You are on page 1of 183

http://www.kippin.prv.

pl
PRZEDRUK
HOIMAR VON DITFURTH
NA POCZĄTKU BYL WODÓR
(Im Anfang war der Wasserstoff / wyd. orygin. 1972)

Inne książki autora wydane w Polsce:

Dzieci wszechświata
Nie tylko z tego świata jesteśmy
Duch nie spadł z nieba
Pozwólcie nam zasadzić jabłonkę
Dziedzictwo czlowieka z neandertalu

SPIS TREŚCI:
Przedmowa - Maciej Ilowiecki
WSTĘP. Nowa perspektywa
CZĘŚĆ PIERWSZA: OD PRAWYBUCHU DO POWSTANIA ZIEMI
1. A jednak był początek
2. Nasze miejsce przy Słońcu
3. Ewolucja atmosfery
CZĘŚĆ DRUGA: POWSTANIE ŻYCIA
4. Czy życie spadło z nieba?
5. Elementy budulcowe życia
6. W sposób przyrodzony czy nadprzyrodzony?
7. Żywe cząsteczki
8. Pierwsza komórka i plan jej budowy
9. Wiadomości o jaszczurze
10. Życie – przypadek czy konieczność?
CZĘŚĆ TRZECIA: OD POWSTANIA PIERWSZEJ KOMÓRKI DO PODBOJU
LĄDU
11. Małe zielone niewolniki
12. Kooperacja na poziomie komórkowym
13. Przystosowanie przez przypadek?
14. Ewolucja w laboratorium
15. Rozum bez mózgu
16. Skok do wielokomórkowości
17. Wyjście z wody
CZĘŚĆ CZWARTA: JAK POWSTAŁA CIEPŁOKRWISTOŚĆ I
"ŚWIADOMOŚĆ"
18. Cicha noc jaszczurów
19. Program z epoki kamiennej
20. Od wszystkich mózgów starsze
CZĘŚĆ PIĄTA: HISTORIA PRZYSZŁOŚCI
21. Na drodze do świadomości galaktycznej
Ilustracje na wkładkach
Przypisy
Spis Treści / Dalej

PRZEDMOWA

Hoimar von Ditfurth znowu powraca do idei, której poświęcił swą poprzednią książkę1: ludzie są
dziećmi Wszechświata – bo cały "Wszechświat był niezbędny, aby nas stworzyć i utrzymać".
W tamtej książce zwiedzaliśmy razem z autorem przestrzenie kosmiczne, badaliśmy strukturę
Układu Słonecznego, gwiazd i galaktyk. Podróż pozwoliła nam poznać najściślejszą współzależność
niezliczonych zjawisk w Kosmosie, odkryć, że sami jesteśmy tylko cząstką nadzwyczaj jednolitej
całości. Owa całość mogłaby wprawdzie istnieć bez nas – ale bez niej nasza egzystencja byłaby
niemożliwa.
Teraz oczekuje nas podróż w czasie bodaj bardziej niezwykła i bardziej obfitująca w dziwne
odkrycia. Jej celem ma być zrozumienie i przyjęcie najważniejszego wniosku, że "historia świata
przebiegała tak spójnie i logicznie, iż każdy następny krok wywodził się nieuchronnie z
poprzedzającego, od obłoków wodorowych prapoczątku zaczynając, a kończąc na powstaniu naszej
świadomości..." (s. 257). Na początku był wodór, najprostszy ze wszystkich pierwiastków. I oto dzięki
prawom natury, działającym przez niewiarygodnie długi czas – ale przecież skończony, w
niewyobrażalnych przestrzeniach – ale również wymiernych, powstało wszystko, co nas dziś otacza, i
my sami, byty, które uzyskały świadomość własnego istnienia. Rozwój ten był logiczny i konieczny,
skoro już się zaczął; trwa zresztą nadal, by doprowadzić – być może – do jakiejś wspólnoty
kosmicznych inteligencji.
Trzeba przyznać, iż Ditfurth zdąża do takich wniosków z niesłychaną precyzją i logiką. Jest jednym
z najlepszych przewodników podróży w nieznane. Potrafi prowadzić tak prostymi drogami w labiryncie
współczesnej wiedzy, iż cel – uchwycenie jakiegoś sensu wszechrzeczy – wydaje się bliski i niezbyt
trudny do osiągnięcia. Konstruuje wywód tak pięknie i przekonywająco, że z największą łatwością
przyjmujemy tezy tej zadziwiającej książki za swoje własne. Powiedzmy sobie szczerze: Ditfurth trafia
na podatny grunt. Jego wywody i konkluzje wychodzą naprzeciw najpowszechniejszym i
najpowszedniejszym nadziejom, jakie większość ludzi żywi wobec nauki. Przecież oczekujemy, że
nauka odpowie na niektóre przynajmniej pytania fundamentalne, dotyczące naszego życia, że nada
sens i cel procesom, które zdają się bezsensowne i bezcelowe.
Zadaniem nauki jest jednak poszukiwanie tak zwanych obiektywnych prawidłowości, nie zaś
rozpraszanie naszych rozterek. Co naturalnie nie oznacza, iż stwierdzenia nauki nie mogą być
pomocne w rozwiązywaniu kwestii natury pozanaukowej, na przykład w szukaniu odpowiedzi na
pytanie "po co?".
Zmierzam do tego, żeby ostrzec Czytelnika: urzekające logiką wnioski Ditfurtha oparte są na
przesłankach naukowych, ale czasami wykraczają poza sferę, którą dzisiejsze nauki ścisłe uznają za
swój teren. Fundamenty są trwałe (choć, jak zobaczymy dalej, i w nich poczynają się rysować jakieś
pęknięcia) – wszakże na takich fundamentach można budować różne konstrukcje.
Być może, przedstawiona w tej książce wizja świata jest prawdziwa. Na razie jednak możemy się
tylko spierać, czy jest mniej, czy bardziej prawdopodobna.
Ditfurth wprowadza nas na szlaki, którymi od najdawniejszych czasów krążyła myśl ludzka:
zaczyna od poszukiwań prapoczątku i pramaterii.
Anaksymander z Miletu, Grek żyjący w VI wieku przed naszą erą, uważany jest za twórcę pojęcia
"arche" – zarazem początku i głównej zasady wszechrzeczy. Pojęcie zaś pierwotnej materii, z której
miało ukształtować się wszystko – "ylem" – przewija się przez całą historię filozofii przyrody. Zresztą
we wszystkich starożytnych kosmogoniach, również spoza kręgu śródziemnomorskiego, występuje
zwykle jakaś jedna prazasada, różnie ujmowana, ale mająca wyjaśniać istnienie Wszechświata i
wypełniających go bytów. Szukanie początków, rzeczy najpierwotniejszych, jest zapewne istotną
właściwością umysłu ludzkiego i tym samym naszą trwałą potrzebą.
Tak się składa, że współczesna kosmologia w pewnym zakresie potwierdza koncepcje zrodzone
kiedyś z rozmyślań nad przyrodą. W każdym razie z przyjmowanego dziś wyjaśnienia zjawiska
"przesunięcia ku czerwieni" (dokładnie i jasno przedstawi je dalej Ditfurth) wynika wniosek, iż znany
nam Wszechświat musiał "zacząć się" – i nawet można obliczyć, jak dawno nastąpił ów początek.
Pewne obserwowane przez astronomów procesy w połączeniu z analizami teoretycznymi wskazują
zgodnie, iż wszystko zaczęło się przed trzynastoma-piętnastoma miliardami lat Notabene, ostatnio
wysunięto hipotezę, iż jeszcze wcześniej – przed dwudziestoma miliardami lat.! Wszakże oceny
ilościowe mogą się zmieniać, istotą rzeczy jest zaś fakt, że nasz świat miał w ogóle początek.
Co było na początki? Hoimar von Ditfurth przedstawia najpowszechniej dziś przyjętą teorię
"wielkiego wybuchu" (ang. Big-Bang theory): obecnie istniejący Wszechświat powstał wskutek
gigantycznej eksplozji i dotychczas się rozszerza. Nie próbujmy pytać o cokolwiek więcej. Specjaliści,
którzy nie zechcą opuścić stałego gruntu nauk ścisłych, odpowiedzą tylko tyle: na początku był
wybuch, ale nie wiemy, czego to był wybuch i dlaczego nastąpił – i, być może, nigdy nie będziemy
tego wiedzieli. "Zamiast pytać o przyczynę Wszechświata uczony pyta o przyczynę obecnego stadium
Wszechświata" – napisał swego czasu filozof Hans Reichenbach.3 Tak więc nasze pytania o to, co
było przedtem i dlaczego się wszystko zaczęło, współcześni uczeni uznają za "niesensowne",
najwyżej dodadzą coś jeszcze bardziej niezwykłego: w "chwili początkowej" (albo "chwili zero") nie
istniał ani czas, ani przestrzeń i nie obowiązywały znane nam prawa przyrody, nic więc dziwnego, że
nie możemy sensownie rozważać tego stanu. A nadto Wszechświat nie rozszerza się "w przestrzeni" –
to sama przestrzeń się rozszerza...
Nie jest zresztą wykluczone, że po długim czasie rozszerzania nastąpi coś w rodzaju "wielkiego
kurczenia", przestrzeń wraz z materią powrócą do "osobliwości początkowej", by znowu wybuchnąć... i
tak dalej i dalej. Byłby to model Wszechświata cyklicznego (albo oscylującego), być może nawet dla
ludzkich umysłów łatwiejszy do przyjęcia – ale ten ostatni wzgląd, naturalnie, nie może być powodem
wybrania tego właśnie modelu spośród innych.
Na razie pozostaje nam oczekiwać na odkrycie dalszych faktów weryfikujących – to znaczy
potwierdzających albo podważających daną teorię. W tej sytuacji jest i tak godne najwyższego
podziwu, iż nauka potrafi z dużym prawdopodobieństwem określić, co działo się zaraz po rozpoczęciu
"naszego" wybuchu (przy założeniu, że wydarzenie to rzeczywiście nastąpiło). Kiedy więc od początku
upłynęły zaledwie tysięczne części sekundy – zaczęły się pojawiać przeróżne elementarne cząstki i
antycząstki materii. W następnych tysięcznych owej pierwszej sekundy powstały jądra helu i wodoru.
Po upływie kolejnej chwili tworzyły się głównie atomy wodoru – i tak już miało się dziać przez dłuższy
czas. Dopiero dużo, dużo później z wodoru zaczęły się tworzyć pozostałe pierwiastki, a z nich –
wszystko, co dziś mieści się w Kosmosie, razem z nami oczywiście.
Na początku był więc wodór i historia Wszechświata jest zarazem "naturalną historią wodoru".
Wszystko pięknie, ale Ditfurth tak prowadzi swój wywód, jakby teoria wybuchającego
Wszechświata była zweryfikowana ostatecznie. Jest to rzeczywiście teoria najlepiej tłumacząca liczne
zaobserwowane fakty, więcej, potwierdzona nawet przez odkrycie przewidywanego przez nią zjawiska
– promieniowania resztkowego (tj. promieniowania pozostałego po wybuchu). To bardzo dużo, nie
można nawet więcej wymagać od teorii, wszakże... zaczęły już pojawiać się pewne kłopotliwe
trudności.
Koronnym obserwacyjnym dowodem rozszerzania się Wszechświata jest "przesunięcie ku
czerwieni". Od pięćdziesięciu lat tłumaczy się to zjawisko właśnie ucieczką galaktyk i w istocie nie ma
na razie lepszego tłumaczenia. Trzeba przecież dodać (o czym nie mógł jeszcze wiedzieć Ditfurth w
czasie pisania tej książki), że na sympozjum Międzynarodowej Unii Astronomicznej w Paryżu w roku
1976 grupa wybitnych kosmologów przedstawiła 21 argumentów, przemawiających na rzecz innego
wyjaśnienia. Znany fizyk szwedzki Hannes Alfven (laureat nagrody Nobla z roku 1970) posunął się
nawet do stwierdzenia, że teoria "wielkiego wybuchu" "jest tylko wspaniałym mitem". Istnieje też
ciekawa hipoteza niedawno zmarłego wybitnego polskiego elektronika Stanisława Bellerta:
"przesunięcie ku czerwieni" jest wynikiem pewnych właściwości samej przestrzeni, nie zaś efektem
ucieczki galaktyk.
Nie mogą tu przedstawiać nowych argumentów ani tym bardziej oceniać ich prawomocności
(dodam, że spotkały się z silnym oporem zwolenników teorii klasycznej). Niemniej Czytelnik tej książki
powinien sobie zdawać sprawę z pewnej możliwości. Otóż, gdyby jednak udowodniono, że
"przesunięcie ku czerwieni" nie jest wywołane ucieczką galaktyk (czyli rozszerzaniem się
Wszechświata), całą kosmologię trzeba by budować na nowo, a być może oznaczałoby to również
rewolucję w fizyce. Co ciekawe, sam odkrywca "przesunięcia", Edwin Hubble, nie wykluczał takiej
możliwości, był bowiem prawdziwie wielkim uczonym.
Na razie – powtarzam – teoria "wielkiego wybuchu" dalej święci triumfy, nie wykluczone, że poradzi
sobie w końcu z argumentami przeciwników. Możemy więc spokojnie kontynuować z Ditfurthem naszą
podróż w czasie.
Oto długa ewolucja pierwotnych obłoków wodoru doprowadziła między innymi do ukształtowania
się u krańców Galaktyki – Układu Słonecznego i Ziemi. Spośród trzydziestu teorii wyjaśniających, jak
to się stało, Ditfurth przedstawia dwie najpowszechniej dziś przyjmowane. Dla porządku wspomnę, że
w roku 1977 pojawiły się dwie nowe hipotezy. Amerykanie Wil-liam Herbst i George Assousa
(Carnegie Institution w Waszyngtonie) dowodzą, iż układy planetarne we Wszechświecie mogą być
efektem wybuchów gwiazd supernowych w obłokach materii kosmicznej. Jeśli hipoteza powyższa
zyska potwierdzenie, wesprze chyba koncepcję o wielości układów planetarnych, a tym samym i myśl
Ditfurtha: nasz układ jest obiektem raczej typowym, zatem nie powinien się niczym specjalnym
wyróżniać w Kosmosie.
Anglik Michael Woolfson powraca natomiast do starej i – zdawało się – całkowicie już
przekreślonej koncepcji swego rodaka Jamesa Jeansa. Woolfson opublikował pewne nowe dane,
wskazujące na możliwość katastrofy kosmicznej – nasze Słońce miałoby niegdyś "wyrwać pasmo
materii" z przypadkiem blisko mijającej je "zimnej" gwiazdy (Jeans sądził, że smuga materii wyrwana
została ze Słońca, nie zmienia to jednak istoty rzeczy). Z tego pasma powstały później planety.
Zdaniem znawców, hipoteza powyższa dość dobrze tłumaczy pewne nie wyjaśnione dotąd
osobliwości Układu Słonecznego. Znowu jednak wprowadza na arenę przypadek i wspiera przez to
założenie, iż układy planetarne są rzadkością (bo przecież katastrofy kosmiczne nie mogą być regułą).
Wówczas rzadkością w Kosmosie – niemal jakimś wybrykiem natury – musiałoby być również
białkowe życie...
Rozumiemy, jak dużo znaczy wyjaśnienie przyczyny powstania i mechanizmu ewolucji Układu
Słonecznego. Jest osobliwością współczesnej astronomii, iż w gruncie rzeczy jej stwierdzenia na
temat całych galaktyk i najodleglejszych gwiazd są właściwie pełniejsze i pewniejsze niż wiedza o
rozwoju najbliższych nam planet.
Zatem istnieje już Słońce, są planety i wśród nich – Ziemia. Pora na pojawienie się życia.
Niezwykle sugestywnie pokazuje Ditfurth ewolucję materii martwej i powolne wyłanianie się życia.
Odważnie i zręcznie brnie między rafami konieczności i przypadku...
Nie trzeba przypominać, że spór na temat roli przypadku (spór o charakter determinizmu w
przyrodzie) toczy się od dawna i nie jest jednoznacznie rozstrzygnięty. "Wszechświat nie był
brzemienny życiem, podobnie jak biosfera nie była brzemienna człowiekiem. Po prostu nasz numer
wypadł w ruletce w Monte Carlo. Cóż w tym dziwnego, że podobnie jak ktoś komu udało się wygrać
milion, odczuwamy niezwykłość naszej sytuacji" – napisał wybitny biolog francuski, laureat nagrody
Nobla Jacques Monod.4 Jego zdaniem życie wprawdzie mogło się pojawić, ale bynajmniej nie musiało,
więcej nawet – prawdopodobieństwo powstania życia było znikome, bliskie zeru. I stąd już wniosek:
tak niezwykłe, nieprawdopodobne zdarzenie mogło mieć miejsce najwyżej raz w ciągu miliardów lat
trwającej historii Ziemi i zapewne raz tylko w całej historii Wszechświata.
Pogląd Monoda krytykowany jest przez wielu współczesnych biologów, również Ditfurth (jak wiemy,
jest on profesorem neurologii, ma wykształcenie biologiczno-medyczne) rozwija koncepcję absolutnie
odmienną: życie jest nieuniknioną konsekwencją ewolucji materii martwej i w związku z tym ma
"uniwersalną siłę urzeczywistniania się" (s. 128). Skoro zaś tak, jest najpewniej rozpowszechnione w
Kosmosie.
Monod z jednej strony, Ditfurth zaś z drugiej – reprezentują opinie dość skrajne. Pogląd Ditfurtha
bliższy jest materializmowi dialektycznemu w tym sensie, iż uznaje w rozwoju materii obiektywną
prawidłowość, nie absolutyzuje przypadku. Można wszakże odnieść wrażenie, iż w rozważaniach na
temat ewolucji życia autor nie rozdziela wystarczająco wyraźnie pewnych odrębnych kwestii.
W pytaniu, czy pojawienie się życia jest efektem pewnego szczególnego zbiegu warunków,
wydarzeń takich właśnie, jakie miały miejsce na Ziemi – zawarte jest założenie, iż życie nierozłącznie
związane jest z formami białkowymi, znanymi nam z autopsji. Do takiego założenia uprawnia nas w
pełni dzisiejsza wiedza, ale odpowiedź twierdząca na powyższe pytanie oznacza, iż sednem rzeczy
staje się ocena ilościowa występowania we Wszechświecie układów planetarnych podobnych do
Układu Słonecznego. Bowiem tylko w takich miejscach mogły się ewentualnie pojawić istoty białkowe.
Ale nasze pytanie możemy sformułować dużo ogólniej: czy powstanie życia jest zawsze
koniecznym etapem samorzutnego komplikowania się struktur materialnych? Odpowiedź twierdząca
oznacza w tym wypadku "większe możliwości" dla życia, bo "sposób jego istnienia" nie miałby
zasadniczej wagi. Mogłyby istnieć formy życia absolutnie nam obce, niewyobrażalne i wobec tego nie
moglibyśmy ograniczać ich obecności określonymi warunkami.
Otóż Ditfurth zdaje się odpowiadać twierdząco na oba pytania, ale "dowód prawdy" przeprowadza
tylko dla odpowiedzi "tak" na pytanie pierwsze. Jest to zrozumiałe, bo weryfikacja drugiej hipotezy jest
nieporównanie trudniejsza.
Przy okazji więc tylko przypomnę: fizykochestnik Ilia Prigogine (uczony belgijski pochodzenia
rosyjskiego, laureat nagrody Nobla z roku 1977) przedstawił w roku 1971 "termodynamiczną teorię
struktur", wedle której w odpowiednich warunkach tzw. układy otwarte samorzutnie wytwarzają
bardziej skomplikowane nowe układy. Mówiąc prościej, Prigogine dowiódł, iż odpowiednio złożone
struktury zgodnie z prawami fizyki muszą przekształcać się,; w bardziej złożone, jeśli tylko spełnione
zostaną pewne warunki w ich otoczeniu. Rozwój "w stronę złożoności" byłby więc niejako
"obowiązkiem" materii. Być może, za wcześnie jeszcze na wyciąganie z termodynamicznej teorii
struktur zbyt daleko idących wniosków. Niemniej może ona być pierwszym krokiem do tiznania
odpowiedzi "tak" na nasze drugie pytanie za odpowiedź zgodną z rzeczywistością.
Na razie musimy się trzymać Ziemi – dosłownie i w przenośni. Nie odrzucając możliwości istnienia
w Kosmosie zupełnie odmiennych form życia, wróćmy jeszcze do pytania o możliwość występowania
poza naszym globem komórkowych istot białkowo-nukleinowych. Ditfurth sądzi, że Wszechświat jest
właściwie pełen takich istot. Nauki przyrodnicze dostarczają różnych argumentów pośrednich za i
przeciw. Na przykład bardzo rozbieżne są oceny liczby systemów planetarnych. Chociaż byłoby
dziwne i właściwie niezrozumiałe, gdyby Układ Słoneczny okazał się w Kosmosie wyjątkiem, to jednak
bezpośrednich dowodów na istnienie licznych systemów planetarnych nauka jeszcze nie zdobyła.
Trzeba też pamiętać o dość szczególnych cechach Ziemi jako planety. Z drugiej jednak strony niemal
każdy miesiąc przynosi ostatnio odkrycia w dalekiej przestrzeni złożonych substancji biogenicznych (tj.
takich, jakie na Ziemi służą do syntezy podstawowych cząsteczek układów biologicznych). W
obłokach międzygwiazdo-wych rozpoznano już około czterdziestu substancji, m.in. wodą, amoniak,
formaldehyd, hydrocjanid, cjanoacetylen, alkohol. W roku 1971 wykryto w obłokach kosmicznych
związek pokrewny chlorofilowi i hemoglobinie, a w roku 1972 złożony węglowodan – celulozę,
podstawowy składnik błon komórkowych ziemskich roślin! W meteorytach wykryto liczne związki
węglowe, m.in. adeninę i gwaniną – ważne składniki substancji genetycznej DNA. Nie ma wprawdzie
na razie żadnych dowodów, iż kosmiczne związki azotowo-węglowe mają coś wspólnego z żywymi
organizmami, ale jest też pewne, że na Ziemi ewolucja życia korzystała z takich właśnie związków.
W roku 1977 dwaj uczeni brytyjscy, słynny kosmolog Fred Hoyle i nie mniej wybitny astronom
Chandra Wickramasinghe, wystąpili z hipotezą, że zarodki życia krążą swobodnie we Wszechświecie i
przenoszone są na ogromne odległości przez komety (powtórzenie starej teorii panspermii Svante
Arrheniusa, jednak w postaci zmodyfikowanej i tym razem lepiej umotywowanej). Hoyle uważa, że
organizmy z Kosmosu mogły przed miliardami lat zasiedlić Ziemię i przybrać znane nam formy. I nie
tylko – inwazje obcych ustrojów na nasz glob miałyby zdarzać się wielokrotnie do dziś – większość
ginie, niszczona natychmiast przez życie ziemskie, niektóre jednak... wywołują epidemie. (Taka była
przyczyna – zdaniem Hoyle'a – m.in. wielu epidemii średniowiecznych.)
Najnowsza (nie zweryfikowana!) hipoteza Hoyle'a i Wickramasinghe'a wspiera zatem koncepcje
Ditfurtha.
Z kolei wybitny genetyk radziecki Nikołaj Dubinin uważa, że ewolucja substancji martwych musiała
wprawdzie przygotować podłoże dla rozwoju życia, ale istoty żyjące mogły pojawić się tylko jeden
jedyny raz i tak właśnie zdarzyło się na Ziemi. Ewolucja życia nie jest automatycznym przedłużeniem
ewolucji materii – musi ją zainicjować jakiś "zapłon" – szczególny czynnik (oczywiście natury
materialnej), którego jeszcze nie znamy. Dubinin skłonny jest istnienie życia wiązać przede wszystkim
z Ziemią i uznać to zjawisko za zdarzenie raczej przypadkowe, choć występujące w koniecznym ciągu
zjawisk. Znakomity astronom radziecki Josif Szkłowski powiada wręcz: "aprioryczne
prawdopodobieństwo powstania życia na jakiejkolwiek odpowiedniej ku temu planecie Galaktyki może
być dowolnie małe".5
Zatem wśród twórców współczesnej nauki istnieją całkowicie różne zdania w kwestii życia we
Wszechświecie, pasjonującej ludzi od czasów najdawniejszych.
U początków był wodór – ale ukoronowaniem ewolucji wodoru jest pojawienie się istot
obdarzonych świadomością i inteligencją. Społeczności takich istot musi być we Wszechświecie dużo.
Wobec tego następnym etapem rozwoju będzie połączenie wszystkich kultur Drogi Mlecznej "w jeden
potężny galaktyczny nadorganizm, wyposażony w świadomość..." (s. 442). Owa "supergalaktyczna"
świadomość musi być koniecznym efektem "tego wszystkiego, co się działo w minionych trzynastu
miliardach lat" (s. 419).
Taka jest końcowa teza Ditfurtha, jej uzasadnieniu poświęca ostatni ro.-:dział książki. Jest to
niewątpliwie teza piękna i optymistyczna, wychodząca naprzeciw nadziei, którą żywi większość ludzi.
Musimy sobie jednak zdawać sprawę, że tym razem autor zboczył ze szlaków wytyczonych przez
nauki ścisłe – wyprowadza nas na szeroki gościniec fantastyki naukowej. Chciałbym być dobrze
zrozumiany: nigdy nie uważałem, że idee, pomysły czy wizje, zrodzone przez naukową fantazję, są
niegodne zastanowienia. Przeciwnie – sądzę, że są źródłem ożywiającym umysły, wskazują
perspektywy, których nauka instytucjonalna zwykle nie może, a czasem nie chce dostrzegać.
Jednakże zawsze bardzo ważne jest ścisłe rozróżnienie granicy między obszarem zdobytym już przez
naukę a rozległą krainą fantastyki naukowej.
"Nieświadomość kosmiczna" jest w ujęciu Ditfurtha pewną poetycką przenośnią – chodzi o
nawiązanie fizycznej łączności z innymi cywilizacjami w Kosmosie. Taka stała łączność pozwoli
wymienić doświadczenia, poglądy, informacje, przede wszystkim zaś – pozwoli zespolić możliwości
intelektualne dla osiągnięcia postępu. Powyższa uwaga wydaje mi się potrzebna, ponieważ pojęcie
zespolonej "nadświadomości", noosfery, występowało już w historii myśli ludzkiej. Najpełniej – w ujęciu
idealistycznym – wyraził je w swym systemie filozoficznym w latach pięćdziesiątych Pierre Teilhard de
Chardin, wybitny filozof i paleontolog. Ditfurthowi przecież – jak się zdaje – chodzi o coś innego, o
pewną konkretną działalność istot świadomych, mającą na celu całkowite opanowanie Kosmosu,
stworzenie "cywilizacji wszechogarniającej".
Na temat możliwości życia rozumnego we Wszechświecie pisze się ostatnio i mówi coraz więcej.
Czytelnicy tej książki należą do pierwszego pokolenia ludzkości, które podjęło konkretne techniczne
próby nawiązania łączności z obcymi, planuje odebranie i zrozumienie ich ewentualnych sygnałów.
Przyszłość pokaże, czy są to próby bezowocne; nie ulega jednak wątpliwości, że sprawa ta ma dla
nas znaczenie zupełnie wyjątkowe. Gdyby rzeczywiście udało się nawiązać kontakt z rozumnymi
istotami spoza Ziemi, fakt ten musiałby w sposób istotny wpłynąć na całą przyszłą historie ludzkości.
Gdyby... Na razie, korzystając z możliwości, jakie mają autorzy wstępów, z których uwagami
autorzy książek nie mogą dyskutować, spróbuję wykazać pewne słabe punkty w rozumowaniu
Ditfurtha. Tak więc samo założenie wyjściowe, podawane tutaj bez zastrzeżeń – o powszechności w
Kosmosie istot rozumnych – oparte jest na wciąż niepewnych podstawach. Nie mamy jeszcze
pewności, czy poza Ziemią występuje życie w ogóle – cóż dopiero życie obdarzone świadomością.
Nie znaleziono dotąd żadnych dowodów empirycznych, które chociażby pośrednio mogły zaświadczyć
o istnieniu we Wszechświecie innych cywilizacji (mam na myśli dowody uznane przez współczesną
naukę).
W gruncie rzeczy istnieje tylko jeden, główny argument za – i ciekawe, jest to argument bardzo
dawno już wysuwany, przewijający się stale w historii rozważań na ten temat. Wydaje mi się bardzo
istotny, bo sprzeciwia się geocentryzmowi i antropocentryzmowi. W III wieku przed naszą erą tak go
sformułował epikurejczyk Metrodoros: "uważać Ziemię za jedyny zasiedlony świat w bezgranicznej
przestrzeni byłoby nonsensem równie oczywistym, jak twierdzić, że na ogromnym zasianym polu
mógłby wyrosnąć jeden kłos pszeniczny". A w XX wieku naszej ery sławny amerykański astronom
Harlow Shapley pisał: "Liczby kosmiczne są dostatecznie wielkie, a czas kosmiczny wystarczająco
długi na to, by nawet skrajnie rzadkie zjawiska zdarzały się powszechnie."6
Dla Szkłowskiego, na którego opinię raz się już powoływałem, argumenty tego typu nie mają
wielkiego znaczenia. W cytowanym artykule pisze: "Wniosek, że jesteśmy sami, jeśli nie w całym
Wszechświecie, to przynajmniej w lokalnym systemie galaktyk, uzasadniony jest nie gorzej, lecz
znacznie lepiej niż tradycyjna koncepcja wielości zamieszkałych światów." Josif Szkłowski znany jest
polskim Czytelnikom z wydanej u nas pięknej książki Wszechświat, życie, myśl7, poświęconej
omówieniu problemów życia poza Ziemią. W pracy tej – jak pamiętamy – autor prowadził do
nieuchronnego wniosku: prawdopodobieństwo istnienia bytów rozumnych we Wszechświecie, poza
Ziemią, jest bardzo duże. Wydaje się ciekawe, iż ten uczony, niegdyś jeden z gorliwszych obrońców
idei wielości cywilizacji pozaziemskich, w ostatnich latach tak radykalnie zmienił pogląd na tę sprawę!
Nie przytaczam opinii licznych uczonych będących zwolennikami tezy, której broni Ditfurth. Moim
celem jest tylko zwrócenie uwagi na istotną rozbieżność poglądów także i w tej kwestii.
Jeśli przecież zgodzimy się z założeniem o wielości cywilizacji kosmicznych, w koncepcji
"wspólnoty kosmicznej" pozostanie niestety jeszcze jeden słaby punkt. Mianowicie – w problemie
technicznej realizacji łączności między ośrodkami życia rozumnego. Utworzenie wspólnej
"superkultury" wymaga stałej wymiany informacji. Nośnikiem tej informacji muszą być fale
elektromagnetyczne, bo szybszego posłańca nie znamy. Ale nawet ich gigantyczna szybkość jest za
mała wobec rozmiarów przestrzeni kosmicznej. Rozmowa, w której wymiana myśli trwa tysiące lat (bo
większość hipotetycznych cywilizacji może być od siebie wzajem odległa o tysiące i więcej lat
świetlnych8) przestaje mieć sens. W każdym razie traci sens dla istot, których życie trwa najwyżej 100
lat, a cała historia ich cywilizacji liczy około 10 tysięcy lat.
Z naszego punktu widzenia możliwe jest więc przechwycenie sygnału od innych istot rozumnych i
wysłanie własnego sygnału do nich. Można też liczyć, że w "rozsądnych" odległościach od Słońca
znajduje się choć jedna obca inteligencja – mimo że nadzieja taka ma bardzo kruche podstawy. Ale
niemożliwa jest normalna, stała łączność z wieloma cywilizacjami, jaka byłaby konieczna dla
stworzenia ditfurthowskiej kultury międzygalaktycznej.
Chyba że znajdziemy zupełnie inne możliwości przekazywania sygnałów... To wszakże musiałoby
oznaczać odkrycie nowych, nie znanych jeszcze praw fizyki.
Ditfurth należy do tych popularyzatorów nauki, którzy mają indywidualny, charakterystyczny styl
pisarski. Stylem tym przekazuje w sposób jasny najbardziej zawiłe sprawy z zakresu współczesnej
wiedzy o przyrodzie. Przedstawia też własne, niekiedy bardzo oryginalne przemyślenia tych spraw,
własne wnioski i pomysły. Nie musi trzymać się wyłącznie tych interpretacji, które obecna wiedza
przyjmuje za obowiązujące, nie musi też przywoływać tysięcy zastrzeżeń – książka ta nie jest
podręcznikiem ani pracą naukową. Wszakże powinienem zwrócić uwagę Czytelników na
sformułowania autora, które wydają się dyskusyjne, zbyt daleko idące czy po prostu niejasne
(specjaliści znajdą zapewne takich sformułowań więcej).
Autor "historii naturalnej wodoru" dowodzi przekonywająco, że prowadząca do powstania życia
ewolucja materii odbywała się "samoczynnie, sterowana wyłącznie przez właściwości wynikające z
atomowej budowy uczestniczących w tym procesie materiałów oraz przez prawa natury" (s. 121–122).
Ditfurth – jak myślę – chce podkreślić, iż wyklucza w tym procesie udział jakichś czynników
zewnętrznych, sprawczych. Ale powinniśmy sobie zdawać sprawę, że w tym miejscu (a i w niektórych
innych) niebezpiecznie zbliża się do potępionego już w nauce "wulgarnego mechanicyzmu" czy – jak
by delikatniej powiedzieli dzisiejsi filozofowie – do tzw. redukcjonizmu. Chodzi po prostu o to, iż
zdaniem większości biologów, zjawiska i prawidłowości biologiczne nie dają się całkowicie sprowadzić
(zredukować) do fizyki i chemii, nie dają się wyjaśnić do końca wyłącznie na gruncie prawidłowości
fizykochemicznych.
Inne znowu ustępy książki skłaniają do wrażenia, jakby jej autor hołdował jakiemuś "naukowemu
pan-teizmowi", jakby obdarzył samą naturę swoistym rodzajem świadomości, rozumu. "Możliwość
świadomości i inteligencji była założona i daje się stwierdzić na tym świecie od samego początku" –
pisze we wstępie (s. 34). Albo:.....dążenie do celu i przystosowanie, uczenie się i dokonywanie prób,
twórcza inwencja, a także pamięć i wyobraźnia – wszystko to istniało już dawno, zanim pojawiły się
mózgi" (s. 31).
Nieporozumienie może wyniknąć z faktu, że Ditfurth nadaje tym wszystkim pojęciom nieco
odmienne znaczenie niż to, w jakim przywykliśmy je używać. Właśnie dlatego nie powinien się nimi
posługiwać w takim ujęciu. Lepiej w tym wypadku mówić o ewentualnych analogiach do funkcji i
zachowań właściwych mózgowi, lepiej tego rodzaju terminy wyjaśnić na gruncie cybernetyki i teorii
systemów. Stwierdzenie, iż "możliwe jest istnienie rozumu bez istnienia mózgu" (s. 29–30), jest
stanowczo zbyt daleko idącą przenośnią – nie możemy się z nim zgodzić, nie chcąc opuścić obszarów
nauki.
Oryginalną koncepcją Ditfurtha jest myśl, iż mózg ludzki jest czymś w rodzaju integratora
inteligencji, wyobraźni, pamięci, które już istniały w przyrodzie przed mózgiem, że świadomość ludzka
może być ujmowana jako kombinacje elementów już zastanych. Nie wydaje się to zbyt jasne – na
pewno również autor nie docenia niesłychanie istotnej w rozwoju mózgu i świadomości roli zachowań i
doświadczeń społecznych, w ogóle środowiska społecznego. "Świadomość" jako właściwość
ludzkiego mózgu nie jest poza tym sumą czy kombinacją jakichś elementów – jest zasadniczo nową
jakością, która na Ziemi pojawiła się – jak sądzimy – wraz z pojawieniem się Człowieka. Dyskusja na
ten temat pozostaje oczywiście otwarta.
Z innych spraw: kiedy Ditfurth powiada, że "istotne i elementarne warunki naszego bytu zostały z
góry ustanowione i zdecydowane już na początku świata" (s. 78) albo że "historia świata jest historią
rozwoju tego, co w tym początku było założone" (s. 158) – brzmi to tak jak wykładnia skrajnego
determinizmu i przypomina zarzuconą od wieków teorię preformacji (wedle której w jaju lub plemniku
tkwi już całkowicie ukształtowany miniaturowy organizm; Wszechświat w pierwszych chwilach swego
istnienia byłby więc takim "jajem", zawierającym wszystko, co się później pojawi). Jednakże, jak
sądzę, sformułowanie to jest tylko niezręcznym wyrażeniem bardzo ważnej i bardzo trafnej idei,
będącej osnową tej książki. Mianowicie idei, że zrozumienie dzisiejszego stanu przyrody (i nas, jako
jej części) jest absolutnie niemożliwe bez poznania historii rozwoju przyrody, wszystkich etapów jej
ewolucji.
Nauka zwykle zmierza do syntez. Współczesna nauka wytrwale zdąża ku syntezie najogólniejszej,
dającej jednolity obraz świata, w którym makrokosmos łączyłby się z mikrokosmosem, żywe z
nieożywionym, przeszłość – z teraźniejszością i przyszłością. Wśród przyrodników przeważa dziś
jednak pogląd, iż stworzenie nowych, uogólniających teorii mniej zależy od wykrycia jakichś nie
znanych jeszcze faktów i prawidłowości, bardziej zaś od zmiany naszego sposobu myślenia o faktach
już poznanych. Jednym słowem, zrozumienie rzeczywistości musi wiązać się z nowym spojrzeniem na
rzeczywistość.
Sądzę, iż Hoimar von Ditfurth kieruje się takim właśnie przekonaniem i chce je uzasadnić. Dlatego
ważną zaletą tej książki wydają mi się próby ukazania pewnych nawyków myślowych, do których
jesteśmy z wielu względów przywiązani, a które utrudniają rozumienie najnowszych wyników nauki.
Na przykład, ponieważ wiedza o rzeczywistości podzielona jest na liczne, nieraz bardzo wąskie
segmenty (systemy nauczania utrwalają te podziały), mamy skłonność do rozdzielnego traktowania
również samej rzeczywistości. Łatwiej na ogół przyswaja się "rozczłonkowany" i zarazem statyczny
obraz świata; trzeba czasem sporego wysiłku, by dostrzec wielorakość powiązań, współzależność
zjawisk i zmienność wszystkich rzeczy – a zwłaszcza ich historyczną naturę.
Ditfurth stara się pokazać, jak łatwo umysł poznający wpada w zasadzki antropocentryzmu, jak
zawodne jest zaufanie do tzw. zdrowego rozsądku i do możliwości własnej wyobraźni.
"Niewyobrażalność" czegokolwiek nie jest żadnym argumentem przeciw istnieniu "niewyobrażalnego".
To prawda – w XX wieku postęp nauki zmusza do rozwoju również naszą wyobraźnię. Zaczynamy
zdawać sobie sprawę, że w przyrodzie to, co uważamy za najbardziej dziwne i nieprawdopodobne,
jest bardziej prawdopodobne od tego, co przywykliśmy uważać za "naturalne" i oczywiste.
Logika sterowanych prawami przyrody przemian Wszechświata jest dla autora tej książki źródłem
"nieustającego podziwu i zachwytu". Żadna rzecz wyjaśniona w kategoriach wiedzy przyrodniczej nie
przestaje być dla niego cudowna – przeciwnie, chciałby nas przekonać, iż dopiero zrozumienie
ujawnia całą niezwykłość świata.
Dziwienie się toruje drogę poznaniu, poznawanie prowadzi do coraz większego zdumienia.
Maciej Ilowiecki
Wstecz / Spis Treści / Dalej
Mojej żonie

