu Bereźnicka, najstarsza siostra mojej matki, wyszła za Mi-
kołaja Leszczyńskiego. Mikołaj został wójtem na kilkanaście wsi. Uchodził
za człowieka bardzo inteligentnego i miał najwyższe spośród członków
naszej najbliższej rodziny wykształcenie – zdaje się, małą maturę – pięk-
nie czytał i miał bardzo ładny charakter pisma. Szanowano go ogromnie.
Leszczyńscy mieszkali po sąsiedzku i właśnie ich dzieci, a moi kuzyni, były
towarzyszami moich dziecięcych zabaw. Wszyscy starsi ode mnie: Karol
– o dziewięć lat, Franek – o trzy, a Józek – o rok. Przyjaźniły się z naszą tak-
że inne rodziny, między innymi jeszcze jedni Bereźniccy, jak również spo-
krewnieni z nami Jasińscy i Starczewscy. Do tej ostatniej rodziny należała
także moja matka chrzestna Maria Starczewska.
Pamiętam dziecięce zabawy, na których upływały nam długie, bez-
troskie godziny. Zamiast zabawek używaliśmy na przykład haceli – me-

11
talowych śrub montowanych do podków, które zapobiegały ślizganiu się
kopyt. Gra polegała na tym: podrzucało się do góry pięć sztuk i trzeba było
jak najwięcej złapać na wierzchnią stronę dłoni. Inną zabawką były tak
zwane kręcidła, czyli puszki na sznurku, w których umieszczało się płoną-
cą słomę czy rozżarzony kawałek zwęglonego drewna z ogniska. Kręciło
się nimi, a wtedy z puszki szły dym i ogień. Latem dużo czasu spędzali-
śmy na polu. Chodziliśmy tam przeważnie zaraz po orce i szukaliśmy w
ziemi naboi. Zbiory bywały obfite, bo podczas pierwszej wojny światowej
przechodził tamtędy front. Wrzucaliśmy te naboje potem do ogniska i cze-
kaliśmy, aż wybuchną. Rodzice ganili nas za te niebezpieczne zabawy, ale
wiadomo: jak nie ma co robić, przychodzą do głowy durne pomysły. Często
te dziecięce zabawy inicjował Karol – najstarszy kuzyn, urodzony psotnik.
Proboszczem w kościele w Podmichalu był ks. Sempowicz, sympa-
tyczny, otwarty na parafian. Bardzo był nam bliski, w szczególności rodzi-
nie Leszczyńskich, u której często bywał. Niestety, kościół nie przetrwał
wojny. Strawił go pożar w 1944 roku. W 1943 spalił się też kościół misyjny
w Bereźnicy Szlacheckiej.
Niezapomniane były święta spędzane w rodzinie: Boże Narodzenie
i Wielkanoc. Kobiety gromadziły się co roku w innym gospodarstwie i wspól-
nie przygotowywały świąteczne potrawy, gniotły ciasta i wypiekały słodkości.
Ojciec w tym czasie wyrabiał wędliny. Na masarstwie znał się jak nikt inny.
Szlachtował świnię, ćwiartował mięso i przygotowywał salcesony, szynki, kieł-
basy i kaszanki. Tych wiktuałów na świątecznym stole nigdy nie brakowało.
Mikołaj Bereźnicki w wieku trzydziestu dziewięciu lat był już dobrze
prosperującym gospodarzem. Miał do tego głowę. Między drzewami owoco-
wymi sadził ziemniaki i kapustę. Dzięki temu oprócz śliwek i innych owoców
z tego samego kawałka ziemi zbierał również warzywa. Nic się nie marno-
wało. Siał też żyto i pszenicę. Do zbiorów zatrudniał najemników. Sam praco-
wał, kiedy było trzeba, czyli jesienią podczas zbiorów czy w czasie młócenia
zboża. W takich okresach trzech czy czterech ludzi razem z ojcem uwijało się
z cepami w stodole. Ale w spokojniejszych okresach, kiedy mógł nie praco-
wać, wyręczał się parobkami.
Mieliśmy dwa konie, a oprócz tego krowy i świnie, indyki i kaczki.
Pamiętam, jak raz dławiła się krowa. Zwierzę już niemal słaniało się na
nogach i pewnie by zdechło. Przybiegł ojciec i włożył do krowiego pyska
rękę aż po łokieć, i wyciągnął brukiew, która ugrzęzła w przełyku. Innym

12
razem pomógł rodzić klaczy. Źrebak krzywo ułożył się w brzuchu, ale uda-
ło się zlokalizować go dłonią i przesunąć. Malec wyszedł na świat. Ojciec
do podobnych zadań podchodził fachowo. Przed operacją dokładnie mył
ręce mydłem i gorącą wodą. Potrafił też kastrować świnie. Od urodzenia
mieszkał na wsi. Uczył się hodowli i roli od swoich rodziców. Nie była to wie-
dza książkowa, ale praktyczna znajomość spraw gospodarskich przekazy-
wana z ojca na syna.
To było nasze dzieciństwo – zwierzęta hodowlane, drób, pola, upra-
wy. Byliśmy jeszcze za mali, żeby pomagać w gospodarstwie, ale obaj z bra-
tem przyglądaliśmy się pracy rodziców. Pewnego dnia wujek, wójt Lesz-
czyński, namówił nas, żebyśmy pomogli mu w pracy na polu. Zbieraliśmy
duże kamienie z roli. Strasznie się przy tym ubłociliśmy. Kiedy wróciliśmy
w zniszczonych ubraniach, tata wpadł w furię. Chciał nawet bratu dać
w skórę, a ten uciekał przed nim po polach.
To był bodaj jedyny raz, kiedy pamiętam go tak złego. Miał łagodny
charakter. Był nawet nieśmiały. Za to matka faktycznie miewała ciężką rękę.
Kiedy później znaleźliśmy się w Indiach, zdarzały się kary za opuszczenie
nieszporów. Klęczało się na przykład w kącie. Trzeba było przy tym patrzeć
na ścianę i nie wolno było się rozglądać. Trwało to niekiedy pół godziny,
może nawet godzinę. Do kościoła chodziliśmy bowiem wtenczas wszyscy,
czego mama pilnowała z żelazną konsekwencją. Codziennie dziękowaliśmy
Bogu za to, że pozwolił nam opuścić Związek Sowiecki. Jak dzisiaj wspomi-
nam tę dyscyplinę? Uważam, że ona ukształtowała nasze charaktery. Myślę
nawet, że brakuje jej po trosze naszej dzisiejszej młodzieży.
Żyliśmy spokojnie i beztrosko. Coraz częściej jednak mówiło się o woj-
nie. Nie było co prawda w tych przewidywaniach żadnej pewności. Mó-
wiono o tym raczej jako o czymś możliwym, choć mało prawdopodobnym.
Temat coraz częściej pojawiał się przy stole lub podczas wieczornych roz-
mów. Spierano się co do siły i uzbrojenia naszej armii. W jej gotowość,
aby w razie gdyby to było konieczne, stawić czoła przeciwnikom nikt nie
wątpił. Była to wszak armia zwycięska, która w 1920 roku zatrzymała prze-
ważające siły wroga i nie pozwoliła bolszewickiej Rosji na zajęcie naszego
kraju. Dziś również w razie potrzeby – o tym nie wątpiono – nasi dzielni
żołnierze stanęliby do boju i z całą siłą mężnie odparli hitlerowskiego
najeźdźcę. Poza tym, jeśli przyszłoby co do czego, zaraz z pomocą nadejdą
nasi potężni sojusznicy, Francja i Anglia, i po prostu jak pchłę zgniotą nie-

13
mieckiego agresora. Tak! – słyszało się ­– Hitler byłby głupi, gdyby uderzył
na Polskę. Dostałby tylko sromotne lanie. Nie ma u nas czego szukać – docho-
dzono na koniec do wniosku pocieszającego i serca, i umysły.
Gdy pierwszy raz przestąpiłem próg szkoły, nie miałem ukończonych
nawet sześciu lat. Nie chciałem bowiem zostać sam w domu, gdy mój o rok
starszy brat Władek rozpoczął naukę. Co bym tam robił bez niego? Na szczę-
ście uczyłem się dobrze i ze szkołą wiązały się same dobre wspomnienia.
Byłem w drugiej klasie, gdy wybuchła wojna. Miałem siedem lat.
­­­­­

14
Wojna i syberyjska golgota

Pamiętam dzień, w którym usłyszeliśmy, że Niemcy zbombardowali most ko-


lejowy. Wszyscy chłopcy pobiegli w to miejsce. Naszym oczom ukazał się jego
rozdarty żelazny szkielet. Niedługo potem mieliśmy okazję ujrzeć niemiecki
samolot na własne oczy. Bawiliśmy się z bratem na podwórku, gdy przelatywał
w pobliżu. Latające maszyny budziły ogromną ciekawość. Machaliśmy rękami
do pilota. Ten obniżył lot nad naszym domem i puścił serię z karabinu. Nie wie-
dzieliśmy nawet, że to są strzały. Zaczęliśmy się bać dopiero wtedy, gdy opowie-
dzieliśmy całą historię rodzicom i zobaczyliśmy, jak oni są przerażeni.
Pewnej nocy przyszli do naszego domu polscy oficerowie. Kampania
wrześniowa zakończyła się sromotną klęską. Niemcy zdobyli kraj, ale wie-
lu polskich żołnierzy nie złożyło broni. Podążali na południe – do Rumunii,
na Węgry – aby tą drogą przedostać się do Francji i kontynuować walkę na
zachodzie Europy. Ci dzielni wojskowi, z którymi wiązaliśmy tak wielkie na-
dzieje podczas kampanii wrześniowej, i w których nadal wierzyliśmy, że będą
do końca walczyć o Polskę, dostali u nas posiłek i nocleg, a także zaopatrze-
nie na drogę. Również sąsiedzi przyjmowali żołnierzy u siebie. Robiliśmy to
po kryjomu. Ostrożność była wskazana. W każdej chwili ktoś mógł ich wy-
dać. Ludzi nieprzychylnych polskiemu wojsku nie brakowało.
W drugiej połowie września 1939 roku wkroczyli Sowieci. Pamię-
tam ładny, słoneczny dzień, gdy na drodze po raz pierwszy zobaczyłem
ciężarówki. Wysiedli żołnierze z karabinami. Przez niektórych okolicznych
mieszkańców witani byli z radością. Polacy jednak przeczuwali kłopoty.
Dla nas nadeszły one zimą – 10 lutego 1940 roku. Tego dnia o trzeciej nad
ranem rozległo się walenie do drzwi. Kilku mężczyzn weszło do izby. Po-
czątkowo nie bardzo się śpieszyli. Powiedzieli, że szukają broni.
– Dobrze wiecie, że nie mam broni – próbował oponować ojciec. – I tak
musimy wszystko przeszukać!
Przeszli przez cały dom, stajnię, stodołę – wszystko sprawdzili. I wte-
dy, chyba dopiero około godziny piątej, kazali budzić dzieci.

15
– Będziecie musieli opuścić dom. Zaprzęgajcie konie do sań! – roz-
kazał dowódca grupy. Był z nimi też jeden Ukrainiec, którego moi rodzice
dobrze znali.
– Karola, zabierz jak najwięcej jedzenia i ubrania, bo tu nigdy już nie
wrócicie – szepnął matce po kryjomu.
Ojciec od razu wiedział, co się święci. Przyswoił dobrze lekcję historii.
Oni zawsze wywozili Polaków na Sybir. O, jak naiwni byli ci z nas, którzy są-
dzili, że wraz z wkroczeniem Armii Czerwonej zapanuje pokój. Dla nas wej-
ście Sowietów na terytorium Rzeczypospolitej oznaczało nie wyzwolenie,
ale kolejne wielkie kłopoty.
Żołnierze kazali ojcu zaprzęgać konie do sań. Spakowaliśmy wszyst-
ko, co się dało, i co matka uznała za najważniejsze. Wyjechaliśmy na dro-
gę, a tam Polacy – wszyscy mieszkańcy polskiego przysiółka. Razem dwa-
dzieścioro albo trzydzieścioro sań. Widzimy wujostwo – Mikołaja i Paulinę
Leszczyńskich. Jest z nimi wujek Franek Bereźnicki, najmłodszy brat mojej
mamy, jeszcze wówczas kawaler, który przyjechał do nich w odwiedziny.
Nie było tylko jednego z synów, Karola, bo mieszkał wtenczas w internacie
gimnazjalnym w Kałuszu.
Co robić z Karolem? – zachodzili w głowę Leszczyńscy. – Chłopak ma
16 lat. Może to szczęście, że nie ma go teraz z nami? Może skorzystać z okazji
i zostawić go w kraju, żeby nie szedł w niewolę?
Wiadomo, w Polsce nie cierpiałby piekła syberyjskiego zesłania.
Ale z drugiej strony, jak poradzi sobie tutaj sam, bez rodziny? – bili się
z myślami Leszczyńscy. To była ogromnie ważna decyzja, na którą mieliśmy
przecież tak mało czasu. Decydowała się przyszłość chłopca. – Co czeka go,
gdy zostanie w kraju sam? Czy kiedyś wrócimy z zesłania, aby go odnaleźć?
Kiedy nas puszczą i spotkamy się znowu? Za rok, za dwa, za dziesięć lat?
A co, jeśli już nigdy go nie spotkamy?
Nie. Tej ewentualności nie mogły znieść kochające serca rodziców. Wu-
jostwo uznali, że bezpieczniej będzie trzymać się razem, choćby i na końcu
świata. Kiedy tylko przyjechaliśmy na stację kolejową w Kałuszu, ciotka
Paulina posłała po Karola. Rodzina Leszczyńskich znowu była w komple-
cie. Niedługo potem wsadzono nas do pociągów.
To były wagony towarowe do przewozu bydła. Przez niespasowane
deski, między którymi świeciły dziury na grubość palca, wdzierał się prze-
nikliwy mróz. Środek wagonu zajmował piec, a na jego obu krańcach stały

16
rzędy dwupoziomowych prycz. O ile pamiętam, dwie rodziny mieściły
się na dolnych i dwie na górnych pryczach – w sumie cztery rodziny, czyli
od dwudziestu do trzydziestu osób. Obok pieca wycięto dziurę w podłodze.
Nie była duża, aby nikt nie mógł przez nią uciec. Służyła do załatwiania
potrzeb fizjologicznych. Ta prowizoryczna toaleta nie została wyposażona
w żadną zasłonę, która oddzielałaby ją od reszty wagonu. Jeśli komuś, kto
musiał skorzystać z tej dziury, zależało na prywatności, prosił ojca, matkę
czy dziecko, żeby zasłonili go przed wzrokiem współpasażerów. Mimo by-
dlęcych warunków, staraliśmy się dbać o godność.
Z Kałusza pojechaliśmy do Lwowa. Stamtąd ruszyliśmy w dalszą dro-
gę do Archangielska. Podróż, o ile pamiętam, trwała trzy tygodnie. Gdzieś
w tamtych stronach przesuwał się front fińsko-rosyjski. Finowie stawiali
dzielny opór rosyjskim czerwonoarmiejcom. Trzeba było czekać na posto-
jach, bo władze pilnowały, żeby pociągi nie przejeżdżały zbyt blisko frontu.
Zaopatrzenie podczas podróży było mizerne. Dostawaliśmy chleb
i drewno na opał. Wodę topiliśmy sami ze śniegu zebranego w czasie po-
stoju. Z relacji innych zesłańców, które dotyczą tamtych czasów, wynika,
że gdy brakowało wody, nieraz czerpali śnieg z torów właśnie przez dziu-
rę prowizorycznej toalety. Nam jednak postoje urządzano na tyle często,
że nie musieliśmy uciekać się do tego sposobu.
Pociąg zatrzymywał się na ogół na odludziu, pośrodku pola, żeby nie
można było uciec. Czasem stawał w lesie. Wtedy niektórym udawało się
wymknąć i pobiec między drzewa. Zdarzyły się, o ile pamiętam, trzy albo
cztery takie ucieczki. Nie wiemy, czy zbiegowie zdołali wrócić do Polski.
Przypuszczam jednak, że nic dobrego ich w tym lesie nie spotkało. Raczej
śmierć z zimna i wycieńczenia lub powrót do więzienia, i to na długie lata.
Kiedy tylko któremuś z pasażerów udało się uciec, z następnej stacji
albo kołchozu w pobliżu torów Rosjanie zgarniali przypadkowego człowie-
ka. Ojciec na własne oczy widział, jak załadowali jakiegoś biedaka. Nazwisko
czy narodowość nie odgrywały roli. Jak wyruszyło w podróż tyle a tyle pa-
sażerów, na miejsce musiało przyjechać dokładnie tyle samo – trzeba było
więźnia przekazać żywego lub martwego. Aresztowanie przypadkowego
przechodnia okazywało się prostym sposobem uniknięcia kary za niedopil-
nowanie transportu.
W latach 60. nakręcono film „Doktor Żywago” z Omarem Sharifem i Ju-
lie Christie. Tam też jest pociąg, którym bohaterowie przemierzają Syberię.

17
Film daje pojęcie o zesłaniu na Sybir. Trzeba jednak powiedzieć, że zupełnie
nie oddaje warunków naszej podróży. Nam było zwyczajnie gorzej. Nawet
słomy nie mieliśmy na pryczach, tylko gołe deski. Po którejś nocy w dud-
niącym pociągu zdałem sobie sprawę, że nie mogę podnieść głowy z pryczy.
Włosy przymarzły mi do desek. Mama musiała je odciąć nożem.
Nie przeżylibyśmy tej tułaczki, gdyby nie wszystkie rzeczy, które zdo-
łaliśmy zabrać. Ci, co nie mieli wystarczających zapasów ciepłych ubrań
czy kołder, ginęli. Przeżywali bardziej zaradni i zapobiegliwi. To była walka
o życie. Utrata woli przetrwania sprowadzała szybką śmierć. Ogromnym
cierpieniem dotknięta została rodzina Jasińskich, spokrewniona z nami. Naj-
młodsza siostra mojej mamy Józia (Jasińska po mężu) nie przeżyła tułacz-
ki. Co prawda udało jej się jeszcze zbiec ze Związku Radzieckiego i dotrzeć
do Teheranu, ale tam zachorowała i umarła. Z kolei jej szagierka Tekla Jasin-
ska przeżyła niewyobrażalną tragedię utraty czwórki dzieci. Umarły podczas
Golgoty Wschodu – jak mówiono o tułaczce Polaków w ZSSR – z powodu
chorób, mrozu i wycieńczenia. Rodzicom udało się co prawda opuścić Zwią-
zek Radziecki, ale jakie były ich dalsze losy, nie wiemy. Może przeżyli wojnę?
A może Jasiński zginął gdzieś pod Monte Casino, Tobrukiem albo na innym
polu bitwy, gdzie nasi bohaterscy żołnierze przelewali krew w nadziei, że
pewnego dnia znów wrócą do ojczyzny? 
Pociąg w końcu dowiózł nas do Archangielska. Był koniec lutego,
a może początek marca. Ciężka syberyjska zima. Rodzice opatulali brata
i mnie w pierzyny. Do łagru o nazwie Kamionka jechało się ze stacji sa-
niami przez las około pięciu lub sześciu godzin. Stał tam obóz jeniecki
z pierwszej wojny światowej. Obóz był od dawna niezamieszkały, ale zo-
stał odnowiony. Od okolicznych Rosjan dowiedzieliśmy się, że w lesie były
masowe groby jeńców wojennych – głębokie doły długie na kilkaset me-
trów. Kim byli jeńcy i jaką mieli narodowość? Tego nie wiemy.
Dodam przy okazji, że nasze stosunki z tamtejszymi Rosjanami nie były
złe. Szło się czasem do kołchozu wymienić ubranie na jedzenie. Jeńcy z obozu,
jeśli mieli coś zbytecznego, robili takie wymiany. Jednak okolica była biedna,
a Rosjanie wykazywali sporą ostrożność. Sami nie dążyli do kontaktu z nami.
Mimo niewoli warunki w łagrze okazały się dla nas, jeśli tak moż-
na powiedzieć, dobre. Mieliśmy przydzielone dzienne porcje chleba. Była
jakaś zupa i do tego różne dodatki – może nic specjalnego, ale jednak.
Dostawaliśmy nawet pieniądze za pracę – dzięki nim można było coś kupić

18
w sklepie. Nie pamiętam, czy dostaliśmy ubrania zimowe, czy musieliśmy
za nie zapłacić. Ale pamiętam grube spodnie i kurtki, buty gumowe z filcem
i rosyjskie czapki z nausznikami. Stopy zawijało się w szmaty, a do butów,
dla dodatkowego ocieplenia i wygody, wsadzało się słomę.
Mogłem też pójść do szkoły, co było ważne nie tylko dla naszego mo-
rale, ale i dla mojej przyszłości. Nauczycielami byli oczywiście Rosjanie
i zajęcia odbywały się po rosyjsku. Człowiek jednak szybko się uczył i ję-
zyk nie stanowił problemu. System ocen był taki: zielony trójkąt oznaczał
„oczień charaszo”, czyli bardzo dobrze, kwadrat – „charaszo”, czyli dobrze,
a innych ocen nie pamiętam, bo nie miałem prawie okazji, żeby się z nimi
zapoznać. Najczęściej trafiały mi się trójkąty. Łatwo zdałem z pierwszej
do drugiej klasy.
Zimą organizowano koncerty i przedstawienia. Trzeba było nauczyć
się deklamować po rosyjsku wiersze. Występowaliśmy przed ważnymi
osobistościami, które przyjeżdżały z miast. Byli to wyżsi rangą urzędnicy
lub wojskowi. Po przedstawieniu pytali często, kim chcemy w przyszłości
zostać. Pamiętam, że prawie wszyscy mówili: pilotami albo wojskowymi.
W gułagu indoktrynacja zaczynała się od najmłodszych lat. Uczono też,
że religia to zabobon, który trzeba wykorzenić.
Był też mały szpital. Przydał się bardzo, bo w obozie miałem poważ-
ny wypadek. Śniło mi się, że jestem nad rzeczką i skaczę do wody, co zresz-
tą zdarzało się chłopcom robić w niektóre letnie dni. Tyle że ja, lunatyku-
jąc, zamiast z mostku do wody, skoczyłem z wysokiej pryczy na podłogę.
I to tak niefortunnie, że trafiłem głową w ostrą krawędź garnka. Czaszka
pękła. Rana od ucha do ucha. Krew trysnęła. Jak odzyskałem świadomość,
leżałem w kałuży krwi na podłodze.
Wyglądało to bardzo źle i rokowania w szpitalu w żadnym wypad-
ku nie mogły napawać optymizmem. Obawiano się nawet, że umrę. Wiarę
na szczęście zachował rosyjski lekarz. A przy tym czuwali nade mną ro-
dzice. W szpitalu do rany dostały się wszy. Mama przychodziła codziennie,
wydłubywała te wszy i tłukła. Był to daremny trud, bo każdej nocy coraz to
nowe pasożyty ucztowały na mojej rozciętej czaszce. Niewykluczone jed-
nak, że to właśnie im w pewnym stopniu zawdzięczam pomyślny finał tej
historii i ocalenie, bo wszy w końcu wyczyściły ranę i zapobiegły infekcji.
Po miesiącu zaczęło się goić. Po dwóch miesiącach wypisano mnie ze szpi-
tala. Pozostało mi spore wgłębienie w czaszce. Przeżyłem.

19
Innym razem karczowaliśmy las i mój brat mało nie stracił małego
palca u lewej ręki. Rodzice dostali w przydziale kawałek ziemi, który mogli
sobie oczyścić pod uprawy. Myśleliśmy, że w tajdze zostaniemy do końca
życia, więc cała rodzina wzięła się szybko do pracy. Na tym poletku mieli-
śmy posadzić fasolę, ziemniaki i inne warzywa, z których moglibyśmy robić
zapasy na zimę. Kiedy cięliśmy gałęzie, mój brat nieszczęśliwie oparł rękę
na pniu, tak że niechcący podłożył dłoń pod ostrze. Trafiłem go siekierą
w mały palec. Kość trzasnęła jak młoda brzozowa witka, palec zawisł
na kawałku skóry. Wrzask i przerażenie. Przybiegli rodzice i co tchu z Wład-
kiem na rękach pognaliśmy do szpitala. Zestawiono kość do kości i stał się
cud: oderwany palec przyrósł z powrotem do dłoni! Jedyną pamiątką, jaka
pozostała bratu po tym wydarzeniu, jest wyraźne zakrzywienie palca.
Na Syberii brat i ja, podobnie jak większość mieszkańców obozu,
musieliśmy pracować. W ciągu dnia dzieci były obowiązkowo posyłane
do szkoły, ale popołudniami musiały pomagać matkom w różnych pracach,
w zależności od tego, gdzie zostały one przez władze obozowe posłane.
Dzieci nierzadko też zdzierały korę z drzew ściętych przez mężczyzn. Tyl-
ko zimą w czasie największych mrozów nie trzeba było chodzić do lasu.
Temperatury spadały czasem poniżej -45° C.
Za to mój ojciec, w przeciwieństwie do większości mieszkańców obo-
zu, nie pracował w tajdze. Znał się trochę na kowalstwie. Naprawiał meta-
lowe sprzęty, okucia sań, sprężyny. Umiał też podkuwać konie. Większość
kowalskiego fachu przekazał mu jego ojciec, a nasz dziadek. Dodatkowego
doświadczenia nabył w kawalerii austriackiej podczas pierwszej wojny
światowej. Teraz to procentowało. Nikt na koniach nie znał się w gułagu
lepiej od niego. Dzięki temu dostał pod nadzór wszystkie konie w obozie.
O ile pamiętam, pomagał mu w tej pracy Mikołaj Leszczyński. Matka też
miała ważne zadanie, z którego czerpała przywileje. Odpowiadała za „ki-
piatok”, czyli wrzątek. To była praca na cały dzień, bo wodę gotowało się
na okrągło. Matka wykonywała ją sumiennie, a przy tym zgodnie ze swoim
charakterem: nikomu nie dawała wchodzić sobie w drogę.
Obóz składał się z kilkunastu baraków zbudowanych z surowych
belek, ocieplonych mchem. Podłogi były drewniane. Wewnątrz znajdo-
wało się jedno duże pomieszczenie. W jego centrum stał piec kaflowy
szeroki na kilka metrów. W baraku mieszkało około stu osób. Każda ro-
dzina miała przydzielone prycze. Rodzice spali na dole, a dzieci na górze.

20
Panował tłok. Gotowało się więc na zmianę, według ustalonego porząd-
ku. W piecu trzeba było palić bez przerwy.
Latryny znajdowały się na zewnątrz. Czasem jako nocnika używało
się wiadra, które opróżniało się na dworze. Kobiety musiały sobie jakoś
radzić ze swoimi kobiecymi przypadłościami, co nie było łatwe wobec tak
słabego dostępu do środków higienicznych. O czystość jednak w miarę
możliwości dbano. Każdy miał miednicę do mycia i ścierkę zamiast gąbki.
Jak dało się zagrzać wody, to się grzało, a jak nie, to trzeba było myć się
w zimnej. Zrozumiałe, że w tych warunkach i przy takim przeludnieniu,
zapach w barakach nie zawsze był przyjemny. Nikt się tym jednak nie gor-
szył. Wiadomo było, że niewiele można na to w tej sytuacji poradzić.
Ale stale dążyliśmy do poprawy naszych warunków. Mężczyźni za-
pytali komendanta, czy pozwoli im wybudować domki czteropokojowe
na cztery rodziny. Komendant chętnie się zgodził.
Duch nie opuszczał też naszej młodzieży. Humor dopisywał szcze-
gólnie starszym chłopcom – jeden z ich żartów o mało nie zakończył się
więzieniem. Kilku uczniów – dla hecy, a może dla odreagowania godzin
politycznej indoktrynacji – powiesiło w świetlicy niepochlebny napis pod
adresem Związku Sowieckiego. Najwyraźniej dowcip rozminął się z poczu-
ciem humoru władz obozowych, gdyż następnego dnia wezwano funkcjo-
nariuszy NKWD, którzy rozpoczęli regularne śledztwo. W areszcie znala-
zła się część naszej rodziny: Karol Leszczyński, dwaj Frankowie – Jasiński
i Leszczyński – i kilku ich rówieśników. Na szczęście w końcu wszystkich
wypuszczono.
Najgorszym jednak wyrokiem, jaki mógł na nas przyjść w tych trud-
nych obozowych warunkach, była choroba. Z jej powodu zginęła część na-
szej rodziny – myślę tu o dzieciach Tekli Jasińskiej. Co było bezpośrednią
przyczyną ich śmierci? Wobec braku narzędzi diagnostycznych, nie mó-
wiąc już o środkach leczenia, nawet nie udało się tego ustalić.
22 czerwca 1941 roku wybuchła wojna między Rosją a Niemcami, wkrót-
ce potem wszyscy obywatele polscy deportowani w głąb Związku Sowieckie-
go zostali objęci tak zwaną amnestią: „odpuszczono” nam winy niepopełnio-
ne. Ci, co chcieli, mogli zaciągnąć się do polskiej armii powstającej właśnie na
południu ZSSR. Wszyscy wiedzieli, że to nowe ustalenie zawdzięczamy ge-
nerałowi Władysławowi Sikorskiemu, który był w owym czasie premierem
rządu polskiego na wygnaniu. Słynny układ Sikorski-Majski, zawarty

21
30 lipca 1941 roku, stał się przełomem w życiu wielu polskich zesłańców
i więźniów łagrów, którzy mogli teraz opuścić niewolę. Do dziś trudno
określić, ilu Polaków zostało deportowanych w głąb Rosji sowieckiej w la-
tach 1940-41. Niektórzy badacze szacują tę liczbę na 800 tys., inni mówią
nawet o 1,5 mln. Z archiwaliów postsowieckich wynika, że zesłańców było
300 do 350 tysięcy. Nadal jednak wiele dokumentów nie zostało ujawnio-
nych, co nie pozwala precyzyjnie oszacować tej liczby.
Porozumienie było dla nas wszystkich szansą na wydostanie się z ko-
munistycznej Rosji. Rodzice nie mieli najmniejszej chwili wahania, czy iść
do wojska, czy nie. W tym czasie w łagrze ojciec coraz częściej brał na siebie
rolę przywódcy. Przemawiał do ludzi. Tłumaczył, namawiał. Jego zdolności
organizacyjne i zapał przydały się nie tylko jemu, ale wszystkim, których za-
grzewał do wyjazdu do Armii Andersa.
Porozumienie między polskim rządem na uchodźstwie a władzami
Związku Sowieckiego było więc dla nas zastrzykiem nadziei. Rząd emigra-
cyjny upomniał się o nas! Mimo przegranej kampanii wrześniowej nadal
mamy władze, które nie poddały się w tej walce. Wojna zatem nie jest jesz-
cze przegrana. A najważniejsze, że my, tu na Syberii, nie zostaliśmy zapo-
mniani przez naszych! Mój ojciec zawsze cenił za to generała Sikorskiego.
Pozostał mu wdzięczny do końca życia.
Dzięki interwencji rządu emigracyjnego oraz determinacji genera-
ła Władysława Andersa i jego nieugiętej woli ratowania obywateli pol-
skich z „imperium zła” mogliśmy w końcu opuścić znienawidzony przez
wszystkich Polaków na zesłaniu komunistyczny „raj”. Opuściliśmy łagry,
a ja zostawiłem szkołę. Najpierw w ojczyźnie, teraz na dalekiej Syberii nie
było mi dane rozpocząć drugiej klasy, do której już dwukrotnie, zgodnie
z wszelkimi regułami edukacji, otrzymałem przecież promocję. Nie wie-
działem nawet, że będę po raz trzeci rozpoczynał pierwszą klasę szkoły
podstawowej. W dodatku jeszcze dalej od domu, i to o ładnych kilka tysięcy
kilometrów.

22
Droga do Kazachstanu

Podróż nad samo Morze Kaspijskie z okolic Archangielska, gdzie był nasz
obóz, trwała kilkanaście tygodni. Znów wiozły nas rosyjskie pociągi. Jecha-
liśmy w wagonach wojskowych, znacznie lepszych od towarowych, którymi
przybyliśmy na Syberię. Mimo to podróż była bardzo uciążliwa. Nieraz kaza-
no nam wysiadać, bo armia potrzebowała pociągu. Nieraz też chodziliśmy
głodni, bo zaopatrzenia na tych przymusowych postojach zazwyczaj nie było.
Nocowaliśmy pod gołym niebem, nie wiedząc, kiedy będzie można ruszyć
w dalszą drogę. Była zima. Noce bywały przeraźliwie mroźne. Na szczęście
im bardziej przesuwaliśmy się na południe, tym było cieplej. Jednak niedłu-
go dane nam było cieszyć się poprawą warunków. Ledwo skończyły się mro-
zy, zaraz zaczęły się upały. Człowiek łapczywie szukał cienia. Naczekaliśmy
się na stacjach i bocznicach kolejowych. Zdarzało się, że pociąg cofał się wie-
le kilometrów. Zamiast na miejsce, jechaliśmy zupełnie w przeciwną stronę.
Gdy zbliżaliśmy się do Kazachstanu, mama wybiegła na jednym z po-
stojów, żeby coś kupić. Pociąg odjechał, zanim wróciła. Z przerażeniem pa-
trzyliśmy, jak stacja, na której została mama, znika nam z oczu. Nie mogliśmy
nic zrobić. Wpadliśmy w rozpacz. Upływały dni, a my nie mieliśmy o niej
żadnej wiadomości! Zostaliśmy półsierotami pod opieką ojca. Na każdej sta-
cji ojciec na drżących nogach szedł do dyżurki i z duszą na ramieniu pytał
przez mikrofon, czy słyszy go Karolina Bereźnicka, a jeśli słyszy, niech zgłosi
się w określone miejsce, bo tam czeka na nią jej ukochany mąż i dzieci.
I w końcu po trzech dniach tego strachu mama się odnalazła! Okazało się,
że szczęśliwie udało jej się dostać na pociąg wojskowy! Tam opowiada-
ła o swoich „riebiatach”, o swoich dzieciach, które na nią czekają, jadąc
gdzieś przez bezkresne przestrzenie Rosji. Ta opowieść na tyle poruszyła
serca współpasażerów, że każdy spieszył jej z pomocą.
Doświadczaliśmy wiele życzliwości ze strony obcych ludzi. Zarówno
w Rosji, jak i w Kazachstanie, w Uzbekistanie i Turkmenistanie; z chrześcijana-
mi czy muzułmanami zawsze udawało nam się porozumieć. Gdy stawaliśmy

23
gdzieś na dłużej, znajdowało się dla nas miejsce. Raz przeznaczono dla nas
całą szkołę. Przez kilka tygodni mieszkało w niej stu, może stu pięćdzie-
sięciu Polaków. Dużo większy problem niż kontakt z miejscową ludnością
stanowiła komunistyczna biurokracja. W totalitarnym państwie urzędnicy
bali się o swoją skórę. Ludzi traktowali z tą samą niewzruszoną bezwzględ-
nością, z jaką sami byli tłamszeni przez system totalitarny.
Do tego dochodziły problemy z zaopatrzeniem. Na jednym z przymu-
sowych postojów przez kilka dni nie mieliśmy nic do jedzenia. W jednym
kazachskim czy uzbeckim kołchozie mieszkaliśmy bez aprowizacji aż mie-
siąc. Cierpieliśmy głód i musieliśmy sobie z tym radzić. Niektórym udało
się znaleźć dorywczą pracę. Ojciec umiał szlachtować bydło. Zatrudnił się
też jako zdun wraz z wujkiem Leszczyńskim, mimo że wcześniej nigdy nie
budował pieców. Pracował dla najważniejszych ludzi w kołchozie.
Dowiedzieliśmy się też, że gdzieś w pobliżu rozdają amerykański pro-
wiant z pomocy zagranicznej. Poszliśmy to sprawdzić. Ruszyliśmy we czte-
rech, żeby w razie czego można było od razu przydźwigać worki z jedzeniem.
Kilka godzin marszu i zamiast zapasów wielkie rozczarowanie. Dostaliśmy
jedną łyżkę cukru na kawałku chleba!
– Mam sto osób do wykarmienia, co mam z tym zrobić? – oburzył się
ojciec.
Zjedliśmy tę drobną przekąskę na miejscu, uznając, że nie warto jej
nawet nieść do domu. Gdy tak staliśmy zrozpaczeni wizją powrotu do na-
szych z pustymi rękami, ktoś powiedział, że w okolicy jest koń, który mógł-
by stanowić porządny posiłek dla naszej grupy. Zwierzę było co prawda
chore, ale... Wiadomo – tonący brzytwy się chwyta. Zadowoleni wracali-
śmy do naszych, niosąc zdobycz – poćwiartowane końskie mięso. Każdy
z naszej czwórki niósł spory kawał na plecach. Woleliśmy przemilczeć źró-
dło tego darmowego obiadu. Podzieliliśmy koninę, ugotowaliśmy, zrobili-
śmy pieczenie. Zjedliśmy. Wszyscy natychmiast zachorowali na straszliwą
biegunkę. Wychodziliśmy z tej choroby przez tydzień.
Chodziliśmy też na bazary. Można tam było wyżebrać coś do jedze-
nia. Pulsujące życiem orientalne targowiska robiły ogromne wrażenie.
Wielbłądy, sprzedawcy w turbanach, egzotyczne stroje. Miejscowi nosili
przeważnie długie luźne koszule sięgające do kolan i równie luźne spodnie
zawiązywane sznurkiem w pasie. Muzułmańskie kobiety zakrywały każdy
skrawek ciała, nie wyłączając twarzy. Przy tym zapach owoców porozkła-

24
danych na straganach i woń przypraw korzennych. Chodziliśmy pośród
tych straganów głodni. Matka, żeby uzbierać dla nas cokolwiek do jedze-
nia, nieraz udawała, że próbuje rodzynki czy orzeszki. Brała do ust dwa zia-
renka, a w tym czasie całą garść niepostrzeżenie chowała do kieszeni pod
suknią. Słyszało się, że kary za kradzież w tamtych stronach były straszli-
we. Nie można było mieć pewności, czy nie skończy się odrąbaniem dłoni.
Ale ryzykowaliśmy. Nie mieliśmy innego wyjścia. Trzeba było coś jeść, żeby
nie umrzeć. Matka brała nas na ten bazar, żebyśmy robili to samo. Kupcy wi-
dzieli, co się dzieje. Od czasu do czasu ktoś złapał za rękę i kazał wysypać za-
wartość dłoni. Ale częściej sprzedawca przymykał oko. To byli dobrzy ludzie,
muzułmanie. Widzieli naszą sytuację. Tak było w Uzbekistanie, Taszkiencie
i sam nie wiem gdzie jeszcze.
W końcu dojechaliśmy do Uzbeckiej Socjalistycznej Republiki So-
wieckiej w pobliże Kermine, znajdującego się 150 km na północny za-
chód od Samarkandy. Było to miejsce formowania 7. Dywizji Piechoty
pod dowództwem bohatera z Narviku, gen. bryg. Zygmunta Bohusza-
-Szyszki. Sam nie wiem, jak to się stało, że dostaliśmy pokój z kuchnią
w pewnym kołchozie oddalonym od obozu wojskowego (i punktu po-
borowego zarazem) o kilka godzin drogi ciężarówką lub pociągiem.
Po rodzinnej naradzie postanowiono, że mój brat Władek, Józef oraz Fra-
nek Leszczyńscy spróbują swoich sił w junakach. Ciocia Paulina Leszczyń-
ska eskortowała ich do Kermine i dzień czy dwa później wróciła z po-
wrotem do domu. Pierwszy kontakt z armią nie wypadł jednak najlepiej.
Po kilku zaledwie dniach w środku nocy usłyszeliśmy pukanie. W drzwiach
stanął mój jedenastoletni brat Władek – sam jak palec. Był przemoczony
do suchej nitki i ubłocony. Rodzice się rozpłakali.
– Co ty tu robisz? – spytała wystraszona matka.
– Nie podobało mi się tam – wyjaśnił krótko.
Okazało się, że życie obozowe było zbyt trudne dla tak małego chłop-
ca. Przez te kilka dni lał deszcz. Woda bez problemu znajdowała drogę
do namiotów i żołnierskich mundurów. Byli przemoczeni do suchej nitki.
W tych warunkach mój brat wraz z Józefem Leszczyńskim zdecydowali się
wracać do domu. Poszli na stację kolejową i tam znaleźli pociąg powrot-
ny. Józefa ktoś strącił z tego pociągu, a mój brat został w wagonie. Szczę-
śliwie rozpoznał właściwą stację. Potem po ciemku szedł za wielbłądem
prowadzonym przez jednego z mieszkańców wioski. To był przecież mały

25
chłopiec, zagubiony w środku nocy w obcym kraju, tysiące kilometrów
od rodzinnych stron. Cud, że się nie zgubił. W końcu poznał kołchoz,
w którym mieszkaliśmy.
Przez kilka tygodni nie mogliśmy się z tamtego miejsca wydostać.
Nie można było kupić biletów na pociąg dla naszej dosyć dużej grupy.
Chcieliśmy dotrzeć do punktu poborowego w Kermine. Ojciec zaczął
szukać jakiegoś innego sposobu i znalazł ciężarówkę. Rosyjscy żołnierze
oferowali przejazd. Potrzeba było tylko chętnych, którzy słono by za to
zapłacili.
W końcu zebrała się wystarczająco duża grupa. Były to głównie kobie-
ty i dzieci, bo większość mężczyzn zaciągnęła się już do wojska. Całą cięża-
rówkę udało się wypełnić. Ruszyliśmy! Po dwóch lub trzech godzinach, już
niedaleko Kermine, gdzie tworzyła się armia polska, ciężarówka zatrzymała
się. Stanęła na wzgórku, z którego rozciągał się cudowny widok na okolicę.
Gdzieś na horyzoncie, daleko w dole obóz pełen namiotów w kolorze khaki.
To był cel naszej podróży. Ale dzielił nas od niego jeszcze kawał drogi! Wokół
nieprzebyta pustynia. Żadnych drzewek, żadnych roślin, słońce piecze, wody
nie ma.
– Dlaczego stajesz? – zdziwił się ojciec.
– Jeśli chcecie jechać dalej, musicie dopłacić!
Nie dało się dyskutować z kierowcą. Bez pieniędzy nie jedzie i tyle.
Mieliśmy jakieś pakunki, ładunki, szpargały. Nie było mowy, żeby wlec się
z tym przez pustynię. Kobiety w płacz, dzieci też. Od razu sucho zrobiło się
w gardle. Kierowca nie ustępował. Nie było wyjścia, zrobiliśmy dodatkową
zbiórkę pieniędzy.
– Dajcie, co możecie – zarządził ojciec. Negocjacje z przewoźnikiem
trwały może godzinę. W końcu ruszyliśmy. Dotarliśmy w pobliże obozu.
Do przejścia było jeszcze z pół kilometra na piechotę. Tam dopiero przekaza-
liśmy kierowcy wymuszoną na nas w czasie drogi dopłatę. Mógł w zasadzie
zrobić z nami, co chciał. Byli tacy podróżni, którzy podobną przygodę przypła-
cili życiem.
W Kermine w jednym z obozowych namiotów prowadzono zapisy.
Matka wzięła brata i mnie do punktu poborowego.
– Sama nie mam zdrowia, mąż jest chorowity. Ale mam dwóch synów:
jeden ma dziesięć, a drugi jedenaście lat. Zostawiam ich wam i zróbcie,
co chcecie. Ja nie mam żadnych środków, żeby ich utrzymać.

26
Trzeba przyznać, że mama trochę nagięła prawdę, żeby mnie przyję-
li. Nie miałem skończonych nawet dziesięciu lat i nie kwalifikowałem się
do wojska. Ktoś jednak przymknął oko. Dostałem mundur. Tak zostałem
junakiem.

27
W junakach w Armii Andersa

Armia chciała nam pomóc. Zdążyliśmy na ostatni zaciąg do junaków. Ostat-


ni transport! Było nas jeszcze około stu pięćdziesięciu. Ja byłem w tej gru-
pie najmłodszy. Przeszliśmy szkolenie trwające kilka tygodni, może miesiąc.
Jak wyglądały nasze zajęcia? Wstawało się koło szóstej na ćwiczenia gimna-
styczne. Potem ćwiczenia wojskowe. Stała tam armata. Oprowadzali nas wo-
kół niej, otwierali komorę nabojową... Mimo że nie skończyłem dziesięciu lat,
szybko zorientowałem się, że to wszystko zawracanie głowy. A buty miałem
takie jak dla dorosłego. Stopa latała tak, że nie dało się jej nawet sznurówka-
mi ścisnąć. Po jakimś czasie czuby się wygięły do góry i wyglądały komicz-
nie. Krótkie spodenki żołnierskie sięgały do kostek, w koszuli trzeba było
oczywiście zawinąć rękawy. Plecak był bardzo ciężki – dwa koce, menażka,
bielizna, ręczniki. Jak się wszystko spakowało, ledwo mogłem to od ziemi
oderwać. A w dodatku zamiast na plecach plecak wisiał mi na tyłku.
Brat i ja dostaliśmy w obozie zajęcie. Zostaliśmy ordynansami pewne-
go porucznika. Czyściliśmy mu buty, zamiataliśmy podłogę, przynosiliśmy
wodę. Trzeba było po nią stać w kolejce do studni. Oficer spał we własnym
pokoju, w lepiance z wypalanej gliny pokrytej słomą, a my – na dworze,
na piasku pod kocami. Żeby piach nie sypał w oczy, naciągało się te koce
na głowę. Jak była burza piaskowa, to tak sypało, że rano ciężko było się spod
tego piachu wygrzebać.
Rodzice przebywali dwa lub trzy kilometry od nas – w obozie cy-
wilnym, który miał to samo co my zaopatrzenie. Obóz cywilny przez cały
czas podążał za armią i w końcu został razem z żołnierzami ewakuowa-
ny z ZSSR. Dzięki obecności rodziców czuliśmy się o wiele bezpieczniej.
Przychodzili co drugi dzień z czajnikiem przegotowanej wody. Picie suro-
wej mogło się źle skończyć. Wielu żołnierzy chorowało. W pobliżu dom-
ku, w którym mieszkał nasz oficer, była droga. Za nią, w odległości trzystu
metrów, znajdowały się rowy wykopane przez żołnierzy. Wrzucano tam
wszystkich zmarłych. Grabarze na tym krótkim odcinku między obozem

28
a tymi dołami uwijali się nieprzerwanie, niemal dwadzieścia cztery godzi-
ny na dobę.
Trzebiła nas czerwonka, dyzenteria. Łatwo było zatruć się wodą.
Upały panowały przy tym nie do zniesienia. Wszędzie pustynia. Zaczynało
się od biegunki, która przechodziła w krwawą biegunkę. Człowiek tracił
dużo krwi i następował koniec. Widziało się wielu oficerów, nawet puł-
kowników i generałów, których wynoszono jak zwykłych żołnierzy do tego
dołu za drogą.
Tylko ci, którzy mieli największą odporność, przeżywali. Wszystkim
zdarzało się chorować, ale kto miał opiekę, był silny i pił tylko przegoto-
waną wodę, mógł chorobę przetrwać. Kermine zyskało jednak bardzo złą
sławę wśród żołnierzy. Nazywano je „Doliną Śmierci”.
W obozie wojskowym byliśmy mniej więcej przez cztery miesiące.
W dalszym ciągu odbywaliśmy musztry i co pewien czas przenosili nas
z jednego obozu do drugiego. Zgodnie z wojskowymi zwyczajami dbano
w ten sposób o morale. Nie było dobrze pozostawiać żołnierzy zbyt długo
bezczynnie. Zmiana miejsca działała ożywczo. Trzeba było wojsku wyzna-
czać cele. Szło się pieszo, i to nie kilometr czy dwa, ale dziesięć i więcej,
w strasznym skwarze. Plecak ciążył niemiłosiernie. Od czasu do czasu star-
szy chłopak brał moje rzeczy, żeby mi pomóc.
Spośród tych obozów najlepiej wspominam oazę w pobliżu Kermine,
gdzie namioty stały w cieniu palm. Zaraz za naszym murem rosły też ar-
buzy. Mury były z kamienia albo z glinianych cegieł. Wysokie na dwa albo
trzy metry. Niektórzy chłopcy robili podkopy i przechodzili do sąsiadów
kraść te arbuzy i winogrona, w czym zdecydowałem się nie uczestniczyć.
W oazie było oczywiście przyjemniej niż na pustyni, ale nawet tam skwar
dokuczał niemiłosiernie. Tak zmienialiśmy miejsce obozowania trzy albo
cztery razy.
W pobliżu Kermine ojciec chodził o świcie na pustynię i zbierał żół-
wie. Nie wiem, skąd przyszło mu to do głowy. Nie było tam nawet miejsco-
wych, od których można by ten pomysł przejąć. Wszędzie tylko pustynia
i ten nasz obóz, w pobliżu którego stała studnia wybudowana przez naszych
żołnierzy. Każdego dnia rano, kiedy żółwie wygrzebywały się z piasku, oj-
ciec ruszał na polowanie. Tym, co przyniósł, dzielił się z innymi rodzinami.
Trwało to dobrych parę tygodni. Rosół był cenny, bo bardzo dobrze robił
na żołądek.

29
Nieduże gady były wielkości małego talerza, miały jednak na tyle
ostre pazury, że gdy drapały go przez plecak, ojciec wracał z pokrwawioną
koszulą.
W Uzbekistanie byłem bierzmowany. Przyjechał do nas nawet spe-
cjalnie polski biskup – Józef Gawlina. Wszyscy chłopcy, którzy na skutek
wojennej zawieruchy nie mieli wcześniej okazji otrzymać sakramentu
bierzmowania, teraz go przyjęli. Wybrałem imię Stanisław. Nie wiem już,
dlaczego rodziców wtenczas nie było. Pamiętam, że byliśmy przygotowy-
wani do sakramentu przez jakąś osobę świecką, chyba któregoś z żołnie-
rzy. Księdza w obozie na co dzień też nie mieliśmy.
Ciekawe, że to bierzmowanie odbywało się w kraju, który był pod
kuratelą komunistycznej Rosji. Trzeba jednak zauważyć, że cieszyliśmy
się niemałą wolnością polityczną i wolnością sumienia. Było to swego ro-
dzaju eksterytorium w totalitarnym państwie. Nie mieszano się w nasze
codzienne sprawy. Przynajmniej ja żadnego wpływu ze strony Sowietów
nie zauważyłem. Przez cały ten okres przebywaliśmy pod administracją
angielską.
Oprócz bierzmowania były też inne uroczyste okazje. Od czasu do czasu
zdarzała się defilada. Zazwyczaj przyjmował ją wysoki oficer polski. Pojawiali
się również przedstawiciele wojska brytyjskiego i rosyjskiego. W defiladach
brali udział żołnierze, no i uczestniczyła kompania stu pięćdziesięciu juna-
ków, do której należałem. Pamiętam, że zawsze maszerowałem na końcu
– jako ostatni, najmłodszy rodzynek. Na przedzie z kolei szedł jakiś żołnierz
wyższej rangi i on jako jedyny salutował dowódcy. Ale kiedy on salutował
na przedzie, to ja myślałem, że też powinienem salutować z tyłu. Uważałem
widocznie, że jakoś wypada zamknąć ten pochód. Moje salutowanie wywo-
ływało salwy śmiechu i oklaski. Do dziś to pamiętam.
Z Kermine ciężarówkami wyruszyliśmy do portu w Krasnowodzku
w Turkmenistanie. Nad Morzem Kaspijskim była Polska Baza Ewakuacyj-
na, skąd wypływały statki do Persji. W tym czasie dołączyli do nas rodzice.
Zapakowano nas na okręt razem z wieloma innymi Polakami. Był to jeden
z ostatnich transportów wywożących Polaków z terenu ZSSR do Iranu.
Rosjanie robili coraz większe trudności z ewakuacją Polaków z Nieludzkiej
Ziemi, jak nazywano ZSSR. Okręt był znacznie przeładowany. Z braku miej-
sca wszyscy na pokładzie siedzieli albo stali – nie można było się położyć.
Podróż trwała kilka dni. Na tym okręcie na tyle osób były, zdaje się, tylko

30
dwa ustępy. Po wodę trudno było się dopchać. Kiedy mój ojciec po długim
czekaniu w kolejce dostał wiaderko, nim je doniósł, miał już tylko połowę
wody, bo resztę rozlał niespokojny tłum.
Ale najgorsze było to, że wszyscy cierpieli na straszne rozwolnienie.
Trzeba było robić za burtę. Wystarczyło zdjąć spodnie i się dobrze wychy-
lić. Kiedy statek wpływał do portu w Pahlevi w Iranie (obecnie Bandar
Anzalī), był dookoła obsrany. Więcej nawet: wzdłuż burt spływały krwa-
we smugi, bo ludzie cierpieli na krwawą biegunkę. W trakcie drogi zrobi-
łem w spodnie, bo nie mogłem wytrzymać. Wszystko spłynęło do butów.
Jak stanąłem na suchym lądzie, zdjąłem kamasze, z cholewek wysypał się
sam proch. Wszystko wyparowało, skruszyło się. A koledzy mówią: – Jó-
zek, co ty tam masz w butach?
Wszyscy byli chorzy. Tam nie było jednego zdrowego człowieka. Ludzie
umierali jak muchy. Nie było lekarza ani żadnego lekarstwa. Jedyną pomocą
były brytyjskie suchary, które dawano nam w ramach wojskowego zaopatrze-
nia. Gdy przyjechaliśmy do Pahlevi, od razu po zejściu ze statku wykąpaliśmy
się w morzu. Ale to nie wystarczyło. Wszystkie ubrania i buty, które mieliśmy
na sobie, oddaliśmy. Niczego nie prano, wszystko spalono. Zorganizowano
nam łaźnię z gorącą wodą pod namiotem. Wreszcie porządnie wykąpaliśmy
się i ogoliliśmy. Wszyscy bez wyjątku: kobiety, mężczyźni i dzieci. Golono się
tak, że ani jeden włos nie pozostał na ciele! Trzeba było wszystkie te wszy i za-
razy wytruć. Dostaliśmy świeże mundury i ekwipunek – w tym nowe plecaki
i koce. Rozpoczęła się kwarantanna trwająca około trzech tygodni.
Przez te trzy tygodnie w Pahlevi mieliśmy pozbyć się dyzenterii i in-
nych chorób. Szykowaliśmy też żołądki na nową kuchnię. Żyliśmy na tych
sucharach, bo zarządzono dietę. Nie dawano owoców ani warzyw. Ale po-
nieważ dostawaliśmy żołd, a chcieliśmy jakoś ten głód zabić, chodziliśmy
na zakupy na bazar. Tam kupowaliśmy cebulę i jajka. To były dla nas od daw-
na niespotykane rarytasy. Proste produkty, a najważniejsze, że nie szkodziły.
Gotowane jajka były całkiem dobre na żołądek, a cebula, wiadomo, źródło
witamin. Lokalny rynek szybko przystosował się do fali przybyszów z Polski.
Irańscy przekupnie na targu reklamowali swoje towary, wołając po polsku:
„Cebule, jajka! Cebule, jajka!”. Tylko dykcja pozostawiała do życzenia i pod-
śmiechiwaliśmy się, że oni chyba krzyczą: „Co boli? Jajka!”
Dzięki poprawie zaopatrzenia, lepszym warunkom życia i nowej
kuchni pozbyliśmy się czerwonki i tyfusu. W Pahlevi nabawiliśmy się

31
jednak czegoś nowego. Prawie wszyscy mieli problemy z oczami. Każde-
go ranka powieki były tak zaklejone, że trzeba było je rozwierać palcami.
Gdy przychodził zmrok, człowiek był ślepy jak kura. Nazywaliśmy to „ku-
rzą ślepotą”. Dopiero po kilku tygodniach, czyli już w Teheranie, pozbyli-
śmy się tego problemu.
W Pahlevi musieliśmy rozstać się z rodzicami. Oni nie byli w armii,
więc musieli przenieść się do obozu cywilnego, który znajdował się w Ah-
wazie, kilkaset kilometrów na południe od Teheranu. Brat i ja czekaliśmy
na transport do obozu wojskowego pod Teheranem.
Droga do stolicy Persji była dla wielu z nas źródłem mocnych wrażeń.
Transportowano nas ciężarówkami przez strome góry. Piasek, brak wody,
skwar, a do tego kręte górskie drogi. W dole przepaść, a kierowcy nie zdej-
mowali nogi z gazu. Na niektórych odcinkach niejeden z nas już żegnał się
życiem. Odetchnęliśmy z ulgą, dopiero gdy stanęliśmy na równym terenie.
W końcu przyjechaliśmy na miejsce. Pustynia, podobna do tych,
które poznaliśmy w Kazachstanie. Jedyny cień można było znaleźć pod
namiotem. Żeby się zabezpieczyć przed tropikalnymi ulewami, kopało się
w namiocie rynny dookoła posłań. Oczywiście mieliśmy ze sobą odzież,
koce – cały ten ekwipunek, który niegdyś podczas pamiętnych przemar-
szów nosiliśmy na plecach.