WSTĘP
NOWA PERSPEKTYWA

Przed około dwudziestu laty genialny amerykański reżyser Orson Welles wyprodukował film
przygodowy, który kończył się pointą najbardziej oryginalną, jaką kiedykolwiek widziałem w filmach
tego typu. W czasie wielkiego "show-down", ostatecznej rozgrywki, superłotr – Orson Welles sam grał
tę rolę – staje wobec swego śmiertelnego wroga w wygodnej odległości strzału, w jasny dzień, bez
żadnej osłony, a pomimo to w praktyce jest nieosiągalny.
Scena rozgrywa się bowiem na terenie wesołego miasteczka, a dowcip na tym polega, że granemu
przez Wellesa gangsterowi udaje się przywabić swego przeciwnika do gabinetu luster. Tam ścigany
staje przed swoim prześladowcą, nieustraszony, w pełni widoczny, ale nie w jednej postaci, lecz
wielokrotnie powtórzony w lustrzanych ścianach owego wyrafinowanego labiryntu optycznego.
Pojedynek kończy się tak, jak należało się spodziewać w tych okolicznościach. Prześladowca w
bezsilnej złości strzela raz za razem w odbicia swej ofiary. Wokół rośnie stos potłuczonego szkła, a
rewolwer jego się opróżnił, zanim trafił w postać samą.
Pomysł scenariusza był nadzwyczajny i błyskotliwy. Trudno sobie wyobrazić bardziej wyrafinowany
sposób kamuflażu. Gdy nie istnieje najmniejsza możliwość ukrycia się, gdy samemu nie można stać
się niewidocznym, jedynym ratunkiem jest stworzenie dodatkowych pozornych celów dla przeciwnika.
Od wieków stosuje się takie metody w formie uproszczonej na wojnie, odwracając uwagę wroga od
celów prawdziwych przez atrapy, jak budowa upozorowanych lotnisk albo czołgów z tektury.
Gdziekolwiek natrafiamy na takie sztuczki, kiedykolwiek sami dajemy się nabrać przez taki manewr
mylący, zakładamy, że przyczyną jest zachowanie kierowane inteligencją. Sądzimy, że
wykombinowane i celowe posunięcia strategiczne tego i innego rodzaju mogą być jedynie wynikiem
świadomego i bystrego rozmysłu. Tymczasem rozumowanie to wywodzi się z pewnego przesądu. Ten
przesąd zaś jest szeroko rozpowszechniony i ma podstawowe znaczenie, gdyż przesłania nam
możność zrozumienia przyrody i otaczającego nas świata, a co za tym idzie, także roli, jaka nam w
tym świecie przypada. W przyrodzie bowiem pojawiały się ślady działania rozumu już dawno, zanim
istniały mózgi warunkujące świadomość.
Zaczniemy od przykładu służącego za dowód: w północno-wschodnich Indiach, w Asamie, żyje
gąsienica motyla, która przekształcając się w poczwarkę chroni się przed swymi pożeraczami przez
zastosowanie dokładnie tego samego triku, który stanowi pointę wzmiankowanego filmu. Mowa jest o
gąsienicy atakusa Edwardsa, zwanego atlasem, a przez lepidopterologów – Attacus edwardsii.
Podobnie jak większość gąsienic motyli, ta również osnuwa się oprzędem, gdy nadchodzi czas jej
przepoczwarczenia. Ponadto owija się jeszcze liściem.
Już sam sposób, w jaki to robi, wydaje się świadczyć o podziwu godnej i świadomej celu zdolności
przewidywania. Zielony soczysty liść bowiem jest niezbyt elastyczny i sprężysty, aby gąsienica
potrafiła go zwinąć w kształt nadający się na powłokę ochronną. Rozwiązuje zatem pierwszy
nasuwający się problem w sposób możliwie najprostszy i najbardziej celowy: przegryza ogonek liścia
(jednakże przedtem osnuwa go, przymocowując starannie do gałęzi, aby nie odpadł!). Nieuchronnym
skutkiem jest powolne więdnięcie liścia. Innymi słowy: liść usycha, a uschnięty zwija się. Dzięki temu
gąsienica po kilku godzinach rozporządza znakomitą liściową rurką, do której może wpełznąć.
Tymczasem tyle. Ale jest to dopiero początek całej opowieści, który przecież już jest dostatecznie
zdumiewający.
Gdy się bowiem zastanowimy nad sytuacją, w jaką do tej pory wprowadził się owad, aby możliwie
bezpiecznie przebyć stadium poczwarki, natrafiamy natychmiast na pewien problem. Wprawdzie
zwiędły liść jako "opakowanie" poczwarki chroni ją, czyniąc niewidzialną, ale jasne jest, że jeden
suchy liść pośród pozostałych zielonych musi rzucać się w oczy. A ponieważ istnieją pewne
drapieżniki, szczególnie ptaki, które przez cały dzień nie zajmują się prawie niczym innym, jak tylko
poszukiwaniem pożywienia, zwłaszcza gąsienic motyli, całość mogłaby się właściwie kończyć
tragicznie. Prędzej czy później jakiś ptak nieuchronnie zabierze się do zbadania takiego suchego liścia
i natrafi na smakowitą poczwarkę. A że ptaki doskonale uczą się z takich doświadczeń, oznacza to, że
odtąd drapieżnik będzie zwracał szczególną uwagę na zwiędłe liście wiszące samotnie wśród zieleni.
Jakkolwiek sprytna byłaby sztuczka z wykonaniem liściowej rurki, wydaje się, że w końcu całość
sprowadza jeszcze większe ryzyko dla uśpionej w swym motylim bycie poczwarki.
Co właściwie powinna zrobić gąsienica dla uniknięcia tej groźby, zanim w swojej kryjówce podda
się odrętwieniu fazy poczwarczej? Przypuśćmy, że mogłaby się nas zapytać o zdanie; jakiej
udzielilibyśmy jej odpowiedzi? Wydaje mi się, że większości z nas byłoby dosyć trudno służyć dobrą
radą i znaleźć jakieś możliwe wyjście z tej sytuacji.
Tymczasem gąsienica atakusa także i tę trudność rozwiązała w sposób skuteczny i elegancki.
Sedno zastosowanego przez nią rozwiązania sprowadza się do tej samej pointy, którą znalazł przed
dwudziestu laty Orson Welles na zakończenie swego filmu. Gąsienica po prostu przegryza ogonki
jeszcze dalszych pięciu czy sześciu liści i przytwierdza te liście obok tego, do którego sama chce się
wprowadzić jako poczwarka. Tak więc w końcu na jednej gałęzi wisi sześć lub siedem suchych,
zwiniętych liści obok siebie. Jeden tylko spośród nich zawiera poczwarkę jako potencjalną zdobycz,
tamte są puste. Grają rolę atrapy.
Przyjmijmy teraz, że jakiś ptak zwróci uwagę na sześć zwisających obok siebie suchych liści i
zaczyna je badać. Jego szansa znalezienia poczwarki przy pierwszej próbie wynosi l : 5. Tego rzędu
ubezpieczenie od ryzyka stwarza dla unieruchomionej i pozbawionej przytomności poczwarki motyla
decydującą wręcz przewagę w wielkiej grze o przetrwanie. Przy każdym następnym pustym liściu ptak
coraz bardziej traci ochotę do zajmowania się w przyszłości zwiędłymi liśćmi.
Sztuczka naszej gąsienicy ma również duże znaczenie wówczas, gdy ptak przypadkowo już przy
pierwszej próbie przez szczęśliwy traf natyka się od razu na właściwy liść. Taki sukces powinien
bowiem zachęcić go do uporczywego przebadania pozostałych liści w poszukiwaniu zdobyczy. A
wtedy ptak niezawodnie natrafi na nieprzerwany ciąg pustych losów. Można zatem sądzić, że gdy
wreszcie opuści owo miejsce, uczyni to pod wrażeniem, że do celów pokarmowych suche liście w
sumie jednak nie są wdzięcznym obiektem. W takim przypadku wprawdzie jedna poczwarka się
zmarnowała, ale ptakowi na przyszłość przejdzie ochota do penetrowania zwiędłych liści, tak że
pozostałe gąsienice atakusa, oczekujące pod osłoną podobnego kamuflażu przebudzenia w postaci
motyli, nie będą już przez niego niepokojone.
Tego rodzaju wymądrkowana taktyka samoobrony nawet u człowieka wydawałaby się szczególnie
wyrafinowanym fortelem, zdradzającym pokaźny zasób inteligencji. Jak jest możliwe, że gąsienica
potrafi się w ten sposób chronić, pomimo że budowa jej centralnego układu nerwowego, a także jej
zachowanie każą wnioskować, że nie wykazuje ona inteligencji, że z całą pewnością nie ma
umiejętności przewidywania ani wyciągania logicznych wniosków?
Nic dziwnego więc, że przyrodnicy starej daty wobec takich obserwacji wierzyli w "cud". Że sądzili,
jakoby tutaj niczego nie można było wytłumaczyć ani zbadać, skoro najwyraźniej sam Pan Bóg wpoił
swoim stworzeniom potrzebną wiedzę, troszcząc się ojcowsko o ich dobro. Jednakże takim
postawieniem sprawy poddawali się jako przyrodnicy. Również nadzwyczaj modne słowo "instynkt" nie
daje nam wyjaśnienia, pomimo że wielu ludzi tak uważa. Nie jest bowiem niczym więcej jak tylko
uzgodnionym między naukowcami terminem fachowym służącym określaniu pewnych wrodzonych
form zachowania.
Cóż właściwie oznacza, jeżeli po prostu powiemy – aby pozostać przy naszym przykładzie – że
opisane zachowanie maskujące jest gąsienicy atakusa "wrodzone"? Sformułowanie jest niewątpliwie
poprawne, wyrażamy nim także słuszny i znamienny stan faktyczny, że owo osiągnięcie, które nas tak
zadziwia, nie pochodzi od samej gąsienicy. Ale przecież wiedzieć chcemy coś zupełnie innego.
Wiedzieć chcemy, kto wpadł na ten zdumiewająco sprytny pomysł, że można się zamaskować przez
skonstruowanie atrapy. W jakim mózgu zrodziła się niezwykle oryginalna myśl, aby osłabić zapał
ptaków do poszukiwań przez tak przewrotne zredukowanie ich szansy znalezienia czegokolwiek.
Etolodzy, których przedmiotem studiów są wrodzone sposoby zachowania, w wielu wypadkach
znaleźli już przekonywające i zaskakująco wszechstronne odpowiedzi. Zajmiemy się nimi później
szczegółowo w naszej książce. Obecnie wskażemy tylko na jeden wynik ich badań, dotyczący
niezwykle ważnego rozpoznania: wiedzy o tym, że w przyrodzie ożywionej istnieje inteligencja nie
związana z żadnym konkretnym organizmem, mówiąc inaczej, że możliwe jest istnienie rozumu bez
istnienia mózgu, który byłby jego siedliskiem.
Nikt nie zaprzeczy, że sposób, w jaki gąsienica indyjskiego motyla sporządza pokrowce ochronne z
liści, jest celowy i że zwierzę przez to przewiduje potrzebą ochrony dla nieruchomej poczwarki, w jaką
się zamieni, potrzebę, która powstanie dopiero w przyszłości. Nie można również zaprzeczyć, że
budowa atrap zawieszonych obok zajętego przez gąsienicę miejsca uwzględnia z zadziwiającą
precyzją zarówno zachowanie się ptaków, jak i szczególne warunki, w jakich ptaki się uczą i nabierają
doświadczeń.
Z drugiej strony nie ulega żadnej wątpliwości, że sama gąsienica, właściwie pozbawiona mózgu,
nie jest istotą inteligentną. Niemniej zachowanie jej w opisanym przypadku wykazuje określone cechy,
które słusznie uważamy za właściwe kryteria "inteligencji": celowość, przewidywanie przyszłych
zdarzeń, uwzględnianie prawdopodobnej reakcji istot żywych odmiennego gatunku. Współcześni
badacze sposobów zachowania, a wśród nich także laureat nagrody Nobla Konrad Lorenz, mówią
przy takich okazjach mimochodem o zachowaniu "analogicznym do uczenia się" bądź "analogicznym
do inteligencji".
Te nasze rozważania dotyczą oczywiście nie tylko tego wałkowanego przez nas przykładu ani też
wszelkich innych przypadków maskowań i mimikry u zwierząt oraz roślin.1 Wyłowiłem ten przykład,
ponieważ demonstruje on szczególnie wyraźnie to, o co mi chodzi. Ale nasz przewód myślowy dotyczy
również innych form biologicznego przystosowania, a nawet – jak jeszcze zobaczymy – w ogóle całej
bez wyjątku dziedziny nie tylko ożywionej, ale i nieożywionej przyrody.
Wynika z tego niezwykle fascynujące rozpoznanie o ogromnym wprost znaczeniu; Będziemy się
jeszcze niejednokrotnie nim zajmować, a obecnie pragnę je tylko zasygnalizować przez stwierdzenie,
że najwyraźniej duch i rozum wcale nie weszły na scenę tego świata dopiero z człowiekiem. Wydaje
mi się, że ten wniosek jest jedną z najważniejszych nauk, jakie możemy wyciągnąć z dorobku
nowoczesnej wiedzy przyrodniczej. Chciałbym w tej książce szczegółowo udowodnić, że dążenie do
celu i przystosowanie, uczenie się i dokonywanie prób, twórcza inwencja, a także pamięć i wyobraźnia
– wszystko to istniało już dawno, zanim pojawiły się mózgi. Musimy przestawić nasze myślenie:
inteligencja nie istnieje dlatego, że przyroda potrafiła rozwinąć mózgi, które by wreszcie umożliwiły
powstanie zjawiska "inteligencji" na końcu długiego szeregu rozwojowego.
Gdy spojrzymy na dzieje powstania życia na Ziemi, na powstanie samej Ziemi i jej atmosfery, na
rodzenie się warunków kosmicznych, stanowiących podłoże tego wszystkiego, gdy spojrzymy bez
uprzedzeń na to, co obecna nauka objawia z coraz większą dokładnością, wówczas narzuca nam się
zupełnie inna, właściwie wręcz przeciwna perspektywa:
Przyroda dlatego mogła wytworzyć nie tylko życie, lecz także mózgi i wreszcie naszą ludzką
świadomość, że duch, wyobraźnia i dążenie do celu występowały w tym świecie już od zawsze, od
pierwszej chwili jego istnienia.
Momentem decydującym jest to, że pewne zasady, które na ogół wydają nam się w sposób
oczywisty przynależne do sfery "psychicznej", w rzeczywistości działają i dają się udowodnić już w
świecie przed-świadomym, nawet już w świecie nieorganicznym – rozpoznanie to jest
prawdopodobnie najbardziej znamiennym rezultatem nowoczesnej wiedzy przyrodniczej. Wnioski
wynikające z tego odkrycia stanowią pod pewnym względem rewolucję w zakresie ludzkiego
samopoznania i poznania świata. Na marginesie zwracamy uwagę na to, jak w tym aspekcie wybija
się humanistyczna ranga nauk przyrodniczych, czemu wciąż zaprzecza wielu ludzi wykształconych,
jak z tej perspektywy całkowicie bezsensowny staje się sztuczny i nierealny podział wiedzy na nauki
"humanistyczne" i "przyrodnicze".
Punktem ciężkości historii opowiedzianej w tej książce jest odkryty przez współczesną naukę fakt,
że dawno przed powstaniem człowieka, dawno przed powstaniem jakiejkolwiek świadomości
odnajduje się w świecie i w przyrodzie ślady ducha i inteligencji. Nie chodzi nam przy tym o aspekt
ideologiczny (aczkolwiek rozpoznanie to na pewno pociągnie za sobą głęboko sięgające
konsekwencje w dziedzinie poglądu na świat). Nie mamy także na myśli owego egzaltowanego i
uproszczonego rozumowania, jakoby za porządkiem napotykanym wszędzie w przyrodzie krył się
przenikający tę przyrodę i porządkujący ją duch. Wniosek taki może jest uzasadniony i nadaje się na
temat dyskusji, ale w tym miejscu nie o tym mowa.
Dopiero gdy wykluczymy takie całkiem prawdopodobne nieporozumienie, widzimy, o co w istocie
chodzi: nauce udało się obecnie zrekonstruować w istotnych zarysach przebieg historii świata. Im
wyraźniejszy staje się obraz tego potężnego procesu, ciągnącego się przez miliardy lat, tym jaśniej
pojmujemy, że zdolność uczenia się, zbieranie doświadczeń, wyobraźnia, wybiórcze próbowanie,
spontaniczna inwencja i tym podobne kategorie od początku rządziły tym procesem. Tutaj znowu
mamy na myśli nie tylko to, że ten skomplikowany przebieg wciąż od nowa jawi się obserwatorowi
jako coś celowego, sensownego, rozumnego i przepojonego fantazją. Chodzi nam raczej o mało do tej
pory uwzględniany fakt, że w dziejach tych owe wymienione zasady dają się konkretnie prześledzić
we wszystkich szczegółach ważnych dla ich definiowania.
Okazuje się, że przesądem było nasze dotychczasowe mniemanie, jakoby zjawiska tego rodzaju
wymagały istnienia mózgu, który byłby ich motorem. Przesądem było szczególnie, jakoby wyobraźnia,
twórcza inwencja albo też przewidywanie przyszłych możliwości wymagały istnienia naszego, to jest
ludzkiego mózgu. Obserwacje dokonane nad gąsienicą indyjskiego atakusa pouczają, że tego rodzaju
osiągnięcia są na tym świecie o wiele starsze od najstarszych mózgów.
Przejawiamy niezłomną skłonność do uważania siebie za ośrodek, w którym koncentruje się
wszystko. Badanie rzeczywistości i wiedza przyrodnicza krok za krokiem rozpraszają to złudzenie. Ta
sama wiedza ongiś przekonała nas o tym, że nie żyjemy w środkowym punkcie tarczy i że kulista
Ziemia krąży wokół Słońca, które nie jest centrum Wszechświata.
Jeszcze dzisiaj dla większości ludzi Ziemia jest duchowym centrum świata, wierzą bowiem głęboko
w to, że jest ona w całym niewymiernie wielkim Kosmosie jedynym miejscem, w którym rozwinęły się
życie, świadomość i inteligencja. Obecnie – w miarę obejmowania badaniami naukowymi obszarów
położonych poza naszą Ziemią – z wolna, lecz nieustannie rozpowszechnia się rozpoznanie, że taki
pogląd w rzeczywistości jest znowu tylko nową szatą, w jakiej ukazuje się nam stare urojenie
antropocentryzmu.
Przy stawianiu każdego z tych kroków musieliśmy przełamać jakiś nawyk myślowy. W każdym
przypadku nowe spojrzenie na rzeczywistość wydawało nam się z początku absurdalne, sprzeczne z
tą rzeczywistością. Dawne pokolenia reagowały też odpowiednio. Giordano Bruno na stosie
odpokutował za podstawowe odkrycie, wstrząsające do głębi świadomością ludzkości, że nasze
Słońce jest tylko jedną z niezliczonych gwiazd w niewymiernie wielkim Wszechświecie.
Podobny los nie spotkał Karola Darwina tylko dlatego, że sto lat temu już nie tak skwapliwie
rzucano na stos niepopularnych współczesnych. Jego znaczące odkrycie, że człowiek nie został
wprowadzony do natury jako szczególny przypadek jak gdyby "z zewnątrz", lecz że stanowi jej część
składową, że jest spokrewniony z wszystkim, co w niej pełza i lata i co wraz z nim w toku jednej i tej
samej historii rozwoju powstało – owo radykalne odwrócenie perspektywy powoduje, że wielki
angielski uczony po dzień dzisiejszy jeszcze dla wielu jest podejrzany, a nawet przez wielu
znienawidzony.
Dlatego też wydaje się nam zupełnie oczywiste i nie wymagające żadnego dalszego uzasadnienia,
że pewne określone osiągnięcia, które nazywamy osiągnięciami "racjonalistycznymi" bądź
"psychicznymi", mogą powstać tylko w naszych mózgach i że świat musiał obywać się bez nich w
epoce, gdy nas nie było. Tymczasem historia przyrody nasuwa nam podejrzenie, że jest to znowu
jakiś wyraz urojeń antropocentrycznych i zapatrzenia we własny pępek. W rzeczywistości bowiem
wydaje się, iż dlatego tylko rozporządzamy świadomością i inteligencją, że możliwość świadomości i
inteligencji była założona i daje się stwierdzić na tym świecie od samego początku.
W książce chcemy iść po tych śladach, rekonstruując historię powstania i rozwoju świata o tyle, o
ile wyniki wiedzy już dzisiaj na to pozwalają. Jest to po prostu nie tylko opowieść podniecająca i
fascynująca, lecz w toku jej dowiemy się także czegoś o nas samych, ponieważ tkwią tu od początku
korzenie naszej własnej egzystencji.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