32
Z Persji przez Pakistan do Indii

Brat i ja bardzo sobie pomagaliśmy. Szczególnie brat, starszy ode


mnie, patrzył, jak ja daję sobie radę, zawsze gotów pośpieszyć mi z po-
mocą. Jasne było jednak, że ani on, ani tym bardziej ja nie nadajemy się
do działań wojennych. Sprawę wydostania nas z obozu wojskowego ro-
dzice powierzyli ciotce Paulinie. Leszczyńska przyjechała po nas po około
trzech tygodniach naszego pobytu w Teheranie. W porozumieniu z rodzi-
cami zabrała nas z oddziału, kupiła dla nas bilety do Ahwazu i wsadziła
w pociąg. Nie było problemu z pieniędzmi. W czasie służby w junakach,
jako żołnierze, otrzymywaliśmy żołd strzelców szeregowych.
W Ahwazie czekali już na nas rodzice. To był obóz przejściowy dla cywi-
lów przebywających tu do czasu przesiedlenia w inne miejsce. Większość
Kresowiaków wyjeżdżała do Afryki, gdzie powstawały dla nich obozy, któ-
re miały już mniej tymczasowy charakter. W Ahwazie po raz kolejny roz-
począłem szkołę. Była to polska szkoła, w której prowadzono nauczanie
początkowe dla wysiedleńców z Polski.
Muszę powiedzieć, że w tym mieście było nam dobrze. Obóz, w którym
mieszkaliśmy, powstał przed drugą wojną światową. Został zbudowany przez
Niemców. Był czysty, wygodny, a warunki sanitarne nie budziły zastrzeżeń.
Wspaniałe, murowane budynki miały betonowe, szlifowane podłogi. Sufi-
ty wysokie na trzy lub cztery metry. Pod sufitami kręciły się duże wiatraki.
W takich pomieszczeniach, wielkości – powiedzmy – dziesięć na dwadzie-
ścia metrów, kwaterowano nas, cywilów.
Żeby upał był w miarę znośny, wiatraki pracowały non stop. Przy
ścianach naokoło pomieszczeń stawiano potężne bloki lodu. Były to pro-
stopadłościenne bryły. Każda ważyła kilkadziesiąt kilo i miała prawie pół
metra wysokości. Te bloki lodu były na tyle masywne, że topiły się przez
cały dzień. Nawet kałuży nie było, bo woda w tym upale natychmiast pa-
rowała. Następnego dnia przywożono nowy lód i tak na okrągło przez cały
pobyt. Lodownie bez ustanku mroziły nowe dostawy. Do generowania

33
prądu używano ropy naftowej. Lód dostawaliśmy za darmo. Podobnie jak
żywność. Otrzymywaliśmy nie gorsze zaopatrzenie niż wojsko.
W Ahwazie panował taki upał, że między godziną 10.00 a 15.00 nie
wolno było opuszczać budynków. Mieliśmy wszyscy brytyjskie kapelu-
sze korkowe – twarde, grube, z wielkimi rondami. Jak ktoś się wybrał bez
nakrycia głowy na zewnątrz, mógł zostać aresztowany. Takie było rozpo-
rządzenie władz, bo przebywanie na słońcu groziło udarem. Temperatura
dochodziła do 48° C. Smażyliśmy nieraz jajka w tym skwarze. Wystarczyło
położyć na słońcu patelnię. Jak się rozgrzała, wrzucało się jajka, trochę soli,
zamieszało parę razy i jajecznica gotowa.
A jaki smak miały tamtejsze winogrona! Nadzwyczaj szybko dojrzewa-
ły w tym słońcu i były słodkie jak miód. Zajadaliśmy się też kotletami. Przy-
pominały nasze mielone, ale były większe i świetnie przyrządzone. Choć na-
dal cierpieliśmy wygnanie, to jeśli chodzi o żywność, ubranie czy dach nad
głową, grzechem byłoby narzekać. Zakończył się dla nas trwający od czasu
wygnania z domu okres katorgi.
Ojciec, jak zawsze, dobrze odnajdywał się w nowych miejscach. Poznał
oficera odpowiedzialnego za aprowizację. Dzięki temu dostał pracę w ma-
gazynie z żywnością. Od czasu opuszczenia ZSSR nasza sytuacja, jeśli chodzi
o zaopatrzenie, stale się polepszała, do czego poniekąd przyczyniała się wła-
śnie ta praca ojca. Niedługo potem jednak został powołany do armii i musiał
zostawić to zajęcie. Wyjechał na służbę do Iraku.
Ten czas rozstania był dla nas bardzo bolesny. Tym bardziej cierpie-
liśmy rozłąkę, że zaszło pewne traumatyczne wydarzenie. W obozie prze-
bywały głównie kobiety i dzieci, bo mężczyźni byli w wojsku. Byliśmy więc
sami, kiedy do obozu przyszli żołdacy zwolnieni z armii. Było ich dwóch
lub trzech, potężnej postury – po dwa metry wzrostu, szerocy w barach.
Gdy przyjeżdżali, gwałcili kobiety. Wpadali do sali, gdzie było może sto
osób i wyciągali kogoś siłą. Mimo że nas uprzedzano, i tak nie udało się
temu zapobiec. Zostaliśmy przez nich sterroryzowani. Podejrzewano
ich o morderstwo. Wydaje mi się, że byli umysłowo chorzy. Te ich nocne
najścia stanowiły tak mocne przeżycie, że trudno było spać ze strachu,
że przyjdą. Do dziś serce zaczyna bić szybciej na to wspomnienie.
Kiedy dowiedzieliśmy się, że ich złapano, wszyscy odetchnęliśmy
z ulgą. Jeszcze większą jednak radość sprawił nam powrót ojca. Tata nigdy
w armii nie zagrzał miejsca. W Kazachstanie nie chcieli go przyjąć z powo-

34
du stanu zdrowia. Miał 42 lata i straszny reumatyzm. Szczególnie doku-
czał mu ból w kolanach. W armii pozostawał do czasu badania, po którym
komisja orzekała, że się nie nadaje. Tak było dwa albo trzy razy. Również
teraz szybko wrócił do Ahwazu.
Wkrótce dostał też nową pracę dzięki pewnemu Persowi, z którym się
zaprzyjaźnił. Zatrudniono go w wytwórni lodu. Mam do dziś zdjęcie, na któ-
rym jest polski plutonowy, ojciec i ów Irańczyk, który pomógł w znalezieniu
tego zajęcia. Umiejętność nawiązywania bliskich relacji z ludźmi była wielce
ojcu pomocna. Przydawała się wszędzie – od ZSSR do Kanady. Podobnie
było w Kazachstanie i Uzbekistanie, gdzie budował piece ważnym oso-
bom w kołchozie. Wspólnie z wujkiem Leszczyńskim parali się też mu-
rarką, mimo że nigdy wcześniej murarzami nie byli. Trzeba było sobie
radzić, to był klucz do przetrwania.
Pewnego dnia w naszym obozie mały chłopak, mniej więcej ośmio-
letni, trochę młodszy ode mnie, wleciał do ustępu. Ktoś to zauważył i wy-
ciągnęli go stamtąd. Był od stóp do głów unurzany w gównie. Miał szczę-
ście, o mały włos nie utonął!
Z Ahwazu, mniej więcej po półrocznym pobycie, przenieśliśmy się
do Malir, obozu przejściowego dla polskich uchodźców w pobliżu Karachi.
Tak samo jak niegdyś w Teheranie, znów wylądowaliśmy pod miastem na
pustyni. Wokół nie było ani jednego drzewa. Jak okiem sięgnąć stały namioty.
W jednym z nich mieściła się kantyna, gdzie podchodziło się do kontuaru
z menażką. Oprócz jedzenia dostawaliśmy pieniądze. Niedużo bo niedużo,
ale można było kupić banana, jakieś owoce, bo owoców nam nie dawano.
Najczęściej był ryż z mięsem albo coś podobnego. Prowiant, głównie kon-
serwy mięsne, przychodził z Anglii czy ze Stanów. Chleb piekli Polacy. Wodę
trzeba było dowozić spoza obozu cysternami.
W Karachi po raz pierwszy miałem kontakt z harcerstwem. Obaj
z bratem zapisaliśmy się do drużyny. Ponieważ jednak mieliśmy już do-
świadczenia z armii, wydało nam się to dużo mniej ekscytujące. Umieliśmy
już maszerować i czuliśmy, że wcześniej, dzięki wojsku, byliśmy na wyż-
szym etapie podobnej przygody.
W Karachi przebywaliśmy trzy albo cztery miesiące. Nadal jednak
sądziliśmy, że pewnego dnia wrócimy na Kresy – w nasze rodzinne stro-
ny. Towarzyszyło nam poczucie, że tam, za sobą, zostawiliśmy swój dom
– Polskę.

35
Tymczasem w Karachi czekaliśmy na transport do obozu o mniej
przejściowym charakterze. Stamtąd niemal wszyscy jechali do Afryki. Oj-
ciec dowiedział się, że wyjątkowo dobry obóz jest w Indiach. Niełatwo było
się tam dostać. Złożyliśmy podanie. Dopisało nam szczęście, a może znów
zaprocentował spryt ojca. W każdym razie skierowano nas właśnie tam.

36
Valivade Kolhapur India

Obóz nazywał się Valivade Kolhapur India. Znajdował się dwieście mil
na wschód od Bombaju. Miał swoje szkoły, świetlice, boiska sportowe i kor-
ty. Młodzież mogła uczyć się i uprawiać sport, grać w siatkówkę, piłkę nożną
i w tenisa. Dorośli dostawali pieniądze na rękę i sami musieli się urządzić.
Większość mieszkańców stanowiły kobiety i dzieci, bo młodzi mężczyźni
zaciągnęli się wcześniej do wojska, a starcy nie przeżyli morderczej tułacz-
ki. Nie wiem, czy w całym obozie, na pięć tysięcy ludzi, było więcej niż stu
mężczyzn.
Wszystkie budynki postawiono na palach, które wznosiły się trzy-
dzieści cali nad ziemię. To chroniło je przed deszczami pory monsunowej.
Na drodze tworzyły się wtenczas rwące strumienie. Nurt był tak mocny,
że mógł porwać człowieka. Trzeba było uważać na dzieci. Baraki były długie
i miały wiele mieszkań. Do każdego mieszkania prowadziły schodki. Ściany
zbudowano z mat bambusowych, a dach z wypalanej gliny. Strop podparto
belkami. Po tych belkach nocą latały szczury. Mieliśmy dwa pokoje i małą
kuchnię. W jednym pokoju były dwa łóżka drewniane z materacami. Był też
stół, przy którym jadało się posiłki. W sypialni jedno łóżko zajmowali ro-
dzice, a drugie ja z bratem. Spało się po europejsku, w pościeli. Nad łóżkami
wisiały mocne nylonowe moskitiery, które chroniły może nie tyle nawet
przed malarycznymi komarami, których było niewiele, ile przed wszystkim
innym, co żądli lub gryzie.
Zresztą zawsze bardzo uważnie patrzyliśmy pod nogi, przemieszcza-
jąc się po obozie. Po zmroku chodziło się z latarkami. Raz, gdy późnym
wieczorem wracaliśmy z bratem z pracy w masarni, natrafiliśmy na kobrę
zwiniętą na schodkach domu. Grzała się na kamieniu, który trzymał tem-
peraturę, ocieplony w ciągu dnia słońcem. Na szczęście zobaczyliśmy jej
kształt w świetle latarki i nie nadepnęliśmy na nią.
Zastanawialiśmy się przez chwilę, co robić. Gdybyśmy spłoszyli węża,
zapewne nieraz by jeszcze wracał. Świadomość, że gdzieś koło domu kręci

37
się kobra, na pewno nie była miła żadnemu z domowników. Nosiliśmy
ze sobą mocne kije bambusowe długości około półtora metra i średnicy
do trzech centymetrów. To było twarde drewno. Można było walić choć-
by i w betonowy słup i kij się nie łamał. Brat podszedł z jednej strony,
ja z drugiej. Walnęliśmy w nią z całej siły. Kobra stanęła w pozycji bojowej.
Rozwinęła swój kołnierz i wyglądała imponująco. Nie było odwrotu. Albo
my, albo ona. Tym mocniejsze zadawaliśmy ciosy. W końcu wąż padł bez ży-
cia. Miał około sześciu stóp, czyli prawie dwa metry.
Nocą wychodziły także z ziemi skorpiony, szczury kopały nam dziu-
ry pod fundamentami, a w obozie panoszyły się wszędobylskie jaszczurki.
Niektóre naprawdę wielkie, mogły mieć nawet z metr długości. Nie były
groźne, ale dość obrzydliwe. Od całego tego dzikiego świata oddzielała nas
właśnie moskitiera. Dawała w nocy poczucie, że jesteśmy zamknięci w pry-
watnej, bezpiecznej przestrzeni i poza zasięgiem zakradającej się do na-
szych domostw, wszechobecnej przyrody. Gdy tylko pojawiło się najdrob-
niejsze pęknięcie w sieci, natychmiast bardzo starannie je reperowaliśmy.
Przez cały czas pobytu w obozie każdy z nas – matka, ojciec, brat i ja
– co rano wypijał kieliszek wódki. To było jedno z tych postanowień mat-
ki, których z żelazną konsekwencją pilnowała. Podobno samogonka utrzy-
mywała nas w zdrowiu i chroniła przed malarią. Nie robiliśmy tej wódki
sami, tylko gdzieś kupowaliśmy. Każdy jednak wiedział, że jest to bimber
domowej roboty. Zdaje się, że miałem raz malarię, ale krótko. Rodzice nie
chorowali, brat też chyba nie. Inni owszem – nieraz ktoś mówił o malarii
w rodzinie. Mimo to, w przeciwieństwie do wielu poprzednich miejsc na-
szej tułaczki, w Valivade grabarze nie mieli wiele pracy.
Podłogi w domach były gliniane i pokryte warstwą krowich odcho-
dów. Żeby zrobić taką podłogę, najpierw suszyło się te odchody, a po-
tem rozrabiało w wodzie. Powstawała taka pasta i nią smarowało się całe
mieszkanie. Jak wyschła, wyglądała wspaniale. Tak zrobiona podłoga wy-
trzymywała mniej więcej tydzień, a potem zaczynała troszeczkę pękać.
Wtedy zrywało się ją i kładło nową. Oczywiście te odchody na podłodze
miały charakterystyczną woń, ale co ciekawe, tak się do niej przyzwycza-
iliśmy, że potem trudno było się bez tego zapachu obyć. Niektórzy Hindu-
si tak lubili te odchody, że kładli sobie krowią pastę na włosy.
Obóz miał kształt koła. W jego geometrycznym centrum znajdowała
się baza administracyjna i szkoła. Były też hale sportowe i świetlica. Pier-

38
ścień zewnętrzny wokół tej bazy zabudowany był barakami. Dzielił się
na pięć rewirów. W każdym był duży zbiornik z wodą na potrzeby miesz-
kańców. Dowożono ją cysternami. Basen nie był przykryty, woda parowała,
a jak była zawierucha, to gromadziło się tam mnóstwo śmieci. Wodę trzeba
było zawsze gotować w kuchenkach naftowych przed spożyciem. Myliśmy
się w miskach. Odzież prało się w rzece, która była stosunkowo niedaleko.
Zajmowały się tym za wynagrodzeniem hinduskie kobiety.
W rzece tej można było się nawet kąpać, ale chłopcy woleli oko-
liczne baseny gospodarcze należące do Hindusów. To były zbiorniki po-
dobne do tych, które mieliśmy w obozie. Miały po kilka metrów szeroko-
ści i długości i może nawet kilka metrów głębokości. Chłopcy uwielbiali
do nich skakać. Powodowało to liczne skargi ze strony miejscowych, któ-
rych wille sąsiadowały z obozem. Nasza administracja musiała się nie-
raz wstydzić także za wandali, którzy profanowali hinduskie świątynie.
Te żarty szły zdecydowanie za daleko. Nikt nikogo ani razu za rękę nie
złapał, ale powodowało to ferment w stosunkach z miejscowymi. Mimo
to, ogólnie biorąc, relacje nie były najgorsze. Zdarzały się nawet mał-
żeństwa Polek z tamtejszymi mężczyznami. Związki te nie były jednak
w moim odczuciu zbyt udane. Bariery kulturowe stanowiły poważne
obciążenie. Przede wszystkim kobiety traciły część praw. Można powie-
dzieć, że wcielały się bardziej w rolę niewolnic niż partnerek życiowych
swoich mężów.
Ojciec, na początku naszego pobytu w Valivade, pełnił w obozie funk-
cję komendanta policji. Matce nie bardzo się to podobało.
– Masz 43 lata – mówiła mu. – Tracisz czas w policji. Czemu nie spró-
bujesz czegoś, co przyniesie większy dochód? Znasz się na wyrobie wędlin.
Czemu nie zajmiesz się ich produkcją?
Na mięso w obozie był całkiem spory popyt. Co prawda działały trzy
masarnie, ale bez prężności, jakiej można by się spodziewać po przed-
siębiorstwach działających w tak idealnych warunkach do prowadzenia
biznesu. Właścicielami byli ludzie starsi, bez wielkiej motywacji do pracy,
którzy bez żalu likwidowali interes, z czego chętnie skorzystał mój ojciec.
Zaopatrzenie zapewniali hinduscy myśliwi, którzy rano wychodzili na po-
lowanie do dżungli czy na step i zabijali dzikie świnie. Miały inny kolor
sierści, ale wyroby wychodziły z nich równie dobre jak polskie. Przygoto-
wywaliśmy kiełbasę, szynki, salcesony. Tylko nie można było robić zapa-

39
sów, bo nie było lodówek. Wszystko albo sprzedało się na pniu tego same-
go dnia, albo trzeba było wyrzucić do kosza!
Robiliśmy przetwory z wieprzowiny, drobiu i jagnięciny, nigdy z wo-
łowiny! Zabijania krów zabraniał hinduizm. Naszymi klientami byli głów-
nie Polacy. Rzadziej przyjeżdżali Anglicy – przeważnie po szynkę lub kieł-
basę. Warunki do biznesu było wymarzone. Konkurencji przez ostatnie
dwa i pół roku naszego pobytu w obozie nie było w ogóle – bo ojciec wyku-
pił wszystkie działające tam masarnie. Brat i ja przez ostatni rok także pra-
cowaliśmy w tym rodzinnym przedsiębiorstwie. Czasem po wiele godzin,
aż do późnego wieczora lub nocy.
Tak ciężka praca przydawała naszej rodzinie poważania w obozie.
Oczywiście każdy, kto chciał, mógł siedzieć z założonymi rękami. I tak
wszyscy w Valivade dostawali pieniądze. Można też było pracować w szko-
le, policji czy administracji za niewielką pensję. Ale my woleliśmy zakasać
rękawy i robić coś dochodowego. To pozwoliło nam zgromadzić oszczęd-
ności. Najęliśmy sobie też jednego hinduskiego pracownika. Zdziwiliśmy
się trochę, kiedy on wynajął sobie jeszcze jednego, a ten wynajął kolejnego.
Jednego opłacaliśmy, a trzech pracowało.
Bazar znajdował się na skraju rejonu pierwszego. Był on główną
bazą zaopatrzeniową mieszkańców obozu. Kupowali tam wszyscy. Jak
mówiłem, każdy dostawał co miesiąc pieniądze na utrzymanie. Trzeba
było zapewnić sobie jedzenie, ubranie i wszystko, co potrzebne. Handel
prowadzili głównie Hindusi.
Mama również bardzo szybko zwietrzyła w lokalnym handlu oka-
zję do zarobku. Zajęła się sprzedażą towarów luksusowych. Sprowadzała
z Bombaju kilimy, ubrania i wódkę. W asortymencie miała też odzież prze-
kazywaną do Indii przez Polonię amerykańską. Kupowała ją od Hindusów!
W Indiach była bowiem wielka korupcja. Polscy urzędnicy dostawali trans-
porty z pomocą dla uchodźców, ale zamiast ją nam rozdawać – sprzedawali
Hindusom. Matka odkupywała potem ten towar od nich, a od niej z kolei
kupowali Polacy.
W obozie szkolnictwo stało na wysokim poziomie. Geografia, historia
Polski, historia powszechna – do wszystkich przedmiotów sprowadzono
dobre polskie podręczniki. Uczyli zawodowi nauczyciele. Kierowniczką
szkoły była bodajże pani doktor filozofii. Zacząłem edukację w Indiach
od klasy trzeciej. Czwartą brat i ja nadrobiliśmy w czasie wakacji. Zdaliśmy

40
egzaminy, dzięki prywatnym lekcjom, i tak przeszliśmy wyżej. Pod koniec
pobytu w Indiach mieliśmy zatem już skończone wszystkie cztery klasy
gimnazjalne.
To był czas, kiedy moi rówieśnicy zaczęli interesować się dziew-
czynami. Przed samym wyjazdem zostałem zaproszony na prywatkę, na
której wspólnie bawili się chłopcy i dziewczęta z obozu. Nie było rodziców.
Bardzo mi się to podobało, że możemy być już tak samodzielni.
To był okres dojrzewania. Burza hormonów. Niektórzy koledzy w wie-
ku piętnastu czy szesnastu lat zaczęli nawet odwiedzać burdele. Kilku znajo-
mych przyniosło stamtąd jakąś wstydliwą chorobę.
W obozie mieliśmy też kino. Pamiętam, że oglądaliśmy w nim walkę
o mistrzostwo świata w boksie. Mistrzem był wówczas Joe Louis, słynny
czarnoskóry pięściarz z USA. Grano też amerykańskie westerny, a tak-
że baśń o Alibabie i czterdziestu rozbójnikach. Wszystkie projekcje były
po angielsku. Chłonęliśmy przede wszystkim obraz, bo niewiele rozumie-
liśmy z dialogów.
W Indiach w obozie graliśmy w piłkę prawie każdego dnia. Wyjąt-
kiem były tylko okresy monsunowe, kiedy mocno padało. Teren był bar-
dzo nierówny, piaszczysto-kamienisty. Krew się lała przy każdym upad-
ku. Mieliśmy zawsze mocno poobijane paznokcie i zdarte kolana. Dużo
mniej kontuzjogenny, ale też popularny, był ping-pong i skok przez kozła.
Organizowano także zawody lekkoatletyczne. Dni spędzało się w szkole,
na boisku i w kościele.
Zajęcia szkolne trwały mniej więcej do południa. Potem była właśnie
piłka nożna lub inne sporty. Wieczorem zaś szło się na nieszpory. To był
święty obowiązek, żeby każdego dnia iść do kościoła. Mama czuwała nad
jego wypełnianiem i, jak to ona, potrafiła narzucić nam w tej sprawie żela-
zną dyscyplinę. Główny kościół znajdował się w rejonie piątym. Zdaje się,
że w obozie było dwóch księży. Jeśli chodzi o uczucia religijne, ojciec nie
odznaczał się gorliwością. Myślę, że nie był ani zimny, ani gorący. Raczej
umiarkowany. Nadgorliwość po prostu nie leżała w jego naturze.
W Valivade spędziliśmy aż pięć lat (1943-1948). Wszystkim uchodź-
com dobrze się w Indiach powodziło. Czasem ktoś zachorował na malarię,
ale nie był to wielki problem. Na brak chleba i rozrywki w obozie nie na-
rzekano. Były owoce, jarzyny, mięso, mleko – wszystkiego pod dostatkiem.
Organizowano obozy harcerskie, a nawet wycieczki turystyczne. Można

41
było pojechać na przykład na Cejlon. Prawdę powiedziawszy, ani brata,
ani mnie zanadto to nie interesowało. Może po latach tułaczki mieliśmy
dość zwiedzania świata? Przez cały pobyt w Valivade wyjechaliśmy najda-
lej do Kolhapuru, oddalonego od obozu bodaj dziesięć kilometrów.
Był początek roku 1948, kiedy dowiedzieliśmy się, że będziemy musieli
opuścić Valivade. Obóz miał zostać zlikwidowany. Do Polski nikt nie chciał
wracać. Zresztą te ziemie już były zabrane przez Rosjan. Nikt z nas nie zamie-
rzał mieszkać w Związku Sowieckim. Dobrze już znaliśmy sytuację polityczną
w kraju: kto tam rządzi i jak tam jest. Słyszeliśmy o ustaleniach międzymo-
carstwowych w Poczdamie, o spotkaniach Stalina, Churchilla i Roosevelta.
Było jasne, że Sowieci położyli łapę na Polsce. Kto by chciał wracać do ko-
munizmu? Nie zamierzaliśmy władować się znów w to piekło. Byli jednak
tacy, którzy wrócili do kraju. Należeli do tej grupy przeważnie ludzie bardzo
samotni, niemający co ze sobą zrobić, albo oderwani od rodziny i tęskniący
za bliskimi w ojczyźnie. Ale spośród tych, którzy mieli najbliższych na Zacho-
dzie, nie słyszałem, żeby ktokolwiek pchał się do Polski.
Zagraniczne żurnale, które przychodziły z Australii, USA czy Kana-
dy, pomagały nam marzyć o lepszej przyszłości na Zachodzie. Dostarczano
nam je regularnie do obozowej świetlicy. Na zdjęciach widziałem piękne
asfaltowe drogi otoczone szpalerem drzew, z białą linią pośrodku jezdni.
Po nich mknęły nowoczesne samochody. To były moje wczesne wyobraże-
nia o życiu w bogatych społeczeństwach rozwiniętych państw. A nuż do-
staniemy się do jednego z tych wspaniałych krajów? Może będziemy mieli
taki samochód i będziemy jeździć takimi właśnie szerokimi asfaltowymi
drogami?
Tylko o domu nigdy nie marzyłem. Przez ostatnie osiem lat tułałem
się po namiotach i barakach. Najwyraźniej koncepcja mieszkania na swoim
stała mi się zupełnie obca.
Niektóre rodziny w Valivade starały się o wyjazd do Australii. Także
i my złożyliśmy podanie. Nie mogliśmy jednak niestety spełnić niektórych
wymagań. Przyjmowano rodziców ze starszymi dziećmi, które już mogły
pracować. Brat i ja byliśmy za młodzi. Najbardziej zależało ojcu na wyjeździe
do USA. Żeby się tam dostać, trzeba było z kolei zapłacić sporo pieniędzy
– takiej kwoty nie mieliśmy.
W tej sytuacji jedyną możliwością uniknięcia powrotu do Polski był
dla nas wyjazd do Frankfurtu w Niemczech. Po wojnie pozwalano osiedlać

42
się tam emigrantom z Polski. Ta perspektywa nie budziła w naszej rodzinie
zachwytu. Niemcy były krajem naszych niedawnych prześladowców. Rany
były zbyt świeże i zbyt bolesne, żeby się mogły tak szybko zagoić. Propo-
zycję wyjazdu do Niemiec traktowaliśmy więc jako rozwiązanie tymcza-
sowe – zamierzaliśmy szukać szansy przedostania się stamtąd do innego
europejskiego państwa lub wyjazdu na inny kontynent. Nie mieliśmy pew-
ności, czy nasz plan się powiedzie. Stanęliśmy przed kolejnym życiowym
zakrętem.
Od czasu zakończenia wojny, czyli przez dwa albo trzy lata, ojciec pro-
wadził korespondencję z wujem Leszczyńskim, który wraz z całą rodziną
przebywał w Londynie. Ich droga na Wyspy Brytyjskie była niewątpliwie
ciekawa. Od kiedy widzieliśmy się po raz ostatni z Leszczyńskimi, a było
to w Persji, najpierw wojna zdążyła rozproszyć całą rodzinę po świecie,
a potem pokój zdołał połączyć ich w tym samym kraju. Mikołaj Leszczyń-
ski, jako żołnierz polskiej armii, trafił najpierw do Włoch. Paulina z woj-
skiem pojechała do Egiptu. Karol, ich syn, również jako żołnierz, został wy-
słany do Anglii. Młodsze dzieci, Franek i Józef, które nie mogły brać udziału
w działaniach wojennych, początkowo były z nami w Teheranie w oddzia-
le junaków. Kiedy brat i ja opuściliśmy wojsko, oni pojechali do Bagdadu
i Palestyny. Dopiero po wojnie, w 1945 roku, przepłynęli statkiem do An-
glii, gdzie spotkali się z resztą rodziny.
Leszczyńscy nie planowali pozostania w Wielkiej Brytanii na dłużej.
Dwa czy trzy lata po zakończeniu wojny chcieli przenieść się do Ameryki.
Właśnie o tych planach wuj Leszczyński korespondował z moim ojcem.
Pisał między innymi o swoim dalekim kuzynie, Józefie Jakimowiczu, który
przed wojną wyjechał do Kanady. Jakimowicz był dla Mikołaja Leszczyń-
skiego kuzynem trzeciego albo czwartego stopnia. Było to pokrewień-
stwo dalekie, ale mogło teraz odegrać istotną rolę. Leszczyńscy liczyli,
że Jakimowicz mógłby ich zaprosić do siebie, co umożliwiłoby im emi-
grację do Kanady. Niestety kontakt z Jakimowiczem się urwał. Wiadomo
było tylko, że wyjechał z Polski w 1937 lub 1938 roku. Gdzie jest teraz?
Tego nikt nie wiedział.
Mój ojciec również pamiętał Jakimowicza. Pochodzili z jednej wsi
– Bereźnicy Szlacheckiej. Szansa nawiązania z nim kontaktu była jednak
nieduża, a poza tym nie łączyły nas nigdy więzy na tyle silne, by liczyć
na zaproszenie z jego strony. Ojciec pamiętał go jak przez mgłę. Wiadomość,

43
że Jakimowicz jest w Kanadzie, nie była więc dla nas żadną przesłanką
do snucia planów o wyjeździe do tego kraju.
Kiedy opuszczaliśmy Valivade, mieliśmy przy sobie około dwanaście
tysięcy rupii indyjskich. To było mniej więcej tysiąc funtów brytyjskich
lub trzy tysiące dolarów amerykańskich. Te pieniądze pochodziły przede
wszystkim z masarni, ale też po części z handlu, który prowadziła mama.
Kiedy ojciec wiedział już, że czeka nas kolejna podróż w świat, dobrze za-
opatrzył rodzinę na drogę. Wytrzasnął skądś wielkie pojemniki metalowe.
Miały podstawę kwadratu o boku trzydziestu centymetrów i około sześć-
dziesięciu centymetrów wysokości. Ojciec wpakował do nich kiełbaskę
suchą krakowską. Całość zalał smalcem, a pojemnik zapieczętował. Zda-
je się, że mieliśmy sześć takich beczek. Tak wyekwipowani, wyruszyliśmy
w nieznane.

44
Podróż przez ocean

Niedaleko Valivade była stacja kolejowa. Podczas likwidacji obozu zosta-


liśmy tam przetransportowani i pociągiem pojechaliśmy do portu w Bom-
baju. Zaokrętowano nas na statek „General Stewart” – amerykański okręt
wojskowy. Nad pokładem sterczały potężne działa. Lufy były zapieczęto-
wane, bo po wojnie statek pełnił już tylko funkcje transportowe.
Przystanek pośredni wypadał w Mombasie w Kenii. Zaplanowano
nam kilkunastodniowy postój, podczas którego odmalowano statek i do-
konano przeładunku. Potem płynął dalej do Europy. W Kenii większość pa-
sażerów opuściła okręt i rozjechała się w różne części Afryki, do obozów,
które nie zostały jeszcze zamknięte. Ludzie wybierali Afrykę jako rozwią-
zanie przejściowe. Można było zyskać trochę czasu potrzebnego do uzy-
skania pozwoleń na wyjazd do Anglii, USA czy Australii.
Ojciec zaprzyjaźnił się z kapitanem okrętu – człowiekiem, który miał
polskie korzenie. Słabo mówił po polsku, ale to wystarczyło, żeby się z nim
dogadać. Dowiedzieliśmy się, że okręt nie kończy rejsu w Genui, ale płynie
dalej, do Halifaksu w Kanadzie, a potem do Nowego Jorku.
– Może jednak udałoby nam się jakoś dostać do Ameryki? – nie prze-
stawał marzyć ojciec. – Kto mógłby nam w tym pomóc? – próbował szukać
rozwiązań.
Jedyną osobą, do której w obecnej sytuacji można było zwrócić się
z problemem, był ów kapitan okrętu. Po kilku dniach podróży ojciec posta-
nowił prosić go o pomoc. Wziął 300 dolarów amerykańskich, czyli jedną
dziesiątą swojego majątku, włożył do kasetki z kości słoniowej i wręczył
kapitanowi.
– Chcę się dostać wraz z moją rodziną do Kanady albo do USA i tam
zamieszkać. Jeśli może pan cokolwiek zrobić w tej sprawie, będę panu
ogromnie wdzięczny.
Kapitan stał w milczeniu, najwyraźniej bijąc się z myślami. Przez kil-
kanaście dni rejsu zdążył już polubić mojego ojca, który miał ów dar zjed-

45
nywania sobie ludzi. Sprawa była jednak wyjątkowo trudna. Restrykcyjne
przepisy emigracyjne nie pozwalały całym milionom chętnych z Europy
i ze świata dostać się do Ameryki. Czy w tym przypadku może się to udać?
Kapitan widział jednak desperację w naszych oczach.
– Ma pan kogoś w Kanadzie lub USA, kto mógłby wystawić zaprosze-
nie na przyjazd? – zapytał po namyśle.
– To jest właśnie największy problem – zasępił się ojciec. – Nie znamy
nikogo, kto mógłby za nas poręczyć w Kanadzie. Co prawda jest jeden czło-
wiek, który prawdopodobnie tam mieszka, nazywa się Józef Jakimowicz,
ale nie mieliśmy z nim kontaktu, odkąd wyjechał.
Kapitan zastanowił się chwilę, w końcu powiedział:
– Proszę opowiedzieć o nim wszystko, co mogłoby nam w jakikol-
wiek sposób pomóc. Może będzie szansa go odnaleźć.
O dziwo, tak przecież skąpe informacje, którymi dysponował ojciec,
a więc nazwisko osoby i data wyjazdu, posłużyły kapitanowi do podjęcia
bardzo konkretnych i energicznych działań. Przez radio skontaktował się
w tej sprawie z Czerwonym Krzyżem w Genewie. Namówił kogoś w Szwaj-
carii, aby cierpliwie przejrzał książki teleadresowe. Następnie zadzwonił
do biura emigracyjnego w Ottawie. Tam znów ktoś musiał przejrzeć archi-
wa. W wyniku tych poszukiwań jakimś cudem trafiono na farmera miesz-
kającego w miejscowości Tomahawk, 100 km od Edmonton w Albercie,
który nosił nazwisko Jozef Jakimowicz. Nie miał telefonu, ale można było
skontaktować się z nim listownie.
Akcja podjęta przez kapitana statku „General Stewart” przyniosła
nadspodziewany efekt. Mieliśmy bez wątpienia szczęście, że trafiliśmy
na tylu ludzi dobrej woli. Mam tu na myśli zarówno pracowników szwaj-
carskiego Czerwonego Krzyża, jak i kanadyjskich urzędników, którzy
pomogli załatwić stosowne dokumenty. Wreszcie też Józef Jakimowicz
– ten, bez którego nasz wyjazd byłby niemożliwy – wyciągnął do nas rękę.
Nim przypłynęliśmy do Genui, czyli w ciągu kilkunastu dni, formalności
były już załatwione. Jakimowicz zdążył przyjechać do Edmonton, pod-
pisać zaproszenie i zagwarantować nam pobyt. Ku wielkiej radości całej
rodziny mogliśmy płynąć do Kanady.
Cała podróż z Indii trwała czterdzieści dni. W tym czasie, na odcinku
między Mombasą a Genuą, wpadła mi w oko dziewczyna o imieniu Halina.
Miała piętnaście lat, ja byłem od niej o pół roku starszy. Pamiętam jej we-

46
sołe, niebieskie oczy, piękny uśmiech, jasne blond włosy i aksamitną, nieco
opaloną tropikalnym słońcem skórę. Spotkaliśmy się kilka razy na okręcie.
Zawsze w towarzystwie innych rówieśników. Siedzieliśmy na pokładzie i pa-
trzyliśmy na bezkresne pofalowane przestrzenie Oceanu Indyjskiego. Mimo
że było to zaledwie kilka chwil, spotkanie z Haliną odcisnęło się żywym
wspomnieniem w mojej pamięci. Brat i ja wychowywaliśmy się z dala
od dziewczyn. Mieliśmy wokół wielu kolegów, ale towarzystwo koleżanek
było nam obce. Dlatego rejs ten stał się dla mnie miejscem pierwszego
młodzieńczego zauroczenia.
Kiedy wypływaliśmy z Genui, cała nasza rodzina miała dla siebie osob-
ną kabinę. Było to maleńkie pomieszczenie z czterema metalowymi kojami,
pomalowane w całości na biel szpitalną. Morze było niespokojne. Statkiem
huśtało bez przerwy. Ilekroć podnosiłem się z posłania, nachodziły mnie
mdłości. Całą podróż przeleżałem na koi bez życia. Nie ciągnęło nas nawet
do kantyny, bo cokolwiek zjedliśmy, w czasie sztormu natychmiast wracało
do gardła.
Gdy dotarliśmy do Halifaksu, wzbudziliśmy niemałe zdziwienie.
Polacy, mieszkający dotąd w Indiach, przebyli tysiące mil, by zamiesz-
kać w Albercie! To było coś osobliwego. Mówiono o nas nawet w ogólno-
krajowym radiu CBC. O tej relacji dowiedzieliśmy się dopiero od Polonii
w Edmonton, mniej więcej pół roku później. Celnicy z odprawy w Halifak-
sie najwyraźniej opowiedzieli naszą historię dziennikarzowi, który uznał,
że jest warta przedstawienia słuchaczom.
W Halifaksie brat i ja mieliśmy po raz pierwszy dobrą okazję sprawdzić
w praktyce przydatność lekcji angielskiego otrzymanych jeszcze w Indiach.
Ostatniego roku w Valivade rodzice fundowali nam korepetycje ze starszą
panią, siedemdziesięcioletnią Angielką, nauczycielką angielskiego. Mieliśmy
dwie albo trzy godziny lekcji w tygodniu. Nie było to dużo, ale wystarczyło,
żeby poznać podstawy, które pozwalały w obcym kraju kupić coś w sklepie
albo zapytać o drogę. Gdy przechodziliśmy kontrolę paszportową i celną, za-
uważyliśmy, że wielu Polakom z Europy trudno było porozumieć się z urzęd-
nikami. A my już nawet mogliśmy trochę pomóc.
Tak oto jeszcze raz przydała się zapobiegliwość ojca i matki, którzy
nie szczędzili środków, by zapewnić nam wykształcenie. To ona pomagała
nam pokonywać przeciwności losu. Dzięki takim właśnie cechom rodzi-
ców, ich wspaniałej zaradności i woli przetrwania, mordercza tułaczka

47
– będąca udziałem setek tysięcy polskich Kresowiaków – nie zdołała zła-
mać w nas ducha. Jako rodzina z tej próby wyszliśmy zwycięsko.

48
Początki w Kanadzie

Po przebyciu kontroli celno-paszportowej w Halifaksie mogliśmy ruszyć


dalej, w kierunku Alberty – prowincji, w której mieszkał zapraszający nas
do Kanady gospodarz, ów Józef Jakimowicz, którego właściwie nie zna-
liśmy. To była długa, pięciodniowa podróż pociągiem. Nie bardzo nawet
wiedzieliśmy, gdzie jest to miasto, do którego jechaliśmy, a już zupełnie
nie mieliśmy pojęcia, jak odnaleźć potem ową wieś – cel naszej podró-
ży. Na dodatek rodzice martwili się moją chorobą. Dostałem strasznego
ataku reumatyzmu. Nie mogłem nawet zginać kolan. Jeszcze na statku
płynącym przez Ocean Indyjski nabawiłem się tej choroby. To była zima,
początek wiosny. Spało się na metalowym pokładzie. W ciągu dnia było
dosyć ciepło, ale noce zdarzały się mroźne. Teraz tak bolało, że prawie
nie mogłem chodzić.
Z pomocą przyszedł nasz współpasażer. To był polski emigrant, który
jechał z Afryki do Kanady. Szczęśliwie płynęliśmy tym samym statkiem,
a potem jechaliśmy tym samym pociągiem, gdyż mężczyzna również zmie-
rzał do Edmonton. Miał w tym mieście brata.
– Może brat pomógłby nam w dostaniu się do szpitala? – pomyślał
ojciec.
Tak też się stało. Po przyjeździe na dworzec wczesnym rankiem trafi-
łem najpierw do domu owego brata, a następnego dnia zostałem przewie-
ziony do szpitala w Edmonton, skąd wyszedłem dopiero po dwóch tygo-
dniach kuracji. Leczenie zakończyło się sukcesem, ale jeszcze przez trzy lata
nosiłem bandaż elastyczny wokół kolan i wcierałem maści rozgrzewające.
Kiedy znalazłem się w szpitalu, rodzice wraz z Władkiem pośpie-
szyli na umówione spotkanie z Jakimowiczem. Mieli się z nim zobaczyć
w Gainford, miejscowości oddalonej o 100 km na północ od Edmon-
ton. Udało im się tam dotrzeć, ale spotkał ich zawód, gdyż nie zastali go
na stacji. Czekali na walizkach przez jakiś czas. Potem ojciec zaczął roz-
glądać się po okolicy.

49
Poszedł do sklepu, pytał przypadkowych ludzi. Tam było sporo emi-
grantów. Nietrudno było trafić na kogoś, kto mówił po polsku lub ukraińsku.
– Z Indii przyjechaliśmy. Z obozu. Cała polska rodzina. Nie znamy
nikogo. Szukamy Józefa Jakimowicza, powinien gdzieś tu mieszkać – tłu-
maczył nasze trudne położenie.
Wreszcie, ku radości ojca, ktoś zaoferował pomoc.
– Wiem, gdzie mieszka Jakimowicz. To jest 16 mil stąd. Jadę w tamtą
stronę. Mogę was zabrać.
Jakimowicz był zaskoczony naszym przybyciem. Okazało się, że nikt
go nie uprzedził o dacie przyjazdu. Ojciec co prawda wysłał do niego tele-
gram jeszcze z Halifaksu, ale doszedł parę dni po nas, z ogromnym opóź-
nieniem.
Po dwóch tygodniach ojciec zabrał mnie ze szpitala. Nie było to pro-
ste. Musiał w ciągu jednego dnia przejechać z farmy Jakimowicza do Ed-
monton i razem ze mną wrócić z powrotem. Było już dobrze po zmroku,
kiedy autobusem dostaliśmy się do Gainford, skąd trzeba było jeszcze
przejść pieszo około 25 kilometrów do Tomahawk. Miałem na sobie strój
wyjściowy, swoje najlepsze ubranie. Podwinąłem nogawki od garnituru,
żeby ich nie pobrudzić w czasie marszu. Wiosenne roztopy zdążyły zmie-
nić drogi w grzęzawisko. Nogi zanurzały się po kostki w błocie. Musiałem
uważać, żeby nie pogubić lakierków.
– Daleko jeszcze? – zapytałem po półgodzinnym marszu.
– Nie tak daleko, już dochodzimy – starał się pocieszać ojciec.
Ten sam dialog powtórzył się po godzinie, potem po dwóch, a potem
to już pytałem chyba co piętnaście minut. Szliśmy, o ile pamiętam, cztery
godziny. Nocą dotarliśmy do Tomahawk. Byłem wykończony.
Jakimowiczowie żyli nadzwyczaj skromnie. Czterej synowie pracowali
w lesie, przy ścince drzewa i w tartakach. Nie chodzili do szkoły. Byli trochę
starsi od nas. Jakimowicz zajmował się gospodarstwem, w czym pomagała
mu żona. Rodzina mieszkała w starej szopie o powierzchni może piętnastu
metrów kwadratowych. Nie było tam nawet miejsca na sześć osób. Przypusz-
czam, że chłopcy musieli latem spać w stodole albo w stajni. Wystarczyło,
że stały tam dwa łóżka, a nie dało się przejść. Trzeba było chodzić po posła-
niach. Pośrodku stał piecyk żelazny z metalową rurą prowadzącą do komina,
która nagrzewając się, pełniła rolę kaloryfera. Zimą i wiosną bez przerwy
paliło się drewnem. Nawet ustępu nie było i po prostu chodziło się na dwór.

50
Samo Tomahawk to było prawdziwe odludzie – z jednym sklepem
i pocztą. Farmerzy mieszkali w odległości około trzech mil od siebie. Drogi
nieutwardzone przez całą wiosnę tonęły w błocie. Trzeba było stale cho-
dzić w gumiakach. Wydawało się nam, że jesteśmy naprawdę na końcu
świata.
Te warunki zupełnie nie spełniały oczekiwań rodziców. Z jednej stro-
ny byli wdzięczni Jakimowiczowi, że ściągnął ich do Kanady, z drugiej nie
wyobrażali sobie, że mogliby żyć na takiej farmie. To nie było środowisko,
gdzie dałoby się rozwinąć skrzydła i gdzie dzieci mogłyby zdobyć potrzebne
w życiu wykształcenie. Nie o takiej przyszłości wszyscy myśleliśmy, kie-
dy marzyliśmy o wyjeździe do Kanady. Zupełnie co innego widzieliśmy,
przeglądając żurnale w świetlicy w Valivade. Ojciec w chwili frustracji
powiedział, że wolałby powrót do Związku Sowieckiego niż życie tutaj.
Po tygodniu, może dwóch, rodzice zdecydowali się opuścić gospodarstwo
i przenieśli się do Edmonton, aby tam szukać dla siebie szansy na życiowy
start w Kanadzie.
Brat i ja zostaliśmy w Tomahawk jeszcze do zakończenia roku szkol-
nego, czyli przez około dwa miesiące. Od połowy kwietnia do końca czerwca
1948 roku chodziliśmy tam do kanadyjskiej szkoły. To była wiejska placów-
ka edukacyjna z jedną tylko salą. Wszystkie dzieci w różnym wieku – z klas
od pierwszej do dziewiątej – z jedną nauczycielką, która dokonywała cudów,
by zapanować nad tym stadkiem. Władek i ja byliśmy jedynymi imigranta-
mi. Słabo mówiliśmy po angielsku. Na tyle słabo, że nie można nam było da-
wać żadnych zadań, bo nic nie rozumieliśmy. Byliśmy starsi od wszystkich.
W tej samej klasie uczyły się nawet sześciolatki. Patrzyli na nas jak na dzi-
wolągi, które mówią innym językiem. Nie dało się tam raczej niczego na-
uczyć. Po zakończeniu roku szkolnego przenieśliśmy się do Edmonton.
Rodzice znaleźli w mieście dwupokojowe mieszkanie u Kanadyjczyka
o polskim nazwisku. Ojciec chodził też od domu do domu i pytał, czy jest coś
do zrobienia. To była wczesna wiosna, sezon prac ogrodowych. Znalazł zaję-
cie – kopał ogródki. Po miesiącu czy dwóch dostał lepszą pracę w Edmonton
Spring Works na Jasper Avenue. To była mała fabryka, która produkowała
resory do samochodów. Ojciec pracował tam przez kilka lat jako kowal. Po-
tem znalazł pracę w C.W. Carry, gdzie pozostał aż do emerytury w 1960
roku. Mama z kolei zatrudniła się w Puritan Café, restauracji, której właści-
cielem był Kanadyjczyk polskiego pochodzenia. To było popularne miejsce

51
wśród polskiej emigracji. Mama zmywała naczynia przez rok, może dwa,
a potem skupiła się na prowadzeniu domu.
Kiedy brat i ja przyjechaliśmy z Tomahawk do Edmonton, zaczęliśmy
rozglądać się za jakimś zajęciem. Nie znaliśmy nikogo, kto mógłby nam po-
móc. Mama i ojciec postanowili załatwić jakąś pracę przez parafię. Ale w tym
nadal obcym dla nas kraju nawet samo znalezienie polskiego kościoła nastrę-
czało trudności. Telefonów ludzie nie mieli, w czasie dnia pracowali poza do-
mem, trzeba było nieraz kilka razy chodzić, żeby się z kimś spotkać. Dopiero
po paru tygodniach od właściciela restauracji mama dowiedziała się, gdzie
jest polski kościół. Położony był ledwie kilometr od naszego domu! Poszli-
śmy tam pieszo. Zawsze byłem nieśmiały, tak samo jak ojciec, ale mama, któ-
ra w takich momentach potrafiła zebrać się w sobie, poszła do proboszcza
porozmawiać. Nazywał się ksiądz Kałużny. Przedstawiła siebie i nas. Powie-
działa, że synowie szukają pracy.
– Potrafią coś robić? – zapytał ksiądz.
– Naturalnie, że potrafią! To zdolni chłopcy!
– Niech przyjdą na parafię, posprzątają piwnice – zaordynował pro-
boszcz.
Poszliśmy z bratem następnego dnia pracować do księdza. Sprzątali-
śmy u niego przez cały tydzień. Nie dostaliśmy nic do jedzenia ani do picia.
Przez cały czas liczyliśmy, że może na koniec nam zapłaci. Raz tylko wziął
nas na jedno popołudnie, na jakieś dwie godziny, żeby pojeździć po mieście
samochodem. Fajny samochód miał. Zapukał do dwóch miejsc:
– Czy jest jakaś praca dla dwóch chłopaków? Nie ma? Ok. To trudno.
Tak skończył się dla nas ten interes. Byliśmy bardzo zawiedzeni.
Znów rozglądaliśmy się za zajęciem.
Nie dalej niż milę od naszego domu znajdował się budynek z napisem
Coca-Cola. Postanowiliśmy zapytać tam o pracę. Ku naszej wielkiej radości,
przyjęli nas do mycia butelek. Butelki przychodziły w skrzynkach po 24 sztu-
ki. Dwóch ludzi stojących obok siebie rozładowywało taką skrzynkę. Zada-
nie polegało na tym, aby je przekładać na podajnik maszyny. Z tego podajni-
ka taśmą jechały potem do wielkiego kotła, w którym były myte. Wyjmowało
się po sześć sztuk ze skrzynki, po trzy do każdej ręki. Po pewnym czasie,
może po dwóch tygodniach, wykonywaliśmy już tę pracę dwa razy szybciej.
Tak się wyrobiliśmy, że wystarczyła jedna osoba przy taśmie do rozładowy-
wania skrzynek. Potrafiła robić dokładnie to samo, co wcześniej dwie.

52
Jak nasz boss przychodził do zakładu o dziewiątej, to przystawał
na chwilę i obserwował, jak pracujemy. Nie mógł się nadziwić naszemu
tempu. Wyrobiliśmy sobie bardzo dobrą opinię u szefa. Przepracowaliśmy
tam całe wakacje, a w sierpniu poszliśmy do szkoły.
Przyjęto nas do dziewiątej klasy w Sacred Heart w Edmonton.
To było gimnazjum (junior high school) prowadzone przez katolickie sio-
stry. Jedynym mężczyzną w gronie nauczycielskim był kierownik szkoły
Mr. Dunigan, Kanadyjczyk irlandzkiego pochodzenia. Resztę funkcji spra-
wowały siostry. Każda lekcja rozpoczynała się i kończyła modlitwą. W całej
szkole było chyba tylko trzech obcokrajowców: mój brat Władek, ja i Józek
Leszczyński.
Leszczyńscy znaleźli się w Kanadzie wkrótce po nas. Również dzięki
zaproszeniu Jakimowicza. My przyjechaliśmy w kwietniu, a oni w czerwcu
lub lipcu. Pojechali najpierw do Seba Beach, gdzie Jakimowicz miał swoją
nową farmę, którą kupił, sądząc, że mojemu ojcu sprzeda gospodarstwo
w Tomahawk. Leszczyńscy też jednak nie zagrzali u niego miejsca. Po kilku
tygodniach znaleźli się z nami w Edmonton. I wtedy my byliśmy wobec
nich gospodarzami.
Teraz wspólnie z Józefem Leszczyńskim, Władek i ja siedzieliśmy
na lekcjach i patrzyliśmy, jak radzą sobie z nauką nasi rówieśnicy. Sami nie
podejmowaliśmy próby zmierzenia się z materiałem. Nadal słabo mówi-
liśmy po angielsku. Tak jak wcześniej w Tomahawk, jako jedyni w szkole
mieliśmy status wolnych słuchaczy.
Chodzili do tej szkoły co prawda uczniowie polskiego pochodze-
nia, ale z rodzin od dawna już zakorzenionych w Kanadzie. Te dzieci nie
chciały się z nami zadawać. Krępowały się polskiej mowy. Znały język
na pewno. Jestem przekonany, że z babcią lub dziadkiem musiały mówić
w domu po polsku.
Dowiedzieliśmy się raz na przykład, że pewna bardzo ładna panien-
ka ze szkoły jest Polką z pochodzenia. Podeszliśmy do niej, żeby zamienić
parę słów.
– Oh, I’m sorry, I don’t speak Polish – usłyszeliśmy w odpowiedzi. Na-
tychmiast opadły nam skrzydła i odechciało się flirtów. Te początki w no-
wym kraju, jeśli chodzi o nawiązywanie znajomości, nie były łatwe.
Niespodziewanie dla nas, na kilka tygodni przed zakończeniem dzie-
wiątej klasy, siostry podjęły śmiałą decyzję, że błyskawicznie przygotują

53
nas do państwowego egzaminu, od którego zależała promocja do następ-
nej klasy, a w konsekwencji przejście z gimnazjum do liceum (high school).
Dotyczyło to tylko nas, trzech emigrantów – Józefa Leszczyńskiego, Wład-
ka i mnie. Wyzwanie wydawało się karkołomne, ale siostry nie dawały
za wygraną.
Szczególną determinacją w tej heroicznej próbie przepchnięcia nas
przez egzaminy wykazała się siostra Teresa, przełożona zgromadzenia
i zarazem zastępczyni kierownika. Przez osiem tygodni, każdego dnia po
szkole brała nas na godzinę, półtorej i przeprowadzała systematycznie
przez cały program szkolny dziewiątej klasy. Nalegała, żebyśmy odpowia-
dali na pytania, podsuwała materiały z poprzednich lat i napawała wiarą,
że zdanie tego egzaminu leży w zasięgu naszych możliwości. Słowem, sta-
wała na głowie, żeby nam pomóc.
Przyszedł dzień ogłoszenia wyników. Dostałem B i otrzymałem pro-
mocję. Zostałem przyjęty do szkoły średniej na program trzyletni razem
z tymi, co zdali na A. Ci wszyscy, których egzaminy zostały ocenione na C,
mogli również pójść do liceum, ale na program czteroletni.
Mój brat Władek dostał D. To nie wystarczyło do promocji. Żeby iść
dalej, musiałby powtórzyć dziewiątą klasę. Miał prawie siedemnaście lat,
był o rok starszy ode mnie. Nie chciał repetować. Decyzja zapadła. Władek
poszedł do pracy. W ten sposób dołączył do Franka Leszczyńskiego, który
miał już dziewiętnaście lat i pracował od początku pobytu w Kanadzie.
Obaj przez kilka lat byli pomocnikami hydraulika. Wkrótce poszli
do szkoły hydraulicznej, w której co roku musieli przeznaczyć kilka miesięcy
na naukę. Uczyli się w przerwach między okresami pracy. Tak przez dwa czy
trzy lata. W ten sposób dostali papiery hydrauliczne i zostali rzemieślnika-
mi. Karol Leszczyński był najstarszy. On również poszedł od razu do pracy.
Został pielęgniarzem. Józef Leszczyński z kolei otrzymał promocję do liceum
i chodził ze mną do szkoły.
Nikt ani przez moment nie podważał sensowności dalszej nauki.
Rodzice od początku widzieli wartość wykształcenia. Marzyłem, żeby zo-
stać inżynierem. Dlatego chcę jeszcze raz podkreślić, jak dużo zawdzię-
czam siostrom zakonnym. Gdyby nie ich zaangażowanie, nie miałbym
szans na to, aby uczyć się dalej.
Trzeba też dodać, że byłem dobrym uczniem. Zapewne bardziej zdy-
scyplinowanym niż brat. Dłużej od niego siedziałem nad książkami. Może

54
miałem więcej pasji do nauki? Władek za to bardziej interesował się spor-
tem, wspólnymi wyjściami towarzyskimi. Zawsze miał pod ręką harmonij-
kę ustną, na której sam nauczył się grać, czym potrafił zaimponować rówie-
śnikom. Ja przeciwnie: byłem mniej towarzyski, trochę nieśmiały. Zgaduję,
że często to właśnie książki zastępowały mi towarzystwo rówieśników.
Nieśmiałość to zresztą mój problem. Niezwykle trudno się z nim upo-
rać. Do dwunastej klasy, czyli mniej więcej do dwudziestego roku życia,
nie miałem żadnych koleżanek. Cały świat wypełniały szkoła i praca. Nie
starczało czasu na rozrywki. Tata też nieustannie pracował. Mama również
– przez pierwsze dwa lub trzy lata, zanim przeszła na emeryturę, ciężko
pracowała. Dzięki wspólnemu wysiłkowi rodzice, na spółkę z Leszczyński-
mi, mogli kupić dom w 1949 roku.