1. A JEDNAK BYŁ POCZĄTEK

Była wiosna 1965 roku, gdy Arno A. Penzias i Robert W. Wilson pierwsi usłyszeli echo powstania
Ziemi – choć o tym nie wiedzieli. Penzias i Wilson pracowali w komórce badawczej słynnej firmy "Bell
Telephone" nad skonstruowaniem specjalnej anteny odbiorczej. Są to jeszcze czasy satelitów typu
"echo", owych olbrzymich kuł z cienkiej jak papier folii aluminiowej, których bieg po torze można było
śledzić gołym okiem na nocnym niebie, ponieważ ich wypolerowana powierzchnia odbijała światło
Słońca niczym lustro. "Echa" były, zgodnie ze swą nazwą, satelitami "biernymi". Same nie dokonywały
żadnych pomiarów i nie przesyłały żadnych przekazów zwrotnych na Ziemię. Ważyły niewiele ponad
60 kilogramów, wystrzeliwane były w postaci złożonych paczuszek na wysokość 1500 kilometrów,
gdzie gaz zawarty w nich wydymał je w kule o średnicy 30 metrów.
Te olbrzymie kule, dryfujące wysoko nad ziemską atmosferą, odbijały nie tylko światło słoneczne.
Miały one przede wszystkim odbijać sygnały radiowe ku powierzchni Ziemi. Dzięki tym sygnałom
można było najdokładniej wymierzyć tor satelitów i zbadać drobne odchylenia od normy wynikające z
oporu najwyższych warstw stratosfery, występujących jeszcze na takiej wysokości. Według zasady tej
w latach 1960–1966 badano przy użyciu modelu "echa" warunki panujące w najwyższych warstwach
atmosfery ziemskiej.
Naukowcy zbudowali specjalne anteny do prze-chwytywania sygnałów radiowych odbijanych przez
te balonowe satelity; anteny mogły odbierać nawet bardzo słabe sygnały i były tak skonstruowane, że
w miarę możności eliminowały wszelkie zakłócenia. Zbudowana przez Penziasa i Wilsona antena
wyglądała jak ogromny róg długości ponad 10 metrów: na jednym jej końcu rozwierał się z boku otwór
o pokaźnym formacie 6 na 8 metrów, a drugi koniec zwężał się lejkowato, przechodząc we właściwą
aparaturę pomiarową. Całość przypominała nieco owe staroświeckie trąbki, w które dawniej bywali
wyposażeni ludzie upośledzeni słuchowo. Zresztą miała w zasadzie podobną funkcję.
Tym, co wiosną 1965 roku w trakcie wykonywania doświadczeń doprowadzało niemal do rozpaczy
Penziasa i Wilsona, był pewien "excess radio noise", szum zakłócający w odbiorniku; pomimo
wszelkich wysiłków obaj eksperci nie potrafili odnaleźć źródła tego szumu. Powinno im było to przyjść
stosunkowo łatwo, wszystko bowiem przemawiało za tym, że przyczyna tkwi w samym przyrządzie.
Jednakże jakkolwiek i w jakimkolwiek kierunku obracali swoją ruchomą antenę – szum się nie
zmieniał. Wydawało im się wykluczone, aby zakłócenie to pochodziło z zewnątrz, a jednak w
aparaturze odbiorczej żadnej wady znaleźć nie mogli.
Dzięki przypadkowi fizyk Robert H. Dicke usłyszał o trudnościach obu techników łączności. Dicke
pracował na słynnym uniwersytecie Princeton i od lat zajmował się zagadnieniami kosmologii. W
związku z tym w jego pracowni zbudowano nowoczesną aparaturę do badań i pomiarów
promieniowania kosmicznego o częstotliwości radiowej. Stąd też Dicke był obeznany z problemami,
którymi zajmowano się w komórce studiów firmy "Bell Telephone". Ponadto oba instytuty mieściły się
niedaleko od siebie, pewnego dnia doszło więc do spotkania.
Skoro tylko Dicke dowiedział się pierwszych szczegółów o charakterze "szumu zakłócającego",
który od miesięcy tak szarpał nerwy Penziasowi i Wilsonowi, zaalarmował natychmiast swoich
współpracowników i pojechał z1 nimi do oddziału badawczego "Bell Telephone" w Holmdel. To co mu
tam opowiedziano i co na miejscu zobaczył, od razu usunęło wszelkie jego wątpliwości: tajemniczy
szum, który denerwował jego kolegów z Holmdel, pochodził jednak z zewnątrz. Był zjawiskiem
kosmicznym, które on sam, Dicke, przepowiedział już przed wielu laty na podstawie teoretycznych
rozważań.
Od lat już on i jego współpracownicy daremnie szukali szczegółowego dowodu na istnienie tego
rodzaju promieniowania kosmicznego. Tymczasem Pen-zias i Wilson przez czysty przypadek natknęli
się na odpowiednie zjawisko, ale do czasu przyjazdu zespołu z Princeton nie zdawali sobie w ogóle
sprawy z tego, co im tu z nieba spadło. To co ich przyrządy odbierały na długości fal 7,3 cm, ów
dziwaczny szum, który zdawał się napływać jednocześnie ze wszystkich kierunków z jednakową siłą,
dokądkolwiek obracali swoje anteny, nie był "zakłóceniem". Był właśnie elektronicznym odbiciem
potężnej błyskawicy, owego "prawybuchu", który przed mniej więcej trzynastoma miliardami lat był
początkiem Wszechświata. Odkryte przez Penziasa i Wilsona "zakłócenie" było pierwszym uchwytnym
punktem oparcia dla poglądu, że Wszechświat nie jest nieskończony ani w przestrzeni, ani w czasie.
Wskazania na to istniały już od ponad stu lat. Jednakże nikt ich nie rozumiał i nikt nie wyciągał
nasuwających się wniosków, myśl sama bowiem zdawała się nie do pomyślenia. Dziś jeszcze
jesteśmy w podobnym położeniu. Któż wobec widoku nocnego gwiezdnego nieba nie postawił sobie
kiedyś pytania, czy tam na górze to wszystko "ciągnie się w nieskończoność". Niełatwo sobie to
wyobrazić, a już całkowicie niewyobrażalna wydaje się odpowiedź, że tam w górze, nawet w jakichś
największych odległościach, "gdzieś się to urywa". Jakżeż mogłaby wyglądać taka kosmiczna granica,
skoro wyłoniłoby się natychmiast pytanie o to, co znajduje się "poza nią"?
Przed tym samym dylematem myślowym stanęli nasi przodkowie, gdy podjęli naukowe rozważania
nad wielkością i trwaniem Wszechświata. Przedtem, przez całe wieki, ludziom w ogóle pytania takie
nie wpadały na myśl. W czasach starożytnych i długo jeszcze potem, w średniowieczu, uważano za
zupełnie samo przez się zrozumiałe, że świat jest skończony. Zagadnienie jego granic było
rozwiązywane bardzo prosto: zaraz za sferą planet i gwiazd stałych rozpoczyna się boskie niebo. Jego
niewymierność jako siedziby Boga nie nasuwała żadnych problemów, wszak w powiązaniu z Bogiem
wszystko było niewyobrażalne.
Próba odtworzenia sposobu myślenia dawnych epok kulturowych nasuwa wiele trudności. Sądzę
jednak, że wolno nam się domyślać, iż ówcześni ludzie uważali skończoność świata nie tylko za coś
koniecznego, ale za rzecz słuszną i sprawiedliwą. To, że królestwo boże, królestwo potężnego
Stwórcy, musi być nieskończone, nie wymagało żadnego uzasadnienia. W tych warunkach równie
właściwe zdawało się to, że ziemski świat człowieka, jako przeciwny biegun państwa bożego, musi
być ograniczony, był przecież jedynie przejściowym miejscem pobytu śmiertelnych dzieci Boga.
Tylko na tym tle zrozumieć można gwałtowność i agresywność, jaką wzbudził i na siebie ściągnął
Giordano Bruno swoim niebywałym duchowym odkryciem. Myśl sama, że każda gwiazda na niebie
jest słońcem, jak nasze, dzisiaj jeszcze przyprawia nas o zawrót głowy. Rozumowanie prowadzące do
wniosku, że liczba tych słońc, przekraczająca wszelkie granice naszych możliwości obserwacyjnych,
musi we wszystkich kierunkach być nieskończenie wielka w nieskończenie wielkim Wszechświecie –
dla współczesnych Bruna w końcu XVI wieku musiało stanowić ogromny szok. Załamało się
dotychczasowe poczucie bezpieczeństwa w świecie, wprawdzie wielkim, ale w zasadzie dającym się
jeszcze objąć zmysłami, w świecie chronionym i otulonym nieskończonością boskiej wszechmocy.
Przede wszystkim zarzucano heretyckiemu dominikaninowi, że odważył się przypisać
Wszechświatu pewną właściwość, przysługującą według najgłębszego ówczesnego przekonania tylko
Bogu, mianowicie nieskończoność w czasie i przestrzeni. Było to niewątpliwe bluźnierstwo. Sam
Bruno musiał chyba podobnie odczuwać swój konflikt. W każdym razie latami uporczywie odmawiał
wysłuchania mszy świętej. Trwał jednak niezłomnie przy swoim poglądzie, wierząc w słuszność swego
rozpoznania. Był zatem w pełni przekonany, tak jak wszyscy jemu współcześni, że przez twierdzenie o
nieskończoności Wszechświata stał się winny przestępstwa karanego w owych czasach śmiercią.
Nie umniejszyła jego herezji teza, jakoby Kosmos w swej nieskończoności i wiecznej
niezmienności stanowił formę, w jakiej wyraża się sam Bóg, jakoby Wszechświat właśnie dlatego
musiał być nieskończony, że był Bogiem. (Zobaczymy zresztą zaraz, że argumenty użyte w tej
dyskusji były zadziwiająco nowoczesne i nie straciły nic ze swej aktualności w świetle najnowszych
odkryć przyrodniczych.)
Pomimo wysokiego poziomu umysłowego, na jakim rozgrywał się spór między Giordanem Brunem
a współczesnymi mu teologami i filozofami, zdarzenia, które wreszcie doprowadziły do katastrofy, były
groteskowe i niepotrzebne. W roku 1592 zbiegły filozof wykładał w Helmstedt (gdzie w 1576 roku
powstał mały, ale bardzo ceniony uniwersytet, który istniał do roku 1809) i we Frankfurcie nad Menem.
Tamże dotarło do niego zaproszenie od pewnego możnego pana z Wenecji. Dlaczego Bruno
zaproszenie to przyjął – nie wiadomo. Widocznie zbyt późno spostrzegł, jak dziwaczny krył się za nim
zamiar. Wenecjanin spodziewał się bowiem, że legendarny, osnuty tajemniczą famą uciekinier
wprowadzi go w arkana czarnej magii. Skoro tylko gość zawiódł pod tym względem jego oczekiwania
– oddał go czym prędzej w race inkwizycji. Po procesie trwającym lat siedem odszczepieńca spalono
publicznie w Rzymie na stosie w dniu 17 lutego 1600 roku.
Los Giordana Bruna dziś jeszcze nie jest nam obojętny. Dziwnej siły symbolu nabiera fakt, że
pierwszy człowiek, który wpadł na niebywały pomysł, jakoby Wszechświat, w jakim żyjemy, był
nieskończenie wielki, został za to twierdzenie zgładzony przez swoich bliźnich. Jednakże, jakkolwiek
tragiczny jest przebieg całej tej sprawy – przy czym w odniesieniu do surowości wyroku nie wolno nam
zapominać, że ówczesne prawo karne jak na nasze dzisiejsze pojęcia było w ogóle bardzo okrutne –
współczucie i szacunek dla niewiarygodnego męstwa tego niezłomnego męczennika wiedzy nie mogą
nam przesłaniać faktu, że w końcu Giordano Bruno nie miał racji.
Przy użyciu radioteleskopów i obserwatorów satelitarnych astronomowie przeprowadzają obecnie
dowód na to, że w istocie nieskończoność w czasie i przestrzeni nadal stanowi przywilej boski – bez
względu na to, czy się chce w Boga wierzyć, czy też nie. W każdym razie na tym świecie
nieskończoność nie spełnia się w żadnej formie i w ogóle nie jest możliwa. Dotyczy to również
Wszechświata jako całości. Nadzwyczajne znaczenie odkrytego przypadkowo w 1965 roku przez
Penziasa i Wilsona "szumu zakłócającego" polega właśnie na tym, że – jak potwierdzają wszystkie do
tej pory w związku z tym wykonane badania – stanowi pierwszy konkretny tego dowód. Aby
zrozumieć, dlaczego tak jest, musimy rozejrzeć się nieco szerzej.
Także Immanuel Kant w półtora wieku po Giordanie Brunie uważał za oczywiste, że świat jest
nieskończenie wielki i wiecznie niezmienny. Wielu zna słynnego królewianina tylko jako filozofa.
Tymczasem jego wydana w 1755 roku Allgemeine Naturgeschichte und Theorie des Himmels (Ogólna
historia, naturalna i teoria nieba) jest dysertacją astronomiczną jeszcze dzisiaj godną czytania
(oczywiście abstrahując od nużącego i skomplikowanego stylu pisarskiego owych czasów). Kant
wyłożył w niej teorię powstania układów planetarnych – tak zwaną "hipotezę meteorytów" – która
obecnie, po przeszło dwóch wiekach, zaczyna się potwierdzać jako prawdopodobnie prawidłowe
rozwiązanie. W tej samej pracy znajdujemy także stronice, na których Kant pierwszy opisuje istnienie i
domniemany wygląd naszej Drogi Mlecznej i na podstawie tylko jemu dostępnych rysunków
obserwatorów nieba wyciąga logicznie słuszny wniosek, że poza zasięgiem naszej własnej Drogi
Mlecznej musi występować niezliczona ilość podobnych układów gwiazdowych.
Ale i ten genialny człowiek, podobnie jak Giordano Bruno, sądził, że Wszechświat jest
nieskończenie wielki, pomimo że – jak zaraz wykażemy – stosunkowo łatwo udowodnić, iż tak nie jest.
Kant również wierzył w nieskończoność świata, zresztą znamienne jest dobitne uzasadnienie tego
argumentem, że świat jest dziełem Boga, musi więc być również nieograniczony jak on. "Z tego
powodu dziedzina objawienia boskich właściwości jest równie nieskończona jak one same", pisze
Kant. Innymi słowy, porzuca on w tym miejscu nagle czysto przyrodniczą argumentację, skutkiem
czego wnioski jego są, jak dzisiaj wiemy, mylne.
To, że rzecz nie tak się miała, zaświtało po raz pierwszy w głowie pewnemu lekarzowi, Wilhelmowi
Olbersowi, który w początkach ubiegłego stulecia praktykował w Bremie. Olbers był zapewne bardzo
dobrym lekarzem, sądząc po tym, że otrzymał ufundowaną przez Napoleona pierwszą nagrodę za
najlepszą pracę na temat "krupu błoniastego" (tak wówczas nazywano błonicę). Wszystkie swoje
wolne chwile z pasją poświęcał astronomii. Również w tej dziedzinie Olbers odnosił nieprzeciętne
sukcesy. Odkrył nie mniej niż sześć komet i dwie spośród pierwszych czterech planetoid (Pallas j
Westa). Ponadto zasłynął w środowisku astronomów z tego, że opracował nową metodę obliczania
orbity komet.
Ten wszechstronny i pełen inicjatywy człowiek pewnego dnia zadziwił się nad całkiem codziennym i
nie budzącym wątpliwości zjawiskiem, nad tym, że w nocy zapada ciemność. W toku swych
astronomicznych rozważań Olbers natknął się na osobliwą sprzeczność, której widocznie nikt przed
nim nie zauważył1: jeżeli Wszechświat jest nieskończenie wielki i jeżeli ów nieskończenie wielki
Wszechświat wszędzie jest równomiernie wypełniony gwiazdami, to właściwie całe niebo powinno i po
zachodzie Słońca świecić tak samo jasno jak Słońce.
Tok rozumowania naszego lekarza z Bremy był mniej więcej taki: nieskończenie wiele gwiazd
wytwarza nieskończenie wielką jasność. Co prawda jasność gwiazdy dosyć szybko maleje w miarę
oddalania się, a mianowicie w kwadracie odległości. Oznacza to więc, że nasze Słońce z dwukrotnie
większej odległości oświetlałoby i ogrzewało nas tylko siłą jednej czwartej obecnej siły, a także, że
każda gwiazda, w rzeczywistości równie jasna jak Słońce, ale tysiąc razy odeń dalsza, miałaby dla
nas już tylko jedną milionową część siły światła naszego Słońca.
Dotąd wszystko wydaje się w najlepszym porządku. Wygląda na to, że nieskończenie wielka
jasność wytworzona przez nieskończoną liczbę gwiazd nie może nas w ogóle dosięgnąć wskutek
wzrastającej odległości gwiazd. Tymczasem Olbers wykazał, że twierdzenie takie jest błędne. Ów
uśmierzający nasze niepokoje wniosek nie może być poprawny, ponieważ liczba gwiazd wzrasta
jednak w miarę wzrostu odległości o wiele szybciej, aniżeli maleje ich jasność, mianowicie nie w
kwadracie, lecz w trzeciej potędze odległości.
Spróbujmy teraz przedstawić poglądowo, co to znaczy. Przyjmijmy więc dla przykładu zupełnie
dowolnie, że wokół Ziemi w zasięgu 10 lat świetlnych występuje 100 gwiazd, rozjaśniających nasze
noce swym łagodnym światłem. A teraz pójdźmy krok dalej i weźmy pod uwagę wszystkie gwiazdy do
odległości dwukrotnie większej, to znaczy 20 lat świetlnych. Te gwiazdy, które teraz nam przybyły i są
przeciętnie dwa razy bardziej od nas odległe, mają dla nas przez tę dwukrotnie większą odległość już
tylko jedną czwartą jasności owych 100 gwiazd, które stanowiły nasz punkt wyjścia. Jednakże – a jest
to sprawa decydująca – do dwukrotnie większej odległości, gdy założymy równomierny rozdział
gwiazd w przestrzeni, jest ich nie dwukrotnie ani czterokrotnie, lecz aż ośmiokrotnie więcej, a zatem –
800. Jeżeli znowu podwoimy odległość i będziemy rozpatrywać kulistą przestrzeń o średnicy 40 lat
świetlnych otaczającą Ziemię, okaże się, że wprawdzie jasność wprowadzonych do naszego
rozumowania gwiazd maleje do jednej szesnastej (kwadrat czterokrotnej odległości), ale jednocześnie
łączna liczba gwiazd wzrasta gwałtownie, bo 64-krotnie (to jest do trzeciej potęgi czterokrotnej
odległości!).
I tak dalej przy każdym zwiększeniu się odległości. Liczba gwiazd rośnie o wiele szybciej, aniżeli
maleje jasność poszczególnych gwiazd. A wynika to po prostu z tego, że objętość kuli, którą w naszym
modelu myślowym otoczyliśmy Ziemię, szybciej wzrasta niż jej powierzchnia, która jest dla nas
powierzchnią rzutu geometrycznego tych gwiazd.
Zatem Olbers rozumował logicznie, że gdzieś kiedyś, nawet w największej odległości, musi
wreszcie istnieć jakaś granica, od której począwszy nadwyżka wzrostu liczby gwiazd nie tylko
wyrówna, lecz poniekąd "nadrobi" spadek ich jasności. Ponieważ w nieskończenie wielkim
Wszechświecie z pewnością musi nastąpić przekroczenie tej odległości granicznej, całe niebo
powinno właściwie świecić w nocy tak jasno jak w dzień.
Na szczęście możemy problem, który tak nękał doktora Olbersa, sformułować znacznie prościej:
wystarczy sobie wyobrazić, że gdyby Wszechświat istotnie zawierał nieskończoną liczbę gwiazd
(mówimy wyraźnie: nie niewyobrażalnie wiele, lecz nieskończenie wiele!) – wówczas w każdym
najmniejszym nawet punkcie nieba nieskończenie wiele gwiazd musiałoby mieścić się jedna za drugą,
a nieskończenie wiele gwiazd w każdym punkcie nocnego nieba musiałoby stworzyć nieskończenie
wielką jasność, która i na Ziemi musiałaby być nieskończenie wielka, bez względu na to, na jakich
odległościach gwiazdy te są równomiernie rozmieszczone.
"Z tego wniosek – oświadczył Olbers – że w nocy właściwie nie powinien w ogóle zapadać mrok."
Nie było nikogo, kto mógłby mu się sprzeciwić. Jego rozumowanie, wnioski i obliczenia były nie do
odparcia. Ale naturalnie nie było również nikogo – nie wyłączając samego Olbersa – kto mógłby
zaprzeczyć temu, że pomimo przeprowadzenia tego niezbitego dowodu co wieczór zapadają
ciemności. Innymi słowy, Olbers takim postawieniem zagadnienia ujawnił klasyczny paradoks.
Z tej dziwnej i dla naukowców nieco żenującej sytuacji usiłowano wybrnąć przez hipotezę, że
Wszechświat może nie jest idealnie "przeźroczysty". Myśl ta w zasadzie była uzasadniona. Jak nam
dzisiaj wiadomo, istotnie we Wszechświecie występują ogromne masy pyłu, które – w postaci
rozległych ciemnych obłoków bądź też bardzo drobno rozproszonego tak zwanego pyłu
międzygwiazdowego – zdecydowanie tłumią, a nawet całkowicie pochłaniają światło daleko
położonych gwiazd. Zdawało-się więc, że taka koncepcja całkowicie usuwa wszelkie wątpliwości.
Jeżeli bowiem światło gwiazd nie może do nas w pełni dotrzeć, wówczas założenia doktora Olbersa,
tak teoretycznie przekonywające, po prostu nie potwierdzały się w praktyce.
Tym samym więc wydawało się, że przywrócony został stary ład i porządek. Ale było to złudzenie.
W rzeczywistości taki wybieg niepostrzeżenie wplątał naukę w nowy paradoks. O ile bowiem korzenie
postawionego przez Wilhelma Olbersa problemu tkwiły w nieskończenie wielkim rozmiarze
przestrzennym Wszechświata, o tyle omawiana hipoteza, która miała problem rozwiązać, była
niezgodna z założeniem o wiecznym trwaniu Kosmosu.
Jeżeli bowiem we Wszechświecie występują ciemne obłoki pochłaniające światło gwiazd, w takim
razie światło to (takie byłoby dzisiaj nasze rozumowanie) dawno już musiałoby owe ciemne obłoki
rozgrzać tak silnie, że świeciłyby równie jasno jak gwiazdy. Energia wypromieniowana przez gwiazdy
musi się przecież gdzieś podziać. We Wszechświecie nic nie ginie. Jeżeli energia ta nie dociera do
nas, bo przechwytują ją obłoki pyłu, znaczy to, że pozostaje w tych obłokach. I nawet jeżeli energia ta
byłaby bardzo słaba, obłoki gromadzące ją przez nieskończenie długi czas musiałyby niewątpliwie
prędzej czy później świecić same równie jasno jak gwiazdy; problemu Olbersa nie posunęliśmy więc
ani o krok dalej.
Obecnie wiemy już, gdzie tkwi błąd. Otóż Wszechświat nie jest ani nieskończenie wielki, ani
nieskończenie dawny. Tym samym odpada decydująca przesłanka paradoksu Olbersa: sednem
logicznego rozumowania genialnego astronoma amatora z Bremy było pojęcie krytycznej "odległości
granicznej". Przypominamy: Olbers na podstawie dokonanych przez siebie obliczeń wnioskował
zupełnie słusznie, że zmniejszanie się jasności gwiazd od pewnej określonej odległości począwszy
musi być wyrównane przez ponadproporcjonalny w miarę rosnącej odległości wzrost liczby gwiazd.
Tę odległość graniczną można obliczyć. Wynosi ona mniej więcej 1020 bądź – wyrażając to inaczej
– 100 kwadrylionów lat świetlnych. Wobec tej liczby rozumiemy natychmiast, dlaczego w nocy jest
ciemno. Wszechświat jest o wiele mniejszy, aniżeli sądzili Olbers i jego współcześni. Wszechświat nie
tylko nie jest nieskończenie wielki, ale jest stanowczo zbyt mały na to, aby ponadproporcjonalny
wzrost liczby gwiazd mógł się w ogóle dać odczuć w sensie przez Olbersa obliczonym. Największa
realna dla nas odległość kosmiczna mieści się w rzędzie wielkości 13 miliardów lat świetlnych. A
stanowi to tylko około jednej dziesięciomiliardowej części odległości granicznej Olbersa. (Będziemy
jeszcze szczegółowo mówić o tym, dlaczego dziś sądzimy, że obecnie Wszechświat takie ma właśnie
rozmiary.) W każdym razie jedno jest pewne, że co wieczór, gdy się ściemnia, przeżywamy namacalny
dowód tego, że Wszechświat nie jest nieskończony ani w przestrzeni, ani w czasie.
Znaleźliśmy się więc znowu w intelektualnym potrzasku, który był naszym punktem wyjściowym na
początku tego rozdziału. Jeżeli świat nie jest nieskończenie wielki, jakie właściwie są jego granice?
Jak można sobie wyobrazić takie ograniczenie świata, nie stawiając natychmiast pytania o to, co się
dzieje poza tą granicą? Innymi słowy, jak należy rozwiązać zagadnienie jakiejś ostatecznej granicy,
obejmującej bez wyjątku wszystko, co istnieje w taki sposób, że nie ma już żadnego "zewnątrz"?
Niewyobrażalność takiej granicy stała się przecież przyczyną tego, że nasi przodkowie, skoro tylko
zaczęli się zastanawiać nad tymi sprawami, z taką oczywistością przyjęli pogląd, jakoby świat był
nieskończony. Widzieliśmy, że odnosiło się to nawet do Olbersa, pomimo że natrafił on na bezsporny
dowód przeciwny.
Kolejnym doświadczeniem naukowców było, że niewyobrażalność bywa argumentem bardzo
niewłaściwym i problematycznym tam, gdzie w grę wchodzi zbadanie świata jako całości. Odkrycie
tego jest nieocenionym dziełem Alberta Einsteina. Ową oczywistość, z jaką do chwili tego wysoce
pouczającego odkrycia ludzie zawsze zakładali, że otaczające ich świat i natura aż do samego dna
swych głębi i tajemnic muszą być nie tylko zrozumiałe, ale ponadto tak ukształtowane, aby poddawały
się wyobrażeniowej zdolności naszego mózgu, ową oczywistość – z dzisiejszej perspektywy – musimy
także uważać za wyraz pewnego urojenia egocentryzmu. Dotyczy to również uporczywości, z jaką
wciąż instynktownie skłonni jesteśmy odrzucać jako mylne wszelkie zmysłowo niepostrzegalne
wyjaśnienia pewnych właściwości świata, tylko dlatego że nas nie zadowalają.
W gruncie rzeczy świadczy to o bezgranicznej naiwności, jeżeli oczekujemy, że cały świat, jaki
zastajemy wokół nas, z całym jego bogactwem i wszystkimi ukrytymi w nim przyczynami, musi mieścić
się akurat w objętości naszego mózgu. Nie wpadlibyśmy na ten niesłychany pomysł w odniesieniu do
nikogo innego poza nami. Doskonale rozumiemy, że w stosunku do wszystkich innych znanych nam
form życia jest to całkowicie wykluczone.
Nie dziwi nas, że mrówka nie wie nic o gwiazdach. Wydaje się nam także zgodne z naturą, iż
nawet rzeczywistość przeżywania małpy jest niewyobrażalnie uboższa od rzeczywistości
otaczającego ją świata. Gdy się uważnie obserwuje małpę, trudno co prawda obronić się przed
dziwnie melancholijnym uczuciem na myśl, jak blisko, a jednocześnie jak beznadziejnie zwierzę to w
swoim rozwoju duchowym zatrzymało się bezpośrednio przed umiejętnością inteligentnego
rozumowania. Ale nikomu z nas nie wpada na myśl uważać to za jakąś sprawę zagadkową,
wymagającą wyjaśnienia. Akceptujemy fakt jako coś całkowicie naturalnego.
Taki sam stosunek mamy do własnych przodków czy też innych form "przedczłowieka". Człowiek
neandertalski nic nie wiedział ani o kodzie genetycznym, ani o istnieniu atomów, nie mówiąc już o
złożonej ich budowie. A przecież ani molekularny mechanizm dziedziczenia, ani struktura atomu nie
powstały dopiero wtedy, gdy odkryliśmy je w wiele dziesiątków tysięcy lat później. Bez kodu
genetycznego także neandertalczyk nie byłby się mógł rozmnażać. Właściwości materiałów, z jakich
tworzył swoje prymitywne narzędzia, już za jego życia były określane zróżnicowaną budową atomów,
z których się już podówczas składały.
Tymczasem człowiekowi neandertalskiemu nie śniło się jeszcze o takich dziedzinach otaczającego
go świata ani o wielu jeszcze innych, które są dzisiaj dla nas sprawą codzienną. Nie dlatego, że na nie
nie natrafił, nie dlatego, że zainteresowania człowieka kopalnego szły w innym kierunku. Raczej
możemy z dostateczną pewnością sądzić, że mózg neandertalski nie był jeszcze dość wysoko
rozwinięty, aby uchwycić fragmenty rzeczywistości tak głęboko ukryte za fasadą tego, co widoczne.
Bez trudu rozumiemy, że wielkie dziedziny świata nie mogły w ogóle jeszcze istnieć w przeżywaniu
tego przedczłowieka, ponieważ mózg jego po prostu nie potrafił ich sobie przyswoić.
Podobne rozpoznanie staje się naraz niezmiernie trudne, gdy chodzi o nas samych. Nagle
zachowujemy się tak, jak gdyby całe miliardy lat dotychczasowego rozwoju służyły tylko i wyłącznie
ukształtowaniu nas na naszym obecnym szczeblu rozwojowym. Argumentujemy wówczas tak, jak
gdyby akurat właśnie w tej epoce, która przypadkowo jest nam współczesna, mózg nasz osiągnął
najwyższy spośród wszystkich możliwych stopni rozwoju, charakteryzujący się tym, że świat cały, ze
wszystkimi swoimi właściwościami i prawidłami, mógłby się w nim zawrzeć.
Prawdą natomiast jest, że położenie nasze w porównaniu z sytuacją człowieka neandertalskiego w
gruncie rzeczy nie zmieniło się w stopniu godnym uwagi. Niewątpliwie możemy odnotować znaczny
postęp naszej wiedzy o właściwościach Kosmosu. Mózg nasz od tego czasu z pewnością się rozwinął,
a nagromadzone w ciągu wieków wyniki prac tysięcy badaczy umożliwiły nam pierwszy wgląd w
niektóre aspekty świata, niedostępne gołym okiem. Ale fen postęp ostatnich stu tysięcy lat jest bardzo
nikły w porównaniu z niebywałymi rozmiarami Kosmosu oraz niewyobrażalnym skomplikowaniem i
obfitością obserwowalnych w nim zjawisk.
Dopiero gdy dzięki takim rozważaniom uporządkujemy sobie nieco odpowiednie skale, ujrzymy,
jaką bezgraniczną naiwnością jest oczekiwać, że świat we wszystkich swoich częściach stanie się dla
nas zrozumiały i zmysłowo postrzegalny. Łatwiej będzie nam uświadomić sobie, że tak być nie może
zwłaszcza tam, gdzie nasze badania odrywają się szczególnie drastycznie od warunków znanego
nam codziennego otoczenia. Nie jest więc wcale dziwne, że to, co się dzieje wewnątrz atomu, a także
na zewnętrznych obrzeżach Wszechświata, jest dla nas niewyobrażalne bądź "nieprzedstawialne".
Prawdziwie zdumiewa raczej, że w ogóle potrafimy sensownie zastanawiać się także nad tymi
obszarami Kosmosu, aczkolwiek musimy pogodzić się z tym, że udaje nam się to tylko przy użyciu
duchowych protez, jakimi są abstrakcyjne formułki i niepoglądowe symbole.
Odkrycie, że świat jako całość jest odmienny od tego, co jest zgodne z naszymi przyzwyczajeniami
i zdolnością naszej wyobraźni – oto jedyne w swoim rodzaju osiągnięcie Alberta Einsteina. Wynikiem
jego rozmyślań jest legendarna teoria względności, w której nazwie wszystko nieomal jest mylące.
Przede wszystkim nie jest już teorią. Co najmniej od owego dnia w sierpniu 1945 roku, w którym
nastąpiła zagłada Hiroszimy, ponieważ bez odkrytej przez Einsteina identyczności materii i energii nie
istniałaby możliwość skonstruowania bomby atomowej. Niezależnie od tego, od początku o tyle nie
była w ogóle teorią, że – wbrew temu, co wielu ludzi dzisiaj jeszcze mniema – nie była to jakaś śmiała
spekulacja wymyślona przy biurku. Przeciwnie, punktem wyjściowym były wyniki doświadczeń, a więc
fakty, których nie można było zrozumieć przy pomocy znanych do tej pory praw natury.
Najważniejszym punktem wyjścia był całkowicie zagadkowy podówczas rezultat pewnego
doświadczenia, przeprowadzonego w roku 1881 w Chicago przez amerykańskiego fizyka Alberta
Michelsona.
Michelson skonstruował przyrząd optyczny, który dzięki określonemu ustawieniu zwierciadeł
umożliwiał mu pomiar prędkości światła pochodzącego od Słońca – raz prostopadle względem orbity
Ziemi, a drugi raz w takim położeniu, że prędkość ruchu orbitalnego Ziemi powinna zsumować się z
prędkością światła. Prędkość światła wynosi 300 000 kilometrów na sekundę, a prędkość Ziemi
względem źródła światła, to jest Słońca, tylko 30 kilometrów na sekundę. Dlatego też wynik w
pierwszym przypadku powinien wynieść właśnie 300000, a w drugim 300030 kilometrów na sekundę.
Różnica była bardzo mała. Jednakże Michelson tak znakomicie zbudował swój przyrząd, że różnica ta
musiała dla niego być bezspornie wyznaczalna.
Historyczne znaczenie tego doświadczenia polega na tym, że nie dało ono oczekiwanego wyniku.
W obu przypadkach Michelson otrzymywał tą samą wartość 300 000 kilometrów na sekundę.
Jakkolwiek Amerykanin obracał swój cenny przyrząd, prędkość własna Ziemi po prostu nie pozwalała
się dodać do prędkości światła. Ponieważ doświadczenie było stosunkowo proste i przejrzyste, wynik
wydawał się całkowicie zagadkowy, trudno było przecież wątpić w realność obiegu Ziemi wokół
Słońca.
W następnych latach niejednokrotnie powtarzano doświadczenie z tym samym (negatywnym)
rezultatem; dla fizyków była to nierozwiązalna łamigłówka. Dopiero Einstein w 1905 roku wpadł na
wyjaśnienie, wyglądające zrazu na absurd, które jednak w końcu doprowadziło go do opracowania
słynnej "teorii". Można rzec, iż Einstein dlatego rozwiązał problem doświadczenia Michelsona, że za
punkt wyjścia nie wziął wcale oczekiwanego przez wszystkich wyniku, lecz przyjął za podstawę swoich
rozważań otrzymywany rezultat – aczkolwiek dziwaczny – jako fakt, pomimo że zdawał się on urągać
wszelkim zasadom , logiki.
Powszechnie oczekiwano, jako rzeczy zupełnie oczywistej, że prędkość Ziemi może być dodawana
do prędkości światła. Sytuacja byłaby zatem równie prosta, jak na przykład człowieka, który spaceruje
sobie korytarzem wagonu jadącego pociągu pośpiesznego. Jeżeli założymy, że pociąg jedzie z
szybkością 100 kilometrów na godzinę, a podróżny idzie 5 kilometrów na godzinę w kierunku jazdy,
wówczas pieszy porusza się w stosunku do terenu, przez który pociąg jedzie, z prędkością 105
kilometrów na godzinę. Można to zmierzyć i wynik będzie właśnie taki. W opisane j " sytuacji obie
poszczególne prędkości, pociągu i spacerującego w nim podróżnego, sumują się. Wynik odpowiada
więc znanej z klasycznej mechaniki zasadzie dowolnego sumowania prędkości, która wydaje się
całkowicie sama przez się zrozumiała.
W świetle tej zasady zupełnie niezrozumiałe było więc, dlaczego tego wyniku dodawania nie
otrzymuje się przy Michelsonowskim doświadczeniu. Prawda, że jedna z dwóch dodawanych
prędkości – prędkość światła – była w tym doświadczeniu niewspółmiernie większa od obu prędkości
w przykładzie z pociągiem pośpiesznym. Ale zdawało się, że różnica ta nie może zaważyć na
zasadzie doświadczenia ani na oczekiwanym wyniku.
Genialny pomysł Einsteina polegał na hipotezie, że rzędy wielkości owych prędkości w obu
doświadczeniach mogłyby może jednak mieć coś wspólnego z zasadą tych doświadczeń – chociaż
wydaje się to zupełnie niezwykłe i niewyobrażalne. Może świat w zasięgu tak bardzo wielkich
prędkości jak prędkość światła jest inny aniżeli to, co znamy przykładając skalę naszego świata
codziennego?
W trakcie tych rozważań zrodziła się ponadto u Einsteina wzrastająca nieufność wobec pozornej
logiki zasady dowolnego sumowania prędkości. Wprawdzie na pierwszy rzut oka zasada ta była
przekonująca i zdawała się nie wymagać żadnych wyjaśnień. Ale gdy się ją konsekwentnie
przemyślało do końca, prowadziła w przypadkach krańcowych do wyników nasuwających duże
wątpliwości. Dowolne dodawanie oznacza przecież, że w zasadzie można do siebie dodawać
poszczególne prędkości tak długo, że w końcu dochodzi się do prędkości nieskończenie wielkiej.
Tymczasem w rzeczywistości nie powinny właściwie istnieć prędkości nieskończenie wielkie,
rozumował Einstein dalej, gdyż oznaczałoby to, że wszystkie, największe nawet odległości w
przestrzeni Wszechświata mogą zostać pokonane bez żadnego nakładu czasu, "momentalnie" (to jest
właśnie z nieskończenie wielką prędkością), a jest to wyraźny absurd. Tym samym znaleziony został
punkt wyjścia do decydującego kroku, który pierwszy postawił Einstein: jeżeli nie istnieją
nieskończenie wielkie prędkości, to istnieć musi jakaś największa prędkość, najwyższa prędkość
graniczna, której nie może przekroczyć nikt i nic, żadna materia i żadne promieniowanie.
Jeśli tak jest, to wyjaśnienie niezrozumiałego do tej pory rezultatu doświadczenia Michelsona
leżało jak na dłoni. Wyniku jego w ogóle już nie trzeba było tłumaczyć. Wystarczało przyjąć, że
właśnie prędkość światła jest ową największą, niczym innym w Kosmosie nie dającą się przewyższyć
prędkością. W takim razie jasne się stało, dlaczego nie można już było do niej dodawać żadnej innej
prędkości. Einstein zakończył swoje rozważania stwierdzeniem, że doświadczenie Michelsona można
zrozumieć tylko przy założeniu, że nic – nawet samo światło – nie może się poruszać prędzej niż
około 300 000 kilometrów na sekundę. W toku naszych badań nad przyrodą w ciągu ostatnich stuleci
musieliśmy się wciąż od nowa oswajać z tym, że rzeczywistość nie jest taka, jak sądziliśmy.
Dowiedzieliśmy się, że grom i błyskawica nie są tworem zagniewanych bogów, lecz niewidzialnych i
niewyobrażalnych pól elektromagnetycznych. Przyzwyczailiśmy się do tego i wyciągnęliśmy stąd
pewne korzyści. Przykłady takie można dowolnie mnożyć, począwszy od odkrycia kulistego kształtu
Ziemi aż do nieoczekiwanego stwierdzenia, że Wszechświat jest skończony.
W żadnym z tych przypadków nie zastanawialiśmy się dłużej nad tym, dlaczego tak jest. To samo
powinno dotyczyć sprawy prędkości światła. Nikt – nawet sam Einstein – nie odpowie nam na pytanie,
dlaczego prędkość światła jest najwyższą z wszystkich możliwych prędkości. Po prostu tak jest.
Dowodem tego doświadczenie Michelsona, a nam nie pozostaje nic innego, jak fakt ten przyjąć, nawet
gdyby jego skutki miały być najbardziej sprzeczne z naszymi utartymi wyobrażeniami. Nawet gdyby
były sprzeczne z naszą logiką. Nasza logika bowiem i siła naszej wyobraźni są ludzkie. Prędkość
światła natomiast i jej osobliwości są cechami Wszechświata. A rzeczy te wcale nie muszą sobie
wzajemnie odpowiadać.
Rozpoznanie to jest decydującym przełomem wywołanym przez teorię względności. Kto je
zrozumie, ten uchwycił znaczenie tej rewolucyjnej teorii. Od czasu Einsteina pewne jest, że odpowiedź
na pytanie, co wewnętrznie spaja świat, wygląda inaczej, niż ludzie oczekiwali przez dziesiątki
wieków: odpowiedź ta jest niepoglądowa. Nikt nie może powiedzieć, dlaczego prędkość światła w
pozbawionej powietrza przestrzeni wynosi właśnie 299 792,5 kilometrów na sekundę (taka jest obecna
najdokładniejsza wartość) i dlaczego akurat ta wartość określa największą prędkość możliwą na tym
świecie.2 Musimy się pogodzić z tym, że tak jest. To samo dotyczy wszystkich konsekwencji
nieuchronnie wynikających z tego odkrycia.
Konsekwencje te tworzą właściwą treść teorii względności. Nie możemy tu szczegółowo
rozpatrywać każdej z nich. Ponieważ są zmysłowo niepostrzegalne, byłoby to możliwe tylko z pomocą
skomplikowanych wzorów matematycznych. Pragnę więc na jednym jedynym przykładzie wykazać w
najprostszej formie, dlaczego fakt, że prędkość światła jest największą prędkością, ma tak brzemienne
w skutki znaczenie: otóż jeżeli we Wszechświecie nie ma możliwości szybszego nawiązywania
kontaktów bądź dokonywania obserwacji, to na przykład pojęcie "jednoczesności" staje się
bezsensowne.
Mówiąc dokładnie, astronomowie nasi na niebie obserwują właściwie zjawy. Ciała niebieskie, które
oglądają bądź fotografują swymi przyrządami, ściśle biorąc, w ogóle już nie istnieją. W związku ze
skończonością prędkości światła bowiem widzimy odległą od nas na przykład o 10 lat świetlnych
gwiazdę, taką jaka była 10 lat temu. Dla praktyki obserwacji astronomicznych jest to zwykle bez
znaczenia. Ale przecież w gruncie rzeczy ma to ogromne znaczenie, że ani tej, ani wszystkich innych
gwiazd nigdy w żaden sposób nie będziemy mogli ujrzeć w takiej postaci, jaką mają naprawdę w chwili
obserwacji.
Załóżmy sobie teraz, że dzięki przypadkowi u nas na Ziemi, a "jednocześnie" na jednej z planet
owej o 10 lat świetlnych od nas oddalonej gwiazdy następują wielkie wybuchy wulkaniczne. Co.
oznacza wtedy właściwie owo "jednocześnie"? Ani my, ani żaden hipotetyczny obserwator na dalekiej
planecie nie moglibyśmy przeżyć tych wybuchów jednocześnie. Obraz eksplozji potrzebuje 10 lat do
przebycia odległości między planetami, a skoro prędkość światła jest największą prędkością w ogóle
możliwą, nie ma niczego, co mogłoby nas lub tamtego obserwatora poinformować w czasie krótszym
o tym, że i kiedy u partnera nastąpił wybuch.
Jeżeli sobie raz głęboko przemyślimy tę sytuację, zobaczymy, że ona sama już powoduje, iż
pojęcie "jednoczesności" staje się bardzo blade i właściwie sztuczne. Naturalnie można wstecz, na
podstawie znanej odległości między obiema planetami, z pozycji każdej z nich sprawdzić, czy erupcje
sprzed dziesięciu lat nastąpiły istotnie w tym samym czasie. Ale nigdy, z zasady, nie można tego
przeżyć czy też bezpośrednio obserwować. Szansę taką miałby tylko przypadkowy obserwator
oglądający wybuchy wulkaniczne z jakiegoś trzeciego ciała niebieskiego, znajdującego się dokładnie
pośrodku drogi między obiema planetami. Obserwator taki mógłby rzeczywiście ujrzeć eksplozję obu
wulkanów jednocześnie, chociaż on również nie przeżyłby tego jednocześnie z zajściem obu tych
wydarzeń, lecz – zgodnie ze swą środkową pozycją – dopiero w pięć lat później.
Zanim przedwcześnie pogodzimy się z ową ograniczoną "jednoczesnością", powinniśmy wiedzieć,
że wiąże się z tym jeszcze jedna zasadnicza komplikacja. Załóżmy, że koło owej planety z naszym
trzecim obserwatorem, położonej w środku drogi, przelatuje bardzo szybki statek kosmiczny. W tej
samej chwili, w jakiej obserwator na planecie widzi "jednocześnie" oba wybuchy wulkaniczne (jak
mówiliśmy – z pięcioletnim opóźnieniem), statek kosmiczny właśnie także mija tę środkową planetę.
Pilot jego znajduje się więc w tym momencie także dokładnie w środku między Ziemią a daleką
planetą. Leci on nieomal z prędkością światła z powrotem ku Ziemi i również obserwuje oba
"zdarzenia". I cóż widzi?
Pomimo że pilot w czasie swego lotu kosmicznego w tym momencie czyni obserwacje z tego
samego miejsca, co jego kolega na planecie będącej w spoczynku – nie widzi on wcale obu
wybuchów wulkanicznych jednocześnie. Wskutek bowiem zawrotnego tempa, w jakim pędzi w
kierunku ziemskiego wulkanu, wychodzące stamtąd promienie światła trafiają do jego oczu
zdecydowanie wcześniej niż promienie tamtego wulkanu, od jakiego się oddala z tą samą prędkością.
Teraz powstał już zamęt straszliwy. Kto więc teraz ma "rację"? Obserwator na planecie w spoczynku
czy też pilot w swoim pędzącym statku kosmicznym? Pierwszy twierdzi, że widział jednoczesny
wybuch obu wulkanów. Pilot gwałtownie mu zaprzecza i gotów jest nawet udowodnić zdjęciami
filmowymi, że wulkan na Ziemi wybuchnął wyraźnie wcześniej od tamtego. Który z nich ma rację?
Który z nich relacjonuje prawidłowo "rzeczywistą sytuację"?
Einstein udzielił salomonowej odpowiedzi: "obaj". Nie można uznać żadnego z obu miejsc
obserwacyjnych za uprzywilejowane, za "jedynie właściwe". Nie istnieje żadne kryterium, które
uprawniałoby nas do takiej decyzji. Jedyny możliwy w tym przypadku logiczny wniosek polegać może
wyłącznie na stwierdzeniu, że w rzeczywistości "jednoczesność" nie istnieje, w każdym razie, gdy w
grę wchodzą bardzo wielkie odległości i bardzo wielkie prędkości. Jednoczesność dwóch zdarzeń
zależy od tego, czy i z jaką prędkością porusza się obserwator. Czas zależy więc tutaj od "stanu
przestrzennego" (a mianowicie od prędkości) obserwatora. W związku z tym wszystkie wypowiedzi o
czasie muszą uwzględniać te warunki przestrzenne. Innymi słowy: czas jest powiązany z przestrzenią
("względność"). Stąd nazwa teorii względności. Czas i przestrzeń są wzajemnie od siebie zależne.
Konsekwentne kroczenie raz obraną drogą doprowadziło Einsteina do odkrycia, że czas przy
prędkościach zbliżonych do prędkości światła płynie wolniej i że materia w rzeczywistości jest tylko
pewną formą stanu energii. A w dziesięć lat później, w 1915 roku, doszedł do przekonania, że
przestrzeń również, tak jak czas, nie może być uważana za "absolutną". Podobnie jak czas zależny
jest od przestrzeni, tak samo cechy przestrzeni określane są (i podlegają zmianom) przez zawartą w
niej materię. Ponieważ zaś Wszechświat wszędzie jest wypełniony dosyć równomiernie materią, musi
być "zakrzywiony" odpowiednio do ilości i rozdziału tej materii.
Dlaczego tak jest, można znowu udowodnić tylko trudnymi wzorami matematycznymi. Nam
wystarczy, gdy powiemy, że obecnie na całym świecie nie ma już żadnego poważnego fizyka ani
matematyka, który by jeszcze wątpił w te wyniki teorii względności. Kto musi się przyznać, że mu się
nie udaje wyobrazić sobie czegokolwiek pod pojęciem "zakrzywionej przestrzeni", niechaj się nie
obawia, że jest to objaw braku inteligencji czy wykształcenia. Einstein też nie był lepszy. Nie ma
człowieka, który mógłby sobie wyobrazić zakrzywienie przestrzeni. Ale wzory matematyczne
wykazują, że przestrzeń jest zakrzywiona.
Wzory matematyczne mają wiele podobieństwa do sond kosmicznych wystrzeliwanych przez
naukowców, którzy dotarli do granicy wydolności naszej wyobraźni i żywią nadzieję, że sondy
przyniosą im sensowną odpowiedź na pytanie dotyczące prawdy o naszym świecie, prawdy
znajdującej się poza tą granicą. Gdy Einstein spróbował za pomocą swoich wzorów dowiedzieć się
czegoś o całkowicie niewyobrażalnym sposobie, w jaki Wszechświat – nie będąc nieskończony –
może być ograniczony, otrzymał odpowiedź, że przestrzeń tego Wszechświata jest zakrzywiona i
dlatego żadnych granic nie potrzebuje.
Aczkolwiek wynik ten jest całkowicie zmysłowo niepostrzegalny, jest on nadzwyczaj zadowalający.
Dlaczego tak jest, można sobie przynajmniej w tym przypadku uprzytomnić na podstawie pewnego
porównania. Istnieje bowiem na kolejnym niższym poziomie w pełni analogiczna i zmysłowo
postrzegalna sytuacja przestrzenna: jest nią powierzchnia kuli. Powierzchnię kuli można uważać za
płaszczyznę dwuwymiarową, tak zakrzywioną w kolejnym wyższym (to jest trzecim) wymiarze, że jest
ona powierzchnią zamkniętą w sobie. Wskutek tego zakrzywienia powierzchnia kuli nie jest
nieskończenie wielka, pomimo że nie ma żadnych granic. Jakkolwiek połączenie tych dwóch
właściwości może się w pierwszej chwili wydawać paradoksalne, każdy zdoła się łatwo przekonać, że
tak właśnie jest, patrząc na zwyczajny globus.
Z wzorów Einsteina wynika, że zupełnie podobnie nasz trójwymiarowy Wszechświat jest
zakrzywiony w kolejnym wyższym (a w tym przypadku byłby to czwarty) wymiarze, tak że jest
zamknięty w sobie, nie mając żadnej granicy. Ten wynik dlatego jest tak zadowalający, że wreszcie
uwalnia nas z owego umysłowego potrzasku, o jakim tylokrotnie już wspominaliśmy. Pomimo że sobie
tego nie umiemy wyobrazić, możemy jednak obecnie przynajmniej wiedzieć, że Wszechświat może
być jednocześnie nieograniczony, a zarazem nie być nieskończenie wielki. Wielu ludzi odczuje
zmysłową niepostrzegalność takiego rozwiązania jako przykrość. Ale po tym wszystkim, cośmy
tymczasem rozważyli, nie powinno nas to już tak bardzo zdumiewać. Mówiąc o zagadnieniu granic
Wszechświata obracamy się przecież naprawdę już na samych krańcach zdolności pojmowania
naszych mózgów, wyhodowanych w warunkach ziemskich.
Stąd też musimy wystrzegać się tego, aby chcieć wyczytać jeszcze więcej z owego porównania, za
pomocą którego usiłowaliśmy wytłumaczyć sobie informację naszej "matematycznej sondy
kosmicznej". Z pewnością kusi nas, aby przykład ten uważać za dowód realności czwartego wymiaru.
Jeżeli nasz trójwymiarowy Wszechświat ma być zakrzywiony "w kolejnym wyższym wymiarze", to
należałoby sądzić, że ten "kolejny wyższy wymiar" chyba musi naprawdę istnieć. Niemniej trzeba tu
zachować dużą wstrzemięźliwość. Porównaniem z powierzchnią kuli wytłumaczyliśmy sobie
niezrozumiałą dla nas informację wzoru, ale nikt nie wie, czy tym samym już nie wypaczyliśmy
oryginalnego przekazu. Stąd niesłuszne byłoby sądzić, że z owej przetłumaczonej na zrozumiały język
wiadomości, a więc modelu myślowego powierzchni kuli, można będzie jeszcze odczytać dalsze
prawidłowe informacje. Doszliśmy bowiem chyba definitywnie do pewnej nieprzekraczalnej dla
naszych mózgów, granicy, poza którą nawet dostarczone przez matematykę "sondy" nie wniosą już
żadnej informacji do znanego nam swojskiego świata.
Muszę się przyznać, że niekiedy przyłapuję się na dziwnej myśli, że może jednak jakiś obserwator
z czwartego wymiaru przygląda się temu, jak darninie się trudzimy, aby sobie wyobrazić "zakrzywioną
przestrzeń", i jak przy tym raz po raz obijamy się wcale nie o granice Wszechświata, lecz – naszego
własnego mózgu. Może wówczas jego również nachodzi uczucie melancholii, gdy sobie uświadamia,
jak blisko, a jednocześnie jak beznadziejnie zatrzymaliśmy się w naszym rozwoju umysłowym
bezpośrednio przed możliwością wyobrażenia sobie także i czwartego wymiaru.
Tak więc po upływie ponad trzystu lat od gwałtownej śmierci Giordana Bruna (którego miejsce kaź-
ni dawno, bo w 1889 roku, uczczono postawieniem pomnika) nauka ludzka znalazła odpowiedź na
pytanie, jak zbudowany jest Wszechświat jako całość: jest zamknięty w sobie, więc nieograniczony,
lecz skończony.3
W związku z taką budową Wszechświata jakiś wyimaginowany statek kosmiczny, który mógłby
dostatecznie długo leoieć przed siebie dokładnie po prostej, po upływie bardzo długiego czasu
(prawdopodobnie po 25 do 30 miliardów lat) niewątpliwie powróciłby znowu do swego miejsca
startowego. Nawet gdyby pilot i kapitan sterowali zawsze najdokładniej prosto przed siebie, wynik nie
uległby żadnej zmianie z tej samej przyczyny, dla której na powierzchni kuli, na przykład na naszym
globie, jeśli się idzie dostatecznie dokładnie prosto przed siebie, nie można uniknąć tego, aby
powrócić do punktu wyjścia.
Pasażerowie owego utopijnego statku kosmicznego, dokądkolwiek by lecieli, nie czuliby nigdy
jakiegokolwiek skrępowania swobody ruchu. Z każdego punktu swej podróży widzieliby podobny
obraz: nieprzebraną liczbę gwiazd i dróg mlecznych równomiernie rozdzielonych w przestrzeni we
wszystkich kierunkach, dokąd tylko sięgałyby ich możliwości obserwacji. Pasażerowie nie zauważyliby
tego, że w toku swej podróży, wskutek szczególnych właściwości przestrzeni, jaką przemierzają,
lecieliby zawsze tylko na trasach, które w czwartym wymiarze są zakrzywione i biegną z powrotem do
punktu wyjścia. Mózgi ich bowiem nie potrafią uchwycić takiego "zakrzywienia przestrzeni".
Wszystkie problemy zdawały się więc rozwiązane w sposób zadowalający, wszelkie sprzeczności
usunięte. Einsteinowska odpowiedź na prastare pytanie jest jednym z najwspanialszych osiągnięć
ducha ludzkiego. Jest ona tym bardziej podziwu godna, że znajduje się właściwie prawie już poza
zasięgiem naszego rozumu. A jednak istniał pewien drobny szczegół, który drażnił Einsteina. Gdy
zajmował się nowym językiem wzorów, pozwalającym na opisanie zakrzywienia Wszechświata, za
każdym razem przy dokładniejszym rozpatrzeniu wynikało, że Wszechświat ten właściwie nie może
być stały. Jakkolwiek by liczył, rezultat był zawsze taki sam. Wzory wskazywały na to, jakoby
zakrzywiony w opisany sposób Wszechświat nie mógł być trwały. Matematyczne symbole zawierające
zakodowane właściwości Wszechświata mówiły, że albo ten skończony i zakrzywiony Wszechświat
musi się zapaść w sobie, albo rozlecieć na wszystkie strony.
Jest to naprawdę niebywała rzecz, że informację tę można było wyczytać już z wzorów Einsteina,
zanim istniała najmniejsza nawet wskazówka na to, że tak może być istotnie. Gdy się zna dalszy
przebieg sprawy, wówczas ten historyczny fakt staje się oszałamiającym przykładem niesamowitej
wręcz skuteczności, z jaką "matematyczne sondy kosmiczne" mogą przebadać dziedziny niedostępne
naszej wyobraźni.
Sam Einstein w owym czasie nie miał jeszcze pełnego zaufania do swoich wzorów. Uzyskana
informacja wydawała mu się nazbyt nieprawdopodobna. Wolał do równań swoich sztucznie wstawić
dodatkową liczbę, którą świadomie dobrał tak, aby usunąć informację, która mu przeszkadzała. Liczbę
tę, wprowadzoną pomiędzy liczne człony swoich skomplikowanych równań, nazwał "członem
kosmologicznym" (kosmologia to jest to, o czym tutaj cały czas mówimy, nauka o budowie
Wszechświata). Wszystkim jego kolegom po fachu manipulacja ta wydawała się przekonywająca i
dopuszczalna. Przecież nie można było chyba wątpić w stałość i ciągłość Wszechświata. Musiała więc
istnieć jakaś siła przyrody, odpowiadająca wprowadzonemu dodatkowo przez Einsteina "członowi
kosmologicznemu", siła, która jest przyczyną, że Wszechświat pomimo swego zakrzywienia jest
trwały. Przyjdzie czas, że siła ta zostanie odkryta.
Po tym wszystkim, cośmy tutaj mówili, nie pozbawiony pikanterii jest fakt, że wielki Einstein wstawił
dodatkowo do swego wzoru "człon kosmologiczny" po prostu dlatego, że – wstyd to nawet głośno
powiedzieć – nie potrafił sobie "wyobrazić", że świat nie jest trwały. Miałoby się wręcz ochotę
powiedzieć, że to, co nastąpiło zaraz potem, było karą za tę niekonsekwencję.
Krótko przed końcem pierwszej wojny światowej w Mount Wilson w Kalifornii odbyło się, po
dziesięcioletnim okresie budowy, poświęcenie nowo skonstruowanego teleskopu zwierciadlanego.
Przyrząd ten miał zwierciadło o średnicy 2,5 metra i był przez trzydzieści lat największym teleskopem
na Ziemi. Dzięki niemu w 1926 roku udało się szefowi obserwatorium Edwinowi P. Hubble'owi
"rozłożyć" mgławicę Andromedy na pojedyncze gwiazdy. Był to pierwszy w dziejach nauki
przeprowadzony dowód, że owe niewidzialne gołym okiem tak zwane spiralne mgławice, pojawiające
się w niezliczonych ilościach na fotograficznych płytach astronomów, są systemami dróg mlecznych
(galaktykami), położonymi daleko poza naszą własną Drogą Mleczną.
Nic dziwnego, że w następnych latach uwaga astronomów dysponujących nowym olbrzymim
teleskopem skierowana była przede wszystkim na owe obiekty niebieskie. I znowu właśnie Hubble
dokonał kolejnego sensacyjnego odkrycia, wysuwając twierdzenie o słynnej "ekspansji
Wszechświata".
Już od 1912 roku gromadziły się pewne obserwacje przemawiające za tym, że linie widmowe
mgławic spiralnych ogólnie przesunięte są chyba zbyt daleko w kierunku fal dłuższych, a więc
czerwonej części widma. Obecnie Hubble i jego współpracownicy w trakcie systematycznych badań
przeanalizowali szczegółowo owo przesunięcie linii widmowych ku czerwieni. Potwierdziło się przy
tym, że w praktyce można je zaobserwować w widmach wszystkich mgławic spiralnych. Jednakże
najważniejszy moment w odkryciu Hubble'a polegał na udowodnieniu, że przesunięcie linii widmowych
ku czerwieni jest tym wyraźniejsze, im większa jest odległość badanej mgławicy. Z tego rezultatu
długoletnich badań Hubble wyciągnął wreszcie w 1929 roku jedyny możliwy i do tej pory obowiązujący
wniosek: przesunięcie ku czerwieni, zgodnie z tak zwanym zjawiskiem Dopplera, należy uważać za
przejaw ruchu ucieczki wykonywanego przez wszystkie mgławice.4 Zatem wszystkie mgławice
spiralne z wielkimi prędkościami oddalają się od siebie we wszystkich kierunkach. A prędkość ich jest
w stosunku do siebie tym większa, im bardziej są od siebie odległe.
W przypadkach krańcowych owe prędkości ucieczki są niewiarygodnie wielkie. Przy tym
najbardziej od nas oddalone obiekty od wielu lat nie są już wcale żadnymi mgławicami spiralnymi, lecz
dosyć tajemniczymi tak zwanymi "kwazarami". Kwazar jest to utworzona z angielskiego skrótu
("Quasar") sztuczna nazwa, która ma w zasadzie wyrazić, że w grę wchodzi "ciało emitujące
promienie o częstotliwości radiowej", z wyglądu podobne do gwiazdy. Kwazary z pewnością nie są
gwiazdami, natomiast do tej pory nie wiadomo, jaki to może być rodzaj ciał niebieskich. Niektórzy
astrofizycy przypuszczają, że natrafiliśmy tutaj, "na krańcu świata", na galaktyki w bardzo wczesnym
stadium rozwoju. Dla nas ważne jest tylko, że owe kwazary emitują tak ogromnie silne promieniowanie
o częstotliwości radiowej, że można wykazać ich obecność w odległościach o wiele większych aniżeli
najdalsze nawet mgławice spiralne, wytropione na płycie fotograficznej naświetlanej przez długie
godziny.
Najbardziej odległe mgławice spiralne, jakie się jeszcze zaznaczają na płycie fotograficznej, są od
nas oddalone mniej więcej o jeden do dwóch miliardów lat świetlnych. Prędkość ich oddalania się
wynosi już jakieś 50 000 do 60 000 kilometrów na sekundę. Jakkolwiek prędkość ta wydaje nam się
zupełnie fantastyczna, prędkość kwazarów jeszcze znacznie ją przewyższa. Wszelkie rekordy bije
pewne quasi-gwiazdowe źródło radiowe odległe od nas o jakieś 8 miliardów lat świetlnych. Jego
prędkość ucieczki wynosi 80 procent prędkości światła, to jest 240 000 kilometrów na sekundę.
Gdy zechcemy podsumować obraz naszego Wszechświata w świetle odkrycia Hubble'a, ujrzymy
widok potężnej eksplozji, przekraczającej swym rozmiarem wszelkie możliwości wyobraźni. Einstein,
gdy usłyszał o odkryciu Hubble'a, bez słowa usunął "człon kosmologiczny" ze swych równań. Korekta
ta bowiem nie była potrzebna. Jego wzory głosiły prawdę: Wszechświat nie tylko nie jest
nieskończony, nie jest także trwały. Nie tylko nie zajmuje nieskończonej przestrzeni, ale nie trwa
wiecznie.
Nie potrzeba przecież uzasadniać tego, że eksplodujący bądź, jak mawiają astronomowie w nieco
sztywnym języku naukowców, "ekspandujący" Wszechświat jest przeciwieństwem Kosmosu
stabilnego, że właściwości jego zmieniają się w każdej upływającej chwili, chociażby tylko to, że
materia w nim zawarta wskutek szybko wzrastającego rozprzestrzeniania stale się rozrzedza. Tym
bardziej nie potrzeba uzasadniać, że ruch eksplozji Wszechświata nie może trwać od dowolnie
długiego bądź nieskończenie długiego czasu. Innymi słowy: naukowcy natknęli się na fakty, które
musiały nasunąć myśl, że świat miał swój początek.
Możliwość ta wydała się wielu ludziom nauki tak rewolucyjna, tak "nienaukowa" albo – aby użyć
ulubionego określenia wielu uczonych – tak "szczególna", że powstało mnóstwo teorii dla ominięcia
owej sensacyjnej konsekwencji, przypominającej prastare mity i przekazy religijne. My tutaj wcale nie
musimy się wdawać we wszystkie te, nieraz bardzo skomplikowane teorie i "modele świata", ponieważ
tymczasem opisane przez nas odkrycie Penziasa i Wilsona raz na zawsze rozstrzygnęło problem.
Świat naprawdę kiedyś się zaczął.
Teraz rozumiemy, dlaczego odkryte w 1965 roku w laboratorium "Bell Telephone" promieniowanie o
dziwnych właściwościach wywołało taką sensację wśród naukowców. Wystarczy pomyśleć o metodzie
rachunkowego określania stanów z przeszłości na podstawie dotychczasowych pomiarów ruchów
ucieczki poszczególnych mgławic spiralnych. Dokonano tego w setkach przypadków. Przypomnijmy
sobie: mgławice najbliżej położone są najpowolniejsze, im większe ich oddalenie, tym większa jest
także ich prędkość.
Może jest tak po prostu dlatego, że najszybsze mgławice od początku miały największą prędkość i
dlatego najdalej poleciały? Skoro tylko powzięto taki pomysł i dokonano odpowiednich obliczeń na
podstawie odległości i prędkości poszczególnych mgławic, natychmiast okazało się, że obraz eksplozji
należy istotnie rozumieć dosłownie. Przed mniej więcej trzynastoma miliardami lat wszystkie te
mgławice, cała w tym Wszechświecie zawarta materia (a z nią i przestrzeń samego Wszechświata),
musiały być skoncentrowane w jednym punkcie. Wraz z wychodzącą z tego punktu potężną eksplozją,
której dalszy ciąg przeżywamy jeszcze dzisiaj w formie opisanej przez nas ekspansji Wszechświata,
przed jakimiś trzynastoma miliardami lat świat zaczął istnieć.5
Do 1965 roku była to jeszcze teoria. Co prawda wszystkie szczegóły były cudownie do siebie
dostosowane i składały się na jednolity, zamknięty w sobie obraz. Później można było powiedzieć, że
wynikająca z wzorów Einsteina prognoza tego, że Wszechświat kiedyś musi bądź zapaść się, bądź
rozciągnąć, stanowić może również dobitne wsparcie słuszności teorii "prawybuchu" (czyli "Big-
Bangu", jak naukowcy angielskiego obszaru językowego onomatopeicznie nazwali to dramatyczne
wydarzenie). Pomimo to poszukiwano bezpośredniego dowodu. Wymyślić sobie można dużo rzeczy.
Ale nawet to, co jest sensowne i logiczne, niekoniecznie musi naprawdę istnieć. Zaznaczamy na
marginesie, że jest to punkt widzenia, który często nie dociera do wielu ludzi zajmujących się z
amatorstwa rozważaniami filozoficzno-przyrodniczymi. A szkoda, często nie rozumieją bowiem,
dlaczego ich teorie i konstrukcje myślowe nie znajdują aprobaty zawodowych kapłanów wiedzy.
Łatwo to wytłumaczyć. Nie dzieje się tak dlatego, że – jak wielu sądzi – naukowcy są zanadto
zarozumiali, aby uznać zasługi outsidera. Sprawa polega raczej na tym, że każdy uczony wie z
własnego, nieraz gorzkiego doświadczenia, jak bardzo daremne jest mozolne ustanawianie teorii i
wznoszenie budowli myślowych, które same w sobie są logicznie zwarte i bezsporne.
W niektórych przypadkach bywa wręcz tragiczne, że tyle czasu i energii zużywa się na
opracowanie "teorii" o tajemnicy życia, powstaniu materii i tym podobnych problemach. Naturalnie,
każda teoria musi sama w sobie być wolna od sprzeczności i przekonująca. Ale to, czy posiada
jakąkolwiek wartość, zależy wyłącznie od tego, czy w otaczającym nas świecie istnieje jakiś fakt,
jakieś obserwowalne zdarzenie, które może stanowić dla niej oparcie, albo też, czy można z niej
wyprowadzić taką prognozę, która da się sprawdzić doświadczalnie.
Dlatego też, pomimo przesunięcia linii widmowych ku czerwieni, pomimo wzorów Einsteina,
naukowcy nie byli zadowoleni. Wszystko wprawdzie wskazywało na to, że świat nasz w potężnej
błyskawicy powstał z niczego, ale któż mógł być całkowicie pewny, czy przesunięcie linii widmowych
ku czerwieni pochodzące od mgławic spiralnych istotnie brało się ze zjawiska Dopplera, a nie miało
innej, nie wyjaśnionej jeszcze przyczyny? A może Einstein jednak miał rację, kiedy włączył do swoich
równań "człon kosmologiczny"? Potrzebowano więc koniecznie jakiegoś dowodu.
Gdy się chce coś znaleźć, trzeba przede wszystkim wiedzieć, czego należy szukać. Jak mógłby
wyglądać dowód realności prawybuchu sprzed 13 miliardów lat? Jednym z fizyków zajmujących się
intensywnie tym zagadnieniem był Robert H. Dicke z Princeton. Próbował on obliczyć warunki, które
musiały panować w pierwszych sekundach istnienia świata. Następnie usiłował stąd wyprowadzić
charakterystykę jakichś objawów, które dałoby się dzisiaj jeszcze odnaleźć.
Dicke doszedł wreszcie do wniosku, że z błyskawicy owego wybuchu musiało do tej pory jeszcze
pozostać promieniowanie termiczne, charakterystyczne dla temperatury około 3 stopni Kelvina.
Równa się to tylko 3 stopniom powyżej absolutnego zera, to znaczy minus 273,15 stopni Celsjusza. "3
stopnie więcej aniżeli nic." Niezależnie od tej temperatury promieniowanie – zgodnie z osobliwością
swego powstania – powinno być izotropowe. Innymi słowy: powinno ono wypełniać cały obecny
Wszechświat całkowicie równomiernie, a dla obserwatora pozornie dobiegać jednocześnie ze
wszystkich kierunków.6
Możemy już w tym miejscu zrozumieć, jak Dicke doszedł do tej drugiej prognozy. Nie wolno nam
tylko poddać się kuszącemu paralogizmowi, jakoby gdzieś dzisiaj we Wszechświecie istniał punkt, z
którego świat rozdał się do swych obecnych rozmiarów. Chociaż jest to dla nas i zawsze pozostanie
niewyobrażalne, nie wolno nam zapominać, że w owym czasie Kosmos sam był tylko punktem i że to
właśnie ten punkt się rozciągnął. Dlatego też Dicke twierdził, że Wszechświat musi jeszcze teraz być
wypełniony całkowicie równomiernie pozostałym po wybuchu promieniowaniem.
W konkretnych warunkach obserwacji musi to oznaczać, że przyrządy powinny wykazywać
promieniowanie ze wszystkich kierunków i o jednakowym natężeniu. W zasadzie zjawisko to powinno
być dokładnie takie samo w każdym dowolnym miejscu Wszechświata; Dicke jeszcze dodał, że –
rozumując logicznie – dla takiego promieniowania pochodzącego od początków świata nie powinno w
całym Kosmosie być żadnego uprzywilejowanego punktu. Teoretycznie również było to całkowicie
poprawne. Brzmiało co prawda nieco akademicko, ponieważ wniosku tego – jak się zdawało – nigdy
nie będzie można sprawdzić. Tak więc intensywność odpowiadająca 3 stopniom Kelvina i opisana
izotropowość stanowiły list gończy poszukiwanego promieniowania. Trudności techniczne były
ogromne. W Princeton niebawem rozpoczęto budowę odpowiednich anten. I właśnie w tym czasie
Dicke przypadkowo dowiedział się o dziwnym zakłócającym szumie, z jakim męczył się zespół w "Bell
Telephone". Ciąg dalszy jest nam znany. Penzias i Wilson – nie wiedząc o tym i nie zamierzając tego
– odkryli poszukiwane promieniowanie.
Cała sprawa nie była aż tak przypadkowa, jak by się mogło wydawać. Przypadek nie polegał na
tym, że pracownicy "Bell Telephone" swymi aparatami przechwycili resztkowe promieniowanie
prawybuchu, lecz na tym, że wiadomość o tym dotarła do Dicke'a, który mógł im powiedzieć, o co
chodzi. Ostatecznie nie jest aż tak trudno wytropić owo resztkowe promieniowanie. Wiemy obecnie, że
powoduje ono nawet część tego "optycznego szumu", tego "opadu śnieżnego", jaki widujemy na
ekranie naszych telewizorów, wówczas gdy po zakończeniu programu aparat pozostaje włączony i jest
jak gdyby "na jałowym biegu". W takiej postaci więc echo powstania świata dotąd jeszcze przenika do
naszych domów.
W ubiegłych latach astrofizycy potrafili zresztą odnaleźć tę równomierność, izotropowość owego
promieniowania odpowiadającego temperaturze 3 stopni Kelvina, w bardzo rozmaitych miejscach
Wszechświata, potwierdzając tym samym ostatnie przewidywanie Dicke'a, które wydawało się czystą
teorią. Udało im się udowodnić obecność cząsteczek cyjanu w obłokach gazowych odległych o setki
lat świetlnych i przebadać fizyczny stan tych cząsteczek na podstawie analizy widmowej
prześwitującego światła gwiazd znajdujących się poza nimi. Dotyczy to obecnie co najmniej ośmiu
różnych i daleko od siebie położonych kosmicznych obłoków gazowych. We wszystkich przypadkach
bez wyjątku analizowane cząsteczki były w stanie wzbudzenia odpowiadającym promieniowaniu
charakterystycznemu dla temperatury dokładnie 3 stopni Kelvina.
Od 1965 roku wiemy więc, że świat nasz miał swój początek, od którego minęło prawdopodobnie
mniej więcej trzynaście miliardów lat. Według tego, co wiemy, w czasie tym powstał Kosmos w
błyskawicy tak potężnej, że naukowcy dzisiaj jeszcze mogą "usłyszeć" jej echo. Jakie były przyczyny
tej błyskawicy i co było przedtem?
Niektórzy uczeni liczą się z możliwością, że obecne rozprzestrzenianie się świata przebiega w
sposób hamowany. Wiele przemawia za tą •wersją zmniejszania się szybkości ekspansji, po prostu
jako skutku wzajemnego przyciągania wszystkich mas znajdujących się w Kosmosie. Jakkolwiek nikła
byłaby siła przyciągania na tak wielkich odległościach, jej działanie w ciągu bardzo, długich okresów
bezsprzecznie daje się odczuć.
Stąd próbuje się teraz przy użyciu największych radioteleskopów uzyskać wgląd w przeszłość dla
stwierdzenia, czy może prędkość ucieczki mgławic w pierwszych miliardach lat istnienia świata nie
była jednak większa niż dzisiaj. Taki wynik stanowiłby dowód hamowanego przebiegu ekspansji.
Badania te są w zasadzie łatwiejsze do przeprowadzenia i mniej tajemnicze, aniżeli się w pierwszej
chwili może zdawać. Trzeba tylko w tym celu sięgnąć dostatecznie daleko w przestrzeń. Znajdujemy
tam bowiem mgławice i kwazary wykazujące właściwości sprzed dwu, sześciu lub więcej miliardów lat,
to jest z czasu, gdy wysłały one światło, które dzisiaj odbieramy. Badania tego rodzaju prowadzą
przede wszystkim Martin Ryle i jego współpracownicy w Anglii. Ich wyniki nie są jeszcze
jednoznaczne. Zależą one w dużym stopniu od możliwie precyzyjnego określenia odległości mgławic,
a właśnie w odniesieniu do tych najdalszych obiektów jest to obecnie jeszcze sprawa bardzo
niepewna.
W przypadku hamowanej ekspansji ruch ucieczki powoli, w ciągu wielu miliardów lat musiałby
wreszcie ustać, po czym rozpocząłby się proces w kierunku przeciwnym. Od tej chwili pod wpływem
samego tylko ciążenia wszystkie masy w całym Wszechświecie zaczęłyby wpadać na siebie z rosnącą
prędkością. Tym samym po ekspansji nastąpiłaby kontrakcja Wszechświata. W fazie tej astronomowie
przy badaniu widma bardzo daleko położonych galaktyk stwierdzaliby nie przesunięcie linii
widmowych ku czerwieni, lecz pozorne skrócenie długości fal, a więc przesunięcie linii widmowych ku
fioletowi.
W ciągu tej kontrakcji prędkość zderzających się ze sobą mas stale by się zwiększała. W końcu
wszystkie niezliczone galaktyki Wszechświata, każda złożona ze stu lub więcej miliardów słońc, każda
z nich zawierająca milionkrotne życie w niewyobrażalnej różnorodności form, stopiłyby się ze sobą w
toku jednej olbrzymiej kolizji. Cały Wszechświat zginąłby w gigantycznej implozji.
Jednakże znowu w kilka miliardów lat później, gdy z rozbitej potęgą eksplozji materii kosmicznej
powstaną nowe gwiazdy na nowym niebie, a na nich z kolei życie i nowe kultury – ta sama błyskawica
zostałaby odkryta przez astronomów owych kultur i zinterpretowana zupełnie inaczej: nie jako upadek
dawtiiejsze-go świata, lecz jako początek własnego Kosmosu.
Czy może rzeczywiście tak jest? Czy przed "Big-Bangiem" istniał już kiedyś inny Wszechświat? A
my zagospodarowaliśmy się na gruzach jego klęski? Czy gruzy naszego świata w jakiejś
niewyobrażalnie dalekiej przyszłości służyć będą za materiał wyjściowy nowego Kosmosu, którego
jeszcze nie ma?
Naukowcy sądzą, że taki model "pulsującego Wszechświata" jest prawdopodobny. Trwanie jego
pulsacji oceniają na mniej więcej 80 miliardów lat. Byłby to czas upływający między dwoma
wybuchami kosmicznymi, byłby to w pewnym sensie czas trwania poszczególnego, "indywidualnego"
Wszechświata. Nie widzimy żadnego powodu, dla którego nie miałoby się tak ciągnąć bez końca,
dlaczego Wszechświat z Wszechświatem nie miałyby sobie na tym świecie w ten sposób podawać rąk
w nie kończącym się łańcuchu aż do kresu wszelkiego czasu. Może istotnie tak jest.
Tym samym jednak nasze pytanie o początek znowu zostało odsunięte bez odpowiedzi. Jeżeli
przed naszym światem istniał inny świat, od którego dzieli nas nieprzekraczalna bariera prawybuchu,
a przed nim jeszcze inny i tak dalej – wówczas wydaje się, że przyczynowy łańcuch biegnący ku
początkowi zagubił się w nieskończoności. Może jednak jest tak, że żadnego początku nie było. Co
prawda po tym, czegośmy się na ten temat w tym, rozdziale dowiedzieli, straciliśmy nieco zaufanie do
pojęcia nieskończoności. A jak będzie ono wyglądać, gdy spróbujemy sięgnąć myślą wstecz, wzdłuż
szeregu przyczyn aż do pierwszego początku pierwszego świata – tego nikt nam. powiedzieć nie
może. Tutaj pytania nasze gubią się całkowicie w nieznanym.
Tymczasem pytanie o początek dla każdego z nas ma jeszcze jedno zupełnie inne znaczenie.
Wiedzieć chcemy nie tylko, kiedy i w jaki sposób powstał świat, wiedzieć chcemy także, dlaczego
powstał. "Dlaczego w ogóle coś istnieje?" bądź, mówiąc inaczej: "Dlaczego nie jest tak, że jest nic?"
Gdy o to zapytamy przyrodnika, usłyszymy lakonicznie, że na pytanie to nie ma odpowiedzi. Gdy
będziemy nalegać, zapytany może stać się nawet niegrzeczny. Od jego temperamentu zależy, czy
zbędzie nas oświadczeniem, że pytanie jest "bez sensu", czy nas wyśmieje, czy wyprosi sobie dalsze
pytania ze strony takiego laika. Reakcja ta związana jest z pewną chorobą zawodową, na którą cierpi
większość przyrodników naszego pokolenia i którą należy uważać za dalszy skutek ich
wielowiekowych zaciekłych walk z teologami i filozofami.
Gdy bowiem rozmawiamy z przedstawicielami nauk przyrodniczych na takie tematy, musimy
pamiętać o minionych dziejach badań nad przyrodą. Giordano Bruno i Galileusz nie są jedynymi, lecz
tylko najsłynniejszymi uczonymi, którzy swymi badaniami ściągnęli na siebie zagrożenie życia.
Niebezpieczniejsza, nie dla badaczy osobiście, lecz dla rozwoju ich wiedzy, jest tkwiąca jeszcze
dzisiaj w ludziach pewna skłonność, objawiająca się w toku dyskusji o zagadnieniach przyrodniczych,
wobec każdej napotykanej większej przeszkody intelektualnej; jest nią skłonność do rezygnowania z
dalszego myślenia na rzecz jakiegoś pozornego, metafizycznego lub nadprzyrodzonego, rozwiązania.
Przez całe wieki chemicy, nie zastanawiając się głębiej, żywili przekonanie, że do powstania
substancji organicznych (w odróżnieniu od związków nieorganicznych, minerałów itp.) niezbędna jest
tajemnicza, naukowo nieuchwytna "siła życiowa", obecna tylko w organizmach żywych. Trwało to,
dopóki Fryderyk Wohler w swoim laboratorium w 1828 roku po raz pierwszy nie zsyntetyzował
związku organicznego – mocznika.
Przykładów jest mnóstwo. Czy będzie to wyrafinowana mimikra indyjskiej gąsienicy, o której była
mowa we wstępie, czy też problem powstania życia na Ziemi, którym będziemy się jeszcze zajmować
– zawsze przy takich i podobnych problemach czai się pokusa uniknięcia wysiłku dalszego myślenia,
konieczności cierpliwego oczekiwania na wyniki dalszych mozolnych badań w sposób nadzwyczaj
prosty, przez uznanie owych problemów za "nie do wyjaśnienia na drodze naukowej" i zadowolenie się
jakimś "wyjaśnieniem" nadprzyrodzonym.
Ponieważ przyrodnicy także są ludźmi, oni również nie byli nigdy uodpornieni na taką pokusę.
Toteż raz po raz jej ulegali. Z czasem jednak zauważyli, że z reguły największych odkryć udało im się
dokonać wtedy, gdy nie ustępowali, gdy nie rezygnowali zbyt prędko, gdy – przeciwnie – cierpliwie
dalej szukali przyczyn właśnie w takich przypadkach, kiedy "cud" zdawał się jedyną odpowiedzią.
Tylko tym tłumaczyć można uporczywość i wyrobioną przez całe pokolenia samodyscyplinę, dzięki
którym konsekwentnie wyćwiczyli się wreszcie w tym, aby nie ufać żadnemu "cudowi" i odrzucali
każde nadprzyrodzone wyjaśnienie. Zbyt wiele mieli gorzkich doświadczeń w przeszłości.
Stąd całkowicie zrozumiałe jest, że jedną z cech metody przyrodniczej jest postawa Wyrażająca
się w tym, aby udawać, jakoby istniały tylko rzeczy obiektywnie wymierne, i próbować, jak daleko
można dzięki nim zajść. Od kiedy naukowcy przybrali konsekwentnie taką w gruncie rzeczy prostą
(chociaż naturze ludzkiej raczej z urodzenia obcą) postawę, przekonali się, że osiągnęli tym bardzo
wiele, o wiele więcej, aniżeli się im samym kiedykolwiek śniło.
Jednakże doprowadziło to do tego, że takie nastawienie u wielu z nich stało się rodzajem idee fixe,
pewną "profesjonalną nerwicą", chorobą zawodową. Także i poza środowiskiem naukowym ten
historyczny rozwój odbił się na postawie wielu "nowoczesnych" wykształconych ludzi, bez
świadomości, gdzie tkwią korzenie tego ich nastawienia. Większość dawno zapomniała, że pierwotnie
ta wewnętrzna postawa była wyrazem świadomej metody pracy, obranej ze zrozumiałych przyczyn.
Reagują oni niechęcią lub drwiną, gdy stawia się ich wobec spraw i problemów spoza zasięgu rzeczy
wymiernych i wyważalnych, wierzą bowiem, że muszą głosić pogląd, iż takie obszary rzeczywistości w
ogóle nie istnieją.
Na pewno słuszne jest, że rozważania metafizyczne nie powinny plątać się wśród przyrodniczych
badań naukowych. Przyrodnik, który łamie tę zasadę, staje się zwykłym gadułą. Ale wiedza o
przyrodzie nie ogarnia jeszcze całej rzeczywistości. A Albert Einstein rozpoznanie to wprowadził do
nauki nawet jako zasadę.
Stąd też każdy ma prawo sam wyrobić sobie własne zdanie o tym, dlaczego istnieje świat, a nie po
prostu – nic. Nauki przyrodnicze tego już nie rozwiążą. A jeżeli ktoś z bezspornego faktu, że świat
istnieje, chce wyciągnąć wniosek o przyczynie tego istnienia – założenie takie w żadnym punkcie nie
jest sprzeczne z naszą wiedzą naukową. Żaden uczony nie rozporządza ani argumentem, ani faktem,
które mogłyby być sprzeczne z tym założeniem. Nawet wtedy gdy w grę wchodzi przyczyna, która –
jakżeż mogłoby być inaczej – najwyraźniej znajduje się poza tym naszym trójwymiarowym światem.
Nieważne więc, z jakiego powodu, faktem jest, że świat ten istnieje. Istnieje już tak dawno, że tutaj
na Ziemi – podobnie jak niewątpliwie na niezliczonych innych ciałach niebieskich – powstać mogły
życie i świadomość, a wreszcie – kultura. Kultura właśnie w naszej epoce wzniosła się na szczebel,
który pozwala nam po raz pierwszy świadomie rozpoznać ten przebiegający od miliardów lat proces
rozwoju. Po niewyobrażalnie długich okresach nieświadomości jesteśmy -– w każdym razie na tej
planecie – pierwszymi istotami żyjącymi, które odkryły siebie jako tymczasowy produkt końcowy
potężnych dziejów. Jesteśmy pierwszymi ludźmi, którym dana została możliwość zrekonstruowania
wstecz aż do początku świata L- co najmniej w zarysie – tego, co za nami, w celu poznania warunków,
jakim my sami i nasze środowisko zawdzięcza swoje powstanie.
Otwiera to przed nami zupełnie nową drogę do samozrozumienia. Do tej pory próbowaliśmy
poznać istotę człowieka zawsze tylko na podstawie przebiegu tego, co zwykło się bezmyślnie
nazywać "historią", a nawet "historią świata". Innych źródeł nie było. Odkrycie historii przyrody z jej
niesłychanym rozwojem od prawybuchu do powstania naszej świadomości ujawnia nam. obecnie, jak
bardzo nikły był ten wycinek, z którego dotąd wyciągaliśmy wnioski o całości.
Historia nie jest to tylko następowanie kolejno po sobie dynastii, wypraw wojennych i kultur.
Prawdziwa historia sięga daleko szerzej. Rozpoczyna się od "Big-Bangu", powstania wodoru i
pierwszych ciał niebieskich, i stąd przebiega spójnie i logicznie przez tworzenie się planet z ich
atmosferą, powstanie życia i mózgów aż do pojawienia się świadomości i inteligencji, do powstania
historii w rozumieniu konwencjonalnym i do powstania nauki. Nie rozpoznanym jeszcze przez
historyków zadaniem przyszłości jest nawiązanie zakresu ich badań do biegu dziejów w tym
przyrodniczym sensie, a także dokonanie próby wyprowadzenia z tej prawdziwej historii świata
podstawowych prawideł rozwojów historycznych.
Owa wszechogarniająca "historia naturalna" – tak pragnąłbym ją nazwać – zawiera bowiem
korzenie naszego bytu, a więc i klucz do jego zrozumienia. To, co się wtedy, przed niewyobrażalnie
dawnymi czasy, gdy nie istniała jeszcze myśl, a cóż dopiero myśl o człowieku, rozegrało, wówczas już
stworzyło podłoże i ramy wszystkiego, co później miało się z tego początku wyłonić. To, co stało się
wtedy, tworzy formę, która wycisnęła piętno na nas i naszym środowisku. Niesłusznie wierzyliśmy
przez wieki całe, /e znaleźliśmy się na tym świecie jak gdyby zupełnie gotowi, zapięci na ostatni guzik.
Przeciwnie, świat ten zrodził nas w procesie swego powstawania jako jedna ze swych części.
Z tej przyczyny istotne i elementarne warunki naszego bytu zostały z góry ustanowione i
zdecydowane już na początku świata. Gdy w obłoku eksplozji "Big-Bangu", w pierwszych minutach po
początku, protony i elektrony połączyły się w atomy wodoru, owej tak cudownie zdolnej do rozwoju
pramaterii wszystkiego, co miało nadejść, już było pewne, że stałość i trwanie nie będą z tego świata.
Nieustająca zmiana i rozwój, cechy przypisane temu wśród eksplozji rozwijającemu się
Wszechświatowi, siłą rzeczy musiały dotyczyć wszystkiego, co ten nowo narodzony Wszechświat
kiedykolwiek wytworzy.
Świat, który sam jest skończony i ciągle się zmienia, nie może wszak mieścić w sobie ani
nieskończoności, ani trwałości.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

2. NASZE MIEJSCE PRZY SŁOŃCU

Nie wiemy dokładnie, jak powstała Ziemia. Jest to stwierdzenie, które u wielu ludzi wywoła
zdumienie. I słusznie. Nauka, która bądź co bądź dojrzała do tego, że obecnie potrafi już
obserwacjami tropić ślady początku świata, powinna była dowiedzieć się jeszcze znacznie więcej o tej
małej planecie, na jakiej sama siedzi. Pomimo to początek Ziemi, podobnie jak w ogóle powstanie
Układu Słonecznego, wciąż jeszcze w znacznym stopniu ginie w mroku niewiedzy i jest niezrozumiały.
Brzmi to paradoksalnie, ale główne trudności w rozwikłaniu problemu powstania naszej planety
związane są właśnie z tym, że na niej siedzimy i że pozostałe planety naszego Słońca znajdują się
stosunkowo blisko nas, są więc łatwo dostępne dla naszej aparatury. Stąd znamy doskonale wszystkie
ich bardzo różnorakie właściwości. Teoria powstania tych ciał niebieskich musi więc uwzględnić i
wyjaśnić wszystkie te cechy. Można by zrazu sądzić, że mnogość danych i szczegółów o ciałach
niebieskich położonych najbliżej nas musi oznaczać równie wielką mnogość wskazówek o sposobie, w
jaki powstały.
Tymczasem wcale tak nie jest. Nasz Układ Planetarny jest bowiem jedynym, jaki znamy. Planety
nie świecą same z siebie, lecz – podobnie jak nasz Księżyc – tylko padającym na nie i odbijanym
światłem Słońca. Poza tym nawet największe spośród nich są co najmniej dziesięć razy mniejsze od
samoświecącej gwiazdy stałej, jaką jest Słońce. Jest to powód, dla którego do tej pory jeszcze nie
potrafimy najczulszym nawet przyrządem obserwacyjnym zbadać układów planetarnych innych
gwiazd. Właściwie to w tych warunkach musimy się przyznać, że dotąd nie potrafimy bezpośrednio
udowodnić, że w ogóle istnieją inne gwiazdy, okrążane – podobnie jak nasze Słońce – nie
rozżarzonymi planetami.
W zasadzie byłoby więc zupełnie możliwe, żeby nasz Układ Planetarny był nie tylko jedynym, jaki
znamy, ale w ogóle jedynym układem występującym w Kosmosie. Z drugiej strony stara i
wypróbowana praktyka naukowców każe w bardzo małym tylko stopniu zakładać
prawdopodobieństwo "niepowtarzalności" jakiegoś obserwowanego zjawiska. Czyli inaczej – jest jak
najbardziej nieprawdopodobne, aby Słońce nasze zajmowało taką szczególną pozycję pośród
miliardów gwiazd stałych naszego Układu Drogi Mlecznej – nie mówiąc już wcale o niezliczonych
innych układach dróg mlecznych, czyli galaktykach.
W tej sytuacji badacze, wobec tych niezliczonych znanych im faktów dotyczących planet naszego
Słońca, nie mogą sobie pozwolić na żadne "wypowiedzi statystyczne". Oznacza to, że nie wiedzą
nigdy, czy jakaś liczba albo jakiś inny fakt. stwierdzany przez nich w Układzie Słonecznym jest właśnie
"typowy dla układu planetarnego", czy też jest raczej jakimś przez czysty przypadek powstałym
stanem rzeczy, występującym wyłącznie w naszym Układzie Słonecznym, W pierwszym przypadku –
odkryta właściwość stanowiłaby przydatny kamyczek do mozaiki jakiejś teorii powstania. Natomiast w
drugim przypadku, przeciwnie, należałoby strzec się przed wbudowaniem jej do teorii, ponieważ
występuje jedynie przypadkowo, niekoniecznie musi więc być związana z prawami prowadzącymi do
powstania układu.

Tak więc obfitość wszelkich danych i zjawisk jest dla astronomów raczej źródłem zamętu aniżeli
wskazówką w sprawie powstania Ziemi i wszystkich innych planet. Stosunkowo znacznie więcej
wiemy w tej mierze o naszym Układzie Drogi Mlecznej, chociaż jest niewyobrażalnie o tyle większy i
chociaż o tyle mniej znamy dotyczących go szczegółów. Jednakże astronomowie mogli sfotografować
i najrozmaitszymi metodami przebadać oraz przeanalizować niezliczone tysiące takich układów dróg
mlecznych. Daje im to możliwość ujmowania galaktyk w grupy, porównywania ich właściwości i
nakreślenia wiarygodnego obrazu tego, jak wygląda "typowy" układ drogi mlecznej i jakie prawa
stanowią podłoże jego właściwości.
Skonstatujmy najpierw kilka faktów wymagających wyjaśnienia, zanim zabierzemy się do
zbudowania teorii powstania Układu Słonecznego, a tym samym naszej Ziemi. Najważniejszym
zjawiskiem jest niewątpliwie to, że wszystkie znane nam dziewięć planet, od Merkurego począwszy, a
na Plutonie skończywszy, okrąża Słońce w tym samym kierunku i że tory, jakie przy tym zarysowują w
przestrzeni, wszystkie leżą w tej samej płaszczyźnie (zob. rysunek po lewej). Zgodnie z tym, co dzisiaj
wiemy o prawach mechaniki nieba, teoretycznie równie dobrze byłoby możliwe, aby planety obiegały
Słońce w najróżniejszych płaszczyznach i w rozmaitych kierunkach (zob. rysunek po prawej). Skoro
tak nie jest i jeżeli ponadto wspólna płaszczyzna wszystkich ich torów jest prawie całkowicie zbieżna z
równikiem Słońca – trudno uwierzyć, aby to było sprawą przypadku.
Wszyscy naukowcy zgodni są co do tego, że wytłumaczyć można to tylko hipotezą, iż Słońce samo
swoim obrotem w decydującym stopniu przyczyniło się do powstania Układu Planetarnego, który je
obecnie otacza. W tym miejscu zaczynają się piętrzyć trudności. Przecież wydaje się, że kolejną,
logicznie stąd wynikającą hipotezą powinno być, że Słońce i planety powstały w toku tego samego
procesu z ogromnego obłoku gazu i pyłu międzygwiazdowego, obłoku kurczącego się pod działaniem
własnej grawitacji. Ponieważ kurczący się w taki sposób obłok siłą rzeczy wpada w coraz szybszy
obrót – z tych samych powodów, dla których łyżwiarka przy piruecie przyciski do siebie ramiona –
powstają odpowiednio wielkie siły odśrodkowe, które z wolna, ale niezawodnie przekształcają coraz
prędzej wirujący twór w obracający się dysk.
Pozornie nic łatwiejszego do zrozumienia jak ciąg dalszy: dzięki tej samej sile odśrodkowej od
zewnętrznego obrzeża olbrzymiego dysku odrywa się z czasem gazowa materia. Oderwane części po
oddzieleniu poruszają się nadal, wszystkie w tym samym kierunku i w tej samej płaszczyźnie. Innymi
słowy, zaczynają w opisany sposób obiegać punkt środkowy dysku, kurczącego się wciąż w centrum
układu. One również kurczą się coraz bardziej ku własnemu punktowi ciężkości, tworząc w ten sposób
zarodki przyszłych planet, podczas gdy główna masa dysku w końcu staje się Słońcem.
Chociaż opis ten brzmi nadzwyczaj pięknie i przekonująco – musi być całkowicie błędny. Wśród
wielu bowiem znanych nam właściwości naszego Układu Słonecznego występują niestety także takie,
których absolutnie z tą teorią pogodzić nie można. Najważniejszą jest tak zwany "paradoks momentu
pędu". Astronomowie nazwą tą określają trudny, z punktu
widzenia mechaniki nieba, do wytłumaczenia fakt, że Słońce ze swym olbrzymim rozmiarem
wprawdzie stanowi prawie 99,9 procent łącznej masy całego Układu Słonecznego, zawiera natomiast
zaledwie 2 procent jego momentu pędu.
Przyjrzyjmy się bliżej, o co tu chodzi, aby zrozumieć, dlaczego jest to tak ważny argument
przeciwko uprzednio naszkicowanej, a tak przekonującej teorii powstania. Sprawa jest w gruncie
rzeczy bardzo prosta. Gdy pod działaniem siły odśrodkowej od jakiegoś wirującego dysku stopniowo
odrywają się okruchy masy, to zgodnie z prawami mechaniki prędkość obrotu centralnego dysku – na
zasadzie wspomnianego efektu piruetu – musi być większa od prędkości obiegu oderwanych
okruchów. One bowiem w chwili oderwania się nabrały prędkości właściwej dla ich miejsca na
zewnętrznej krawędzi dysku. Nie znamy żadnych sił, które mogłyby później spowodować wzrost
prędkości ich obrotu. Tymczasem główna, centralna masa układu, a więc dysk, z którego zgodnie z
omawianą teorią miałoby w końcu powstać Słońce, także po oderwaniu się poszczególnych
planetowych zarodków podlega dalszej koncentracji. Prędkość jego obrotu powinna się zatem dalej
zwiększać. W wyniku końcowym moment pędu ciała środkowego, to znaczy Słońca, powinien więc
znacznie przewyższać moment pędu wszystkich planet na ich rozmaitych orbitach.
Niestety w przypadku Układu Słonecznego dzieje się wręcz przeciwnie. Powiadamy "niestety",
gdyż tym samym tak przekonująca i prosta teoria o wspólnym powstaniu z zamkniętego wirującego
praobłoku, bez żadnego wpływu z zewnątrz – została obalona. Astronomowie obliczyli, że gdyby
rozwiązanie to było poprawne, Słońce musiałoby obracać się co najmniej dwieście razy prędzej,
aniżeli jest w istocie.
Jak powstał więc «Układ Słoneczny? Istnieje obecnie ponad 30 (trzydzieści!) przeróżnych teorii
próbujących odpowiedzieć na to pytanie. Sama liczba jest dobitnym wyrazem panującej tu
bezradności. Mnogość poglądów zaś wynika stąd, że każda spośród tych teorii usiłuje wyjaśnić jedną
określoną osobliwość naszego Układu. Z zasady wynik zaprzecza z kolei innej jakiejś właściwości, dla
której wytłumaczenia tworzy się znowu nową teorią i tak dalej. Do tej pory żadna z tych prób nie
potrafiła dać przekonującego i jasnego wytłumaczenia całości.
Pomimo to musimy tutaj krótko omówić dwie z owych teorii. Pierwszą dlatego, że swego czasu
była żywo dyskutowana, nie tylko w środowisku fachowym, i dotąd w szerokim kręgach uznawana jest
za obowiązującą. Fakt, że w rzeczywistości dawno już została odrzucona, wydaje mi się ważny
dlatego, że pośrednio jest ona ściśle powiązana z pytaniem, czy w innych rejonach Kosmosu również
powstało życie. Mowa jest o "teorii katastrof", opracowanej przez znanego angielskiego astronoma
Jamesa Jeansa.
Jeansowi zależało przede wszystkim na wyjaśnieniu "nadwyżki" momentu padu planet. Ponieważ –
jak widzieliśmy – przebieg wydarzeń w samym Układzie nie uzasadnia tego zjawiska, wydawało się
logiczne, że poszukiwać należy jakiejś siły, która mogłaby pochodzić z zewnątrz. W rachubę wchodziła
właściwie tylko inna gwiazda stała. Takie rozumowanie naprowadziło Jeansa na pomysł, że może
kiedyś, przed wielu miliardami lat, jakieś obce słońce w czasie swego lotu przez Kosmos przypadkowo
tak bardzo przybliżyło się do naszego Słońca, że wzajemna siła przyciągania obu gwiazd wyrwała z
ich ciał rozżarzone masy. Wskutek impetu takiego spotkania masy te mogły zostać wyrzucone
wszystkie w tym samym kierunku, na orbitę wokół Słońca, a następnie, po ochłodzeniu, zgęścić się w
dzisiejsze planety.
Jak widzimy, "hipoteza spotkania" Jeansa bardzo elegancko rozwiązuje paradoks momentu pędu.
Tym, co wybuchającym ze Słońca masom gazowym, które potem staną się planetami, nadaje
dodatkowy rozpęd, jest po prostu impuls dany przez pędzącą obcą gwiazdę i przeniesiony jej siłami
przyciągania. Teoria ta doskonale wyjaśnia także zbieżny kierunek obiegu wszystkich planet wokół
Słońca, jak również to, że wszystkie tory planet znajdują się w tej samej płaszczyźnie. Nawet fakt, że
oś obrotu Słońca pochylona jest mniej więcej o sześć stopni w stosunku do płaszczyzny torów planet,
w świetle tej teorii jest bardziej zrozumiały aniżeli bez zakłócającego działania z zewnątrz. Jakkolwiek
nachylenie to jest bardzo niewielkie, nie powinno ono właściwie występować wcale, gdyby masy
późniejszych planet były z bryły Słońca po prostu wyrzucane na zewnątrz przez siły odśrodkowe.
Nic więc dziwnego, że hipoteza Anglika cieszyła się w latach trzydziestych powszechnym
zainteresowaniem. Ożywiona w związku z tym dyskusja dotyczyła jednocześnie także dalszego
wniosku, nieuchronnie z hipotezy tej wynikającego. Jeżeli Jeans miał rację – a świat cały podówczas
wierzył, że prawdopodobnie tak jest – w takim razie może w całym Kosmosie życie istnieje tylko w
naszym Układzie Słonecznym. Poszczególne gwiazdy są we Wszechświecie tak bardzo od siebie
odległe, że takie kosmiczne "prawie zderzenie" może nastąpić wyjątkowo rzadko. Obliczenia
astronomów wykazywały, że obca gwiazda musiała nieomal otrzeć się o nasze Słońce, aby móc
wyłamać zeń dostateczną ilość materii na dostatecznie dużą odległość. Wobec ogromnych odstępów
pomiędzy gwiazdami takie "spotkanie po stycznej" zajść mogło w całej naszej Drodze Mlecznej z jej
200 miliardami gwiazd najwyżej zaledwie kilka razy od czasu istnienia Wszechświata, a może w ogóle
tylko ten jeden jedyny raz.
Jeżeli więc tylko takim zdarzeniem można było wytłumaczyć istnienie "typowego" układu
planetarnego, to nasz Układ byłby rezultatem całkowicie nieprawdopodobnego przypadku. Może jest
w ogóle jedyny w całym Kosmosie. (Niechaj nam wolno będzie tutaj wtrącić, że nawet przy tak
krańcowo pesymistycznej perspektywie musiałyby istnieć co najmniej dwa układy planetarne: oprócz
naszego jeszcze układ planetarny owej gwiazdy, która przed niewiadomym czasem miała wejść w tak
bliski kontakt z naszym Słońcem, gdyż przy tym spotkaniu musiałoby z nią stać się to samo, co z
naszym centralnym ciałem niebieskim.) A ponieważ życie możliwe jest tylko na planetach
składających się ze stałej zimnej materii, nigdy zaś na płonącym atomowym żarem obłoku gazowym
gwiazdy stałej – wydawało się, że Jeans całkowicie niechcący dostarczył jednocześnie swoim
wyjaśnieniem przekonującego dowodu, że egzystencja nasza w Kosmosie – a przynajmniej w naszej
Galaktyce – jest jedyna w swoim rodzaju.
Dzisiaj wiadomo nam,. że teoria spotkania Jeansa także jest błędna. Budzi wiele różnych
zastrzeżeń. Podamy dwa najważniejsze spośród nich: dokładne przeliczenie sił i wzajemnych
oddziaływań występujących w trakcie założonej kosmicznej katastrofy dawno wykazało, że nasz Układ
Planetarny, gdyby byt swój zawdzięczał przejściu obcej gwiazdy, musiałby być znacznie mniejszy.
Mógłby sięgać zaledwie poza tor Merkurego, tymczasem najdalsza planeta, Pluton, obiega Słońce w
odległości około stokrotnie większej.
Drugie zastrzeżenie jest nie mniej ważkie. Materia wyrwana ze Słońca musi mieć temperaturę
Słońca. Temperatury na Słońcu są bardzo różne, zależnie od tego, na jakiej głębokości się je mierzy.7
W środkowym punkcie Słońca, a więc w centrum płonącego tam ognia atomowego, wynoszą one
niewyobrażalne 15 milionów stopni. Na powierzchni Słońca zaś jest "tylko" od 5000 do 6000 stopni.
Ponieważ temperatura niezwykle szybko wzrasta tuż pod powierzchnią, gazowa materia, wyrwana ze
Słońca przez działające od zewnątrz siły ciążenia, musiałaby mieć temperaturę co najmniej jakichś
100 000 stopni.
Tak gorący obłok gazowy zaś nie może być trwały w wolnym Wszechświecie. Nie miałby
najmniejszej nawet szansy skurczenia się do postaci planety. Zanim bowiem zdążyłby się w tym celu
dostatecznie ochłodzić – ulotniłby się w próżnię na wszystkie strony.
Stabilne w takich lub wyższych jeszcze temperaturach może być dopiero ciało gazowe o rozmiarze
Słońca, kiedy przy nagromadzeniu tak potężnych mas własna siła ciążenia jest dość wielka, aby
oprzeć się ciśnieniu promieniowania napierającemu na zewnątrz.
Z teorii spotkania także więc nic nie wyszło, jakkolwiek liczne umysły przez pewien czas ogromnie
nią były zajęte. Wobec tego uczeni zaczęli teraz od nowa interesować się teorią, której zalążek przed
dwustu laty stworzył Immanuel Kant i której nadano trochę niezrozumiałą nazwę "hipotezy
meteorytów". Naszkicujemy ją teraz pokrótce w tej formie, w jakiej dzisiaj jest omawiana przez
fachowców, a więc z nowoczesnymi uzupełnieniami i zmianami, które do niej wprowadzono, przede
wszystkim dzięki pracom C. F. von Weizsackera, Rosjanina O. J. Szmidta i Anglika Freda Hoyle'a.
Zupełnie odmiennym punktem wyjściowym tej teorii jest założenie, że Ziemia, podobnie jak
wszystkie inne planety, powstała "na zimno". Nie jest jeszcze wyjaśnione, czy gazowe i pyłowe
cząstki, z jakich się utworzyła, przez jakieś zdarzenie zostały oderwane od Słońca, czy też stanowią
jak gdyby resztki pozostałe po powstaniu Słońca, czy wreszcie – jak przypuszcza radziecki astrofizyk
Szmidt – pochodzą z głębi Kosmosu i zostały tylko przez Słońce przechwycone. W każdym razie tym,
z czego wytworzyły się równolegle i jednocześnie Słońce i planety, byłby – zgodnie zresztą z wersją
teorii sformułowaną przez Kanta – chaotyczny praobłok gazowego wodoru i cząstek pyłu.
Przede wszystkim skład chemiczny Ziemi wyraźnie przemawia za tym, że powierzchnia naszej
planety w ciągu całej historii swojego żywota nigdy nie mogła mieć temperatury wyższej aniżeli
kilkaset stopni Celsjusza. Zarodkiem naszej Ziemi był więc gaz i pył. Przy czym gaz – prawie
wyłącznie wodór – w znacznej mierze ulotnił się w przestrzeń Wszechświata na zasadzie zwykłej
dyfuzji, tak że z czasem coraz bardziej zwiększał się względny udział stałego pyłu, składającego się z
najrozmaitszych pierwiastków.8 Dlatego też coraz częściej zdarzało się, że cząstki pyłu przypadkowo
się zderzały, a następnie "zlepiały". Gdy w taki sposób powstało już kilka większych okruchów, działać
zaczęła siła przyciągania, co spowodowało, że proces ten znacznie się przyśpieszył.
Całe to wydarzenie mogło się rozegrać jakieś pięć– –sześć miliardów lat temu. Bardzo trudno
ocenić, jak długo trwało. Rząd wielkości na pewno jest zbliżony do "wielu milionów lat". Natomiast faza
końcowa, "zbieranie" ostatnich powstałych okruchów przez największy spośród nich, który miał się
stać zarodkiem późniejszej Ziemi, była – jak na pojęcia astronomiczne – dość krótka, trwała może
tylko przez 80 000 do 100 000 lat.
Zdaniem amerykańskiego astronoma Harolda C. Ureya, wszyscy możemy dzisiaj jeszcze na
własne oczy ujrzeć ślady tej ostatniej fazy powstania Ziemi: na Księżycu. Urey już na długo przed
pierwszymi lotami na Księżyc twierdził, że kratery na Księżycu są efektem uderzeń okruchów materii
pozostałych po narodzinach Ziemi. Obecnie wiemy, że większość księżycowych kraterów rzeczywiście
nie jest, jak dawniej sądzono, pochodzenia wulkanicznego, lecz jest skutkiem kosmicznych trafień.
Ponadto otworzyły się tymczasem możliwości określania wieku skał na powierzchni Księżyca; ku
zdumieniu ekspertów (którzy liczyli się z mniej więcej dziesięciokrotnie niższymi wartościami) okazało
się, że zalegające Księżyc rumowiska skalne wykazują dokładnie ten sam wiek co Ziemia. Może więc
Urey, którego poglądy swego czasu natrafiły na gorący sprzeciw, miał jednak rację.
C. F. Weizsacker w dosyć skomplikowanej teorii uzupełniającej potrafił uprawdopodobnić sposób,
w jaki przez powstawanie wirów oraz efekt tarcia, pomimo niezależnego od siebie tworzenia się
poszczególnych planet, mogły w końcu powstać wspólne kierunki obiegu na tej samej płaszczyźnie
torów. A Fred Hoyle niedawno opracował zaczątki hipotezy, dzięki której może w przyszłości uda się
zrozumieć, jak wymieniona już przez nas "nadwyżka" momentu pędu planet, jeszcze we wczesnej
fazie gazowej naszego Układu, została przeniesiona przez potężne pola magnetyczne ze Słońca ku
zewnętrznym rejonom.
W związku z tym wszystkim istnieją może widoki na to, że w niedługim już czasie będziemy
dysponowali modelem myślowym, który pozwoli nam zrozumieć, jak przed około sześciu miliardami lat
powstał nasz Układ Słoneczny, ze swymi dziewięcioma planetami. W tej chwili wszystko jednak jest w
toku formowania się, nie można więc jeszcze wykluczać dużych niespodzianek w przyszłości. Jedyne,
co wydaje się definitywnie już rozstrzygnięte, to odrzucenie wszystkich dawnych domysłów, jakoby we
wczesnym okresie naszej Ziemi istniał "odcinek życia gwiazdo-podobny", a więc rozżarzone stadium
początkowe naszej planety. Zobaczymy jeszcze, że okoliczność ta ma decydujące znaczenie dla
naszego obecnego samopoczucia, mówiąc ściśle: dla możliwości zasiedlenia Ziemi.
W gronie swego planetarnego rodzeństwa Ziemia niewątpliwie otrzymała miejsce uprzywilejowane.
Jest ona zlokalizowana w najkorzystniejszym miejscu naszego Układu. Może należałoby dla
sprawiedliwości dodać, że dotyczy to również obu jej sąsiadów, Marsa i Wenus. Co prawda, jak na
nasze pojęcia, warunki na obu tych planetach nie są szczególnie miłe. Na żadnej z nich nie
moglibyśmy żyć nawet przez krótki czas bez zastosowania kosztownych urządzeń ochronnych. Nie
możemy jednak stanowczo twierdzić, aby życie na tych planetach z zasady i raz na zawsze było
wykluczone. Musimy przecież pamiętać, że nasza ziemska miara nie jest w żadnym razie
obowiązującą miarą kosmiczną. To co nam wydaje się nieznośne, dla organizmu o odmiennej
konstrukcji może być nie tylko całkowicie znośne, ale wręcz bardzo korzystne.
Trzeba jednak w tym miejscu zakreślić pewne granice naszej fantazji, jeżeli nie mamy się
całkowicie zgubić w nie kontrolowanych spekulacjach. Rozsądek każe nam zakładać, że życie, w
każdej formie, nawet zupełnie obcej nam i niewyobrażalnej, związane jest z przemianą materii.
Jakkolwiek by się definiowało pojęcie życia, wyobrazić je sobie można tylko jako formę wyrazu bardzo
skomplikowanej materialnej (cielesnej) struktury, w której – bądź w powiązaniu z nią – rozgrywają się
nieustannie liczne procesy i przemiany. Taka skomplikowana struktura zakłada trwałość odpowiednio
wielkich cząsteczek o odpowiednio złożonej budowie. Tym samym zostaje ustalona co najmniej górna
granica temperatury. Przy bardzo wysokich temperaturach wszystkie cząsteczki rozkładają się znowu
na poszczególne składniki atomowe.
Na podstawie podobnych rozważań można również uzyskać pewną wskazówkę co do najniższej
temperatury granicznej. Jak mówiliśmy, życie zakłada możliwość stałych przemian, ciągłą zmianę
stanów cielesnych. Zatem życie w wyobrażalnej dla nas formie związane jest wyraźnie z wodą ciekłą
jako rozpuszczalnikiem, jako ośrodkiem, w którym przebiegać mogą owe ciągłe, przede wszystkim
chemiczne, procesy. Aby więc wnieść ze sobą życie, a przede wszystkim aby je w ogóle kiedyś móc
zrodzić, planeta musi stworzyć wpierw "środowisko temperatury", w jakim – przynajmniej niekiedy (na
przykład w określonych porach roku albo w pewnych fazach rozwoju geologicznego) – występuje
woda w stanie ciekłym.
W dalszym ciągu tej historii, którą tu próbujemy zrekonstruować, będziemy jeszcze musieli uporać
się z problemem, jak mogło powstać życie na Ziemi i czy stało się to w sposób naturalny, czy
nadprzyrodzony. Zajmiemy się wtedy także okolicznościami, w jakich życie mogłoby się rozwinąć w
warunkach innych aniżeli ziemskie.
Teraz, gdy chodzi o rekonstrukcję tego Układu, który jest naszą kosmiczną ojczyzną, mamy prawo
za podstawę przyjmować tylko szczególne warunki, ważne dla nas. Oznacza to, że aby możliwe było
życie, wymagana temperatura musi się mieścić, mówiąc z grubsza, gdzieś między punktem
zamarzania a punktem wrzenia wody. Jedynym wchodzącym w rachubę źródłem ciepła jest
znajdująca się w centrum Układu gwiazda, którą ochrzciliśmy imieniem "Słońce".9 Ponieważ
promieniowanie jej od wielu miliardów lat pozostaje nieomal niezmienne, jak między innymi wykazują
skamieniałe ślady w skorupie ziemskiej, temperatura przede wszystkim zależy od odległości pomiędzy
Słońcem a jego rozmaitymi planetami, a prócz tego także od atmosfery danej planety.
Gdy pod tym kątem widzenia pozwolimy poszczególnym członkom naszego Układu przedefilować
przed nami, zrozumiemy wyraźnie, jak idealne jest miejsce, w którym znajduje się Ziemia. Niechaj w
takim powiązaniu ta uprzywilejowana lokalizacja właśnie naszej planety nie budzi nieufności wobec
rozumowania, w które się tutaj zapuszczamy. Skoro już istniejemy, może jako jedyni, przynajmniej
jako jedyna wyższa forma życia w naszym Układzie, skoro powstaliśmy na Ziemi, sytuacja tej planety
w Układzie Słonecznym musiała od początku być uprzywilejowana. W przeciwnym razie bylibyśmy się
rozwinęli na innej planecie albo też nie mielibyśmy obecnie w ogóle okazji do zastanawiania się nad
tym zjawiskiem.
Zacznijmy nasz krótki przegląd od najbardziej wewnętrznej planety, położonej najbliżej Słońca, od
Merkurego. Biegnie on po orbicie utrzymującej średni odstęp od Słońca nie większy niż 58 milionów
kilometrów. W porównaniu z tym jesteśmy na Ziemi oddaleni od Słońca prawie trzykrotnie, mianowicie
mniej więcej 150 milionów kilometrów. Odpowiednio "wysoka jest także temperatura na słonecznej
stronie Merkurego. Wynosi ona między 300 a 400 stopni Celsjusza. Ponieważ planeta ta jest ponadto
za mała (tylko półtora rażą większa od Księżyca), aby utrzymać atmosferę tłumiącą wahania
temperatury, ciepłota na jej stronie nocnej spada gwałtownie aż do minus 120 stopni. Takich
barbarzyńskich wahań nie wytrzymałby nawet astronauta wyposażony w najnowocześniejsze ubranie
ochronne.
Co prawda na naszym "wewnętrznym" sąsiedzie, na planecie Wenus, panują również temperatury
wysokości co najmniej 400, a prawdopodobnie ponad 500 stopni. Pomimo wielkiej odległości od
Słońca – około 100 milionów kilometrów – temperatura podnosi się do tego stopnia wskutek istnienia
bardzo gęstej atmosfery, wywierającej na powierzchnię Wenus ciśnienie mniej więcej stu atmosfer.
Ołów, ze swą temperaturą topnienia 327,5 stopni Celsjusza, występowałby więc na powierzchni
Wenus w stanie ciekłym.
W tych warunkach nie może być mowy o lądowaniu jakiejkolwiek załogi – w każdym razie nie za
naszego życia. A w przyszłości byłoby to chyba także bez sensu. W tak skrajnym środowisku
rzeczywiście wyjątkowo roboty miałyby chyba lepsze możliwości prowadzenia badań aniżeli
najbardziej nawet chroniony człowiek. Człowiek musiałby się bowiem skryć w tak grubym, izolującym
termicznie pancerzu, że obserwowałby obce otoczenie Wenus tylko pośrednio, za pomocą sztucznych
zmysłów. A to możliwe jest równie dobrze i bez żadnych ograniczeń przez system łączności
odpowiednio zbudowanej sondy-robota. Nie ma więc właściwie żadnego powodu, dla którego człowiek
miałby dążyć do tego, aby stopą dotknąć powierzchni tej planety.
Pomimo tego piekielnego środowiska nie wolno nam jednak teraz, kiedy rozpatrujemy możliwość
powstania życia w znanej nam postaci, zaszeregować Wenus do planet wrogich życiu i raz na zawsze
wyłączonych z wszelkiej szansy zasiedlenia. Jak jeszcze zobaczymy, Ziemia nasza w swojej fazie
początkowej prawdopodobnie przebyła bardzo podobny etap rozwoju. Wiele przemawia za tym, że
Wenus należy uważać jak gdyby za "zdolną do zapoczątkowania życia planetę w stadium
zarodkowym". Zakładając niczym nie zakłócony rozwój, można odważyć się na przepowiednie, że
także w tym miejscu naszego Układu Słonecznego w przeciągu dalszych jednego-dwu miliardów lat
mogą rozwinąć się żywe organizmy.
Jest to co prawda okres bardzo długi. A prawdopodobnie taki przedbiologiczny układ w rozwoju
Wenus jest szczególnie podatny na zaburzenia powodowane biologicznymi zanieczyszczeniami z
zewnątrz. Przy tym Wenus ma wyjątkowo pechowe położenie w sąsiedztwie planety już zasiedlonej
przez rasę szczególnie aktywną i żądną wiedzy. Są to przyczyny, dla których na powierzchni Wenus
szansa nie zakłóconego rozwoju przez potrzebny do tego bardzo długi okres jest bardzo nikła. Zanim
planeta ta, w odległym jeszcze czasie, będzie mogła osiągnąć swój teoretycznie możliwy cel, ziemskie
sondy przestrzenne, automaty badawcze i różne egzobiologiczne doświadczenia doprowadzą
niechybnie do czegoś w rodzaju "kosmicznego poronienia".
Na powierzchni naszego "zewnętrznego" sąsiada, Marsa (średnia odległość od Słońca 228
milionów kilometrów), temperatury na równiku wahają się od plus 25 do minus 70 stopni Celsjusza. To
brzmi już stosunkowo znośnie. Co prawda atmosfera jest nadzwyczaj rzadka. Ciśnienie jej odpowiada
ciśnieniu atmosfery ziemskiej na wysokości od 30 do 40 kilometrów. (Od jakichś 4 kilometrów wzwyż
alpiniści potrzebują maski tlenowej.) Jest to wystarczający powód, dla którego na Marsie nie
moglibyśmy oddychać, nie mówiąc o tym, że atmosfera jego prawie wcale nie zawiera tlenu, lecz w
przeważającej mierze dwutlenek węgla i (prawdopodobnie) azot.
Jednakże w sumie warunki są tu znacznie mniej skrajne aniżeli na przykład na Księżycu, na którym
przecież ludzie już kilkakrotnie przebywali i zachowywali się aktywnie. Naturalnie, na Marsie w grę
wchodziłby również tylko pobyt przejściowy dla celów rozpoznawczych, pod ochroną
skomplikowanego ubioru kosmicznego z zamkniętymi układami klimatyzacyjnymi i oddechowymi.
Nie wolno nam z tego w żadnym razie wyciągać wniosku, że nie utworzyły się 'tam jednak jakieś
samodzielne marsjańskie formy życia. Sami zostaliśmy tak precyzyjnie dostosowani do zupełnie
szczególnych warunków ziemskich w toku niesłychanie mozolnego biologicznego procesu rozwoju, że
jesteśmy skłonni każde najmniejsze odchylenie od tych warunków z góry uznać za niekorzystne dla
wszelkiego życia. Tymczasem jest to usankcjonowane nawykiem, lecz błędne uprzedzenie. O tym, czy
na Marsie istnieje życie, dowiemy się może, gdy pierwsza bezzałogowa sonda wyląduje na tej
planecie i przekaże nam wyniki automatycznych badań gleby bądź też – w dalszym etapie –
przywiezie próbki tej gleby na Ziemię [autor pisał to przed wylądowaniem pierwszego pojazdu
kosmicznego na Marsie (przyp. red. poi.)].
W tym miejscu wtrącimy pewne wyjaśnienie, nie wszyscy bowiem rozumieją, dlaczego badania
próbek marsjańskiej gleby stanowić mogą skuteczną metodę znalezienia wskazówek co do istnienia
jakichś form życia na Marsie. Według tego, co nam wiadomo, żaden gatunek organizmów nie może
powstać i przetrwać w izolacji. Przestrzeń życiowa, w jakiej egzystuje, musi być stała i oferować
zawsze podobne warunki życiowe, pomimo że poszczególne organizmy same podlegają nieustannie
ożywionemu procesowi przemiany materii i wciąż od nowa powstają i giną. To zaś jest możliwe tylko
wtedy, gdy tworzą się wielkie zamknięte obiegi, w których powstaje wciąż nowy pokarm, a organiczne
substancje martwych jednostek, ulegając rozpadowi, rozkładają się na poszczególne składniki
budulcowe i w ten sposób służyć mogą budowie nowych jednostek. Do utrzymania skomplikowanego
łańcucha takich obiegów konieczna jest nieomal nieprzebrana mnogość rozmaitych gatunków istot
żywych. Na Ziemi łańcuchy te od roślin począwszy, przez zwierzęta roślinożerne i mięsożerne, a
następnie reducentów – gnilne bakterie glebowe – ciągną się właściwie nieprzerwanie, aż do
najdalszych zakątków dostępnej życiu przestrzeni.
Jeżeli zatem na Marsie występują jakiekolwiek fermy życia, podlegające chociażby w najmniejszym
stopniu tym prawom, jakie obowiązują znane nam ziemskie istoty żyjące, to w każdej próbce
marsjańskiej gleby, pobranej w odpowiednim miejscu, powinny się znajdować przynajmniej
mikroorganizmy. A ponieważ nawet owe mikroorganizmy byłyby zdane na obecność biologicznych
obiegów w swoim środowisku – pozytywny wynik badań takiej próbki gleby przemawiałby za tym, że
przy dokładniejszych badaniach Marsa, inną już metodą, możemy spodziewać się pewnych rewelacji.
Negatywny wynik badań natomiast nie świadczyłby jeszcze o niczym. Aczkolwiek jest to dla nas
całkowicie nie do wyobrażenia, nikt nie może zaprzeczyć, że istnieje możliwość, aby na Marsie
powstały żywe istoty, podlegające zupełnie innym prawom niż te, które zna nasza ziemska biologia. W
takim przypadku może śladów tego życia wcale nie należy poszukiwać w glebie Marsa. Samo już
oczekiwanie na przyszłe rozstrzygnięcie pytania, na które nawet najbystrzejsze rozumowanie nie
może dać odpowiedzi, o to, czy forma biologiczna, jedyna, jaką znamy obecnie, jest wyłącznie
możliwą formą, czy też stanowi tylko ziemski przypadek szczególny – samo to powoduje, że przyszła
ekspedycja na Marsa może stać się przygodą intelektualną nie dającą się z niczym porównać.
Ostatecznej odpowiedzi udzielą nam dopiero loty załogowe, zaplanowane na nadchodzące
dziesięciolecie.
Niczego nie dowodzi, że na fotografiach Marsa, przekazanych przez dotychczasowe sondy, nie
odkryliśmy śladów życia. Słusznie wskazywano dla porównania na dostarczone przez "Nimbusa",
"TIROS-a" i wszystkie inne satelity meteorologiczne fotografie powierzchni Ziemi. Wśród wielu tysięcy
zdjęć sporządzonych taką metodą jest zaledwie kilka, na których doświadczony fachowiec może
znaleźć informację, że Ziemia ewentualnie mogłaby być zamieszkana, a przecież trudno o większe
przekształcenie powierzchni tej planety aniżeli to, jakiego dokonała nasza cywilizacja.
Gdy zapytujemy, gdzie w Układzie Słonecznym poza naszą Ziemią mogłoby istnieć życie, jedyne
dwie rozsądne odpowiedzi, jakie obecnie możemy podać, brzmią: w niewyobrażalnie dalekiej
przyszłości – może na Wenus, oraz z bardzo małym prawdopodobieństwem już teraz – na Marsie.
Gdy bowiem sięgamy poza Marsa do Jowisza, to warunki panujące tam, w odległości ponad 770
milionów kilometrów od Słońca, są tak skrajne, że życie, nawet w postaci najdalej spokrewnionej z
naszym, staje się niemożliwe. Ta największa spośród planet otoczona jest gęstą, nie-przenikalną dla
naszych przyrządów atmosferą, której najwyższe warstwy oziębione są do minus 120 stopni i
prawdopodobnie składają się przeważnie z oziębionego amoniaku i metanu. To samo w zasadzie
dotyczy następnych planet: Saturna, Urana, Neptuna i Plutona (ten ostatni oddalony jest o blisko 6
miliardów kilometrów od Słońca, które z jego perspektywy wygląda już tylko jak jasna gwiazda).
Tak więc na miejscu numer 3 licząc od środka, w przyjemnej i odpowiedniej odległości 150
milionów kilometrów od punktu ciężkości powstającego Układu, uformowała się przed jakimiś
pięcioma–sześcioma miliardami lat z mas pyłu międzygwiazdowego planeta, na której dzisiaj żyjemy.
W pierwszej fazie swego bytu była ona tylko słabo spojoną piłką, wielokrotnie większą od dzisiejszej
Ziemi. Tymczasem wzrastający ciężar powodował nie tylko coraz większe zapadanie się, a przy tym
gęstnienie. Wzrost ciśnienia wywoływał jednocześnie coraz silniejsze rozgrzewanie, któremu sprzyjał
również rozpad radioaktywnych pierwiastków zawartych w tym zrazu chaotycznym skupieniu masy.
Skutkiem rozgrzania bywa zwykle nieporządek. W tym wypadku wyjątkowo działo się przeciwnie.
Gdy bowiem materia powstającej planety rozgrzewała się coraz silniej, aż we wnętrzu stała się
wreszcie rozżarzona i płynna, siła ciężkości zaczęła segregować rozmaite substancje zawarte w tej
olbrzymiej piłce według ich ciężaru. Tłumaczy to, dlaczego Ziemia ma jądro z metali ciężkich.
Stopniowe, ale gruntowne przemieszanie wszystkich rozmaicie porozrzucanych części składowych
nastąpić musiało wówczas nie tylko we wnętrzu nowego ciała niebieskiego, ale podobnie również we
wszystkich innych jego warstwach, które znalazły się w zasięgu jego siły przyciągania i przez to
przyczyniły do jego powstania.
To samo dotyczyło jego powierzchni. Wprawdzie – jak wspominaliśmy już – w zestalonej skorupie
ziemskiej występuje wiele związków chemicznych, które nie byłyby mogły się ostać, gdyby
temperatury tutaj również osiągnęły takie wartości jak te, które dzisiaj jeszcze panują w największych
głębiach Ziemi. Z drugiej strony jednak istniejące struktury geologiczne wykazują, że i najbardziej
zewnętrzne warstwy Ziemi przynajmniej przejściowo musiały być tak gorące, że miały postać gęstej
cieczy, którą chyba najłatwiej wyobrazić sobie przez porównanie do świeżo wypływającej lawy.
Jakże jest poruszające, gdy sięgając myślą wstecz, uświadomimy sobie, że każdy z tych
czynników miał doprawdy decydujące znaczenie dla przyszłego rozwoju. Odległość od Słońca
wynosząca 150 milionów kilometrów. Rozmiar, który wskutek wynikającego zeń rozgrzania umożliwił
powstanie metalicznego jądra Ziemi. Zawartość pierwiastków radioaktywnych, która przyczyniła się do
rozgrzania właśnie w takim stopniu, aby części składowe skorupy ziemskiej mogły stopić się w spoistą
powierzchnię. Z drugiej strony udział tych pierwiastków był dostatecznie mały, aby powstające tu
związki chemiczne w wyniku nazbyt silnego rozgrzania nie rozpadły się bez reszty na swoje części
składowe.
Dlaczego właśnie ten ostatni punkt jest tak ważny, zrozumiemy natychmiast, gdy pomyślimy, że
przecież do tego momentu rozwoju Ziemia nie mogła wyciągnąć najmniejszych nawet korzyści z
przypadającego jej uprzywilejowanego miejsca w Układzie Słonecznym. To, co spróbowaliśmy dotąd
zrekonstruować w grubych zarysach, to powstawanie planety o kształcie zbliżonym do kuli, o jako tako
wygładzonej i przemieszanej wskutek procesów stapiania powierzchni, złożonej ze skalistych mas
bazaltu i granitu.
Jednakże zawieszona w najkorzystniejszym nawet miejscu wolnej przestrzeni kula o powierzchni z
gołych skał nie tylko jest jałowa, ale pozostaje taka. Tym, czego Ziemi jeszcze brakowało, była,
atmosfera. Skąd miała się wziąć? Odpowiedź jest równie prosta jak zaskakująca: Ziemia ją wypociła.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