55
Sens pracy

Podczas wakacji 1949 roku nie poszedłem pracować jak poprzednio


do rozlewni Coca-Coli. Wspólnie – brat, Józef Leszczyński i ja – połasi-
liśmy się na większe zarobki w firmie naftowej w Red Water, niedaleko
Edmonton. Wstawaliśmy o wpół do szóstej rano, o szóstej pakowaliśmy
się na ciężarówki, a o siódmej wieczorem, po trzynastu godzinach, wra-
caliśmy do domu.
Pracowaliśmy szuflą na dworze. Było ciężko. Już po kilku dniach mieli-
śmy dość, ale wytrzymaliśmy przez całe wakacje. To nie było zajęcie dla nas.
Na kolejne wakacje wróciłem do Coca-Coli. Początkowo tylko z zamiarem
zaczepienia się na dwa miesiące, ale gdy minęły, nie rzuciłem roboty. Pra-
cowałem dalej popołudniami. Szkoła kończyła się o 15.30, a ja wsiadałem
na rower i jechałem do Coca-Coli na osiem godzin. Tam kończyłem o półno-
cy. I tak przez dwa lata, dzień w dzień z wyjątkiem sobót i niedziel.
W Coca-Coli udało mi się też nieco awansować. Zacząłem od mycia
butelek, potem zaś byłem handlowcem. Rozwoziłem towar po mieście.
Odszedłem z tej pracy dopiero, gdy zdałem na uniwersytet.
To był wielki wysiłek. Ale dzięki niemu nie potrzebowałem pomo-
cy rodziców. Po przyjeździe mama zmywała naczynia w restauracji. Oj-
ciec kopał ogrody u ludzi. Myślałem: jak mogę pozwolić na to, żeby moja
mama myła naczynia, kiedy ja będę chodził do szkoły. Dlatego zacząłem
pracować. Za szkołę, ksiażki czy transport płaciłem z własnej kieszeni,
a w domu dostawałem jedzenie. Wydatki na żywność nie były zresztą zbyt
duże. Nadal nie wyczerpaliśmy zapasu przywiezionego z Indii – owych
sześciu metalowych pojemników z suchą krakowską zalanych smalcem
przez ojca. Przez cały pierwszy rok korzystaliśmy z tych rezerw. Kupowa-
liśmy mąkę, z której piekliśmy chleb, i nie potrzebowaliśmy w zasadzie
robić innych zakupów.
Z Red Water wspominam spotkania z ludźmi. Było wielu młodych.
Łatwo poznawali po akcencie, że jesteśmy obcokrajowcami. Wzbudzaliśmy

56
ich zainteresowanie. Pytali, co myślimy o Rosji i komunistach. Te pytania
nieraz wprowadzały nas w zakłopotanie.
– Co byś zrobił, gdybyś spotkał komunistę? – dopytywali się chłop-
cy. Nie wiem, jakiej spodziewali się odpowiedzi. Nic mądrego nie przy-
chodziło mi do głowy. To przecież wolny kraj! Nam się komunizm nie po-
dobał, ale co mielibyśmy robić z tego powodu?
Czasem traktowano nas naprawdę źle. Padały wyzwiska pod na-
szym adresem.
– Dlaczego tak słabo mówisz po angielsku? – zaczepiano mnie czasem.
Kiedy mówiłeś we własnym języku w autobusie albo w towarzystwie zamie-
niłeś dwa słowa po polsku, zaraz ktoś zwracał uwagę: – Speak English!
Imigrantów było wciąż mało. Czuliśmy na sobie presję ze strony oto-
czenia. Taka była wówczas atmosfera. Jeden z kanadyjskich premierów po-
wiedział nawet, że owszem, Kanada jest dla wszystkich, ale pod pewnymi
warunkami. Jedna jest nasza flaga kanadyjska i jeden jest język. Jeśli się
komuś nie podoba, może wracać, skąd przyjechał.

57
High school

W sierpniu 1949 roku rozpocząłem naukę w szkole męskiej St. Joseph High
School. Była to jedyna wówczas w Edmonton placówka katolicka o statusie
szkoły średniej dla chłopców. Ośrodkiem kierowali księża, a w kadrze na-
uczycielskiej byli również świeccy.
Dziewczyny z kolei chodziły do St. Mary’s High School oddalonej
o kilka kilometrów.
Rozpocząłem naukę w dziesiątej klasie. Uczyłem się dobrze. Nie mia-
łem powodów, żeby się bać. Byłem ambitny. Tylko dobre wyniki gwaranto-
wały dostanie się na uniwersytet, a to było moim celem. Dopiero pod ko-
niec liceum, czyli w dwunastej klasie, kiedy zależało mi, żeby dobrze zdać
egzaminy otwierające drogę na studia, po raz pierwszy przekonałem się,
że szkoła może być stresująca.
Wakacje po skończeniu dziesiątej klasy spędziłem znów w rozlew-
ni Coca-Coli. Znałem to miejsce. Dwa lata wcześniej myłem tam butelki.
To były moje trzecie wakacje w Kanadzie. Wszystkie, jak dotąd, prze-
pracowane. Tyle że tym razem nie skończyło się na robocie wakacyjnej.
Zostałem na etacie przez okrągły rok. Moja zmiana zaczynała się o czwar-
tej po południu, a kończyła o północy. W weekendy wychodziliśmy z kole-
gami, ale były to wyłącznie wyjścia w gronie Polaków z Domu Polskiego.
W Domu Polskim dorośli mogli wypić piwo i pogadać ze znajomymi. Młodzi
przychodzili tu na tańce. Dom służył jako miejsce spotkań w szczególności
nowym emigrantom, którzy jeszcze nie zdążyli zapuścić korzeni w nowym
kraju, a także starszemu pokoleniu, które nigdy nie zdołało lub nie chciało
tego robić. Z kolei nowe pokolenie, urodzone w Kanadzie, często asymilo-
wało się i już nawet nie odczuwało potrzeby odwiedzania Domu Polskiego.
W praktyce, ze względu na napięty terminarz zajęć, jedyną szansę
na utrzymywanie relacji z kolegami w szkole stwarzała godzinna przerwa
na lunch. W tym czasie jednak zazwyczaj odrabiałem lekcje. Przez większą
część liceum tak działałem: w czasie przerwy obiadowej przygotowywa-

58
łem się do zajęć na następny dzień. System się sprawdzał. Zadowolony by-
łem, że nie musiałem poświęcać więcej czasu na naukę.
Na lunch jadłem kanapki przynoszone z domu. Najczęściej z morta-
delą – to była najtańsza wędlina – albo z pokrojonym bananem. Wszystko
popijało się coca-colą, bo jako pracownicy firmy mogliśmy ją pić bez ogra-
niczeń. Nieraz szło piętnaście butelek dziennie albo więcej na osobę.
Biorąc pod uwagę ilość zajęć, pracę i naukę, można zrozumieć, że nie-
wiele uzbierałem z tego okresu wspomnień ze wspólnych wyjść z kolegami
ze szkoły. Pamiętam, że którejś niedzieli spotkałem się ze Stevem Bruskie-
wiczem w okolicach mostu Dawson Bridge. Zobaczyliśmy tam Eda, który
szedł pod rękę z bardzo ładną, wysoką dziewczyną, która nie była Polką. Ed
zresztą też rosłe chłopisko, miał chyba ze dwa metry wzrostu – dzięki czemu
grał z powodzeniem w football kanadyjski, który jest podobny do amerykań-
skiego. Nie wiem, czy chciał nas swoją bezczelnością wbić w chodnik, czy to
było jemu właściwe poczucie humoru, ale zapytany o swoją atrakcyjną part-
nerkę, powiedział do nas po polsku, tak że nie rozumiała: „Pukam ją od czasu
do czasu”. Żart był śmiały. Nawet bardzo frywolny jak na tamte czasy i nasz
wiek. Ale chyba nam się to spodobało, bo zbledliśmy, potem parsknęliśmy
śmiechem i jeszcze wielokrotnie wspominaliśmy tę sytuację przy różnych
okazjach. Miałem z tym wesołym chłopakiem kontakt także po zakończe-
niu nauki. Wykształcił się na elektryka. Pozostał zabawny i towarzyski jak
w czasach szkolnych. Czy on pukał tę piękność, czy tylko przed nami tak
rubasznie się chwalił, tego nikt nie wie. Ale w każdym razie i jego, i jego
piękną żonę – poznaną wówczas przy moście Dawson Bridge – spotykali-
śmy potem wielokrotnie przez trzydzieści lat w czasie wakacji spędzanych
w tym samym miejscu na Hawajach. A przebywanie z nimi sprawiało nam
zawsze dużą przyjemność.
W dziesiątej klasie uczył nas religii nauczyciel pochodzenia francu-
skiego o nazwisku Pickard. Budził w nas zainteresowanie swoją błyskotli-
wą inteligencją i dojrzałym światopoglądem. Lubiliśmy go intelektualnie
prowokować, o ile pozwalał nam na to nasz wiek i możliwości. Mój kolega
Beny Stein zadał mu na lekcji teoretyczne pytanie:
– Proszę pana, czy byłoby grzechem, gdyby chłopak spał z dziewczy-
ną w jednym łóżku, ale nawet jej nie dotknął?
– Jeżeli tak potrafisz, synu, jesteś dużo lepszy ode mnie – odparł na-
uczyciel bez chwili namysłu.

59
Beny’ego Steina poznałem w dziesiątej klasie – czyli w 1949 roku.
Mojego wzrostu i postury, brunet uczesany na przedział, dobry sportowiec
– grał w football kanadyjski – popularny, lubiany i bardzo grzeczny. Oka-
zał mi dużo serdeczności w trudnych czasach startu w Kanadzie. Należał
do tych rzadkich, jak dotąd, miejscowych, którzy żywo zainteresowali się
moimi przejściami z okresu wojny. Zobaczył we mnie człowieka – kogoś
z osobliwą historią, kto mimo młodego wieku miał już trochę doświadczeń
życiowych na karku. W końcu ten kilkunastoletni chłopak z Polski przejechał
już kawał świata, kilka kontynentów, żeby znaleźć się w Kanadzie. Dla niego
nie byłem tylko jednym z wielu emigrantów, których fala zalewa Amerykę.
Doceniałem to zainteresowanie ogromnie.
Jak już wspominałem, kolegom mogłem poświęcać w zasadzie tylko
soboty, niedziele i przerwy obiadowe. W letnie weekendy wyjeżdżaliśmy
całą grupą nad jezioro popływać. Trzymałem się wówczas głównie środowi-
ska polonijnego skupionego wokół Domu Polskiego. Tam byli koledzy, kole-
żanki, a przy tym polski kościół. Obracaliśmy się więc nieustannie w gronie
polskojęzycznym. To było do pewnego stopnia złe, ale dla nas najwygod-
niejsze, przynajmniej dla mnie. Myślę, że większość moich kolegów myślała
podobnie. Na nas, imigrantów, patrzono w tych czasach jeszcze nie zawsze
przychylnie. Jeżeli ktoś mówił po angielsku z wyraźnym akcentem, niespe-
cjalnie dobrze był przyjmowany. Beztroscy byliśmy jedynie w naszej grupie.
Tu nikt wobec nikogo nie miał uprzedzeń. Należałem też do Towarzystwa
Polsko-Kanadyjskiego i do Towarzystwa Polskich Kombatantów. Ponadto
z pasją i regularnie tańczyłem krakowiaka w Domu Polskim.
Przez całą szkołę średnią przyjeżdżałem do szkoły rowerem. Kończy-
łem zajęcia i na tym rowerze jechałem do pracy. Nietrudno było zauważyć,
że niektórzy uczniowie w ogóle nie pracowali, a na zajęcia przyjeżdżali samo-
chodem. Należał do nich Steve Bruskiewicz. W Polsce rodzina nosiła nazwisko
„Brzuszkiewicz”. „Sz” i „rz” musiały dla Kanadyjczyków stanowić nie lada wy-
zwanie zarówno w wymowie, jak i piśmie, dlatego zdecydowano się upro-
ścić pisownię. Steve Bruskiewicz był jedynakiem. Jego ojciec, biznesmen,
miał kopalnię węgla. Były to wówczas jeszcze bardzo prymitywne kopalnie,
ale i tak interes dobry. W jedenastej klasie Bruskiewicz jeździł do szkoły
własnym samochodem, kupionym przez ojca, bodaj na szesnaste urodziny.
To był – budzący ogromną zazdrość – ciemnozielony, czteroosobowy buick
coupé – jeden z najpiękniejszych ówcześnie wozów.

60
Władek i ja mieliśmy prawo jazdy. Zdaliśmy egzamin jeszcze w In-
diach. Pewnego dnia w Coca-Coli pojawił się wakat na stanowisku kierow-
cy i handlowca rozwożącego i zarazem sprzedającego towar do sklepów.
– Umiesz prowadzić? – zapytał mnie mój przełożony.
– Oczywiście – odparłem bez zająknięcia.
Nie byłem jednak samobójcą. Zanim kazano mi wsiąść do auta, po-
szedłem po cichu do Alberta Motors Association i poprosiłem, żeby ktoś mi
przypomniał, o co w tym wszystkim chodzi.
W Alberta Motor Association do nauki wynajmowało się taksówka-
rza wraz z samochodem z automatyczną skrzynią biegów. Ale jak już do-
stałem tę ciężarówkę do jazdy, okazało się, że tam sprawa wygląda zupeł-
nie inaczej. Staram się przełożyć bieg i nie mogę. Próbuję z całej siły. Nie
idzie. Ciągnę, aż tryby grzechoczą.
Na szczęście złapałem jakiegoś innego kierowcę, nim odjechał. Poka-
zał mi technikę jazdy i wszystko się wreszcie wyjaśniło. Do tego czasu, jeż-
dżąc jako pomocnik szofera, nie mogłem nigdy zrozumieć, co ten kierowca
tam przy pedałach majdruje.
Innym kolegą z liceum był Edzio Tworek – wysoki, dobrze zbudo-
wany blondyn, poważny jak na swój wiek, bardzo dobrze się uczył. Grał
w football kanadyjski. Jego ojciec, Józef Tworek, był pierwszym prezesem
i założycielem Towarzystwa Polsko-Kanadyjskiego – najstarszej organiza-
cji polonijnej w Edmonton, która powstała w 1927 roku. Kiedy skończyli-
śmy dwunastą klasę, ks. MacDonald wybrał Edzia do wygłoszenia mowy
podczas bankietu z rozdaniem dyplomów. To był wielki honor, który przy-
padał zazwyczaj najlepszemu uczniowi. Przyznam nieskromnie, że w tym
sukcesie miałem swój udział. Dyrektor początkowo zwrócił się do mnie,
żebym to ja reprezentował mój rocznik. Gdyby nie wstydliwość i lęk przed
publicznymi wystąpieniami, prawdopodobnie powiedziałbym w imieniu
uczniów parę słów w czasie tej gali. Zabrakło mi jednak odwagi. Doceniając
ogromne wyróżnienie, zdecydowałem się nie ryzykować blamażu i odmó-
wiłem występu.
Na przyjęcie absolwentów szkół katolickich zaproszono około osiem-
dziesięciu chłopaków z dwóch klas szkoły męskiej i podobną liczbę dziew-
czyn z St. Mary’s High School. Bankiet kosztował około pięć dolarów na głowę.
Naturalnie, trzeba było zapłacić za dziewczynę, z którą się przyszło. Jak
na tamte czasy stanowiło to duży wydatek. Ale wieczór był naprawdę ele-

61
gancki. Pamiętam, że miałem problem, gdy na talerzu przede mną wylą-
dował przecięty na pół grejpfrut i mała łyżeczka, mniejsza niż do herbaty.
Nie bardzo wiedziałem, jak się do tego zabrać. Zerknąwszy raz czy dwa,
jak koledzy wydłubują kawałki owocu, w końcu niepewnie przystąpiłem
do konsumpcji.
Pewniej jednak niż na szkolnym bankiecie Joe Bereźnicki czuł się
na boisku. W 1949 roku grałem z sukcesami w piłkę nożną na prawym ata-
ku w klubie White Eagles – Białe Orły. Drugi Joe, czyli mój brat cioteczny
Józef Leszczyński, grał w pomocy, mój brat Walter (czyli Władek) na lewym
ataku, a Frank (Franek Leszczyński) w obronie. Był jeszcze jeden Bereź-
nicki, też Franek – stał na bramce. Zmonopolizowaliśmy zatem pierwszy
skład, zrobiwszy z niego niemal rodzinne przedsięwzięcie. Na jedenastu
piłkarzy w pierwszym składzie, aż pięciu było ze sobą spokrewnionych.
Ten klub sportowy istniał od 1949 roku. Sponsorem był Edward Prodor
– z Prodor Construction. Kupił nam stroje. Z przodu był napis „Prodor Con-
struction”, z tyłu „White Eagles”, czyli nazwa klubu – Białe Orły. Barwy bia-
ło-czerwone!
Kanadyjczycy mieli swój sport – football podobny do amerykańskie-
go. My, emigranci z Europy, należeliśmy w Edmonton do pionierów, jeśli
chodzi o rozgrywki piłki nożnej, czyli soccera. Mecze przyciągały zawsze
grono Europejczyków, którzy dopingowali swoje drużyny. W edmontoń-
skiej lidze oprócz Polaków byli Szkoci, Ukraińcy i Niemcy. Później doszło
kilka drużyn ogólnokanadyjskich. Graliśmy na Clark Stadium – wówczas
głównym stadionie w Edmonton.
Najlepszą drużyną byli Szkoci. Mecze między nami były zawsze za-
cięte. W jednym ze spotkań wspomniany Joe Bereźnicki – jak nietrudno
zgadnąć, chodzi tutaj o mnie – strzelił bramkę bezpośrednio z rzutu rożne-
go. Rogal poszybował w samo okno. Szkoci zbaranieli, a było między nimi
kilku piłkarzy, którzy niegdyś grali zawodowo w Szkocji. W 1950 roku, nie-
stety, zaprzestaliśmy działalności sportowej. Piłka nożna musiała w końcu
przegrać z nauką i pracą.
W mojej klasie był także uczeń o nazwisku Smith – wysoki, bar-
dzo przystojny i przebojowy. Zarówno wyglądem, jak i sposobem bycia
wzbudzał u dziewczyn spore zainteresowanie. Potrafił wejść do pokoju
nauczycielskiego i ukradkiem przejrzeć w dzienniku notatki na nasz te-
mat. Potem chwalił się, że wie, co który nauczyciel o nas myśli. Co więcej,

62
nie krępował się tą wiedzą dzielić. Te jego rewelacje przyciągały zawsze
ciekawskich kolegów i koleżanki. Po zakończeniu szkoły nie poszedł
na studia. Założył za to własną firmę murarską, a potem organizował wy-
cieczki turystyczne do Las Vegas. Już od czasów szkolnych cenił sobie ży-
cie wolne i beztroskie.
Rodzice Smitha nosili niemieckie nazwisko Schmidt, ale oboje byli
Polakami. Smith mówił po polsku, choć słabo. W przeciwieństwie do nie-
których chłopców, w ogóle nie krył swoich korzeni. A trzeba zaznaczyć,
że bywali tacy, którzy naprawdę sprawnie posługiwali się mową Mickie-
wicza i Kochanowskiego, lecz zapytani w szkole, udawali, że nie rozumieją
ani słowa. Bogiem a prawdą – w szkole, ani na lekcji, ani na korytarzu, ani
nawet na ulicy czy na podwórku nie było zwyczaju mówienia w ojczystym
języku. Nawet Edzio Tworek, który świetnie sobie radził, nigdy w szkole
nie odezwał się ani słowem. Po polsku mówiło się tylko w domu.
Kiedy dzieci wracały do domu, tam już roztaczała się zupełnie inna
władza. Ojciec Edzia w rodzinnym domu nie pozwalał swoim dzieciom ani
słowa powiedzieć w innym języku niż ojczysty. Gdy zamykały się drzwi, cały
ten anglojęzyczny świat, chciał nie chciał, musiał zostać za drzwiami. Takie
działanie niosło ze sobą walor wysoce edukacyjny. O tym, że Edzia polsz-
czyzna jest doskonała, przekonałem się jednak dopiero w 1952 roku, kiedy
kupiliśmy nowy dom i zaczęliśmy budować garaż. Zamówiliśmy okna w hur-
towni należącej do ojca Edzia. Właśnie Edzio, syn właściciela, przywiózł nam
towar. Rozładował wszystko i poprosił o pieniądze. Wtedy po raz pierwszy
usłyszałem jego nienaganną polszczyznę i wzorcową wymowę.

63
Nowy dom i samochód

Od 1949 roku mieszkaliśmy w domu kupionym na spółkę z Leszczyński-


mi. Tylko jego część służyła nam za mieszkanie. Resztę wynajmowaliśmy.
Przynosiło to znaczący wkład do domowego budżetu, na który składały się
ponadto zarobki całej rodziny. Dochody były na tyle dobre, że w 1952 roku
rodzice kupili nowy dom – zaledwie cztery lata po przyjeździe do Kanady!
Ta nowa nieruchomość również zarabiała na nas. Moi rodzice zajmo-
wali w domu tylko jedną sypialnię, kuchnię i jeden przejściowy pokój, a resz-
tę wynajmowali. Gnieżdżenie się na niewielkiej przestrzeni nie było może
wygodne, ale dzięki temu regularnie odkładało się oszczędności. Nie inaczej
postępowali Leszczyńscy.
Była też jeszcze jedna korzyść z takiego samoograniczenia. Dyspo-
nowaliśmy w domu powierzchnią, którą mogliśmy przeznaczyć nie tylko
na wynajem, ale – w razie potrzeby – także na przyjęcie gości z Polski.
Dzięki temu, wspólnie z Leszczyńskimi, przez pół roku gościliśmy u siebie
dwunastoosobową rodzinę. Daliśmy jej tym samym czas na urządzenie się
w pierwszym, najtrudniejszym okresie życiowego startu w Kanadzie.
Oprócz dochodów z wynajmu mieliśmy zarobki ojca i, przez pierw-
sze dwa lata pobytu w Kanadzie, również pensję mamy. Brat i ja praco-
waliśmy dorywczo w wakacje. Władek rozpoczął regularną pracę, gdy nie
zdał egzaminu w dziewiątej klasie, a ja – począwszy od dziesiątej klasy
– pracowałem w pełnym wymiarze godzin, czyli od czwartej po południu
do północy, każdego dnia po szkole.
Wszystkie pieniądze przyniesione przez nas szły do jednej kasy. Nie
było podziału – ty zarobiłeś tyle, a ty tyle. Wszystko, tak samo jak czynsz
z nowego domu i zarobki ojca, trafiało do domowego budżetu, na którym
rękę trzymała mama. Ona decydowała o tym, jakie wydatki są konieczne,
a jakie nie. Utrzymywała przy tym żelazną dyscyplinę. Dzieci dostawały
kieszonkowe – po pięć dolarów tygodniowo. Żyliśmy bardzo oszczędnie.
Jeżeli nie wydaje się nic na wyjścia do kina czy do restauracji, kupuje się

64
wszystko w sklepie i samemu się przygotowuje, to można zaoszczędzić
sporo pieniędzy. Wydatki były zatem ograniczone do minimum.
Na mnie rodzice nie musieli wydawać w zasadzie ani grosza. Nawet
to, co zarobiłem w ciągu dwóch czy trzech miesięcy wakacji, wystarczało
na moje roczne utrzymanie. Nie mówiąc już o okresie, w którym pracowa-
łem na stałe.
Może trudno zrozumieć, jak mogliśmy narzucić sobie tak żelazną
dyscyplinę. Pracowaliśmy ofiarnie, gnieździliśmy się na małej przestrzeni,
a przy tym nikt się nie buntował i nie rościł sobie prawa do odrębnej wła-
sności. Nasza wspólnota rodzinna była jak dobrze prosperująca spółka,
w której wszyscy zgodnie pracują dla wspólnego dobra. Jej prezesem była
matka. Ta spółka była kluczem do przetrwania i rozwoju naszej rodziny.
Dzięki niej mogliśmy mieć nadzieję, że uda nam się rozpocząć godne życie
w nowym środowisku i kupić to, na czym nam zależało. Ta spółka funk-
cjonowała, dopóki mój brat i ja nie opuściliśmy rodzinnego domu. Nawet
kiedy Władek, już jako dorosły mężczyzna, na rok przed ślubem, chodził
ze swoją narzeczoną, wszystko nadal wrzucał do wspólnej kasy. Jednak
gdy opuszczaliśmy dom, żeby założyć własne rodziny, rodzice uposażyli
nas na drogę.
W 1954 roku kupiliśmy także samochód. Był to piękny ford fairla-
ne z czarnymi oponami i grubym białym rondem namalowanym wokół
felg. Jak już wspomniałem, zarówno mój brat, jak i ja mieliśmy prawo
jazdy, zrobione jeszcze w Indiach. Znaliśmy się na samochodach lepiej
niż ojciec, który miał wtedy 52 lata i nie posiadał prawa jazdy. Żeby zdać
egzamin, trzeba było nieźle mówić po angielsku. Ojciec mówił słabo, nie
był pewien, czy zda i w rezultacie nigdy się na to nie porwał. Zresztą nie
bardzo ciągnęło go do tych spraw. Jeździł trochę, ale zawsze towarzyszył
mu któryś z nas – Władek lub ja. Rodzice więc płacili, ale samochód wy-
braliśmy razem z bratem i przede wszystkim my z niego korzystaliśmy.
Brat używał go jeszcze przez kilkanaście lat po opuszczeniu domu rodzi-
ców i cały czas auto wyglądało świetnie.
W ten sposób prosperowała rodzinna spółka Bereźnickich. Nowy
dom to był nasz wspólny sukces. Zapracowaliśmy na niego wszyscy.

65
Egzaminy na studia

– Twoja gramatyka jest niezła, ale wyobraźni nie masz – opiniował ksiądz
Fitzgerald, pochylając się nad moimi wypracowaniami z języka angielskie-
go. Faktycznie, wszystkie egzaminy na koniec dwunastej klasy zdałem bar-
dzo dobrze. Nie miałem trudności z matematyką czy fizyką. Otrzymałem
ze wszystkiego wyniki powyżej 80 procent. Miałem trzeci albo czwarty wy-
nik w szkole. Jedynym problemem był język angielski. Nie zdałem egzaminu!
Co prawda zostałem przyjęty na Uniwersytet Toronto, ale nie dosta-
łem się na Uniwersytet Alberty, na czym mi najbardziej zależało. Dyrek-
tor szkoły, ks. MacDonald, uznał, że warto podjąć wysiłek, żeby mi ułatwić
zdanie egzaminu poprawkowego z języka angielskiego pod koniec wakacji.
Przez dwa tygodnie, oprócz niedziel, przychodziłem do parafii angiel-
skiej, w której zastępcą proboszcza był mój nauczyciel – ks. W.P. Fitzgerald.
Cztery godziny pisania wypracowań – napisałem ich w sumie czternaście
z literatury i poezji. Kosztowało to wiele wysiłku mnie, ale przede wszystkim
mojego nauczyciela, ks. Fitzgeralda, który sprawdzał je w ramach bezpłat-
nej pomocy emigrantowi z Polski. Chciał mi po prostu ułatwić życiowy start.
Bez niego nie dostałbym się na uniwersytet w Albercie, tak jak w 1949 roku,
bez pomocy siostry Teresy i jej bezcennych korepetycji, nie dostałbym się do
liceum. To były przełomowe momenty, kiedy bezinteresowna pomoc innych
ludzi pchnęła mnie w górę. Muszę tu powiedzieć, że bez miłosiernej ingeren-
cji sióstr i księży, bez ich pomocy, byłbym dziś zupełnie innym człowiekiem.
Dzięki ks. Fitzgeraldowi pod koniec wakacji zdałem egzamin poprawkowy
z angielskiego i dostałem się na wymarzone studia.
Bez wątpienia winien jestem wdzięczność również dyrektorowi szko-
ły, ks. A.D. MacDonaldowi. To był surowy i poważny nauczyciel. Wymagają-
cy wobec uczniów. Jeśli ktoś zawinił, dostawał karę. Wtedy jeszcze przyjęte
były kary cielesne. Ksiądz MacDonald miał skórzany pasek, w języku książ-
kowym nazywany „dyscypliną”. Raz mogłem nawet osobiście przekonać
się, jak ten pasek sprawuje się w kontakcie ze skórą, choć nie pamiętam

66
już, co było powodem kary. MacDonald wywołał mnie na korytarz i strze-
lił w rękę pięć czy sześć razy. Walił tak, żeby uczniowie w klasie usłyszeli
„plask”. Widziałem wyraźnie, że robi to, delikatnie mówiąc, bez przyjem-
ności. Pierwszy raz w życiu mnie tak zlał. Ale chciał pokazać, że te same
zasady obowiązują wszystkich i nie zamierza mieć żadnych faworytów.
Czy byłem faworyzowany? Byłem bardzo dobrym uczniem. MacDonald
wiedział, że nie tylko się uczę, ale że po szkole jeżdżę jeszcze do pracy.
Szanował to. Myślę, że zyskałem w jego oczach tym, że potrafiłem być rów-
nocześnie dobrym uczniem i pracownikiem.
Dyrektor był także nauczycielem łaciny. Kiedy na ostatnim roku prze-
glądał prace egzaminacyjne, zwrócił uwagę na moją ocenę. Uważał, że jest
za niska. Według niego należało mi się 99, a nie 90 procent. Nie mógł jednak
sam tego skorygować, gdyż jako mój nauczyciel nie miał prawa wpływać na
ocenę wystawioną przez egzaminatora. Uważał, że należy wnieść o ponow-
ne sprawdzenie mojego egzaminu. Podanie mógł złożyć tylko sam zaintere-
sowany – czyli ja.
Pewnego popołudnia przed mój dom zajechał samochód. MacDonald
zapukał do drzwi i poprosił, żebym wyszedł na zewnątrz.
– Widziałem twój egzamin, Joe. Uważam, że jego wynik jest dla ciebie
krzywdzący. Chcę, żebyś wystąpił z podaniem o ponowną ocenę. Oto list,
który przygotowałem – powiedział, wręczając mi kopertę.
Biała koperta była już zaadresowana i wyposażona w znaczek. W środku
oprócz podania znajdowało się pięć dolarów – kwota wymagana na opła-
cenie wniosku. Byłem ks. MacDonaldowi ogromnie wdzięczny. Nie tylko
dlatego, że się za mną wstawił, ale że potraktował tę sprawę jak własną.
Na koniec życzył mi sukcesu na egzaminie z angielskiego, który miałem
poprawiać pod koniec wakacji. Dzięki tej interwencji otrzymałem najwyższą
ocenę z łaciny w całej Albercie! A w sumie ze wszystkich przedmiotów zakoń-
czyłem z trzecim czy czwartym wynikiem w szkole.
W 1952 roku spadła na nas jeszcze jedna zaskakująca wiadomość.
Mój brat cioteczny Józef Leszczyński postanowił zostać księdzem. Zgłosił
się do seminarium i w tym samym roku, co ja poszedłem na studia, on wyje-
chał do Rzymu. Dla nas było to absolutnym zaskoczeniem. Nigdy wcześniej
o tym nie mówił. Nic na to nie wskazywało. Interesował się tymi samy-
mi rzeczami, co wszyscy: dziewczynami, sportem, tańcem. Józef świetnie
tańczył krakowiaka. A nagle zainteresował się seminarium. Ciocia Pauli-

67
na była zachwycona. Oboje zresztą z mężem byli z niego dumni. Wspierali
syna w jego decyzji.

68
Początek studiów

We wrześniu 1952 roku z dumą rozpocząłem zajęcia na Uniwersytecie


Alberty jako student wydziału budownictwa lądowego. Zacząłem zgłę-
biać sekrety wytrzymałości materiałów, hydromechaniki, miernictwa,
budowy dróg i kanałów oraz tego wszystkiego, co wiedzieć powinien
kandydat na inżyniera.
W czasie wakacji jak zawsze chodziłem do pracy. Przez cztery mie-
siące letniej przerwy w zajęciach większość studentów zarabiała na naukę.
Od początku maja do końca sierpnia pracowałem w laboratorium profeso-
ra R.M. Hardy’ego, który był dziekanem naszego wydziału i jednym z naj-
lepszych specjalistów w Kanadzie w dziedzinie sprawdzania wytrzymało-
ści gleby na potrzeby budowy fundamentów. Zdobył wykształcenie w tym
zakresie w Stanach Zjednoczonych. W Kanadzie otworzył nowy program
master’s degree. Mechanika gleby była stosunkowo nową gałęzią i profesor
cieszył się przez to dużym uznaniem.
W laboratorium poznałem Billa Portera. Był w moim wieku. Mimo
niespełna dwudziestu lat łysiał już na czubku głowy. Podobnie jak ja do-
rabiał w laboratorium w czasie wakacji. Z Billem potrafiliśmy godzinami
toczyć gorące dyskusje, często na abstrakcyjne i filozoficzne tematy. Upie-
rałem się na przykład, że profesjonalistą jest ktoś, kto dysponuje dyplo-
mem, on uważał, ze to niekoniecznie musi być prawda, ponieważ możesz
być profesjonalistą w układaniu cegieł. Dla mnie profesjonalizm był rów-
noznaczny z dobrym wykształceniem, dla niego oznaczał po prostu zna-
jomość fachu. Gdy dyskusja osiągała zbyt gorącą temperaturę, do pokoju
zdecydowanie wkraczał profesor S.R. Sinclar i cedził przez zęby: „Panowie,
proszę zachować ciszę!”.
Ponieważ z natury byłem nadzwyczaj nieśmiały, przez całe studia
na zajęciach nie zadałem chyba nawet jednego pytania. Czasem, ze wzglę-
du na problemy z językiem, niektórych rzeczy nie rozumiałem. Musiałem
to jakoś przezwyciężyć. Najlepszym sposobem była ciężka praca. Byłem

69
przy tym uparty. Jeśli podjąłem jakąś decyzję, nie było mocnych, żeby mnie
od niej odwieść. Nie potrafili tego zrobić ani obcy, ani bliscy. Na drugim
roku uniwersytetu poznałem Margie. Była Kanadyjką polskiego pochodze-
nia. Spotkaliśmy się w Domu Polskim. Zaprosiłem ją na wesele mego kuzy-
na Franka.
Moja matka uważała to za zupełnie niestosowny krok.
– Jak ty możesz zapraszać na wesele osobę, której prawie w ogóle nie
znasz? – robiła mi wyrzuty, najwyraźniej poczytując sobie za obowiązek
decydowanie o moich osobistych relacjach.
Na początku milczałem, ale wreszcie postanowiłem zająć zdecydo-
wane stanowisko.
– Jestem już dorosły i to jest moje życie – odparłem, uznając, że ten
argument powinien zakończyć dyskusję.
Od tamtej chwili przez bite cztery miesiące nie zamieniliśmy ze sobą
słowa. Musiałem teraz z tym „moim życiem”, które tak dzielnie wywalczy-
łem, radzić sobie sam – prać, prasować i przygotowywać jedzenie. Wszystko,
co dotychczas było przygotowane i podane pod nos, teraz spoczywało na mo-
jej głowie. Mijaliśmy się bez słowa. Mama uważała, że powinienem ją przepro-
sić. Z mojego punktu widzenia to nie wchodziło w rachubę. Na marginesie do-
dam, że z Margie nic nie wyszło. Spotkaliśmy się w sumie trzy albo cztery razy.
Trzeci i czwarty rok studiów okazał się przełomowy, jeśli chodzi
o moje relacje koleżeńskie. Wreszcie zaczęło pojawiać się wreszcie wokół
mnie parę osób spoza naszego polonijnego kręgu. Na przykład Don Anderson
– bystry, uśmiechnięty blondyn z poczuciem humoru. Lubił się siłować i gotów
był wyzwać każdego, kto by chciał się z nim zmierzyć. A rzeczywiście był silny
i potężnie zbudowany. Po studiach zrobił doktorat w USA. Został profesorem
i wykładał na uniwersytecie w Kolumbii Brytyjskiej.
Należy też wspomnieć Ralfa Ulvelanda, który był osiem, a może na-
wet dziesięć lat starszy od nas i miał już rodzinę. W dość późnym wieku
zdecydował się zdobyć tytuł inżyniera. Jego pragnienie samodoskonalenia
wzbudzało szacunek. Nie jest łatwo zacząć po dziesięciu latach, szczegól-
nie jak ma się już żonę i trójkę dzieci. Miał dom, ale na pewno musiał po-
siadać też oszczędności, które pozwoliły mu dalej studiować. Z zawodu był
stolarzem. Po zakończeniu studiów pracował w firmie budowlanej i hur-
towni Muttard. Potem założył własną firmę zajmującą się budową domów
spokojnej starości. Miał cztery czy pięć takich obiektów.

70
Douglas Hodgkinson mieszkał w centrum Edmonton. Bardzo miły
facet. Wysoki, chudy, w okularach. Za grubymi szkłami jego oczy wyda-
wały się dwa razy mniejsze niż normalnie. Pamiętam go nie tylko z zajęć,
ale i zebrań, i bankietów klasowych. Do naszej paczki należał również Geo-
rge Brown. Z zawodu stolarz, dojrzały już facet, dziesięć lat od nas starszy.
Również budował domy. Nie wrócił już do stolarki. Po studiach poszedł
pracować do wielkiego koncernu naftowego w Albercie. Z biegiem czasu
został dyrektorem zarządzającym tej firmy i szczęśliwie przeszedł na eme-
ryturę w wieku około 65 lat.
Bez wątpienia jednak nie miałem na studiach bliższego przyjaciela
niż Harry Basler. Z Harrym dobieraliśmy się zawsze do wspólnych projek-
tów, kiedy trzeba było pracować w parze w czasie ćwiczeń laboratoryjnych
z hydrauliki. Znaliśmy swoje mocne i słabe strony. Ja zajmowałem się ma-
tematyczną stroną projektu, on opisywał wynikające z obliczeń konkluzje.
Jeśli potrzebowaliśmy jeszcze kogoś, to prosiliśmy Douglasa Hodgkinsona,
towarzyskiego chłopaka z grubymi szkłami, który idealnie uzupełniał nasz
zespół.
Między trzecim a czwartym rokiem studiów zapoznałem Harry’ego
z Anette – kobietą jego życia i jego obecną żoną. Anette pochodziła z małe-
go miasta, uczyła się w Edmonton i mieszkała u swojej ciotki. Ciotką była
matka Angeli Bukowieckiej, mojej młodzieńczej miłości. Poznałem bowiem
obydwie cioteczne siostry, a ponieważ bardziej spodobała mi się Angela, to
z kolei swojego przyjaciela postanowiłem przedstawić Anette.
Harry i Anette zawarli związek małżeński w 1957 roku, po dwóch
latach od pierwszego spotkania. Pod wpływem żony Harry przeszedł z lu-
teranizmu na katolicyzm i został przykładnym parafianinem jednego z ed-
montońskich kościołów.
Mój przyjaciel jeszcze w czasach szkolnych przyczynił się też do tego,
że zapałałem miłością do tytoniu. Zawsze miał przy sobie bibułę i robił
skręty. Początkowo brałem je od niego, ale nim się zorientowałem, już mia-
łem swoją bibułę oraz tytoń i skręcałem własne. Palenie udało mi się rzucić
dopiero w latach 70. Mogę zaryzykować twierdzenie, że Harry zawdzięcza
mi swoją ukochaną żonę, a ja mu nałóg palenia, którego z trudem udało mi
się pozbyć po 20 latach.
Papierosy nie przeszkadzały Harry’emu w prowadzeniu bardzo spor-
towego trybu życia. Pewnego dnia miał poważny wypadek narciarski. Jako

71
pamiątkę po złamanym obojczyku ma do dziś lekko opadające jedno ramię.
Harry zawsze uwielbiał skoki narciarskie. Z kolei nasze sportowe pasje,
z piłką nożną i footballem kanadyjskim na czele, nie budziły w nim naj-
mniejszej emocji.
Kuzynką Anette była, jak wspomniałem, Angela Bukowiecka. Pozna-
łem ją, kiedy skończyła jedenastą klasę. Miała 17 lat, ja ­22. Na koniec szko-
ły, przed przerwą wakacyjną, wziąłem od mamy 25 dolarów i poszedłem
do sklepu kupić jej prezent. To była sukienka w szkocką kratę, rozkładana.
Zapakowałem ją ładnie, pożyczyłem od ojca forda fairlane i pojechałem za-
wieźć prezent.
Ciemnozielone auto z gracją zajechało pod furtkę. W drzwiach
przywitała mnie Angela. Wręczyłem jej prezent, chwilę porozmawia-
liśmy i w końcu z drżącym sercem zapytałem, czy możemy się spotkać
następnego dnia, w sobotę.
– Zadzwoń do mnie, zobaczę, czy będę mogła – powiedziała.
Kiedy zadzwoniłem, okazało się, że niestety tego akurat dnia spotka-
nie będzie niemożliwe. Byłem rozczarowany. „Trudno, przecież może być
zajęta” – pomyślałem, próbując poradzić sobie z odmową.
W niedzielę poszedłem do kościoła.
– Gdzie byliście wczoraj? – zapytałem kolegę.
– Poszliśmy całą paczką do sali tanecznej w Elk Island Park.
– A kto był? Była tam Angela?
– O tak! Przyszła z jakimś gościem. Świetnie się bawiła.
Poczułem się, jakby ktoś mnie kropnął w mordę. Przypuszczam,
że nigdy wcześniej ani później nie obraziłem się na nikogo tak jak wówczas
na Angelę. Kiedy słyszałem jej głos w telefonie, natychmiast odkładałem
słuchawkę. Zerwałem z nią wszelki kontakt. Nie dzwoniłem i nie chciałem,
żeby dzwoniła do mnie. W końcu po miesiącu odebrałem kolejny telefon.
– Joe? Tu mama Angeli. Poznajesz mnie? Chciałam z tobą porozma-
wiać. Angela opowiedziała mi, co się stało. Bardzo cię przeprasza. Czy mo-
żesz jej przebaczyć?
Nastąpiła chwila milczenia. Nie pamiętam już, jakie myśli kotłowały
mi się w głowie. Serce waliło jak młot.
– Nie chcę jej już widzieć – wycedziłem drżącym głosem.
Po kilku miesiącach usłyszałem, że Angela poszła do zakonu. Parę lat
później przyjęła święcenia. Życie spędziła w murach klasztornych.

72
Zdarzenie to poruszyło mnie głęboko. Dopiero jako dorosły mężczy-
zna zdołałem przezwyciężyć młodzieńcze emocje i spojrzeć na to innymi
oczyma. Byłem wtedy nie tylko niedojrzały i nierozsądny, ale i zaborczy.
Miałem już 22 lata, a ona nie skończyła jeszcze osiemnastu. Była młoda.
Nie rozumiała, może nawet nie domyślała się, jak bardzo jestem zaangażo-
wany i jakie piorunujące wrażenie zrobi na mnie jej wyjście na dyskotekę
w towarzystwie innego chłopaka. Nigdy nie widziałem Angeli od tamtego
pamiętnego piątku, kiedy wręczyłem jej sukienkę w szkocką kratę.

73
Życie we dwoje

Latem 1955, na rok przed skończeniem studiów, poznałem Krysię. Wpa-


dliśmy sobie w oko na poprawinach wesela u naszych znajomych. Była we-
sołą blondynką, o artystycznej duszy. Lubiła tańczyć i bawić się. Mieliśmy
trochę w czubie. Może pomogło mi to przełamać wrodzoną nieśmiałość?
W każdym razie zaczęliśmy chodzić na randki.
Podobała mi się. Do tego zachwycił mnie jej charakter. Miała tę cu-
downą cechę, że w każdym człowieku widziała jego najlepsze strony. Wady
zawsze usprawiedliwiała. – To jest kobieta, z którą mógłbym dzielić życie
– pomyślałem wówczas. Wiedziałem, czego chcę. Miałem 23 lata. Byłem
starszy i dojrzalszy niż podczas moich pierwszych młodzieńczych prób
nawiązania relacji z dziewczynami. Działałem z rozmysłem, ale równocze-
śnie nie zasypiałem gruszek w popiele: jeszcze przed Bożym Narodzeniem
kupiłem pierścionek zaręczynowy. Poprosiłem Krysię o rękę. Od tamtego
czasu zaczęliśmy planować wspólne życie. Wczesną wiosną odebrałem
dyplom uniwersytecki, a zaraz potem dzięki pomocy rodziców kupiliśmy
ziemię pod dom. Wynajęliśmy też fachowca i w maju zaczęliśmy budowę.
Dom był prawie skończony przed końcem roku, a 10 listopada 1956 wzięli-
śmy ślub. Ceremonia odbyła się w polskim kościele, a wesele – w sali Domu
Polskiego. Przyszło 180 osób.
Dzięki znajomościom rodziców pożyczyliśmy brakujące trzy tysiące
dolarów od Polaka, Jana Błońskiego. Miałem już stałą pracę jako inżynier,
więc o pożyczkę bez dodatkowych gwarancji nie było trudno. Mieszkali-
śmy w Kanadzie od ośmiu lat. Znaliśmy ludzi. Ufali nam. O ile pamiętam,
w sumie na dom wydaliśmy dziesięć tysięcy dolarów. W dwa lata udało
nam się pożyczone pieniądze spłacić.
Budynek kupiliśmy z bratem na spółkę. To był tak zwany duplex – z dwo-
ma osobnymi mieszkaniami, po jednym dla każdej z rodzin. Władek ożenił
się z Janką Bereźnicką. O dziwo, sytuacja ta sama, co u naszych rodziców:
oboje byli z domu Bereźniccy, mimo że niespokrewnieni. Wraz z Janką

74
mieszkali u rodziców przez prawie sześć miesięcy, aby potem przeprowa-
dzić się do naszego wspólnego domu. Krysia i ja zajęliśmy piętro, a Władek
z Janką – parter.
Zarówno moi rodzice, jak i żony byli religijni. Pracowali ciężko i uczci-
wie. Ojciec Krysi, Rudolf, wykształcił się w przedwojennej Polsce w rzemiośle
jubilerskim. Przez kilka lat po ukończeniu szkoły podstawowej praktykował
u doświadczonego majstra w Łodzi. Wspólnie z żoną Elżbietą, absolwent-
ką szkoły handlowej, założyli w Łodzi własny sklep jubilerski. Istnieje on
zresztą do dzisiaj, choć jest znacznie skromniejszy. W czasie wojny Rudolf
został wywieziony do Niemiec, gdzie pracował przymusowo. Gdy alianci
wyswobodzili obóz, wstąpił do armii polskiej. Został zdemobilizowany
w Anglii tuż po wojnie. W 1946 roku sprowadził swoją żonę i dwójkę dzieci
– w tym Krysię – z Polski na Wyspy Brytyjskie. W Kanadzie pracował jako
zegarmistrz w firmie lotniczej. W tej samej firmie naprawiała zegary lotni-
cze jego córka, a moja przyszła żona, Krysia.
Rodzice Krysi byli bardzo przychylni naszemu małżeństwu. Szano-
waliśmy się wzajemnie i lubiliśmy. Nie mieliśmy nigdy powodów do kłótni.
Natomiast ciężkie przeprawy miała Krysia z teściową. Moja mama uwa-
żała, że jej syn, który skończył inżynierię, powinien wybrać lepszą partię
– kobietę z wyższym wykształceniem. Czuło się napięcie, ilekroć rozmowa
dryfowała w niebezpieczne strony. Krysia, mimo tego trudnego początku,
potrafiła zjednać sobie najpierw ojca, a na końcu także i mamę.
W 1956 roku otrzymałem stopień Bachelor of Science i jako świeżo
upieczony inżynier opuściłem gościnne mury uniwersyteckie. W tym samym
czasie rozpocząłem pracę w Haddin, Davis and Brown – firmie konsultingowej
specjalizującej się w projektowaniu i nadzorze instalacji kanalizacyjnych. Pra-
ca może dobra, ale całkowicie pozbawiona prestiżu. Mimo że byłem specjali-
stą, każdego dnia przychodziłem do domu umorusany błotem. Matka patrzyła
na te moje wysiłki z politowaniem. Miałem zawsze dużo brudniejsze ubranie
niż mój brat, który pracował jako hydraulik. Gorzej, że ja też nie lubiłem tej
pracy. Wszystko, co robiłem – instalacje i wodociągi – pozostawało zakopa-
ne w ziemi. W tej twórczości nie znajdowałem satysfakcji i wystarczającego
powodu do dumy. Ciągnęły mnie większe przedsięwzięcia – domy, wieżowce,
mosty. To chciałem robić, a nie zagrzebywać swoje pomysły w ziemi.
Poza tym chciałem więcej zarabiać. Droga do osiągnięcia celu wyda-
wała się jasna – była nią dalsza nauka. W 1957 roku wróciłem na uniwer-

75
sytet i rozpocząłem studia master’s degree. Żeby utrzymać siebie i żonę,
pracowałem w tym czasie na uniwersytecie. Jako nauczyciel akademic-
ki wykładałem trzy czy cztery przedmioty. Płacono mi mniej więcej tyle
samo, co zarabiałem w Haddin, Davis and Brown.
W roku 1957 lub 58 poznaliśmy doktora Henryka Wójcickiego. Był
z zawodu psychiatrą. Bardzo zaangażowany w życie polonijne. Współ-
założyciel kilku organizacji. Dwa albo trzy razy prezes Kongresu Polonii
Kanadyjskiej Okręgu Alberta. Angażował się również w pracę w Kościele
katolickim. Wiele sióstr zakonnych i księży, jeśli miało problemy natury
psychicznej, przychodziło właśnie do niego. Był bardzo lubiany i szanowa-
ny. Wysoki, barczysty facet, z dużym poczuciem humoru.
Jego żona, Zofia z domu Szablewska, była w czasie wojny pielęgniarką
ochotniczką Polskich Sił Zbrojnych we Francji, a potem w Polskim Szpita-
lu Wojskowym w Taymouth Castle w Szkocji, gdzie Wójcicki pracował jako
neuropsychiatra. Tam się poznali. Zofia była efektowną, zgrabną szatynką
o wspaniałym, pogodnym usposobieniu. W 1953 roku wyemigrowali do Ka-
nady. Zofia bardzo wspierała męża w jego zaangażowaniu w życie Polonii
i Kościoła katolickiego. Sama przez wiele lat pełniła funkcję prezesa Federa-
cji Polek – Ogniwo numer 3, Edmonton, prowadząc tę organizację z wielkim
poświęceniem. Wójciccy mieli troje dzieci – dwóch synów i córkę.
Nie pamiętam, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy, ale przypomi-
nam sobie, jak zaprosiliśmy Wójcickich do naszego nowo wybudowanego
domu. Nie był nawet jeszcze skończony – zdaje się, że nadal coś malowa-
liśmy i wszędzie były zwinięte dywany. Przyszli oboje wraz ze szwagrem,
inżynierem Marianem Strzeleckim, który nie tak dawno imigrował z Anglii
i pracował w firmie doradczej.
Wójcicki od razu zaczął żartować. Do dziś pamiętam dowcip, z któ-
rym wszedł w nasze towarzystwo z impetem i pozostał w nim przez dobre
kilkadziesiąt lat. Dowcip był zupełnie niestosowny, ale ze względu na sen-
tyment, jakim darzę Wójcickiego, chętnie go przytoczę. Brzmiał tak:
„Idzie facet do ustępu, siada na sedesie i widzi kilka guzików na ścianie.
Są tam przyciski: „ciepła woda”, „zimna woda”, „nawiew” i jeden tajemniczy
z napisem „AUT”.
– Wszystko inne rozumiem – myśli sobie – ale co to jest to AUT? Na-
cisnę. Zobaczę.
Natychmiast wielki krzyk i krew tryska strumieniami.

76
– Co się stało? – przybiegają mu z pomocą. – Pewnie nacisnąłeś guzik
AUT?
– A co to, do cholery, jest AUT?!!! – facet jęczy z bólu.
– Automatyczne Usuwanie Tampaksu! Proszę, oto twój penis!”
Rozbawiła nas ta bezpośredniość Wójcickiego. Krysia, młoda panna,
jeszcze dziecka nie miała, a on z takim kawałem wyjechał! Po tym lekko
zakrapianym wieczorze byliśmy już najlepszymi przyjaciółmi. Mieliśmy
do Wójcickiego zawsze wielkie zaufanie i dużo serdecznych uczuć. W jego
obecności każdy czuł się dobrze. Był to człowiek obdarzony ogromnym ta-
lentem wyciągania z ludzi tego, co najlepsze. Tryskał humorem, lubił śpie-
wać. Nie miało znaczenia, czy było to towarzystwo polskie, angielskie czy
mieszane, on potrafił zjednać sobie grupę i stanąć na jej czele. Umiał się
znaleźć w każdej sytuacji.
Ceniłem też Wójcickiego za jego wiarę. Był pobożny. Przed spotkaniem
naszych rodzin przewodniczył modlitwie. Wyrażał wdzięczność za dary, któ-
re rodzina otrzymywała. To było dla mnie ważne. Lubiłem go i szanowałem.
Państwo Wójciccy dali nam przykład, jak wychowywać dzieci, jak postępo-
wać w małżeństwie. Od nich można było się uczyć. Nie zawsze się to uda-
wało. Ale jeżeli chciałem mieć wzór, to on był tym wzorem. Ceniłem sposób,
w jaki odnosił się do żony. Sam miał trójkę dzieci, które stawiały mu wyzwa-
nia rodzicielskie. Ale on umiał sobie ze wszystkim poradzić bez zmuszania
ich do czegokolwiek. Kiedy kardynał Karol Wojtyła, przyszły papież Jan Pa-
weł II, odwiedził Kanadę w 1969 roku, Wójcicki służył mu osobiście jako
kierowca i przewodnik po Albercie.
Jesteśmy nadzwyczaj dumni, że doktor Wójcicki był naszym przyja-
cielem i nas również uważał za swoich przyjaciół. Choć był starszy zaled-
wie o szesnaście lat, mnie samego traktował niemal jak syna. Nieraz potem
wracaliśmy myślą do tamtego pierwszego, pamiętnego wieczoru.
W 1957 roku oczekiwaliśmy już z Krysią pierwszego dziecka. Pod ko-
niec roku, w przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia zawiozłem żonę do szpi-
tala. Nie byłem specjalnie zdenerwowany. Wszyscy mówili, że Krysia nie bę-
dzie miała kłopotu z porodem. Uważałem, że to całkiem naturalna sprawa. Na
przyjście dziecka czekałem u teściów. Spodziewaliśmy się, że rozwiązanie
nastąpi lada moment i już popijaliśmy, świętując narodziny potomka. Ro-
biono zakłady, czy to będzie dziewczynka czy chłopiec. Większość obstawia-
ła chłopca. W pewnym momencie zadzwonił telefon i dowiedzieliśmy się,

77
że to córka. Wszyscy myśleli, że będę niezadowolony. Skądże! Jak najbardziej
się cieszę. Płeć przewidział i zakład wygrał wujek Leszczyński. Teresa uro-
dziła się w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, 26 grudnia 1957 roku. Mia-
ła długie czarne włosy. Tym bardziej byliśmy wniebowzięci. To była pierw-
sza wnuczka zarówno dla moich, jak i Krysi rodziców. Urządziliśmy huczne
przyjęcie w następną sobotę w naszym domu.
Mieliśmy też w tym samym czasie gościa z Polski. Był to Bogdan Be-
reźnicki – jego ojciec i mój dziadek byli rodzonymi braćmi. Przyjechał przed
narodzinami Teresy, a wyjechał, kiedy miała kilka tygodni. Przebywał u nas
w sumie trzy miesiące. Bogdan został adwokatem jeszcze przed wojną.
Był to najlepiej wykształcony człowiek w rodzinie mojej matki. Bardzo go
szanowano. Umiał rozmawiać o religii i polityce. Był tak dalece wymowny,
że w Edmonton równie szybko zyskał wielu przyjaciół, jak i wrogów. Bar-
dzo go polubiliśmy.
W 1959 roku odebrałem dyplom master’s degree na inżynierii lą-
dowej. Moja praca dyplomowa, którą musiałem obronić przed komisją
egzaminacyjną, nosiła tytuł „Użytkowość dróg żelbetowych w Albercie”
(„Reinforced concret pavements in Alberta”). Chodziło o zbadanie i wy-
kazanie, jaki z typów projektu chodnika byłby najbardziej odpowiedni,
przy uwzględnieniu warunków pogodowych w prowincji. Jak wiadomo,
drogi poddawane są różnym temperaturom, a także różnym obciąże-
niom, mają różną grubość i ilość zbrojenia. Problem użytkowości dróg
wydał mi się na tyle ciekawy, że pod koniec studiów zacząłem dowiady-
wać się, czy nie byłoby możliwe dalsze jego badanie w ramach kariery
uniwersyteckiej. Wiązałem z tym przyszłość. Chciałem piąć się po szcze-
blach drabiny naukowej.
Złożyłem podanie i, rzeczywiście, po otrzymaniu dyplomu master’s
degree z budownictwa lądowego otrzymałem propozycję asystentury na
uniwersytecie. Dumny i blady rozpocząłem regularną pracę jako asystent
profesora we wrześniu 1959 roku. Perspektywa kariery uniwersyteckiej po-
ruszała czułą strunę mojej duszy. Praca co prawda nie była dobrze płatna,
ale za to prestiżowa.
Nieoczekiwanie sporo goryczy wywołał we mnie przydział biurka
na uczelni. Ulokowano mnie w malutkim pokoiku bez okna, w towarzystwie
drugiego asystenta profesora. „W takim miejscu będę spędzać większość
czasu?” – pomyślałem z goryczą. Skromność tego przydziału oraz niewiel-

78
kie zarobki podkopały moją niezłomną dotychczas wiarę w samorealizację
w uczelnianych murach.
W okresie tych zawodowych rozterek zadzwonił do mnie Mieczysław
Domecki, właściciel firmy budowlanej Universal Construction, i umówił się
ze mną na lunch. Z Domeckim znałem się już kilka lat. Po raz pierwszy
przyjął mnie do pracy w Universal Construction na czas wakacji po drugim
roku studiów, kiedy już ukończyłem na uniwersytecie zajęcia z miernictwa.
Potem pracowałem u niego jeszcze kilka razy, między innymi w wakacje
1959 roku, kiedy już czekałem na odpowiedź uniwersytetu co do przyję-
cia mnie na stanowisko asystenta profesora. Rozmawiałem wtenczas z Do-
meckim o swoich zamierzeniach i planowanej karierze uniwersyteckiej.
– Podoba mi się pan. Mam do pana zaufanie. Chciałbym, żeby pan
związał się z naszą firmą na stałe. Proponuję na początek o 200 dolarów
miesięcznie więcej niż otrzymuje pan na uniwersytecie – powiedział mi
Domecki podczas lunchu.
Oferta była kusząca. Na Uniwersytecie nie mogłem nawet liczyć
na znaczną podwyżkę w przyszłości. Do tego nabrałem przekonania, że
wspinanie się po szczeblach kariery naukowej wymagać będzie ode mnie
poświęcenia z rodzaju tych, na jakie zupełnie nie miałem ochoty. Zabiega-
nie o przychylność profesorów, być może nawet przynależność do rozma-
itych koterii uniwersyteckich i wewnętrzne rozgrywki w tym środowisku
przypominające gry polityczne – to coś, czego się obawiałem i co zupełnie
odstręczało mnie od pracy na uczelni. Zachęta finansowa od Domeckiego,
ciemny pokoik na uniwersytecie, a także moja dosyć krytyczna ocena sto-
sunków w środowisku akademickim przypieczętowały los ledwo rozpo-
czętej asystentury.
Tak oto kariera uniwersytecka, o której marzyłem na studiach, zna-
lazła nieoczekiwany i przyśpieszony finał. Zamiast tego wszedłem w pełen
zdrowej konkurencji świat przemysłu budowlanego. Pozostałem w branży
przez kilkadziesiąt lat, przeszedłszy wszystkie stadia zawodowej kariery:
od szeregowego inżyniera, poprzez wiceprezesa, prezesa, a na końcu wła-
ściciela firmy budowlanej. Nigdy nie żałowałem podjętej decyzji.

79
Szybki awans w Universal Construction

Mieczysław Domecki, mój nowy pracodawca, znalazł się w biznesie bu-


dowlanym w dobrym miejscu i we właściwym czasie. Do Kanady przyje-
chał w 1948 roku i trafił na powojenną koniunkturę. Jego zasługa polegała
na tym, że umiał ten moment wykorzystać. Początkowo budował domki
w Winnipeg, potem przeniósł się do Edmonton, gdzie dostrzegł większe
możliwości biznesowe. Domecki był technikiem z wykształcenia. Skończył
znaną przedwojenną warszawską szkołę Hipolita Wawelberga i Stanisława
Rotwanda. Była to szkoła zawodowa o profilu mechaniczno-technicznym
z wielce uznaną kadrą profesorską. Po wojnie działała już jako szkoła in-
żynierska, a w latach 50. została wchłonięta przez Politechnikę Warszaw-
ską. To był zdolny i sprytny biznesmen. Miał przy tym nadzwyczaj ambitną
żonę, Irenę Domecką, która stale zachęcała go do podejmowania wyzwań
biznesowych.
Choć nosił imię Mieczysław, żona i przyjaciele mówili na niego Sła-
wek, a Kanadyjczycy nazywali Mike. Stworzoną przez siebie we wczesnych
latach 50. firmę budowlaną nazwał Universal Construction. Otworzył też
hurtownię budowlaną, w której sprzedawał drewno na budowę domów.
Miał także warsztat stolarski, do którego w 1960 lub 1961 roku kupił bar-
dzo nowoczesną niemiecką maszynę. Dzięki niej można było taśmowo wy-
produkować dowolny kształt. W ten sposób Domecki mógł z powodzeniem
konkurować także na rynku stolarskim.
Myślę, że niemały wpływ na moją dalszą karierę w Universal Con-
struction miał Karol Szylling, przyjaciel Domeckiego i pracownik firmy.
Szylling był synem polskiego generała, Antoniego Szyllinga, który podczas
kampanii wrześniowej dowodził Armią „Kraków”. Szyllingowie przyjechali
do Kanady po wojnie. Karol studiował w szkole w Montrealu. Dobrnął do
trzeciego roku studiów, ale inżynierii nie skończył. Co się potem stało, tego
nie wiem, ale gdy przyszedłem do firmy, Szylling pracował już od około
dwóch lat i był głównym menadżerem.

80
Jego zasługą była przede wszystkim zmiana sposobu działalności
Universal Construction. Kiedy stawiasz budynki z nadzieją sprzedania ich
później, jest to działalność ryzykowna i spekulacyjna. Za czasów Szyllin-
ga firma ograniczyła tego rodzaju ryzyko i zaczęła brać udział w przetar-
gach. Zgłaszała oferty na budowę szkół, budynków rządowych, zarówno
należących do prowincji, jak i federacji. Domecki cenił Szyllinga za jego
wcześniejsze doświadczenia budowlane, m.in. za pracę dla firmy budującej
wielkie betonowe spichlerze. Liczył, że podobne obiekty w całej Kanadzie
będzie w przyszłości stawiało Universal Construction. Ten sen się nie ziścił.
W 1959 roku Karol Szylling zginął w wypadku samochodowym w drodze
do pracy. Być może właśnie ten tragiczny wypadek otworzył mi, młode-
mu absolwentowi wydziału inżynierii, drogę do kierowniczych stanowisk
w firmie Domeckiego. Po śmierci Szyllinga byłem jedynym kwalifikowa-
nym inżynierem w Universal Construction. I tak, dzięki swojemu wykształ-
ceniu oraz zaufaniu, jakim obdarzył mnie Domecki, mogłem trafić na sam
szczyt w strukturach firmy.
Projektowałem nieduże centra handlowe na powierzchni od pół do kilku
akrów, z parkingiem. Następnie nadzorowałem ich budowę. Kreśliłem według
własnego pomysłu, nie mieliśmy architekta. Domecki uważał, że architekci nie
mają pojęcia, czego potrzebujemy. W takim centrum najwięcej miejsca, około
50 tysięcy stóp kwadratowych, zajmował sklep spożywczy. W budynku była
też niewielka galeria ze sklepami i usługami takimi, jak pralnia czy fryzjer.
Lokali było od kilku do kilkunastu. Tego typu centrów budowaliśmy trzy lub
cztery na rok.
Zajmowałem się projektowaniem przez sześć czy dziewięć miesięcy.
Potem zaczęliśmy zlecać te prace na zewnątrz. Zaprojektowałem m.in. biura
naszej siedziby i warsztat stolarki budowlanej. Byłem nadzorcą budowy tych
obiektów. Zatrudniałem ludzi, mówiłem im, co mają wykonać, sam najpierw
uczyłem się, żeby wiedzieć, jak to zrobić. Kiedy nadzorowałem, musiałem wy-
jeżdżać na inspekcje do Calgary czy Lethbridge, a także szukać materiałów,
kontraktorów i podwykonawców, ustalać ceny. Przy takim centrum pracowało
zazwyczaj 20-40 osób. Musiałem zatem spiąć wszystkie elementy potrzebne
do tego, aby budowa została zrealizowana. Byłem ambitny i zdeterminowany,
żeby odnieść sukces. Pracowałem ciężko i nie oszczędzałem siebie.
Mike Domecki zatrudnił konsultanta do spraw zarządzania firmą.
Miał przyjrzeć się organizacji pracy. Kanadyjczyk brytyjskiego pochodze-

81
nia obserwował, jak są rozdzielone obowiązki w firmie i jak można zwięk-
szyć efektywność. Jego wniosek był dla mnie zaskakujący. Rekomendował,
aby zdegradować dotychczasowego głównego menadżera do pozycji zwy-
kłego menadżera, a Joe Bereźnickiego promować na jego miejsce. Domecki
nie zasypiał gruszek w popiele. Natychmiast wezwał mnie do siebie i poin-
formował krótko:
– Joe, od tej chwili jesteś głównym menadżerem naszej firmy. Masz
zamienić się na biura z Donem.
– Nie ma mowy. Nie chcę, żeby czuł się źle z mego powodu. Dobrze mi
w biurze, w którym jestem – powiedziałem.
Po jakimś czasie były główny menadżer sam opuścił spółkę i problem
zamiany biurek przestał być aktualny.
Tak oto w 1961 roku, czyli w ciągu mniej więcej półtora roku od przy-
jęcia pracy w Universal Construction, zostałem generalnym menadżerem
firmy. Do moich obowiązków należało zatrudnianie ludzi: nadzorców, bry-
gadzistów, rzeczoznawców do wycen nieruchomości i sporządzania wszel-
kich raportów. Startowało się do jednego przetargu dziennie. Czasem były
to przetargi małe, rzędu 300 tys. dolarów, czasem dziesięciokrotnie więk-
sze. Godzinami sprawdzałem oferty, tropiąc duże i małe błędy. Jeśli pomy-
lisz się w wycenie, może cię to bardzo drogo kosztować. Włożyłem w tę
pracę mnóstwo zdrowia. To był wyścig z czasem. Zazwyczaj do ostatniej
chwili przygotowywało się ofertę. Zabierał ją kierowca, żeby złożyć gdzie
trzeba. Potem mogłeś już tylko siedzieć i obgryzać paznokcie, zastanawiając
się, co będzie. Kiedy przyjęliśmy zlecenie budowy Peace River Jail na 6 mln
dolarów, nasza oferta przebiła kolejną zaledwie o 200 tys. – to nie jest dużo.
A z czterech pozostałych najwyższa była na 7 mln. Bywało tak, że pięciu czy
sześciu kontrahentów dzieliły różnice rzędu 50 tys. dolarów. Walka była za-
cięta, a wyceny bardzo zbliżone. Niełatwo było przewidzieć tak dokładnie
te koszty. Zdarzały się dosyć wymagające operacje logistyczne, jak w przy-
padku Peace River Jail. Trzeba było wysłać ludzi do pracy 400 mil na północ.
W ofercie należało wszystkie te koszty przewidzieć.
W 1960 roku udało się sprowadzić do Kanady ze Żnina, małej wioski
pod Bydgoszczą, dwie rodziny: Józefa i Franciszka Bereźnickich. W sumie
z Polski przyjechało do nas i Leszczyńskich dwanaście osób. Byli to rodzeni
bracia mojej mamy wraz z rodzinami. Przed wojną mieszkali na Kresach,
tak jak my. Oni jednak nie zostali deportowani. Wraz z babcią Marią zostali

82
w Bereźnicy do końca wojny. Nieraz musieli chronić się po lasach, żeby
przeżyć te trudne i niebezpieczne czasy. W 1947 roku – dwa lata po tym
jak granice Polski w rezultacie traktatów międzynarodowych zostały prze-
sunięte, a kresy Rzeczpospolitej wcielone do ZSSR – Bereźnickim udało się
przenieść do Rogowa, w województwie bydgoskim.
Franek Bereźnicki po raz pierwszy odwiedził Kanadę w latach 50.
Na zaproszenie mojej mamy przyjechał na wakacje. Potem również na wa-
kacje przyjechał jego starszy brat Józef. Obu bardzo się tu podobało. Oczy-
wiście, po powrocie obydwaj zaczęli myśleć o wyjeździe do Kanady na sta-
łe. I moi rodzice, i Leszczyńscy – czyli przede wszystkim obydwie siostry:
Karolina Bereźnicka i Paulina Leszczyńska, z domu Bereźnicka – pomogli
obu braciom sprowadzić się do Kanady. Przyjechało dwanaście osób razem
z babcią.
Udało im się opuścić Polskę dzięki pomocy wuja, adwokata Bogdana
Bereźnickiego. On jako prawnik miał znajomości w Warszawie i dużo wło-
żył w to pracy. W jaki sposób osiągnął upragniony rezultat, on sam jeden
wie. Może komuś zapłacił? Nie mam pojęcia. W każdym razie obie rodzi-
ny w komplecie znalazły się w Kanadzie. Pięcioosobowa rodzina starsze-
go brata, Józefa, mieszkała u moich rodziców przez kilka miesięcy. Mieli
z żoną Marią trójkę dzieci: Dankę, Janinę i Zenka. A Franek, najmłodszy brat
mamy, z żoną Stefanią, czworgiem dzieci – Zenkiem, Danusią, Lidią i Ada-
mem – oraz babcią Marią zamieszkali u cioci Leszczyńskiej.
Trwało to około pół roku, aż znaleźli pracę i zaczęli trochę zarabiać.
W tym ostatnim i ja miałem swój udział. W roku 1960 byłem już dyplo-
mowanym inżynierem i pracowałem u Domeckiego. Dałem obu wujkom
Bereźnickim pracę w Universal Construction. Powiedziałem im: – Załatwię
wam pracę, ale musicie ją szanować. Ja daję, ale czy ją utrzymacie, czy nie
– to będzie zależało od was.
Franek, ojciec Danusi Bereźnickiej, został bardzo dobrym betoniarzem.
Nikt nie potrafił wygładzić podłogi tak jak on. Powodziło mu się na tyle do-
brze, że po trzech czy czterech latach nie chciał już pracować zimą. W czasie
lata zarabiał wystarczająco dużo, a zimą tylko pobierał zasiłek.
Żona Franka Stefania (z domu również Bereźnicka!) też pracowała.
Ich dzieci były nadal małe, więc chodziły do szkoły. Jeżeli ktoś żył oszczęd-
nie, w ciągu kilku lat mógł kupić dom na kredyt. Potem spłacał pożyczkę
przez pewien czas. Tak było i w tym przypadku. Po dwóch czy trzech la-

83
tach zarówno rodzina Franka, jak i Józka dorobiły się własnych domów.
Również następne pokolenie odniosło w Kanadzie sukces. Dwoje z czwor-
ga przybyłych do Kanady dzieci Franciszka i Stefanii – Danusia i Zenek
– ukończyło uniwersytety. Zenek uzyskał dyplom inżyniera, a Danuta zo-
stała dentystką. Teraz z kolei jej córka przejmuje od matki gabinet.
Jeśli zaś chodzi o drugą Danutę, czyli córkę Józefa i Marii Bereźnic-
kich, miała już 17 czy 18 lat, gdy rodzina przyjechała do Kanady. Od razu
poszła do pracy jako pielęgniarka w szpitalu. Poznała tam młodego stu-
denta medycyny Bronisława Bochińskiego i wyszła za niego za mąż. Miała
z nim trzech synów i córkę. Synowie skończyli medycynę. Jeden jest uro-
logiem, drugi dentystą, a trzeci ortopedą. Córka zaś została dyplomowaną
pielęgniarką.
Z całej rodziny tylko jedna córka Józefa Bereźnickiego początkowo
niezbyt dobrze odnajdywała się w Kanadzie. Wróciła do Polski na rok,
poznała tam fajnego gościa Ryszarda Kruszelnickiego, wyszła za niego
za mąż, a następnie sprowadziła go do Kanady. Ryszard szybko dorobił
się pieniędzy i przeszedł na zasłużoną emeryturę przed 60. rokiem życia
– do dziś żyją tutaj szczęśliwie.
Te dwie rodziny sprowadzone przez nas do Kanady, co warte pod-
kreślenia, sprowadziły tu też swoich krewnych. Stefania Bereźnicka, żona
Franka, sprowadziła dwóch swoich braci – Gienka i Franciszka Bereźnickich.
W rezultacie Franciszków Bereźnickich było w Edmonton, zdaje się, trzech
i tylu też było Józefów Bereźnickich. Klan Bereźnickich rozrósł się. Natural-
nie rodziny powiększały się dzięki małżeństwom. Weźmy na przykład Fran-
ka Leszczyńskiego, który ożenił się z Jadzią Hulko. Na marginesie dodam,
że jego brat Karol Leszczyński ożenił się z siostrą Jadzi, Tosią. Hulkowie mieli
sześć dziewcząt. Każda z nich wyszła za mąż i miała swoją rodzinę. Potrafi-
liśmy utrzymać ze sobą więzi. W ten sposób było nas coraz więcej. Na nasze
zjazdy rodzinne, organizowane w latach 90. w parafii ks. Józefa Leszczyń-
skiego, nieraz przyjeżdżało około dwustu krewnych.
Na przykładzie Franka i Jadzi oraz Karola i Tosi warto powiedzieć
parę słów o przypadkach, kiedy jeden brat żenił się z jedną dziewczyną,
a drugi z jej siostrą. Często się to zdarzało. Tak postępowali nasi emigranci.
Ale co mieli robić? Każdy chciał się ożenić z Polką! Sam jestem tego przy-
kładem. Ożeniłem się z polską katoliczką. Samo życie, szczególnie życie
na emigracji, jest na tyle trudne, że gdyby jeszcze małżeństwo zostało za-

84
warte z osobą z innej grupy etnicznej albo innej wiary, byłoby nie do wytrzy-
mania. Dodawanie sobie kolejnej trudności do pokonania to niepotrzebne
zwiększanie ryzyka i komplikowanie spraw. Tak było lżej ze względu na ję-
zyk, religię i kulturę. Takich wyborów dokonywało się dla wygody, dla spo-
koju i ze względu na wychowanie dzieci. Tak się wówczas myślało – że ła-
twiej będzie, jeśli wszyscy będą mieli podobne korzenie – i nie było to, moim
zdaniem, myślenie pozbawione racji.
Trzeba podkreślić, że te sukcesy rodziny Bereźnickich miały swo-
je źródło przede wszystkim w postawie dwóch osób – Karoliny i Pauliny
z domu Bereźnickich. To zasługa mojej mamy i jej siostry, ich ciężkiej pracy
i niezłomności w sprowadzaniu z Polski swoich braci, że tylu z nas znalazło
w Kanadzie dobre życie i dobrobyt. One nie szczędziły sił i determinacji,
żeby sprowadzić do tego kraju swoich bliskich, a ci z kolei zrobili wszystko,
żeby to samo zapewnić krewnym.
Trzeba też powiedzieć o innej ważnej dla naszej rodziny wizycie.
W 1960 roku moja ciotka Paulina Leszczyńska zaprosiła na trzy miesiące
wakacyjne Jankę Bereźnicką, również z Warszawy. Nie należała ona do „na-
szych” Bereźnickich – to znaczy nie była spokrewniona z nami, tylko z Lesz-
czyńskimi. Janka wpadła w oko mojemu rodzonemu bratu Władkowi. Ożenił
się z nią i została z nami na stałe.
Matka zaprosiła też na kilka tygodni Basię Radzikowską, z domu rów-
nież Bereźnicką (!), z Warszawy. Ci Bereźniccy znaleźli się po wojnie w stoli-
cy za sprawą ojca Basi, który był adwokatem i ściągnął rodzinę z ziem odzy-
skanych. Do Kanady przyjechała też na zaproszenie mojej mamy ciocia Basi.
Potem przyjechał mąż cioci Basi, o nazwisku Płotka, i mój kuzyn Kruszel-
nicki. Zazwyczaj każdy taki przyjazd wakacyjny był równocześnie okazją
do zarobku i przywiezienia do Polski paru dolarów.
Ci wszyscy goście w latach 50. i 60. przypływali na statku Stefan Ba-
tory do Halifaksu. Zazwyczaj spędzali z nami w Kanadzie parę tygodni lub
więcej. A tymczasem rodzina się rozszerzała. Zazwyczaj ludzie znajdowali
tutaj pracę, dorabiali się przez kilka lat i przechodzili na swoje. Kanada
była synonimem dobrego życia. Jeżeli ktoś miał zdrowie, był zdetermino-
wany i chciał się dorobić, było to możliwe. Droga do dostatniego życia była
dla wszystkich otwarta.

85
­Całe życie dla firmy

Domecki awansował mnie na stanowisko generalnego menadżera Uni-


versal Construction w 1961 roku i przekazał mi odpowiedzialność za za-
rządzanie przedsiębiorstwem. Odpowiadałem za ludzi, podwykonawców,
realizację projektów, a on za kredyty i finansowanie. Składaliśmy oferty
przetargowe na budowę mostów, budynków rządowych i różnych gmachów
użyteczności publicznej. Pracowałem często po godzinach, nie licząc czasu.
Nie musiałem tego robić, ale byłem zdeterminowany, żeby odnieść sukces.
Nikt mnie o to nie prosił, ale czułem tę odpowiedzialność. Oddałem się cał-
kowicie firmie. Nie tyle nawet ze względu na Domeckiego, który mnie przy-
jął, ale ze względu na sympatię do ludzi, którzy byli jej pracownikami i zale-
żeli od jej wyników.
Potrzebowaliśmy zleceń. Gdyby firma ich nie miała, nie mielibyśmy
z czego wypłacać pensji. Pracownicy polegali na mnie i zależeli ode mnie.
Tak to postrzegałem. Dawali z siebie dużo. Może nie tak dużo jak ja, ale byli
uczciwi i sumiennie wypełniali swoje obowiązki. Ceniłem ich za to i czułem,
że powinienem robić co mogę, żeby zdobywać dla firmy zlecenia. Chciałem,
żeby nam się powiodło.
Coraz lepiej poznawałem Domeckiego. Rozumieliśmy się dobrze,
ale nie zawsze się ze sobą zgadzaliśmy. On skupiał się na detalach. Chciał
objąć umysłem każdy szczegół planów, które przechodziły przez jego ręce.
Ja wolałem zawsze szerokie spojrzenie. Starałem się wymyślić, jak może-
my się rozwinąć – zacząć robić większe rzeczy i podejmować większe wy-
zwania. Odpowiedzialność za resztę często oddawałem innym. Intereso-
wało mnie, jak wynająć lepszych ludzi i zarobić więcej pieniędzy. Te rzeczy
wydawały mi się ważniejsze. W praktyce on zazwyczaj zajmował się szcze-
gółami do czasu, kiedy się zmęczył. A wtedy ja przejmowałem wszystko
i mogłem szybko dokończyć to, co zaczął.
Byłem niezłym inżynierem i cenił mnie za efektywność. Owszem,
były rzeczy, na których się nie znałem. Przede wszystkim potrzebowałem

86
umiejętności z zakresu zarządzania. Musiałem dowiedzieć się, jak się fi-
nansuje projekty i jak określić, czy ma się wystarczająco dużo pieniędzy,
czy nie. Na uniwersytecie tego nie uczyli. A Domecki taką wiedzą nie dzielił
się ze mną samorzutnie. Trzeba było dopiero wydobyć od niego, jak finan-
sować projekt czy zaplanować budżet. Sam, własną spostrzegawczością
i pracą, musiałem dojść do pewnych rozwiązań. Myślę, że ludzie zazwyczaj
niechętnie dzielą się za darmo doświadczeniem, które sami musieli w po-
cie czoła zdobyć.
Odnosiłem nieraz wrażenie, że Domecki sądził, iż jestem mu winny
szczególne oddanie za to, że przyjął mnie do pracy i mianował generalnym
menadżerem. Uważał chyba, że powinienem dawać z siebie więcej, niż wy-
nikało z moich normalnych obowiązków. Oczekiwał na przykład, że poza go-
dzinami pracy będę nadzorował nieodpłatnie jego prywatne przedsięwzięcia.
– Panie Józefie – zwracał się do mnie z prośbą. – Chciałbym coś zrobić
dla rodziny. Zapewnić moim dzieciom i żonie dochody na przyszłość. Cho-
dzi o postawienie budynku mieszkalnego z przeznaczeniem na wynajem.
Czy zgodziłby się Pan mi w tym pomóc? – pytał.
Zawsze się zgadzałem. Zazwyczaj całość pracy spadała potem na mnie.
Domecki nawet na plany nie musiał patrzeć. Chodziło o dopilnowanie
całości inwestycji od wykonania planów budynku, poprzez budowę, prze-
kazanie do użytku i wynajęcie. Wynagradzał nad wyraz skromnie. Ja od-
dawałem gotowy pod klucz trzypiętrowy budynek na 36 mieszkań, a on
mi dawał na przykład kurtkę zimową albo strzelbę pneumatyczną. Dodam,
że całość wykonałem poza godzinami pracy, niezależnie od moich obo-
wiązków. Uważałem to za niesprawiedliwość, ale nie buntowałem się.
Byłem ambitny. Pracę wykonywałem zawsze z satysfakcją i byłem dumny,
że potrafiłem ją dobrze zrobić.
Domecki miał przy tym ten komfort, że zawsze mógł na mnie liczyć.
Była Wigilia Bożego Narodzenia 1960 roku. Ostra zima. 40 stopni mrozu.
Dzwoni telefon.
– Panie Józefie, katastrofa – słyszę podenerwowany głos Domeckie-
go. – Co za katastrofa?
– Pozamarzało. Lód się tworzy. Rury będą pękać. Coś trzeba zrobić!
– mówi Domecki.
„Zadzwoń do hydraulika, czemu dzwonisz do mnie?” – myślę so-
bie. Ale ugryzłem się w język. Domecki dobrze wiedział, co robi. Wiedział,

87
że mam hydraulików w rodzinie. Liczył, że któregoś przekonam, żeby wstał
od stołu wigilijnego i wykonał pracę.
– Pomożesz? – pytam brata.
– Ja w Boże Narodzenie ani w Wigilię nie pracuję – uciął dyskusję
Władek.
Dzwonię do Franka Leszczyńskiego.
– Przeproszę rodzinę, pojadę i ci to zrobię – usłyszałem w słuchawce.
Domecki przyzwyczaił się, że ilekroć dzwonił do mnie, to wszystko
było od ręki załatwione. W ciągu trzech pierwszych lat mojej pracy w fir-
mie takich sytuacji było wiele. Nie bardzo mi się to podobało, ale godziłem
się na to. Fakt, że załatwianie takich spraw nie stanowiło dla mnie trud-
ności. Znałem ludzi. Szanowali mnie. Prawie wszystko mogłem zrobić. To
była wielka wygoda dla Domeckiego. Przekazywał mi sprawę i mógł o niej
zapomnieć. Miał zawsze ten komfort i korzystał z niego bez ograniczeń.
Na początku 1960 roku urodził się Henio – nasze drugie dziecko.
Pod koniec 1961 roku przenieśliśmy się do nowego domu nad rzeką
na 7508 Rowland Road. Był to dom jednopiętrowy, dużo porządniejszy
od poprzedniego i jednocześnie w bardzo dobrej dzielnicy. W 1962 roku
urodził się Marek.
Nigdy nie pracowałem tak ciężko jak wówczas. Nieraz w ogóle nie
wracałem do domu na weekend. Krysia ciężko to znosiła. Uważała, że z mo-
jej strony brakowało miłości i troski o nią. Była zdania, że zaniedbywałem
dom. Czuła się opuszczona i potrzebowała wsparcia. Podczas którejś z wi-
zyt naszego przyjaciela doktora Wójcickiego zwierzyła się ze swoich pro-
blemów. – Dlaczego nie przyjdziesz do mnie? – zapytał Wójcicki, który był
z wykształcenia psychiatrą. – Przecież jestem waszym przyjacielem. Do kogo
pójdziesz? Ja mam biuro, do mnie zawsze możesz zadzwonić. Jeżeli tylko
będę mógł, pomogę.
Pomoc Wójcickiego okazała się zbawienna. Przepisał Krysi leki na uspo-
kojenie. Pomogły jej w tym trudnym okresie. Cieniem na naszym życiu kładły
się ponownie problemy z samego początku małżeństwa, gdy moja matka nie
akceptowała Krysi, uważając, że nie jest wystarczająco wykształcona. Teraz,
w obliczu kryzysu spowodowanego moją nieobecnością w domu, odezwały
się te same lęki. Żona bała się, że nasze małżeństwo się rozpadnie. Zastana-
wiała się, jak poradzi sobie z trojgiem dzieci. Rozwody nie były rzadkością.
Widzieliśmy je wśród naszych znajomych. Ja jednak nie miałem tego typu

88
obaw. To prawda, że kładłem główny nacisk na rozwój zawodowy, nie na ro-
dzinę. Przyznaję. Ale kochałem swoje dzieci, kochałem żonę. Wartości takie,
jak wierność i szacunek do żony wyniosłem chyba z domu. Krysia była
jedyną kobietą mojego życia. Myślę, że dla niej byłem również jedynym
mężczyzną – o miłość między nami byłem więc spokojny. Najważniejsze
jednak było dla mnie na tym etapie mojego życia iść naprzód po ścieżce za-
wodowej kariery. To zajmowało większość mojego czasu i niemal cały mój
umysł. Spędzałem z rodziną może dwie godziny, a na czternaście szedłem
do pracy. Taką miałem konstrukcję psychiczną – że muszę odnieść sukces.
Dotyczyło to wszystkiego, czy to pracy, czy czegokolwiek innego.
Mieliśmy z Krysią spięcia na tle wydatków. Faktem jest, że bardzo
rzadko chodziliśmy do restauracji czy do klubu. W tym czasie na przykład
nasi znajomi Bruskiewiczowie – przypomnijmy, że Bruskiewicz jeszcze
w czasach szkolnych jako jeden z nielicznych chłopaków w liceum miał
własny samochód – całe weekendy spędzali w klubie, jedząc, pijąc i roz-
mawiając z przyjaciółmi. Ja nie pozwalałem sobie na wydawanie pieniędzy
na tego typu przyjemności. Nawet na lody chodziliśmy rzadko. Chciałem
zarobić pieniądze i ustatkować się. Mieć coś trwałego. Nie miałem tego po-
czucia pewności, że wszystko dobrze się ułoży, że dalej będę robił karierę
i prosperował do końca moich dni. Nauczyłem się, że los bywa kapryśny.
Moi rodzice byli bogaci w porównaniu z sąsiadami na Kresach, a pewnego
dnia wszystko się zmieniło i potem nieraz odczuwałem głód. To zapadło
w głowę bardzo mocno, stało się częścią mojej psychicznej konstrukcji.
Nigdy nie miałem pewności, że to uczucie głodu nie wróci. Bruskiewiczowi
taka myśl pewnie nawet w głowie nie zaświtała. Ukształtowały nas zupeł-
nie inne okoliczności. Biorąc pod uwagę wszystkie nasze problemy, moje
i Krysi, nie jestem pewien, czy – gdyby nie przyjacielska pomoc doktora
Wójcickiego – nasze małżeństwo przetrwałoby tę ciężką próbę. Jeszcze
bardziej wzmocniło to przyjaźń z rodziną Wójcickich.
W 1962 roku Domecki zaprosił mnie na lunch. Czułem, że chce powie-
dzieć mi coś ważnego. – Nie jestem już właścicielem Universal Construction
– wypalił. – Firma została sprzedana.

89
Domecki miał rację

Sprzedaż Universal Construction przez Domeckiego była dla mnie jak trzę-
sienie ziemi. Miałem powody, by zacząć bać się o swój los. Prawda, że Domec-
ki usilnie zapewniał mnie, że nic się w naszej pracy nie zmieni, że na mocy
kontraktu, który trzyma w ręku, pozostanie prezesem Universal Construction
jeszcze przez pięć lat, i że on swoim słowem gwarantuje, iż pozostanę jej gene-
ralnym menadżerem. Wreszcie uspokajał także, że w tej sprawie, póki on jest
w firmie i póki jest jej prezesem, nic się na pewno nie zmieni.
Mimo tak miłych deklaracji nie byłem w stanie do końca wyzbyć się
obaw. Przeciwnie. Bałem się i byłem do głębi rozczarowany. Przez ostatnie
półtora roku jako generalny menadżer kierowałem codzienną działalnością
tej firmy. Myślałem, że wiem o niej wszystko, i że w żadnej sprawie nie ma
przede mną tajemnic. Nikt nawet nie pisnął słowa o możliwości sprzedaży.
Dlaczego? Czy zatem teraz mogę mieć pewność, że jestem dobrze poinfor-
mowany?
Ponadto czułem gorycz. Przecież dawałem z siebie wszystko tej fir-
mie, wypruwałem żyły, i co mnie spotkało? Przedsiębiorstwo rosło, zyska-
liśmy uznanie na rynku. Nie mogłem się pogodzić z tym, że cały ten doro-
bek wydawał się zagrożony. Czy sprzedaż oznaczać miała, że praca, którą
włożyłem, całe to moje ogromne poświęcenie, przepracowane wieczory
i weekendy nie zostały zauważone i nie przyniosły żadnego pożytku fir-
mie? Poszły na marne? Miałem poczucie, jakby to mnie sprzedano razem
z przedsiębiorstwem. – Jaka zatem będzie moja przyszłość? Czy nowi wła-
ściciele będą widzieli mnie jeszcze w Universal Construction? – te myśli nie
dawały mi spokoju.
Po kilku miesiącach pełnych niepewności przyznać musiałem, że moje
obawy były nieuzasadnione. To Domecki miał rację. Sprzedaż okazała się dla
firmy błogosławieństwem. Jeśliby do niej nie doszło, pewnie w dalszym ciągu
robilibyśmy niewiele więcej niż stawianie lokalnych galeryjek handlowych.
Nie bylibyśmy w stanie rosnąć i dobić do czołówki na rynku budowlanym

90
w Albercie. Firma, która nas kupiła – BACM Construction Materials z Win-
nipeg – była na tyle silna, że dzięki jej kapitałowi mieliśmy nareszcie szanse
wygrywać duże przetargi. Zyskaliśmy plecy, co pozwoliło ruszyć naprzód.
Żeby mieć choćby szansę udziału w dużych przetargach, firma potrzebu-
je gwarancji ubezpieczycieli. Ubezpieczenie działa tak: firma zlecająca robotę
może być spokojna, wiedząc, że kontraktor jest ubezpieczony. Jeśli bowiem
kontraktor nawali i nie będzie wywiązywał się z umowy, zleceniodawca
może w każdej chwili zrezygnować z niego i zwrócić się do ubezpieczycie-
la. Ten ma obowiązek znaleźć nowego kontraktora, który wykona to zlece-
nie na tych samych warunkach. Duzi zleceniodawcy wybierają zatem tylko
takich kontraktorów, którzy mają gwarancje od firm ubezpieczeniowych.
Posiadanie więc gwarancji to dla firmy, chcącej liczyć się na rynku, kwestia
być albo nie być.
Nie każdy jednak kontraktor ma szansę na współpracę z ubezpieczycie-
lem. Co najbardziej przekonuje ubezpieczyciela do udzielenia kontraktorowi
gwarancji? Jego kapitał. Ubezpieczyciel chętnie daje gwarancję, gdy widzi,
że firma dysponuje majątkiem, z którego w razie kłopotów będzie można
ściągnąć należności.
Kiedy Domecki sprzedał firmę, zyskaliśmy wsparcie dużej korporacji
z wielkim kapitałem. To był ogromny skok w porównaniu z początkowym
okresem mojej pracy w Universal Construction. W 1959 roku, kiedy zaczy-
nałem u Domeckiego, realizowaliśmy projekty warte najwyżej pół miliona
dolarów. W 1967 roku, czyli po ośmiu latach od mojego przyjścia, startowa-
liśmy do przetargów rzędu dwudziestu pięciu milionów dolarów. W końcu
lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku były to zawrotne pieniądze.
Był jeszcze drugi powód sprzedaży: ryzyko biznesowe. Domecki coraz
bardziej cenił sobie poczucie bezpieczeństwa. Żeby osiągnąć sukces, mu-
siałeś brać kredyty. Wymagało to wychodzenia sobie kontaktów w Toronto
i sporej dozy dyplomacji. Domecki miał wrażenie, że musi przebijać się
przez mur i że konkurencja na tym etapie rozwoju firmy jest dla niego zbyt
uciążliwa. Uznał, że będzie bezpieczniej sprzedać przedsiębiorstwo, jesz-
cze zanim trafi na trudności nie do pokonania i zacznie się staczać.
Nominalnie pozostał prezesem jeszcze przez pięć lat od chwili sprze-
daży firmy, czyli do 1967 roku. Zapewne nadal pobierał prezesowską pensję,
ale nie pełnił już w firmie aktywnej roli. Kiedy na dobre rozstał się z Univer-
sal Construction, nowym prezesem został człowiek w centrali w Winnipeg.

91
Ja otrzymałem tytuł wiceprezesa. Pozostałem również generalnym mena-
dżerem i nadal sprawowałem dotychczasowe obowiązki.
W 1962 roku Krysia i ja po raz pierwszy wyjechaliśmy wspólnie na wa-
kacje. Było to sześć lat po ślubie. Teresa miała już cztery i pół roku, Henio
– dwa lata, a przyjście Marka zapowiadał rosnący brzuch Krysi. Wyjechali-
śmy na dwa tygodnie do San Francisco i Palm Springs. Henia zostawiliśmy
pod opieką znajomych, zabraliśmy Teresę i moich rodziców.
Celem wizyty w USA było spotkanie z Jasińskimi. To rodzina, która była
związana z nami bardzo mocno przez wspólną historię syberyjskiej golgoty.
Żyli z nami na Kresach. W 1940 roku, kiedy przyszli Rosjanie, Jasińscy mieli
dwóch synów i dwie córki. Razem z nami zostali wszyscy wywiezieni w głąb
Rosji i byli na Syberii. W stronę Persji ruszyli wcześniej od nas. My jecha-
liśmy razem z ich najstarszym synem, który był w wojsku. Na tym okręcie
z Krasnoworska do Pahlevi syn Jasińskich, Józef, umarł i został pochowany
w Teheranie. Odbyliśmy z nimi wspólną drogę, byliśmy razem i w Karachi,
i w Indiach. Nasze ścieżki rozeszły się właśnie tam. Jasińscy pojechali do An-
glii, gdzie przebywał ich drugi syn, który wcześniej jako junak w Palestynie
poszedł razem z Armią Andersa, a po wojnie trafił na Wyspy.
W San Francisco Jasińscy osiedlili się za sprawą córki. Jeszcze w Iranie
poznała amerykańskiego żołnierza. Wyszła za niego za mąż i wyjechała do USA.
Po wojnie zaprosiła do siebie rodzinę z Anglii i tak znów się połączyli.
U Jasińskich w San Francisco zostawiliśmy rodziców, a sami pojecha-
liśmy do Palm Springs, gdzie spędziliśmy spokojny tydzień w motelu Lone
Palm.
W naszym domu na Rowland Road organizowaliśmy coraz częściej
przyjęcia brydżowe. Były to typowo męskie spotkania. Graliśmy na pienią-
dze, ale nigdy na duże stawki. Do pięciu dolarów, a zazwyczaj mniej. Jak za-
czynaliśmy grać w sobotę o godzinie szóstej, kończyliśmy w niedzielę rano.
Rzadko przegrywałem. Jak wygrałem parę groszy, to kładłem je Krysi pod
poduszkę. A jak przegrywałem, to przegrywałem swoje, więc nie czułem
się nigdy winny. Nie uważałem tego za hazard, tylko za spotkania towa-
rzyskie. Zjawiali się u nas Zygmunt Grosser, Jan Piasecki, generał Romu-
ald Wolikowski, Jurek Headinger, Franek Leszczyński, Henryk Gołębiowski
– który ze względów praktycznych za namową angielskiej żony zmienił na-
zwisko na Goley. Małżeństwo po pewnym czasie się rozpadło, ale on już
na stałe pozostał Golejem.

92
Te przyjęcia brydżowe odbywały się też w innych miejscach. Czasem
zapraszaliśmy my, czasem kto inny. Generał Wolikowski na przykład nie
lubił wychodzić z domu i dla wygody najczęściej zapraszał do siebie. Miał
wówczas ponad osiemdziesiąt lat i z racji starszeństwa przyznawaliśmy
mu prawo do wyboru miejsca. Był jednak zawsze wyśmienicie przygoto-
wany na przyjęcie gości i każdy wieczór u niego gwarantował dobrą zaba-
wę. Generał dużo pisał o drugiej wojnie światowej, szczególnie w kontekście
stosunków polsko-angielskich. Otrzymał nawet za to doktorat na Uniwersy-
tecie Alberty.
W 1964 roku odkryliśmy z Krysią Waikiki Beach. To były nasze dru-
gie duże wakacje. Pojechaliśmy na Hawaje. Pogoda, zapachy, szum fal,
jedzenie, a nade wszystko ludzie – to był zupełnie inny świat niż ten,
który poznaliśmy w Kanadzie. Poczuliśmy, że dla bycia tam, choćby tylko
przez dwa tygodnie w roku, warto harować przez pozostałe jedenaście
i pół miesiąca. Odtąd Hawaje były naszym stałym kierunkiem wakacyjnym.
Tam się odpoczywało i tam zabierało rodzinę. Nie ma wątpliwości, że jest
na świecie wiele zakątków wartych zobaczenia, wielu ludzi wartych po-
znania, wiele smaków do skosztowania, ale my znaleźliśmy swoje miejsce
na Hawajach i w zasadzie już niewiele więcej było nam potrzeba.
Byliśmy tak oczarowani rajską wyspą, że po powrocie do Edmonton
pół domu urządziliśmy w stylu hawajskim. Na poziomie minus jeden po-
jawiły się palmy, tropikalne rośliny, muszle, sieci rybackie, ryby i pamiątki
z wyjazdu. Tam w dużym pokoju nierzadko przyjmowaliśmy gości. Inte-
resowałem się sportem, więc władze polonijne chętnie delegowały mnie
i moich znajomych do zadań z tym związanych. Przede wszystkim cho-
dziło o otoczenie opieką polskich sportowców przybywających z wizytą
do Kanady. Wielu zapraszałem do siebie, do naszego hawajskiego zakątka.
Pamiętam dosyć dobrze grupę polskich zapaśników, dwa lub trzy razy mie-
liśmy u siebie hokeistów, byli też bokserzy. Odwiedził nas zespół Mazow-
sze. Gościliśmy polskich naukowców, którzy przyjeżdżali na stypendia czy
wymiany naukowe. To było życie urozmaicone i bogate. Dawało nam dużo
satysfakcji. Tworzyliśmy szczęśliwą rodzinę i prowadziliśmy otwarty dom.
Parliśmy naprzód i dobrze nam się powodziło.
W 1966 roku pojechaliśmy z Wójcickimi i Strzeleckimi do Phoenix
w Arizonie. Spędziliśmy tam dwa lub trzy tygodnie w ośrodku należącym
do Lou Thesza – światowej sławy zapaśnika. Jechaliśmy samochodem na po-

93
łudnie, obserwując powoli zmieniający się krajobraz i coraz mocniej świecą-
ce słońce. Teresa miała dziewięć lat, Henry – siedem, a Mark – pięć.
Po raz pierwszy na kontynencie amerykańskim widzieliśmy tropikal-
ne owoce – pomarańcze i cytryny. Kiedy dotarliśmy na miejsce w Wielki
Piątek, nie zdążyliśmy się jeszcze dobrze rozpakować, a już rozpoczęliśmy
fetowanie Wielkanocy. Piliśmy najtańsze wino miejscowe i pewnie przesa-
dziliśmy z ilością. Gorzko potem odchorowaliśmy ten falstart.
Zaczęliśmy podróżować z Krysią dosyć późno – jak już mówiłem
– sześć lat po ślubie. Minęły kolejne dwa lata, nim znów wyjechaliśmy
na urlop. W przyszłości jednak podróże miały stać się ważną częścią nasze-
go życia. Podróżowaliśmy wielokrotnie – wspólnie z naszymi przyjaciółmi,
Stanem i Pearl Warszawskimi – na Hawaje, do USA, wypływaliśmy w rejsy
na Karaiby, do Meksyku, Indochin, Nowej Zelandii i Australii. Podróżowa-
liśmy z małżeństwem lekarzy z Edmonton, Waldkiem i Ewą Szymańskimi,
których z racji różnicy wieku, traktujemy niemal jak nasze dzieci. Dojrzała
w nas bowiem myśl, że życie nie powinno składać się z samej tylko pracy
w pocie czoła. Nie przestaliśmy ciężko pracować na nasz styl życia, ale zro-
zumieliśmy, że należy dbać również o wypoczynek i dobre samopoczucie.
Pracowałem, bawiłem się, ale nie zapominałem też nigdy o podno-
szeniu swoich kwalifikacji. Przyszło mi do głowy, żeby zrealizować wielkie
marzenie. Pragnąłem studiować na Harvardzie. Wpadł mi w oko trzymie-
sięczny kurs z Business Administration. To było szkolenie dla kadry mena-
dżerskiej finansowane przez firmę. Liczyłem, że nasz zamożny właściciel,
BACM Construction, opłaci studia wiceprezesowi Universal Construction.
Niestety, moja prośba spotkała się z odmową. Nie rozumiałem dlaczego.
Wkrótce miałem przekonać się, jak ważne to były powody.

94
Nowi właściciele

W 1967 przyjechał do Edmonton główny księgowy BACM Construction


z Winnipeg wraz z kilkoma osobami z kadry kierowniczej. Obejrzał całą firmę.
– Nie chciałby pan kupić Universal Construction? – zapytał.
Mało nie spadłem z krzesła.
– To firma jest na sprzedaż? – odezwałem się niepewnie.
– Szukamy nabywcy. Jeśli usłyszy pan, że ktoś chce kupić, albo sam
się zdecyduje na kupno, to proszę o telefon.
Po tej krótkiej rozmowie długo dochodziłem do siebie. Po raz ko-
lejny mój świat zawodowy wywrócił się do góry nogami. Niewykluczone,
że nowy właściciel będzie miał swoich ludzi. Również na moje miejsce.
Czy to znaczy, że wkrótce będę musiał szukać pracy? Jak się zachować
w tej sytuacji? Czy zgodnie z sugestią właścicieli Universal Construction
mam gorączkowo zbierać pieniądze i próbować odkupić firmę?
Jednak kupno nie wchodziło w grę – leżało zupełnie poza moimi
możliwościami. Nie ciągnęło mnie zresztą do brania na siebie ogromnych
zobowiązań kredytowych, ryzykowania utraty własnego domu i wszyst-
kiego, co miałem. Taka oferta w tym momencie, czyli w 1967 roku, była
zupełnie poza moim zasięgiem.
Firmę kupiło poważne przedsiębiorstwo budowlane WA McDougall
z London Ontario. Bill McDougall, zanim stworzył własne przedsiębior-
stwo, był głównym inżynierem jednej z największych firm budowlanych
w Kanadzie. Wkrótce po zakupie zadzwonił do mnie i zaprosił na spotka-
nie do Ontario.
– Jak się masz, Joe? – przywitał mnie z uśmiechem.
– Dobrze, miło pana poznać – odpowiedziałem grzecznie, starając się
mimo wrodzonej nieśmiałości brzmieć tak swobodnie jak to tylko możliwe.
Wiedziałem, że na tym spotkaniu decyduje się moja przyszłość. Rozejrza-
łem się wokół. Było to gustownie i luksusowo urządzone londyńskie condo,
w którym McDougall mieszkał wraz ze swoją drugą żoną.

95
Rozmawialiśmy w miłej atmosferze. McDougall pytał mnie o politykę
firmy i możliwe kierunki rozwoju. Wyraźnie chciał mnie poznać, wybadać,
ale nie zamierzał zwalniać. Wydał w końcu sporo pieniędzy na to przedsię-
biorstwo. Chciał mieć tylko pewność, że kieruje nim odpowiedni facet. Musia-
łem wypaść dobrze – wkrótce otrzymałem awans. Objąłem funkcję prezesa.
To był świetny rok. Muszę przyznać, że byłem w siódmym niebie, pra-
cując w przedsiębiorstwie McDougalla. Cieszyłem się, że wykupiła nas tak
mocna firma. Wiedziałem, że zrealizowała między innymi budowę dużej
fabryki Forda w Ontario. Było oczywiste, że zarobili na tym ogromną kasę.
Nieraz latałem na spotkania z McDougallem, podczas których omawialiśmy
aktualne projekty. Było ich kilka i ciągle mieliśmy nowe pomysły. Kończy-
liśmy właśnie budowę Peace River Jail, a także budynku Wydziału Biologii
Uniwersytetu Alberty. Bez przerwy startowaliśmy do nowych przetargów.
Dzięki sile nowego właściciela za każdym razem łatwo uzyskiwaliśmy wy-
magane gwarancje bankowe, więc duże przetargi były w naszym zasięgu.
W 1967 roku przez dwa tygodnie pracowałem z McDougallem w Eu-
ropie. Chodziło o projekt sprowadzenia betonowych prefabrykatów z Anglii
do budowy hoteli w północnej Kanadzie. Brytyjski rząd oferował współfi-
nansowanie budowy tych prefabrykatów, miały zostać przewiezione stat-
kiem przez Gibraltar.
Po roku od przejęcia zacząłem jednak dostrzegać, że coś się zmienia.
W 1968 poleciałem wraz z przedstawicielami McDougall Construction
do Nowego Jorku. Mieliśmy rozmawiać z arabskim księciem o projektach
wartych grube miliony dolarów. Chodziło o budowę miast w Arabii. Poje-
chaliśmy w trzyosobowej grupie: wiceprezes firmy WA McDougall, głów-
ny księgowy i ja. Zachowanie tych dwóch od początku wydawało mi się
dziwne. Spędziliśmy tydzień na rozmowach i lobbingu, wydaliśmy sporo
pieniędzy. Nie widziałem jednak zaangażowania po ich stronie. Zazwyczaj
gdy starasz się wejść w biznes, chcesz się pokazać z najlepszej strony. Wy-
kazujesz pewien poziom entuzjazmu i agresywności. Nie widziałem ani
jednego, ani drugiego.
W zasadzie od samego początku powinienem był zwrócić uwagę
na sposób, w jaki McDougall robił interesy. Choćby to, jak kupił Universal
Construction. Dlaczego zrobił to, nie zapoznając się nawet z pracownikami?
Dlaczego nie oglądał naszych projektów w fazie wykonania? Nie pofatygował
się do Edmonton! Dlaczego polegał we wszystkim na innych, żeby dopięli in-

96
teres za niego? Jeśli wydał tyle pieniędzy na kupienie w Zachodniej Kanadzie
firmy, której ani razu nie widział, powinno to było wzbudzić moje obawy. Nie
miałem jednak doświadczenia. Dziś wiem, że należało zrobić inaczej.
Zbyt często też, jak na mój gust, McDougall wydawał się nieuchwytny.
Dzwoniłem do Londynu:
– Chcę rozmawiać z właścicielem.
– Nie ma go.
– Czy mogę się z nim skontaktować?
– Obawiam się, że nie.
– Dlaczego nie?
– Technicznie nie ma takiej możliwości. Jest poza biurem.
– Mogę rozmawiać z wiceprezesem?
– Proszę.
Wiceprezes nie podnosił słuchawki. Zostawiam wiadomość, a on nie
oddzwania. Próbuję skontaktować się z głównym księgowym – nie ma go.
Kilka takich prób i po prostu wiesz, że coś w tej firmie nie gra.
Zjawili się wreszcie u nas księgowi z centrali. Sprawdzali, co mamy
na stanie. Pytali o każdą rzecz: a co to jest, a co to, a co tamto? Mieliśmy wy-
sokie dźwigi, ciężarówki – nagle wszystko jest dokładnie inwentaryzowane.
Początkowo nie przejmowałem się tym. Nie miałem przecież nic do ukrycia.
Z czasem zacząłem się jednak niepokoić. – Co ci faceci tutaj robią? – myśla-
łem. Zresztą nie podobał mi się ten księgowy, bo zatrzymał się w najlepszym
hotelu w mieście, a do stolika w restauracji zapraszał kobiety, z którymi nie
powinien był w ogóle rozmawiać.
Chodziły też plotki o McDougallu. Jego syn miał problemy z narko-
tykami, a córka wpadła w bardzo złe towarzystwo. Jego dwa małżeństwa
się rozpadły. Mówiło się, że znikał z firmy na miesiąc, nie informując, gdzie
jest ani kiedy wróci.
Nie miałem jednak nawet szansy zapytać samego Billa McDougal-
la, o co chodzi. Nie miałem też możliwości wypytania o to CEO jego firmy
– sam nie wiedział, co jest grane. Główny księgowy z kolei nie chciał nic
powiedzieć. Mówił tylko jego asystent. A ten był zatroskany i zabiegany.
W pewnym momencie usłyszałem od niego:
– Nie jesteśmy już zainteresowani zachodem Kanady.
– Na czym polega problem? – pytam zaskoczony. – Firma prosperuje.
Mamy pieniądze w banku! Dlaczego wycofujecie się z tak dobrego interesu?