3. EWOLUCJA ATMOSFERY

Fakt, że Ziemia w tym momencie swego rozwoju, do jakiego doszliśmy w naszej opowieści, nie
mogła jeszcze mieć atmosfery, widać jak na dłoni. Wszystkie gazowe składniki ulotniły się prawie bez
reszty w wolnej przestrzeni, podczas gdy niezliczone cząstki pyłu w ciągu długich milionów lat skupiły
się w ciało wielkości planety. W ten sposób – prócz bardzo nieznacznych śladów – wszystkie lżejsze
pierwiastki w ogóle zaginęły, jeśli – a jest to punkt najistotniejszy – nie zostały przytrzymane przez
chemiczne związanie się z pierwiastkami cięższymi.
Najprawdopodobniej jest to najprostsze wytłumaczenie tego, że udział pierwiastków cięższych w
przypadku Ziemi jest o wiele wyższy aniżeli przeciętny rozkład w Kosmosie. Na przykład przeszło
połowa masy Słońca to wodór, a prawie 98 procent to wyłącznie dwa najlżejsze pierwiastki – wodór i
hel. Tylko mniej więcej 2 procent jego łącznej masy pozostaje dla wszystkich innych pierwiastków. W
odróżnieniu od tego samo jądro Ziemi, złożone z metali ciężkich, prawdopodobnie przede wszystkim z
żelaza i niklu, wielkością odpowiada mniej więcej połowie średnicy ziemskiej.
Również w skorupie ziemskiej, a także – obecnie – w morzach i atmosferze udział pierwiastków
lekkich i najlżejszych jest znaczny. Istnieje przy tym jeden znamienny wyjątek. Są nim gazy
szlachetne.
Ich najważniejszą właściwością jest niemożność łączenia się w związki chemiczne z innymi
pierwiastkami. Stosunkowo rzadkie występowanie gazów szlachetnych stanowi zatem pośredni dowód
na opisane przez nas powstanie Ziemi "w sposób zimny". Ponadto potwierdza nam dzisiaj również
fakt, że w tej fazie rozwoju Ziemi wszystkie lżejsze pierwiastki mogły utrzymać się tylko dzięki
połączeniu z pierwiastkami cięższymi. (Jest to szansa, która nie była dana gazom szlachetnym.)
Przetrwać zaś tego rodzaju związki mogły tylko wtedy, gdy temperatury, przynajmniej w skorupie
ziemskiej, utrzymywały się w granicach umiarkowanych. Rozważania te naprowadzają nas teraz na
obraz Ziemi, której wnętrze w końcu osiągnęło stan płynnego rozżarzenia, podczas gdy granicząca z
pustą przestrzenią skorupa ziemska zaczęła już z wolna stygnąć. Obraz ten opiera się dzisiaj na
wiarygodnych podstawach. Między innymi także dlatego, że opis taki zgodny jest z obecnym stanem
rzeczy. Zewnętrzna część jądra Ziemi do tej pory jest rozżarzona i płynna. A głębokie warstwy skorupy
ziemskiej wciąż jeszcze są dosyć gorące, aby wykarmić liczne wulkany, rozrzucone po całej
powierzchni Ziemi.
Ziemia w zasadzie aż po dzień dzisiejszy zawdzięcza swoje ciepło nie tylko Słońcu. Żar jej
wnętrza, rozgrzanego przez ciśnienie i radioaktywność, wytwarza obecnie jeszcze strumień ciepła
sięgający powierzchni. Nawet więc bez istnienia Słońca temperatura na powierzchni Ziemi nie
spadłaby do chłodu przestrzeni Wszechświata. Oczywiście, niewiele by nam to dało, gdyż ciepło
własne Ziemi jest znikome. Ocenia się, że jej promieniowanie wynosi najwyżej około jednej milionowej
kalorii na centymetr kwadratowy powierzchni w ciągu sekundy. Tę stratę 3000 razy, średniodobowo,
przewyższa pobór ciepła dostarczanego przez promieniowanie Słońca. W sumie więc dla bilansu
cieplnego na powierzchni Ziemi miarodajna jest jednak wyłącznie moc Słońca.
Tymczasem to ciepło własne Ziemi miało ongiś, podobnie jak dzisiaj, pewną znacznie ważniejszą
konsekwencję, a mianowicie wulkanizm. Działalność wulkanów znamy obecnie już tylko jako atrakcję
turystyczną bądź z meldunków prasowych o katastrofach. Stąd wielu może zaskoczyć stwierdzenie,
że Ziemia nigdy nie byłaby mogła pokryć się życiem, gdyby od początku nie miała wulkanów.
To, co wyrzucają "plujące ogniem góry", to nie tylko rozżarzone masy lawy, lecz także, dawniej i
teraz, wielkie ilości pary wodnej, a prócz tego azot, dwutlenek węgla, tlen, metan i amoniak. Innymi
słowy: wulkany były jak gdyby porami, którymi planeta nasza dosłownie wypociła przytrzymane w
skorupie ziemskiej lżejsze pierwiastki, tak bardzo wtedy potrzebne na powierzchni oziębiającej się
Ziemi. Bez wulkanów Ziemia nie byłaby nigdy otrzymała atmosfery z lekkich substancji gazowych, bez
wulkanizmu nie byłoby także oceanów. Ilości materii transportowane przez wulkanizm z wnętrza Ziemi
są większe, aniżeli sobie to wielu ludzi uświadamia. Geolodzy oceniają teraźniejszą liczbę aktywnych
wulkanów na mniej więcej pięćset, a ilość skał rocznie przez nie przenoszonych na powierzchnię – na
ponad 3 kilometry sześcienne. W ciągu owych czterech do czterech i pół miliarda lat, które
prawdopodobnie upłynęły od stwardnienia skorupy ziemskiej, tworzy to w sumie ilość odpowiadającą
łącznej objętości wszystkich kontynentów. Podobny rząd wielkości odnosi się do wulkanicznej
produkcji gazów. Ponieważ składają się one w 97 procentach z pary wodnej, opadającej z biegiem
czasu w wielkie zagłębienia powierzchni Ziemi, nietrudno wyobrazić sobie powstanie oceanów w taki
właśnie sposób. Wolno przy tym założyć, że liczba wulkanów i ich aktywność w owych pradawnych
czasach, gdy Ziemia była znacznie gorętsza, była o wiele większa aniżeli dzisiaj.
Para wodna, uchodząca z tych wentylów wolno oziębiającej się skorupy, zwanych wulkanami,
opadała więc w wielkie zagłębienia powierzchni ziemskiej, tworząc w ten sposób pierwsze praoceany.
Proces ten, który na pewno musiał trwać kilkadziesiąt tysięcy lat, należy sobie prawdopodobnie
wyobrażać jako wydarzenie dosyć dramatyczne. Gdy bowiem para wodna pierwotnej atmosfery
zaczęła się kondensować, a wreszcie nawet spadać w postaci kropli, temperatura skorupy wynosiła
jeszcze wiele ponad 100 stopni Celsjusza. Kiedy więc w historii Ziemi po raz pierwszy padał deszcz,
Ziemia jeszcze wcale wskutek tego nie zmokła: spadające krople przy zderzeniu z powierzchnią,
podobnie jak się dzieje na gorącej płycie kuchennej, przemieniały się natychmiast znowu w parę
wodną, która ponownie unosiła się ku górze. W ten sposób zawarte wciąż w skorupie ziemskiej ciepło
było transportowane jeszcze skuteczniej i szybciej niż dotąd do górnych warstw atmosfery, skąd
mogło wypromieniowywać w wolny Wszechświat. Korzystając z tej uciekającej z wulkanów pary
wodnej, planeta nasza w tej fazie dziejów przyśpieszyła swoją historię, a więc swoje ochłodzenie.
Gdyby w owej przejściowej epoce cała istniejąca dzisiaj na powierzchni ziemskiej woda znajdowała
się, pod postacią pary wodnej, w atmosferze, ciśnienie powietrza na Ziemi wynosiłoby prawie 300
atmosfer, a zatem trzysta razy więcej aniżeli obecnie. Trzeba z tego jednak coś skreślić, gdyż wody
musiało jeszcze • wówczas być mniej aniżeli teraz. Mimo wszystko, gdy próbujemy wyrobić sobie
pogląd na stan powierzchni ziemskiej w tej epoce, otrzymujemy obraz koszmarny: niewiarygodnie
gęsta atmosfera, której ogromna zawartość pary wodnej nie pozwala na przeniknięcie nawet śladu
światła słonecznego. Trwające nieprzerwanie tysiącami lat oberwania chmur, których siły nie możemy
sobie wyobrazić. Do tego temperatury powyżej 100 stopni Celsjusza, a powierzchnia Ziemi
nieustannie otulona gorącą parą wodną. Jedynym źródłem światła są błyskawice szalejących bez
przerwy burz. Astronauta, który kiedykolwiek natrafiłby na planetą, gdzie takie panują warunki,
ominąłby ją z daleka. Nie tylko wystrzegałby się lądowania, lecz na pewno skreśliłby taki obiekt z listy
planet nadających się do zamieszkania.
Tymczasem to właśnie jest stan, w którym planeta zamierza pokryć się życiem. W przypadku Ziemi
– jak wiemy – istotnie tak się stało, a liczne zbieżności pozwalają nam raz jeszcze powrócić do tej
myśli, że sąsiadująca z nami Wenus znajduje się w tym właśnie stadium przygotowań.
Droga prowadząca do życia jest długa i wymaga miliardów lat. Ale przyrodzie się nie śpieszy.
Liczba czynników, które muszą się zbiec, aby można całą tę drogę przebyć do końca, liczba
"szczęśliwych przypadków" nawet do tego momentu, do którego prześledziliśmy dotychczasowe
dzieje Ziemi, urosła do pokaźnych rozmiarów: odpowiedni odstęp od gwiazdy będącej dostarczycielem
energii, która sama na okres kilku miliardów lat musiała osiągnąć stadium stabilizacji. Dalej, orbita nie
zanadto ekscentryczna (a zatem mniej więcej kolista) dla zapewnienia jakiegoś minimum jednolitych
warunków na powierzchni. Wreszcie – rozmiar nie za mały, aby umożliwić rozgrzanie bryły planety, ale
też i nie za duży, gdyż zbytnie rozgrzanie spowodowałoby utratę większości pierwiastków lżejszych,
które później tak ważną odegrają rolę.
Jak zobaczymy, liczba niezbędnych czynników, zawiłość układów i warunków, jakie muszą zostać
spełnione, aby rozwój mógł postępować poza tę fazę, wzrasta teraz gwałtownie, a w końcu wręcz
zawrotnie.
Gdy obecnie, podejmując od nowa wątek naszej historii, zastanowimy się nad składem atmosfery,
którą Ziemia krótko po narodzinach produkowała przez swoje wulkany, uderza nas, że atmosfera ta
nie mogła zawierać wolnego tlenu. Para wodna, gazowy wodór, azot, dwutlenek węgla, metan,
amoniak, prawdopodobnie także dwutlenek siarki – oto wszystkie gazy, które z rozżarzonych głębi
Ziemi wydobywały się na powierzchnię, aby utworzyć pierwszą powłokę powietrzną naszej planety.
Wolnego tlenu wśród nich nie było.
Atmosfera o takim składzie wydaje nam się dzisiaj nie tylko śmiercionośna, lecz nawet absolutnie
życiu wroga. Tymczasem początek przy innych warunkach startu nie był w ogóle możliwy. W
rzeczywistości bowiem właśnie brak wolnego tlenu w ziemskiej praatmosferze był jednym z wielu i
jednym z pozornie dowolnych warunków, które musiały zostać spełnione, jeżeli miało dojść z czasem
do rozwinięcia się życia. My, ludzie dzisiejsi, nie potrafilibyśmy przeżyć ani jednej chwili w atmosferze
złożonej z azotu, dwutlenku węgla i metanu. To samo dotyczy innych różnorodnych form życia, które
wraz z nami istnieją na Ziemi. Ale historia życia nie jest – jak do niedawna nawet nauka wierzyła –
historią jakiegoś pierwszego, prymitywnego zalążka życia, na przykład jakiejś prakomórki, coraz
bardziej się rozwijającej na scenie planety, której powierzchnia przypadkowo "sprzyjałaby życiu" i która
w ciągu całego procesu pozostawałaby nadal nie zmieniona.
"Sprzyjanie życiu" jest pojęciem bardzo względnym i zmiennym. Nie wolno nam ciągle popełniać
tego błędu, aby za sprzyjające życiu uważać wyłącznie to, co nam służy, a każde najmniejsze nawet
odchylenie zaraz uznać za zasadnicze pogorszenie sytuacji. Ponadto obecny stan Ziemi jest przecież
w każdym swoim szczególe rezultatem pewnego rozwoju, w którego toku od początku życie i ziemskie
środowisko wzajemnie się warunkowały, zmieniały i na siebie oddziaływały w nieustającym sprzężeniu
zwrotnym, jak gdyby według prawideł gry w ping-ponga.
W wyniku tego nie tylko dostosowanie wszystkich znanych nam form życia do otoczenia wypadło
optymalnie. Na skutek tegoż działania powierzchnia Ziemi została przekształcona przez zrodzone na
niej procesy biologiczne w ten sposób i w takim wymiarze, który dopiero teraz stopniowo zaczyna się
odsłaniać oczom naukowców. Ziemia, taka jaką znamy, produkt tego rozwoju, oddaliła się
prawdopodobnie od stanu "naturalnego", w jakim znajdowała się przed początkiem historii życia na jej
powierzchni, nie mniej niż którakolwiek z wielu istniejących na niej wielokomórkowych istot żyjących –
od organizmu kambryjskiego, który był jej przodkiem w prostej linii. Samo życie w zdumiewającym
stopniu potrafi aktywnie stworzyć warunki sprzyjające jego rozwojowi. Będziemy jeszcze szczegółowo
o tym mówili.
"Sprzyjanie życiu" nie jest więc, jak większość sądzi, żadną właściwością albo raczej żadną
określoną kombinacją określonych właściwości, jakie planeta wykazuje bądź nie. Kombinacje
czynników środowiskowych umożliwiających życie są, gdy nie mamy na myśli wyłącznie znanych nam
form życia, prawdopodobnie o wiele liczniejsze, aniżeli kiedykolwiek śniło się naszej ziemskiej fantazji.
Mówiąc inaczej: w toku naszej opowieści natrafimy jeszcze na znaki, które otworzą nam oczy na
to, że zdolność przystosowania zjawiska zwanego życiem nawet do warunków środowiskowych, które
nam wydają się skrajne i zwichrowane, w fantastycznym wręcz stopniu przekracza wszystko, co do tej
pory uważaliśmy za możliwe.
Z tych wszystkich przyczyn sąd, jakoby beztlenowa, składająca się z dwutlenku węgla, metanu i
wodoru atmosfera nieożywionej jeszcze pra-Ziemi była trująca i życiu wroga, byłby przedwczesny i
błędny nawet wówczas, gdybyśmy wtórnie nie wiedzieli najdokładniej, że planeta, na której ongiś
panowały takie warunki, zrodziła potem niezmierne bogactwo życia'. Faktem jest, że stosunkowo
świeże odkrycie, iż ziemska powłoka powietrzna pierwotnie nie mogła zawierać znaczniejszych ilości
tlenu, umożliwiło biochemikom rozwiązanie starego paradoksu i jednocześnie udzieliło odpowiedzi na
pewne podstawowe pytanie z dziedziny badań nad życiem, które od wieków było przedmiotem
ożywionych dyskusji.
Paradoks polegał na następującej, wydawałoby się, nierozwiązalnej, sprzeczności: wszystkie
ziemskie istoty żyjące (z wyjątkiem niektórych pasożytów i nielicznych gatunków bakterii) są w swej
przemianie materii zdane na tlen niezbędny przy produkcji energii. Z drugiej strony wszelka
nieożywiona substancja organiczna jest przez wolny tlen (właśnie wskutek jego nadzwyczaj wysokiej
aktywności chemicznej) utleniana, a więc niszczona. Jak wobec tego w takich okolicznościach mogło
w ogóle powstać życie? Jakkolwiek próbowano wyobrazić sobie naukowo ten proces, w każdym
przypadku powstanie pierwszego żywego organizmu musiała poprzedzać długa epoka "abiotycznej
genezy organicznych makrocząsteczek", mówiąc zwyczajnie: okres, w którym powstały wszystkie owe
złożone i wrażliwe cząsteczki organiczne, co w postaci jak gdyby kamyków budulcowych utworzyły
podłoże powstania pierwszych, jeszcze bardzo prymitywnych żyjących struktur.
Jak zatem te złożone cząsteczki, aminokwasy i polipeptydy, kwasy nukleinowe i porfiryny, mogły
pozostać stabilne i przetrwać do chwili, w której na następnym, nie mniej zagadkowym etapie
połączyły się wreszcie w żywe organizmy? Według wszelkich zasad chemii wolny tlen ziemskiej
powłoki powietrznej powinien był rozłożyć je prędzej, aniżeli mógł je wytworzyć jakikolwiek
niebiologiczny proces.
Odpowiedź znalazła się w wyniku badań bardzo starych pokładów kruszców. Geologom udało się
odkryć w tego rodzaju złożach ślady wietrzenia. Głęboko pod powierzchnią były więc ślady, które
bezspornie świadczyły o tym, że badane próbki przed bardzo dawnymi czasy musiały być wystawione
na swobodne działanie sił klimatycznych na powierzchni Ziemi. A jednak skały te, które przed dwoma
czy trzema miliardami lat na skutek procesów łamania się skorupy ziemskiej dostały się do głębin i
tam spoczywały odcięte od dopływu powietrza – nie wykazywały takich zmian chemicznych, jakie w
podobnych warunkach, w związku z obecnością tlenu w dzisiejszej atmosferze, powinny były
natychmiast zajść. Na przykład tlenek żelaza obecny w tych skałach, które kiedyś znajdowały się na
powierzchni, zawierał dwuwartościowe żelazo. Teraz jeden z pierwszych procesów wietrzenia polega
na tym, że związek taki przemienia się w tlenek trójwartościowego żelaza. To samo stwierdzono w
niektórych innych związkach, na przykład minerałach zawierających żelazo i siarkę.
W taki sposób przed paru laty został odkryty całkowicie nieoczekiwany fakt, że obecna atmosfera
naszej Ziemi wcale nie jest atmosferą pierwotną. Dalsze badania i rozważania naukowe doprowadziły
z czasem do rozpoznania, o którym już mówiliśmy, a mianowicie, że atmosfera ta powstała dzięki
wulkanizmowi.
Teraz wreszcie zrozumiano, jak było możliwe, że potrzebne do rozwoju życia wielkie cząsteczki
mogły powstać, a przede wszystkim przetrwać. Teraz wreszcie biochemicy mogli dać odpowiedź na
odwieczne pytanie, dlaczego pomimo usilnych poszukiwań nigdzie na Ziemi nie można było znaleźć
śladów wskazujących na to, jakoby dzisiaj jeszcze, na naszych oczach odbywały się "pranarodziny", a
więc powstawanie prymitywnych organizmów z nieorganicznych kamyków budulcowych, a nie przez
dzielenie się żywych komórek.
Niemożność wykazania takich ciągłych pranarodzin w teraźniejszości wprowadzała biologów przez
długi czas w niemałe zakłopotanie. Jeżeli bowiem przy tym zjawisku wszystko odbywało się w sposób
przyrodzony, a zatem nie nadprzyrodzony, jeżeli więc wszelka żyjąca substancja na Ziemi powstała
pod działaniem praw natury, nie było właściwie żadnego powodu, dla którego nie miałoby się to nadal
nieustannie wydarzać. Teraz wreszcie poznano przyczynę, dla której tak nie jest: tlen w obecnej
atmosferze ziemskiej raz na zawsze uniemożliwia powtórzenie się tej fazy ewolucji żywej materii.
Wiemy dzisiaj także, że cały zawarty w naszej atmosferze tlen został wytworzony w miarę upływu
historii Ziemi przez rośliny zielone drogą fotosyntezy; zatem nikt inny, lecz życie samo, skoro tylko
zakorzeniło się na Ziemi, odcięło w ten sposób wszelką możliwość jakiegoś innego nowego początku,
jakiegoś powtórnego startu do życia na zasadzie jakiejś, kto wie, może zupełnie innej koncepcji
biologicznej. Tak jak gdyby zależało mu na tym, aby ewentualnym konkurentom czy rywalom
uniemożliwić pojawienie się w zarekwirowanym już środowisku. Odtąd wszystkie inne biologiczne
warianty nie będą miały już na Ziemi żadnych szans. Posługując się metaforą – w czasie tym Kain po
raz pierwszy zabił Abla.
Mówiłem już, że rozkwit życia, "ewolucja biologiczna", był niezwykle ściśle spleciony z
przebiegającą jednocześnie i równolegle ewolucją środowiska, w jakim życie zaczynało się
rozprzestrzeniać. To, że ewolucja, rozwój życia, jest w dużej mierze równoznaczna z przystosowaniem
wszystkich istniejących w danym momencie organizmów do różnorakich możliwości i konieczności ich
otoczenia, z przystosowaniem nabierającym stopniowo coraz więcej zróżnicowań i odcieni – to
obecnie jest dla biologa truizmem.
Natomiast dotąd jeszcze nie tak powszechnie przyjęte jest przekonanie, że zachodzi tu, w każdym
razie w odniesieniu do wczesnej fazy rozwoju życia, również proces przeciwny: w tym najpierwszym
okresie ewolucji środowisko także – nie można tego wyrazić inaczej – dostosowało się w sposób
zdumiewający do wymagań życia właśnie wstępującego na scenę. Nie chodzi mi tutaj w żadnym razie
tylko o owe bardzo wyraźne zmiany, jakie życie w tym pierwszym rozdziale swoich dziejów
spowodowało w środowisku, nadając mu taką formę, która dlań stwarzała lepsze możliwości rozwoju.
O tym będzie jeszcze mowa później.
Ważniejsze natomiast i bardziej znamienne jest to, że dawno już na powierzchni pra-Ziemi, na
pewno wieleset milionów lat przed wystąpieniem pierwszych organicznych struktur mogących
uchodzić za żywe, rozpoczął się pewien ciąg rozwojowy, przy czym wydaje się, że przebiegał on tak,
aby nie tylko umożliwić powstanie życia, ale uczynić je wręcz nieuniknionym.
W tym miejscu musimy nakazać sobie najdalej idącą ostrożność. Nie ma większego przestępstwa
wobec naukowego myślenia jak teleologiczna interpretacja jakiegoś stanu faktycznego.
"Teleologiczny" znaczy tyle co "skierowany na cel". Byłoby to porzucenie gruntu argumentacji
naukowej, gdybyśmy pod uwagę brali taką możliwość, że zmiany na jeszcze nieożywionej pra-Ziemi
nastąpiły po to, aby spowodować powstanie życia na Ziemi, gdybyśmy wierzyli, że możemy je
"wyjaśnić" mówiąc, jakoby powstanie życia było ich "celem".
"Wyjaśniać" w nauce znaczy zawsze: sprowadzać coś do przyczyn, wyprowadzać coś z tych
przyczyn. Przyczyny zaś zawsze i bez wyjątku wyprzedzają w czasie oddziaływanie z nich wynikające.
Stąd przyczyna wprawdzie może mieć skutek, jednakże żadna siła na świecie nie potrafi nigdy
wywrzeć wpływu na związek pomiędzy oddziaływaniem a przyczyną stanowiącą jego podłoże. Droga
prowadzi zawsze i wyłącznie od przyczyny do oddziaływania. Nie ma powiązania w odwrotnym
kierunku. Głoszą to niewzruszalnie prawidła logiki. Zatem przyczyna nie "wie" nic o oddziaływaniu,
które powoduje. Dlatego nigdy nie można "wyjaśnić" żadnego procesu przez wywołany przezeń
rezultat. Na tym polega cała wielkość, ale także ograniczoność wiedzy przyrodniczej, że – przy użyciu
tak uformowanej aparatury pojęciowej – zadaniem jej jest wyjaśnianie przyrody, w której występuje
życie. A więc wyjaśnianie takiej przyrody, w której ewolucja przebiega jako proces, w jego toku zaś –
jak widzimy spoglądając wstecz – z bezbłędną logiką powstają coraz bardziej złożone struktury
organiczne z coraz bardziej wydajnymi funkcjami i wzrastającą samodzielnością wobec
nieożywionego otoczenia. Zieje tu przed nami pewna sprzeczność, którą będziemy się jeszcze
niejednokrotnie zajmowali.
Najpierw musimy sobie jednak w pełni uzmysłowić samo zjawisko jako takie. Jak już mówiliśmy,
pozorne sprzeczności nie pojawiają się dopiero w związku z rozkwitem życia. Przedtem jeszcze został
uruchomiony pewien proces rozwojowy, bez którego nigdy ewolucja biologiczna nie byłaby mogła się
rozpocząć. Szczególnie wyraźnie wskazuje na to zjawisko, które uczeni od kilku lat określają jako
"ewolucję atmosfery". Zobaczmy, co się pod tym pojęciem kryje, a potem spróbujmy je zrozumieć.
Historię, o której traktuje ta książka, musimy teraz podjąć w tym miejscu, w którym była mowa o
rozwoju Ziemi w fazie podobnej do obecnej fazy Wenus. Nikt nie wie, jak długo planeta nasza
pozostawała w tym stanie. Możliwe, że była to tylko stosunkowo krótka faza przejściowa. Niektórzy
geolodzy, a wśród nich Francuz Andre Cailleux i A. Dauvilier, oceniają trwanie tej epoki na 100 000,
może nawet tylko 60000 lat.
Po tym okresie ochłodzenie skorupy ziemskiej posunęło się o tyle, że woda spadająca w postaci
deszczu z przesyconej parą wodną atmosfery już nie wyparowywała od razu. Zaczęła gromadzić się w
formie ciekłej, tworząc praoceany. Gdy ten proces się skończył, Ziemia, przed jakimiś czterema i pół
miliardem lat, miała już z grubsza wygląd podobny do obecnego obrazu naszej planety, widzianego z
dużej odległości, na przykład na fotografiach dostarczanych w ostatnich latach przez nasze sondy
kosmiczne.
Atmosfera była teraz czysta i przejrzysta. Na niebieskim niebie pojawiały się chmury. Oceany i
kontynenty miały rozmiary podobne do dzisiejszych. Oczywiście, że suchy ląd był wówczas zupełnie
inaczej rozmieszczony na powierzchni ziemskiej, aniżeli ukazują nam to obecne nasze mapy i
globusy. Między innymi nie rozpoczęła się wtedy jeszcze "wędrówka kontynentów". Życia nie było. Ląd
ciągle jeszcze składał się w zasadzie z- ostygłych mas Ziemi pochodzenia wulkanicznego, nagich skał
granitu i bazaltu. Wichry i deszcze właśnie rozpoczęły swoje dzieło rozmywania, erozji i wietrzenia,
które z wolna przemieniało powierzchnię pierwotnych skał w pył i piasek.
Jak już udowodniliśmy, w atmosferze nie mogło być tlenu. Miało' to swoje znaczenie nie tylko – jak
również już wyjaśnialiśmy – dla możności życia pierwszych organicznych kamyków budulcowych.
Prawdopodobnie stanowiło to w ogóle nieodzowny warunek ich powstania. Tlen jest bowiem
najskuteczniejszym filtrem atmosferycznym, ochroną przed pochodzącym od Słońca
promieniowaniem nadfioletowym.
Promieniowanie to, o falach krótszych od fal światła widzialnego, jest szczególnie bogate w
energię. Gdyby powierzchnia ziemska dzisiaj nie była w znacznym stopniu odeń izolowana przez
naszą obfitującą w tlen atmosferę, nie moglibyśmy tutaj wcale' wyżyć. Jak wiadomo, to co powoduje
bolesne oparzenia słoneczne, gdy nie jesteśmy przyzwyczajeni do napromieniania przez Słońce, to
właśnie ów stosunkowo bardzo nieznaczny udział tych promieni, które mimo wszystko jeszcze do nas
przenikają. Wiemy także z doświadczenia, że to ryzyko jest znacznie większe w wysokich górach, co
podkreśla jeszcze znaczenie atmosfery jako filtra promieniowania nadfioletowego.
Jeśli chodzi o prehistorię życia, to promieniowania nadfioletowego, które może być odfiltrowane
przez tlen, dotyczy podobna reguła jak samego tlenu. Promienie nadfioletowe są tak niebezpieczne
dla wszystkich organizmów zbudowanych z białka (a innych nie znamy), że w salach operacyjnych i
pewnych laboratoriach mikrobiologicznych używa się z dobrym skutkiem lamp nadfioletowych do
dezynfekcji, a zatem do niszczenia mikroorganizmów bakteryjnych.
Tymczasem w pradziejach Ziemi właśnie ta część promieniowania słonecznego była zrazu
niezbędna. Tylko ona mogła dostarczyć energii potrzebnej do powiązania zawartych w ówczesnej
atmosferze nieorganicznych związków w owe wielkie cząsteczki, które później tworzyły kamyki
budulcowe żywych organizmów.
Mówiąc krótko: promieniowanie nadfioletowe było potrzebne jako źródło energii do budowy
pierwszych organicznych kamyków budulcowych życia. Jednakże z chwilą, gdy już istniały, należało je
natychmiast uwolnić spod wpływu tegoż promieniowania, które w przeciwnym razie byłoby je w
następnej chwili ponownie rozłożyło. Przykład ten znowu wykazuje bardzo dobitnie, jak nadzwyczaj
skomplikowane i ostre były warunki już w tym stadium rozwoju, długo przed pojawieniem się na Ziemi
pierwszych śladów życia.
Dzięki próbom rekonstrukcji prowadzonym przez nowoczesną naukę możemy przeżywać
fascynujące zjawisko, jak martwa materia na powierzchni pra-Ziemi, nie kierowana żadnymi innymi
siłami poza prawami natury, rozwijała się spełniając wszelkie wymagane warunki. Przyjrzyjmy się
teraz szczegółowo, jak się to odbyło w tym momencie, do którego doszliśmy.
Nadfioletowe promieniowanie Słońca padało prawie bez przeszkód na powierzchnię Ziemi, a więc
również na powierzchnię praoceanów. Natychmiastowe konsekwencje tego były dwojakie. Obficie
występujące w atmosferze i zawierające węgiel, azot oraz tlen cząsteczki metanu, dwutlenku węgla i
amoniaku, podobnie jak kilka innych jeszcze prostych związków, dawno już były obecne w dosyć
dużych stężeniach we wszystkich wodach stojących, to znaczy w oceanach i morzach. Częściowo
dostały się tam przez to, że wiatr i fale nieustannie mieszały wyższe warstwy wody z zalegającym nad
nimi powietrzem. Głównie jednak zostały one zapewne wypłukane z atmosfery w czasie tysięcy lat
oberwania chmur w poprzedniej epoce historii Ziemi.
Promieniowanie nadfioletowe Słońca mogło docierać aż kilka metrów w głąb wzbogaconej o owe
cząsteczki wody. W warstwie o takiej grubości dało to wymienionym cząsteczkom bodziec do łączenia
się w większe kamyki budulcowe. Jednakże ta sama energia, która to zdziałała, w następnej chwili
rozkładała znowu wielkie cząsteczki na ich składniki początkowe. Tak został uruchomiony proces
krążenia, nie kończące się budowanie i rozpad, który niewątpliwie rozgrywał się u powierzchni
wszystkich wód.
Tego rodzaju zamknięty obieg jest właściwie klasycznym przykładem sytuacji bez wyjścia. Według
obecnego stanu wiedzy istnieją dwie przyczyny, dzięki którym w tym szczególnym przypadku rozwój
nie stanął w miejscu i wyjść mógł poza to stadium. Przede wszystkim krążenie, jak wspominaliśmy,
przebiegało tylko w pobliżu powierzchni wody, w warstwie o grubości może dziesięciu, na pewno nie
więcej niż piętnastu metrów. Na większych głębokościach promieniowanie nadfioletowe nie mogło już
oddziaływać z dostateczną siłą, ponieważ warstwy wody znajdujące się powyżej zaczynają odtąd grać
rolę skutecznego filtra.
Wobec tego część wielkich cząsteczek powstałych na skutek 'działania promieni nadfioletowych
zawsze mogła się schronić w tych głębszych rejonach wód. Mówiąc ściślej, nie do uniknięcia było, aby
część z nich, zanim doszło do rozpadu, nie została przez normalne ruchy wirowe wody przepędzona
w głębiny, do których promieniowanie nadfioletowe już nie sięgało. Niezależnie więc od krążeniowego
charakteru procesu ich powstawania, rozgrywającego się na najwyższym piętrze, owe wielkie
cząsteczki, tak ważne dla dalszego rozwoju, prawdopodobnie wciąż dalej nagromadzały się poniżej
warstw wody poddanych działaniu promieniowania nadfioletowego.
Drugi proces natomiast, inicjowany jednocześnie przez promieniowanie nadfioletowe również na
powierzchni wody, był przyczyną, że cząsteczki nie były skazane na pozostanie raz na zawsze w
owych głębiach. Energia tych krótkofalowych promieni jest tak wielka, że potrafi rozłożyć nawet
cząsteczki wody na ich części składowe. Stąd prawdopodobnie na powierzchni mórz i oceanów pra-
Ziemi musiało nastąpić to, co naukowcy określają mianem fotodysocjacji (dosłownie: "rozpad pod
działaniem światła") wody: związek H2O został rozszczepiony na wolny wodór i wolny tlen.
Uwolniony wodór, najlżejszy z wszystkich pierwiastków, unosił się właściwie bez przeszkód w
górne warstwy atmosfery, aż się w końcu gubił w wolnym Wszechświecie. Tlen pozostał. Jest on
jednak, jak już mówiliśmy, szczególnie skutecznie działającym filtrem promieni nadfioletowych.
Dlatego też proces dysocjacji nie przebiegał ani w sposób ciągły, ani jako część pewnego cyklu, lecz
według zasady sprzężenia zwrotnego: ulegał samorzutnemu zahamowaniu, z chwilą gdy atmosfera
osiągała określoną zawartość tlenu, zawartość dostateczną do odparcia promieniowania
nadfioletowego w takim stopniu, że dalsze wytwarzanie tlenu drogą fotodysocjacji ustawało.
Samoregulujący charakter tego procesu doprowadził ponadto do tego, że wynikający z niego udział
tlenu w atmosferze prawdopodobnie ustalił się z dużą dokładnością na pewnej określonej wartości. W
pewnym momencie produkcja tlenu wygasała. Skoro tylko stężenie tlenu spadało ponownie poniżej tej
wartości (na przykład przez procesy utleniania na powierzchni, co pozbawiało atmosferę tlenu), było to
oznaką, że skuteczność nadfioletowego filtru ustaje. Natychmiast rozpoczynała się w związku z tym
foto-dysocjacja wody. Utrzymywała się ona tak długo, dopóki ponownie nie zostało osiągnięte
dokładnie to samo pierwotne stężenie tlenu.
Ten wzorcowy przykład sprzężenia zwrotnego naukowcy nazwali "efektem Ureya" na cześć
amerykańskiego chemika, laureata nagrody Nobla Harolda C. Ureya, który odkrył ten decydujący etap
ewolucji atmosfery ziemskiej.
W tym miejscu wtrącimy może parę słów na temat sposobów, jakimi prowadzi się obecnie badania
nad procesami, które dokonały się przed czterema i więcej miliardami lat w powietrznej powłoce
naszej planety. Pomimo lotności tego ośrodka rozwój pozostawił pewne ślady, głównie w okruchach
skalnych ówczesnej powierzchni ziemskiej, częściowo zachowanych w warstwach osadowych w
wielkich głębinach mórz. Opowiadaliśmy już, w jaki sposób dzięki temu odkryto całkowicie
nieoczekiwany fakt, że atmosfera nasza pierwotnie w ogóle nie zawierała tlenu. Dalsze wnioski
wyprowadza się pośrednio z przebiegu ewolucji biologicznej, która się wkrótce (operując miarą
okresów geologicznych) rozpoczęła. Jak zobaczymy za chwilę z opisu, jest ona tak ściśle związana z
ewolucją atmosfery, że pewne osobliwości jej przebiegu pozwalają na wyciąganie wniosków o składzie
atmosfery.
Wszystkie ustalenia wykraczające ponad to, a więc także odkrycie efektu Ureya, są rezultatem
teoretycznego rozumowania. Formułowane zatem do tej pory przez naukowców sądy o wydarzeniach
z tych niewyobrażalnie dawnych czasów (a spróbuję je teraz łącznie opisać), w wielu szczegółach
może błędnie albo niedokładnie, oddają to, co się rzeczywiście podówczas działo. Błąd może jednak
dotyczyć naprawdę tylko szczegółów, nie naruszających zasadniczego biegu zdarzeń. Uzyskaliśmy
przecież dotąd już kilka zupełnie uchwytnych śladów. W związku z tym rozporządzamy pewnymi
stałymi liczbami i danymi jako punktem wyjściowym. Wreszcie wiemy, co z tego długiego procesu
rozwoju do tej pory wynikło.
Cała sprawa sprowadza się więc do zrekonstruowania, posłusznej prawom natury, ewolucji – od
tego, co na pewno wiemy o przeszłości, do teraźniejszości. Jest to zadanie trudne i mozolne.
Jednakże wobec tego, co się dotąd udało w tej mierze osiągnąć, okazja do popełnienia jakichś
zasadniczych błędów nie jest zbyt wielka. Wielorakie aspekty i podziemne nurty rozwoju były od
początku nazbyt skomplikowane i nazbyt ze sobą splecione, aby ich przebieg dopuszczał wiele
dowolnych i różnych interpretacji. Zatem tam, gdzie nauka po cierpliwych poszukiwaniach i
przymiarkach w ogóle znalazła wyjaśnienie jakiegoś odcinka procesu rozwojowego, mamy prawo
zaufać, że jest to wyjaśnienie właściwe.
Powracamy zatem do "ewolucji atmosfery". A więc w wyniku efektu Ureya oddziaływanie
promieniowania nadfioletowego na powierzchnię ziemską prędzej czy później samo się wykluczyło.
Od tej chwili począwszy powstałe dotąd w wodzie makrocząsteczki były chronione przed ponownym
rozpadem pod wpływem części promieniowania słonecznego o tej częstotliwości. Faza cyklicznego
procesu budowania i rozpadu była skończona. Co było dalej?
Następny krok, wynikający znowu z powstałej sytuacji związanej z właściwościami istniejącego
obecnie "materiału" i jego reakcji na prawa przyrody – w konsekwencjach swoich jest wręcz
oszałamiający. Po raz pierwszy zmusza nas do wyjścia poza zasięg poznania naukowego i do zajęcia
pozycji filozoficznych.
Geofizycy Lloyd V. Berkner i Lauriston C. Marshall z uniwersytetu Dallas w Teksasie przed kilku
laty podjęli trud przełożenia mechanizmu efektu Ureya na konkretne liczby. Sam Urey bowiem
ograniczył się do stwierdzenia nieuchronności faktu, że w istniejących warunkach musiał się pojawić
samohamujący mechanizm sprzężenia zwrotnego. Zarówno dla niego, jak dla jego współpracowników
oczywiste było również, że przez ów mechanizm samoregulacji zawartość tlenu w atmosferze musiała
oscylacyjnie ustalić się na określonej wartości. Jednakże nikt nie wiedział, jak wyraża się ta wartość w
konkretnych liczbach i procentach, zresztą wydawało się, że nie ma to żadnego zasadniczego
znaczenia.
Dopiero Berkner i Marshall zabrali się za pomocą komputerów do skomplikowanych obliczeń tej
wartości. Nie obiecywali sobie zresztą żadnego emocjonującego olśnienia po ujawnieniu tej liczby. Po
prostu potrzebowali jej. Obaj amerykańscy uczeni są twórcami teorii ewolucji atmosfery ziemskiej w
takiej formie, w jakiej ją tutaj przedstawiamy i jaka jest obecnie przyjęta przez większość naukowców.
Dla stworzenia tak szeroko zakrojonej teorii wymieniona liczba stanowiła naturalnie nieocenioną
pomoc. Miała ogromne znaczenie jako stały punkt wyjścia do dalszych rozważań i do sprawdzenia
wewnętrznej spoistości całej konstrukcji myślowej.
Obliczenia wykazały, że efekt Ureya musiał w praatmosferze doprowadzić do stężenia tlenu
wynoszącego dosyć dokładnie 0,1 procent, a więc około jednej tysięcznej wartości stężenia obecnego.
Nikt się nie zdziwił, że było to tak mało. Fotodysocjacja wody nie jest bardzo wydajnym źródłem tlenu.
Poza tym tlen jest tak skutecznym filtrem promieniowania nadfioletowego, że niewielkie nawet
stężenia wystarczały do zahamowania jego dalszej produkcji. Także sama liczba zrazu nie wydawała
się szczególnie osobliwa. Niespodzianka nastąpiła dopiero wtedy, gdy dwaj Amerykanie na podstawie
otrzymanego wyniku przystąpili do obliczania profilu częstotliwości powstałe-go filtra atmosferycznego
promieni nadfioletowych.
Chodzi tu o rzecz następującą: promieniowanie nadfioletowe nie składa się tylko z fal o jednej
długości, ale z fal odpowiadających nawet dosyć szerokiemu pasmu częstotliwości. Długość fal
świetlnych mierzy się w nauce w angstremach. Jeden angstrem odpowiada jednej
dziesięciomilionowej milimetra. Zakres światła widzialnego w obrębie całego widma promieniowania
elektromagnetycznego stanowi stosunkowo bardzo wąskie pasmo. Widzimy tylko takie fale
elektromagnetyczne, które mają długość co najmniej 4000 angstremów (fale takiej długości odbieramy
jako fioletowe). Najdłuższe fale, sygnalizowane nam przez nasz wzrok jako światło, nie są nawet
dwukrotnie dłuższe, liczą sobie bowiem 7000 angstremów i postrzegamy je jako ciemną czerwień.
Wysokoenergetyczne i krótkofalowe promieniowanie nadfioletowe, niewidoczne już dla naszych
oczu, sąsiaduje z falami, które odbieramy jako fioletowe (stąd jego nazwa), i rozciąga się stąd przez
znacznie szersze pasmo fal, sięgające tylko do długości 100 angstremów. Z kolei następuje teraz
płynne przejście do promieniowania rentgenowskiego o falach jeszcze krótszych.
Promieniowanie nadfioletowe nie jest więc formą energii absolutnie jednolitą. Na przykład pszczoły
przy próbach tresury doskonale rozróżniają rozmaite zakresy częstotliwości. Musimy się zatem
domyślać, że zwierzęta te mogą postrzegać różnorakie częstotliwości położone w obrębie widma
promieniowania nadfioletowego w jakiś zróżnicowany sposób, odpowiadający naszemu odbieraniu
barw. Tymczasem promieniowanie nadfioletowe o rozmaitych częstotliwościach wywiera zupełnie
różny wpływ na rozmaite cząsteczki. Wspomniana przez nas już niejednokrotnie fotodysocjacja wody
dokonuje się na przykład głównie pod działaniem promieniowania nadfioletowego o zupełnie innej
długości fal aniżeli – dajmy na to – zniszczenie cząsteczek białka albo określonego związku
chemicznego. Mówiąc inaczej, chemiczne skutki działania promieniowania nadfioletowego zależą,
więc ostatecznie od tego, jakie częstotliwości przeważają w danym promieniowaniu.
Rozumiemy zatem doskonale, dlaczego Berknerowi i Marshallowi tak bardzo zależało na tym, aby
dowiedzieć się, z jaką siłą przekształcona wskutek efektu Ureya pierwotna atmosfera odpierała
pochodzące od Słońca promieniowanie nadfioletowe we wszystkich jego rozmaitych zakresach fal (to
właśnie rozumiemy pod pojęciem "profil częstotliwości" jakiegoś filtru). Odkrycie tego bowiem
stanowiłoby decydujący krok naprzód w pracy nad ich teorią. Wiedzieliby, które z wielkich cząsteczek
nagromadzonych w pramorzach i atmosferze były nadal najsilniej zagrożone przez przenikające, choć
w mniejszych dawkach, promieniowanie nadfioletowe. A także – przeciwnie – interesowało ich
zbadanie, jakie częstotliwości promieniowania nadfioletowego najpewniej były odpierane, gdyż można
by z tego od razu odczytać, jakie związki chemiczne w tej fazie rozwoju miały największe szansę na
"pomnożenie", to jest chemiczne wzbogacenie się – z tej prostej przyczyny, że były najskuteczniej
chronione.
Możemy sobie dzisiaj wyobrażać, że obu amerykańskim uczonym serca zaczęły bić mocno, gdy
ich komputery wreszcie wyrzuciły z siebie rezultat. Okazało się bowiem, że wytwarzany automatycznie
i nieuchronnie przez efekt Ureya tlen, w stężeniu 0,1 procent obecnej wartości, wspólnie z pozostałymi
panującymi w ówczesnej atmosferze warunkami, stworzył filtr, który stanowił najsilniejszą i najbardziej
skuteczną osłonę w zakresie długości fal między 2600 a 2800 angstremów. A nie jest to jakaś dowolna
wartość. Są to liczby, z jakimi każdy współczesny chemik organik czy też biochemik jest doskonale
obeznany. Jest to bowiem dokładnie zakres promieniowania, na który białka (proteiny) i kwasy
nukleinowe (które w jądrze komórki magazynują plan budowy organizmu, czyli kod genetyczny) są
najbardziej wrażliwe.
Trzeba sobie teraz dobrze zdać sprawę, co to znaczy. Od tego momentu dziejów, do jakiego
dotarliśmy w naszym opisie, powstanie Ziemi, jej ustalenie się w mniej więcej obecnej formie, jest już
odległe o jakiś miliard lat. Materiał, który służył jej powstaniu, pochodził z głębi Kosmosu. Składał się z
konglomeratu związków nieorganicznych, zawierających jednak wszystkie pierwiastki, dzisiaj jeszcze
występujące na Ziemi. Pierwiastki te zaś były pochodnymi pra-pierwiastka, wodoru, pierwszego i
najlżejszego spośród wszystkich pierwiastków. Jemu należy się rola pramaterii, ponieważ według
tego, co nam wiadomo, wodór był pierwszym i jedynym pierwiastkiem wyłonionym z początkowego
"Big-Bangu". Wszystko zaczęło się od wodoru, od olbrzymich obłoków wodorowych, które pod
działaniem własnego ciężaru skupiły się w gwiazdy pierwszego pokolenia. W środku tych słońc
pierwszej, dawno minionej generacji gwiazd powstawały krok za krokiem w ciągu niewiarygodnie
długich okresów wszystkie cięższe pierwiastki przez łączenie się jąder lżejszych atomów. Potężne
katastrofy, w których część owych starych gwiazd wreszcie uległa zagładzie w wybuchach
supernowych, zwróciły te pierwiastki znowu wolnemu Wszechświatowi w postaci drobnego pyłu.
Od "Big-Bangu" przeminęło dziesięć miliardów lat, aż z pyłu tego utworzyło się nasze Słońce i jego
planety, a więc także Ziemia, na której osiągnęliśmy obecnie szczebel rozwoju pozwalający nam
zastanawiać się nad tym, jak się to wszystko stało. Po powstaniu Ziemi warunki dalszego rozwoju
natychmiast bardzo się ograniczyły i wyspecjalizowały. Teraz istniało już ciało niebieskie o pewnej
masie, którego siła grawitacyjna, przez tę masę ustanowiona, pod określonym ciśnieniem zgniatała
powłokę gazową otulającą jego powierzchnię. Ustalony już odstęp tej nowej planety od Słońca i jego
widmo, rozmiar oraz produkcja energii doprowadziły na niej do zupełnie określonych warunków
temperatury i promieniowania. Decydującą rolę odgrywał także skład chemiczny powłoki
atmosferycznej, która wytryskiwała z wulkanów oziębionej skorupy ziemskiej: tyle a tyle pary wodnej,
tyle a tyle dwutlenku węgla, taka ilość metanu i taka też, ściśle określona, dawka amoniaku.
Wszystkie te proporcje były stałe. Stanowiły niezmienne odtąd skutki długiej historii, która do tej
pory upłynęła. Nie dająca się teraz już zrekonstruować liczba przypadków narzuciła w tym momencie
taką, a nie inną wartość, ten, a nie inny ściśle określony rząd wielkości. Wszystko to odbyło się
samoczynnie, sterowane wyłącznie przez właściwości wynikające z atomowej budowy
uczestniczących w tym procesie materiałów oraz przez prawa natury.
Teraz wszystkie te w najrozmaitszy sposób ze sobą splecione łańcuchy wydarzeń, rozegranych
przez nieświadomą i martwą materię, sterowanych przypadkiem i prawami natury, spowodowały w
pierwotnej atmosferze Ziemi efekt Ureya. I nagle okazało się, że wszystkie te wielorakie warunki,
przypadki i wpływy w toku współdziałania, którego już obecnie nie potrafimy przeanalizować,
wytworzyły pewną liczbę, a mianowicie 0,1 procent zawartości tlenu (w stosunku do wartości obecnej),
nie więcej i nie mniej. Liczbę, która działając w powiązaniu ze szczególnymi właściwościami naszego
Słońca (gwiazdy stałe również mają swoje charakterystyczne cechy indywidualne) oznaczała, że teraz
na Ziemi zapanowały warunki stwarzające jednoznaczne uprzywilejowanie dla dwóch najważniejszych
elementów budulcowych wszelkiego późniejszego życia, dla białka i kwasów nukleinowych. Ważne
jest, abyśmy jednocześnie pamiętali, że w tym momencie historii Ziemi owe dwa niezbędne dla życia
budulce, wyrażając się naukowo – owe biopoli-mery, w ogóle jeszcze nie istniały. Nie było nawet
jeszcze ich bezpośrednich prekursorów.
Aby wyrazić to jeszcze dobitniej: opisaną tutaj fazę rozwoju zrozumiemy w całym jej znaczeniu
dopiero wtedy, gdy sobie uzmysłowimy, że oba te podstawowe polimery, białko i kwasy nukleinowe,
nie miały do tej chwili najmniejszej nawet szansy na to, aby kiedykolwiek powstać w dostatecznych
ilościach. Są one tak skomplikowane, a jednocześnie struktura ich jest tak wysoce wyspecjalizowana,
że czysto przypadkowe ich namnożenie byłoby całkowicie, wręcz astronomicznie nieprawdopodobne.
Byłoby wprost nie do pomyślenia.
Mamy więc przed sobą konkretny przykład owego wspomnianego już krótko paradoksu, na jaki
przyrodnik nieustannie natrafia przy badaniu procesów życia. Zarazem jest to przykład jednego z
typowych, aż do znudzenia powtarzanych zarzutów ze strony wielu, którzy z góry odrzucają
możliwość, że wiedza przyrodnicza wyjaśni, jak powstało życie. Ich prawdziwe motywy są bardzo
różne. Zwykle w grę wchodzi utrwalony przez długą tradycję przesąd, jakoby możliwość naukowego i
przyczynowego wyjaśnienia problemu życia i człowieka musiała obalić koncepcję "duszy" w sensie
religijnym, a ponadto także istnienie jakiegoś Boga, tym samym sens religijności w ogóle.
Zastanawiające jest, jak wielu ludzi na podłożu tej prawie zupełnie nieświadomej obawy (zwykle
pokrywanej innymi motywami) wręcz odmawia bliższego zajmowania się pewnymi faktami i
dowodami, jednocześnie namiętnie potępiając ich rzekomą "bezduszność", niedoskonałość i
"tendencję materialistyczną". Przy niezliczonych okazjach stale przekonywałem się, że tacy ludzie,
którzy używając powyższych argumentów odrzucali na przykład darwinizm, w rzeczywistości wcale
tego, co było przedmiotem ich ataków, nie znali dostatecznie dobrze, aby sobie w ogóle móc wyrobić
własne zdanie. W każdym przypadku okazywało się, że po prostu skwapliwie przyswoili sobie
negatywne w stosunku do sprawy przesądy i powtarzali je bez żadnego własnego uzasadnienia.
Aczkolwiek ich poczucie zagrożenia jest nawet dopuszczalne i zrozumiałe, reakcja taka zdumiewa.
Dziw tylko, że ci ludzie sami nie zadają sobie pytania, co mogą być warte tajemnica czy "cud", które
tylko tak długo pozostają tajemnicą, jak długo nie przyjmuje się do wiadomości żadnej próby
przyrodniczego jej wytłumaczenia. Najbardziej zaskakująca przy tym jest oczywistość, z jaką tylu ludzi
uważa, że zjawisko przyrody, które udało się wyjaśnić w sposób naukowy, od tej chwili nie może już
być przedmiotem podziwu i zachwytu.
Czyż źródłem nieustającego podziwu i zachwytu nie może być samo bogactwo wielostronnych
powiązań i nieogarniona liczba zjawisk przyrody, o których nie śniłoby się nam do tej pory bez
wielowiekowych wysiłków naszych uczonych? Od rozmiarów Kosmosu i prawideł ewolucji gwiazd aż
do budowy atomów i tajemniczych związków między materią a energią, od procesów zachodzących w
komórkach, w których zmagazynowany jest plan budowy żywego organizmu, do odkrycia przebiegów
elektrycznych w naszych własnych mózgach – liczba przykładów podziwu godnych zjawisk
przyrodniczych, jakie poznaliśmy dzięki rezultatom badań naukowych, nie ma końca. Nie bacząc na te
fakty, zadziwiająco wielu ludzi nie przestaje powtarzać wciąż bezsensownej formułki, że nauka
pozbawia świat czaru i odziera go z cudowności. A przecież tylko nauka odsłoniła nam w ogóle
zdumiewającą pełnię tego, czym jest natura.
Ideologiczni przeciwnicy myślenia w kategoriach przyrodniczych chciwie wprost rzucają się na
każdy argument, który wydaje się dowodzić niemożności naukowego wyjaśnienia jakiegokolwiek
zjawiska. Ulubionym przykładem – a przy obecnym stanie wiedzy także trafnym – jest statystyczna
niemożliwość czysto przypadkowego powstawania żywych struktur. Istotnie, wobec nadzwyczajnego
wyspecjalizowania budowy każdej cząsteczki białka i jej funkcji biologicznej nie sposób wyjaśnić, jego
powstania przez przypadkowe spotkanie się wielu pojedynczych atomów, z których się składa;
musiałyby one wszystkie natrafić na siebie we właściwej kolejności, we właściwym momencie, w
stosownym miejscu i charakteryzować się przy tym odpowiednimi cechami elektrycznymi i
mechanicznymi.
Jak widzieliśmy, w końcu duża liczba przypadków w pewnej chwili wykluczyła dalsze ślepe
działanie przypadku. Pomimo ogromnych braków i tymczasowości naszego naukowego rozpoznania
przebiegu tych dziejów, które usiłuję tutaj opisać, odkrywamy nagle w tym miejscu historii rozwoju
pewien układ, który pozwala nam się domyślać, w jaki sposób przyroda pokonała wielki paradoks
powiązania przypadku z rozwojem: przed mniej więcej czterema miliardami lat powstała na
powierzchni Ziemi sytuacja jednostronnie korzystna właśnie dla powstania obu najważniejszych
elementów budulcowych życia, a tym samym wręcz prowokująca do coraz większego gromadzenia
się ich na powierzchni Ziemi.
Co należy sądzić o tej zaskakującej konsekwencji dotychczasowego przebiegu wydarzeń? Czym ją
wytłumaczyć? Wydaje mi się, że istnieją tutaj trzy zasadnicze możliwości, nie przeczące w niczym
temu, czego do tej pory dowiedzieliśmy się o świecie na drodze naukowej. Zatem każdemu
pozostawia się swobodę akceptowania tego wyjaśnienia, które zdaje mu się najbardziej
przekonywające. Kolejno podam krótko wszystkie trzy możliwości. Postaram się uczynić to jak
najbardziej obiektywnie, ale pragnę zaraz zaznaczyć, że mam wśród nich swoją ulubioną koncepcję, a
wybór mój chciałbym potem uzasadnić.
Pierwsza możliwość to zadowolenie się tym, aby również i konsekwencję czysto przypadkowego
od tego momentu przebiegu historii świata i Ziemi uznać za przypadkową. Jakkolwiek w najwyższym
stopniu nieprawdopodobny byłby taki układ, który każe spojrzeć na powstanie białka i kwasów
nukleinowych jako na rzecz prawie nieuniknioną, Wszechświat jest tak ogromny, że nawet i tej
koncepcji nie można zdecydowanie wykluczyć. Liczba planet w Kosmosie jest tak olbrzymia, że
przypadek taki kiedyś, raz mógł się był wydarzyć gdzieś we Wszechświecie po dziesięciu czy więcej
miliardach lat. Nawet jeśli rozważania statystyczne stanowczo przemawiają przeciwko takiemu
wyjątkowi, statystyka nie może w zasadzie wykluczyć jednego jedynego przypadkowego wydarzenia
tego rodzaju.
Jeżeli tak jest, konsekwencje widać jak na dłoni. Ziemia byłaby wówczas prawie na pewno jedynym
ożywionym ciałem niebieskim wśród wszystkich występujących we Wszechświecie miliardów układów
dróg mlecznych z setkami miliardów słońc w każdym z nich. Przypadek powstania białka i kwasów
nukleinowych byłby bowiem tak bardzo nieprawdopodobny" że w całym Kosmosie, nawet tak
ogromnym, jaki jest, nie mogłoby się to chyba już więcej powtórzyć. Uczeni zresztą niejednokrotnie
wyciągali taki właśnie wniosek. Co prawda obraz tej niewyobrażalnej, bezgranicznej samotności i tego
wyizolowania w olbrzymich głębiach Kosmosu musi przerażać nas swym zimnem i budzić lęk. Ale nie
jest to poważny argument. Przyroda nie kieruje się naszymi życzeniami. To, że historia powstania
Ziemi przebiegała we wszystkich szczegółach właśnie tak, a nie inaczej, że powstanie złożonego
budulca żywych organizmów musiało przy tym nastąpić jak gdyby w pewnym stopniu przymusowo,
można sobie – po drugie – oczywiście wytłumaczyć również bezpośrednią ingerencją jakiejś siły
nadprzyrodzonej. Można bezsprzecznie przyjąć jako założenie, że owo tak cudownie przewidujące
przystosowanie warunków na powierzchni Ziemi do potrzeb życia, które pojawiło się dopiero o tyle
później, nastąpić mogło tylko dzięki temu, że jakiś stojący poza przyrodą wszechmocny stwórca
powziął zamiar, aby pozwolić powstać życiu na Ziemi. Nikt, żaden uczony, nie może zaprzeczyć, że
jakiś Bóg miałby władzę ukształtowania rozwoju zgodnie z tym swoim zamiarem.
Chociaż te dwie koncepcje wydają się z gruntu odmienne, jednakże wynikają obie z tych samych
przesłanek. W obu przypadkach zakłada się, że polimery, których powstaniu w warunkach pra-Ziemi
sprzyjał efekt Ureya i jego skutki, są jedynym budulcem, dzięki któremu mogłoby się później na Ziemi
zakorzenić życie. Przecież cały problem, cały ten paradoks przełomowego momentu historii Ziemi, o
którym tak obszernie tu mówimy, powstaje jedynie i tylko przez i to, że do tej pory przyjęliśmy
milcząco, jakoby życie bez podstawowych kamyków budulcowych, białka i kwasów nukleinowych, było
nie do pomyślenia. Tylko dlatego przecież ogarnia nas zdumienie nad tym, że rozwój wśród
wszystkich możliwych dróg poszedł właśnie tą, która najbardziej uprzywilejowała te dwa budulce, a nie
jakiekolwiek inne spomiędzy kombinacji atomów występujących w nieomal nieograniczonej liczbie.
Nie wyobrażamy sobie i nie znamy życia nie zbudowanego na białku i nie posługującego się do
rozmnażania związkami kwasów nukleinowych, które przenoszą plany budowy żywych struktur z
pokolenia na pokolenie. Ale czy jest to argument dostatecznej wagi? Czy nie jest to znowu klasyczny
przykład interpretacji antropocentrycznej? W chwili, w której na to pytanie odpowiemy twierdząco,
zaświta nam, że istnieje jeszcze trzecie wyjaśnienie.
Może ta osobliwa sytuacja w dziejach Ziemi, która wynikła z efektu Ureya, wcale nie jest tak
nieprawdopodobna, wcale nie jest tak "skierowana na cel", jak sądziliśmy dotąd? Wszystkie problemy
i paradoksy rozwiązują się w momencie, w którym uwolnimy się od jednostronnej perspektywy
stanowiska antropocentrycznego i porzucimy nasz ziemski punkt widzenia, co wmawia nam, że życie
możliwe jest jedynie, gdy rozporządzamy białkiem i kwasami nukleinowymi jako materialnym
budulcem. Wtedy bowiem nagle natrafiamy na przekonujące i bardzo proste wytłumaczenie, które
jednakże pociąga za sobą poważne konsekwencje.
Tym razem do wytłumaczenia nie potrzeba ani żadnej "celowej" nadprzyrodzonej ingerencji, ani
niezadowalającej hipotezy przypadkowości, której wprawdzie nie można obalić żadnym dowodzeniem,
ale która jest krańcowo nieprawdopodobna. Owo najprostsze wyjaśnienie polega na skromnym
poglądzie, że w tym przypadku również wszystko odbyło się w sposób naturalny: skoro tylko przed
czterema miliardami lat sytuacja na Ziemi tak się rozwinęła, że sprzyjało to formowaniu się białka i
kwasów nukleinowych – oba te polimery nieuchronnie musiały nadal powstawać w nieprzeciętnej
mnogości. A gdy potem na Ziemi rozpoczęło się życie, budowało się ono z tego budulca tylko i jedynie
dlatego, że były to jedyne dwa rodzaje cząsteczek dostatecznie złożonych, a tym samym dostatecznie
zdolnych do przekształcania się, które istniały w wystarczającej ilości.
W takim ujęciu nie ma nic paradoksalnego ani niezrozumiałego, gdy jeszcze dodatkowo powiemy,
że życie mogło było w swoim rozwoju uczynić taki sam krok, wykorzystując szereg innych cząsteczek
(dostatecznie złożonych i zdolnych do przemian). Taki pogląd jest co prawda obcy naszej wyobraźni,
jest jednak o wiele bardziej przekonujący i mniej brutalny aniżeli założenia, które musieliśmy przyjąć
przy obu poprzednich próbach wyjaśniania.
Jeżeli na całość problemu spojrzymy od tej strony, odpada konieczność wyjaśniania, jak się to
stało, że rozwój na powierzchni pra-Ziemi poszedł w takim kierunku, który doprowadził akurat do
powstania owych "niezbędnych" kamieni budulcowych – białka i kwasów nukleinowych. Sam fakt
rozwoju tych dwóch cząsteczek i jego przyczyny opisaliśmy już szczegółowo. Nie ma w tym nic
tajemniczego ani paradoksalnego. Życie po prostu dlatego posłużyło się tymi dwoma elementami, że
żadnymi innymi nie rozporządzało.
Znamienna konsekwencja tego wyjaśnienia, niewątpliwie najbardziej zadowalającego i
prawdopodobnego, wypływa z odwrócenia naszego rozumowania. Powiemy więc, że Ziemia
najoczywiściej pokryła się życiem nie dlatego, że akurat w tym miejscu i o ile możności tylko w tym
miejscu Kosmosu spełnione zostały, na skutek nieprawdopodobnego splotu przypadków, szczególne
warunki, może jedyne w swoim rodzaju, stwarzające przyjazne życiu środowisko. Jest raczej tak, że
najwidoczniej życie na Ziemi dlatego istnieje, że samo zjawisko życia posiada tak uniwersalną siłę
urzeczywistniania się, iż ewolucja biologiczna mogła się rozpocząć nawet w tak skrajnych i jedynych w
swoim rodzaju warunkach, jak te, które panowały na pra-Ziemi, gdzie jako punkt wyjścia służyć mogły
tylko dwie odpowiednie cząsteczki, właśnie białko i kwas nukleinowy. Zanim ostatecznie porzucimy ten
temat, musimy jeszcze krótko uzasadnić, dlaczego ostatnie przytoczone wyjaśnienie jest w oczach
przyrodnika bardziej prawdopodobne i zadowalające aniżeli druga możliwość interpretacji tych
powiązań. W wyniku pewnej od wieków trwającej jednostronności naszego ideału wykształcenia,
zrodzonej z przypadków w dziejach naszego ducha, społeczeństwo wykazuje dzisiaj taki stan
świadomości, który i w tej sprawie każe znowu obawiać się powstania pewnego nieporozumienia;
grozi ono na każdym kroku temu, kto zechce poruszać się na pograniczu między nauką a filozofią
przyrody.
Dlatego pragniemy teraz wyraźnie wypowiedzieć to, co wydaje się samo przez się zrozumiałe:
ostatnie wyjaśnienie przewyższa w oczach przyrodnika wymienioną na drugim miejscu możliwość
bynajmniej nie dlatego, że pozwala wykluczyć myśl o istnieniu Boga i Stworzyciela świata. Oczywiście,
wielu jest przyrodników, którzy w Boga nie wierzą. Jednakże trudno byłoby udowodnić, że liczba ich
jest wyższa aniżeli niewierzących filologów klasycznych czy też uczniów szkół średnich.
Ostatnie wytłumaczenie jest po prostu dlatego bardziej zadowalające z punktu widzenia
przyrodniczego, że nie potrzebuje żadnych faktów nadprzyrodzonych (a więc nie dających się
udowodnić). Nauka przyrody jest przecież próbą tego, jak daleko można doprowadzić zrozumienie
świata i natury, posługując się przy wyjaśnianiu tylko uchwytnymi i wymiernymi procesami oraz
wpływami, które można obiektywizować.
Jednakże przez to nic nie zostało powiedziane – także ze stanowiska przyrodnika – o tym, czy
może za tymi procesami i wpływami, za tym, co naturalne, nie kryje się jakaś rzeczywistość, na
przykład jakiś Bóg, który w ogóle dopiero umożliwia wszystkie zjawiska naturalne i uzasadnia wszelkie
prawa, według których one na naszych oczach przebiegają.
Możemy przytoczyć jeszcze trzeci argument przemawiający za ostatnio podaną koncepcją. Jeżeli
się wierzy w Stwórcę świata i przedstawia go jako wszechmocnego, nie wolno zakładać, że jest
skazany na "szachrowanie". Mówiąc inaczej: wydaje się trudne do pogodzenia z religijnym
przekonaniem o wszechmocy Stwórcy świata, jeżeli się sądzi, iż stworzony przez tego Boga świat jest
tak niedoskonały, że aby należycie funkcjonować, musi być zdany na jego nieustającą ingerencję. Nikt
nie może dzisiaj już wątpić w to, że gwiazdy, Ziemia i atomy powstały w toku naturalnego rozwoju i
według rozumnych prawideł. Czy wobec tego właśnie w oczach wierzącego nie wyglądałoby na jakiś
błąd konstrukcyjny świata, gdyby akt stworzenia nie mógł wyjść poza to stadium rozwojowe bez
ponownego bodźca "z zewnątrz"?
Ciągle jeszcze jesteśmy skłonni uważać nieożywioną, nieorganiczną przyrodę za prostszą, łatwiej
zrozumiałą i mniej tajemniczą aniżeli dziedzina tego, co żyje. W naszym naiwnym wyobrażeniu świat
przedstawia się zawsze jako rodzaj sceny, na której ludzkość, otoczona statystującą jej pozostałą
przyrodą ożywioną, odgrywa dramat swoich dziejów. Któż wątpi w to, że mechanika kulis jest
prymitywniejsza i łatwiejsza do poznania aniżeli życie duchowe tych, których działanie tworzy właściwy
tok akcji?
Tymczasem obraz ten jest fałszywy. Zniekształca prawdę naszej pozycji w przyrodzie. Im głębiej
nauka przenika naturę, tym wyraźniej okazuje się, jak wadliwa jest pozornie przekonująca metafora o
scenie i działających na niej aktorach. Im bardziej wzrasta nasza wiedza o przyrodzie, tym dobitniej
nas poucza, że to, co uważaliśmy za bierną scenę, w swojej strukturze i swoich funkcjach jest nie
mniej złożone niż my sami. Właściwości cząstek elementarnych i prawa, pod których wpływem one
stwarzają wszystko, co składa się na nasz świat, łącznie z własnym naszym ciałem, są równie
tajemnicze i trudne do zbadania jak budowa żywej komórki.
Nie tylko to. Także pod innym względem musimy przyzwyczaić się do nowej perspektywy, do innej
hierarchii spraw. Jak zaznaczaliśmy na początku tej książki, jedną z jej myśli przewodnich jest
rozpoznanie, że decyzje o pewnych swoistych formach życia, a także o wielu innych sprawach, które
zdają się nam charakterystyczne dla naszego ludzkiego jestestwa, zapadały o wiele wcześniej, niż
myśleliśmy dotąd. W niewiarygodnym wręcz stopniu nie docenialiśmy wpływu owego rozwoju, który w
ciągu miliardów lat wytworzył życie, a wreszcie także świadomość – wpływu na to, co rozwój ów
stworzył. Musimy się dopiero nauczyć spoglądania na siebie jako na rezultat tej ewolucji. Jej prawa i
jej historyczny przebieg stanowią formę, która wycisnęła piętno na nas i naszym świecie aż do
najdrobniejszych szczegółów.
Przed chwilą poznaliśmy zarówno nieoczekiwany, jak przekonujący dowód wspierający ten pogląd.
Sąd, jaki wyrobiliśmy sobie o konsekwencjach efektu Ureya w pierwotnej atmosferze, sprowadza się
przecież do stwierdzenia, że atmosfera pierwotna już setki milionów lat temu, zanim rozpoczęła się
ewolucja biologiczna, przez sam swój skład zadecydowała o tym, z jakich kamieni budulcowych
powstanie przyszłe życie. Przypadkowe warunki (skład chemiczny atmosfery jako skutek jej
wulkanicznego pochodzenia oraz opisane wzajemne oddziaływanie fotodysocjacji i uwolnionego przez
ten proces tlenu) przesądziły o wyborze spośród prawdopodobnie bardzo licznych możliwych
cząsteczek – jedynych dwóch obecnie nam znanych po prostu dlatego, że zredukowana została w
drastyczny sposób szansa powstania jakichkolwiek innych polimerów.
Za chwilę, przy końcu tego rozdziału, gdy krótko wspomnimy o innych funkcjach spełnianych przez
atmosferę ziemską, natrafimy jeszcze na dalszy wyrazisty przykład tych powiązań. Podziwu godne
jest, jak wiele zadań rozwiązuje ta stosunkowo przecież cieniutka powłoka gazowa naszej planety. W
zestawieniu z prostotą jej składu i jej własności fizycznych mało znajdziemy w naszym otoczeniu
elementów przewyższających ją swą wielostronnością.
Bez atmosfery Ziemia nie nadawałaby się do zamieszkania, nie tylko dlatego że jedynie atmosfera
umożliwia nieustającą wymianę tlenu i dwutlenku węgla między nami i wszystkimi członkami świata
zwierzęcego z jednej strony a światem roślinnym – z drugiej. Ten obieg tlenu stanowi źródło energii
dla nas i dla wszystkich żyjących obecnie form zwierzęcych, niezbędne do podtrzymania właściwej
ciału przemiany materii. Zresztą jest jeszcze więcej powodów, dla których Ziemia bez atmosfery
byłaby niezdatna do zasiedlenia przez życie w znanej nam formie.
Opisaliśmy już szczegółowo znaczenie atmosfery jako filtra promieni nadfioletowych. Możliwe od
kilku lat, dzięki użyciu rakiet, badania nad składem promieniowania słonecznego w obszarach
znajdujących się poza osłaniającą nas atmosferą wykazały, że energia, jaką Słońce wypromłeniowuje
w zakresie częstotliwości nadfioletowej, jest wystarczająca do całkowitego zniszczenia wszelkiego
życia na Ziemi. Zatem bez atmosferycznego filtra tlenowego Słońce wysterylizowałoby powierzchnię
ziemską ze skutkiem równym, temu, jaki w sali operacyjnej osiąga silna lampa nadfioletowa.
Zdjęcia powierzchni Marsa sporządzone przez dotychczasowe sondy planetarne przypominają
nam dobitnie, jak niezbędna jest dostatecznie gęsta powłoka atmosferyczna dla ochrony przed
uderzeniami meteorów. Astronomowie przypuszczają, że powierzchnie wszystkich ciał niebieskich
naszego Układu Słonecznego, zbliżonych do naszej Ziemi pod względem wielkości i gęstości, ale nie
otoczonych atmosferą, są w podobny sposób poznaczone trafieniami meteorytów. Oprócz naszego
Księżyca i Marsa dotyczyłoby to więc Merkurego i Plutona, a prawdopodobnie również większości
spośród dwudziestu dziewięciu księżyców krążących wokół wielkich planet, Jowisza, Saturna, Urana i
Neptuna.
Pomimo swej zwiewności atmosfera nasza jest nadzwyczaj skuteczną tarczą ochronną nawet
przeciwko masywnym okruchem meteorów, ponieważ pociski kosmiczne, w związku ze swą dużą
prędkością wlotową, jak wiadomo, tak silnie rozgrzewają się przez tarcie powietrza, że z małymi
wyjątkami spalają się już wysoko ponad Ziemią.
Ponadto atmosfera nasza (podobnie jak oceany) jest najlepszym urządzeniem klimatyzacyjnym
Ziemi. Działa przede wszystkim jak potężny bufor cieplny, który potrafi dużą część ciepła
wypromieniowanego przez Słońce w ciągu dnia zmagazynować na czas nocnych ciemności. Bez tego
efektu różnice temperatury między stroną dzienną a stroną nocną Ziemi byłyby równie jaskrawe jak na
Księżycu. Ale atmosfera przenosi również ciepło na powierzchnię, tam i z powrotem. W ten sposób
przebiegające w niej prądy termiczne, czyli wiatry, nieustannie wyrównują nazbyt ostre różnice
temperatur w rozmaitych rejonach Ziemi. Owe prądy termiczne oprócz tego transportują na wielkie
odległości potężne masy wody, a mianowicie parę wodną wznoszącą się, pod działaniem
promieniowania słonecznego z oceanów i wilgotnych terenów, aby im potem w innym miejscu
pozwolić opadać w postaci deszczów. Bez atmosfery nie byłoby deszczów, nie byłoby w ogóle
zjawiska pogody.
Tymczasem wiatry i pogoda są z kolei najważniejszymi przyczynami erozji, procesów wietrzenia. Z
perspektywy dnia codziennego wietrzenie widzimy tylko jako proces rozkładu, nieunikniony,
pociągający za sobą jedynie skutki ujemne. A przecież bez trwającego od milionów lat dzieła erozji
powierzchnia ziemska byłaby jeszcze dzisiaj, podobnie jak w chwili ostygnięcia przed czterema-
pięcioma miliardami lat, nagą skałą wulkaniczną. Co najwyżej jej wierzchnie warstwy zostałyby
zmielone na drobny pył przez erozyjne działanie trwającego od zarania dziejów bombardowania' przez
najmniejsze meteoryty; znamy przecież taki obraz z Księżyca. Tymczasem gleba, piasek, glina i
wszystkie inne odmiany gruntu, które dopiero spowodowały to, że Ziemia jest żyznym, bogatym w
życie ciałem niebieskim – są produktem wiatrów i pogody, są w ogóle możliwe wyłącznie jako skutek
istnienia atmosfery i jej dynamicznych właściwości.
Gdy więc w ten sposób zestawimy wszystko, do czego przyczynia się atmosfera ziemska, a co
stanowi nasze codzienne, swojskie otoczenie, otrzymujemy zdumiewająco obszerną listę jej zasług. A
musimy jeszcze na zakończenie poszerzyć ten spis o pewien niezwykle ważny fakt zupełnie innego
rodzaju, związany z naszym codziennym przeżywaniem w sposób jeszcze o wiele bardziej
bezpośredni i "bliższy ciału". Jednakże właśnie dlatego musimy w tym miejscu sięgnąć nieco dalej i
pójść przez chwilę drogą okrężną. Te rzeczy bowiem, które znamy z naszego codziennego
doświadczenia, tylko pod niezwyczajnym kątem widzenia mogą się nam ukazać w takim dystansie,
jaki jest potrzebny do rozpoznania ich osobliwości. W tym przypadku chodzi o zaskakujący zapewne
dla wielu fakt, że atmosfera ziemska i jej szczególny skład zdeterminowały również mierniki naszego
przeżywania estetycznego.
Dlaczego tak jest, uzmysłowi nam najlepiej pewien przykład świeżej daty, dostarczony przez
współczesne badania przestrzeni kosmicznej. Na myśli mam nie rozpoznany właściwie dotąd fakt, że
do dzisiaj nie wiemy, jaką barwę ma powierzchnia Księżyca.
Znamienne jest, że stwierdzenie to nie straciło na aktualności, pomimo że w ostatnich latach
sporządzone były przez najróżniejsze bezzałogowe sondy niezliczone barwne fotografie Księżyca, a
ponadto także ludzie wielokrotnie go oglądali. W tym miejscu musimy jednak uczynić pewne
zastrzeżenie (jak potem zobaczymy, nie tak bardzo wyświechtane, jak by się zdawało), że owo
oglądanie powierzchni Księżyca nie mogło być aż tak bardzo bezpośrednie. Promieniowanie
słoneczne uderza bowiem z taką siłą w pozbawioną atmosfery powierzchnię naszego satelity, że
widoku jej nie może znieść oko nie chronione.
Astronautów zabezpiecza się więc przed tym filtrami słonecznymi wbudowanymi do hełmów
kosmicznych. Trzeba było także w znacznym stopniu obniżyć czułość błon, na których fotografowano
powierzchnię Księżyca. Lecz oba te środki zaradcze rzutują także w rozmaity sposób na odtworzenie
barw, zależnie od stosowanej metody i od stopnia zredukowania czułości.
Wynik tej nieuniknionej "pośredniości", z jaką musimy się pogodzić przy obserwowaniu Księżyca,
jest nam wszystkim znany. Gdy przy oglądanej w jakimś czasopiśmie serii kolorowych fotografii
odnieśliśmy wrażenie, że skały na Księżycu mają barwę niebiesko-zielonkawą, następne publikowane
zdjęcia mogą nas całkowicie zbić z tropu. Na nich bowiem nagle ten sam obiekt ukazuje się w kolorze
ochry, a może białawo-szarym.
Nie staniemy się ani trochę mądrzejsi, gdy – aby wreszcie sprawę wyjaśnić – zabieramy się do
protokołów zawierających ustne relacje astronautów. Jeden z nich opisuje jako "zielonawe jak ser" to
samo, co drugi nazywa niebieskoszarym, a inny znowu żółtawobiałym. Absolutnie nie wiadomo, co z
tych różnic w przeżywaniu barw w owym pozaziemskim środowisku należy przypisać filtrowi
świetlnemu, a co jest subiektywnym wynikiem różnicy w przeżywaniu kolorów, określanych w
nieznanym, obcym oświetleniu bez możności porównania z barwami znanego, swojskiego otoczenia.
Jednakże do tego momentu wciąż jeszcze nie poruszyliśmy właściwego problemu. Nadal, pomimo
tych wszystkich drobnych niedorzeczności, nie wątpimy w to, że powierzchnia Księżyca, obiektywnie
biorąc, musi mieć jakiś "prawdziwy" wygląd, jakąś "prawdziwą" barwę. Z opisanych uprzednio
powodów ciągle jeszcze istnieją dla nas w tej dziedzinie jakieś drobne niezgodności. Wierzymy
jednak, że w zasadzie muszą się one dać usunąć i że w zasadzie obiektywne stwierdzenie "właściwej"
barwy skał księżycowych powinno być możliwe.
Ale jak tu wykryć tę "prawdziwą" barwę, jak ją zdefiniować? Jaka błona byłaby do tego celu
"właściwa", jaki filtr pozwoliłby ludzkim oczom, które nie chronione nie wytrzymują tego widoku, ujrzeć
ją nie sfałszowaną? To, że problem ten jest o wiele bardziej zasadniczy, niżby się zdawało, będziemy
musieli sobie uświadomić najpóźniej z chwilą, gdy dla rozwiązania wszelkich trudności wpadniemy
wreszcie na pozornie tak prosty pomysł, jak zbadanie tu na Ziemi jednego z kamieni przywiezionych z
Księżyca.
Kto jednak przez chwilę głębiej pomyśli nad tą możliwością, musi ze zdumieniem przyznać, że
znowu niq nam to nie da. Wprawdzie teraz możemy wreszcie bezpośrednio oglądać gołym okiem
kamień z Księżyca. Ale przecież tutaj na Ziemi widzimy go w świetle pewnego słońca, przefiltrowanym
przez naszą atmosferę, a więc w warunkach krańcowo różnych od naturalnego środowiska owego
kamienia na Księżycu. Atmosfera bowiem odfiltrowuje określone długości fal światła 'z rozmaitą siłą, a
są to długości fal, które ten sam kamień na pozbawionym atmosfery Księżycu również by odbijał, które
więc w jego naturalnym otoczeniu także "należą" do jego wyglądu.
Powiem krótko: jeżeli konsekwentnie przemyślimy cały ten problem, dochodzimy do zupełnie
nieoczekiwanego przekonania, że nigdy nie będziemy wiedzieli, jak kamień z Księżyca "naprawdę"
wygląda. Ostateczną przyczyną tej niemożności jest to, że oczy nasze, rozwijając się w ciągu setek
milionów lat, przystosowały się optymalnie, a tym samym tak ściśle, do warunków świetlnych
panujących na powierzchni Ziemi, że tylko w warunkach ziemskich mogą one dostarczyć nam obrazu
"właściwego".
Znaczenie tego można sobie bardzo łatwo uzmysłowić za pomocą małego doświadczenia. Prawie
u każdego człowieka skala barw, w obrębie której oczy i mózg przekładają rozmaite fale
elektromagnetyczne widzialnego światła na nasze przeżywanie, nie jest w obu oczach dokładnie tak
samo "wycechowana". Aby się o tym przekonać, wystarczy wziąć zwykłą kartkę białego papieru i przy
dostatecznym oświetleniu oglądać ją na przemian najpierw jednym, a potem drugim okiem. Przy
uważnym wykonywaniu doświadczenia stwierdzimy, że ten sam papier widziany jednym okiem ma
jakby inny ton (może nieco czerwonawy) aniżeli oglądany drugim okiem (kiedy wydaje się na przykład
troszeczkę bardziej niebieskawy). Można sobie teraz długo i całkowicie bezowocnie łamać głowę nad
tym, które z oczu "poprawnie" oddaje "prawdziwy" ton papieru.
Przyczyną braku odpowiedzi na to pytanie jest to, że barwy, a szczególnie pojęcie "białości",
istnieją tylko w naszym postrzeganiu. To, że pomieszanie wszystkich barw tęczy wytwarza łącznie
wrażenie "bieli", a więc przeżycie "bezbarwności", wynika stąd, że nasze oczy w ciągu procesu
samego powstawania jak gdyby "zdecydowały się" na to, aby przeciętne oświetlenie na powierzchni
ziemskiej, wytworzone przez światło słoneczne w warunkach naszej atmosfery, interpretować jako
"neutralne pod względem ubarwienia". Wszystko to sprowadza się jak gdyby do ustalenia pewnego
punktu zerowego. Pod względem biologicznym jest to niezwykle uzasadnione. Oznacza bowiem, że
jako barwa, a tym samym jako dodatkowa informacja o otoczeniu, zostaje nam zasygnalizowane tylko
to, co odbiega od owego oświetlenia przeciętnego. Ale jest to uzasadnione tylko dotąd, dopóki warunki
środowiska pozostają nie zmienione. Już na Księżycu, w świetle tego samego Słońca, ale nie
podlegającym tutaj wpływowi filtra atmosfery ziemskiej z jej przez przypadek i historię uformowanym
składem, punkt zerowy naszego optycznego układu postrzegania przestaje obowiązywać.
Całe to rozumowanie wskazuje na to, że nasze przeżywanie barw, wraz ze wszystkimi
uczuciowymi i estetycznie wartościującymi reakcjami związanymi dla nas nierozłącznie z kolorem,
pośrednio odzwierciedla osobliwość jedynego w swoim rodzaju składu naszej atmosfery. Ściślej trzeba
by powiedzieć, że na naszej zdolności widzenia piętno swoje wycisnęły optyczne warunki panujące na
powierzchni ziemskiej w związku ze szczególnym składem widmowym światła słonecznego i
działaniem atmosferycznego filtra.
Gdy sobie przypomnimy to, co mówiliśmy o wyglądzie skał księżycowych, możemy posunąć się
jeszcze o krok dalej; nie tylko nigdy nie będziemy wiedzieli, jak kamień z Księżyca "naprawdę"
wygląda. To, czego nauczyliśmy się na naszym przykładzie, nie dotyczy wyłącznie obiektów
pozaziemskich. W rzeczywistości nie wiemy także nawet, jak sami "naprawdę" wyglądamy. Jedyne, co
znamy, i jedyne, co kiedykolwiek znać będziemy, to nasz wygląd w świetle pewnej gwiazdy stałej o
typie widma G 2 V, której maksimum jasności położone jest w żółtym zakresie widma i która oświetla
nas z odległości 150 milionów kilometrów poprzez filtr atmosfery.10
Na zakończenie jeszcze ostatnia uwaga o stosunku pomiędzy widzialnym światłem a atmosferą
naszej Ziemi. Znaczna większość fal całego widma słonecznego zatrzymuje się w gazowej powłoce
naszej planety. Stąd w ogóle dokładniej znamy promieniowanie krótkofalowe naszego Słońca, jego
produkcję energii w zakresie promieni gamma i rentgenowskich dopiero od czasu, kiedy nowoczesna
technika rakietowa umożliwiła nam prowadzenie badań ponad naszą atmosferą.
Promieniowanie słoneczne zostaje w dużej mierze powstrzymane także w długofalowej części
widma. Para wodna tworzy w atmosferze najskuteczniejszy filtr dla promieniowania cieplnego
graniczącego z zakresem widma promieniowania widzialnego; wiemy to znowu z codziennego
doświadczenia: chmury przecież wyraźnie powstrzymują ciepło pochodzące od Słońca silniej aniżeli
jasność słoneczną. Jednakże tutaj, w zakresie długich fal, istnieje pewien wyjątek, pewne "okno" w
atmosferze, otwarte dla promieni spoza widzialnego zakresu. Wyjątek ten dotyczy ultrakrótkich fal
radiowych. Przenikają one bez przeszkód przez naszą atmosferę, również przez zawartą w niej parę
wodną. Jest to przyczyna, dla której możemy swobodnie przeprowadzać w tym zakresie długości fal
badania radioastronomiczne także przy zaciągniętym chmurami niebie.
Abstrahując od tego wyjątku, zadziwiająco mała wiązka widzialnego światła jest jedyną częścią
widma słonecznego, która może docierać przez atmosferę aż do powierzchni Ziemi. Zdanie to jest
bezspornie poprawne. A pomimo to takie sformułowanie stawia rzeczywistą sytuację na głowie.
Oczywiście należałoby tutaj posłużyć się sformułowaniem wręcz odwrotnym: nie jest tak, że akurat
widzialny wycinek widma słonecznego może promieniami przenikać naszą atmosferę. Naturalnie jest
wręcz przeciwnie, tak, że ten stosunkowo bardzo mały wycinek szerokiego zakresu częstotliwości
promieniowania słonecznego, który przypadkowo może przenikać atmosferą ziemską, właśnie z tego
powodu stał się dla nas widzialnym zakresem tego widma, to znaczy światłem.
W tej jedynej sytuacji tak wyjątkowo wyraźnie przed oczami mamy ową dziwną dwuznaczność tych
tak licznych "przypadków", od których roi się w prehistorii życia na Ziemi, że wręcz niepodobna nie
dostrzec jedynej słusznej interpretacji stanu faktycznego. W tej sytuacji nikt nie mógłby chyba wpaść
na niezrozumiały – zda się – pomysł, aby zadziwić się nad zupełnie niewiarygodnym przypadkiem, że
atmosfera ziemska wykazuje akurat taki skład, który prawie wyłącznie przepuszcza widzialne dla nas
światło słoneczne. Nikt nie odczuje również potrzeby tłumaczenia nieprawdopodobnej przypadkowości
tak celowego zrządzenia działaniem nadprzyrodzonym czy też w ogóle jakąś dodatkową hipotetyczną
konstrukcją.
Tutaj także obowiązuje zasada, że cudu należy szukać tam, gdzie jest. A polega on. w tym
wypadku na tym, że życie potrafiło urządzić się w owych warunkach specjalnych, które były ustalone
na Ziemi od setek milionów lat, długo przedtem, zanim pojawił się pierwszy jego zalążek.
Wąziutkie tylko pasmo całego zakresu widma słonecznego może przeniknąć atmosferę. Dlatego
więc życie, niezliczone miliony lat później, posłużyło się tą częścią promieniowania słonecznego, aby
stworzeniom swoim dostarczyć orientujących informacji optycznych o ich środowisku. W taki sposób
powstało "widzenie".
Wolno nam więc chyba przykład ten uznać za dodatkowe jeszcze potwierdzenie tego, że
interpretacja, na jaką zdecydowaliśmy się w odniesieniu do oddziaływania efektu Ureya, jest
naprawdę najbardziej przekonująca. Kto się dziwi, że efekt ten uprzywilejował "akurat" białka i kwasy
nukleinowe, ten widzi sprawy z niewłaściwej perspektywy.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