97
Na to pytanie nie otrzymałem już odpowiedzi. Byłem zdziwiony naj-
bardziej tym, że mogli przecież sprzedać firmę jako funkcjonującą spółkę
i zarobić na niej dobre pieniądze, a nie wszystko rozdrapać i sprzedawać
jak kradzione auto na części. Wyglądało to jak przejęcie za długi. Również
konto firmowe ni stąd, ni zowąd przestało działać.
Uważałem, że MacDougall powinien był skontaktować się ze mną
i powiedzieć otwarcie, że kończą działalność. Nigdy tego nie zrobił. Sam
musiałem w pewnym momencie dojść do wniosku, że moja firma najzwy-
czajniej w świecie już nie istnieje. W końcu asystent McDougalla poinfor-
mował mnie, że nim rozwiążą ze mną umowę, dostanę jeszcze pieniądze
za dwanaście miesięcy i będę odpowiedzialny za załatwienie ostatnich
rozliczeń firmowych i formalności przed zamknięciem. McDougall, cokol-
wiek by o nim nie powiedzieć, do końca rozliczał swój biznes uczciwie.
Dali mi rok czasu na zamknięcie wszystkiego. Zabrałem do domu doku-
menty spółki i upoważnienie do pozamykania rozliczeń z kontrahentami.
Byłem zadowolony nie tylko z tego, że sam mam zabezpieczenie jeszcze
przez rok, ale też z tego, że kontrahenci, z którymi się wcześniej uma-
wiałem, nie zostali na lodzie. Pracownicy dodatkowo otrzymali jedną czy
dwie pensje przy zwolnieniach.
To była nagroda na otarcie łez. Nagroda za ciężką pracę, którą wszy-
scy włożyliśmy w firmę. Nie było mi jednak do śmiechu. Kiedy patrzysz
na dziesięć lat swoich wysiłków – nieraz po godzinach, nierzadko w week-
endy – i myślisz o ludziach, których przyjąłeś i przeszkoliłeś, tych ludziach,
którzy polegali na tobie, i widzisz, że wszystko się wali – nie jest ci do śmie-
chu. Nadchodzi wreszcie moment, kiedy nie masz wyboru i musisz wresz-
cie powiedzieć: „To koniec – rozglądajcie się za nową pracą, nie mamy tu
już czego szukać”.
Trzeba przy tym podkreślić jeszcze raz, że Universal Construction nie
poniosło rynkowej klęski. Przeciwnie – osiągnęliśmy wiele. Przez dziesięć
lat działalności, od 1959 do 1969 roku, wybudowaliśmy trzy wielkie biu-
rowce i trzy wieżowce na cele mieszkalne, od dziesięciu do dwudziestu
pięter każdy. Największy miał 310 lokali. Większość budynków powsta-
wała w rok i była gotowa do otwarcia. Zbudowaliśmy dwa mosty i tunel,
w Calgary zrealizowaliśmy pięćdziesięciohektarowe osiedle z działkami
pod zabudowę: przygotowaliśmy ulice, chodniki, kanalizację – tak że były
gotowe na sprzedaż i pod budowę domów. Zbudowaliśmy hotel Holiday Inn

98
w Calgary i hotele w kilku innych miastach. Wybudowaliśmy szereg domów
spokojnej starości. Były to wspaniałe budynki z cegły i betonu. Każdy miał
od pięciu do ośmiu pięter. Do dziś prezentują się doskonale. Zbudowaliśmy
budynek Instytutu Biologii – był to jeden z największych obiektów przez
nas zrobionych i jeden z największych kontraktów w tym czasie.
W 1969 roku myślałem, że WA McDougall sprzedaje Universal Con-
struction, bo stracił zainteresowanie zachodem Kanady. Wiedziałem,
że spółka ma problemy, ale do głowy mi nie przyszło, że przestanie istnieć.
Nawet mi się nie śniło, że może jej nie być już pół roku po zamknięciu na-
szej firmy! Żal mi Billa McDougalla. Był miłym, dobrym człowiekiem. Miał
poważne problemy rodzinne. Kiedy myślę o jego trudnej sytuacji, nie czuję
wobec niego żalu. Raczej sympatię i dużo współczucia.
Firma Universal Construction nigdy zatem nie doświadczyła goryczy
bankructwa. To spółka matka zbankrutowała i pociągnęła nas za sobą – tak
samo jak potężny okręt, który tonąc, zabiera ze sobą w czeluść wody, wszyst-
ko co pływa w pobliżu. Mieliśmy oszczędności na koncie i nie mieliśmy zo-
bowiązań. Ale kiedy tamci zaczęli tonąć, dla nas nie było już ratunku. Firma
rozsypała się jak domek z kart. I ten upadek trwał ledwie kilka tygodni.
Dziwnie się ułożył ten początek mojej kariery: pracowałem w pocie czo-
ła dla Domeckiego, a on sprzedał firmę; pracowałem dla facetów z Winnipeg
– oni też pozbyli się przedsiębiorstwa; pracowałem ciężko dla WA McDougall,
a oni wywrócili firmę do góry nogami. W 1970 roku przygoda z Univer-
sal Construction, trwająca ponad dziesięć lat, definitywnie się skończyła.
Nie było do czego wracać. Musiałem wreszcie ruszyć w drogę.

99
Na rozdrożu

Miałem dopiero 37 lat, ale już zdążyłem przywiązać się do stylu życia, który
wymagał niemałych i regularnych dochodów. Universal Construction, która
aż do czasu zamknięcia była bądź co bądź dynamicznie rozwijającą się fir-
mą budowlaną, utrwaliła we mnie przekonanie, że wysoki standard styl ży-
cia będzie już zawsze moim udziałem. Od 1961 roku kierowałem tą spółką
jako generalny menadżer. Od 1967 roku byłem jej wiceprezesem, a następnie
prezesem. Wraz z zamknięciem Universal Construction moje możliwości re-
alizowania dotychczasowych przyzwyczajeń skończyły się gwałtownie i nie-
oczekiwanie.
Jak silne było we mnie owo pragnienie utrzymania dotychczasowego
poziomu życia? Niech za ilustrację posłuży mi tu przypadek Briana Mulro-
neya, znanego adwokata i premiera Kanady w latach 1984-1993. Mulroney
po ukończeniu kadencji przyjął 300 tys. dolarów kanadyjskich w gotówce
od niemieckiego przemysłowca, lobbysty i handlarza bronią Karlheinza
Schreibera – później stało się to przyczyną głośnego skandalu, znanego
jako Afera Airbusa. Przyjmując pokątnie pieniądze, Mulroney ryzykował
dobre imię, utratę politycznych wpływów, a nawet więzienie. Kiedy sprawa
się wydała, przyznał, że wzięcie tych pieniędzy było „kolosalnym błędem”,
i że zawsze potem tej decyzji żałował. Co skłoniło go do jej podjęcia? Otóż
przywiązanie do dotychczasowego stylu życia, który wymagał dużego bu-
dżetu. Kiedy wybuchła afera, były premier ustami swojego rzecznika po-
informował, że jako głowa młodej rodziny, mającej już jednak określone
oczekiwania co do statusu i sposobu życia, nie wahał się zaryzykować,
żeby tym oczekiwaniom sprostać.
Chęć sprostania oczekiwaniom własnym i mojej rodziny na tym trud-
nym zakręcie życiowym była we mnie siłą potężną i nieznoszącą sprzeci-
wu. Z tym pragnieniem wstawałem rano z łóżka i kładłem się spać wie-
czorem. Moje szanse na powrót do utraconego etapu kariery zawodowej
prezentowały się jednak mizernie, z czego zdawałem sobie sprawę. Pod

100
koniec lat 60. Universal Construction była w pierwszej piątce największych
firm budowlanych w Albercie. W takich firmach rynek pracy nie oferował
podobnych stanowisk. Wątpiłem, że przydarzy mi się coś podobnego.
– Joe, nasz prezes chciałby, żebyś ubiegał się o pracę dla nas – powie-
dział mi któregoś dnia kolega z czasów uniwersyteckich o imieniu Nick.
Nick był wiceprezesem w Poole Construction Company Limited, najwięk-
szej firmie budowlanej w Kanadzie. Z rozmowy wynikało, że chodzi o jedno
ze stanowisk wiceprezesowskich. Na koniec Nick rzucił: – Prezes chce, że-
byś do niego zadzwonił.
Znałem prezesa PCL. Do niedawna byliśmy rywalami, pracując w kon-
kurujących ze sobą firmach. Walczyliśmy o te same zlecenia w przetargach
publicznych. Rywalizowaliśmy, ścieraliśmy się jako partnerzy w twardej
konkurencji rynkowej. Teraz, w roku 1969, ja w kłopotach miałem przyjść
do niego i prosić go, żeby przyjął mnie pod swoje skrzydła. Musiałem zgiąć
kark, pokłonić się i najzwyczajniej prosić. Kto inny może by to zrobił. Ja nie.
Chciałem przejść przez ten zakręt życiowy wyprostowany. Z głową podnie-
sioną. Byłem w tej kwestii nieprzejednany.
– Jeśli chcesz, bym tam pracował, sam poproś prezesa, żeby do mnie
zadzwonił – odpowiedziałem grzecznie, lecz stanowczo.
Gdyby prezes chciał do mnie zadzwonić, pewnie pracowałbym w Poole
Construction Company Limited. Ale nie chciał. Czuję dziś ogromny szacunek
do niego. Również za sposób, w jaki poprowadził tę sprawę. Uważał zapew-
ne, że także dla naszej dalszej współpracy, lepiej będzie, jeśli to ja będę stroną
proszącą. Ja chciałem, żeby ułatwił mi to przejście, wyciągając do mnie rękę.
Był też w tym jednak problem szerszy: w ogóle nie uśmiechała mi się wi-
zja wycierania korytarzy w przedsiębiorstwach budowlanych i ubiegania się
o pracę. Nie lubiłem prosić. Miałem dziewięć lat, gdy po raz pierwszy i ostatni
w swoim życiu wyciągnąłem rękę, żeby żebrać. Zapamiętałem to jako wyda-
rzenie traumatyczne i w żadnym razie niewarte ponawiania. Było to w Uzbe-
kistanie, gdy wraz z całą rodziną przemierzaliśmy niezmierzone przestrzenie
Związku Socjalistycznych Sowieckich Republik, zdążając w kierunku punktu
poborowego Armii Andersa w Kazachstanie. Byłem głodny, bo jedliśmy wów-
czas sporadycznie. Widziałem, jak stara kobieta na targu piecze placki na bla-
sze i przełykałem ślinę. Śmielszy ode mnie chłopak podszedł i pokazał całą
swoją osobą, całym swoim dziecięcym smutkiem w oczach i wyrazie twarzy,
jak bardzo jest głodny. Kobieta oderwała kawałek placka i podała chłopcu.

101
Kolejny, ośmielony, ruszył za nim – dostał. Potem ja na drżących nogach
podszedłem do kobiety i wyciągnąłem rękę, prosząc. Nie miałem jednak
szczęścia, bo po obdarowaniu dwóch pierwszych chłopców, kobieta naj-
wyraźniej z żalem spojrzała na swoje topniejące zapasy. A może musiała
myśleć też o swoich dzieciach czy wnukach? Do dziś widzę siebie, jak stoję
na tym placu z wyciągniętą ręką i proszę. Odtrącony, głodny, a co nie mniej
bolesne, z głęboko zranioną dumą musiałem odejść. Powiedziałem sobie
wtenczas – nigdy więcej! Zrobię wszystko, by mi w przyszłości starczyło,
aby nigdy nie musieć znów prosić.
Są takie doświadczenia w życiu człowieka, które na zawsze determi-
nują jego postrzeganie świata i sposób radzenia sobie w nim. Poproszenie
muzułmanki o placek na targu w Uzbekistanie było dla mnie bez wątpienia
takim doświadczeniem.
Po trzydziestu latach od tamtych wydarzeń, teraz w Kanadzie, wie-
działem, że przez te trudne chwile chcę przejść inaczej. Nie było to jednak
łatwe. Miałem kwalifikacje, miałem doświadczenie i miałem wiedzę. Umia-
łem budować domy. Na rynku mieszkań, magazynów i biur koniunktura nie
stanowiła wówczas problemu. Przeciwnie – warunki były bardzo dobre.
Wszystko, czego mi brakowało, to kapitał. Na koncie miałem może trzy ty-
siące dolarów. Żeby kupić grunt pod inwestycję, potrzebowałem dziesięciu
tysięcy. Resztę sfinansowałbym kredytem. Ale skąd wziąć kredyt? Kredytu
nie dostaje ktoś, kto nie ma stałych dochodów. To było zamknięte koło: nie
miałem dochodów, bo nie miałem pracy; nie miałem pracy, bo nie mogłem
wziąć kredytu i otworzyć własnego biznesu. Sytuacja bez wyjścia. Biłem
się z myślami, zżerały mnie nerwy. Co robić? Nie mogłem ani znaleźć pra-
cy w innej firmie, ani założyć własnej. Jeszcze niedawno byłem szczycą-
cym się sukcesami młodym prezesem dużego przedsiębiorstwa. Teraz nad
moją przyszłością zawisł wielki znak zapytania.

102
Ruszam na swoje

Było trudno – nie miałem dochodów ani specjalnych widoków na pracę.


Do tego paliła mnie ambicja. Młodość domagała się osiągnięć, przyzwy-
czajenie żądało ciągłych potwierdzeń raz osiągniętego statusu. Gdzie szukać
wyjścia z tej sytuacji? I właśnie wtedy gdy rozglądałem się bezradnie, na mo-
jej drodze pojawił się Vaagie. Znałem go z czasów Universal Construction.
Był naszym podwykonawcą. Miał firmę gipsową. Otynkował nam kiedyś
300 mieszkań w dwudziestopiętrowym bloku.
– Znajdziesz coś, to ja się włączę – powiedział mi pewnego dnia.
Lubiłem go. Nie miałem problemu, by mu zaufać.
Wkrótce znalazł się drugi facet – mój nadzorca z Universal Construc-
tion, Chris Von Ronenkampf. Zawiązaliśmy spółkę.
Podział był taki: ja szukałem terenu i organizowałem wszystkich
podwykonawców, Vaagie organizował pieniądze i kredyty, a Ronenkampf
nadzorował budowę. Zbudowaliśmy tak 28 mieszkań w jednym bloku,
sprzedaliśmy budynek. Dobrze poszło, więc wybudowaliśmy kolejny. Tym
razem zatrzymaliśmy go dla siebie. I tak zaczęło się kręcić.
Sprzedawanie budynków nie miało większego sensu. Opłacało się
budować i wynajmować. Regularne dochody z wynajmu – dopiero na tym
robiło się pieniądze.
Wkrótce przyszła do mnie też Irena Domecka. ­
– Z innymi robisz interesy, mimo że ledwo ich znasz, a przecież my
przyjaźnimy się od dawna. Dlaczego mnie nie poprosisz? Mogę być twoją
wspólniczką.
– Chcesz? Nie ma sprawy – powiedziałem. – Jak tylko znajdę teren,
postawimy coś razem.
Tak powstały trzy bloki: z 30, 28 i 22 mieszkaniami. Potem pojawił
się kolejny facet – Wekherlein – wybudowałem z nim blok na 27 miesz-
kań, biurowiec i dwa magazyny. Jeden z nich był naprawdę spory: 110 tys.
stóp kwadratowych na powierzchni 4,5 akra. Do tego projektu dopro-

103
siliśmy jeszcze trzeciego partnera. Żeby go pozyskać, polecieliśmy aż
do Berlina.
Za każdym razem, gdy pojawiał się nowy partner, zakładałem spół-
kę przeznaczoną specjalnie do określonego projektu. Tak powstawały co-
raz to nowe spółki: Parksite Development, Bermark Holdings, Bermark
Construction, Academy Development, Badenia Development i inne. W su-
mie przez wszystkie lata działalności korzystałem z pomocy czternastu
wspólników.
Według jakich zasad współpracowałem? Mówiłem swoim partnerom:
– Inwestujemy po równo. Powiedz, ile chcesz włożyć w biznes, ja wsadzę
dokładnie tyle samo. Z tego wspólnie opłacamy firmę budowlaną. Opłata
dla mojej firmy wynosiła zawsze 4 procent całej inwestycji. Jeśli całkowity
koszt to 1 mln dolarów, ja brałem 40 tysięcy. Był to zarobek za pracę, którą
wykonywałem, za mój intelektualny wkład w to przedsięwzięcie. Partner
nie wykonywał żadnych prac. Oprócz tego po równo dzieliliśmy się zyskiem.
Na tych zasadach współpracowałem ze wszystkimi partnerami.
Inni deweloperzy zakładali inaczej: my wykonamy pracę, ale ty daj
pieniądze. W ten sposób jednak nie ponosili żadnego ryzyka. Ja zaś ryzy-
kowałem dokładnie w takim samym stopniu, co moi partnerzy. A partner
czuł się dobrze, jak widział, że jako wspólnicy dźwigamy dokładnie tę samą
odpowiedzialność. Wierzył, że nie nawalę. Drugim moim atutem było do-
świadczenie. Bez wątpienia obie te rzeczy nakręcały mi biznes.
Ale tak naprawdę, mimo tej polityki ponoszenia ryzyka razem ze wspól-
nikami, zawsze byłem ostrożny. Większe projekty dzieliłem na kilka części.
Nie dopuszczałem nigdy, by jeden projekt był zbyt kosztowny. Uważałem,
że lepiej zarobić mniej, inwestując za jednym razem mniejsze kwoty, niż ry-
zykować, usiłując za jednym razem zgarnąć całą pulę.
Zawsze nalegałem na to, aby robić interesy w ten sposób. Tak działa-
łem i to był kolejny klucz do sukcesu.
Za to ilekroć miałem prosić o kredyt, szedłem ze ściśniętym sercem.
Podpisywaliśmy umowy, podejmując ryzyko, że w razie niepowodzenia
bank dobierze nam się do skóry.
– Gwarantujecie wszystkim, co macie – ostrzegał pożyczkodawca.
– Jeśli interes nie wypali, to futro, które ma Pani teraz na sobie, też trzeba
będzie zdjąć i oddać – nie omieszkał zwrócić się do Krysi, gdy podpisywa-
liśmy wspólnie umowę kredytową.

104
Dzięki kredytowi można było uzyskać zazwyczaj 85 proc. finanso-
wania inwestycji. Resztę miał stanowić wkład własny dewelopera. Zawsze
jednak przeszacowywało się koszty budowy i w ten sposób ten kredyt wy-
starczał na pokrycie całości wydatków. Nie trzeba więc było inwestować
własnych pieniędzy.
Na początku każdej inwestycji, gdy budynek był wynajmowany, wy-
chodziliśmy na zero. Cokolwiek dostawaliśmy z umów najmu, wydawali-
śmy na spłatę kredytu i inne wydatki. Ale po dwóch, trzech latach każda
inwestycja zaczynała przynosić dochód.
Jak wiadomo, rata kredytu składa się z dwóch części. Jedna to spłata
odsetek, a druga – spłata kredytu. Z każdą spłaconą ratą wzrasta książ-
kowa wartość nieruchomości – bo gdy spłacasz kredyt, są one obciążone
coraz mniejszym długiem. W 1970 roku mój majątek składał się z domu
o wartości dwudziestu tysięcy dolarów i trzech tysięcy dolarów w gotów-
ce. Siedem lat później, czyli w 1977 roku, miałem dom, kilka budynków
mieszkalnych, magazyny i biura. Ten wzrost następował dość szybko:
od 1970 do 1980 wybudowaliśmy prawie 300 mieszkań i trzy magazyny.
Nie narzekałem na brak zajęć.
W tym czasie rozeszły się nasze drogi z Chrisem Von Ronenkamp-
fem. Chrisowi zależało, żeby robić interesy w sposób, nazwijmy to, bardziej
cywilizowany. Nie odpowiadała mu praca w weekendy i po godzinach. Ja
parłem, żeby wziąć się do ciężkiej roboty.
– Jeśli tak wygląda sprawa – powiedziałem – to się nie dogadamy.
Musimy się rozejść.
Sprzedaliśmy więc oba nasze wspólne apartamentowce i rozeszli-
śmy się bez żalu.
Niestety, między mną a Domeckim też zdarzył się nieprzyjemny in-
cydent. Było to w Red Deer, 150 km na południe od Edmonton. Wspólnie
z jego żoną Irene zamierzałem tam kupić ziemię pod inwestycję. Irene za-
dzwoniła i zapytała, czy nie miałbym nic przeciwko temu, żeby jej mąż po-
jechał z nami obejrzeć działkę. – Nie ma sprawy – powiedziałem i pojecha-
liśmy. Miejsce nam się podobało, uzgodniliśmy, że startujemy do przetar-
gu. Pod koniec wizji lokalnej Domecki wypalił: – A co ja będę z tego miał?
Należy mi się dziesięć procent!
Zaniemówiłem. Dziesięć procent za co? Za przyjechanie do Red Deer?
Spojrzałem na niego, żeby zorientować się, czy nie żartuje. Nic na to nie

105
wskazywało. Jak można oczekiwać udziału w biznesie bez włożenia swo-
ich pieniędzy? Nie odezwałem się. Wróciłem do samochodu.
Na tym się skończyło moje zainteresowanie spółką z Domeckim
w Red Deer. Uważałem, że próbuje być sprytny moim kosztem, i że nie
zauważył, że przekroczył pewną granicę, której w biznesie przekraczać
nie można. Nigdy jednak nie udało mi się wyjaśnić z nim tej sprawy.
Wolałem do tego nie wracać. Może bałem się, że dyskusja na ten temat
wyjdzie jeszcze gorzej niż cały incydent? W każdym razie przyjaźnili-
śmy się dalej, choć przyznam szczerze, że od tamtej pory wolałem robić
interesy z żoną mojego byłego pracodawcy niż z nim samym.
W 1972 roku mój kuzyn inżynier Zenek Bereźnicki zadzwonił z pytaniem:
– Co byś powiedział na stanowisko prezesa klubu piłkarskiego?
– Nie wiem, a o co chodzi?
– Pamiętamy, jak strzelałeś bramki dla White Eagles dwadzieścia lat
temu. Wiemy, że lubisz sport. Sprawa wygląda tak: grupa młodych ludzi
z Edmonton chce grać w piłkę. Niektórzy chodzą jeszcze do szkoły, inni
do Northern Alberta Institute of Technology. Gramy całkiem nieźle, chcieli-
byśmy stworzyć polską drużynę. Potrzebujemy wsparcia organizacyjnego.
Czy nie zechciałbyś przyjąć stanowiska prezesa tego klubu?
Rzeczywiście lubiłem piłkę.
– Zgoda, możecie na mnie liczyć – powiedziałem.
Od 1972 roku przez następne pięć czy sześć lat służyłem jako prezes
tej organizacji. Zawodnicy grali w lidze na poziomie międzymiastowym
– w Edmonton, Calgary czy Lethbridge. Wkrótce pojawiła się niepowta-
rzalna okazja wyjazdu, o której nawet mi się nie śniło, kiedy przyjmowa-
łem ofertę prowadzenia lokalnego klubu.
W 1974 roku komunistyczny reżim w Polsce organizował w Kra-
kowie wielką imprezę sportową dla Polonii z całego świata. Pierwsze
Światowe Igrzyska Polonijne. Brzmiało to fantastycznie. Mało kto jeździł
wówczas do Polski, a to była świetna okazja. Wszyscy byli ciekawi. Chcieli
zobaczyć, jak tam ludzie żyją trzydzieści lat po wojnie. Napisaliśmy do
organizatora imprezy. Poprosiliśmy o formularz podania, wypełniliśmy
go, wysłaliśmy i czekaliśmy na odpowiedź. W końcu przyszła. Wizy zała-
twiliśmy w polskiej ambasadzie w Ottawie.
Gdy już wszystko było gotowe, odwiedziłem mego przyjaciela Stana
Warszawskiego.

106
– Jedziemy do Polski! – oświadczyłem z dumą. – Na turniej sportowy!
Stan oniemiał. Był wniebowzięty.
– Dlaczego ja z wami nie jadę? Mógłbym być lekarzem drużyny!
– Jeśli pokryjesz wszystkie koszty, możesz jechać – powiedziałem.
Na przeszkodzie stały jednak sprawy urzędowe. My wszystko mieliśmy
załatwione, ale co z wizą dla Stana? To było praktycznie niemożliwe, żeby
wyrobić ją w kilka dni. Naszą nadzieją był poseł w parlamencie kanadyjskim
Steve Paproski. Steve pochodził ze Lwowa, do Edmonton przyjechał w dzie-
ciństwie. Po studiach grał zawodowo w kanadyjskiej lidze footballu, a potem
rozpoczął owocną karierę polityczną. Kilkakrotnie obejmował ważne funkcje
państwowe, z teką ministra sportu w rządzie federalnym włącznie. Znajomość
polityka o polskich korzeniach okazała się dla nas cenna. Dzięki wpływom Pa-
proskiego i jego wstawiennictwu Stan mógł polecieć z nami do Polski.
Na kilka dni przed wyjazdem odebrałem niespodziewany telefon. Głos
w słuchawce przedstawił się jako oficer Royal Canadian Mounted Police, wy-
działu politycznego, i zaprosił na spotkanie. Uprzedził, że ma ono charakter
nieformalny i poufny zarazem. Mieliśmy się spotkać w małej przydrożnej
restauracji poza miastem. Byłem zaskoczony.
– Chcę mieć na tym spotkaniu świadka – oświadczyłem. – Jeśli to
możliwe, przyjdę z moją żoną.
– Nie ma problemu.
Spotkało się z nami dwóch młodych mężczyzn. Obaj rośli, ubrani po cy-
wilnemu. Pytali, kto nas sponsoruje, kto zaprasza i dlaczego w ogóle jedziemy
do Polski. Opowiedziałem im wszystko od A do Z: o imprezie dowiedzieliśmy
się z polskiej prasy, bardzo się ucieszyliśmy, że można jechać, bo to dla nas
doskonała okazja, żeby zobaczyć Polskę po 30 latach. W dodatku rozgrywki
sponsorowane są przez gospodarza.
– A kto płaci za przelot i inne koszty związane z wyjazdem?
– Każdy płaci za siebie – wyjaśniłem.
Oficer zmarszczył brwi.
– Ci młodzi chłopcy też płacą za siebie?
– Tak. Część dostaje pieniądze od rodziców, część sama pracuje. Ale jeśli
ktoś nie ma ani oszczędności, ani zamożnych rodziców, my zapewniamy mu
zajęcie. Mam firmę budowlaną. Nie brakuje tam prostej pracy. Można w kilka
tygodni zarobić na bilet. Pozostałą część pieniędzy młodzież zebrała do pu-
szek, kwestując pod polskim kościołem w Edmonton.

107
Wreszcie nadszedł ten długo wyczekiwany dzień. Wylądowaliśmy
całą drużyną na warszawskim Okęciu. Dziewiętnastu zawodników w wieku
od piętnastu do dwudziestu dwóch lat i cztery osoby w wieku średnim z kie-
rownictwa drużyny, w tym ja. Na lotnisku czekało już dwóch żołnierzy z ka-
rabinami maszynowymi przewieszonymi przez ramię. Byliśmy zaskoczeni.
Spodziewaliśmy się raczej delegacji z kwiatami. Autokarem zawieziono nas
na obiad do Domu Chłopa w Śródmieściu. Stamtąd ruszyliśmy do Krakowa,
gdzie odbywały się zawody.
Muszę przyznać, że jak na połączenie między stolicą a drugim najważ-
niejszym miastem kraju, droga była naprawdę wąska. Kiedy trafiła się fura
z sianem, przez 15 minut nie mogliśmy jej wyprzedzić. Poza tym w pewnym
momencie chłopcy zaczęli sygnalizować konieczność pójścia za potrzebą.
Jedziemy długie kilometry i nic – nigdzie nie ma toalet. Za radą przewodnicz-
ki zarządziłem w końcu, że zrobimy postój w prywatnym domu i za użycie
toalety po prostu zapłacimy. Nie byłem pewien, ile się należy gospodarzo-
wi. Wysupłałem 20 dolarów, po dolarze za osobę. W postawionej na głowie
gospodarce realnego socjalizmu stanowiło to prawie połowę średniego
miesięcznego wynagrodzenia. Nasza wizyta trafiła się przygodnemu go-
spodarzowi jak wygrana na loterii.
W Krakowie zostaliśmy bardzo gościnnie i serdecznie przyjęci. Mini-
ster odpowiedzialny za organizację nazywał się, o ile dobrze pamiętam,
Adamski. Spaliśmy w akademiku. Mieliśmy niezłe jedzenie, a do tego pre-
zes Polskiego Komitetu Olimpijskiego zapraszał kierownictwo naszego
klubu na zakrapiane prywatne przyjęcia. Byliśmy jedyną ekipą z Kanady.
W igrzyskach wzięło udział szesnaście drużyn. Najsilniejszą reprezentację
wystawiła amerykańska Polonia z Chicago i wygrała zawody. Nasza dru-
żyna nie wracała bynajmniej z pustymi rękami. Przywieźliśmy z igrzysk
brązowy medal.
Przed wylotem do Kanady mieszkaliśmy jeszcze przez bodaj tydzień
w Hotelu Warszawa w stolicy. PKOL wynajął mi, jako prezesowi klubu, duży
apartament. Nikt z drużyny zresztą nie mógł narzekać na warunki. Pod tym
względem organizatorzy stanęli na wysokości zadania. Sama jednak War-
szawa nie robiła dobrego wrażenia. Miasto szare, zaniedbane. Wszędzie mi-
licja. Zapewne miało to związek z wizytą pierwszego sekretarza KC KPZR,
Leonida Breżniewa. Wybraliśmy się nawet zobaczyć defiladę, ale trafiliśmy
na sam koniec, bo poprzedniego wieczoru trochę zabalowaliśmy i trudno

108
było wstać rano. Po defiladzie poszliśmy na Nowy Świat do Cepelii kupić
rodzinie pamiątki z Polski. Stan uparł się, że kupi synowi skórzane ręka-
wiczki. Twierdził, że ma na to sposób, bo obaj mają identyczne dłonie.
– Zechce mi pani pokazać te brązowe – zwrócił się pewnym głosem
do sklepowej Stan, wskazując na parę leżącą za szklanym blatem drewnia-
nej komody.
– Są wystawione, widać je – odpowiedziała, nie ruszając się z miejsca.
– Ja chciałbym przymierzyć – odpowiedział zdumiony Stan.
– Rękawiczek zza lady nie podajemy.
– Jak to „nie podajemy”? To jak mam je kupić? – zirytował się War-
szawski.
– Jak pan kupi, to podam. Rozmiar jest L. Rękawiczek nie przymie-
rzamy.
Myślałem, że Stana krew zaleje. Wyszedł ze sklepu, trzaskając
drzwiami.
Na koniec pobytu zostałem poproszony o wystąpienie w imieniu Kana-
dyjczyków na oficjalnym spotkaniu w Pałacu Kultury i Nauki. Władze intere-
sowały się także, kto umożliwił nam wyjazd i kto nas sponsorował. Fakt, że nie
było żadnej pomocy rządu kanadyjskiego, przyjęto z niedowierzaniem.
Po powrocie do Kanady znów zadzwonili do mnie policjanci z wydziału
politycznego Royal Canadian Mounted Police. Spotkaliśmy się w znanej mi
już dobrze restauracji pod Edmonton. Pytali dokładnie o przebieg wizyty:
„Z kim rozmawialiście? Kto was przyjmował? Kto był na zawodach?”.
Nie mieliśmy nic do ukrycia, ale te spotkania z policją przypominały
nam, że jadąc do Polski, przekroczyliśmy granicę dwóch światów. Między
Wschodem a Zachodem wciąż rozpościerała się żelazna kurtyna. My – miesz-
kańcy Kanady – należeliśmy do świata kapitalistycznego, oni – nasi uciemię-
żeni rodacy z Polski – znajdowali się pod komunistycznym jarzmem. Dzieliła
nas granica polityczna poprowadzona między dwoma nieufnie spogląda-
jącymi na siebie blokami. Nim stopniał ten mur nieufności, musiał wpierw
upaść sowiecki reżim. Zajęło to jeszcze kilkanaście ładnych lat.
A założony przez nas w Edmonton w latach 70. klub piłkarski Polonia
istnieje do dzisiaj. Ma trzy albo cztery drużyny – męskie i kobiece.
W tym samym 1974 roku mogłem dopisać do swoich sukcesów jesz-
cze jedno osiągnięcie. Przestałem palić. Z papierosami nie rozstawałem się
przez blisko 20 lat, czyli od 1955 roku. Paliłem nieraz dwie lub trzy paczki

109
dziennie. Przestałem wiosną 1974. Przeszkadzał mi smród w domu, dym,
a nadto zacząłem kaszleć i wiedziałem, że to jest niezdrowe.
Wcześniej rzucałem palenie już kilka razy, ale zawsze okazywało się
to za trudne. Inaczej niż dotychczas, tym razem postanowiłem rzucić tylko
na jeden dzień. Papierosy nadal miałem w każdej szufladzie. Pięć lub sześć
otwartych paczek: jedna w biurku, druga w sypialni, inne w kuchni i na
stoliku w przedpokoju. Zawsze mogłem po nie sięgnąć, ale postanowiłem,
że akurat tego jednego dnia nie skorzystam z takiej możliwości. Następnego
dnia postanowiłem dokładnie to samo. Kolejnego znowu. I tak z dnia na dzień
odnawiałem postanowienie. Nie myślałem przy tym, że nie będę palił już
nigdy, bo owo „nigdy” wydawało mi się niesłychanie długim czasem. Tak
minął miesiąc, potem drugi, potem rok – papierosa nie wziąłem już nigdy
do ust. Czasami paliłem cygaro.
Ale prawdziwy sukces polegał na czym innym. Zakończył się dla
mnie jeden z najtrudniejszych okresów mojej dorosłości. Wiele nerwów
kosztowały mnie te dwa lata od chwili utraty pracy w Universal Construc-
tion. Szczęśliwie wyszedłem na swoje, otworzyłem własny biznes, omijając
Poole Construction, gdzie być może znalazłbym pracę. Byłoby to jednak,
jak przypuszczam, zajęcie niezwykle stresujące i wymagające. Widziałem
znajomych zatrudnionych w wielkich koncernach, którzy z trudem znosili
ogromną presję nierzadko towarzyszącą pracy w korporacjach. Niektórzy
nie wytrzymywali. Obawiałem się, że jeśli będę pracował równie ciężko, to
może odbić się to na moim zdrowiu, tak jak odbiło się na zdrowiu niejednego
z moich kolegów. Uważam, że podjęte wówczas decyzje wyszły mi na dobre.
Poza tym jest wielka różnica między pracą dla kogoś a pracą na własny
rachunek. Kiedy pracujesz dla kogoś, zarabiasz pensję. To może być dobra,
a czasem nawet bardzo dobra pensja. Nadal jest to jednak tylko pensja. Kie-
dy zaś pracujesz dla siebie i ten biznes odpala, zaczynasz zarabiać pieniądze
– „making money”, jak mówią Amerykanie. Owszem, płacisz podatki,
masz koszty, ale to, co zostaje, jest twoje. Gdy byłem zatrudniony przez
innych, nawet gdybym wówczas wypracował milion dolarów, dostałbym
za to tylko tę swoją pensję i może jakiś bonus na koniec roku. Teraz ten
zarobiony milion był mój. To była ta różnica. I była ona wielka. Zaczą-
łem odkładać pieniądze. Dzięki własnemu biznesowi wszedłem w nowy
okres w moim życiu – czas prosperity.

110
Semi-retirement party

W 1979 roku przenieśliśmy się do dwupiętrowego domu z cegły


na 4807 154 street. Podobnie jak poprzedni, ten też znajdował się nad rze-
ką. To był czas, kiedy sądziłem, że jestem już bardzo bogaty. Wynająłem ar-
chitekta z Montrealu i wybrałem bardzo ładny projekt. Jego wykonaniem
nie zajmowałem się już sam, zleciłem to zewnętrznej firmie. Nie chciałem
się dłużej bawić w drobiazgi, bo miałem wystarczająco dużo poważnej pra-
cy. Dom miał 550 metrów kwadratowych. Stał na dwóch działkach. Obok
mieliśmy dwie inne, na których miał powstać kort tenisowy i basen. Znajo-
mi nazywali tę posiadłość Bereźnicki Belvedere.
Jeszcze w późnych latach 70. nasza córka Teresa poznała swojego
przyszłego męża Rysia Korola. Spotkali się na balu zorganizowanym przez
klub piłki nożnej Polonia, do którego należał Rysio. Był zapalonym piłka-
rzem, grał w igrzyskach polonijnych w Krakowie w 1974 roku. Teresa i Ry-
sio chodzili ze sobą przez pięć lat. Pewnego dnia, na początku 1981 roku,
przyjechali wieczorem do Bereźnicki Belvedere. Rysio zapytał mnie, czy
możemy chwilę porozmawiać.
– Czy on zwariował? – pomyślałem. – Krysia leży w łóżku, ja też już
prawie w piżamie, a jemu pilno do rozmowy.
– O co chodzi? – pytam Krysi, wychodząc z sypialni.
– Sprawa jest jasna. On chce prosić o rękę Teresy!
– Aha! Tu cię mam! – pomyślałem. Zszedłem na dół do salonu. Rysio
przedstawia mi całą sprawę i, zgodnie z przewidywaniami Krysi, pada do-
niosłe pytanie o nasze plany względem córki.
– Odpowiem ci później – oświadczyłem.
„Jak się pomęczysz, chłopie, to ci wyjdzie na zdrowie. A na pewno ci
nie zaszkodzi” – pomyślałem po cichu – „a ja nie mam zwyczaju podejmo-
wać pochopnych decyzji”.
Tak oto, trochę spontanicznie, a trochę z wyrachowania – sam już na-
wet nie wiem czemu – postanowiłem, że Rysio będzie miał ze mną nieco

111
cięższą przeprawę, niż się spodziewał. Ślub odbył się 21 czerwca 1981 roku.
250 osób w długich sukniach, w smokingach zjechało do Hotelu Terrace Inn.
Starostą wesela był doktor Henryk Wójcicki. Przyjęcie zaczęło się spektaku-
larnie. Stanęliśmy wokół stołów, miejsca podpisane eleganckimi wizytów-
kami z imieniem i nazwiskiem, i nagle… huk! Na naszych zdumionych oczach
w ułamku sekundy stoły runęły na ziemię. Wszystko, łącznie z czteropię-
trowym tortem weselnym, wylądowało na podłodze. Efekt był piorunują-
cy. Na moment zapadła pełna grozy cisza, ale nie trwała dłużej niż sekundę
czy dwie, bo nagle gruchnął potężny śmiech. I nie z jednego gardła czy dwóch,
ale ze wszystkich kilkuset gardeł obecnych na sali. I trwał, i trwał. Niektó-
rzy, trzymając się za brzuchy i płacząc ze śmiechu, długo jeszcze nie mogli
dojść do siebie. Nim zdążyliśmy przejąć się konsekwencjami tej katastrofy,
obsługa hotelu w niewiarygodnym tempie posprzątała bałagan i postawiła
wszystko od nowa. Wesele było bardzo udane.
W tym samym roku pojechaliśmy z Krysią na wycieczkę do Włoch ra-
zem z zarządem głównym w Toronto. Wspólnie z Wójcickimi i Domeckimi
dołączyliśmy do członków zarządu i całą grupą – wraz z rodzinami około
trzydziestu osób – polecieliśmy do Rzymu. W Watykanie doktor Henryk Wój-
cicki i Jan Kaszuba, ówczesny prezes Zarządu Głównego Kongresu Polonii
Kanadyjskiej,  zostali przyjęci przez Ojca Świętego, nowo wybranego papieża
– Jana Pawła II i ofiarowali datek na dom dla polskich pielgrzymów. Wkrót-
ce potem z funduszu przekazanego przez Polonię z USA i Kanady odkupio-
no od sióstr z Nantes duży budynek na terenie Rzymu. W ten sposób Pola-
cy na obczyźnie pragnęli przyjść z pomocą pielgrzymom przyjeżdżającym
z Polski do Włoch.
Rok 1981 był dla naszej rodziny szczególny. Teresa ukończyła pra-
wo i wyszła za mąż. Henry z wyróżnieniem skończył inżynierię. Marek był
na drugim roku uniwersytetu. Mieliśmy dużo powodów do radości.
Właśnie w Rzymie, w Bazylice świętego Piotra, podczas specjalnej
Mszy Św. w tej intencji, wspólnie z Krysią dziękowaliśmy Bogu za dwa-
dzieścia pięć lat udanego małżeństwa. Mszę rocznicową odprawiono przy
pierwszym ołtarzu bazyliki, a potem w katakumbach wszyscy zaśpiewa-
li nam „sto lat”. To dziękczynienie w Rzymie za te wspaniałe wydarzenia,
ćwierćwiecze naszego małżeństwa i sukcesy naszych dzieci, zapamiętałem
jako jeden z najpiękniejszych i najbardziej podniosłych momentów moje-
go życia.

112
Miałem świadomość, że nie muszę już tak pędzić za pieniędzmi, ale wie-
działem, że chcę się rozwijać. W biznesie albo idziesz naprzód, albo się cofasz
– to twarde reguły gry rynkowej. Cofać się nie zamierzałem. Już w 1977 roku
mogłem w zasadzie spocząć na laurach. Miałem zapewnione stałe dochody.
Miałem ugruntowaną pozycję i nieruchomości. Czułem, że osiągnąłem pewien
status w życiu i chciałem to pokazać innym. Krysia zorganizowała dla mnie se-
mi-retirement party. Przyjęcie takie oznaczało, że jestem o krok od wcześniej-
szej emerytury. Gdybym się na to zdecydował, nie musiałbym już pracować.
Nie ze względu na wiek, ale dlatego że zarobiłem wystarczająco dużo.
Wtedy jeszcze mieszkaliśmy nad rzeką na 7508 Rowland Road. Przy-
szli nasi najlepsi przyjaciele: Wójciccy, Domeccy, Strzeleccy, znajomi z krę-
gów biznesowych – coś ze trzydzieści osób. Przyjęcie trwało do rana.
W wieku 45 lat osiągnąłem to, na czym mi zależało: dzieci zdobywały
wykształcenie, pieniądze rosły na koncie bez mojego wysiłku i codziennej
pracy. To była próżniacza myśl i próżna uroczystość. Sam byłem jej pomysło-
dawcą. Świetnie się czułem z tym, co w życiu osiągnąłem. I chciałem się tym
pochwalić. Może tego właśnie nie należało robić? Dość powiedzieć, że wkrótce
życie dało twardą lekcję. Najwyraźniej postanowiło mi pokazać, że skromność
jest cnotą, a wszystko, co masz, możesz w każdej chwili stracić.

113
Na skraju bankructwa

Pod koniec lat siedemdziesiątych zapotrzebowanie na mieszkania było


ogromne. Na północy wybuchł boom na wydobycie ropy z piasków ropono-
śnych. Co roku czterdzieści tysięcy ludzi z innych prowincji i ze świata sprowa-
dzało się do Alberty. Aby dodatkowo wspomóc deweloperów w zaspokojeniu
rosnącego popytu na mieszkania, rząd zdecydował się na wprowadzenie pro-
gramu rozwoju rynku mieszkaniowego – Core House Incentive Programme,
w skrócie CHIP. Miał on zachęcić przedsiębiorców do zwiększenia inwesty-
cji. Rząd zapewniał gwarancje kredytowe, co ułatwiało dostęp do kredytów.
Dopłacał także do zmniejszenia oprocentowania pożyczki z 12 do 6 procent.
Ponadto najemcy, którzy nie mieli wysokich dochodów otrzymywali także
wsparcie od rządu na opłaty czynszowe. Miał to być dla deweloperów złoty
interes, bo przewidywano, że w ciągu dwóch lub trzech lat czynsze wzrosną
o około 50 do 100 procent.
Nie dość zatem, że warunki dla inwestorów rysowały się nieziem-
sko dobrze, to jeszcze rząd na różne sposoby zachęcał nas do wejścia
w ten biznes. Nie trzeba było mi nic dwa razy powtarzać. Znalazłem dwie
duże parcele na budowę 43 i 50 mieszkań. Razem ze wspólnikiem wzięli-
śmy kredyt tak wysoki, jak się tylko dało, w sumie ponad 3,5 mln dolarów.
Warunki były tak dobre, że pożyczyłem więcej niż potrzebowałem – 200 tys.
dolarów zostało jeszcze na inne przedsięwzięcia. Mogłem sobie pogratulo-
wać świetnego interesu i już obliczałem zyski z tej inwestycji. Nic nie zapo-
wiadało kłopotów.
W 1980 roku rząd federalny pod przewodnictwem premiera Pierre’a
Trudeau ogłosił kolejny program rządowy. National Energy Program,
w skrócie NEP, był odpowiedzią na rosnące ceny paliw na świecie i wywo-
łaną nimi światową recesję. Rząd federalny z jednej strony narzucił niższe
od światowych ceny ropy i gazu w Kanadzie, z drugiej zmienił system podat-
kowy tak, iż Alberta, a w szczególności przedsiębiorcy sektora energetycz-
nego, uzyskiwała znacznie mniejsze dochody niż dotychczas. Federalny

114
udział w dochodach z szybu naftowego wzrósł z 10 procent do 36, pod-
czas gdy udział prowincji spadł z 45 do 36 procent, a przedsiębiorców z 45
do 28. W ten sposób dochody prowincji obniżyły się o 20 procent, a prze-
mysłu nawet o 40 procent.
Boom na piaski roponośne, z którym wiązaliśmy takie nadzieje biz-
nesowe, skończył się jak nożem uciął – przemysłowcy w proteście zaczęli
bojkotować inwestycje w Albercie. Rzesze ludzi, które niedawno przyby-
wały do prowincji za pracą, teraz odpływały szerokim strumieniem. Nasze
inwestycje w sektor nieruchomości z dnia na dzień utraciły rację bytu.
Ceny nieruchomości w Edmonton i Calgary spadły o 40 procent.
Na rynku zaroiło się od pustostanów. Przyciśnięci do muru deweloperzy
rozpoczęli wyniszczającą walkę konkurencyjną. Na każdym kroku natrafia-
łeś na promocje. Ogłoszenia kusiły hasłami: „Przez dwa pierwsze miesiące
mieszkasz za darmo”. Ale co to w zasadzie znaczyło dla dewelopera, że daje
dwa miesiące za darmo? Dwa miesiące z dwunastu to zmniejszenie przycho-
du o 15 procent. Do tego dochodziły straty wynikające z i tak już niskich cen
i dużej liczby pustostanów. Pojawiło się pytanie, jak my, deweloperzy, mamy
pokryć ten spadek przychodów? Jak spłacać raty kredytów? Według oficjal-
nych danych po wprowadzeniu programu NEP współczynnik bankructw
wśród przedsiębiorstw w prowincji Alberta wzrósł o 150 procent.
Nie wyglądało to dobrze. W 1982 roku nasze magazyny były w połowie
puste. Wskaźnik pustostanów w mieszkaniach sięgał 15-30 procent. Dochody
nie równoważyły oprocentowania kredytu. Oszczędności kurczyły się w oczach.
Ale pożyczkodawcy nie interesowało przecież, czy mieszkanie stoi puste,
czy nie. Wziąłeś kredyt? Musisz spłacać. Przez trzy lata spłacałem kredyt
dzięki rezerwom finansowym i pozostałym projektom. Jednak w ciągu
dwóch czy trzech lat nasze oszczędności stopniały jak śnieg. Kasa świeciła
pustkami, koniec zaczął się zbliżać. Nie byłem w stanie ciągnąć tak dłużej.
Jest taki krytyczny moment, kiedy widzisz, że wszystko, co masz, nie
równoważy twoich zobowiązań kredytowych. Patrzysz, ile wart jest twój
dom, ile pozostałe nieruchomości i ile masz długów, i widzisz, że jesteś
grubo pod kreską. Jeszcze wczoraj wychodziło ci, że masz 10 milionów do-
larów na plusie, a następnego dnia – dwa miliony na minusie. Co to tak
naprawdę znaczy? Znaczy, że po twój dom, samochód i cokolwiek innego,
co jest twoją własnością, może przyjść komornik i będzie miał prawo wszyst-
ko to zabrać. To było moje doświadczenie połowy lat osiemdziesiątych.

115
Krysia coraz częściej widziała moją desperację. Wracałem z pra-
cy po kolejnym dniu, który nie przynosił rozwiązania. Spotkania, po któ-
rych wiele się spodziewałem, nie dawały upragnionej nadziei. Wracałem
do domu psychicznie zdruzgotany. Oczekiwany przez nas wszystkich
zwrot w koniunkturze nie następował. Czekało się na przykład całymi ty-
godniami, aby spotkać się z kimś ważnym, jakimś dużym przedsiębiorcą
lub przedstawicielem władz, kto może byłby w stanie coś poradzić, jakoś
wesprzeć, choć trochę polepszyć sytuację, dać nadzieję, że w końcu uda
się pokonać problemy, ale w ostatniej chwili spotkanie nie dochodziło do
skutku. Żona niezmiennie w takich chwilach mówiła: – Miej wiarę, prędzej
czy później znajdzie się rozwiązanie. Ufaj Bogu.
To była ślepa wiara. Nie potrzebowała uzasadnienia. Ale kiedy czło-
wiek żyje i wierzy, to w końcu chyba to, w co wierzy, zaczyna stawać się
rzeczywistością. Nie wiem, jak to inaczej wytłumaczyć.
Mówiłem Krysi otwarcie o naszych problemach. Jeśli pozostajesz
sam z takim ciężarem, jest on nie do zniesienia. Prędzej czy później cię
wykończy. Jeśli dzielisz go z kimś, jest o połowę lżejszy. Moja żona nie po-
strzegała naszej sytuacji tak pesymistycznie jak ja. „On jest sprytnym fa-
cetem. Poradzi sobie z tym jakoś” – myślała. Ja sądziłem, że lepiej od Krysi
rozumiem powagę sytuacji i wiem, jak trudno jest wygrzebać się z tego
rodzaju problemów.
Ufajmy Bogu – niezmiennie powtarzała Krysia. – Tylko On może po-
móc. Módlmy się.
I przystępowaliśmy do modlitwy. Próbowaliśmy medytować, modli-
liśmy się razem z dziećmi.
– Módl się i staraj się pracować najlepiej jak potrafisz, tylko tyle mo-
żesz zrobić – to była rada Krysi, która pokładała równie niezachwianą ufność
w Opatrzności, jak i w moich możliwościach.
Ta wiara jednak była ważna. Miałem już to doświadczenie wiary wy-
niesione z dzieciństwa. Pamiętałem moich rodziców. Oni też mogli załamać
się, kiedy wyciągnięto ich z domu i wysłano do łagrów. Mogli załamać się,
kiedy był głód w drodze do Kazachstanu, gdzie tworzyła się Armia Ander-
sa; mogli załamać się, przebywając tysiące kilometrów przez Azję, szukając
swojej drogi do Indii; mogli załamać się wreszcie na życiowym rozstaju
dróg, kiedy likwidowano obóz w Indiach i trzeba było wracać do obcej,
zupełnie już innej, powojennej Europy. Oni mieli niezłomną wiarę, że uda

116
się te przeciwności pokonać. Ta wiara ich uratowała. My też trzymaliśmy
się wiary.
Mój brat powiedział mi w tym czasie:
– Joe, pamiętaj, że gdyby ci czegokolwiek brakowało, to wszystko,
co moje, należy również do ciebie.
Nie mogę o tym dziś mówić bez wzruszenia. Mój brat, Władek, cięż-
ko pracował jako hydraulik. Nie wątpię, że uzbieranie oszczędności kosz-
towało go wiele wysiłku. Ale gdy tylko zobaczył, że jestem w potrzebie,
powiedział bez wahania, że mogę sięgnąć po jego oszczędności odkładane
na czarną godzinę. Tego nigdy mu nie zapomnę.
Jestem przekonany, że bez wsparcia rodziny nie przetrwałbym tego
okresu. Nieczęsto trafiają się tak trudne próby. Są one jednak częścią życia.
Przekonałem się, że rzetelnie szukając rozwiązań i dzieląc się problemami
z innymi, mogę liczyć na ich wsparcie, które w takich momentach okazuje
się nieodzowne.
W 1982 roku mój syn Henryk zaczął pracować dla PCL przy budowie
największego szpitala w mieście – University Hospital. Wcześniej przez
rok pracował dla mnie przy budowie nieszczęsnych bloków, które posta-
wiliśmy, korzystając z programu CHIP. W 1983 roku kończyła się budowa
szpitala. Henio niespecjalnie chciał pozostać w PCL jako inżynier.
Namówiłem go, żeby złożył podanie na studia master’s degree na Har-
wardzie. To było moje pragnienie młodości i moja ambicja. Sam nie wiem,
jak mi się udało przekazać ją synowi. Chyba po prostu był ambitny sam
z siebie. Pragnął podnieść poziom życia – być nie tylko inżynierem, ale uzy-
skać dodatkowo stopień z business administration. Z radością zaoferowa-
łem mu sfinansowanie tych studiów. Poszedł na program dwuletni.
Kiedy się dostał, pojechałem z nim samochodem do Bostonu. Z przy-
jemnością, płynącą ze wspólnych zainteresowań zawodowych, oglądali-
śmy osiedla wspaniałych budynków należących do multimilionerów. Stała
tam też letnia dacza prezydenta Kennedy’ego. Na mieście objadaliśmy się
homarami – podobno takich jak w Bostonie nie ma nigdzie indziej. Wspa-
niale spędziliśmy czas – jak ojciec z synem. Po tygodniu odwiózł mnie na
lotnisko. Pamiętam jak dziś moment, kiedy się rozstawaliśmy. Zdawałem
sobie sprawę, że on już nigdy nie wróci do domu. Rozpoczął swoje nowe
życie. Uścisnąłem go mocno – nic nie mogłem na to poradzić, łzy same
spływały mi po policzkach.

117
Była to ogromna strata dla mnie i dla Krysi, ale na szczęście tego same-
go roku nasze rodzicielskie serca doznały ogromnego pocieszenia. Teresa
i Ryszard rozpoczęli budowę domu w naszym sąsiedztwie. Dostali działkę
od nas, bo wreszcie niedoszły projekt budowy kortu w tym miejscu zde-
cydowaliśmy się złożyć na ołtarzu relacji rodzinnych. – Czas, żebyście po-
myśleli o domu – powiedzieliśmy im. Wynajęliśmy znów znajomego archi-
tekta z Montrealu. Przyjechał, przygotował co trzeba, ja pomogłem w pla-
nowaniu i znalezieniu podwykonawców. Mieszkaliśmy obok siebie w wiel-
kiej przyjaźni. Kiedy ich dzieci zaczęły dorastać, często przychodzili z nimi
do nas. Dzięki temu mieliśmy Teresę i Ryszarda przy sobie, a jak potrzebo-
wali, mogliśmy popilnować wnuków.

118
RODZINA BEREŹNICKICH. Mikołaj i Karolina Bereźniccy z synami: Władkiem
(z lewej) i Józefem (z prawej). Ahwaz, 1943 rok.

119
120
KAROLINA BEREŹNICKA Z DZIEĆMI. Od lewej: Józef, Karolina i Władek Bereźniccy.
W obozie w okolicach Karaczi, Pakistan, 1943 rok.

121

RODZICE. Mikołaj i Karolina Bereźniccy. Ahwaz, Iran, 1943 rok.


122

JÓZEF BEREŹNICKI z własnym rowerem w obozie w Valivade, Indie, 1947 rok.


DEDYKACJA
DLA CIOCI.
Na rewersie
zdjęcia tekst
napisany
przez Józefa
do ciotki Katarzyny
Leszczyńskiej
(z domu Bereźnic-
kiej) zamieszkałej
w Laskowie
w pow. gnieźnień-
skim.

123

WŁADEK BEREŹNICKI. Valivade, Indie, 1947 rok.


124

Z HINDUSKIM SĄSIADEM. Na krzesłach: właściciel sklepu z guzikami, który nosił przezwisko


„Guziki Pan”, i Mikołaj Bereźnicki. Na stojąco Józef Bereźnicki. Valivade, India, 1946 rok.
KLUB PIŁKARSKI WHITE EAGLES. Od lewej stoją: Józef Bereźnicki, Władysław Kobusiak,
Stanisław Labuda, Marian Malinowski, Władysław Bereźnicki, n.n., Stefan Brzuszkiewicz,
Józef Leszczyński. Od lewej w przysiadzie: Jan Kubok, Franciszek Bereźnicki, Franciszek
Leszczyński. Edmonton, stadion Clark, 1950 rok.

125

RODZINY BEREŹNICKICH I LESZCZYŃSKICH. Od lewej stoją: Franciszek i Jadwiga Leszczyń-


scy, Józef i Krystyna Bereźniccy, Karol i Tosia Leszczyńscy, Władysław Bereźnicki. Od lewej
siedzą: Mikołaj i Paulina Leszczyńscy, ks. Franciszek Tomczak, Franciszek Bereźnicki, Karo-
lina i Mikołaj Bereźniccy. Edmonton, „stary” Dom Polski, 1957 rok.
Z DWULETNIĄ TERESĄ. Od lewej: Krystyna, Teresa i Józef Bereźniccy. Edmonton, 1959 rok.

126

ZDJĘCIE DYPLOMOWE PO UKOŃCZENIU SZKOŁY ŚREDNIEJ. Józef Bereźnicki, 1952 rok.


127
128
Z DOROSŁYMI SYNAMI. Od lewej: Mark, Józef i Henry Bereźniccy. Pigeon Lake, prowincja
Alberta, Kanada, połowa lat 80.

129

ZDJĘCIE DYPLOMOWE. Józef Bereźnicki po otrzymaniu tytułu Master of Sciences z inżynierii


lądowej. Uniwersytet Alberty, 1959 rok.
130

ŚLUB TERESY. Teresa już nie Bereźnicka, lecz Korol. Edmonton, 1981 rok.
AUDIENCJA U OJCA ŚWIĘTEGO. Józef i Krystyna Bereźniccy witają Jana Pawła II.
Watykan, 1981 rok.

131

ŚLUB HENIA.
Od lewej: Józef,
Henryk i Krysty-
na Bereźniccy,
Edmonton,
1985 rok.
Z WNUKAMI. Od lewej w objęciach Józefa Bereźnickiego: Darlene Bereźnicka i Kaithlyn
Korol. W objęciach Krystyny Bereźnickiej: Christopher Korol, Catherine Bereźnicka i Jackie
Korol. W domu Jane i Henryka Bereźnickich w Edmonton, 1989 rok.

132

ZARZĄD KONGRESU POLONII KANADYJSKIEJ OKRĘGU ALBERTA 1993-1995. W pierwszym


rzędzie od lewej: Henry Kazala, Waldemar Szymanski, Józef Bereźnicki, Danuta Bochin-
ski, Zbigniew Dziech. W drugim rzędzie: Joanna (Gawlik) Lachacz, Victor Fortynski, Maryla
Hasek, Elizabeth Bajger, Stefania Kucy, Henry Urban, Karol Krotki. W trzecim rzędzie: Chris
Micek, Kaz Walewski, William Chodkiewicz. Edmonton, 1995 rok.
1 2

3 4

5 6
WYBRANE NIERUCHOMO-
ŚCI WYBUDOWANE NA 133
WŁASNOŚĆ PRZEZ JÓZEFA
BEREŹNICKIEGO W EDMON-
TON W LATACH 1969-1980:
1. El Dorado (28 lokali),
2. Academy Place (30),
3. Espania Manor (36),
4. Oakville Manor (28),
5. Richmond Manor (27),
6. Sundial (30),
7. Hudson Court (50),
8. Jupiter Estates (36).
7 8
WYBRANE BUDYNKI
WZNIESIONE
POD KIEROWNICTWEM
JÓZEFA BEREŹNICKIEGO:
1. Budynek Wydziału
Biologii na Uniwersy-
tecie Alberty wybudo-
wany przez Universal
Construction (połowa
1 lat 60.).
2. Centrum biurowo-logi-
styczne Badenia,
wybudowane w 1977
roku w Edmonton
przez firmę, której Jó-
zef był właścicielem.
3. Centrum biurowo-
-logistyczne Mayfield
z 1974 roku,
Edmonton.
2

134
3

BIG HOUSE.
Ulica 4807-154,
Edmonton. Dom Józefa
Bereźnickiego
w latach 1979-1989.
GALA STULECIA POLSKIEGO OSADNICTWA W ALBERCIE. Od lewej stoją: (hon.) Walter Pasz-
kowski, (hon.) Ken Kowalski, (hon.) Diane Mirosh i Józef Bereźnicki. Przy stole siedzi guber-
nator generalny Kanady (1979-1984) Edward Shreyer. Shaw Convention Centre
w Edmonton, 1995 rok.

135

Z WICEPREMIEREM KANADY. Wicepremier (1986-1993) Don Mazankowski i Józef Bereź-


nicki podczas obchodów stulecia polskiego osadnictwa w Albercie. Centrum pielgrzymko-
we w Skaro, Alberta, 1995 rok.
PREZENTACJA KSIĄŻKI „Polonia in Alberta 1895-1995”, wydanej na stulecie polskiego
osadnictwa w Albercie. Od lewej stoją: (hon.) Walter Paszkowski, Józef Bereźnicki,
John Szumlas i premier prowincji Alberta (1992-2006) Ralph Klein. Kancelaria premiera
w siedzibie Zgromadzenia Legislacyjnego Alberty, Edmonton, 1996 rok.

136

MSZA POLOWA. Józef Bereźnicki przy pulpicie podczas mszy św. w ramach obchodów
stulecia osadnictwa polskiego w Albercie. Posesja Wawel należąca do Towarzystwa Pol-
skich Weteranów w Edmonton, 1995 rok.
PRZEMÓWIENIE. Spotkanie przed urzędem miasta w Edmonton w ramach obchodów
stulecia osadnictwa polskiego w Albercie, 1995 rok.

137

PIELGRZYMKA DO SKARO. Procesja w ramach obchodów stulecia polskiego osadnictwa


w Albercie. Skaro, 1995 rok.
BANKIET PODCZAS OBCHODÓW STULECIA POLSKIEGO OSADNICTWA
W ALBERCIE. Od lewej: burmistrz Edmonton Jan Reimer, Józef Bereźnicki i radny
miejski Terry Cavanagh prezentują fotografię edmontońskiego ratusza. Dom Polski
w Edmonton, 1995 rok.

138

SPOTKANIE OPŁATKOWE W DOMU POLSKIM. Od lewej burmistrz miasta Edmonton Bill


Smith, dziennikarka Krystyna Jarmicka z Canadian Broadcasting Corporation (CBC) i Jó-
zef Bereźnicki. Edmonton, 1995 rok.
139

PRZYJACIEL RODZINY, CZŁOWIEK WIARY, MISJI I HONORU. Dr Henryk Wójcicki,


prezes Kongresu Polonii Kanadyjskiej Okręgu Alberta w latach 1965-1967 i 1977-1981,
w trakcie przemówienia. W klapie marynarki Order Kanady (najwyższe cywilne odznacze-
nie państwowe w Kanadzie).
140

UHONOROWANY KRZYŻEM OFICERSKIM ORDERU ZASŁUGI RZECZYPOSPOLITEJ POL-


SKIEJ ZA SŁUŻBĘ SPOŁECZNOŚCI POLSKIEJ W ALBERCIE. Józef Bereźnicki przemawia
podczas bankietu zorganizowanego przez Polish Heritage Society. Dom Polski, Edmon-
ton, 2001 rok.
SPOTKANIE RODZINNE NAD JEZIOREM PIGEON. Stoją od lewej:  Richard Korol, Marek
Bereznicki, Józef Bereźnicki, Teresa Bereznicki Korol, Henry Bereznicki, Jane Bereznicki.
Na siedząco od lewej: Kaitlyn Korol, Jackie Korol, Catherine Bereznicki, Caroline Bere-
znicki, Christine Bereznicki, Darlene Bereznicki, Christopher Korol. Pomost nad jeziorem
Pigeon, Alberta, 2005 rok.

141

URODZINY CAROLINE BEREZNICKI. Z tyłu od lewej stoją: Jane Bereznicki, Catherine Bere-
znicki, Christopher Korol, Henry Bereznicki, Józef Bereznicki.
Z przodu stoją: Jackie Korol, Caroline Bereznicki (z urodzinowym tortem), Darlene Be-
reznicki, Teresa Bereznicki Korol, Marek Bereznicki. Bosa Noga, Pigeon Lake Cottage,
Alberta, 2004 rok.
MAREK I URSZULA. Muttart Conservatory, Edmonton, 2006 rok.

142

PIĘCIU KUZYNÓW. Od lewej: Władek Bereźnicki, Józef Bereźnicki, Karol Leszczyński, Fra-
nek Leszczyński i ks. Józef Leszczyński. Silver Sand Summer Village, Alberta, 1997 rok.
RODZINA BEREŹNICKICH. Od lewej stoją: dr Catherine Bereznicki, dr Husein Moloo, Dar-
lene Bereznicki, Caroline Bereznicki, dr Christopher Korol, Jane Bereznicki, Kaitlyn Korol,
Henry Bereznicki. Od lewej na siedząco: Teresa Bereznicki Korol, Krystyna Bereźnicka,
Józef Bereźnicki. Dom Henry’ego i Jane, Edmonton, 2013 rok.

143
Zajrzeć w głąb siebie

Co robisz, kiedy twoje dotychczasowe życie znalazło się nad przepaścią,


a wszelkie sposoby zaradzenia katastrofie już się wyczerpały? Zaczynasz my-
śleć, zastanawiać się nad sensem wszystkiego. Po co żyjesz? Po co znalazłeś
się na tym świecie? Jak będziesz postępował z rodziną, z dziećmi, które rosną?
I patrzysz na siebie, wchodzisz w głąb, do swojego wnętrza. A potem znów
spoglądasz na siebie w lustrze jak na kogoś, kto stoi obok. Zastanawiasz się,
gdzie znaleźć odpowiedzi na dręczące cię pytania.
Na ogłoszenie Briana Tracy’ego trafiłem w gazecie. Przeglądałem
wiadomości, w których najbardziej rzucały się w oczy niedające żadnej na-
dziei tytuły o recesji w Albercie. Między nimi znalazło się ogłoszenie, które
mówiło coś zupełnie innego. Wynikało z niego, że wszystko w naszym życiu
jest jeszcze możliwe i że na wszystko jest jakaś odpowiedź! A jednocześnie,
że to, co się stanie jutro, zależy od ciebie. Chyba właśnie takiego zapewnie-
nia w tym momencie najbardziej potrzebowałem.
Na seminarium Briana Tracy’ego poszedłem do McDonald Hotel
w Edmonton. To był bardzo przystojny facet, wysoki – miał mniej więcej
sześć stóp – uczesany na prawo, uśmiechnięty, a przy tym energiczny, sta-
nowczy i przekonujący, po prostu bezbłędny. Sprawiał wrażenie eksperta
najwyższej klasy. Mieszkał w Edmonton, a dopiero później, gdy zrobił mię-
dzynarodową karierę, przeniósł się do USA.
Seminarium trwało trzy dni po parę godzin. Nie pamiętam, ile trze-
ba było zapłacić, ale nie były to wcale duże pieniądze. Do tego kupowało
się jakieś książki i płyty. Chodziłem zawsze wieczorami, bo w ciągu dnia
pracowałem. To były czasy, kiedy wielu mieszkańców Alberty odczuwało
skutki kryzysu. Brakowało pracy, o zwolnieniach słyszało się każdego dnia.
Takie spotkania na pewno przyciągały ludzi właśnie w tym niespokojnym
okresie. Na sali konferencyjnej siedziało dwieście, może trzysta osób.
Tracy mówił o tym, jak radzić sobie z problemami osobistymi. Jak wy-
chodzić z trudnych sytuacji. Wyniosłem z tego przede wszystkim, że najważ-

144
niejsze jest oczyszczenie swojego wnętrza ze złych uczuć. Nie powinieneś
żywić w sobie żadnej urazy ani nie powinieneś mieć w sercu poczucia winy.
Jeśli masz jakiekolwiek żale, to na tobie spoczywa odpowiedzialność, żeby
sobie wybaczyć. Najważniejsze było przebaczenie sobie, a potem proszenie
innych o przebaczenie, jeśli wyrządziłeś komuś krzywdę. To jak przejście
przez spowiedź, aby uwolnić się od wszelkich niepokojów obciążających su-
mienie. Tracy zapewniał, że gdy tylko się ich pozbędziesz, znajdzie się też
rozwiązanie problemów. – Zapewniam cię – mówił Tracy – że niezależnie
od rodzaju kłopotów, w których się znajdujesz, jeśli zechcesz wejść w swoje
wnętrze i skupić się na tym, otrzymasz inspirację. To ona pozwoli ci poradzić
sobie z sytuacją.
Ludzie nazywają to modlitwą, medytacją, a może aktem skruchy.
Ale najważniejsze jest, żeby przebaczyć sobie, pozbyć się wszelkich drę-
czących cię uczuć. Wyjdziesz z tego doświadczenia nowo narodzony, gdy
wyrzucisz z siebie to wszystko.
Wracając do domu z seminarium, pomyślałem, jakim niespecjalnie
dobrym ojcem byłem. Szczególnie dla Marka, mojego najmłodszego syna.
Z córką nie miałem problemów wychowawczych, ze starszym synem też nie,
a ten najmłodszy… nie chciał jeść. Nie mogłem tego zaakceptować. Zmęczo-
ny wracałem z pracy, chciałem odpocząć; Krysia próbowała go nakarmić,
a on tylko mamlał jedzenie w ustach. Posiłki ciągnęły się w nieskończo-
ność. I to nie godzinę, dwie, ale czasami trzymał jedzenie w buzi aż do na-
stępnego dnia. Nie mógł albo nie chciał tego połknąć. Zalewała mnie krew.
Wychodziłem z siebie. Nie mogłem nad sobą zapanować. Nieraz dałem mu
w tyłek.
– Co Ty robisz? – próbowała przemówić mi do rozsądku matka – prze-
cież tu nie ma nawet w co bić. On jest jak suchy liść!
Był bardzo drobny, niedożywiony. A przy tym bardzo nieśmiały.
Do pewnego stopnia była to pewnie moja wina. Jestem niecierpliwy, chcę,
żeby wszystko szło szybko naprzód. Na pewno miało to jakiś wpływ na mo-
jego syna. Czułem, że moje zachowanie odbiło się na jego charakterze i sta-
rałem się to naprawić. Tyle że teraz, na początku lat osiemdziesiątych, miał
już ponad 20 lat.
Wracając z seminarium, zastanowiłem się nad tym wszystkim i po-
stanowiłem go przeprosić. Nigdy nie potrafiłem powiedzieć dzieciom, że je
kocham. Czułem to, ale nie mogłem wypowiedzieć. Tego wieczoru prosiłem

145
Marka o przebaczenie. Tłumaczyłem, że byłem za głupi, że nie byłem nigdy
ojcem przedtem i popełniałem błędy. I że za to go bardzo przepraszam.
Była przy tym Krysia, były starsze dzieci. Wszyscy się rozpłakali.
Człowiek czuł, że stało się coś wielkiego, ważnego. Była to rzecz budząca
wielkie wzruszenie u ojca, który nigdy czegoś takiego nie robił.
Ale stało się też coś innego, nie mniej zaskakującego. Zupełnie tak,
jak obiecywał Tracy. Wyszedłem z tego doświadczenia inny. Zrzuciłem cię-
żar ze swojego serca. Poczułem ulgę. Byłem odnowiony. W owym czasie
chodziłem dosyć często do spowiedzi. I za każdym razem czułem się po
tym lepiej. Ale przeżycie związane z tym, co mówił Tracy było absolutnie
wyjątkowe, ponieważ było tak silne. To było potężne oczyszczenie.
Takie miałem doświadczenie. Jeśli je raz przejdziesz, z niedowiarka
stajesz się wierzącym.
Dziś już wiem, że takie doświadczenie trzeba ponawiać. Łatwo się
przyzwyczaić, że wszystko idzie dobrze. Wtedy człowiek nie myśli zbyt
często, że trzeba znów zrobić oczyszczenie. Zaczynają powstawać prze-
szkody, podejmuje się decyzje, które mogą być bardzo małe i nieznaczące,
ale z małych błędów rodzą się duże problemy. I powstaje kryzys, i wtedy
znów musimy wszystko z siebie wyrzucić.
Ale po tym „rozgrzeszeniu” czułem, że mogę zacząć od nowa. Dobre
myśli pojawiły się, i tak jak zapowiadał Tracy, natchnienie rzeczywiście
przyszło. Byłem gotów zmierzyć się z problemem, który przez ostatnie lata
wydawał mi się nie do przezwyciężenia.

146
Szczęśliwa myśl

Moja sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Nadal nie widać było żadnych
sygnałów poprawy koniunktury. Nic nie wróżyło, żebym w najbliższym cza-
sie mógł znów spłacać kredyt. Poszedłem do instytucji należącej do rządu
Alberty, od której dostaliśmy gwarancje kredytowe. Za biurkiem siedział
sympatyczny urzędnik. Opowiedziałem mu o swojej sytuacji.
– Przez dwa lata spłacałem kredyt z własnych oszczędności, tracąc
na tym duże pieniądze. Ale teraz już nie jestem w stanie. Nie mam z cze-
go spłacać rosnących długów. Co mam zrobić? Mam oddać to, co wybudo-
wałem? Dałem przecież pod kredyt osobiste zabezpieczenia, grozi mi utra-
ta wszystkiego. Co robić? Chcę wiedzieć, jak inni deweloperzy sobie radzą
z podobnymi problemami – powiedziałem szczerze.
Urzędnik uśmiechnął się pobłażliwie, jakby musiał tłumaczyć mi
rzecz oczywistą.
– Pańska sytuacja nie jest wcale tak wyjątkowa. Dobrze wiemy, co się
obecnie dzieje na rynku. Co dzień zgłaszają się do nas przedsiębiorcy z podob-
nymi pytaniami. Dotyczy to większości deweloperów, którzy w ostatnim cza-
sie wzięli kredyty. Nie są w stanie spłacać comiesięcznych rat. Spłacają tylko
tyle, ile zostanie im po pokryciu wszystkich innych kosztów. Niespłacona część
raty jest co miesiąc dodawana do kwoty głównej kredytu. Kiedy sytuacja znów
się zmieni na lepsze, zaczniecie znów spłacać pełne sumy – wyjaśnił urzędnik.
To było odkrycie. Po pierwsze przekonałem się, że problem jest już do-
brze znany i nie jestem bynajmniej pierwszym, który z tymi kłopotami zwra-
ca się o pomoc do urzędu– muszą być ich naprawdę tłumy. Po drugie podano
mi na tacy przynajmniej prowizoryczne rozwiązanie. To dawało nadzieję,
że w najbliższym czasie nie stanie mi w progu komornik, żeby zlicytować
mój dom. Pojawiła się natomiast szansa, że będę mógł spłacić ten cholerny
kredyt, jak tylko kryzys się skończy.
– Co można jeszcze zrobić? – drążyłem temat, podekscytowany wyni-
kiem już przeprowadzonego wywiadu.

147
Urzędnik uśmiechnął się znowu, najwyraźniej doceniając, że zdaję
się na jego eksperckie rozeznanie.
– Dlaczego wy, przedsiębiorcy, nie skrzykniecie się i nie stworzycie
jakiegoś stowarzyszenia? Byłoby dobrze, gdybyście porozumieli się mię-
dzy sobą i przedstawili rządowi propozycję rozwiązania tej sprawy. Do-
brze, żeby to wypłynęło od was. Jeśli będzie was więcej, macie większe
szanse na ustalenie wraz z administracją wspólnej drogi wyjścia z impasu
– powiedział po chwili.
Wróciłem do domu podniesiony na duchu i jeszcze raz przeanali-
zowałem sytuację. Rada urzędnika, by stworzyć nową organizację, która
podejmie działania w celu rozwiązania problemu, wydała mi się przeko-
nująca. Stowarzyszenie bratnich dusz, zdesperowanych przedsiębiorców
rozumiejących nawzajem swoje żałosne położenie i podobnie jak ja usil-
nie szukających rozwiązania, mogło rzeczywiście posunąć całą sprawę
w nowym, lepszym dla nas kierunku. W grupie mielibyśmy większą siłę
przebicia, to nie ulegało wątpliwości. Mielibyśmy wspólny cel, do którego
dążylibyśmy razem w sposób skoordynowany, a nie idąc w rozsypce, każ-
dy sam, tak jak teraz. Tylko czy to akurat ja miałem podjąć się organizacji
tego przedsięwzięcia? Przecież na pewno są ode mnie więksi i mocniejsi
deweloperzy. Dlaczego oni nie mieliby wziąć na siebie trudów realizacji
podobnej inicjatywy? A z drugiej strony, dlaczego nie ja, skoro nikt inny
się tego jeszcze nie podjął i, jak widać, nie kwapi się do tego? Mam czekać
z założonymi rękami, patrzeć bezczynnie, jak wali się moje życie? Nie
– tego nie miałem zamiaru robić.
Trzeba było działać, i to jak najszybciej. Tylko jak? Sprawa wymagała
przede wszystkim dotarcia do ludzi, znalezienia owych chętnych, którzy
chcieliby wstąpić do tej organizacji. Kim oni są i gdzie ich szukać? Przyszło
mi na myśl, że murowanymi kandydatami do stowarzyszenia są oczywiście
wszyscy, którzy wcześniej uczestniczyli w tym samym pechowym progra-
mie rządowym, co ja – czyli w Core House Incentive Program – i zapewne
tak jak ja mają teraz kłopoty.
Zorganizowanie stowarzyszenia wymagało czasu i zaangażowania.
Potrzebowałem kogoś do pomocy. Doskonałe wsparcie dała mi córka Tere-
sa. Była świeżo upieczonym prawnikiem, pracowała w kancelarii. Na moją
prośbę w wolnym czasie zaangażowała się w tę walkę. Dzięki telefonom
i korespondencji najpierw wydobyła ze znanego mi już urzędu listę przed-

148
siębiorców uczestniczących w Core House Incentive Program ze znanego
mi już urzędu, a potem już bezpośrednio kontaktowała się z dewelopera-
mi. W ciągu ostatnich dwóch czy trzech lat w Albercie zbudowano 20 tys.
lokali. Wszyscy przedsiębiorcy zaangażowani w te prace mieli problemy.
Wynająłem w hotelu salę konferencyjną, rozesłałem zaproszenia i czeka-
łem na odpowiedź. Chciałem po pierwsze przekonać się, kto przyjdzie.
Spodziewałem się nieco ponad stu osób.
Sala pękała w szwach. Pojawiło się 350 przedstawicieli firm dewelo-
perskich. Teresa i ja byliśmy tym widokiem wstrząśnięci. Nie dało się nawet
zamknąć drzwi. Wśród uczestników najwięksi przedsiębiorcy z branży bu-
dowlanej w Albercie, a niektórzy również z innych prowincji.
Krótka prezentacja pozwoliła przedstawić powód, dla którego wszy-
scy się tutaj znaleźliśmy. Została przyjęta w milczeniu i ze zrozumieniem.
Na koniec postawiliśmy pytanie: co robić? Pomysł powołania stowarzy-
szenia od razu chwycił. Zostałem prezesem nowo powstałej organizacji.
Chociaż na sali byli deweloperzy znacznie więksi, bo ogólnokrajowi, chęt-
nie przystali na to, żebym to ja pełnił funkcję kierowniczą. Zapewne było
to dla nich nawet wygodne. A nuż podpadniemy rządowi, walcząc o swo-
je interesy? A nuż ktoś z kręgów władzy spojrzy krzywo na tę inicjatywę
i odbije się to na innych przedsięwzięciach wielkich przedsiębiorców, któ-
rzy w dobie kryzysu i bez tego mieli wystarczająco dużo kłopotów? Wiel-
cy woleli nie narażać się rządowi i nie osłabiać swoich dotychczasowych
powiązań z władzą. Ja nie miałem nic do stracenia, więc mi nie zależało.
Parłem naprzód.
Wprowadziliśmy składkę na pokrycie kosztów działalności biura
i organizację kolejnych spotkań. Przyjęliśmy nazwę CHIP and MAP Asso-
ciation – od dwóch programów rządowych, które w połączeniu wpędziły
nas wszystkich w kłopoty.
W naszym stowarzyszeniu w imieniu swoich firm działali prawnicy,
poza tym sędziowie, politycy. Zatrudnialiśmy też personel. Wszyscy starali-
śmy się znaleźć rozwiązanie. Problem był palący, bo im dłużej trwał impas,
tym gorzej dla nas. Propozycja rządu co do zamiany niezapłaconych rat kre-
dytu na wzrost długu była dobra, ale jedynie na krótką metę. Jeśli na przy-
kład pożyczyłem dwa miliony i teraz, dzięki propozycji rządowej, zamiast
przewidzianych umową kredytową 200 tysięcy dolarów rocznie spłacałem
tylko 50 tysięcy – to pozostałe 150 tysięcy dochodziło do sumy głównej.

149
W przyszłości miałem więc spłacić już nie tylko te dwa miliony, które
od początku byłem dłużny, ale jeszcze te 150 tysięcy, które doszły teraz.
Im dłużej zatem trwał kryzys, tym więcej mieliśmy do spłacenia i tym groź-
niejsza stawała się nasza sytuacja. Jeśli w 1983 roku byłeś winny trzy mi-
liony dolarów, to w 1993 roku to zobowiązanie wynosiło już pięć milionów.
Część deweloperów szybko zdała sobie sprawę, że wraz ze wzrostem długu
zbliża się punkt bez powrotu – point of no return, jak to się mówi w litera-
turze anglosaskiej. Chodziło o to, że w pewnym momencie dług staje się tak
wielki i odsetki tak duże, że nie udaje się go spłacić nie tylko w kryzysie,
ale nawet w czasach dobrej koniunktury.
Staraliśmy się coś wymyślić, ale nie było żadnego wyjścia. Uznałem,
że przede wszystkim trzeba postawić na lobbing w rządzie. Zależało nam,
aby rząd wspólnie z deweloperami opracował rozwiązanie, które nie wy-
wołałoby fali bankructw. Trzeba pamiętać, że w wyniku tego kryzysu nie-
którzy opuścili kraj, a byli nawet tacy, którzy w obliczu bankructwa tar-
gnęli się na swoje życie. Nie ulegało wątpliwości, że sytuacja jest bardzo
poważna.
Od 1985 roku przez siedem kolejnych lat rządów premiera Dona Get-
ty’ego w Albercie administracja nie kwapiła się, żeby choć kiwnąć palcem
w naszej sprawie. Bierność podyktowana była obawą o wyniki w sonda-
żach. Władza uważała, że na żadnym ruchu tutaj nie zyska, a może sobie
tylko zaszkodzić. To mogła być pożywka dla opozycyjnej prasy. Rząd redu-
kuje dług deweloperom! Dlaczego to robią? Jaki mają w tym interes? Wszy-
scy mamy kryzys, musimy płacić podatki, a oni redukują dług bogaczom!
Na takie ryzyko najwyraźniej rząd Dona Getty’ego nie chciał pójść. Mimo
to minister lub wiceminister dosyć regularnie odbywali z nami spotkania.
To była delikatna kwestia polityczna. Wymagała ostrożności. Wobec bra-
ku namacalnych efektów naszej pracy zastanawialiśmy się nawet, czy jest
sens kontynuować działalność.
Znaleźliśmy się jednak wszyscy na tej samej łodzi z takimi gigantami,
jak Trizec Corporation Ltd i Maclab Enterprises. Bankructwo tak wielkich
korporacji byłoby katastrofą dla całej prowincji. Z nami byli deweloperzy,
którzy mieli w portfelu słynne West Edmonton Mall, największe centrum
handlowe w całej Kanadzie. Należeli zresztą do największych dłużników.
W sumie było nas trzystu. Moje skromne przedsiębiorstwo zaliczało się
do najmniejszych.

150
Dowiedziały się o nas media. Dzwonili do mnie dziennikarze i chcie-
li umawiać się na spotkania. Nie zależało nam na rozgłosie. Nie chcieliśmy
zrazić do siebie rządu. Miałem doradców i zarząd stowarzyszenia. Jak dzwo-
nił dziennikarz i mówił, że chce rozmawiać, to odpowiadałem, że muszę
to przedyskutować z radą zarządu, i żeby się odezwał za jakiś czas, jak za-
rząd podejmie decyzję. W rezultacie do rozmowy nigdy nie dochodziło.
Zaangażowaliśmy wielu wpływowych ludzi w osiągnięcie wspólnego
celu. Byli między nimi sędziowie, prawnicy, przedstawiciele wielkich kor-
poracji. Kiedy weszła w to tak duża polityka, odetchnąłem z ulgą. Uważałem,
że co będzie, to będzie, ale już nie może nam się stać wielka krzywda.
Pierwszego czerwca 1985 roku umarła moja mama. Na wieść o cho-
robie babci Henio wrócił z Bostonu. Zdążył przyjechać w przeddzień jej
śmierci. Nie był nawet na rozdaniu dyplomów w Harvardzie. Zamiast uro-
czystości zakończenia studiów, na którą planowaliśmy pojechać całą rodzi-
ną, mieliśmy pogrzeb mamy. Umarła na płuca, przeżywszy osiemdziesiąt
jeden lat. Gdyby żyła, na pewno cieszyłaby się z tego wspaniałego wydarze-
nia, jakim był ślub Henia, który odbył się jeszcze tego samego roku. Przed
wyjazdem do Harvardu Henio zakochał się w młodej Kanadyjce szkockie-
go pochodzenia o nazwisku Jane Drake. Jej ojciec, potężnie zbudowany fa-
cet, wysoki na prawie dwa metry, pracował niegdyś jako superintendent
w Royal Canadian Mounted Police. Z początku odbywał służbę w małych
miejscowościach, dokąd podążała za nim cała jego rodzina. Jane wychowy-
wała się zatem na prowincji. Dopiero pod koniec kariery ojca Drake’owie
przyjechali do Edmonton.
Ślub miał miejsce w parafii panny młodej, w obrządku katolickim.
Zgodnie z pragnieniem Henia wesele odbyło się w Domu Polskim, następ-
nego dnia urządziliśmy huczne poprawiny w naszym Bereznicki Belvedere.
Po ślubie syn pracował przez pewien czas w Dallas. Po powrocie
do Kanady mieszkał w Toronto i Vancouver. Specjalizacją jego firmy, którą
prowadzi nadal wraz z kilkoma wspólnikami, były duże centra handlowe.
Później nadarzyła się okazja do zakupu od rządu prowincjonalnego sieci
sklepów monopolowych. Wspólnie ze swoimi partnerami w biznesie wy-
kupił około 20 sklepów w Albercie i Kolumbii Brytyjskiej.
Tymczasem ja zmagałem się z długiem i trudną sytuacją na rynku
mieszkaniowym. W drugiej połowie lat 80. stowarzyszenie CHIP and MAP
zatrudniło byłego kandydata na przewodniczącego partii rządzącej – Rona

151
Ghittera. W 1985 roku Ghitter przegrał wybory z Donem Gettym. Liczyli-
śmy, że zatrudniając go, zwiększamy swój wpływ na decyzje rządu. Zapy-
taliśmy, czy nie chciałby nas reprezentować w rozmowach z nowym pre-
mierem. Zgodził się. Chciał zapewne pomóc prezesowi Trizec Corporation
of Canada, dla którego pracował w latach 1986-1988. Była to ówcześnie
największa firma w branży nieruchomości w Kanadzie. Ghitter miał chody,
znał ludzi. Chcieliśmy takie osoby mieć po naszej stronie.
Jako stowarzyszenie przetrwaliśmy dziesięć lat, od 1983 do 1993 roku.
Przez ten czas nie płaciliśmy pełnych rat kredytowych. Spłacaliśmy tylko
tyle, ile nam zostawało po opłaceniu wszystkich naszych kosztów. Mój dług
z początkowych trzech i pół miliona zdążył wzrosnąć do pięciu i pół milio-
na dolarów.

152
Cesarskie cięcie

W 1992 roku premierem został Ralph Klein. Klein nie miał wykształcenia
uniwersyteckiego, ale miał umysł praktyczny. Znał problem. Wiedział, że cho-
dzi o rynek wart miliard dolarów. Nie wahał się podejmować decyzji.
Klein objął urząd i od razu powiedział: – Chcę porozumienia, i to teraz.
Swojemu ministrowi dał sześciomiesięczny termin na załatwienie sprawy
w taki sposób, żeby wszyscy byli zadowoleni. Zaczęto od zbierania wywia-
dów od deweloperów. Przedsiębiorcy zostali zobowiązani do dostarczenia
właściwym urzędom audytowanych sprawozdań finansowych, które pomaga-
ły oszacować, ile kto może zapłacić. Znając przychody, koszty, wysokość kre-
dytu i oprocentowanie, urzędnicy mogli wyliczyć, na spłacenie jakiego kredytu
dany deweloper mógł sobie pozwolić.
W rezultacie nawet jeśli miałeś pięć milionów dolarów długu, a z obli-
czeń wynikało, że mogłeś spłacić co najwyżej dwa, to spłacałeś te dwa i ani
grosza więcej. Kwoty kredytów zostały ucięte w niektórych przypadkach
do poziomu 50 procent, a niekiedy więcej. W ten sposób całą sytuację roz-
wiązano w pięć minut. Byliśmy zadowoleni.
Skorzystali na tym nie tylko przedsiębiorcy, ale również mieszkańcy
Alberty, którzy mieli trudności z zarobieniem na życie i czynsz. Korzyści
były oczywiste. Wybudowano 20 tys. lokali, a dzięki interwencji rządu lu-
dzie nie musieli płacić wysokich czynszów. My utrzymaliśmy się przy swo-
ich przedsiębiorstwach. Tak wybrnęliśmy z tarapatów i znów mogliśmy
z optymizmem patrzeć w przyszłość.
Oczywiście, w porozumieniu każdy deweloper widział też szansę
dla siebie. To była okazja, jak to się mówi w Kanadzie, once in a life time, czy-
li trafiająca się raz w życiu. Przed audytami Kleina każdy starał się przepro-
wadzić jak najwięcej renowacji w swoich budynkach, żeby zwiększyć kosz-
ty utrzymania. Wiadomo było, że im wyższe koszty, tym bardziej korzystne
wyliczenie i w rezultacie mniej kredytu do spłacenia. Pomyślałem na przy-
kład, że nie zaszkodziłoby wymienić wykładziny w stu mieszkaniach. Rząd

153
był jednak zapobiegliwy. Od urzędnika usłyszałem zdecydowane „nie”.
– Wyślemy swojego człowieka, który obejrzy każde z mieszkań i zdecyduje,
gdzie faktycznie potrzebna jest wymiana wykładzin – powiedział. Byliśmy
doświadczeni i sprytni, ale oni też byli nie w ciemię bici. Mówię to, by wy-
razić uznanie dla ich pracy. Uważam, że rząd dobrze wykonał swoje obo-
wiązki, z należytą dbałością o pieniądze publiczne.
Umorzono mi połowę długu, czyli około trzy miliony dolarów. Rząd
federalny uznał, że umorzona kwota stanowi mój dochód i obciążył ją po-
datkiem. W rezultacie nie opłacało się pozbywać tych domów przez wiele
lat. W razie sprzedaży musielibyśmy oddać na podatek więcej, niż zyskali-
śmy, i bylibyśmy na minusie. Przez około 20 lat trzymaliśmy więc te nieru-
chomości. Przyszedł czas, kiedy ceny poszły w górę. Wtedy dopiero sprze-
daliśmy i coś niecoś z tego zostało nam jeszcze w kieszeni.
Była to trudna sytuacja również dla rządu. Pilnował, żeby nikt na tym
interesie ostatecznie nie zarobił.
Mimo istniejących ograniczeń mogliśmy sobie pogratulować. Stowa-
rzyszenie CHIP and MAP założone wspólnie przez deweloperów Alberty
uratowało nam skórę. W pojedynkę na pewno nie dalibyśmy rady i wielu
z nas poszłoby z torbami. Wiadomo, że żaden rząd sam z siebie nie myśli
dłużnikom darować długów. Sami musieliśmy to sobie wywalczyć.

154
Praca dla Polonii

Problemy związane z moimi potężnymi zobowiązaniami finansowymi


doczekały się w końcu szczęśliwego rozwiązania. Rząd umorzył część długu
i nie musiałem obawiać się już, że stracę dorobek mojego życia. Znowu mo-
głem z optymizmem patrzeć w przyszłość.
Mniej więcej w tym czasie zadzwonił do mnie mój przyjaciel doktor
Wójcicki. Był on wówczas członkiem komisji odpowiedzialnej za wybór
nowego kandydata do objęcia fotelu prezesa Kongresu Polonii Kanadyj-
skiej Okręgu Alberta. W latach 1977-81 sam sprawował tę funkcję.
– Józek – powiedział do mnie Wójcicki – dorobiłeś się w Kanadzie
domu i dostatniego życia. Masz pozycję, nie musisz ciężko pracować. Uwa-
żam, że mógłbyś odpłacić trochę krajowi, któremu zawdzięczasz tak wiele.
Proszę cię, żebyś rozważył propozycję przyjęcia ważnej posługi dla Polo-
nii w Edmonton. Chodzi o funkcję prezesa Kongresu Polonii Kanadyjskiej
Okręgu Alberta.
Polonia w Albercie liczy ok. 150 tysięcy osób, z czego mniej wię-
cej trzy tysiące, czyli dwa procent, należy do organizacji polonijnych.
Ta mała proporcjonalnie grupa angażuje się w rozmaite akcje i płaci
składki członkowskie. W sumie działa w prowincji około dwudziestu
organizacji polonijnych. Wszystkie zrzeszone są w jednej instytucji nad-
rzędnej, spinającej. Jest nią właśnie Kongres Polonii Kanadyjskiej Okręg
Alberta. W zarządzie zasiadają delegaci tychże dwudziestu organizacji.
Prezes kongresu jako przedstawiciel zorganizowanych środowisk polo-
nijnych jest zatem w istocie reprezentantem całej Polonii w prowincji.
W chwili, gdy otrzymałem propozycję przyjęcia funkcji prezesa, spra-
wował ją Aleksander Romanko.
Szczerze powiedziawszy, myśl o objęciu tej funkcji budziła we mnie
mieszane uczucia. Z jednej strony było to oczywiście ogromne wyróżnie-
nie. Z drugiej miałem nie lada problem osobisty: tak jak niegdyś na zakoń-
czenie liceum wolałem zrezygnować z honoru wygłoszenia przemowy

155
do uczniów, byle tylko nie musieć zmagać się z paraliżującą mnie nieśmia-
łością, tak również i teraz miałem ochotę zrejterować, byle tylko uniknąć
oficjalnych zebrań i niezliczonych wystąpień. Byłem pewien, że lepiej nie
wplątywać się w obowiązek, co do którego nie wiedziałem, czy jestem
w stanie mu sprostać.
Druga wątpliwość – dotycząca spraw merytorycznych – wiązała się
z pytaniem: co ja w zasadzie jestem gotów dać Polonii? Czy mam jakiś plan,
który chciałbym zrealizować i który przyniósłby tej społeczności korzyść?
Do obu tych kwestii postanowiłem podejść z dużą sumiennością.
Nie minęły dwa tygodnie, a odebrałem drugi telefon od Wójcickiego.
– Przemyślałeś już swoją decyzję w tej sprawie? – zapytał.
– Tak. Przyjmuję – odpowiedziałem.
Zgodnie z przyjętymi regułami dwuletnią kadencję prezesa kongre-
su poprzedza trwające również dwa lata przygotowanie. Jest to właśnie
czas dla kandydata, tak zwanego prezesa wstępującego, do zapoznania się
z przyszłymi zadaniami, obmyślenia planu działań i zrobienia, co można, aby
w przyszłości jak najlepiej podołać obowiązkom.
Postanowiłem podejść do tych przygotowań nie mniej poważnie niż
do samej prezesury. Przede wszystkim zależało mi na tym, by upewnić się,
że dam radę wypełniać owe funkcje reprezentacyjne, których się tak bałem.
Zacząłem interesować się, gdzie takie umiejętności zdobyć. Tak jak niegdyś
o seminariach Bryana Tracy’ego dowiedziałem się z gazet, tak i teraz przy-
szły mi z pomocą ogłoszenia prasowe. Kurs Tony’ego Robbinsa obiecywał
wzbudzić potrzebne mi zaufanie co do moich możliwości publicznego wy-
stępowania. Pojechałem specjalnie na trzy długie spotkania z Robbinsem:
najpierw do Meksyku, potem do Kolorado, na końcu do Kalifornii. W sumie
spędziłem siedemnaście dni na szkoleniach, na które wydałem kilkanaście
tysięcy dolarów. Oprócz zajęć warsztatowych i teoretycznych bywały nie-
standardowe ćwiczenia, z których pozostało mi żywe wspomnienie przej-
ścia bosymi stopami po rozpalonych do czerwoności węglach i wspinania
się na kilkumetrowy słup, z którego łatwo było zlecieć. Z obu tych prób wy-
szedłem zwycięsko.
„Józef powinien nauczyć się odprężać i wyznaczać sobie tempo” – to pierw-
sze zdanie raportu sporządzonego na podstawie testów psychologicznych,
którym poddałem się mniej więcej w tym czasie. Tym razem na kosztowne
badania pojechałem do Dallas w Teksasie. Kilkunastostronicowe opracowa-

156
nie zawierało dokładną charakterystykę stylu mojej pracy i relacji z innymi.
Na koniec wskazywało obszary, w których – według oceny psychologa – jest
miejsce na poprawę. Raport w wielu miejscach wspominał, że stawiam sobie
i innym bardzo wysokie wymagania.
Równolegle do warsztatów psychologicznych pracowałem nad sfor-
mułowaniem celów mojej zbliżającej się prezydentury w kongresie. Uwa-
żałem, że najistotniejszym wyzwaniem, które powinniśmy podjąć, jest za-
angażowanie młodzieży. Chodziło tu o przyszłość Polonii.
Z jakiegoś powodu pokolenie urodzone w Kanadzie nie uczestniczyło
w życiu polonijnym. Młodzi tracili zainteresowanie, kiedy zaczynali stu-
dia. A przecież nasze dzieci należały do polskiego harcerstwa. Uczyły się
w sobotniej szkole polskiej. Polskość była w nich zaszczepiona od małego.
To był kapitał, na którym można było budować. Dlaczego nie potrafimy go
wykorzystać? – pytałem sam siebie.
– Tato, nas w Polish Society nikt tak naprawdę nie chce – powiedział mi
mój syn Henryk, gdy zapytałem go o te sprawy. – Przyznasz, że ilekroć chodzi-
ło nam, młodym, choćby tylko o wynajęcie sali Domu Polskiego, spotykaliśmy
się z odmową. Prawda jest taka, że nie ma tam dla nas miejsca. W sprawach
Polonii nic już nas z rodzicami nie łączy.
Te słowa sprawiły mi ból i napełniły goryczą. Myśl o tym, że zaintereso-
wanie sprawami polonijnymi jest coraz mniejsze, i że młode pokolenie odcho-
dzi z Polonii, po prostu rozdzierała mi serce.
– Co robić? – zapytałem niepewnie.
– Jestem przekonany, że gdyby stosunek starszego pokolenia do mło-
dych się zmienił, na pewno młodzież zareagowałaby na to przychylnie.
Postanowiłem dołożyć wszelkich starań, aby właśnie tak się stało.
Miałem wątpliwości, czy inicjatywa musi wyjść od starej Polonii, której
sam byłem przedstawicielem. Zrobiłem krótki wywiad z własnymi dzieć-
mi na temat młodego środowiska polonijnego. Szukałem kogoś, kto mógł-
by tę młodzież pociągnąć. Uważałem, że powinien być towarzyski, lubiany
w środowisku polonijnym, czuć się dobrze jako animator. Po wymianie
opinii z dziećmi miałem swojego kandydata.
Andrew Kubicki należał do pokolenia Polonii urodzonego i wykształ-
conego w Kanadzie. W lutym 1992 roku jako wstępujący prezes Kongre-
su Polonii Kanadyjskiej postanowiłem nawiązać z nim bliższą znajomość.
Zaprosiłem go na lunch do polskiej restauracji w Edmonton.

157
– Co mielibyśmy robić dla Polonii? – zapytał Kubicki, wysłuchawszy
z moich ust całego wywodu na temat tego, jak starsze pokolenie emigran-
tów potrzebuje zaangażowania młodych w życie polonijne.
– Myślę konkretnie o dwóch sprawach – ciągnąłem, mając już wcze-
śniej przygotowaną odpowiedź. – Przewidujemy zakup ziemi od miasta
pod budowę nowego centrum polonijnego. Może to wymagać wielu za-
biegów i planowania. Trzeba wychodzić sobie różne zgody w urzędach.
Jesteśmy coraz starsi, mało jest ludzi naprawdę pełnych zaangażowania.
Myślę, że wy, młodzi, zrobicie to lepiej od nas. A bez wątpienia przyniesie
to korzyść całej Polonii.
– A druga rzecz?
– Za trzy lata będziemy obchodzić stulecie polskiego osadnictwa
w Albercie. Chcemy pokazać się w prowincji z jak najlepszej strony. To do-
skonała okazja. Niech przedstawią nas media. Każda para rąk przyda się
Polonii w organizacji tak dużej imprezy.
Andrew Kubicki okazał się człowiekiem nie tylko miłym, ale i goto-
wym do współpracy. Umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Tym razem
u mnie w domu. Kubicki przyprowadził kilkanaście osób. Była też dwójka
moich dorosłych dzieci – Teresa i Henio. Potem jeszcze jedno zebranie,
tym razem w biurze Wojciecha Wójcickiego, bratanka doktora Henryka
Wójcickiego. Przybyło dziewiętnaście osób. Owocem rozmów było powo-
łanie w listopadzie 1992 roku organizacji non-profit, której Kubicki został
prezesem. Nazywała się początkowo Polish Heritage Preservation Society
(Towarzystwo Zachowania Polskiego Dziedzictwa Kulturowego), a następ-
nie Polish Heritage Society of Edmonton (Polskie Towarzystwo Dziedzic-
twa Kulturowego w Edmonton). Organizacja ta odgrywała później czołową
rolę w zakupie ziemi na nowe centrum polonijne i wspierała obchody stu-
lecia osadnictwa polskiego w Albercie.
Obchody te były jednym z najważniejszych wydarzeń mojej preze-
sury. W 1995 roku stanąłem na czele powołanego specjalnie z tej okazji
Towarzystwa Stulecia Polonii.
Pierwsza fala emigracji zarobkowej z Polski przybyła do Kanady Za-
chodniej w latach 1895-1911. Stanowili ją emigranci z Galicji, z zaboru
austriackiego. Dobrze udokumentowany jest przyjazd rodziny Banachów
w 1895 roku. Według księdza Antoniego Sylii była to pierwsza rodzina
osiadła w pobliżu obecnej stolicy Alberty. Stefan i Maria Banachowie po-

158
chodzili z Wielkopolski. Z nimi przyjechały dzieci, a także rodzice Marii Ba-
nach – Smegielowie.
Obchody zainaugurowaliśmy polonijnym Opłatkiem 14 stycznia
1995 roku. Od stycznia do września odbyło się kilkanaście imprez, m.in. trzy-
dniowy festiwal w Hawrelak Park w Edmonton. Wydaliśmy ponad trzystu-
stronicowy album „Polonia in Alberta 1895-1995”. Książka miała propago-
wać wkład Polonii albertańskiej w życie i dobrobyt prowincji. Postawiliśmy
też pomnik na nowo zakupionym placu na południe od Domu Polskiego
upamiętniający pionierów polskiego osadnictwa w Albercie.
Obchody zamknęła uroczysta gala we wrześniu 1995 roku. Głów-
ną przemowę wygłosił były gubernator Kanady Rt. Hon. Edward Richard
Schreyer, który wystąpił jako honorowy patron. Przy stole siedział z nami
również Rt. Hon. Don Mazankowski, były wicepremier Kanady, który spra-
wował honorowe przewodnictwo obchodów.
Schreyer żywo wypytywał mnie o szczegóły mojej syberyjskiej tułaczki.
Nieoczekiwanie podczas swojego wystąpienia zaadresowanego do uczestni-
ków gali odniósł się właśnie do tej historii. Jakim wspaniałym krajem jest
Kanada – mówił Schreyer – w którym takie rzeczy są możliwe. Oto imigrant
z Polski, Sybirak, kilkadziesiąt lat później siada ramię w ramię przy stole z by-
łym wicepremierem tego wielkiego państwa. Zaraz dodał, że sam jest wnu-
kiem emigrantów z Niemiec, którzy też tułali się po świecie, nim w Kanadzie
odnaleźli swoje miejsce. Z rodziny polskich emigrantów pochodzi także sam
wicepremier Mazankowski. Czy nie jest to powód do świętowania? – pytał
retorycznie Schreyer, wychwalając kraj klonowego liścia jako państwo praw-
dziwej demokracji i równych szans.
W ciągu pierwszych dwóch lat prezesury, czyli siedmiuset dni, odby-
łem ponad dziewięćset spotkań. Do każdego przygotowywałem się bardzo
sumiennie. Pracowałem od ośmiu do dwunastu godzin dziennie. Przeważ-
nie były to spotkania z ludźmi odpowiedzialnymi za organizację przeróż-
nych imprez okolicznościowych organizowanych przez Polonię, a także
z przedstawicielami organizacji polonijnych, z urzędnikami miejskimi i pro-
wincji albertańskiej, z architektami. Sprawy organizacyjne, zachęcanie ludzi
do pracy i koordynacja ich działań, kosztowały ogrom czasu i wysiłku.
Trochę z obawy o własne umiejętności oratorskie, a trochę z wrodzo-
nej ambicji zawsze starannie przygotowywałem się na każde spotkanie,
choćby najmniej. Swoje wypowiedzi opracowywałem wcześniej na piśmie.

159
W ten sposób spotkanie było udokumentowane. Na podstawie tych wymaga-
jących żmudnej pracy zapisków można było zorientować się, jaki był cel spo-
tkania, co chciałem przedstawić i jakiego rezultatu oczekiwałem.
Bardzo często korzystałem z pomocy innych ludzi, jeśli w danej
sprawie czułem się niezbyt pewnie. Zawsze starałem się, by wkład moich
współpracowników był doceniany. Nie miałem wątpliwości, że dzielenie się
z innymi tak zadaniami, jak i zasługami zwiększało szansę na powodzenie
wszelkich przedsięwzięć. Nie był to zatem wysiłek indywidualny, lecz zbio-
rowy. Widziałem u ludzi zapał. Miałem wrażenie, że wszyscy mieli dużo sa-
tysfakcji, czuli się uczestnikami podejmowanych działań i kiedy było trzeba,
dawali z siebie wszystko.
W 1997 roku na wieść o ogromnej powodzi w Nysie Polonia ruszy-
ła Polsce z pomocą. Przypomniały się czasy stanu wojennego, kiedy kana-
dyjska emigracja organizowała akcje humanitarne, ofiarowując wsparcie
Polakom ciemiężonym przez komunistyczny reżim. Teraz, w obliczu klęski
żywiołowej, w środowisku polonijnym odezwała się podobna solidarność.
Wbrew pozorom wśród polskich imigrantów niewielu jest ludzi bardzo
majętnych. A jednak wysłaliśmy do Polski kilka samolotów pełnych odzieży,
żywności i lekarstw. Wiele osób zaangażowało się w przeprowadzenie tak
ogromnego przedsięwzięcia. Wymagało ono świetnej logistyki, organizacji
i nagłośnienia. Trzeba było zebrać wszystkie dary i załatwić potrzebne formal-
ności w celu wysłania ich do Polski. O akcji pisała kanadyjska prasa, pokazywa-
ła ją telewizja. Myślę, że udzielając pomocy rodakom w Polsce, co było naszym
głównym celem, przy okazji zrobiliśmy spore wrażenie na Kanadyjczykach.
W sumie dla Kongresu Polonii Kanadyjskiej poświęciłem dziesięć lat
mojego życia, od 1991 do 2001 roku. Przez pierwsze dwa lata pracowałem
jako prezes wstępujący, czyli przygotowujący się do pełnienia obowiązków
pod okiem doświadczonego poprzednika – prezesa inżyniera Kazimierza Wa-
lewskiego. Następnie przez trzy dwuletnie kadencje, od 1993 do 1999 roku,
pełniłem funkcję prezesa kongresu. Na koniec zaś przez dwa lata pracowałem
jako prezes odchodzący ze stanowiska, który wdraża swojego następcę – był
nim dr Jarosław Nowinka. Przez cały ten czas wykonywałem swoją pracę spo-
łecznie, zgodnie z przekonaniem, że słusznie jest ofiarować swój wysiłek in-
nym, dając z siebie tyle, ile tylko można. Zawsze wierzyłem, że wielki wysiłek
przynosi w końcu wiele satysfakcji i nie zawiodłem się. „Nie ograniczaj tego,
co dajesz. Ogranicz raczej to, co otrzymujesz” – to była moja maksyma.

160
Centrum Polonijne

Jednym z najważniejszych projektów mojej prezydentury w kongresie był


zakup ziemi pod nowe centrum polonijne w Edmonton. W 1992 roku podczas
spotkania w Domu Polskim przedstawiciel społeczności ukraińskiej podzielił
się z nami posłyszaną informacją, że miasto planuje sprzedaż rozległych tere-
nów w okolicach Domu Polskiego. Nie było dla Polonii w Edmonton obojętne,
jakie będzie nasze sąsiedztwo, więc żywo zainteresowaliśmy się tą ofertą.
Ceny nieruchomości w tym czasie spadły do tego stopnia, że parcelę
o powierzchni ponad 3,5 akra, wartą niegdyś kilka milionów dolarów, te-
raz można było nabyć za mniej niż pół miliona, czyli 125 tysięcy dolarów
za akr. Nie ulegało wątpliwości, że mieliśmy do czynienia z ogromną oka-
zją. Mając wieloletnie doświadczenie w tych sprawach, uważałem, że nie
można tej szansy przegapić. Zwołałem nadzwyczajne zebranie kongresu
z całej prowincji, na którym przedstawiłem sprawę.
Parcela znajdowała się na południe od Domu Polskiego, a na północ
od Prince of Wales Armoury, pomiędzy ulicami 104 a 105. Ustalono, że w imie-
niu społeczności polonijnej Edmonton działkę zakupi powołane nie tak daw-
no stowarzyszenie Polish Heritage Society, reprezentujące młode pokolenie
Polonii.
Na spotkaniu Kongresu Polonii Kanadyjskiej – Okręg Alberta w listo-
padzie 1995 roku delegaci przegłosowali wniosek upoważniający Polish He-
ritage Society do sfinalizowania zakupu. Ustalono też, że część ziemi – o po-
wierzchni 2,5 akra, na których ma powstać świątynia – zostanie przekazana
Kościołowi za symbolicznego dolara. Ponadto Polonia przeznaczy pół akra
na Dom Seniora, a drugie pół – na Day Care Center prowadzone przez Siostry
Służebniczki Najświętszej Maryi Panny. W razie gdyby Polish Heritage Socie-
ty nie wywiązało się ze swoich zobowiązań, majątek miał zostać przekazany
Kongresowi Polonii Kanadyjskiej – Okręg Alberta.
Na zakup ziemi kongres zdecydował się przeznaczyć 140 tysięcy dola-
rów z tak zwanego konta emigracyjnego. Środki te zgromadzono za kadencji

161
poprzednich prezesów, inż. Mariana Strzeleckiego i Aleksandra Romanki.
Ich ambicją było pomóc Polakom w emigracji do Kanady. Każdy, kto chciał
skorzystać z tej pomocy, musiał wpłacić kilka tysięcy dolarów na rachunek
kongresu albo znaleźć kogoś z rodziny na emigracji, kto za niego tę sumę
założy. W zamian Kongres oferował zaproszenie i oficjalnie gwarantował,
że przyjezdny nie będzie ciężarem dla państwa kanadyjskiego. Emigrant
otrzymywał wizę, a kongres miał fundusze na to, żeby w razie czego pomóc
jednej czy drugiej rodzinie, jeśli na starcie napotkała kłopoty.
Pomysł się sprawdził. Wiele osób przyjechało na tych warunkach.
Z tych wpłat – a było to od dwóch do czterech tysięcy dolarów na osobę
– powstał fundusz. Zastanawialiśmy się, co z tymi pieniędzmi robić. Kiedy
pojawiła się szansa zakupu ziemi dla Polonii, byłem zdania, że to będzie naj-
lepsza lokata pieniędzy. Nie było jednak powszechnej zgody. Pojawiały się
głosy, że należy te pieniądze oddać wpłacającym. Zwyciężył pragmatyzm
– taka inwestycja przynosiła korzyść całej Polonii, a emigranci podpisali
wcześniej umowy, że nie będą rościli sobie prawa do zwrotu wpłaconych
kwot. Prawnie więc mogliśmy dysponować tymi środkami.
W rezultacie 6 grudnia 1996 roku kupiliśmy ziemię. Kosztowała
410 tysięcy dolarów. Spora część tej kwoty została pokryta z funduszu emi-
gracyjnego. W 2006 roku ta sama ziemia została wyceniona na 7 mln 125 ty-
sięcy, a rok później – na 12 milionów. Co prawda w wyniku kryzysu na rynku
nieruchomości w 2008 roku ceny znów poleciały w dół, ale mimo wszystko
zysk okazał się doskonały. Wstępne opinie CBRE Commercial Real Estate
Services z 2011 roku szacują wartość ziemi na 4-5 mln dolarów, co – mimo
kryzysu – nadal stanowi dziesięciokrotne przebicie w stosunku do ceny
zakupu. Mam z tego oczywiście ogromną satysfakcję.