4. CZY ŻYCIE SPADŁO Z NIEBA?

Pogląd, że życie na Ziemi mogłoby pochodzić z nieba, niewątpliwie zasługuje na rozważenie. Nie
chodzi w tym wypadku o wyjaśnienie powstania życia na Ziemi w sensie metafizycznym, lecz
absolutnie dosłownym. Od kilku lat bowiem naukowcy z NASA, amerykańskiej agencji do spraw
astronautyki, zastanawiają się poważnie nad tym, czy życie ziemskie nie stanowi jak gdyby odnogi
pozaziemskich form życia. W tym miejscu musimy zaraz zapobiec pewnemu nieporozumieniu. Nie
tylko nie zajmujemy się żadnymi wyjaśnieniami metafizycznymi, lecz nie zamierzamy również
popierać niedopuszczalnej fantastyki pewnych zręcznych producentów bestsellerów, takich jak
Charroux czy jeszcze zręczniejszy jego plagiator Daniken. Jakkolwiek "teorie" o prehistorycznym
skrzyżowaniu się naszych przodków z pozaziemskimi kosmonautami mogą prezentować się
atrakcyjnie w literaturze rozrywkowej, nie wolno takich bzdur brać poważnie.1 Abstrahując od
wszystkich biologicznych sprzeczności, tego rodzaju spekulacje nie wniosłyby w tym miejscu naszej
książki niczego do zagadnienia powstania życia na Ziemi. Zakładają one przecież z góry istnienie co
najmniej jakichś prymitywnych praludzi.
Myśl, że życie mogłoby pochodzić z nieba, mówiąc ściślej: z otchłani Kosmosu, stała się co prawda
od nowa aktualna w związku z doświadczeniami balonowymi i rakietowymi, które przed kilku laty
przeprowadzili amerykańscy mikrobiolodzy. Zleceniodawcą była NASA, między innymi odpowiedzialna
za to, aby zorganizowane przez nią doświadczenia kosmiczne nie pociągnęły za sobą żadnego
"międzyplanetarnego skażenia" zarazkami bądź innymi mikroorganizmami.
Zagrożenie, jakie można by wywołać takim międzyplanetarnym "zawleczeniem zarazków", ma
dwojaki charakter. Powracająca rakieta czy sonda planetarna, która wykonując swe zadanie miękko
lądowała na innym ciele niebieskim, na przykład na Marsie, mogłaby przywieźć stamtąd
mikroskopijnie drobne organizmy, o ile na obcej planecie istnieją samoistne formy życia.
Prawdopodobieństwo, aby organizmy te wywołały na Ziemi jakąś epidemię, jest bardzo nikłe. W
odniesieniu do możliwości zakażenia ziemskich form życia przez pozaziemskie zarazki przytoczyć
można w zasadzie podobne zastrzeżenie jak to, które doprowadza do absurdu tezę Danikena o
skrzyżowaniu rozmaitych planetarnych ras. Właśnie ze względu na swoją pozaziemską "inność" taki
pozaziemski zarazek zapewne nie byłby groźny dla tutejszego życia. Najprawdopodobniej nie mógłby
się w ogóle osiedlić i rozmnażać w tak bardzo obcym mu ziemskim organizmie, obojętne, zwierzęcym
czy roślinnym. A to wszak byłoby warunkiem szerzenia się epidemii.
Jednakże to, co w odniesieniu do wyższych form życia jest całkowicie niemożliwe – skrzyżowanie
między obcymi gatunkami – w przypadku mikroorganizmów jest co najwyżej tylko w bardzo znacznym
stopniu nieprawdopodobne, jak poucza nas między innymi nadzwyczajnie plastyczna
przystosowawczość ziemskich gatunków wirusów. Jakkolwiek małe byłoby ryzyko, musi ono być
poważnie brane pod uwagę przez odpowiedzialne instytucje, gdyż skutki zakażenia przez pozaziemski
zarazek byłyby przypuszczalnie straszliwe.
Fakt, że dzisiaj jeszcze istnieją na Ziemi ludzie, zwierzęta i rośliny, pomimo że w naszym
środowisku roi się od niezliczonych mikroskopijnie małych zarazków, bierze się wyłącznie z tego, że
wszystkie istoty wyższe dawno już rozwinęły mechanizmy obronne (zdolność do reakcji
immunologicznych), chroniące je przed wszelkimi możliwymi zarazkami. Tymczasem dla
pozaziemskiego wirusa, który by się tutaj mógł osiedlić, ziemskie formy życia stanowiłyby pożywkę,
wystawioną całkowicie bezbronnie na przenikanie zarazków. Wielkie epidemie średniowiecza, dżuma i
cholera, byłyby dziecięcą zabawką w porównaniu z tym, co by się wówczas działo.
Jak wiadomo, właśnie taka – pomimo że bardzo nieprawdopodobna – możliwość skłoniła NASA do
trzymania przez kilka tygodni w ścisłym odosobnieniu astronautów powracających z pierwszych lotów
na Księżyc, pomimo że z góry było właściwie prawie zupełnie wykluczone, aby na Księżycu istniały
mikroorganizmy. Przy oczekujących nas lotach na Marsa środki ostrożności będą na pewno jeszcze o
wiele surowsze.
Drugim aspektem międzyplanetarnego zawleczenia zarazków jest znacznie groźniejsze
niebezpieczeństwo zakażenia pozaziemskich przestrzeni życiowych przez ziemskie mikroorganizmy.
Niebezpieczeństwo to jest groźniejsze po prostu dlatego, że i w tym wypadku wiadomo z całą
pewnością, iż zarazki, jakie mogłyby zostać zawleczone, rzeczywiście istnieją. Wobec tej możliwości
jedyna wątpliwość polega na tym, że nie możemy z góry wiedzieć, czy miejsca, do jakich w celach
badawczych kierujemy nasze międzyplanetarne sondy, są zasiedlone obcymi formami życia, czy też
nie. Gdyby bowiem były, zagraża im zdziesiątkowanie przez niewidoczne, towarzyszące naszym
sondom zarazki – z takich samych powodów, które wywołują obawę przed zawleczeniem w kierunku
odwrotnym. Takiego ryzyka także nikt zbyt lekkomyślnie nie weźmie na siebie. Kto zechciałby stanąć
cynicznie na stanowisku, że w tym wypadku niebezpieczeństwo nie dotyczy nas samych, co najmniej
zapomina, że przecież w interesie badań kosmicznych nie leży zniszczenie, już przy pierwszym
spotkaniu, owych form życia, których w najbliższych latach będziemy poszukiwać z tak niesłychanym
nakładem i wysiłkiem.
Ale nawet wówczas, gdy w grę wchodzi przebadanie planet z całą pewnością nieożywionych,
konieczna jest staranna sterylizacja używanych pojazdów. Przypominam raz jeszcze przykład Wenus i
przyczyny, które przemawiają za tym, że owa sąsiadująca z nami planeta mogłaby się znajdować w
jak gdyby embrionalnej fazie rozwoju. Przebadanie takiego planetarnego środowiska prebiotycznego
miałoby niezwykle doniosłe znaczenie dla nauki i dla naszego samozro-zumienia. Uzyskalibyśmy
przecież konkretny wgląd w warunki mogące doprowadzić do powstania życia i możność
prześledzenia całego procesu ewolucji.
Mielibyśmy jedyną w swoim rodzaju szansę stwierdzenia przez obserwację, w jakich punktach
rozwój ów odbiega od kierunku, w którym przebiegał tu u nas na Ziemi. Po raz pierwszy moglibyśmy
się więc dowiedzieć, jakie etapy tego rozwoju są potrzebne i niezbędne, a jakie inne – dowolne, a
zatem przypadkowe i historycznie uwarunkowane. Są to przecież pytania ważne i fascynujące.
Gdybyśmy znali odpowiedzi na nie, mielibyśmy po raz pierwszy pewien punkt wyjścia do problemu,
jak dalece życie w swoim rozwoju może odbiegać od form powstałych na Ziemi, jedynych, jakie dotąd
znamy.
Tymczasem wszystkie te oszałamiające i urzekające perspektywy byłyby raz na zawsze utracone,
gdyby chociaż jeden z Ziemi pochodzący zarazek miał się przedostać na Wenus. Jeżeli bowiem
istnieje tam rzeczywiście jakieś "prebiotyczne" środowisko, jeżeliby więc tam na przykład już powstały
wielkie cząsteczki organiczne, ale jeszcze nie organizmy wenusjańskie zdolne do reprodukcji –
przybycie ziemskiego mikroorganizmu na Wenus równałoby się dokonaniu po-siewu na bulionowej
pożywce. Ziemski zarazek zastałby tam do wyżywienia i rozmnażania się warunki optymalne i mógłby
korzystać z nich bez żadnej obcej konkurencji.
W takiej sytuacji nie byłoby wątpliwości, że na Wenus rozwinie się życie (a w ciągu dalszych
miliardów lat także wyższe jego formy). Jednakże równie niewątpliwe byłoby, że punktem wyjścia
stałby się zawleczony z Ziemi zarazek ze wszystkimi biologicznymi właściwościami,
charakterystycznymi dla ziemskiego organizmu. Wszystkie przyszłe wenusjańskie formy życia nie
byłyby wówczas niczym innym jak organizmami ziemskimi w owej szczególnej formie przystosowania,
jaką narzuciłoby im środowisko panujące na Wenus. Oczywiście, że to także byłoby niezwykle
interesujące. Ale odsunęłoby możliwość udzielenia odpowiedzi na wymienione przed chwilą
nieporównywalnie ważniejsze i bardziej fundamentalne pytania – prawdopodobnie aż do takiego
bardzo odległego momentu, w którym uda się może kiedyś ludzkości opuścić nasz Układ Słoneczny i
poszukiwać tych odpowiedzi na planetach jakiegoś obcego słońca.
Żywimy nadzieję, że są ludzie, którzy pragną zapobiec skażeniu powierzchni Wenus ziemskimi
zarazkami nie tylko z tych powodów. To, czy naszymi doświadczeniami kosmicznymi zamkniemy
drogę przyszłego rozwoju jakiejś pozaziemskiej formie życia znajdującej się w tym wczesnym stadium,
czy też nie, powinniśmy bowiem uważać za problem moralny. Gdy się pomyśli, że już co najmniej dwa
razy ziemskie sondy kosmiczne wylądowały na powierzchni Wenus, trudno nie martwić się o to.
Według wszystkiego, co nam wiadomo, szansa, aby jakaś sonda kosmiczna mogła opuścić Ziemię w
stanie naprawdę sterylnym, a więc wolnym od żywych zarazków, jest co najmniej wątpliwa.
Z omawianych przyczyn Amerykanie i Rosjanie przed każdym startem dezynfekują swoje sondy
kosmiczne z najwyższą osiągalną starannością. W pierwszych latach prób kosmicznych Amerykanie
czynili to nieraz tak gruntownie, że uważa się to nawet za przyczynę pewnych niepowodzeń. W
każdym razie chodziły pogłoski, jakoby niektóre z wczesnych amerykańskich sond księżycowych
dlatego zawiodły, że części ich elektronicznych urządzeń zostały uszkodzone przez poprzedzającą
start sterylizację cieplną. Tymczasem owe choroby wieku dziecięcego zostały już opanowane.
Możemy z pełnym zaufaniem przyjąć, że zarówno amerykańskie, jak i radzieckie sondy według
wszelkich ludzkich możliwości pozbawione są zarazków, w chwili gdy startują z Przylądka
Kennedy'ego lub z Bajkonuru. Czy stan taki utrzymuje się, gdy osiągają wolny Wszechświat i
podążają ku swym kosmicznym celom – to już zupełnie inna sprawa.
Aby tam dotrzeć, muszą najpierw przebyć ziemska atmosferę. Jej jałowość zaś nie jest najlepsza.
Mówiliśmy już krótko o doświadczeniach balonowych i rakietowych przeprowadzanych przez NASA;
celem ich było zbadanie panujących tam warunków. Przy współpracy mikrobiologów skonstruowano
"pułapki na bakterie", którymi systematycznie przeczesywano wyższe warstwy atmosfery ziemskiej.
Rezultat tych łowów okazał się poniekąd niespodzianką nawet dla fachowców. We wszystkich
rejonach stratosfery znaleziono najróżniejsze zarazki w liczbie znacznie większej, aniżeli sobie mógł
wyobrazić jakikolwiek specjalista. Na wysokości 15 kilometrów w 1000 metrów sześciennych
powietrza wykrywano średnio 100 rozmaitych mikroorganizmów. 25 kilometrów nad Ziemią było ich
jeszcze 15. Wprawdzie w miarę wzrostu wysokości przeciętna liczba stale się zmniejszała, ale nawet
na wysokości 50 kilometrów – jak udowodniły doświadczenia – atmosfera naszej planety jeszcze
ciągle nie jest naprawdę jałowa.
Nikt dotąd nie wie, jak wielka jest groźba, aby opuszczający Ziemię człon rakiety w trakcie
przebijania się przez atmosferę "pozbierał" kilka z tych zarazków. Nawet gdyby tak było, nie wiadomo
wcale, czy zarazki mogłyby osadzić się na samej sondzie. Podczas startu znajduje się ona przecież w
powłoce ochronnej i zostaje odstrzelona przez ostatni stopień rakiety dopiero poza ziemską osłoną
powietrzną. Wobec tych wszystkich niewiadomych czynników nikt obecnie nie może powiedzieć z całą
pewnością, czy istotnie nasza technika astronautyczna nie zanieczyszcza właśnie Układu
Słonecznego ziemskimi bakteriami.
A może pytanie to wcale nie jest tak ważne, jak do tej pory sądzono? Może mikrobiolodzy z NASA
łamią sobie głowy nad problemem, który w ogóle nie istnieje? Wyniki wspomnianych doświadczeń
prowadzonych przy użyciu balonów stratosferycznych i rakiet sondażowych dopuszczają również
możliwość, że ziemskie bakterie wcale nie są zdane na naszą technikę, aby dotrzeć do Marsa albo
nawet do dalszych jeszcze planet. Wobec wyników owych doświadczeń musimy bowiem postawić
pytanie, jak właściwie zarazki dostały się do górnych warstw stratosfery, aż na wysokość 50 i więcej
kilometrów ponad powierzchnię Ziemi?
Zrazu pomyślano o skutkach wybuchów wulkanów albo prób atomowych. Związane z tym
niezwykle silne prądy wstępujące powietrza mogły były wynieść mikroorganizmy na takie wysokości.
Okazało się jednak, że nie można tym wyjaśnić w sposób zadowalający niezmiennych zawsze
rezultatów wielu doświadczeń przeprowadzanych w najróżniejszych rejonach Ziemi. Wybuchy
wulkaniczne czy atomowe byłyby doprowadziły do lokalnych koncentracji zarazków w górnych
warstwach atmosfery. Tymczasem nie było o tym mowy. Gdziekolwiek się szukało, rozdział
mikroorganizmów był zawsze podobny. Dotyczył równomiernie całej atmosfery aż do najwyższych jej
warstw. Im dłużej prowadzono próby, tym silniejsze stawało się przeświadczenie zainteresowanych
naukowców, że mikroorganizmy, których obecność stwierdzano w stratosferze, widocznie stanowiły
"normalny" składnik tych najwyższych ziemskich warstw powietrznych.
Najwidoczniej wystarczają już normalnie istniejące wiry powietrzne i prądy atmosferyczne,
"termiczne wiatry wstępujące", aby zawlec mikroskopijnie drobne i odpowiednio lekkie organizmy aż
na stratosferyczne wysokości. Najwidoczniej są one nawet dość lekkie na to, aby gdy już raz dotarły,
unosząc się utrzymywać tam przez czas dłuższy. Może zresztą na tym wcale się nie kończy ich
podróż. Pewne jest, że bardzo drobna część atmosfery ziemskiej, najbardziej zewnętrzna,
rozrzedzona warstwa gazowej powłoki naszej planety, stale dyfunduje w głąb wolnego Wszechświata.
Niewielkie ślady naszej atmosfery gubią się tutaj nieustannie w pustej przestrzeni. Przy omawianiu
zjawiska fotodysocjacji wspominaliśmy już, że powstający w tym procesie wolny wodór ulatnia się, a
skutek jest taki, iż wolny tlen zaczyna gromadzić się w niższych warstwach atmosfery.
Wynika z tego nieuchronnie, że bardzo niewielka część mikroorganizmów również poddaje się
temu najbardziej skrajnemu prądowi atmosferycznemu i także jest wypędzana w wolny Wszechświat.
Co się tam z nimi dzieje? Pewien zespół uczonych niemieckich spróbował w ostatnich latach znaleźć
na to odpowiedź. W tym celu pracownicy specjalnego instytutu do spraw aerobiologii z siedzibą w
Grafschaft koło Kolonii wypuścili w roku 1968 rakiety badawcze w Afryce północnej. Naukowcy
postarali się o kilka francuskich rakiet typu "Veronique" i przebudowali ich głowice na mini-laboratoria
bakteriologiczne. Za pomocą tych rakiet wystrzelili bakterie, grzyby i zarodniki najróżniejszych
gatunków roślin aż na wysokość ponad 350 kilometrów. Tam, daleko poza ostatnimi nawet resztkami
ziemskiej atmosfery, w wolnym Wszechświecie, organizmy te były wystawione bez żadnej osłony na
zimno, próżnię, promieniowanie kosmiczne i nie filtrowane światło słoneczne. Sens kilkakrotnie
powtarzanych doświadczeń polegał na zbadaniu, czy owe mikroskopijne organizmy wytrzymują
jeszcze tak drastyczne pozaziemskie warunki.
Mikroorganizmy wykazały w tych doświadczeniach znaczniejszą wytrzymałość, aniżeli można się
było spodziewać. Większości z nich lodowaty chłód przestrzeni kosmicznej – minus 150 stopni i mniej
jeszcze – nie przeszkadzał wcale. Nie było to niespodzianką. Doświadczenia laboratoryjne na Ziemi
dawno już wykazały, że niektóre mikroorganizmy mogą przetrzymać bez szkody ochłodzenie prawie
aż do granic absolutnego zera (minus 273 stopnie Celsjusza). Zapadnia one wówczas w stan śmierci
pozornej. Ich przemiana materii zdaje się wygasać. Gdy się je po dniach, tygodniach czy też
miesiącach przenosi z powrotem w korzystne warunki środowiska, rosną i rozmnażają się od nowa.
Tymczasem obiekty doświadczalne badaczy z Grafschaft znosiły bez uszczerbku także próżnię
przestrzeni kosmicznej, a częściowo również nawet nie filtrowane promieniowanie nadfioletowe
Słońca. Skrajnie krótkie promienie nadfioletowe stanowiły z pewnością najpoważniejsze zagrożenie.
Jednakże niektóre ze sprowadzonych z powrotem na Ziemię organizmów potrafiły obronić się także
przed tym niebezpieczeństwem przez rodzaj "odruchu udawanej śmierci". Nie jest całkiem wyjaśnione,
jaki trik z dziedziny przemiany materii wchodzi tutaj w grę. Bakterie, które pod wpływem
promieniowania nadfioletowego popadły w stan "śmierci pozornej'', utrzymywały się w nim jeszcze po
powrocie na Ziemię. Do ponownego życia zbudziły je pewne zabiegi, a mianowicie tym razem krótkie
napromieniowanie w zakresie długości fal 3800 angstremów. Ale potem zachowywały się już tak, jak
gdyby nigdy nic się nie stało.
Wszystkie te doświadczenia razem wzięte dowodzą, że w górnych warstwach stratosfery obficie
występują mikroskopijne organizmy najróżniejszych gatunków, spośród których wiele potrafi
przetrzymać nie chroniony pobyt w przestrzeni kosmicznej. Ponieważ należy przyjąć, że mała liczba
ich stale odpływa z najbardziej skrajnych warstw powłoki powietrznej w wolną przestrzeń, ciąg dalszy
jest już tylko zadaniem rachunkowym. Bakterie i inne mikroorganizmy potrafią być tak małe i tak
lekkie, że skoro tylko raz opuściły atmosferę, zostają dalej popędzane ciśnieniem światła słonecznego.
Jeżeli spojrzymy na nasz Układ Słoneczny oczami mikrobiologa, Ziemia wyda się ogniskiem
zakażenia, które nieustannie "rozsiewa". Ten rozsiew zarazków zaś, jak wspominaliśmy,
podtrzymywany jest przez światło Słońca. Prawdopodobnie zatem nie dokonuje się równomiernie na
wszystkie strony, lecz zawsze w kierunku od Słońca. Wenus jest więc, podobnie jak Merkury, jako
planeta – patrząc od nas – "wewnętrzna", zabezpieczona przed tym mechanizmem infekcji
kosmicznej. Jest to jeszcze dodatkowo powód, dla którego należy istniejące może na niej
"prebiotyczne" środowisko bronić przed zakażeniem ze strony naszych doświadczalnych lotów
kosmicznych.
Mars natomiast i wszystkie inne planety mogłyby być objęte tym z Ziemi płynącym prądem
zarazków. Obliczenia dokonane w związku z tym przez naukowców z NASA ujawniły zdumiewający
rezultat. Dotyczy on teoretycznie możliwego trwania kosmicznego przenoszenia zarazków. Lot
kosmiczny mikroorganizmów napędzany światłem bije o wiele długości konstruowane przez ludzi
rakiety. Podczas gdy nasza nowoczesna sonda kosmiczna, na przykład typu "Mariner", przy przecież
stosunkowo znacznej bliskości Marsa, potrzebuje ośmiu miesięcy do osiągnięcia zewnętrznie
sąsiadującej z nami planety, mikroorganizmy mogą pokonać tę samą trasę w ciągu kilku tygodni. Jest
zatem zupełnie prawdopodobne, że cały nasz Układ Słoneczny, z wyjątkiem jedynie Wenus i
Merkurego, dawno już jest zasiedlony przez mikroorganizmy ziemskie w tych wszystkich miejscach, w
których w ogóle możliwe jest życie.
Dr Carl Sagan, współpracownik NASA, obliczył jeszcze inną możliwą trasę podróży
mikroorganizmów, która w związku z naszym tematem musi nas szczególnie interesować. Jeżeli
rozmiar owych najmniejszych istot żyjących wynosi tylko pięć tysięcznych milimetra albo mniej, to
ciśnienie światła słonecznego powinno wystarczyć, aby je całkowicie wyrzucić z naszego Układu i
pozwolić im dryfować ku obcym układom planetarnym. Czas takich podróży naturalnie wzrasta
gwałtownie odpowiednio do różnicy między odległościami międzyplanetarnymi a odległościami
międzygwiazdowymi. Nie liczyłoby się go już w tygodniach i miesiącach, lecz w tysiącach lat. Nikt nie
może powiedzieć, czy mikroorganizmy przeżyłyby również i to. Jakkolwiek nieprawdopodobne by się
to mogło wydawać, uczeni tego nie wykluczają.
Dla nas jest to dlatego tak ważne, że kosmiczny lot l owych organizmów, jeżeli się odbywa, nie
przebiegałby oczywiście tylko w jednym kierunku. Jeżeli pochodzące z Ziemi zarazki mogą dzięki
opisanemu mechanizmowi rzeczywiście lądować na planetach obcych słońc, to naturalnie Ziemia
także mogłaby stanowić cel końcowy dla zarazków z Wszechświata.
Czy więc przed trzema i pół miliardem lat życie właśnie w taki sposób dotarło na Ziemię? Czy była
to inwazja kosmicznych jednokomórkowców, które zajęły Ziemię w prebiotycznej fazie jej rozwoju i
stanowiły zawiązek całego późniejszego życia, a także powstania nas samych? Czy więc życie
ziemskie podówczas naprawdę dosłownie spadło z nieba?
Możliwość taka od pewnego czasu stanowi znowu przedmiot poważnej dyskusji między
naukowcami. Myśl sama nie jest nowa. Po raz pierwszy powziął ją w pierwszych latach naszego
stulecia słynny szwedzki naukowiec Svante Arrhenius. Były to czasy owego pokolenia uczonych, które
jeszcze nie przyszło do siebie po wstrząsie spowodowanym odkryciami wielkiego Francuza Ludwika
Pasteura, związanymi z zagadnieniem samorództwa. Pasteurowi w toku mozolnych i cierpliwych
badań udało się udowodnić, że we wszystkich tych przypadkach, w których do tej pory dyskutowano
nad możliwością powstania prymitywnych jednokomórkowców z nieożywionej gnijącej materii, już
przed rozpoczęciem doświadczenia w naczyniach znajdowały się mikroskopijne zarodniki bądź też że
w toku doświadczenia dostały się tam z powietrza.
Wielu uczonych, pod wrażeniem tych sensacyjnych doświadczeń, zwątpiło więc w ogóle w istnienie
"samorództwa". Z drugiej strony było już także zupełnie pewne, że Ziemia nie mogła być od zawsze
pokryta życiem. Skąd więc życie to mogło się wziąć? Z tego dylematu Arrhenius wybrnął hipotezą o
zasiedleniu młodej Ziemi przez mikroorganizmy z Kosmosu.
Od czasu badań biologów z NASA i niemieckiego zespołu z Grafschaft wiadomo, że ta śmiała
spekulacja myślowa była czymś więcej aniżeli fantastycznym pomysłem. Dane uzyskane przez
badaczy Kosmosu mówią wprawdzie tylko o tym, że to, co sobie wymyślił szwedzki uczony, jest
teoretycznie możliwe. Czy jego przypuszczenie zgodne jest z rzeczywistością – to już inna sprawa.
Bardzo poważne argumenty przemawiają przeciwko temu. Zobaczymy w dalszym ciągu, że wydaje
się, jakoby Kosmos, głębie Wszechświata istotnie uczestniczyły w powstaniu ziemskiego życia. Ale z
wielu różnych przyczyn jest prawie zupełnie wykluczone, aby przed trzema i pół miliardem lat życie,
jak gdyby całkowicie gotowe, w postaci w pełni rozwiniętych nawet najbardziej prymitywnych
jednokomórkowców spadło z nieba.
Przede wszystkim nie wolno pominąć tego, że teoria szwedzkiego chemika oczywiście nie
rozwiązuje problemu samorództwa, lecz jedynie go odsuwa w ćzasie. Nawet zgodnie z tą teorią, jeżeli
nie na Ziemi, to przecież gdzieś kiedyś musiało to życie powstać po raz pierwszy. Nic więc nie
zmieniało się w samym problemie, gdy się go zgodnie z propozycją Arrheniusa odpowiednio
przenosiło na daleką planetę jakiegoś nieznanego słońca.
Ale nawet zupełnie niezależnie od tego pogląd, że kiedyś jakaś rozwinięta forma życia w postaci
takiego kosmicznego zawiązku mogła osiedlić się na Ziemi jako zaczątek wszystkich późniejszych
istot żywych – jest mało przekonujący w świetle przebiegu ewolucji. Trudno obecnie wątpić w to, że
takie zasiedlenie z głębi Wszechświata jest w zasadzie nie do pomyślenia. Może na wielu planetach
Kosmosu rzeczywiście w taki sposób powstał pierwszy zalążek życia. Jednakże wszystko przemawia
przeciwko temu, aby tak miało być w przypadku naszej Ziemi.
Jak na to bowiem, cała dotąd przez nas opisana historia nazbyt gładko i logicznie przechodzi w
epokę powstania życia. Wszystkie objawy, wszystkie znaleziska i argumenty wciąż od nowa
potwierdzają, że nie był to nagle występujący proces, który by bez żadnego przejścia pozwolił pojawić
się na powierzchni Ziemi zupełnie nowemu zjawisku. Powstanie życia na Ziemi rozegrało się raczej w
formie pewnego przebiegu ewolucyjnego, postępującego niewyobrażalnie powoli, a jednocześnie
nieskokowo i z niewiarygodną wręcz (oceniając retrospektywnie) logiką.
Co najmniej miliard lat, a może dwa upłynęły, zanim ewolucja chemiczna zamieniła się w ewolucję
organiczną. Zanim ciągnące się krok za krokiem, szczebel po szczeblu powstawanie coraz większych
i bardziej złożonych cząsteczek przeszło gładko i płynnie w fazę ewolucji coraz bardziej złożonych
jednostek materialnych, które już musimy nazwać ożywionymi, ponieważ potrafiły się podwajać.
Przejście następowało rzeczywiście tak stopniowo i gładko, że w świetle najnowszych badań zupełnie
niemożliwe stało się już przeciągnięcie sensownej linii rozdzielającej tę fazę, która przebiegała jeszcze
w sposób nieożywiony, od graniczącej z nią fazy właściwej ewolucji biologicznej.
Musimy się teraz nieco bliżej przyjrzeć temu, co się szczegółowo w tej epoce rozgrywało na
powierzchni młodej Ziemi.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