162
Plany budowy kościoła

W 1992 roku wraz z inżynierem Marianem Strzeleckim spotkałem się


z proboszczem parafii Różańca Świętego, ks. Władysławem Karciarzem.
Zależało nam na omówieniu możliwości wykorzystania ziemi koło
Domu Polskiego pod budowę nowego kościoła. Zarówno my, jak i ksiądz
byliśmy ogromnie zapaleni do tego pomysłu – chodziło o obiekt nowo-
czesny, który służyłby również przyszłym pokoleniom. Edmonton, tak
jak obecnie, miało wówczas dwa polskie kościoły: jeden na północy
– pod wezwaniem Różańca Św., drugi na południu – pod wezwaniem
Matki Bożej Królowej Polski. Obie polskie świątynie każdej niedzieli pę-
kały w szwach. Budowane przed pół wiekiem nie miały własnych par-
kingów, a znalezienie miejsca na samochód przed mszą niedzielną było
nie lada trudnością. Do tego stan techniczny kościoła Różańca Św. po-
garszał się. Było jasne, że wymagać będzie coraz większych remontów.
Koszt renowacji i rozbudowy kościoła w 1995 roku szacowano na 1,5 mln
dolarów. Była to niewiele mniejsza kwota niż potrzebna na budowę nowej
świątyni. Nic więc dziwnego, że w referendum zorganizowanym w kwiet-
niu 1994 roku 69 procent parafian opowiedziało się za budową nowego
kościoła. Zgodnie z tym planem parafia Różańca Św. miała zostać przenie-
siona w nowe miejsce.
Na wieść o coraz bardziej konkretyzujących się planach zakupu ziemi
rada parafii Różańca Św., za pośrednictwem jej przewodniczącego, Stani-
sława Kiryczuka, oświadczyła: „Na zakup parceli nas nie stać, ale jeśliby
znalazł się dobroczyńca i zaoferował parafii parcelę za darmo, z wielką
ochotą przystąpimy do budowy nowego kościoła”. Ponieważ znalazł się
darczyńca, w postaci Polish Heritage Society, 18 czerwca 1996 roku Rada
Parafialna przekazała tej organizacji list następującej treści:
„My, Rada Parafialna kościoła Różańca Św., wraz z naszym probosz-
czem ks. Stanisławem Kowalem, pragniemy wyrazić naszą wdzięczność
za starania mające na celu zakupienie Armory Land od Miasta.

163
Zamiar przekazania części tej ziemi archidiecezji edmontońskiej
jako daru na cele przyszłej rozbudowy naszej parafii jest godny podziwu
i przyjmowany z wdzięcznością.
Prosimy jednak pamiętać, że pomimo naszego pełnego poparcia
dla idei nowego polskiego kościoła, nie możemy w tej chwili podejmo-
wać żadnych zobowiązań. Taka decyzja może być podjęta jedynie przez
wszystkich parafian i może być zrealizowana jedynie po zaakceptowaniu
jej przez Archidiecezję”.
Jakie było moje zaskoczenie, gdy trzy miesiące później w biulety-
nie kościelnym parafii Różańca Św. zobaczyłem serię ogłoszeń o mają-
cym nastąpić zebraniu parafian i Rady Parafialnej w sprawie planowane-
go remontu kościoła Różańca Św. obejmującego wymianę dachu, sufitu
i instalacji nowej windy. Tak rozległy remont stał w sprzeczności z ideą
budowy nowej świątyni. Prace w starym kościele powinny ograniczyć się
tylko do niezbędnych i drobnych remontów, gdyż siły Polonii miały te-
raz ogniskować się na budowie nowego obiektu. Wszyscy zaangażowani
w projekt – a szczególnie przedstawiciele kongresu, dotychczas przeko-
nani o całkowitym poparciu idei budowy nowego kościoła przez księży,
radę parafialną Różańca Św. i wszystkich parafian – byli zszokowani ta-
kim obrotem sprawy.
Po wielu kontaktach z księżmi, i jak mi się wydawało, wyjaśnieniu wąt-
pliwości z nadzieją poszedłem na spotkanie parafian w kościele Różańca Św.
15 września. Nie przewidywałem żadnych trudności – kilka dni wcześniej
otrzymałem zapewnienie od ks. Fidyki, jednego z dwóch polskich probosz-
czów w Edmonton, że parafianie będą mieli głos decydujący w tej sprawie.
– Cała moja parafia w stu procentach poprze wszystko, co parafianie z ko-
ścioła Różańca Św. zadecydują na spotkaniu – powiedział mi w prywatnej
rozmowie ks. Fidyka.
Zebranie zaczęło się od wystąpienia przewodniczącej rady Barba-
ry Filipowskiej. Przedstawiła ona potrzebę przeprowadzenia rozległego
remontu: usunięcia nakrapianego sufitu, zawierającego pewien procent
azbestu, wymiany całego dachu, instalacji windy, a także rozbudowy ist-
niejącego kościoła. Kiedy tylko oddała głos zebranym, zapytałem:
– Z czego wynika całkowita zmiana dotychczasowych ustaleń? Dla-
czego przeważa teraz koncepcja rozległego remontu? Przecież mieliśmy
budować nowy kościół.

164
Nie było odpowiedzi, za to po chwili pojawiły się kolejne głosy. Więk-
szość wyrażała opinię, że należy dokonywać tylko niezbędnych napraw
i absolutnie nie angażować się w poważne i kosztowne inwestycje, takie
jak nowy dach czy winda bądź wymiana sufitu. Prezes Stowarzyszenia
Kombatantów Polskich – koło numer sześć, Ludwik Lechociński, zgłosił
wniosek o przeprowadzenie głosowania w tej sprawie. Prowadzący ze-
branie Kiryczuk nie uwzględnił wniosku. Zaraz po zakończeniu spotkania,
oburzony, podszedłem do niego.
– Jakim prawem nie uwzględnił pan wniosku o przeprowadzenie gło-
sowania dotyczącego remontu!?
– Nie było potrzeby.
– Jak to nie było potrzeby?!
– Jednomyślność była oczywista.
Byłem wstrząśnięty. Przecież z dyskusji wynikało, że większość gło-
sów opowiada się przeciw rozległemu remontowi. Stwierdzenie, że pa-
rafianie jednomyślnie popierają remont, stało w całkowitej sprzeczności
z moimi obserwacjami.
Wróciłem do domu ogromnie poruszony. Wieczorem zadzwonił An-
drzej Kobos, który cieszył się zaufaniem obu proboszczów polskich kościo-
łów w Edmonton. Przekazał mi wiadomość, że są oni absolutnie przeciwni
budowie nowej świątyni. Dodał też, że ksiądz Fidyka miał jakoby określić
mój pomysł złożenia hołdu polskim księżom w Albercie, który wcześniej
przedstawiłem jego ekscelencji arcybiskupowi MacNeilowi, jako chęć
zjednania sobie polskich księży w angielskich parafiach dla moich party-
kularnych interesów. Nie mogłem uwierzyć, że proboszcz mógł coś takiego
o mnie pomyśleć.
– Czy mogę zapytać wprost księdza Fidykę, czy to prawda?
– Oczywiście – odpowiedział Kobos.
Tego samego wieczoru odebrałem jeszcze jeden telefon. Pewien pa-
rafianin dzwonił, żeby powiedzieć, że według niego spotkanie było zmani-
pulowane. – Chodziło o zamydlenie oczu Polonii – stwierdził.
Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Każda z tych rozmów kosztowała
mnie wiele emocji. Uważałem jednak, że nie mogę poddać się tak łatwo.
Ideę budowy nowoczesnego kościoła przy nowym centrum polonijnym za-
mierzałem promować dalej.

165
Spór

Nie miałem wątpliwości, że idea budowy nowoczesnego kościoła przy


Domu Polskim była słuszna. Byłem gotów jej bronić, przekonując niezdecydo-
wanych, a nawet tych, którzy byli jej wprost przeciwni. Zamierzałem uchronić
Polonię przed marnotrawstwem związanym z remontami starego kościoła.
Po co wciąż poprawiać starą budowlę, skoro można od razu wybudować nową,
lepszą świątynię z większą korzyścią dla przyszłych pokoleń? Uważałem,
że działając na rzecz wzniesienia nowego obiektu, wypełniam swój moralny
obowiązek.
Potrzebowałem jednak znów wszystko przeanalizować – sprawdzić,
czy rzeczywiście słusznie upieram się przy swoich pomysłach. Co myślą
o tym eksperci? Postanowiłem jeszcze raz popytać inżynierów i konsul-
tantów z branży. Każda rozmowa coraz bardziej utwierdzała mnie w prze-
konaniu: lepiej budować nowe, niż remontować stare. Wzrastał także mój
sprzeciw wobec zaplanowanego, gruntownego remontu świątyni Różańca
Św. obejmującego wymianę dachu i sufitu. Z rozmowy z panem Briskiem,
architektem i konsultantem zaangażowanym przez parafię, wyniosłem,
że tylko część dachu wymaga naprawy. Było to dla mnie sporym zasko-
czeniem. Okazało się bowiem, że nie trzeba wydawać stu tysięcy dolarów
na kosztowną wymianę całości. Decyzje w parafii zostały jednak podjęte
i prace już ruszyły. Byłem pewny, że parafia wyrzuca pieniądze w błoto.
Podobnie przedstawiała się sprawa odnowienia sufitu. Przed powzięciem
decyzji o usunięciu azbestu nie badano nawet próbek powietrza na zawar-
tość pyłków azbestowych. Skąd więc przekonanie, że należy w ogóle doko-
nywać wymiany?
– Nie naprawiaj czegoś, co nie jest popsute – powiedział mi inspektor
City of Edmonton, pytany o opinię w sprawie.
Wreszcie Briskie, wspomniany już ekspert z parafii, potwierdził rów-
nież, że kościół nie nadaje się ani do rozległych remontów, ani do rozbu-
dowy, co w praktyce podważało jego użyteczność w dalszej perspektywie,

166
a zarazem sens podejmowania dużych inwestycji. Uzbrojony więc w ko-
lejne argumenty, napisałem list do księdza Kowala i Rady Parafialnej.
Wysłałem go na początku października 1996 roku, uzyskując uprzednio
potwierdzenie odbioru w kancelarii archidiecezjalnej. W liście zawarłem
popartą argumentami tezę, że datki przekazywane kościołowi przez pa-
rafian zostaną zmarnowane na rozległy remont, który nie jest w ogóle
potrzebny. Podkreśliłem, że decyzja o takim remoncie, przeróbkach i roz-
budowie kościoła jest sprzeczna ze zdaniem wyrażonym przez parafian
na wrześniowym spotkaniu. Na końcu zaapelowałem o powołanie ko-
misji technicznej i wstrzymanie prac remontowych. W poczuciu dobrze
spełnionego obowiązku, czekałem na odpowiedź.
Ta jednak nigdy nie przyszła. Zamiast tego trzy dni później przeczy-
tałem w piśmie katolickim „Razem” szereg nieprzychylnych opinii na swój
temat. Pismo ukazywało się w Edmonton jako miesięcznik społeczno-kato-
licki. Osiemdziesiąt procent nakładu dystrybuowano w obu polskich kościo-
łach w mieście, a pozostałe dwadzieścia procent w innych miejscach. Gazeta
zawierała list podpisany imieniem Zosia. Zasugerowano w nim, że niektórzy
z prezesów polskich organizacji dążą do budowy nowego kościoła, gdyż
spodziewają się z tego tytułu poważnych zysków dla siebie. Był to artykuł
napisany ewidentnie pod moim adresem i zawierał obraźliwe i wyjątko-
wo zjadliwe pomówienia. Przez kilka kolejnych numerów miałem okazję
trafiać na publikacje w czasopiśmie „Razem”, których lektura w najmniej-
szym stopniu nie była dla mnie przyjemnością. Dezawuowały mój wkład
w działalność Polonii w Edmonton i podkopywały zaufanie do samego
Kongresu Polonii Kanadyjskiej jako organizacji służącej dobru publicznemu.
W następnym numerze ukazał się dwustronicowy list otwarty do ks. Kowala
autorstwa Teresy Ochot. Autorka wyrażała swoje zaniepokojenie działania-
mi kongresu i jego prezesa. Pani Ochot użyła takich sformułowań, jak: bar-
dzo podejrzane plany sprzedania kościoła, zrujnowanie dorobku poprzed-
niej generacji, nieuczciwa akcja prowadzona wśród emerytów, mająca
na celu pogrążenie ich w nędzy i tułactwie, nabieranie katolickich ziom-
ków, żerowanie na religijnych uczuciach, cwaniactwo, wygórowane i nie-
cne ambicje, złodziejstwo i nieuczciwość społeczna.
Dotknęło mnie to do żywego, bo wszystko, co robiłem, robiłem z my-
ślą o Polonii. Zależało mi więc teraz w pierwszej kolejności na tym, aby za-
przestano oszczerczych publikacji pod moim adresem. Poszedłem do mo-

167
jego proboszcza, licząc, że uda mi się przekonać go, by zabronił dystrybu-
owania w parafii treści godzących w moje dobre imię. Stanowczo odrzucił
sugestię, że takie pismo nie powinno być rozprowadzane w świątyni. A kil-
ka dni potem odmówił innym gazetom polonijnym prawa dystrybucji w ko-
ściele i zakazał umieszczania ogłoszeń organizacji polonijnych w biuletynie
kościelnym.
Mimo porażki, próbowałem bronić się dalej. Zaproponowałem roz-
mowę redaktorowi pisma „Razem”, Sławomirowi Olszewskiemu. Niestety
on z kolei nie zgodził się na spotkanie. Wtenczas zdecydowałem się wy-
słać list do Jego Ekscelencji Arcybiskupa MacNeila, w którym prosiłem
o poinstruowanie obu proboszczów (księży Fidyki i Kowala), że takie publi-
kację są szkodliwe. Apelowałem także, aby zaprzestano dystrybucji pisma
„Razem” w kościołach oraz nie wspierano go finansowo. List podpisałem
ja i czworo innych przedstawicieli Polonii. Wreszcie, wobec nieskuteczno-
ści powyższych działań i kurczących się możliwości obrony przed oszczer-
stwami, zacząłem skłaniać się do wejścia na drogę sądową, co nastąpiło
26 marca 1997 roku. Pozwanym był miesięcznik „Razem” oraz autorka
tekstu – Teresa Ochot. Pozew zawierał żądanie oczyszczenia mnie z zarzu-
tów stawianych w miesięczniku, przeproszenia i grzywny pieniężnej, która
miała zostać przeznaczona na cele charytatywne. Wniosek podjęło rozsze-
rzone zebranie Kongresu Polonii Kanadyjskiej Okręgu Alberta, i co ważne,
to nie ja osobiście, ale kongres był stroną w tym sporze.
Równocześnie kontynuowałem próby porozumienia z Radą Parafial-
ną kościoła Różańca Św. Chodziło o podjęcie dalszych rozmów na temat
planów zakupu ziemi i ofiarowania działki parafii, a następnie budowy no-
wej świątyni. Do negocjacji zaangażowany został sędzia Allan Wachowich,
potomek jednej z najstarszych polskich rodzin w Kanadzie. Wachowich
trzykrotnie wystosował pisma do Rady Parafialnej i księdza Kowala zapra-
szające do rozmów. Ksiądz nie pojawił się na najważniejszym ze spotkań.
Nigdy nie dowiedzieliśmy się dlaczego. Okazało się przy okazji, że Rada
Parafialna nie ma prawa głosu w żadnej sprawie bez aprobaty księdza.
Nie może samodzielnie nawet podjąć decyzji o terminie następnego zebra-
nia. Ksiądz Kowal unikał spotkań, a członkowie Rady Parafialnej nabierali
wody w usta. Listy pozostawały bez odpowiedzi. Próbowaliśmy wyjaśniać
sprawę na szczeblu archidiecezjalnym przez osobiste spotkania z Jego
Ekscelencją Arcybiskupem MacNeilem. Jednak nawet próby interwencji

168
ze strony biura archidiecezji były lekceważone przez proboszczów. Naciski
te zresztą nie były zbyt mocne – wszak proboszczowie należeli do zakonu
oblatów, niepodlegającego bezpośrednio archidiecezji. Dla arcybiskupa
była to sprawa delikatna. Nie chciał zrazić sobie zakonu, którego kapłanów
zapraszał do pracy na swoich parafiach. W tym czasie kontynuowano bez-
sensowne i kosztowne remonty w kościele Różańca Świętego. Jak można
było się zorientować, nie znajdowały one poparcia wśród parafian, a je-
dynie w wybranej przez samego proboszcza radzie. A rada, jak wynikało
z naszych spotkań, była całkowicie uległa proboszczowi.
Wydawało się, że koniec sierpnia może przynieść przełom. Ksiądz Fi-
dyka odchodził z parafii Matki Bożej Królowej Polski. Postanowiłem zaaran-
żować spotkanie. Chciałem się z nim pogodzić i zapewnić o swojej dobrej
woli i gotowości do poświęceń zarówno dla spraw Kościoła, jak i środowiska
polonijnego. Rozmawialiśmy w dosyć przyjaznej atmosferze.
– Obawiałem się, że jeżeli dojdzie do budowy nowego kościoła, stracę
wielu moich parafian – wyznał mi ks. Fidyka. Jeśli prawidłowo odczytałem
tę obawę, chodziło o to, iż nowy kościół na północy, w pobliżu Domu Pol-
skiego, mógłby przyciągnąć część parafian z południa, dotychczas uczęsz-
czających do kościoła Matki Bożej Królowej Polski, w którym proboszczem
był ksiądz Fidyka. Jak się domyślam, księdzu zależało na edmontońskiej
inteligencji z południa miasta. Gdyby wybrała nową, atrakcyjną świątynię,
mogłoby to osłabić wpływy jego parafii.
– Jestem pełen podziwu dla pańskiej wytrwałości – kontynuował
ks. Fidyka. – Ja na pańskim miejscu już dawno bym się poddał. Sądziłem,
że po tych artykułach ustąpi pan z funkcji.
– Walczyłem w dobrej sprawie. To dodawało sił. Ale kłamstwa oczy-
wiście bolą.
– O, proszę nie przesadzać z tymi „kłamstwami”. Te artykuły w mie-
sięczniku to były tylko opinie parafian. Zresztą razem z ks. Kowalem pilno-
waliśmy ich treści. Nie dopuścilibyśmy czegoś nieetycznego.
Zamurowało mnie zupełnie. W najśmielszych snach nie przypuszcza-
łem, że te paszkwile na mój temat mogły być recenzowane i akceptowane
przez parafię. Nagle uderzyła mnie myśl, że księża gotowi byli nawet po-
sunąć się do intrygi, aby tylko pogrążyć plany budowy nowego kościoła.
W końcu nie zawahali się też zaatakować mnie personalnie za pomocą po-
mówień, żeby ten projekt upadł.

169
– Uważam, że centrum polonijne przyniesie duże korzyści Polonii.
Myślę, że społeczność polonijna powinna zaangażować się w tę inicjatywę.
Ma po temu środki – ciągnął dalej ks. Fidyka, nie dostrzegłszy najwyraź-
niej, jakie wrażenie wywarła na mnie jego szczerość w kwestii artykułów
w miesięczniku „Razem”. Kiedy udało mi się nieco dojść do siebie, posta-
nowiłem zaapelować do rozsądku księdza, wskazując, że toczący się re-
mont kościoła jest niepotrzebny i powinien zostać natychmiast przerwany.
Nie trzeba też było ruszać sufitu bez sprawdzenia najpierw powietrza na za-
wartość pyłów azbestowych.
– Być może ma pan rację, że nie trzeba było – powiedział ks. Fidyka.
– Sprawa jest jednak przesądzona. To już rozdział zamknięty. Nie musimy się
kłócić. Tylko proszę wycofać sprawę z sądu. I to jak najszybciej. Nie trzeba
zaogniać tego konfliktu.
– Czym były te oszczercze artykuły na mój temat jak nie zaognia-
niem? – próbowałem protestować.
– To już przeszłość. Zostawmy to. Aha, jeszcze jedno: wiem, że na pań-
ski temat ukaże się pewna publikacja w kolejnym numerze miesięcznika
„Razem”. Niech pan ją całkowicie zignoruje.
Mimo że rozmowa nie wniosła nic konstruktywnego w sprawę budo-
wy nowej świątyni, nadal nie opuszczała mnie nadzieja, że w końcu uda się
osiągnąć porozumienie. Miałem też kolejną okazję, żeby porozmawiać o tej
sprawie z księdzem Kowalem.
– Kiedy przyszedłem na parafię, ks. Fidyka służył mi swoją radą – wyznał
mi ks. Kowal. – Byłem wówczas młodym księdzem, brakowało mi doświad-
czenia. To było ważne dla mnie wsparcie. Muszę przyznać, że miał duży wpływ
na wiele moich decyzji. Czasem realizował przy tym swoją politykę. Nie za-
wsze potrafiłem to dostrzec – powiedział ks. Kowal.
– A teraz, kiedy ksiądz Fidyka odszedł, czy zechce ksiądz zmienić tę
politykę, jak również swoje zdanie co do remontu? Remont trzeba wstrzy-
mać, a następnie powołać komisję techniczną, która orzeknie, czy w ogóle
opłaca się go kontynuować.
– Nie ma takiej potrzeby. Nie zmienię zdania.
– Bez względu na konsekwencje, koszty i potrzeby polskiej społecz-
ności?
– Nie mam zamiaru tego robić. Proszę zrozumieć. Polonia potrzebuje
dyktatorskich decyzji – powiedział ks. Kowal.

170
Nie wyglądało to dobrze. Żaden z księży nie dawał się przekonać
do zaprzestania trwającego już remontu i budowy nowej świątyni. Nietrud-
no było zorientować się, że i ta rozmowa nie wróży porozumienia. Pozostało
mi tylko dopytać, czy prawdą jest to, co mówił ks. Fidyka, że księża aprobo-
wali artykuły o mnie w miesięczniku „Razem”, nim poszły do druku.
– Tak, widziałem je przed publikacją – przyznał ks. Kowal.
– Dlaczego ksiądz dopuścił do tego, by zostały opublikowane?
– Bo nie widziałem w nich nic złego.
– Nic złego? To były kłamstwa i oszczerstwa. Pokrzywdzony został
kongres i ja osobiście. Czy nie uważa ksiądz, że należy te pomówienia pu-
blicznie sprostować?
– Powtarzam panu: nie widziałem i nie widzę nic złego w tym, co zo-
stało opublikowane. Nie zamierzam niczego prostować ani wyjaśniać. Nie
widzę sensu dalszej dyskusji i spotkań w tej sprawie.
Była to kolejna gorzka pigułka, którą musiałem przełknąć w związku
z przedsięwzięciem, w które bezinteresownie włożyłem wiele czasu, energii
i emocji przez ładnych kilka lat mojego życia. Pociechą było, że przynajmniej
przestały ukazywać się oszczercze artykuły na mój temat w miesięczniku
„Razem” – zniknęły wraz z pismem, które zamknięto. Po około trzech mie-
siącach zadzwonił do mnie Sławomir Olszewski, redaktor miesięcznika,
z prośbą o rozmowę.
– Pracuję obecnie jedynie w niepełnym wymiarze godzin – powiedział.
– Mam bardzo skromne dochody i małe dziecko na utrzymaniu. Nie stać mnie
na adwokata. Pozostaje mi tylko apelować do pańskiego sumienia i prosić
o wycofanie pozwu z sądu.
Wyjaśnił dalej, że przez cały czas, gdy publikowano sporne artyku-
ły, znajdował się pod wpływem obu proboszczów. Oświadczył, że księża
wspierali jego miesięcznik, obiecując mu poparcie we wszystkich spra-
wach. Miał nadzieję, że nie opuszczą go również w razie wniesienia sprawy
do sądu. Jednak teraz w trudnej sytuacji jest całkowicie osamotniony i bez
środków do toczenia ze mną sporu sądowego. Nie widzi w tych okolicz-
nościach innego rozwiązania, jak zwrócić się do mnie z prośbą o to, abym
zapomniał o sprawie.
To był bardzo poruszający apel, który postawił mnie w trudnej sy-
tuacji. Nie miałem osobiście nic przeciwko Sławomirowi Olszewskiemu,
na pewno nie chodziło mi tutaj o zemstę na nim. Zależało mi jednak bardzo

171
na oczyszczeniu mego dobrego imienia i ratowaniu reputacji kongresu. Jak
inaczej mogłem to uczynić, niż dać sądowi rozstrzygnąć w tej sprawie?
Pod koniec do Polish Heritage Society przyszedł list z prośbą o finanso-
we wsparcie remontu starego kościoła. To przelało czarę goryczy. Był to bo-
wiem kolejny sygnał, że parafia Różańca Św. ani myśli budować nowy kościół.
Postępujący remont i oficjalne milczenie księży na temat konfliktu, w którym
uważałem się za stronę pokrzywdzoną, i który pragnąłem wyjaśnić na forum
publicznym, popchnęły mnie w końcu do desperackiego kroku.
W drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia poszedłem do ks. Kowala
i oznajmiłem mu, że zamierzam rozpocząć w kościele głodówkę protesta-
cyjną. Postanowiłem nie opuszczać budynku aż do chwili, kiedy cała spra-
wa zostanie publicznie wyjaśniona. Chodziło mi o naświetlenie wszystkich
aspektów zaistniałego konfliktu i przyznanie się ks. Kowala do inspirowania
oszczerczych artykułów na mój temat w miesięczniku „Razem”. Byłem zde-
terminowany głodować tak długo, dopóki zdrowie mi na to pozwoli. Ksiądz
Kowal, zupełnie zaskoczony, zgodził się na zajęcie przeze mnie pokoiku przy
chórze, w którym mogłem realizować swój protest. Przez cały dzień odwie-
dzały mnie różne osoby, które w ten sposób okazywały swoją solidarność.
Chęć przyłączenia się do protestu wyraził działacz polonijny Bruno Stasiak,
który odwiedził mnie pod wieczór. W pokoiku przy chórze zebrało się też
jeszcze kilka osób: moja żona Krystyna, mój syn Henryk, mój brat Włady-
sław z żoną Janiną, dr Bruno Bochiński i jego syn Marek Bochiński. W pew-
nym momencie do pokoju wszedł także ks. Kowal
– Proszę, aby wszystkie osoby, które nie są parafianami, opuściły ko-
ściół – powiedział.
Po chwili okazało się, że wszyscy byli członkami parafii. Wywiązała
się dyskusja.
– Czy czytał ksiądz artykuły drukowane w piśmie pana Olszewskie-
go „Razem” przed ukazaniem się ich w druku? – domagał się odpowiedzi
dr Marek Bochiński.
– Oświadczam, że jeśli nie opuszczą państwo kościoła, będę zmuszo-
ny wezwać policję – ripostował ksiądz i wyszedł z pokoju.
Nie minęła godzina jak pojawiła się grupa policji.
– W świetle prawa nie możecie przebywać w parafii, jeśli proboszcz
nie wyraża na to zgody – powiedział dowódca grupy. – Jeśli więc nie wyj-
dziecie z budynku, będziemy zmuszeni użyć siły.

172
Nie uśmiechała mi się wizja stawiania oporu stróżom prawa. Pań-
stwo nie było stroną w tym sporze, a mi nie zależało na tym, by zakłócać
porządek publiczny. Wyszedłem z kościoła, co oznaczało koniec protestu.
Osiągnąłem jednak częściowy sukces, bo informację o całym zdarzeniu po-
dały prasa polonijna i radio.
Wkrótce potem ksiądz Kowal został przeniesiony do Ottawy. O ile
się nie mylę, relegowano go właśnie w związku z całą sprawą. Jak sądzę,
zdarzenia te nie pozostały również bez wpływu na wcześniejsze odejście
księdza Fidyki z parafii Matki Bożej Królowej Polski w Edmonton. Fidy-
ka wkrótce wystąpił z zakonu oblatów i został księdzem diecezjalnym
w prowincji Alberta.
Moja szarpanina o nowy kościół z księżmi Fidyką i Kowalem była
jednak na tyle wyczerpująca, że energii do jej kontynuowania starczyło
ledwie do początku 1998 roku. Miałem tej walki już zupełnie dosyć, po-
dobnie zresztą jak pozostali pomysłodawcy projektu. Chociaż, jak wynika-
ło z wcześniejszych sondaży, 69 procent parafian popierało ideę budowy
nowego kościoła, w praktyce ten cel okazał się nieosiągalny. Wobec oporu
księży i ostrożnej, choć przychylnej nam, postawy Jego Ekscelencji Arcy-
biskupa, postanowiliśmy w końcu złożyć broń. Parafia Różańca Świętego
pozostała w dawnym miejscu, a stara świątynia została dużym nakładem
środków parafialnych odnowiona. Tym samym nadzieje na budowę nowe-
go kościoła przy Domu Polskim zostały ostatecznie pogrzebane.

173
Plany budowy Centrum Seniora Kopernik

Kiedy rozmowy z parafią Różańca Świętego w sprawie budowy nowego


kościoła zakończyły się fiaskiem, w organizacji Polish Heritage Society zro-
dziła się nowa koncepcja zagospodarowania terenu przy Domu Polskim. Pod
przewodnictwem nowego prezesa Johna Szumlasa, który w marcu 1997 zo-
stał wybrany na miejsce Andrew Kubickiego, Polish Heritage Society podję-
ło decyzję o porzuceniu planów związanych z budową kościoła i skoncen-
trowaniu się na postawieniu Centrum Seniora – domu spokojnej starości
ze stałą opieką pielęgniarską. Oprócz wspomnianego ośrodka w ramach pro-
jektu zbudowane miały zostać mieszkania dla starszych obywateli, zarówno
własnościowe, jak i lokatorskie. Wkrótce stowarzyszenie poczyniło wstępne
ustalenia z chrześcijańską organizacją Caritas Health Group w sprawie budo-
wy obiektu. Mocny partner z silnymi strukturami, o dużym doświadczeniu
w prowadzeniu domów opieki, jakim jest grupa Caritas, bez wątpienia mógł
być nieocenionym wsparciem dla społeczności polonijnej. Jako prezes Kon-
gresu Polonii Kanadyjskiej – Okręg Alberta znający dobrze struktury orga-
nizacyjne Polonii w Edmonton, a przede wszystkim jako człowiek, który
całe życie przepracował w branży budowlanej, byłem pewien, że my – tzn.
edmontońska Polonia – nie mamy potrzebnych zasobów do samodzielnego
zrealizowania tak poważnej inwestycji. Do realizacji projektu tych rozmia-
rów, oprócz kapitału potrzebna jest sprawna i silna organizacja, legitymująca
się dużym doświadczeniem w tym zakresie. Potrzebne są rezerwy finansowe
na wypadek, gdyby koszty przerosły szacowane kwoty. Konieczny jest zapał
i zaangażowanie. Żaden z tych elementów w naszych strukturach nie wystę-
pował w takim stopniu, który gwarantowałby powodzenie przedsięwzięcia.
Mieliśmy teren – to stawiało nas w dobrej sytuacji przed rozmową z naszym
przyszłym partnerem. On z kolei powinien mieć potrzebne pieniądze i do-
świadczenie w realizacji tego typu projektów. Umowę należało skonstruować
tak, aby to partner ponosił wszelkie ryzyko finansowe. Powinien zatem wy-
konać projekt, sfinansować inwestycję, przeprowadzić budowę i na końcu

174
zarządzać obiektem. W zamian wydzierżawilibyśmy mu teren na okres nie
dłuższy niż 50 lat. Przez ten czas dodatkowo otrzymywalibyśmy konkretny
zysk w postaci miesięcznych opłat lub bezpłatnego dostępu do części wybu-
dowanej nieruchomości.
Po okresie dzierżawy cały obiekt przeszedłby w ręce właściciela
terenu, czyli Polish Heritage Society. Partner zyskiwałby więc możliwość
prowadzenia swojego biznesu jedynie przez określony czas, po upływie
którego Polonia weszłaby w posiadanie budynków, zachowując do nich
prawo własności i – co ważne – nie ponosząc przy tym żadnego ryzyka
finansowego.
Formalnie stanowisko Polish Heritage Society, reprezentującego w tej
sprawie interesy Polonii, zostało sformułowane następująco:
„Polish Heritage Society wnosi do partnerskiego użytku 3,66 akra
posiadłości, wydzielonej i zatwierdzonej pod budowę obiektu składające-
go się z:
– 125 jednostek całodobowej opieki zdrowotnej,
– 50 jednostek częściowej opieki zdrowotnej oraz
– subsydiowanych jednostek wynajmowanych z opłatą czynszową, jak
również wolnorynkowych jednostek mieszkaniowych (z możliwością
wykupu na własność), przy maksymalnym wykorzystaniu posiadanej
powierzchni użytkowej
Partner/deweloper byłby całkowicie odpowiedzialny za powstanie
obiektu, prace projektowe, budowę i finansowanie.
Partner/deweloper całego kompleksu byłby jednocześnie później-
szym jego operatorem, odpowiedzialnym za bieżącą działalność”.
Niestety, umowa z organizacją Caritas nigdy nie została podpisa-
na. Po trzech latach bezowocnych dyskusji i wstępnych ustaleń z Caritas,
stowarzyszenie zaprosiło kolejne firmy do przedstawienia swoich ofert
i negocjacji. W rezultacie w 2002 roku rozpoczęła się współpraca z Good
Samaritan Society, luterańskim towarzystwem prowadzącym działalność
opiekuńczą. Niestety, powtórzył się wcześniejszy scenariusz. Po kilku la-
tach rozmów porozumienie nie doszło do skutku. Jako honorowy członek
komitetu budowy wyrażałem stanowisko, że powinniśmy rozpocząć ne-
gocjacje z kolejnymi partnereami, którzy mogą być zainteresowani współ-
pracą z nami. Rozmawiałem też o tym z Henrykiem, moim synem, który
z kolei wspomniał o tej sprawie człowiekowi, z którym robił interesy. Był to

175
wysoko postawiony przedstawiciel społeczności żydowskiej, który podob-
nie jak ja, piastował stanowisko w komitecie budowlanym domów opieki,
tylko że dla żydowskiej diaspory. Co ważne, wspólnota ta współpracowała
z firmą Rosedale Developments, którą gorąco polecał.
Spotkanie z prezesem Rosedale Development odbyło się jesienią 2006
roku. Polish Heritage Society reprezentował John Szumlas i ja. Obecny był
także Henryk, jako że to on umówił spotkanie. Rozmowy przyniosły skutek
w postaci konkretnej oferty wyrażonej na piśmie:
„Rosedale proponuje zbudowanie, finansowanie i administrowanie
Centrum Kopernik, otrzymując w dzierżawę na 50 lat ziemię, z możliwo-
ścią odnowienia umowy po tym terminie. Pozwoliłoby to na utrzymanie
przez polską społeczność prawa własności do ziemi. Rosedale jest gotowe
płacić tytułem dzierżawy 250 tys. dolarów rocznie, uiszczając opłaty mie-
sięcznie, stosownie do umowy. Jako część należności za dzierżawę terenu
Rosedale zbuduje ośrodek dla polskiej społeczności, łącznie z kaplicą, bio-
rąc na siebie wszelkie koszty użytkowania, z podatkiem włącznie. Wyłą-
czone byłyby tylko koszty telefonów i instalacji kablowej TV”.
Ani wcześniej, ani później nie widziałem lepszej dla Polonii i bardziej
konkretnej propozycji. Spełniała wszystkie najważniejsze, moim zdaniem,
warunki: Rosedale gotów był na własny koszt wybudować interesujący nas
obiekt. Oferował rozwiązanie problemu finansowania, przygotowanie pro-
jektu, a do tego zobowiązał się płacić nam ponad 20 tys. dolarów miesięcz-
nie przez 50 lat. Do dziś nie rozumiem, jak można było takiej oferty nie przy-
jąć. Jednak prezes Szumlas całkowicie ją zignorował. Zamiast tego na własną
rękę skontaktował się z architektami Rockliff i Pierzchajło. Wierzył bowiem,
że wynajęcie polskiego architekta pomoże w zyskaniu większego poparcia
dla tego projektu ze strony Polonii. W istocie jednak na jej koszt zamówił
projekt kilkupiętrowego budynku z cegły i betonu. Oznaczało to odejście od
wcześniejszych założeń, że to nasz przyszły partner będzie ponosił koszty
projektu i realizacji inwestycji, a także ryzyko z tym związane. Za sprawą
tej decyzji wyruszyliśmy zatem na niebezpieczne wody samodzielnej przed-
siębiorczości i podjęliśmy związane z tym ryzyko. Ilekroć bowiem wydajesz
pieniądze, choćby już na samo tylko przygotowanie projektu, musisz liczyć
się z tym, że poniesiesz stratę. Niestety, współpraca ze stowarzyszeniem
Good Samartian, jak również firmą architektoniczną Rockliff and Pierzchajło
również uległy rozwiązaniu w 2007 roku.

176
Kiedy Szumlas odrzucił ofertę Rosedale Developments, a także wobec
fiaska wielu innych podejmowanych przeze mnie inicjatyw, w październi-
ku 2007 roku zrezygnowałem z funkcji doradcy w Polish Heritage Society.
Wiele razy zadawałem sobie pytanie, co kierowało prezesem Joh-
nem Szumlasem, że postąpił tak, a nie inaczej. Nie wziął nawet pod uwagę
trzech czy czterech firm zainteresowanych współpracą z nami. Podobno
nie chciał współpracować z prywatnymi przedsiębiorstwami, z uwagi na
to, że ich działalność motywowana jest chęcią zysku. Jeśli jedna z tych firm
chciała nam zapłacił ćwierć miliona dolarów rocznie, to dla Szumlasa ozna-
czało tylko, że mamy świetny teren w bardzo dobrej lokalizacji, ale związać
się kontraktem wolał raczej z Caritasem czy stowarzyszeniem Good Sama-
ritan, które są instytucjami non-profit. Przypuszczam również, że perspek-
tywa zrealizowania projektu z partnerem, którego osobiście wybrał, mogła
być dla niego na tyle kusząca, że przysłoniła inne możliwości. Jeśli tak było
faktycznie, to cała sytuacja niech będzie ostrzeżeniem dla każdego, kto my-
śli, że służba wspólnocie przyniesie mu jakąkolwiek korzyść, szczególnie
w postaci uznania czy szacunku. Zamiast tego niech raczej spodziewa się
pracy ciężkiej, niewdzięcznej i pełnej poświęceń.
W lutym 2010 roku Polish Heritage Society wybrało swojego trze-
ciego prezesa. Został nim Allan Wasnea. Niestety, on również nie posunął
projektu naprzód. Minęło osiemnaście lat, od chwili gdy kupiliśmy działkę,
a budowa jeszcze się nie rozpoczęła. Jak wygląda sytuacja w połowie roku
2014? Polish Heritage Society dysponuje dziś własnym niezrealizowanym
dotychczas projektem architektonicznym obiektu Kopernik Lodge oraz
pozwoleniem na jego budowę. Zgodnie z planem miałby się on składać
ze 125 lokali z częściową opieką zdrowotną (Designated Assisted Living),
a także z 22 lokali lokatorskich z subsydiowanym czynszem (subsidised
rental). Stowarzyszenie dysponuje także wstępnym projektem architekto-
nicznym dwóch wieżowców – liczących łącznie 220 jedno- i dwupokojo-
wych mieszkań. Ponadto Polish Heritage Society uzyskało zapomogę rzą-
dową w wysokości 1,25 mln dolarów na mieszkania lokatorskie z subsy-
diowanym czynszem. Kwotę tę trzeba będzie zwrócić, jeśli warunki okre-
ślone przez rząd nie zostaną spełnione.
Tyle po stronie osiągnięć. Co nam to daje w praktyce? Niewiele, jeśli
nie otrzymamy jeszcze jednej ważnej gwarancji rządowej, która faktycznie
warunkuje rozpoczęcie budowy. A mianowicie rząd może zagwarantować

177
nam, że w centrum seniora przez 30 lat zawsze będą klienci. Będziemy
otrzymywali pieniądze za każde łóżko niezależnie od tego, czy znajdą się
na nie chętni, czy nie. Jest to wymarzone zapewnienie dla każdego inwe-
stora. Jednak Polish Heritage Society dwukrotnie ubiegało się o tę gwaran-
cję i dwukrotnie odchodziło z niczym.
Dlaczego? Otóż z powodu zbyt wysokich kosztów realizacji projektu.
Koszt ten nie może przekroczyć określonej kwoty w przeliczeniu na jedno
łóżko, jeśli chce się liczyć na wsparcie rządowe. Państwo, co jest zrozumia-
łe, liczy każdy grosz i nie chce wydawać pieniędzy na luksusy. Sprawa jest
prosta: projekt tańszy wygrywa z droższym. Nasz był drogi, więc nie miał
szans w tej konkurencji. Dlaczego był drogi? Przede wszystkim zgubiły nas
drogie materiały przewidziane w projekcie – cegła i beton zamiast popu-
larnego w podobnych domach drewna. To spowodowało wzrost przewidy-
wanych kosztów budowy o 20-30 procent i położyło nasze starania.
– Prędzej mi kaktus na ręce wyrośnie, niż rząd przyjmie ten projekt
– ostrzegałem jeszcze przed dziewięcioma laty ówczesnego prezesa Polish
Heritage Society, Johna Szumlasa. Byłem przekonany, że trzeba wreszcie zejść
na ziemię. Po prostu pomocy rządowej nie otrzymują projekty tak drogie.
– Nie pozwolę na to, żeby moja matka mieszkała w budynku, który może
się spalić – odpowiadał rozdzierającym serce argumentem John Szumlas.
– Oczywiście, wszystko może się spalić. Proszę pamiętać, że budynki
z betonu też od czasu do czasu stają w płomieniach – próbowałem apelo-
wać do rozsądku ówczesnego prezesa – Jeżeli jednak rząd uważa, że domy
drewniane spełniają normy ogniotrwałości i posyła do nich swoich obywa-
teli, to dlaczego akurat my mamy upierać się przy obiektach betonowych?
Wybudujmy jak wszyscy, zgodnie z normami bezpieczeństwa. Czyli po pro-
stu zróbmy to, czego się od nas wymaga.
Na co zdały się moje apele? Na nic. John Szumlas wciąż promował
pomysł budowy najbardziej technologicznie zaawansowanego obiektu
z najnowocześniejszymi udogodnieniami dostępnymi w Kanadzie. Miał to
być budynek z cegły i betonu, mający osiem pięter, podziemny garaż, a pro-
jekt przygotować miał polski architekt. – Nie można stawiać takich warun-
ków – apelowałem przy różnych okazjach. – Oni mają to zaprojektować,
sfinansować i przez czterdzieści lat prowadzić. Oni też muszą spiąć budżet
tej inwestycji. Nie możemy im narzucać tak szczegółowych rozwiązań, bo
nigdy na to nie przystaną.

178
Rzeczywiście nie przystali. Piętnaście lat szukania silnego partnera
i dewelopera nie przyniosło żadnego rezultatu. Co więcej, projekt coraz
bardziej zaczął dryfować w niebezpiecznym kierunku. Wiele wskazuje
na to, że kierownictwo Polish Heritage Society coraz mocniej skłania się
do szkodliwej konkluzji, że skoro nikt nie chce budować dla nas, musimy
budować sami. Ale to jak już wspomniałem, było i jest prostą receptą na
klęskę. Całe moje doświadczenie z wielu lat pracy w tym biznesie mówi mi:
nie róbmy w pojedynkę. Doskonale pamiętam, jak w latach 80. stanąłem
na granicy bankructwa. Wysiłek blisko trzydziestu lat mojej ciężkiej pracy
niemal rozsypał się w rok czy dwa. Mieszkania, które zbudowałem, stały
puste, a dług wobec wierzycieli rósł. Straciłbym dom i cały majątek, gdyby
nie rezerwy finansowe, dzięki którym przetrwałem przynajmniej najtrud-
niejsze dwa lata, nim przyszło rozwiązanie. Czy Polonia ma rezerwy, dzięki
którym mogłaby przejść podobny kryzys, gdyby się zdarzył? Nic podobne-
go. To stawia nas na prostej drodze ku klęsce.
Jak wspomniałem, projekt architektoniczny, który już powstał, dwu-
krotnie nie uzyskał rządowej akceptacji i – co za tym idzie – rządowych
gwarancji. Rząd zaproponował nam jednak, żebyśmy dopłacili pewną kwo-
tę do tego projektu, jeśli chcemy zbudować go w proponowanym przez nas
kształcie (w domyśle: jeśli chcemy budować tak drogo). Jeśli oprócz ziemi
wyłożymy na tę inwestycję jeszcze osiem milionów dolarów w gotówce,
to rząd udzieli nam potrzebnych gwarancji. Jest to właśnie suma, o jaką
według moich wyliczeń nasz ceglany obiekt jest droższy od drewnianych
budynków popularnych na rynku. Niektórzy ucieszyli się, widząc w zbiórce
rozwiązanie naszych problemów. Marzenia ściętej głowy! Nie mamy szans
zebrać takiej kwoty. Nawet gdyby rząd obniżył tę sumę do dwóch milionów
dolarów albo jednego – nic by to nie dało. Doświadczenie uczy, że wśród
Polonii w Albercie zgromadzenie choćby 500 tysięcy byłoby ogromnym
sukcesem.
Co gorsza, pojawia się tu jeszcze jeden wątpliwy pomysł. Nie stać
nas na wymarzony obiekt? Dobra, w takim razie zmniejszymy liczbę
łóżek, żeby było taniej. Dlaczego to fatalny pomysł? Bo taka „oszczęd-
ność” prowadzi do zmniejszenia planowanych na przyszłość dochodów.
Przecież w ślad za każdym miejscem, które zbudujemy, podążają rządo-
we gwarancje i finansowanie. Do tego dochodzi kolejny problem: jeśli
projekt zmniejszymy o połowę w ten sposób, niektóre koszty wcale nie

179
zmniejszą się aż o połowę. Niezależnie od tego, czy łóżek jest sto, czy tyl-
ko pięćdziesiąt, pozostają koszty stałe – takie jak choćby administracja
– które w niewielkim tylko stopniu zależą od wielkości obiektu. Zatem
dochody rzeczywiście spadną proporcjonalnie do liczby łóżek, ale reduk-
cja kosztów będzie o wiele skromniejsza. Dlatego nie powinno zależeć
nam na tym, by zbudować obiekt mizernej wielkości, ale taki, który po-
zwoli nam wykorzystać ziemię z jak największym pożytkiem dla polonij-
nej społeczności.

180
Rzut oka w przyszłość

Człowiek jest starszy z każdym dniem. Coraz wyraźniej dociera do niego


myśl, że życie przemija. Wszyscy mają to samo doświadczenie upływającego
czasu. Nikt jednak nie chce odchodzić zbyt wcześnie. Mówi się, że nie ma co się
śpieszyć. W niebie zdążymy jeszcze pobyć całą wieczność.
Mam już ponad 80 lat. Wiek zmusza mnie do modyfikowania dotych-
czasowego kursu. Każe położyć nacisk na zdrowie – dbać o kondycję, od-
powiednią dietę i tym podobne sprawy. Trzeba dostosowywać plany do
możliwości, koncentrować się na nieco innych rzeczach niż dotychczas.
Wszystko po to, aby czas swój przedłużyć.
Ale zdrowie jest tylko środkiem do osiągnięcia celów, a nie celem
samym w sobie. Dziś wybiegam raczej myślą do spraw, których nie udało
mi się w życiu dokończyć. Jedną z nich jest niewątpliwie omówiony tutaj
obszernie projekt Kopernik – idea budowy dużego centrum polonijnego,
z którego my, nasze dzieci i wnuki, oraz pokolenia, które przyjdą po nas,
moglibyśmy być dumni.
Wierzę, że projekt Kopernik zostanie pewnego dnia zrealizowany.
Za dotychczasowe niepowodzenia nie winię nikogo. Najprędzej siebie sa-
mego. Ktoś powinien być stale skupiony i czuwać nad tym – zbierać osoby,
organizować i mobilizować. Kiedy wszyscy wiedzą, co mają robić i przyj-
mują jedną ideę jako wspólną, ta idea przyobleka się w ciało i staje rzeczy-
wistością.
Mój syn Henry jest żywym przykładem tego, jak ważna jest koncen-
tracja na celach. Zawsze czegoś chciał. Chciał mieć samochód, ładne ubra-
nie czy dom. I parł do tego, nigdy nie tracąc swoich celów z oczu. Wprost
nie było siły, która mogłaby go od nich odciągnąć. To właśnie była droga
do ich osiągnięcia. Sądzę, że temu właśnie zawdzięcza sukces – w o wiele
większym stopniu temu niż swoim predyspozycjom czy zdolnościom.
Myślę, że zrobiłem błąd. Nie powinienem był nigdy odpuszczać, re-
zygnować, prosić młodszych ode mnie, żeby zajęli się tą sprawą. Powinie-

181
nem był zawsze osobiście czuwać nad projektem Kopernik. Wierzę jednak,
że nawet dziś, w moim podeszłym wieku, mogę spróbować zapędzić zagu-
bione owce do zagrody. Nakierować je, wskazać drogę, która zniknęła nam
sprzed oczu. Chciałbym się tym jeszcze zająć aż do pomyślnego rozwiąza-
nia. Nie chcę zostawiać takiej sprawy rozgrzebanej.
Jest też kwestia ryzyka, którego my, jako wspólnota, nie powinniśmy
podejmować – takie jest moje zdanie. Nie ma ani jednej osoby wśród nas,
która byłaby wystarczająco zainteresowana projektem, wystarczająco zde-
terminowana, gotowa poświęcić tyle czasu i energii na dopilnowanie na-
szych spraw, byśmy nie przepłacali i podejmowali zawsze właściwe decy-
zje. A w przypadku, gdy coś pójdzie nie tak, nie dysponujemy już żadnymi
rezerwami, które uchroniłyby ten projekt przed pójściem na dno. Jeśli będą
problemy, stracimy wszystko, łącznie z terenem. Jestem przekonany, że jako
organizacja niekomercyjna, nie powinniśmy ponosić w tym względzie naj-
mniejszego ryzyka.
Kiedy zarządzasz pieniędzmi publicznymi, po prostu nie możesz so-
bie pozwalać na ryzyko. Tylko prywatna firma może to robić. Jeśli więc ist-
nieje jakaś droga stwarzająca szansę bezpiecznego przejścia przez tę inwe-
stycję, naszym obowiązkiem jest właśnie ją obrać. Jeśli nie mamy środków
niezbędnych do tego, by samemu podołać przedsięwzięciu tej wielkości,
nie powinniśmy tego robić. Trzeba dobrać silnego partnera, który weźmie
na siebie ciężar przeprowadzenia tej inwestycji. Podpiszmy bezpieczną dla
nas umowę, która pozwoliłaby nam pewnego dnia wejść w posiadanie goto-
wego obiektu. Niech to będzie inwestycja długoterminowa, ale niech pozwoli
nam nie martwić się więcej ani o koszty, ani o finansowanie.
Jestem przekonany, że partner o silnej pozycji finansowej mógłby zre-
alizować taki projekt w dwa lata i już wkrótce moglibyśmy czerpać z tego
zyski. Wiele osób, z racji wieku zainteresowanych takim centrum, miałoby
szansę z niego skorzystać i ostatnie dni swojego życia spędzić w polonij-
nym otoczeniu za niezbyt wygórowane pieniądze. Jestem optymistą, że ten
scenariusz prędzej czy później się zrealizuje. Jakie będzie to centrum? Tego
nie wiem, ale wszystko mi dziś mówi, że nie w postaci budynku betono-
wego i ceglanego z racji wysokich kosztów. Polonia nie dysponuje takimi
środkami i nie zapowiada się, aby miało się to kiedyś zmienić.
Gdy jednak zbudujemy polonijne centrum Kopernik, wejdziemy w po-
siadanie sporego majątku. Warto o tym pamiętać. Świat jest tak skonstru-

182
owany, że nikt się nie liczy z kimś, kto nic nie ma. Jeśli masz coś, co możesz
pokazać – zasoby, budynki, grunty, nieruchomości – inni się z tobą liczą. Mo-
żesz się złościć, że tak jest, możesz mówić, że to niesprawiedliwe, ale nie
możesz tego negować. Tak to działa. My, Polonia, mamy szansę zgromadzić
zaplecze finansowe w postaci okazałego centrum polonijnego.
Wreszcie trzeba powiedzieć także, że będzie to centrum, które posłu-
ży naszym potomkom. Jest to dla nas źródłem ogromnej satysfakcji: nasze
dzieci są dziś dobrymi obywatelami Kanady i są dumne z tego, że mają
polskie korzenie.
Posyłaliśmy je do szkoły polskiej w Kanadzie. Tam uczyły się historii
naszego kraju. Mamy swoje dzieje. I były to dzieje, z których możemy być
dumni! To wielka wartość, wielki dar. Mamy wielkich rodaków, znanych na
całym świecie, jak choćby Chopin czy właśnie Kopernik, wielki astronom
i patron naszego przyszłego centrum. Nie jest prawdą, że tylko inni mają
takie sławy. Nie ustępujemy im w niczym. Również my, Polacy, byliśmy coś
warci. I nie wolno nam o tym zapominać!
To był jeden z powodów, dla których zgodziłem się zostać prezesem
Kongresu Polonii Kanadyjskiej – Okręg Alberta. Chciałem udowodnić in-
nym działaczom polonijnym, że warto się zająć naszą młodzieżą urodzoną
w Kanadzie. Chciałem pokazać, że można i należy ją przyciągnąć i zachęcić,
aby pracowała dla dobra Polonii.
Pierwszy krok w podobnym kierunku został zrobiony już w latach
sześćdziesiątych – chodzi o Polish Academic Club. Jego pomysłodawcą
był doktor Henryk Wójcicki, u którego odbyło się pierwsze spotkanie klu-
bu. Współzałożycielami byli inżynierowie Marian Strzelecki, Mieczysław
Domecki i ja. Chodziło o stworzenie pierwszej organizacji polonijnej,
w której mówiłoby się przede wszystkim po angielsku. Chcieliśmy stwo-
rzyć wśród Polonii również miejsce dla tych, którzy zdobyli edukację już
w Kanadzie, a nie w Polsce, i swobodniej czują się w środowisku angloję-
zycznym. Dotyczyło to między innymi małżeństw mieszanych, w których
mówiono po angielsku. Nierzadko ludzie ci czuli przynależność do Polonii,
mimo że już praktycznie nie znali języka. Często należeli oni do środowisk
naukowych i akademickich.
Należy przy tej okazji przypomnieć ostatnią wielką falę emigracyj-
ną – tę z okresu Solidarności. Przybyła do nas w latach osiemdziesiątych.
Składała się w znacznym stopniu z młodych ludzi nadzwyczaj wykształco-

183
nych. Byli to często naukowcy, inżynierowie, lekarze, nieraz z dwiema albo
trzema specjalizacjami. Po przyjeździe do Kanady na fali emigracji solidar-
nościowej niektórzy z nich szukali kontaktu ze środowiskiem naukowym
i akademickim o polonijnej proweniencji – tak trafiali do naszego klubu
akademickiego w Edmonton.
Jednym z przedstawicieli tej fali jest mój przyjaciel Leszek Ignasiak.
Przyjechał do Kanady na stypendium naukowe w latach 80. Jako zdolny
chemik bez problemu dostał tu pracę i mógł osiedlić się na stałe. Jednak
komunistyczne władze, chcąc zapobiec jego emigracji, nie dawały pozwo-
lenia na wyjazd na Zachód jego żonie Teresie. Leszek zdecydował w końcu,
że wróci do kraju i wspólnie z żoną razem podejmą desperacką próbę nie-
legalnego przedostania się przez żelazną kurtynę. W Polsce kupili malutką
łódkę żaglową, którą chcieli przepłynąć z Jugosławii do Włoch. Pomysł był
śmiały i ryzykowny zarazem. Mógł skończyć się więzieniem albo znacz-
nie gorzej. W tym absurdalnym systemie terroru, jaki panował w krajach
komunistycznych, nie można było nawet wykluczyć, że w razie ucieczki
straż graniczna otworzy ogień. Wierzyli oczywiście, że to ich nie spotka,
i że będą mogli pewnego dnia rozpocząć nowe życie w wolnym świecie.
Planowali wypłynięcie wystarczająco daleko w morze, aby ominąć ewen-
tualne patrole i przybić do brzegu we Włoszech. Zaplanowali ucieczkę
w najdrobniejszych szczegółach, przygotowali łódź, postarali się o wizę
turystyczną umożliwiającą przejazd samochodem do Jugosławii, żeby nie
wzbudzać podejrzeń spakowali się jak na urlop i wyjechali do Jugosławii.
Jakież było ich rozczarowanie i przestrach, gdy na miejscu okazało się,
że w Polsce zostawili ważny element łodzi, bez którego nie da się jej złożyć.
Wrócić po tę część do Polski i znów przyjechać do Jugosławii było niepo-
dobieństwem. Wymagałoby to wiz wielokrotnego przekraczania granicy
kilku krajów komunistycznych, które przemierzyli po drodze. Poza tym,
nawet gdyby było to możliwe, jak wytłumaczyliby rodzinie i znajomym,
nie mówiąc o straży granicznej, swoje dziwne zachowanie: przedwcze-
sny powrót z wakacji, a następnie chęć ponownego wyjazdu za granicę?
Przecież nawet nie śmieli nikomu pisnąć słowa o swoich planach. Również
najbliższa rodzina nie wiedziała o ich zamiarze ucieczki na Zachód. Taka
ostrożność wydawała się konieczna, bo jeden fałszywy ruch mógł spro-
wadzić ogromne kłopoty, włączając możliwe aresztowanie, a także stra-
tę paszportów, co uczyniłoby wyjazd z kraju zupełnie niemożliwym także

184
w przyszłości. Więc co teraz? Po tylu przygotowaniach mieli dać za wygraną?
Wrócić do Polski i porzucić plany ucieczki? Sytuacja była rozpaczliwa, druga
taka okazja mogła się już nie zdarzyć. – Nie, nie wracamy do Polski. Stworzymy
nowy plan ucieczki – postanowili. Po dokładnym obejrzeniu granicy prze-
cinającej plażę, mieli już nowy pomysł. Tym razem Teresa miała przepły-
nąć granicę wpław. Z duszą na ramieniu pod osłoną nocy weszła do wody
i zaczęła płynąć w kierunku granicy z Włochami. Leszek, który w związku
z wyjazdem do Kanady miał wizę wyjazdową i mógł legalnie przekroczyć
granicę, niecierpliwie czekał na nią na plaży po włoskiej stronie. Każda mi-
nuta ciągnęła się w nieskończoność. Teresa była świetną pływaczką, jed-
nak noc oraz ryzyko zatrzymania przez jugosłowiańską straż graniczną
sprawiały, że serce mało nie wyskoczyło jej z piersi. Konsekwencje mogły
być tragiczne. W najlepszym wypadku więzienie, w najgorszym – śmierć
w Adriatyku. W środku nocy ku wspólnej ogromnej radości uściskali się
wreszcie na plaży już jako wolni ludzie. Z Europy polecieli do Kanady. Tam
oboje pracowali jako naukowcy i doktorzy chemii aż do emerytury. Leszek
specjalizował się w chemicznym oczyszczaniu gleby.
W latach 80., gdy przybyła do nas ta solidarnościowa fala emigran-
tów, mogliśmy pokazać tu w Kanadzie, że potrafimy coś zrobić. Mieliśmy
potencjał, by wzbudzić zainteresowanie i szacunek społeczności kanadyj-
skiej. Zorganizowaliśmy również w tym celu obchody stulecia osadnictwa
polskiego. Chcieliśmy w ten sposób lepiej pokazać, kim jesteśmy i co tu
w Kanadzie robimy. Uważam, że odnieśliśmy sukces. Mogliśmy pochwalić
się tym, że jeden z Kanadyjczyków polskiego pochodzenia, Don Mazankow-
ski, został wicepremierem Kanady. Mieliśmy też kilku polityków w rządzie
prowincji Alberta – między innymi Kena Kowalskiego i Waltera Paszkow-
skiego. Swoimi ludźmi w rządzie chwaliły się dotychczas inne nacje. Tym
razem również my pokazaliśmy, że stać nas na to, by sprawować ważne
funkcje w społeczeństwie kanadyjskim i pracować dla wspólnego dobra
wszystkich obywateli.
Na koniec chciałbym podzielić się uwagą o bardzo niepokojącym mnie
zjawisku rozkładu kultury. Jestem nadzwyczaj mocno przywiązany do war-
tości judeochrześcijańskich. Wzrastałem w nich i one podtrzymywały moją
rodzinę w trudnej drodze z Polski do Kanady. Te same wartości odnaleźliśmy
tutaj – w kraju, który nas przyjął, i który my także przyjęliśmy jak własny.
Tu urodziły się moje dzieci i wnuki.

185
Obawiam się o naszą przyszłość. Obawiam się o przyszłość wartości,
które zawsze były nam drogie. Obawiam się, myśląc o głębokich zmianach,
które zaszły od 11 września 2001 roku, kiedy dwie wieże World Trade Cen-
ter legły w gruzach. Niepokoi mnie arogancja i śmiałość, z jaką liczbowo
nieznaczne mniejszości otwarcie i przebiegle próbują doprowadzić w tym
kraju do zmian kulturowych. Niepokoi mnie to, jak te mniejszości w isto-
cie wymuszają na ogromnej większości naszego społeczeństwa hołdowanie
obcym nam wartościom i przestrzeganie praw zupełnie przeciwnych tym,
które zostały przyjęte i utrwalone przez pokolenia.
Niepokoją mnie również zewnętrzne, pozornie nieistotne, przejawy
tych zmian. Choćby to, że dziś podczas świąt nie życzymy sobie tak jak daw-
niej: „Wesołych Świąt Bożego Narodzenia” ani „Radosnych Świąt Wielkiej
Nocy”. Zastępuje się te przyjęte przez tradycję sformułowania wypranymi
z treści słowami, których znaczenie sprowadza się do życzeń miłego wypo-
czynku. A to tylko jeden z wielu coraz bardziej niepokojących przykładów.
Mogę tylko prosić i apelować, a także mieć nadzieję, że wszyscy – dla któ-
rych miłość, współczucie, przebaczenie i tolerancja są ważne – będą czujni,
uważni i gotowi do ich obrony. Że staną po stronie wartości i praw, które
żyjący tu przed nami wywalczyli, i za które wielu z nich zginęło.

186
Rodzice

Tułaczka po świecie bez wątpienia nadwyrężyła zdrowie obojga moich


rodziców. Byli to jednak ludzie twardzi, którzy swoim życiem udowodnili,
że potrafią stawiać czoła rozmaitym przeciwnościom losu. Mikołaj Bereź-
nicki umarł w październiku 1979 roku na raka pęcherza moczowego, kilka
miesięcy przed swoimi osiemdziesiątymi urodzinami. Karolina Bereźnicka
umarła 1 czerwca 1985 roku na płuca w wieku osiemdziesięciu jeden lat.
Żywię ogromny szacunek do rodziców, że bezpiecznie przeprowadzili nas
przez trudne wydarzenia związane z wojną, pomogli nam przeżyć i sami
przeżyli tę drogę z Europy do Kanady. To była wielka wędrówka: z Pol-
ski, przez Gułag, Indie, Afrykę, Europę, aż na kontynent amerykański. Tutaj
w Kanadzie zapewnili nam drugi start w nowym kraju. Dali szansę rozwo-
ju, bo dzięki rodzicom mogłem iść do szkoły, a potem na studia. Jestem im
ogromnie wdzięczny. Nie mogę sobie przypisać w tej sprawie żadnej zasłu-
gi. Nie wolno mi. Jestem świadom, że to im należy się całe uznanie.
Jeżeli człowiek pomyśli sobie, że ojciec i matka, którym się w Polsce
powodziło, pewnego dnia wszystko tracą, zostają wyrwani ze swojej ziemi,
wykorzenieni z rodzinnych stron, wypędzeni z własnego domu, wywiezieni
na zsyłkę w głąb Rosji... Gdy sobie człowiek pomyśli, że drugi raz przeży-
wają to samo w Indiach, gdzie znów wykroili sobie ciężką pracą kawałek
bezpieczeństwa, wyrwali z trudem trochę stabilizacji, mieli nieźle prospe-
rujące przedsiębiorstwo, na którym mogli budować przyszłość – i wtenczas
przychodzi kolejny krach... Muszą wszystko zostawić i znów iść w nieznane...
Gdy sobie człowiek pomyśli, że w rezultacie lądują w wieku prawie pięć-
dziesięciu lat w obcym kraju, bez języka, nie mając prawie pieniędzy, i idą
zmywać naczynia albo do pracy łopatą w czyimś ogrodzie... Jak nie mieć
do rodziców wdzięczności za to wszystko, co dla nas zrobili?
Oni nam dali start, pomogli rozwinąć skrzydła. A środków prawie
nie mieli. Oszczędności przywiezione z Indii w dwa miesiące skurczyły się
o połowę. Mieliśmy rupie indyjskie, dolarów nie można było kupić. Mogli-

187
śmy jedynie zamienić rupie na funty brytyjskie. Funt w Indiach wart był
cztery dolary, jak przyjechaliśmy do Kanady, po dwóch miesiącach, wart był
połowę mniej. Tak straciliśmy połowę oszczędności życia. Połowę dorobku
moich rodziców. A tu masz rodzinę na utrzymaniu, dwóch chłopców i żonę.
Znajdujesz się w obcym kraju bez zawodu. Nie mogę sobie wyobrazić, jak
ja bym zareagował na miejscu mojego ojca. Po prostu zastanawiam się nad
tym. Myśl o rodzicach pozostanie w moim sercu na zawsze. Ale o tym wszyst-
kim od dawna nie opowiadałem. Ciężko o tym mówić. Chciałbym tę historię
przekazać moim wnukom. Nawet moje dzieci nie znają jej dokładnie. Chciał-
bym, żeby dowiedziały się, dlaczego jesteśmy w Kanadzie.
Jest też data, która na zawsze wpisała się w historię naszej rodziny:
10 lutego 1940 roku. To dzień, w którym Sowieci przyszli do naszych do-
mów, żeby nas wygnać z ojczyzny. Pamięć o tej dacie przechowywana była
w rodzinie. Nieraz wracało się pamięcią do tej smutnej chwili. Była też pio-
senka, którą znaliśmy, i którą śpiewaliśmy:

Ojczyzno nasza, ziemio ukochana, 


w trzydziestym dziewiątym cała krwią zalana. 
Nie dość, że Polskę na pół rozebrali, 
to jeszcze Polaków na Sybir wygnali.
Dziesiąty luty będziem pamiętali, 
gdy przyszli Sowieci, myśmy jeszcze spali 
i nasze dzieci na sanie wsadzili, 
na główną stację wszystkich dowozili.
O, straszna chwila, o, straszna godzina, 
rodząca swoich bólów zapomina, 
ale Wam powiem, nie zapomnę chwili, 
gdy nas w ciemny wagon, jak w trumnę wsadzili.
O, żegnaj Polsko, żegnaj chato miła, 
o, żegnaj ziemio, któraś nas karmiła, 
żegnaj słoneczko i gwiazdy złociste, 
my odjeżdżamy z tej ziemi ojczystej.
Cztery dni polską ziemią my jechali, 
lecz żeśmy ją tylko przez szpary żegnali. 
W piąty dzień sowiecka maszyna ryknęła, 
jakby każdego sztyletem przeszyła.

188
Mijają doby, tygodnie mijają, 
raz na dzień chleba i wody nam dają, 
mijamy Rosję i góry Uralu 
i tak jedziemy wciąż dalej i dalej.
Czwartego marca stanęła maszyna 
i tak już transport z nami się zatrzymał, 
jedziemy autem, a potem saniami, 
przez śnieżną tajgę, rzekami, lasami.
Oj, smutna była nasza karawana, 
„kipiatku” z chlebem dali nam co rana, 
dzieci zmarznięte z sani wypadają, 
a na noclegach umarli zostają.
O, Polsko piękna, ziemio nasza święta, 
gdzie Twoje syny, gdzie Twoje orlęta? 
Dzisiaj w sybirską tajgę przyjechali. 
Czy będziem Ciebie kiedy oglądali?!
Słoneczko złote smutno nas witało, 
gdy do baraku rano zaglądało. 
Dwie białe trumny sosnami ubrane, 
nad nimi matki klęczą zapłakane.
Jesteśmy sami, straż nas zostawiła, 
bo cóż tu będzie koło nas robiła? 
Świat nam zamknęli, wszędzie lasy, drzewa, 
nawet ptaszyna nam tu nie zaśpiewa.
Zima, śniegi straszne, w lesie ciężka praca, 
głód i tęsknota bardzo nas przygniata, 
tyfus okrutny wśród ludzi się szerzy, 
co dzień to więcej pod sosnami leży.
I przyszła wiosna, słońce zajaśniało, 
lecz u nas wcale nie poweselało, 
tylko po lesie słychać głos płaczący: 
„O Jezu Chryste, w Ogrójcu mdlejący!”.
Polska Królowo, zlituj się nad nami, 
nad polską ziemią i nad Polakami, 
powróć nas, powróć do ziemi ojczystej, 
Królowo Polski! Panienko Przeczysta!

189
Tę piosenkę napisaną przez anonimowego autora, znaną jako „Bal-
lada zesłańców”, śpiewaliśmy w Persji. Kiedy mama chciała się pochwalić
w towarzystwie swoimi dziećmi, to prosiła, żebyśmy śpiewali właśnie to.
Do dziś znam melodię i utkwiły mi w pamięci słowa: „Dziesiąty luty bę-
dziem pamiętali, jak przyszli Sowieci, gdyśmy jeszcze spali, i nasze dzieci
na sanie wsadzili, na główną stację nas odprawili...”. Co by było, gdybyśmy
nie zostali wypędzeni? Jak potoczyłoby się moje życie w Polsce? Myślę,
że mimo wszystko zdobyłbym wykształcenie i zostałbym inżynierem. Pra-
gnąłem budować. To siedziało we mnie. Jeszcze jak byłem w Polsce, miałem
wówczas siedem lat, słyszałem, że to zawód bardzo szanowany. Wiedziałem,
że inżynierom dobrze się powodzi. Dopiero w Kanadzie moi rodzice pró-
bowali namówić mnie na medycynę. Zorientowali się, że tutaj lekarze mają
świetne życie. Zostałem jednak wierny swoim dziecięcym marzeniom i wy-
brałem inżynierię.
Czy mam żal do losu za tę historię? Nie mam. Jestem szczęśliwy. Ostatnie
lata są dla mnie naprawdę dobre – nie mogę złego słowa powiedzieć. Przez
te dwadzieścia, trzydzieści lat robiłem tylko to, co uważałem za słuszne. Spo-
ro pracowałem dla innych, a to zawsze daje satysfakcję. Dodam, że za moim
pośrednictwem kilku kolegów pożeniło się z Kanadyjkami polskiego pocho-
dzenia. Ich małżeństwa są bardzo udane. Chętnie o tym mówię. Jestem z tego
dumny. Sam się dziwię, ile dobrego mnie spotkało i co przeżyłem. Jestem zado-
wolony, że przeszliśmy przez to wszystko, bo przeszliśmy szczęśliwie. A prze-
cież przeciwności było wiele.

190
Życie pełne satysfakcji

Gdybym miał w życiu szansę wybrać coś jeszcze raz, to chciałbym być czło-
wiekiem bardziej zdyscyplinowanym. Chciałbym pozostać wierny rzeczom,
których się w życiu nauczyłem. Chciałbym wziąć sobie do serca lekcje, które
odebrałem od życia, i postępować zgodnie z nimi. Bo nauczyłem się, że jeśli
chcesz coś osiągnąć, jeśli coś naprawdę jest dla ciebie ważne, nie powinieneś
ani na chwilę spuszczać tego celu z oka.
Jeśli wiesz, co chcesz osiągnąć, miej to zawsze na uwadze. Skup się na tym.
Tak postępując, dopniesz swego. Pragniesz osiągnąć cel, zaczynasz czytać
o tym, mówisz o tym, snujesz plany, układasz swoje życie wokół tego, mobi-
lizujesz ludzi, mija czas i wreszcie to się realizuje. Jeśli odpuszczasz, rezygnu-
jesz, albo jeśli jesteś niedbały, to wszystko się rozchodzi i idzie swoją drogą.
Wiem, że nieraz odstąpiłem od tej zasady. Jeśli czegoś w życiu nie
zrealizowałem, to nie z powodu innych ludzi, ale dlatego, że utraciłem kon-
centrację i pozwoliłem, by pewne sprawy rozeszły się po kościach. Jestem
jednak zadowolony z tego, co minęło. Bo co w życiu mogłem zrobić lepiej?
Czy mogłem więcej zjeść albo wypić? – Niespecjalnie.
Zarobić więcej pieniędzy? – Zapewne tak. Ale czy zależało mi na tym?
– Nie bardzo.
Mam wspaniałą żonę i dzieci. Czy mogłyby być bardziej posłuszne
i częściej brać pod uwagę moje zdanie? – Przypuszczam, że tak. Ale i tak
rzeczywistość przerosła moje oczekiwania.
Czy mogłem osiągnąć większe uznanie? – Może tak.
Czy byłbym wówczas szczęśliwszy? – Nie wiem.
Czy życzyłbym sobie mieć więcej zdolności? Na przykład: czy chciał-
bym lepiej umieć wysławiać swoje myśli i, dajmy na to, lepiej motywować
ludzi? – Tak. Być może to jest moja porażka, że nie potrafiłem tego robić.
Doświadczyłem boleśnie braku tej umiejętności i nadal jej doświadczam.
Ale z drugiej strony dzięki temu musiałem nauczyć się rekompenso-
wać swoją słabość. Gdybym był zdolniejszy, to może byłbym bardziej leni-

191
wy. Niektórzy zdają się mieć wszystkie potrzebne talenty – potrafią mówić,
potrafią inspirować innych, ale są zbyt leniwi, by to robić. Kto więc jest
w lepszej sytuacji?
Przyglądam się domom na sprzedaż. Czy mógłbym kupić jeszcze je-
den dom? Czy byłoby mnie na to stać? – Tak.
Czy byłbym z tego powodu szczęśliwszy? – Nie wiem. Prawda, że lubię
budynki, lubię wygodne życie, i lubię, gdy wszystko jest na właściwym miej-
scu, ale myślę sobie: mam już dom, daczę, condo na Hawajach. Czy mam ku-
pić jeszcze jeden dom w Phoenix? Czy mam na to czas? Czy to byłoby dobre
dla mnie: jeździć tam na miesiąc w roku i zamrozić tyle pieniędzy w takiej
inwestycji?
Może mógłbym zamiast tego uczynić czyjeś życie łatwiejszym albo
bogatszym, albo bardziej produktywnym – to są pytania, które przychodzą
do mnie dzisiaj. Czy z ich powodu nie mogę spać? – Nie. Nie spędzają mi
snu z powiek. Ale zastanawiam się nad tym.
Co się liczy w życiu osobistym? – Trudne pytanie, ale myślę, że przede
wszystkim liczy się to, co w życie wkładasz. Krysia zawsze mówi: módl się
i rób wszystko, co możesz, aby to, czego pragniesz, spełniło się. Coś nie wycho-
dzi, trzeba się modlić. Bóg to rozważa i jeżeli chce, przychyla się do naszych
próśb. Krysia uważa, że nasz syn Marek znalazł kobietę i są razem szczęśliwi
dzięki jej modlitwom. Krysia tak właśnie uważa. I to się właśnie liczy! W jej
pojęciu to działa.
Jeśli nasze małżeństwo udaje się przez tyle lat, żyjemy szczęśliwie,
a Krysia stale się o to modli – znaczy to, że jej modlitwy są wysłuchiwa-
ne. To też sprawdziło się u mnie, kiedy miałem poważne kłopoty z firmą.
Modliłem się o rozwiązanie. Czy jest to istota poza mną, która wysłuchuje
tych modlitw, czy coś we mnie, co pcha mnie w danym kierunku i pozwala
rozwiązać problem? To pytanie filozoficzne, na które każdy sam musi od-
powiedzieć.
Zacząłem niedawno myśleć o tym, że życie przypomina taką uroz-
maiconą podróż. Czasem idziesz przez żyzny teren, a czasem wychodzisz
na pustynię. Raz jesteś na ścieżce gładkiej i prostej, a potem pełnej cierni
i wielkich przepaści bez mostów. Życie jest pełne rozmaitych miejsc i dana
jest nam mądrość, by napotykane trudności pokonywać.
Kiedy przechodzimy przez pustynię, powinniśmy pamiętać, że wkrót-
ce trafimy na sady. Jestem przekonany, że jeśli mamy wiarę i pomoc ze stro-

192
ny ludzi wokół nas, wszystko możemy przetrwać i każdą rzecz osiągnąć.
Jak napisał, nieraz przytaczany przeze mnie, Tony Robbins w jednej ze swo-
ich książek: „Cokolwiek Twój umysł może sobie wyobrazić, może to również
osiągnąć”. To jest właśnie moje doświadczenie. Choć, szczerze mówiąc,
nie zawsze byłem mu wierny. Wiele razy nie słuchałem tego głosu dane-
go mi przez Boga, nie korzystałem z tego daru, nie byłem mu posłuszny
i wtenczas się nie udawało.
Nie śniło mi się nawet, że czeka mnie kiedyś takie życie jak w Kana-
dzie. Kiedy siedziałem w rosyjskich łagrach, przez głowę mi to nie przeszło.
Doświadczałem wielkich ograniczeń. Nie tylko tych obiektywnych – bie-
dy czy niewoli, ale też moich wewnętrznych, wynikających z charakteru.
Wiedziałem, że mam zdolności, ale nie wiedziałem, czy będę miał odwagę
i wytrwałość, aby przezwyciężyć trudności. Choćby problem nieśmiałości
i kłopoty z wysławianiem się. Jak zrealizować swój potencjał, jak zdobyć
zaufanie innych? To były bardzo duże przeszkody.
W Polsce moi rodzice żyli dostatnio. Tak przynajmniej wyglądało to
z punktu widzenia siedmioletniego chłopca. Mama jeździła wraz z innymi
kobietami na wycieczki do Krakowa, Wieliczki i Częstochowy. Życie stawa-
ło się coraz bogatsze i wygodniejsze. Rodzice zdołali ustawić się w życiu
i już otworzyli sobie drzwi do pomyślnej przyszłości.
Nieoczekiwanie wszystko zmieniło się diametralnie. Słabi, zależni,
niewiele znaczący w oczach naszych oprawców, mogliśmy w każdej chwili
zginąć bez śladu, tak jak miliony ludzi w tamtych czasach. Mogli nas roz-
deptać i nikt by się o nas nie upomniał. Jednak dzięki życzliwości spotka-
nych na naszej drodze ludzi, udało nam się wydostać z tego opłakanego
położenia. W życiu, w którym przez długi czas nie było nic prócz znoju,
strachu i cierpienia, zaczęły pojawiać się przyjazne uczucia i szczęśliwe
zdarzenia. W naszej egzystencji na nowo zagościł sens. Znów odnaleźliśmy
satysfakcję. Znaczyliśmy coś dla innych, a inni znaczyli coś dla nas.
I wreszcie trafiliśmy do Kanady. Tu mogliśmy znów śmiało spojrzeć
w przyszłość. Może na początku było trudno – nie znaliśmy języka, wszyst-
ko było dla nas nowe, spotykaliśmy się nieraz z uprzedzeniami i niechęcią.
Ale z czasem wszystko stawało się prostsze, pojawiały się nowe, nieoczeki-
wane możliwości. Życie dało mi niepowtarzalną szansę zdobycia wyższe-
go wykształcenia. Coś, co może w moim własnym kraju, w Polsce, byłoby
trudne do osiągnięcia. Przed drugą wojną światową studia dla wiejskie-

193
go chłopca wydawały się jednak czymś odległym. Tu, w obcym kraju, bez
języka, bez zabezpieczenia finansowego, dostaję nagle szansę, żeby pójść
na studia i zdobywam wykształcenie uniwersyteckie.
I nie tylko to. Spotykam wspaniałą kobietę. Mam z nią cudowne dzie-
ci. Mam szansę dalszej nauki, a potem rozpoczynam karierę zawodową
i otwieram własny biznes. Od kogoś wartego tyle co pył na drodze, od chłop-
ca skulonego w bydlęcym wagonie jadącym w kierunku sowieckich łagrów
– do człowieka dorosłego i dojrzałego, którego życie może być przykładem
spełnienia marzeń o sukcesie. I oto tutaj, w Kanadzie, mam okazję pewnego
dnia usiąść przy jednym stole z ministrami tego wielkiego kraju, z ludźmi
sprawującymi władzę. Rozmawiam z wicepremierem i przedstawicielem
królowej, głowy państwa. I ta ważna osoba, na gali z okazji stulecia polskiego
osadnictwa w Kanadzie, znajduje wiele do głębi wzruszających mnie słów
i wyrazów uznania dla tego, co w życiu zrobiłem.
Komu jeszcze mogłoby się coś tak wspaniałego przydarzyć? Ilu ludzi
miało szczęście doświadczyć tak niezwykłej życiowej przygody? To wydaje
się nierzeczywiste, gdy patrzę na swoje życie z perspektywy wszystkich
tych lat. Przypomina sen. Do dziś nie mogę do końca w tę niezwykłą przy-
godę uwierzyć.
Krysia i ja jesteśmy bardzo szczęśliwi. Szczególnie teraz, gdy nasz naj-
młodszy syn Marek również znalazł spełnienie w życiu rodzinnym. Marek
i Urszula zdecydowali się zjednoczyć siły i są szczęśliwi. Urszula ma dwój-
kę dzieci z poprzedniego małżeństwa – Darka i Natalię. Jesteśmy szczęśliwi
szczęściem tej rodziny. Pomogliśmy im otworzyć własny biznes, który z po-
wodzeniem prowadzą wspólnie.
Jesteśmy bardzo dumni z naszych wnuków, czyli dzieci naszej córki
Teresy i jej męża Ryszarda, oraz naszego syna Henia i jego żony Jane. Naj-
starsza wnuczka Jackie niedawno wróciła z Phoenix, gdzie odbyła praktykę
dentystyczną. Jej młodszy brat Krzysio skończył medycynę na uniwersytecie
albertańskim i został lekarzem, a najmłodsza Kicia na tym samym uniwer-
sytecie zrobiła dyplom inżyniera. Kathrine, córka Henia i Jane, skończyła
medycynę na uniwersytecie w Calgary. Ich druga córka, Darlene, otrzymała
dyplom ukończenia studiów biznesowych na uniwersytecie w Vancouver.
Najmłodsza, Caroline, skończyła ekonomię i zarządzanie na uniwersytecie
w Viktorii. Krysia mówi: coś dobrego musieliśmy w życiu zrobić. Inaczej nie
mielibyśmy takiego powodu do radości. Coś nam się udało! Nie mogę po-

194
wstrzymać wzruszenia, opowiadając o tym. Jak wiele dumy może pomieścić
ludzkie serce? Jak bardzo człowiek może być szczęśliwy z powodu swoich
dzieci i wnuków?
Czy można być większym szczęściarzem niż ja? Czy można być szczę-
śliwszym niż człowiek, który patrzy na ten niebywały, niewiarygodny suk-
ces swojej rodziny? Przed moimi wnukami przyszłość stoi otworem. Mogą
wybierać, co chcą i gdzie chcą. Żadnych ograniczeń! Wszystko to stało się
w ciągu zaledwie dwóch pokoleń.
Mógłbym długo opowiadać o najbliższych: o moich dzieciach i ich
małżonkach, o wnukach. Kochamy ich i szanujemy. Ale pragnę też przy tej
okazji powiedzieć, że jeśli w jakikolwiek sposób, kiedykolwiek wyrządzi-
łem któremuś z nich krzywdę, to bardzo za to teraz przepraszam i proszę
o wybaczenie.
Na pewno nie czuję z ich strony najmniejszej urazy. Na tym pragnę
skończyć ten rozdział i książkę. Jestem bardzo dumny z dzieci i wnuków,
które oboje z Krysią staraliśmy się wychować jak najlepiej.

195
Ludzie w moim życiu

Chcę jeszcze powiedzieć krótko o tych, którzy okazali mi wiele serca. Bar-
dzo dużo im zawdzięczam. Pragnę jak najmocniej podziękować mojej żonie
za ponad 50 lat naszego małżeństwa. Ogromną wdzięczność i szacunek ży-
wię do moich rodziców – bez ich ofiarności, determinacji i wiary moje życie
potoczyłoby się zupełnie inaczej. Dziękuję mojemu bratu Władkowi, który
stał przy mnie w najtrudniejszych chwilach. Słowa wdzięczności należą się
kanadyjskim siostrom zakonnym oraz księżom z Edmonton, których praco-
witość i zaangażowanie pozwoliły mi skończyć szkołę i otworzyły drogę
do studiów uniwersyteckich. Pragnę wreszcie podziękować przyjaciołom
i znajomym. Są to między innymi:
John i Mary Allenowie, Antoni i Maria Andrzejewscy, Ed i Sharon
Arnoldowie, Elizabeth Atmore, Stanisław i Elżbieta Bajgerowie, Edward,
Wanda i Ted Bartkiewichowie, Harry i Annette Baslerowie, Kazimierz
Bentkowski, Zeno i Maryanne Berezniccy, dr Bruno i Danuta Bochińscy,
Jarek i Stasia Bojarunowie, Tadeusz i Marysia Borowieccy, Steve i Miche-
line Bruskiewichowie, Marya i John Carvahlowie, Terry i June Cavanagho-
wie, Brian i Barbara Charlebois’owie, William i Rose Chodkiewiczowie,
Jan i Maria Chrzanowscy, Victor Ciezki, Chester i Lucy Ciupowie, Dave
Coates, John i ReneMay Collinsowie, Mike Collins, dr Les i Shan Correa,
Ron i Gay Coyle’owie, Miles i Ewa Dixonowie, RoseMary Domecki, Ge-
nek  Dylewicz, dr dr Piotr i Jasia Dylewiczowie, Juliana Filipiak, Terese
i Ryszard Fryga-Szlampowie, John i Helen Funtaszowie, Beata Gierasinska,
Lynn i Andy Gievre’owie, Roman, Christine, Witold i Wanda Gutterowie,
dr Zbigniew i Lilian Gutterowie, Richard Haff, Martin Hamula, Mark i Ma-
ryla Hasekowie, Jurek i Zofia Hedingerowie, dr dr Leszek i Teresa Igna-
siakowie, dr Andrew i Maryla Ignaszewscy, dr Ania  Janowska, Janusz
Mietek, Frank i Dorothy  Jasinscy, Józef i Josephine  Kaczmarkowie, Sta-
nisław i Aniela Kalwajtysowie, Edward i Rosaline Karplukowie, Kostek
i Helena Korolowie, prof. dr Karol i Joanna Krótcy, dr Arthur Kruszelnic-

196
ki, Richard i Janina Kruszelniccy, Andrew i Suzanne Kubiccy, Joseph Kulik,
Stanisław i Hania Labudowie, dr Leszek i Alexandra Lawczynscy, Ludwik
i Eileen Lechocinscy, Al i Lois Leon, Thomas Lukaszuk, Doreen i Robert
MacFarlandowie, Tadeusz i Jasia Maciągowie, Danuta i Stanisław Majnu-
szowie, Dariusz Majnusz, Piotr Majnusz, dr Jacek i Elżbieta Majorowiczo-
wie, Marek Malicki, Marian Malinowski, Rt Hon Don Mazankowski, Chris
i Bogunia Micekowie, dr Janina Miliszkiewicz, Teo Miller, prof. Walter i Joan
Misiowie, Joseph Miziolek, dr Monika Moniuszko, dr Duncan i Mary Mur-
ray’owie, Stanisław i Janina Muszyńscy, Janusz Najfeldt, dr Jarek i Dorothy
Nowinkowie, Thomas, Alex, Janine, Bernice i Sofie Opalińscy, Walter i Clara
Ostrowscy, Teresa Paleczka, dr Ken i Loise Paproski, Steve i Betty Paproski,
Walter i Merelese Paszkowski, dr Wanda Pawlak, Mikolaj Paziuk, Rajmund
i Jadwiga Pierzchajlowie, Piotr i Anna Czartoryscy, Edward Polański, Frank
Polański, William Porter, Zygmunt i Wiesława Potoccy, Edward i Josephine
Prodorowie, Andrzej i Barbara Radzikowscy, Gilda Rath, Robert Rekendorf,
Aleksander i Maria Romankowie, Wilhelm i Stefania  Rudolfowie, Wiesław
i Wanda Ryszawi, John i Diana Sarichowie, dr Zbigniew i Zosia Sawiccy,
Henryk i Krystyna Slawek, Fred i Addy Smithowie, Joseph Smith, Micha-
el i Florence Smithowie, Victor Smith, Andy i Cecilia Solikoscy, Jim i Vicky
Stanley’owie, Benio, Zosia i Ania Starczewscy, Bruno Stasiak, Ben i Danuta
Stebleccy, Jurek i Zosia Steimetzowie, Benny Stein, Genie Stokowski, John
i Grace Strobelowie, Marian i Genia Strzeleccy, Adam i Teresa Świerczyń-
scy, John i Peggy Szumlasowie, Halinka Szwender, Wladek i Wanda Szwen-
derowie, Michal i dr Danuta Szylingowie, dr dr Ewa i Waldemar Szymańscy,
dr Kazimierz i Marysia Szymochowie, Jan Tereszczenko, Chuck i Opal
Thomasowie, dr Eddy i Olga Tworkowie, Henry i Christina Urbanowie,
Alan i Betty Wachowichowie, Edward, Lucy Wachowich, Kazimierz i Ire-
na Walewscy, Tadeusz i Stanisława Walkowscy, dr Stan i Pearl Warshaw-
scy, Henryk Watek, Stanislaw Watek, dr Chris Wieczorek, Harry Wilfong,
dr Henryk i Zosia Wójciccy, dr Walter i Kay Yakimecowie, Franciszek i Gra-
żyna Zalewscy, Helena Zamojska, Thomas Zielinski i Dottie Stahr.

Dziękuję im i wielu innym, których tu nie wymieniłem. Pamięć o tych


wspaniałych ludziach, których miałem zaszczyt spotkać na mojej drodze,
jest i zawsze będzie mi droga.

197
198
Zjazd rodziny Bereźnickich
Pałac Śmiłowice,
21-22 czerwca 2014 roku

UZUPEŁNIENIE WYDANIA PIERWSZEGO

199
200
W CZASIE UROCZYSTEGO SPOTKANIA. Krystyna i Józef Bereźniccy.
Śmiłowice, 2014 rok.

201

MIEJSCE ZJAZDU. Pałac Śmiłowice, czerwiec, 2014 rok.

201
MIEJSCE ZJAZDU. Pałac Śmiłowice, czerwiec 2014.

202

UROCZYSTY OBIAD. Po lewej stronie stołu na pierwszym planie kolejno:


Teresa Korol, dr Christopher Korol, Richard Korol, a po prawej – Mark Bereznicki
i Urszula Jędrasik. Śmiłowice, 2014 rok.
202
W PARKU W CZASIE BARBECUE. Od lewej: dr Bronisław Bochinski,
Danuta Szatkowska, Ania Kruszelnicka, Helena Zamojska. Śmiłowice, 2014 rok.

203

KRAKOWIAKI, OBERKI, MAZURKI... Występ grupy artystycznej „Lajkonik”.


Śmiłowice, 2014 rok.
203
PUBLICZNOŚĆ PODCZAS POKAZU TANECZNEGO. Stojący od lewej: Mark Bereznicki,
Jan Szatkowski (oparty na krześle), Piotr Dylewicz, Katarzyna Dylewicz, Emilia Dylewicz-
-Owczarska, Maciej Radzikowski, Justyna Szatkowska, Magdalena Zylicz-Bereźnicka.
Siedzący od lewej: Krystyna Bereźnicka, Maria Matykowska, Bronisława Szuster.
Śmiłowice, 2014 rok.

204

UCZESTNICY SPOTKANIA. Susan Leszczyńska, Stanisław Majnusz, Michał Szyling,


Wiesława Szuster, Dominika Szyling, Ewa Lafi, Christopher Korol. Śmiłowice, 2014 rok.
204
Z ZESPOŁEM LAJKONIK. Od lewej: Viktoria Szyling, Caroline Bereznicki, Kaitlyn Korol,
Krystyna Bereźnicka, dr Jacklyn Korol, Józef Bereźnicki, w drugim rzędzie Darek Pierz-
chała. Śmiłowice, 2014.

205

CZYTANIE DRZEWA GENEALOGICZNEGO. Od lewej: Barbara Radzikowska,


dr Artur Kruszelnicki, dr Ania Kruszelnicka, Jan Szuster, Zbyszek i Stefania Mroczkowie.
Śmiłowice, 2014 rok.
205
MŁODZI PRZY DRZEWIE GENEALOGICZNYM. Dr Jacklyn Korol, Henry Bereznicki,
Viktoria Szyling, Dominika Szyling, dr Catherine Bereznicki, Caroline Bereznicki i Kaitlyn
Korol. Śmiłowice, 2014 rok.

206

DEDYKACJE ODAUTORSKIE. Od lewej: Józef Bereźnicki (na siedząco), Jakub Lafi,


Dariusz Szuster, Jan Szuster, Aleksander Majnusz, dr Bronisław Bochiński (na siedząco).
Śmiłowice, 2014 rok.
206
WYCIECZKA DO WIELICZKI. Zwiedzanie jednej z najstarszych kopalni soli kamiennej
na świecie. Wieliczka, 2014 rok.

207

PAMIĄTKOWE ZDJĘCIE RODZINNE. Od lewej: Mark Bereźnicki, Urszula Jędrasik,


Richard Korol, Teresa Bereznicki-Korol, Henry Bereznicki, Darlene Bereznicki,
dr Catherine Bereznicki, dr Jacklyn Korol, Caroline Bereznicki, Kaitlyn Korol,
Jane Bereznicki, Darek Pierzchała. Na pierwszym planie Krystyna i Józef Bereźniccy.
Śmiłowice, 2014 rok.
207
Zjazd rodzinny w Polsce

Kiedy w 2014 roku na zjeździe rodziny Bereźnickich w imieniu Krysi


i własnym witałem zaproszonych gości na polskiej ziemi, słowa więzły
mi w gardle, a głos łamał się ze wzruszenia. Ten zjazd był dla nas czymś
wyjątkowym, przeżyciem z gatunku tych, które zdarzają się tylko raz –
once in a lifetime, jak mawiają Kanadyjczycy. Stanowił on prezent od Kry-
si i ode mnie dla naszej najbliższej rodziny, a w szczególności naszych
wnuków – świeżo upieczonych absolwentów kanadyjskich uniwersyte-
tów. Zależało nam, aby poznali swoich krewnych w Polsce i odkryli swoje
korzenie. Postanowiliśmy nie szczędzić na to sił i środków – zaproszenie
otrzymali więc zarówno rodacy z Polski, jak i ci z Kanady, czyli w istocie
przedstawiciele całej rodziny rozbitej niegdyś przez wojenną zawieru-
chę. Oto, co powiedziałem do krewnych podczas tej pamiętnej uroczy-
stości:
„Kochani,
Jestem ogromnie wzruszony, że dochodzi do tego rodzinnego spo-
tkania w Polsce, na mojej ojczystej ziemi, którą opuściłem 75 lat temu.
Jest mi bardzo miło powitać Was w imieniu mojej żony Krysi i moim wła-
snym na tym uroczystym zjeździe rodzinnym. Niezmiernie się cieszę, że
są tu moi najbliżsi – moja żona Krystyna, moje dzieci: Teresa z mężem
Ryszardem, Henry z żoną Jane i Mark z Urszulą oraz jej synem Darkiem.
Są tu także moje wnuczki i jeden wnuk. Bardzo chciałem, żeby odwiedzili
Polskę. […] Najmłodsi właśnie w tym roku odebrali dyplomy, a pozostali
też bardzo niedawno, w latach ubiegłych. Teraz, kiedy już wszyscy są po
studiach, chciałem ich specjalnie uhonorować. Pozwólcie staremu czło-
wiekowi na odrobinę próżności i dumy z tego, że mogę ich Wam dzisiaj
przedstawić: Jackie jest dentystką, Christopher lekarzem, Kaitlyn in-
żynierem, Catherine także jest lekarzem, a Darlene i Caroline mają wy-
kształcenie ekonomiczne. Gratuluję Wam zdobycia dyplomów i cieszę
się, że jesteście teraz tutaj z nami.

208
Jestem też bardzo szczęśliwy, mogąc powitać całą rodzinę z Polski [tu
następuje powitanie imienne i przedstawienie gości].
Wszystkich Was pragnę gorąco przywitać i podziękować Wam, że
przyjęliście to zaproszenie i jesteście dziś w Śmiłowicach.
Jak mówiłem, cieszę się, że spotykamy się właśnie w Polsce. To nocą
10 lutego 1940 roku zostałem wyrwany z dziecięcego snu przez sowiec-
kich żołnierzy, którzy kazali nam opuścić rodzinny dom. Rodzice, mój
brat i ja mieliśmy czas wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Już nigdy nie
zobaczyliśmy domu. Pod bronią zmuszono nas do wyjazdu. Nikt z nas nie
chciał opuszczać Polski. Było nam tu dobrze. Miałem pogodne, piękne
dzieciństwo – tak je zapamiętałem. Mieliśmy gospodarstwo ok. 500 km
stąd na wschód, w rejonie Kałusza, na dzisiejszym terytorium Ukrainy.
Przeżyliśmy straszną podróż na Syberię, razem z rodziną Leszczyńskich,
reprezentowaną tutaj na tym spotkaniu przez Edzia Leszczyńskiego,
który przyjechał wraz ze swoją żoną Susan. Jest on wnukiem Mikołaja
i Pauliny Leszczyńskich – Paulina, przypomnę, była rodzoną siostrą mojej
matki. Właśnie z Leszczyńskimi byliśmy w Gułagu na Syberii. Z rosyjskiej
niewoli wyrwały nas dopiero zabiegi dyplomatyczne polskiego rządu na
emigracji. Przejechaliśmy przez Rosję do Kazachstanu, gdzie formowały
się polskie oddziały Armii Andersa – tam mój brat i ja zostaliśmy przyjęci
do junaków. Byliśmy w Uzbekistanie, Turkmenistanie, Persji, Pakistanie
i Indiach. Spędziliśmy kilka lat w obozie dla uchodźców i wreszcie, dzięki
ogromnemu szczęściu i wytrwałości naszych rodziców, znaleźliśmy się
w Kanadzie.
To jest bardzo ważna historia. Byłoby niepowetowaną stratą, gdy-
by zatarła się pamięć o niej. Chciałbym, aby przetrwała ona wśród moich
wnuków, czyli kolejnego pokolenia Kanadyjczyków, którzy już nie mówią
po polsku. O to szczególnie zabiegam. Jan Paweł II mówił, że „naród, który
nie zna swojej przeszłości, umiera i nie buduje przyszłości”. Ja myślę, że to
samo można powiedzieć o rodzinie. Znać swoje korzenie to bardzo waż-
na rzecz. Dlatego cieszę się, że moja rodzina tak licznie odpowiedziała na
to zaproszenie i przyjechała tutaj do Polski. Tu właśnie poznaje swoje ko-
rzenie. Polska zawsze pozostawała nam bliska. A kontakty z ojczyzną były
wciąż żywe. W latach pięćdziesiątych sprowadziliśmy do Kanady dwóch
braci mojej mamy, Józefa i Franciszka Bereźnickich, wraz z rodzinami. Ro-
dzinę Józefa i Marysi Bereźnickich reprezentuje na tym spotkaniu dr Bro-

209
nisław Bochiński, mąż śp. Danusi z domu Bereźnickiej, jednej z dwóch có-
rek Józefa i Marysi. Są także wnuki Józefa i Marysi, czyli doktorowie Artur
i Ania Kruszelniccy, to są dzieci Ryszarda Kruszelnickiego i Janki z domu
Bereźnickiej, czyli drugiej córki Józefa i Marysi Bereźnickich.
Z kolei rodzinę najmłodszego brata mojej mamy, czyli Franciszka Be-
reźnickiego – który też został sprowadzony do Kanady – reprezentuje tu
jego córka dr Danusia Bereźnicka-Szyling wraz z mężem Michałem Szylin-
giem oraz córkami: Dominiką i Wiktorią.
Jest też dziś wśród nas kilka osób, które odwiedziły nas w Kana-
dzie. Między innymi mieliśmy przyjemność gościć u siebie Basię i An-
drzeja Radzikowskich oraz Benia i Anię Starczewskich, jak również moje
kuzynki: Janinę Miliszkiewicz, Helenę Zamojską i Danusię Majnusz, ku-
zyna Władysława Bereźnickiego z Rogowa, a także Ewę Lafi i Danutę
Szatkowską. Ten kontakt z Polską był dla nas zawsze ważny. Zdarzały się
nawet małżeństwa między osobami mieszkającymi na stałe w Kanadzie
a przybyłymi z Polski. Na przykład mój brat Władek poślubił Jankę, któ-
ra przyjechała do Kanady na trzymiesięczne wakacje do cioci Pauliny
Leszczyńskiej. Zrodziła się miłość między nimi i dziś mają już ponad
pięćdziesiąt lat stażu małżeńskiego.
Dziś można powiedzieć, że historia zatacza koło, bo tu w Polsce spo-
tykają się dwie części rodziny, które wzrastały daleko od siebie. Pewnie,
gdyby nie wybuch wojny i wojenna zawierucha, mieszkalibyśmy do dziś
w jednym kraju. Jakie będą owoce tego spotkania? Ja nie wiem. Cieszę
się, że ono doszło do skutku. Nie byłoby to możliwe bez Waszej obecno-
ści, jeszcze raz Wam dziękuję. Mam nadzieję, że miło spędzicie tutaj czas
w Śmiłowicach. Tego serdecznie Wam i sobie życzę. Witajcie!
Pragnę jeszcze podziękować osobom, które pomogły w organizacji tego
spotkania. Rafał Ostrowski pomógł nam znaleźć to miejsce. Dr Ewie Szymań-
skiej należą się specjalne podziękowania za sprawdzenie tego obiektu. Przy-
jechała tu czterysta kilometrów z Poznania, żeby zawczasu obejrzeć ten pałac
i hotel i przekonać się, czy tu będzie nam dobrze. Ułożyła dla nas program,
menu i rozwiązała wiele spraw dotyczących zakwaterowania naszej grupy.
Dziękujemy Michałowi Szylingowi za rolę generalnego sekretarza
zjazdu. To jego komunikaty otrzymywaliście przez ostatnie miesiące w obu
językach, po polsku i po angielsku, z informacjami dotyczącymi zjazdu, i to
on skrzętnie notował wszystko to, co mieliście do przekazania.

210
Podziękowania należą się także mojej córce Teresie za nadzór biu-
ra podróży i koordynację działań związanych z zakupem biletów i z tymi
wszystkimi niezbędnymi dokumentami do odbycia tej podróży.
I dziękuję wreszcie mojemu synowi Henrykowi za objęcie roli mi-
strza ceremonii podczas tego zjazdu, a także ponownie Michałowi Szy-
lingowi za tę samą rolę, tyle że dla polskojęzycznych uczestników tego
spotkania. A teraz przekazuję im głos. A Wam już dziękuję za to, że mnie
wysłuchaliście. Wszystkiego dobrego!”.

211
Śmiłowicki pałac

Od początku byłem przekonany, że zjazd rodzinny w Polsce to znako-


mity pomysł. Jeśli tliła się jakaś wątpliwość, to dotyczyła ona wyłącznie
kwestii, czy uda się na odległość znaleźć właściwe miejsce na tak ważne
dla nas wydarzenie. Czy Polska spodoba się moim najbliższym, którzy
mojej ojczyzny jeszcze nie znają? Obiekt spełniający nasze oczekiwania
co do wielkości i charakteru znaleźliśmy pod Krakowem, w miejscowo-
ści Śmiłowice, sześć kilometrów od Nowego Brzeska. Pałac Śmiłowice
to XIX-wieczny dworek w stylu klasycystycznym. Obecnie pięknie od-
restaurowany. Związana z nim jest ciekawa historia, której nie znałem,
wybierając to miejsce, a teraz chciałbym przytoczyć, ponieważ myślę, że
potwierdza słuszność wyboru.
Otóż ostatnimi przedwojennymi właścicielami pałacu była rodzina
Zdanowskich. Ojciec Anieli Zdanowskiej (z domu Godlewskiej) to Gabriel
Godlewski, zasłużony działacz społeczny i publicysta na Kielecczyźnie,
któremu Stanisław Wyspiański dedykował swoją najsławniejszą sztukę
dramatyczną „Wesele”, należącą obecnie do kanonu polskich lektur szkol-
nych. Otóż Zdanowscy, podobnie jak rodzina Bereźnickich, w czasie woj-
ny zostali wywłaszczeni ze swojego majątku przez komunistów. Musieli
opuścić śmiłowicki dwór, zupełnie jak ja i moi najbliżsi zmuszeni byliśmy
do opuszczenia rodzinnego domu. Los ten zresztą spotkał całą rzeszę wła-
ścicieli ziemskich w Polsce. Dekretem o reformie rolnej z 1944 roku zało-
żony na polecenie Stalina marionetkowy rząd na ziemiach polskich, który
nosił nazwę Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, poodbierał ma-
jątki ziemskie ich prawowitym właścicielom. Po wojnie mieściły się więc w
śmiłowickim pałacu biura Gminnej Spółdzielni, Rady Gminy oraz tereno-
wy organ władzy państwowej, czyli Rada Narodowa, która w istocie była
bardziej narzędziem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej niż przed-
stawicielstwem samorządu. Ten sam budynek mieścił też sklep i pocztę, a
od czasu do czasu organizowano tam zabawy ludowe. Właśnie w trakcie

212
jednej z takich zabaw wybuchł pożar, który w 1966 roku strawił pałac do-
szczętnie. W 2001 roku jego ruiny wraz z parkiem sprywatyzowano i nowi
właściciele odbudowali obiekt niemal od podstaw.
Pałac położony jest na pięknym wzniesieniu górującym nad rozło-
gami pól i doliną Wisły. Nieco niżej znajduje się, również odbudowany,
budynek kordegardy, czyli dawnej wartowni, z dodatkowymi pokojami
dla gości. W samym pałacu zaś mieszczą się między innymi: siedem-
dziesięciometrowy apartament pałacowy umeblowany w stylu klasycy-
stycznym z kominkiem wbudowanym w piec kaflowy, dwa inne podob-
nie urządzone apartamenty, sala balowa, restauracja i kilkanaście pokoi.
A nad tym wszystkim górują dwustuletnie lipy, wiązy i graby, stuletnie
kasztanowce, sosny i modrzewie – w sumie ponad siedemset drzew rzu-
cających przyjemny cień w alejkach zabytkowego parku. Krótko mówiąc,
idylla szlachecka w najlepszym polskim wydaniu.
Nie wszystkich gości udało nam się zakwaterować w samym pałacu,
bo na zaproszenie odpowiedziało około osiemdziesiąt osób, a śmiłowic-
ki dworek mógł pomieścić najwyżej sześćdziesiąt, resztę ulokowaliśmy
w Hotelu św. Norberta – miejscu nie mniej osobliwym. Siedemnastowiecz-
ny klasztor św. Norberta znajduje się w Hebdowie, zaledwie kilka kilome-
trów od Śmiłowic, ma wydzieloną część hotelową, której pokoje urządzo-
no między innymi w zabytkowych celach. Kościół należący do klasztoru
pochodzi jeszcze z XIII wieku. Gdy odprawiano tam mszę w niedzielę,
w pokojach hotelowych słychać było muzykę zabytkowych kościelnych or-
ganów. Niektórzy z uczestników zjazdu mówili też, że gdy budzili się rano
i spoglądali na ogromne kilkusetletnie belki stropu, doświadczali niezwy-
kłych wrażeń o mistycznym wręcz charakterze. Tak więc klimat miejsca
związany z bliskością funkcjonującego nadal klasztoru udzielił się wszyst-
kim i „grupa klasztorna”, choć nieco od pałacu oddalona, w doskonałym
nastroju dojeżdżała na spotkania i wspólne posiłki do Śmiłowic.
Z Kanady na zjazd przyjechało około trzydziestu osób, głównie
rodzina i trochę znajomych. Krewnych ze Stanów Zjednoczonych repre-
zentował Waldek Bereźnicki. Resztę stanowili goście z Polski, zjechali
z różnych stron, z północy i południa, jako że żyją rozrzuceni po kraju –
część to dobrzy znajomi, których gościliśmy kiedyś w Kanadzie, ale byli
i tacy, których dopiero tutaj miałem okazję poznać. Co więcej, niektó-
rzy z polskiej gałęzi rodzinnej nie znali siebie nawzajem, choć wiedzieli

213
o sobie, i dla nich było to także pierwsze spotkanie. Chyba Opatrzność
pobłogosławiła naszym planom, bo dostaliśmy na czas tej uroczysto-
ści ciepły czerwcowy weekend z długimi słonecznymi przejaśnieniami.
Rozpoczęliśmy go grillem we wspomnianym parku: swobodna atmosfe-
ra, żarty, rozmowy przy polskich tradycyjnych potrawach – pierogach,
kaszance z rusztu, żurku z kiełbasą, kiszonej kapuście i ogórkach. Duże
zainteresowanie już od pierwszego dnia budziło wśród zebranych sta-
rannie rozpisane przez Viktorię Szyling genealogiczne, na którym każ-
dy mógł siebie odnaleźć.
Atmosfera była dobra, w czym swój udział miał niewątpliwie Mi-
chał Szyling, który dowcipnie tłumaczył na polski słowa mojego syna He-
nia – mistrza ceremonii czuwającego nad przebiegiem oficjalnej części
spotkania. Ta rozpoczęła się powitaniem drugiego dnia, czyli w sobotę.
Następnie wysłuchaliśmy wystąpień członków rodziny, potem życze-
nia, podziękowania, prezenty. Do tego świetna organizacja i wykwintne
menu. Nie obyło się bez krakowiaków, oberków, mazurków – czyli wy-
stępów zespołu ludowego i śpiewów biesiadnych, w które goście włą-
czyli się z dużą werwą i zaangażowaniem. Podczas kolejnego wieczoru,
spędzonego przy wspólnym, ustawionym w podkowę stole, każdy mógł
powiedzieć coś o sobie. Mikrofon wędrował z ręki do ręki – mówiono
o krewnych, dzieciach, osiągnięciach. Wcześniej, czyli przed południem,
chętni pojechali do Wieliczki obejrzeć kopalnię – jeden z najbardziej im-
ponujących przykładów górnictwa soli kamiennej na świecie.
Żal było wyjeżdżać. Trzy dni pełne ciepła i wzruszeń, które mogą dać
tylko rodzina i przyjaciele. Czas minął zbyt szybko. Trudno było porozma-
wiać ze wszystkimi. Sześcienna kryształowa statuetka z grawerunkiem
pałacu, którą na pamiątkę spotkania każdy z nas otrzymał, to nad wyraz
skromna próba upamiętnienia tego wspaniałego czasu. Do tego egzem-
plarz pierwszego wydania mojej biografii, którą udało się ukończyć i wy-
drukować tuż przed zjazdem. Mam nadzieję, że historia opisana na kartach
tej książki również nas połączy. Oby wzmacniała naszą rodzinę w przy-
szłości, dawała poczucie jedności i była świadectwem niezłomności ducha
Bereźnickich.

214
Uczestnicy zjazdu w Śmiłowicach

Magdalena i Marcin Bednarenkowie Stefania i Zbigniew Mroczkowie


Jane i Henry Berezniccy Dorota i Zofia Olechnowicz
Catherine, Darlene i Caroline Monika i Rafał Ostrowscy
Bereznickie Anna Płońska i Krzysztof Płoński
Krystyna i Józef Bereźniccy Barbara i Andrzej Radzikowscy
Krystyna i Józef Bereźniccy Paweł i Katarzyna Radzikowscy
Urszula Jędrasik i Mark Bereźnicki Anna Starczewska i Bernard
Darek Pierzchała Starczewski
Henia i Władysław Bereźniccy Jan i Danuta Szatkowscy
Kinga i Wiesław Bereźniccy Jolanta Szatkowska
Maria i Roman Bereźniccy Justyna i Tomasz Szatkowscy
Weronika Bereźnicka Bronisława i Jan Szusterowie
i Agata Bereźnicka Dariusz i Wiesława Szusterowie
Waldemar Bereźnicki Danuta Bereźnicka i Michał Szyling
Bronisław Bochiński Viktoria i Dominika
Emilia Dylewicz-Owczarska Bereźnickie-Szyling
Katarzyna i Piotr Dylewiczowie Helena Zamojska
Rick Korol i Teresa Bereźnicki-Korol Magdalena i Zbigniew Zyliczowie
Jackie, Kaitlyn i Chris Korol
Artur i Anna Kruszelniccy
Ewa i Jakub Lafi
Ed i Susan Leszczynscy
Aleksander i Krzysztof
Majnuszowie
Danuta i Stanisław Majnuszowie
Maria Matykowska i Mariusz
Matykowski
Janina i Alfons Miliszkiewiczowie

215

You might also like