5. ELEMENTY BUDULCOWE ŻYCIA

W tej tak bardzo odległej przeszłości istniały już wszystkie pierwiastki, które obecnie znamy na
Ziemi. Jednakże nie istniały one jak gdyby same dla siebie, w formie czystej i wyizolowanej.
Znajdowały się natomiast w bardzo licznych, najróżnorodniejszych związkach chemicznych. Kilka z
nich wymienialiśmy już, a mianowicie gazowe składniki pierwotnej atmosfery: amoniak, metan,
dwutlenek węgla i woda. Ponadto występowały jeszcze niezliczone minerały samej skorupy ziemskiej;
wymieniamy tutaj tylko drobną część, jak krzemiany i węglany glinu, żelaza i magnezu, związki siarki i
azotu.
Ważne jest, abyśmy pamiętali o tym, że nie jest to tak samo przez się zrozumiałe, jak by nam się z
przyzwyczajenia mogło zdawać. Nie wiemy przecież, dlaczego wyłoniona z prawybuchu materia miała
tak silną tendencję do łączenia się w bardziej kompleksowe, mniej proste struktury, a jednocześnie do
przekształcania coraz to nowymi sposobami swych ujawniających się na zewnątrz: właściwości. Po
prostu tak jest. Teoretycznie nie byłoby żadnej sprzeczności w tym, gdyby materia tej zdolności nie
miała. Gdyby pierwszy z wszystkich pierwiastków, wodór, był pozostał stały i niezmienny. Gdyby więc
historia Kosmosu aż po wsze czasy ograniczała się do mechanicznych zmian obłoków wodoru
wypełniających całą przestrzeń kosmiczną, do ich zbijania się pod wpływem własnego ciężaru, do
podobnego jak u gwiazd rozżarzania się w wyniku wzrostu ciśnienia wewnętrznego, wreszcie do
następującego potem rozpłynięcia się w nie kończącym się obiegu zamkniętym.
Właśnie w związku z tym musimy sobie przypomnieć, że wszystko zaczęło się od wodoru. A wodór
zawierał w sobie nieoczekiwane możliwości. Istotnie, wszystko, o czym do tej pory mówiliśmy w tej
książce, a także wszystko, co będziemy jeszcze rozpatrywać aż do ostatniej jej stronicy, w gruncie
rzeczy nie jest niczym innym jak tylko historią przemian i przekształceń, jakim pod wpływem praw
natury zaczął ulegać wodór, po tym, jak "Big-Bang" wyrzucił go we Wszechświat.
Istniała więc przestrzeń, istniał czas i istniały prawa natury. Najbardziej podziwu godnym spośród
wszystkich faktów na tym zadziwiającym świecie jest, że starczyło owych warunków, aby wodór
poddać ciągłemu procesowi przemian, z jakiego z biegiem czasu wyłoniło się wszystko, co wokół nas
postrzegamy, nie wyłączając nas samych. To, że ten cudowny, choć stosunkowo skromny zestaw
warunków wyjściowych – wodór plus czas plus przestrzeń plus prawa natury – wystarczył na to, aby
powstać mógł cały świat, jest najbardziej podstawowym i najbardziej wzruszającym odkryciem całej
dotychczasowej nauki. Że początek ten był możliwy, jest największą spośród wszystkich tajemnic.
Historia świata jest historią rozwoju tego, co w tym początku było założone. Wiedza przyrodnicza
daje się urzeczywistnić, ponieważ wszystko, co się do tej pory działo, zrodziło się z owej
naprzemiennej gry, przebiegającej od początku wszelkich czasów pomiędzy wodorem a różnorakimi
wytworami jego przekształceń w czasie i przestrzeni i pod -wpływem praw natury. Wiedza
przyrodnicza dlatego potrafi dzisiaj prześwietlić tę dwustronną grę i zaczyna ją obecnie krok za
krokiem rekonstruować, że całość odbywała się zgodnie z ustalonymi regułami.
Jednakże na czym same te reguły się opierają, dlaczego są one takie, a nie inne i jak. się to dzieje,
że pozornie tak prosto zbudowany atom wodoru zawierał w sobie możliwości całego Wszechświata –
na te pytania wiedza przyrodnicza już odpowiedzieć nie może. Jest to równie niemożliwe jak to,
abyśmy mogli odpowiedzieć na pytanie, co czuliśmy przed naszym urodzeniem. Wiedza przyrodnicza
bowiem stała się możliwa dopiero w chwili powstania tych reguł, nie może więc stawiać pytań o ich
przyczynę. W tym konkretnie uchwytnym punkcie świata nauki przyrodnicze natrafiają na rzecz z
zasady nie do wyjaśnienia. Atom wodoru i prawa natury są już obiektami niedostępnymi wiedzy
przyrodniczej. Patrząc na sprawę bezstronnie, są one widomą oznaką tego, że świat nasz ma
zaczątki, które w nim samym tkwić nie mogą.
Z punktu widzenia chronologii pierwszą konsekwencją zdumiewających właściwości atomu wodoru
było powstanie co najmniej dziewięćdziesięciu jeden dalszych (cięższych i bardziej złożonych)
pierwiastków. Możemy tutaj pominąć, że później powstało przejściowo jeszcze kilka stosunkowo
niestabilnych pierwiastków o bardzo dużej masie atomowej i odpowiednio krótkim żywocie. Jak doszło
do powstania tych dziewięćdziesięciu jeden pierwiastków, opisałem już szczegółowo w innym miejscu
(zob. w tej sprawie także przypis na s. 88): proces przebiega w środku pierwszych słońc powstałych z
wodorowych obłoków owego początku po prostu przez wychwyt masy. W ich wnętrzu etapami
zespalały się atomy pierwiastków cięższych, aby w końcu wskutek potężnych wybuchów gwiazd
powrócić ponownie do wolnej przestrzeni w postaci pyłu międzygwiazdowego. Z tego pyłu, który
ostatecznie zawierał wszystkie istniejące dzisiaj pierwiastki, po nieskończenie długich okresach
rozwoju powstały wreszcie układy planetarne, a więc słońca, okrążane przez bardzo liczne mniejsze
oziębione ciała niebieskie.
Wszystko to odtwarzamy tutaj w krótkich hasłach, ponieważ w tym miejscu naszych rozważań
bardzo jest istotne, abyśmy pamiętali, że ten rozwój także nie jest niczym innym, jak skutkiem
wynikającym "całkowicie naturalnie" z właściwości wodoru. "Naturalnie" zaś oznacza, że to co
powstało pod działaniem praw natury, powstać musiało. Dotyczy to również dalszych dziejów, aż do
uformowania się pra-Ziemi, dotyczy zarówno oziębienia jej skorupy, jak rozgrzania jej wnętrza i
wynikającego stąd wulkanizmu. Te etapy z kolei pociągnęły za sobą nieuchronny skutek, to jest
powstanie pierwotnej atmosfery i pra-oceanów.
Jakkolwiek w owym stadium obraz powierzchni pra-Ziemi jest bardzo różnorodny i skomplikowany
– z wodą i lądem, wiatrami i pogodą, ze zmianą pór roku spowodowaną ukośnym ustawieniem
ziemskiej osi obrotu, z rytmem dni i nocy – nikomu nie wpadłoby na myśl domagać się jakiegoś
nadprzyrodzonego wyjaśnienia tego zdumiewającego umiaru i porządku, tej złożonej zazębiającej się
struktury, powstałej i unoszącej się tam, w wolnej przestrzeni. Każdy krok ewolucji aż do owego
stadium wynika jednoznacznie z poprzedniego, z chwilą gdy stosuje się doń "reguły gry", a więc prawa
natury. Skoro się raz założy wodór z jego zadziwiającymi właściwościami i doda do tego prawa natury,
dalszy przebieg wydaje się wręcz konieczny, pod warunkiem istnienia dostatecznego czasu i
przestrzeni. "Cud" zawarty jest w warunkach wyjściowych, sam przebieg jest "naturalny".
Gdy sobie uzmysłowimy rozmiar tego porządku, skomplikowanie owych struktur i zjawisk na
powierzchni pra-Ziemi (przypomnijmy sobie jako jedyny przykład raz jeszcze chociażby efekt Ureya!) –
spokój i obojętność, z jaką na ogół przyjmujemy ten rodzaj "naturalności", musi wywołać zdumienie.
Tym bardziej że wciąż jeszcze w odniesieniu do następnego kroku rozwojowego większość ludzi daje
się przekonać, upierając się zaciekle przy tym, że w tym miejscu wszelkie "naturalne" wyjaśnienie jest
całkowicie wykluczone. Tymczasem ten następny krok rozwoju nią jest niczym innym jak dalszym
ciągiem łączenia się małych jednostek materii w struktury, które wykazują właściwości pozwalające
określać je jako "ożywione".
Wcale niełatwo jest wyjaśnić, dlaczego dla tylu ludzi aż tyle trudności wiąże się z tym – równie
koniecznym – dalszym ciągiem rozwoju. Czy dlatego, że pojawia się tutaj coś zasadniczo nowego,
właśnie owo zjawisko, które nazywamy "życiem"? Ale przecież to samo, tylko w postaci mniej
złożonej, pojawia się na każdym z poprzednich etapów. Bo czyż ktokolwiek z nas naprawdę potrafi
sobie wyobrazić, że woda jest związkiem wodoru i tlenu? Jedno i drugie jest niewidocznym gazem. W
nich również – na podstawie szczególnych cech budowy elektronowych powłok atomów, z jakich się
składają – tkwi tendencja do niepozostawania w izolacji, do łączenia się ze sobą. Elektryczne
właściwości powłok tych atomów są takie, że za każdym razem łączą się dwa atomy wodoru z jednym
atomem tlenu.
Reakcja następuje bardzo gwałtownie, a towarzyszy jej wydzielanie ciepła. Gotowość, szczególnie
tlenu, do łączenia się w tej formie z wodorem jest tak wielka, oba pierwiastki są chemicznie tak
aktywne – jak powiada naukowiec – że reakcję wywołuje nawet stosunkowo mały dopływ energii.
Całość jest po prostu spalaniem, czyli utlenieniem wodoru. Rezultat, a więc jak gdyby popiół będący
skutkiem tego procesu spalania, jest czymś całkowicie nowym, nie mającym w naszym wyobrażeniu i
dla naszego zmysłowego przeżywania już nic wspólnego z obiema substancjami wyjściowymi. Jest
nim woda.
Powróćmy jednak do konkretnej sytuacji związków chemicznych zawartych w atmosferze i w
oceanach pra-Ziemi. One także nie były wcale końcowym etapem rozwoju. Jak miał wykazać dalszy
przebieg, możliwości nowych, jeszcze bardziej skomplikowanych połączeń dalekie były od
wyczerpania. Co było więc potem?
Aż do połowy lat pięćdziesiątych całe pokolenia uczonych głowiły się bezskutecznie nad tym
zagadnieniem. Wypróbowywali oni najróżniejsze sposoby skomplikowanych syntez chemicznych i
dyskutowali jeszcze bardziej skomplikowane hipotezy. Pomimo to nikt nie miał trafnego poglądu na to,
jaki mógł naprawdę być dalszy ciąg dziejów. Problem polegał na wyjaśnieniu, jak z prostych substancji
podstawowych, a więc metanu, amoniaku, wody i dwutlenku węgla (zob. najwyższy rząd rysunku na s.
164–165) mogły powstać ciała białkowe i kwasy nukleinowe oraz wszystkie inne złożone kamienie
budulcowe życia, bez tego, aby istniały żywe istoty produkujące je.
Problemem było więc abiotyczne powstanie biologicznie niezbędnych polimerów. Wydawało się, że
prawie nie ma rozwiązania. Wiadomo było, że owe biopolimery, jak je również nazywano, wytwarzane
są obecnie wyłącznie przez istoty żyjące, zwierzęta i rośliny. Tutaj zaś koniecznie potrzebne było
wyjaśnienie ich istnienia jako warunku powstania istot żyjących, których w ogóle jeszcze nie było.
Wszystko to razem tak bardzo przypominało sytuacje bez wyjścia, że znaleźli się tacy naukowcy.
którzy cofając się na poprzednie pozycje zaczęli znowu wątpić w samo założenie, na jakim oparte były
te wysiłki, to znaczy w to, że musi istnieć naturalne wytłumaczenie i dla przejścia od materii
nieożywionej do ożywionej.
W tych krytycznych okolicznościach decydujący krok uczynił w roku 1953 pewien student chemii z
Chicago, Stanley Miller. Podszedł do zagadnienia z tak rozchełstaną beztroską, jaką mieć może tylko
początkujący. Wbrew rozpowszechnionemu poglądowi taka postawa także w nauce prawie nigdy nie
pozwala csiągnąć celu. Tymczasem Stanley Miller okazał się jednym z rzadkich wyjątków.
Wobec zawiłości sprawy słynni biochemicy dosłownie prześcigali się w skomplikowaniu sposobów
syntezy, jakimi usiłowali wyprodukować podstawowe biologiczne kamyki budulcowe. Stanley Miller
obrał drogę odmienną. Zebrał sobie najważniejsze składniki, które, jak mu powiedziano, miały być
zawarte w atmosferze pierwotnej. Wziął więc metan i amoniak, nic więcej, wymieszał je na chybił trafił
z wodą i zamknął roztwór w szklanej kolbie. Teraz potrzebne było mu już tylko źródło energii. Gdy się
bowiem chce doprowadzić do powstania związku chemicznego, należy z reguły doprowadzić w
jakiejkolwiek formie energię do reagentów, a więc do substancji, które mają połączyć się w związki.
Zapałka także zapala się dopiero wtedy, gdy się ją potrze (doprowadzi ciepło tarcia jako energię).
Charakterystyczne jest, jakie rozważano do tej pory formy energii. Kalifornijski biochemik i laureat
nagrody Nobla, Melvin Calvin – na przykład – podjął już w roku 1950 podobne doświadczenia,
używając jako źródła energii jonizującego promieniowania z wielkiego akceleratora elektronów. Tym
sposobem udało mu się w każdym razie uzyskać kwas mrówkowy i aldehyd mrówkowy (zob. drugi
rząd rysunku na s. 164–165). Ale nie były to naturalnie jeszcze substancje ważne pod względem
biologicznym. Poza tym doświadczenie jego nie dowodziło niczego, gdyż pra-Ziemia na pewno nie
rozporządzała akceleratorami.
W najwyższym rzędzie te] podwójnej strony przedstawione są schematycznie najważniejsze
cząsteczki zawarte w atmosferze ziemskiej, w najniższym rzędzie – kilka spośród pochodzących od
nich kamyków budulcowych, w tym wytworzone sztucznie przez Stanleya Millera aminokwasy: glicyna,
alanina i kwas asparaginowy. Rząd środkowy ukazuje niektóre etapy przejściowe rozwoju. Wszystkie
cząsteczki składają się z czterech tylko różnych pierwiastków. Każda kulka odpowiada jednemu
atomowi.
Nasz student Miller postanowił skopiować możliwie dokładnie autentyczną sytuację również i w
wyborze źródła energii do uruchomienia swojej reakcji. (Całe założenie jego doświadczenia polegało
po prostu na tym, aby odtworzyć warunki, które musiały podówczas panować na Ziemi, a potem
czekać, co z tego wyniknie.) Jakie więc istniały w tym czasie na pra-Ziemi naturalne źródła energii? W
grę wchodziło przede wszystkim nadfioletowe światło Słońca oraz wyładowania elektryczne
(błyskawice), które z opisanych już przez nas przyczyn musiały być zapewne szczególnie gwałtowne i
długotrwałe. Miller zdecydował się na błyskawice. Przyłączył więc do swoich szklanych kolb przewód
wysokiego napięcia i postarał się o to, aby zawarta w nich mieszanina była trafiana iskrami silnych
wyładowań, po czym pozostawił aparaturę swemu losowi, zamknął pracownię i poszedł spać.
Według tego, co wiemy, upłynęło co najmniej kilka tuzinów, prawdopodobnie kilka setek milionów
lat, zanim w warunkach, jakie Stanley Miller spróbował naśladować w swojej małej kolbie szklanej,
"cokolwiek się stało". Mamy prawo podejrzewać, że młody człowiek nie był o tym fakcie dostatecznie
poinformowany. W przeciwnym razie trudno byłoby zrozumieć, że nie potrafił pohamować swojej
niecierpliwości już po dwudziestu czterech godzinach. Po tym bowiem śmiesznie krótkim czasie
Stanley Miller wyłączył generator wysokiego napięcia produkujący błyskawice. Następnie przelał do
probówki swój doświadczalny roztwór, na który oddziaływał błyskawicami, i pełen nadziei zaczął
szukać, co się w nim mogło wydarzyć.
W opisanych okolicznościach brzmi to zupełnie niewiarygodnie, ale poszukiwania Millera nie tylko
były uwieńczone sukcesem – ich rezultat przekraczał najśmielsze oczekiwania. Doprowadzona
sztucznymi błyskawicami energia pozwoliła powstać, w tak prostej mieszaninie amoniaku, metanu i
wody, w ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin, poza szeregiem innych związków, od razu trzem
najważniejszym aminokwasom: glicynie, alaninie i asparaginie (najniższy rząd zestawienia na s. 164–
1(35). A były to już trzy spośród łącznie tylko dwudziestu kamyków budulcowych, z jakich składają się
wszystkie rodzaje biologicznego białka występujące na Ziemi.
Białko, jeszcze przed niewielu dziesiątkami lat uchodzące wśród biologów za tajemniczą "materię
życia", składa się z długich łańcuchów powiązanych ze sobą aminokwasów. Liczba członów
(aminokwasów), z których zestawione są owe łańcuchy, może wynosić od 100 do około 30 000.
Zajmiemy się za chwile dokładniej ich budową w nieco odmiennym kontekście. W tym miejscu
pragniemy jeszcze podkreślić, że spośród wielu możliwych i dających się chemicznie wyprodukować
aminokwasów tylko i jedynie dwadzieścia ma znaczenie biologiczne. Wszystkie rodzaje białek,
występujące u ludzi, zwierząt i roślin, a jest ich wiele milionów, są zbudowane (abstrahując od
rzadkich wyjątków) z tego samego zestawu owych dwudziestu aminokwasów. Wszystkie różnice
pojawiające się pomiędzy rozmaitymi rodzajami białek, a z nich biorą się także wszystkie różnice ich
biologicznych właściwości, zależą tylko i wyłącznie od kolejności, w jakiej w długim łańcuchu
cząsteczki danego białka, czyli proteiny, następują po sobie poszczególne – spośród zawsze tych
samych dwudziestu – człony: aminokwasy.
Nikt nie wie, dlaczego jest właśnie dwadzieścia, ani więcej, ani mniej, aminokwasów, z których
ziemska natura zbudowała swoje istoty żyjące. Może dałoby się jednak obecnie podać pewną
przyczynę, dlaczego we wszystkich ziemskich organizmach znajdujemy stale właśnie owych
dwadzieścia, a nie żadne inne. Nasze wnioski w świetle dotychczasowego przebiegu ewolucji, a także
wynik Millerowskiego doświadczenia układają się nam tutaj w zupełnie określone przypuszczenie.
Zrazu wygląda to znowu na niebywały przypadek, że Miller w 1953 roku w trakcie swego słynnego
już obecnie eksperymentu z miejsca otrzymał trzy aminokwasy, wszystkie należące do zestawu
kamyków budulcowych natury. Jak należy sobie tłumaczyć to, że żaden z trzech, choćby dwa', choćby
jeden z nich nie należał do kategorii o tyle liczniejszych aminokwasów, które w żywych organizmach
nie występują? Ale i wobec tego "przypadku" wystarczy tylko zastosować znaną receptę, która tak
często już była nam pomocna w podobnych sytuacjach. Także i ten aspekt doświadczenia Millera
ukaże się nam natychmiast w innym świetle, skoro tylko wyjdziemy z prostego założenia, że glicyna,
alanina i asparagina powstały w tym doświadczeniu po prostu dlatego, że prawdopodobieństwo, aby w
danych warunkach z materiałów wyjściowych powstały właśnie te cząsteczki, było szczególnie duże.
Niekoniecznie trzeba być chemikiem, aby wiedzieć, że pewne pierwiastki łączą się szczególnie
łatwo z innymi określonymi pierwiastkami, że więc powstanie pewnych związków chemicznych jest
bardziej prawdopodobne aniżeli określonych innych związków. Jest to w pełni uzasadnione z punktu
widzenia nauk przyrodniczych i wiąże się z kolei z pewnymi osobliwymi właściwościami struktury
powłok elektronowych atomów reagujących ze sobą. "Chemicznie reagować" ze sobą, czyli "wchodzić
ze sobą w związki chemiczne", nie oznacza nic innego jak to, że różnorako zbudowane powłoki
elektronowe rozmaitych atomów jak gdyby się ze sobą splatają.2
Reakcja następuje szczególnie łatwo wtedy, gdy powłoki obu atomów, które mają się ze sobą
związać, dobrze są do siebie dostosowane. W innych przypadkach reakcja przebiega bardzo powoli
albo też tylko przy doprowadzeniu większych ilości energii z zewnątrz. (Jest to jedna z przyczyn, dla
których nauczyciel chemii zwykle musi rozgrzewać probówkę nad palnikiem bunsenowskim, gdy chce
w klasie szkolnej zademonstrować reakcję chemiczną.) W atomach innych pierwiastków otaczające je
powłoki elektronowe są tak całkowicie zamknięte, że w normalnych warunkach atomy te w ogóle nie
mogą reagować z atomami innego pierwiastka.
Wszystko to, może inaczej wyrażone, każdemu z nas dobrze jest znane. Owe różnice w
"gotowości do reakcji" rozmaitych pierwiastków stanowią na przykład kryterium, według którego
dzielimy metale na szlachetne i nieszlachetne. Tak więc żelazo jest (stosunkowo) nieszlachetnym
metalem, gdyż łatwo reaguje chemicznie z tlenem (rdzewieje). Srebro już o wiele trudniej wchodzi w
reakcje. "Szlachetniejsze" od niego jest złoto, ale platyna jeszcze je przewyższa swoją odpornością na
działanie związków i pierwiastków chemicznych. Innym przykładem byłyby gazy szlachetne (hel, neon,
argon itp.), które przydomek swój również zawdzięczają temu, że z reguły nie wchodzą w związki z
innymi pierwiastkami. To, że owa odporność nadaje pierwiastkowi charakter "szlachetny", sięga
zresztą czasów średniowiecznej alchemii, przenikniętej w wysokim stopniu wyobrażeniami
magicznymi. Określenie jest zrozumiałe, gdy się pomyśli, że pierwiastek nie reagujący chemicznie
pozostaje z tego właśnie powodu "czysty" i stały (niezmienny).
Takie same różnice w gotowości do reakcji występują, z przyczyn w zasadzie podobnych, także w
odniesieniu do całych związków atomów (cząsteczek), które mają reagować z innymi związkami
atomów, czyli cząsteczkami. Tak więc na przykład powstanie trzech wyprodukowanych przez Millera
aminokwasów odbyło się tak, że składniki wyjściowe, metan, amoniak i woda, przez wyładowania
błyskawicowe zostały zniszczone, całkowicie rozłożone. Następnie okruchy tak powstałe łączą się ze
sobą od nowa. Jednakże przy tym spotykają się ponownie w poprzedniej formie nie tylko dawni
partnerzy reakcji (oczywiście, i to się dzieje). Ale z małej części okruchów powstają nowe związki, a
pośród nich, ze stosunkowo niewielkiej części, również związki o wiele większe i bardziej złożone.
Od gotowości do reakcji rozmaitych okruchów cząsteczek, od ich wzajemnego "powinowactwa"
wyłącznie zależy, jakie z tego powstaną rodzaje związków i z jaką częstością. Skoro w doświadczeniu
Stanleya Millera pośród tych większych związków znalazły się także trzy "naturalne" aminokwasy,
należy z tego wyprowadzić wniosek, że okruchy cząsteczek wyjściowych ze wzglądu na swoją
atomową i molekularną budowę wykazują szczególną skłonność do łączenia się właśnie w takie
aminokwasy.
Wyniki badań radioastronomicznych ostatnich lat również dostarczają danych o tym, jak wielka i w
jakim stopniu uniwersalna jest gotowość dziewięćdziesięciu dwóch występujących w Kosmosie
pierwiastków do łączenia się właśnie w owe cząsteczki, o których tak obszernie tutaj mówimy.
Systematyczne badania prowadzone w wolnym Wszechświecie (a więc nie w atmosferach obcych ciał
niebieskich na przykład) ujawniły tam obecność przede wszystkim grupy OH (jako "szczątka"
cząsteczki wody), następnie także amoniaku, metanu, co najmniej dwóch związków węglowo-
siarkowych, a ostatnio nawet reprezentującego już następny po nich szczebel rozwoju – aldehydu
mrówkowego.
Owe wyniki są nie tylko potężnym dowodem tendencji prawie wszystkich pierwiastków do łączenia
się. Podkreślają one ponadto wysokie prawdopodobieństwo powstania omawianych przez nas
szczególnych cząsteczek. Poza tym pozwalają również snuć pewne przypuszczenia, że może część
zawartych w pierwotnej atmosferze cząsteczek dostała się do niej z głębi Kosmosu. Może niektóre z
tych związków, tak ważnych dla późniejszego rozwoju życia, powstały w Kosmosie, a dopiero potem
przydryfowały na Ziemię. Oznaczałoby to, że wprawdzie życie samo nie spadło z nieba, ale spadła
stamtąd przynajmniej część tych związków chemicznych, z których życie wzięło swój początek.
Gdy się rozważa taką możliwość, nowego, dodatkowego znaczenia nabierają gigantyczne rozmiary
Kosmosu, niewyobrażalne już i nie dające się przedstawić rozległości przestrzeni między
poszczególnymi gwiazdami. Może ogromy te są jednym z koniecznych warunków powstania życia na
powierzchniach planet. Wolno chyba sądzić, że dopiero takie przestrzenie są dostatecznie wielkie na
to, aby stać się "glebą pod zasiew" – wystarczająco żyzną, by powstały niezbędne ilości owych
cząsteczek potrzebnych do osiągnięcia opisanego tutaj etapu rozwoju. Może tylko w tej bezbrzeżnej
międzygwiazdowej dali, pod działaniem promieniowania kosmicznego i energii z innych źródeł
powstają odpowiednie ilości owych cząsteczkowych kamieni budulcowych.
Jakkolwiek cząsteczki te są niezwykle rzadko rozsiane w przestrzeni, ich absolutna ilość musi być
niesamowicie wielka, zresztą stosownie do rozmiarów kosmicznych. Zagęszczenie ich do stężenia
potrzebnego w dalszych reakcjach nie byłoby w żadnym razie jakąś zagadkową sprawą. Jasne jest,
że cząsteczki muszą się coraz bliżej ku sobie przesuwać, w miarę jak w ciągu upływających milionów
lat przyciąga je siła ciążenia planet ich otoczenia kosmicznego.
W tym procesie planety przejmowały więc rolę jąder kondensacji. Można sobie łatwo wyobrazić, jak
następuje nagromadzanie cząsteczek, gdy planeta stopniowo przyciąga do siebie i zbiera na swojej
powierzchni wszystkie związki powstałe w przestrzeni opanowanej przez jej siłę przyciągania.
Od kilku lat radioastronomowie co parę miesięcy zawiadamiają o odkryciu nowych związków
chemicznych, wytropionych w wolnym Wszechświecie przez ich gigantyczne teleskopy. Gdy
zapoznajemy się z dotychczasowymi meldunkami, możemy śmiało przewidywać, że w najbliższych
latach usłyszymy o odkrywaniu związków coraz bardziej złożonych. Doświadczenie to umocni
przypuszczenia, że naszkicowany tutaj proces odegrał ważną rolę w prehistorii życia ziemskiego.
Jakkolwiek rozwinęło się ono z pewnością w sposób niezależny i samodzielny, nie jest wykluczone, że
bez tego molekularnego deszczu z Kosmosu życie nie byłoby mogło zagnieździć się na naszej
planecie. Bez owego procesu "wzbogacania się" z kosmicznych przestrzeni powierzchnia Ziemi może
nie byłaby zdołała w dostępnym jej czasie nagromadzić krytycznej ilości biologicznych polimerów,
które musimy uważać za warunek następnego kroku rozwojowego.
W każdym razie pewne jest, że doświadczenie Stanleya Millera nasuwa bardzo wiele tematów do
przemyślenia. Przede wszystkim wykazuje w sposób zdumiewający, jak w gruncie rzeczy prosto
przebiegało w atmosferze pierwotnej owo do tej pory taką tajemnicą osłonięte abiotyczne powstanie
niezbędnych do życia biopolimerów. Jednocześnie wypływa stąd także wniosek, że osobliwa
gotowość, a więc "chemiczne powinowactwo" istniejących materiałów wyjściowych, sprzyjające
łączeniu się w związki, które dzisiaj są nam znane jako elementy budulcowe życia, musiało być
szczególnie duże. Wyrażając to samo inaczej: owe biopolimery najwidoczniej tylko dlatego stały się
budulcem późniejszego życia, że pierwiastki będące progeniturą wodoru tak są uformowane, iż
uprzywilejowują powstanie właśnie takich związków. Tworzenie się pierwszych kamyków budulcowych
życia nie jest więc ani zagadkowe, ani niewytłumaczalne. Gdy jako dane przyjmiemy atom wodoru z
jego cudowną zdolnością do rozwoju oraz prawa natury z ich faktycznymi właściwościami
szczególnymi – a jakież inne stanowisko moglibyśmy zająć – wówczas rozwój taki staje się wręcz
konieczny. Wyraźnie podkreśliły to wyniki najróżniejszych badań przeprowadzonych po ogłoszeniu
rezultatów doświadczenia Stanłeya Millera.
Można sobie doskonale wyobrazić, jaka była reakcja świata fachowców na to doświadczenie. W
niezliczonych laboratoriach na całym świecie eksperci zabrali się do odtwarzania pozornie tak
niebywale prostych warunków doświadczenia i do ponownego przeprowadzania eksperymentu
młodego Amerykanina. Oczywiście, między badaczami wielu było takich, co mu nie wierzyli i
doświadczenie powtarzali tylko dlatego, aby zaprzeczyć jego wynikom i wykazać Millerowi źródła jego
błędów, których – jak im się zdawało – sam nie zauważył.
Stało się jednak> inaczej. Ani jeden spośród wielu sprawdzających nie trafił w próżnię, wszyscy
zawiadamiali o powodzeniu doświadczeń. Wobec tego zaczęto wprowadzać różne zmiany.
Wypróbowywano coraz to inne materiały wyjściowe i stosowano coraz nowe źródła energii. Rezultat
był zawsze jednakowy: obok wielu jeszcze przypadkowych związków chemicznych powstawały
aminokwasy, cukry, pochodne puryn i inne cząsteczki, od dawna znane biochemikom jako składniki
istniejących obecnie istot żywych.
Im więcej wypróbowywano elementów wyjściowych, im dłużej wystawiano najrozmaitsze roztwory
na działanie zastosowanej formy energii, tym większa była liczba związków powstających w wyniku
tych prób. Już po paru latach można było wypełnić całe księgi ich wyliczaniem i opisywaniem. W
pewnych określonych warunkach powstało ponad siedemdziesiąt rozmaitych aminokwasów w toku
jednego doświadczenia prowadzonego przez kilka dni.
W szklanych kolbach tworzyły się cukry, adenina i inne budulce kwasów nukleinowych, nawet
porfiry-ny (chemiczne szczeble wstępne zielonego barwnika liści, czyli chlorofilu, tak ważnego pod
względem biologicznym)3, wreszcie kilku naukowców zgłosiło nawet abiotyczne powstanie kwasu
adenozynotrójfosforowego, znanego każdemu biochemikowi pod skrótem ATP jako najważniejsze
źródło energii wszystkich żyjących na Ziemi komórek. Gdy uczeni ciągnęli swoje doświadczenia przez
czas dłuższy, znajdowali nawet pojedyncze polimery, a więc związki wielocząsteczkowe złożone z
aminokwasów oraz z tak zwanych nukleotydów, elementów budulcowych kwasów nukleinowych.
Nawet w tych skrajnie uproszczonych warunkach laboratoryjnych i w ciągu niezwykle krótkiego czasu,
w jakim przeprowadzano doświadczenia, powstałe w sposób abiotyczny elementarne budulce
wykazywały z kolei tendencję do łączenia się z podobnymi sobie w długie łańcuchy cząsteczek, czyli
w polimery, z których składają się białka i kwasy nukleinowe.
Do tych wszystkich doświadczeń naturalnie używano zawsze jako reagentów, bez względu na
wszelkie warianty w innym zakresie, tylko najprostszych materiałów wyjściowych, a więc substancji,
których występowanie na powierzchni pra-Ziemi było bezsporne nawet dla sceptyków. Miller wziął
metan, amoniak i wodę. Jego następcy prowadzili doświadczenia z dwutlenkiem węgla, azotem,
cyjanowodorem i innymi związkami nieorganicznymi. Wydawało się całkowicie bez znaczenia, jakich
chwytano się materiałów wyjściowych. Najważniejsze było, aby mieszanina zawierała węgiel, wodór i
azot, a więc te pierwiastki, które tworzą główne składniki wszelkiej żywej materii.
Także rodzaj źródła energii zdawał się zupełnie nieważny. Przy zastosowaniu światła
nadfioletowego wynik był równie dobry jak przy użytych przez Millera wyładowaniach elektrycznych.
Inni eksperymentatorzy korzystali ze zwykłego światła, a i wtedy doświadczenia się udawały. Ten sam
wynik osiągano przy użyciu promieni rentgenowskich albo po prostu wysokiej temperatury.
Wymienione, a także bardzo liczne inne biologiczne budulce tworzyły się, nawet gdy uczeni na swoje
roztwory reakcyjne oddziaływali ultradźwiękami. Jakimikolwiek środkami usiłowano naśladować
warunki pierwotnej Ziemi, nieomal w każdym przypadku tworzyły się złożone cząsteczki, których
abiotyczna geneza, to jest powstanie bez udziału żywych istot, wydawało się do tej pory tajemnicze i
nie do wyjaśnienia – nie tylko wielu poprzedzającym pokoleniom badaczy, ale również tym, którzy
teraz przeprowadzali omawiane doświadczenia. Sam fakt, że materia w ogóle jest taka, iż w znanych
nam warunkach nieustannie się w ten sposób rozwija – pozostaje nadal czymś cudownym. A przy tym
wszystko to, jak po raz pierwszy wykazało zdumiewające doświadczenie Millera, odbywa się
całkowicie "naturalnie", przez co należy rozumieć, że procesy przebiegające w szklanych kolbach
eksperymentatorów wywodzą się najoczywiściej z rządzących tym światem praw natury.
Doświadczenia te stanowią szczególnie przekonywający przykład na to, że rzecz rozumiana i
wyjaśniona w kategoriach wiedzy przyrodniczej w żadnym razie nie przestaje być cudowna, wbrew
wszelkim bezmyślnym, a przy tym niestety rozpowszechnionym przesądom.
Należy przyznać, że w podobny sposób nie udało się do tej pory wytworzyć w laboratoriach
wszystkich podstawowych składników chemicznych występujących w obecnych organizmach.4
Jednakże nie byłoby mądrze, aby z tego powodu wciąż jeszcze przeczyć, że w zasadzie taka
abiotyczna geneza jest możliwa i że nie ma żadnej przyczyny, dla której nie miałoby to dotyczyć
również innych związków chemicznych uczestniczących w powstaniu życia, nawet jeżeli nie zostało to
jeszcze bezpośrednio udowodnione.
Możemy więc przyjąć, że powierzchnia pra-Ziemi w końcowym okresie tej epoki była pokryta
złożonymi związkami chemicznymi, wśród nich także tymi, które obecnie znamy jako kamienie
budulcowe substancji ożywionej. Niebawem pomiędzy nimi musiał się rozpocząć pewien proces,
nazwany przed kilku laty przez naukowców "ewolucją chemiczną". Pojęcie ewolucji jest w tym miejscu
o tyle uzasadnione, że wszystko za tym przemawia, iż już w owym stadium historii środowisko zaczęło
dokonywać doboru, podobnego pod względem praw i oddziaływania do tej selekcji, która w nie dającej
się wówczas jeszcze przewidzieć, nieprawdopodobnie odległej przyszłości miała posunąć naprzód
przekształcenie i dalszy rozwój gatunków istot żyjących.
Nie należy bowiem wcale uważać za "celowy" faktu, że powstała tylko adenina i pochodne puryn,
jako człony łańcucha przyszłych kwasów nukleinowych, albo tylko aminokwasy, z których znacznie
później powstać miały rozmaite proteiny, czyli białka. Wszystkie te istniejące obecnie biocząsteczki – i
wiele jeszcze innych – były wówczas prawdopodobnie zagubione pomiędzy znacznie pokaźniejszymi
ilościami najrozmaitszych innych związków chemicznych. Zdecydowana większość tych związków nie
odegrała już potem żadnej znaczniejszej roli w dalszym rozwoju prowadzącym do powstania życia.
O tym, jakie cząsteczki zapoczątkowały dalszy rozwój, a jakie odpadły w przedbiegach,
decydowało już wtedy środowisko. Jest to właśnie proces, który nazywamy ewolucją: ciągły rozwój,
którego kierunek i tempo określane jest przez to, że pewne warunki środowiska dokonują doboru
spośród istniejącej oferty. Musimy się przyznać, że do tej pory niewiele znamy szczegółów przebiegu
ewolucji chemicznej w tej tak bardzo odległej epoce historii Ziemi. I znowu musimy tutaj wystrzegać
się głęboko zakorzenionego przesądu, który by kazał nam dziwić się teraz temu i zapytywać, jak się to
mogło stać, że wśród niezliczonych związków chemicznych występujących na pierwotnej Ziemi
właśnie te, które były decydujące pod względem biologicznym, najwyraźniej miały największą szansę
powstania i reagowania ze sobą.
Jak pamiętamy, trzeba przyjąć wręcz odwrotny sposób rozumowania. Całość rozwoju, a także
etap, o jakim mówimy, możemy ogarnąć prawdziwie i bez wypaczenia perspektywicznego tylko ze
stanowiska przeciwnego owemu przesądowi. Pomimo daleko idącej swobody myśli fantazja ludzka
jest widocznie tak uformowana, że nie potrafimy sobie wyobrazić czegoś, czego nie było. (Nawet
najstraszliwsze legendarne potwory Hieronymusa Boscha przy bliższym poznaniu okazują się
zestawione z części ciała realnych zwierząt.)
Nie mamy zatem najmniejszego wyobrażenia o tym, jakie inne cząsteczki istniejące na Ziemi przed
czterema miliardami lat mogły były równie dobrze posłużyć jako kamienie budulcowe życia. Nie
możemy się także nawet domyślać, jakie formy przyjęłoby życie ludzkie (i jakie byłoby naznaczone
tymi formami oblicze Ziemi), gdyby wyścig były wygrały inne biopolimery, a nie owe nam znane.
Logika i prawdopodobieństwo przemawiają za tym, że od początku możliwość taka istniała.
Jednakże gdy w owej epoce coraz bardziej złożone związki zaczęły nagromadzać się na
powierzchni Ziemi, nie wszystkie miały podobną szansę przetrwania.
Już wówczas nadzwyczaj zindywidualizowane właściwości ziemskiego środowiska uprzywilejowały
jedne, a powodowały szybki rozkład innych. O szczegółach wiemy bardzo niewiele. W postaci efektu
Ureya poznaliśmy jeden przynajmniej przykład mechanizmu powstałego z przypadkowego zbiegu
okoliczności dziejowych, który w owym czasie rozpoczął selekcję na korzyść aminokwasów i
pochodnych puryn.
Możemy więc teraz nieco ściślej sformułować, że przed mniej więcej czterema miliardami lat
Ziemia nie tylko była po prostu pokryta najrozmaitszymi i po części bardzo kompleksowo
zbudowanymi cząsteczkami. Cząsteczki te musiały ponadto jeszcze występować nadzwyczaj obficie.
Czas powstania ich wynosił wiele setek milionów lat. W trakcie tego długiego okresu mogły przebiegać
owe reakcje, które w doświadczeniu Stanleya Millera zdolne są wytworzyć w ciągu kilku zaledwie dni
wymiernie ilości tego rodzaju związków. Doświadczenie to pozwala również domyślać się, że pewne
cząsteczki, które potem nabrały znaczenia jako budulec życia, może od początku występowały w
ilościach ponadprzeciętnych. Wydaje się, że istniejące podówczas na Ziemi warunki sprzyjały
tendencji do łączenia się materii właśnie w owe związki.
Poza tym do nagromadzenia tych cząsteczek przyczynił się prawdopodobnie fakt, że mogły one
same powstawać w wolnym Wszechświecie i najwidoczniej po dzień dzisiejszy nadal tam powstają.
Od czasu narodzin naszej planety musiały więc ze wszystkich stron spadać na ziemską powierzchnię
niczym żyzny deszcz kosmiczny.
Ale te molekularne opady nie tylko osiadały po prostu, łącznie ze związkami powstałymi
samodzielnie, na powierzchni Ziemi. Od początku bowiem rozpoczął się dobór, który powodował
relatywnie większy przyrost ściśle określonych cząsteczek. A były nimi, jakżeż mogłoby być inaczej,
owe cząsteczki, które dzisiaj jako kamienie budulcowe życia odróżniamy od wszystkich innych
istniejących i możliwych związków chemicznych. Gdy więc w taki sposób biocząsteczki mnożyły się
coraz bardziej na skorupie pra-Ziemi, zwiększało się jednocześnie prawdopodobieństwo stykania się
ich ze sobą.
Bardzo dużo czasu upłynęło od tej chwili. Od powstania świata minęło w tej fazie już prawie
dziesięć miliardów lat, a od powstania Ziemi – prawie dwa miliardy lat. Po tym więc niezmiernie długim
czasie przesiane przez ewolucję chemiczną aminokwasy, puryny, cukry i porfiryny zaczęły ze sobą
wzajemnie reagować na powierzchni pierwotnej Ziemi. Gdy się pomyśli o tej ogromnej prehistorii
toczącej się aż do tego momentu, czyż naprawdę potrzeba jeszcze wprowadzenia jakiegoś
nadprzyrodzonego czynnika, aby zrozumieć, że rozwój nie mógł się nagle zatrzymać w tym miejscu?
Wstecz / Spis Treści / Dalej

6. W SPOSÓB PRZYRODZONY CZY NADPRZYRODZONY?

Nikt nie wie, jak wyglądała pierwsza na Ziemi powstała struktura molekularna, którą można by
zakwalifikować jako "ożywioną". A co w ogóle rozumiemy przez ten przymiotnik? Wcale nie jest łatwo
odpowiedzieć na to pytanie, co zdarza się często z definicjami rozgraniczającymi. Trudność taka
występuje we wszystkich wypadkach, gdy próbujemy dokonać systematycznego podziału mnogości
zjawisk przyrodniczych.
Nie podlega naturalnie dyskusji, że kamień jest martwy, ameba zaś, czyli pełzak, żywa. Jednakże z
chwilą gdy zbliżamy się do obszaru granicznego pomiędzy oboma stanami, rozróżnienie zaraz
zaczyna nasuwać komplikacje. Znanym szablonowym przykładem są wirusy. Czy wirus jest
organizmem żywym, czy też należy zaliczać go do przyrody nieożywionej?
Wirusy są to przedziwne twory, składające się właściwie tylko z kłębka długiej nici, łańcuchowej
cząsteczki kwasu nukleinowego, objętej otoczką białkową. Mówiąc inaczej: nic, tylko izolowany
zawiązek dziedziczny, gen, otoczony jedynie ochronną powłoką. Brak jakiegokolwiek ciała! Tak
widziane, wirusy są jak gdyby najskrajniejszą abstrakcją tego, co żyje. Nie są zdolne do niczego,
dosłownie do niczego więcej, jak tylko do rozmnażania się.
A są przy tym tak radykalnie zredukowane do tej jedynej i ostatecznej potrzeby, że – zupełnie
bezcielesne – nie rozporządzają nawet w tym celu własnymi narządami. Jedyną strukturą, jako tako
podobną do narządu, którą można odkryć przy użyciu mikroskopu elektronowego, są haczykowate
twory na ich białkowej powłoce, dziwnie przypominające kształty techniczne. One to umożliwiają
wirusom przyczepienie się do żywej komórki i przewiercenie jej ścianki. Gdy to nastąpi, powłoka
białkowa kurczy się i dzięki temu wstrzykuje zawartą w niej cząsteczkę kwasu nukleinowego do
wnętrza zaatakowanej komórki.
W tym jednym jedynym dziele spełniony zostaje cały sens życia wirusa. Wstrzyknięty gen komórka
wprowadza do swego aparatu rozrodczego. Ponieważ aparat ten nie odróżnia obcego genu od
własnego, zaczyna, posłuszny swemu wrodzonemu programowi (w tym przypadku wręcz
samobójczo), produkować gen wirusowy dopóty, dopóki zainfekowana komórka wskutek tego się nie
udusi i nie rozpuści. Daje to nowo powstałym genom wirusowym (które przez komórkę wykonującą
zawarty w nim nakaz zostają jeszcze wyposażone w powłokę białkową i urządzenia przyczepne)
szansę zaatakowania następnej komórki – znowu wyłącznie i tylko w celu ponownego namnożenia
się.
Zdolność rozmnażania się, wytwarzania identycznych kopii siebie samego, jest bez wątpienia
swoistym kryterium tego, co żyje. Tymczasem wirusy ograniczyły się do tej jednej funkcji tak dalece,
że ich samych nie można już określić mianem żywych. Potrafią się bowiem rozmnażać tylko z pomocą
jakiejś komórki, ponieważ w sposób wręcz niezrównany zredukowały swoją egzystencję do tego
stopnia, że muszą jak gdyby wypożyczać sobie od żywej komórki nawet służący temu rozmnożeniu
mechanizm.
Wirusy nie są więc odpowiednim modelem, gdy usiłujemy sobie wyobrazić, jak mogły wyglądać
pierwsze ziemskie formy życia. Jeszcze przed kilku dziesiątkami lat uważano za możliwe, że właśnie
wirusy odegrały taką rolę i że mogłyby one dzisiaj jeszcze reprezentować istniejącą formę przejściową
między materią ożywioną i nieożywioną. Ale gdy dowiedziano się bliższych szczegółów o ich dziwnie
monotonnym "życiorysie" i o warunkach potrzebnych do spełnienia jedynej funkcji, z jakiej się wirus
składa, hipotezę tę trzeba było odrzucić. Wirusy w swoim pasożytniczym istnieniu zdane są na
obecność żywych komórek. Nie mogą więc być same pierwotnymi formami życia. Raczej należy je
uważać za wysoko wyspecjalizowane i w pewnym sensie ponownie zdegenerowane późne formy
rozwojowe. Niemniej są one nadal nadzwyczaj pouczającym przykładem trudności związanych z
definiowaniem pozornie tak jednoznacznej i prostej różnicy między "martwym" a "żywym"; przykład ten
obowiązuje też w strefie pośredniej między tymi dwoma obszarami przyrody. Wirusy wykazują bardzo
dobitnie, jak zawodne jest w tych okolicznościach specyficzne biologiczne pojęcie zdolności
rozmnażania się.
Biolodzy w ostatnich latach uzgodnili pewne kryteria, aby doprowadzić jednak do obowiązującej
definicji tego, co żywe. Jednym z nich jest zdolność "przekształcania energii w sposób
uporządkowany", innym – zdolność "przenoszenia informacji o sposobie, w jaki dokonuje się
uporządkowane przekształcanie energii na inny identyczny układ". Już sama forma tej definicji, tak
abstrakcyjna, skomplikowana i obca (podaję ją tutaj według publikacji amerykańskiego biochemika i
laureata nagrody Nobla Melvina Calvina), świadczy wyraźnie o tym, jak trudne jest to zadanie.
Właściwa przyczyna trudności jest w gruncie rzeczy dość czytelna: takie rozróżnienia, jak między
"martwym" a "żywym", wytyczają granice, których w rzeczywistości w przyrodzie nie ma. Granice te są
sztuczne. Należą do siatki pojęciowej, którą zarzuciliśmy na naturę, aby nie stracić panowania nad
bogactwem jej zjawisk.
Wszystko to przypomina siatkę geograficzną na mapie, która ma nam w naszej pieszej wędrówce
ułatwić orientację (a także wzajemne porozumiewanie się co do punktów krajobrazu, o jakie właśnie
nam w danej chwili chodzi). Nikomu z nas nie wpadłoby na myśl, aby ten podział siatkowy uważać za
cechę krajobrazu albo – więcej jeszcze – spróbować odnaleźć go w terenie.
Podobnie jest z różnicą między nieożywionym a ożywionym. Trudności, na jakie natrafiamy, gdy
rozróżnienie między tymi pojęciami chcemy przeprowadzić w pobliżu przejścia z jednego stanu materii
w drugi – tkwią w samej istocie rzeczy. Polegają one na tym, że po prostu nie ma tutaj wyraźnej
granicy. Albo też, formułując inaczej: niemożność jednoznacznego i ogólnie obowiązującego
zdefiniowania życia jest jeszcze jednym dowodem na to, że przez pojawienie się życia nie wyłoniło się
na Ziemi nic zasadniczo nowego. Nic, czego szansę nie byłyby już założone w początkach. Życie jest
zjawiskiem, którego powstanie przebiegało tak logicznie, tak koniecznie i tak bezskokowo, że nikt nie
może dokładnie powiedzieć, w jakim punkcie "się zaczyna".
Niezależnie od tych trudności zasadniczych, o pierwszych formach życia istniejących na Ziemi
wiemy tyle co nic. Najstarsze skamieliny, odkryte do tej pory, są to odciski i odbitki bezjądrowych
jednokomórkowców podobnych do glonów. Liczą sobie ponad trzy miliardy lat. Aczkolwiek prymitywne,
reprezentują już dosyć złożone i misternie zorganizowane formy życia. Pomiędzy nimi a powstałymi
abiotycznie molekularnymi elementami budulcowymi, biopolimerami, w naszej wiedzy o ewolucji
istnieje wciąż jeszcze luka. Nie znamy owych form rozwojowych, które musiały występować między
tymi dwoma stadiami. Wydaje się, że nie zostawiły one żadnych śladów.
Zresztą w tych warunkach nie ma w tym nic nieoczekiwanego. Czas owych istot przejściowych jest
od nas odległy o jakiejś cztery miliardy lat. Nic więc dziwnego, że trudno odnaleźć ich ślad, jeśli w
ogóle jeszcze gdzieś istnieje. Z drugiej strony jednak właśnie ta luka działa na wielu ludzi z jakąś
szczególną siłą przyciągania, widzimy bowiem, że nie mogą oprzeć się pokusie szukania "cudu"
właśnie w niej, a więc dopatrywania się nadprzyrodzonej ingerencji, bez której – ich zdaniem – nie
mogło się obejść przy powstaniu życia.
Temu, kto chciałby się kurczowo uczepić takiego przekonania, niepodobna zaprzeczyć posługując
się faktami, ponieważ faktów dotyczących tego okresu przejściowego nie znamy. Gdy więc ktoś upiera
się przy zdaniu, że właśnie dokładnie w czasie odpowiadającym owej przerwie w naszej wiedzy
przestały przejściowo obowiązywać prawa natury, aby ustąpić miejsca powstaniu życia –
przeświadczeniem jego trudno będzie zachwiać.
Tymczasem historia myśli ludzkiej poucza nas na bardzo licznych przykładach, jak wielkim błędem
jest nadużywanie Pana Boga bądź spraw transcendentalnych jako winnych grzechu takich luk. Kilka
spośród tych przykładów podaliśmy już w pierwszej części książki. Długa i smutna historia sporów
między teologią a wiedzą przyrodniczą dlatego przede wszystkim tak silnie nadwątliła autorytet
przedstawicieli Kościoła, że trzymali się oni przez całe wieki tej właśnie taktyki, z uporem, który z
dalszej perspektywy wprost trudno zrozumieć.
Skoro tylko naukowcy wyjaśnili jakieś zjawisko przyrodnicze, teologowie mawiali: "Dobrze, dobrze,
macie rację; ten szczegół, który zbadaliście, rzeczywiście wydaje się możliwy do wytłumaczenia w
kategoriach racjonalnych, przyrodniczych. Ale spójrzcie, jak olbrzymi jest świat w całości. Nie możecie
zaprzeczyć, że istnieje ogromna liczba zjawisk i powiązań, których my ludzie pomimo wszelkiego
postępu w naukach nigdy nie potrafimy zrozumieć i wyjaśnić, a to dlatego, że świat jako całość
nieskończenie przekracza zdolność pojmowania naszego rozumu, że ostatecznie opiera się na
podłożu transcendentalnym."
Argumentacja jest o tyle słuszna, że rozum istoty, której zdolności są wyrazem
wyspecjalizowanego przystosowania do warunków jednego tylko ciała niebieskiego, z pewnością
nigdy nie potrafi całkowicie ogarnąć świata. Ale teolodzy popełniali zawsze ten sam błąd, że chwytali
się rzekomej niewytłumaczalności określonych zjawisk z dziedziny ogólnego doświadczenia ludzkiego
jako dowodu prawdziwości istnienia Boga. A to nie mogło się skończyć dobrze.
Wiedza zawsze jest tylko tymczasowa. Dotyczy to oczywiście także wiedzy o tym, jaki w
przyszłości może być i jaki będzie postęp nauki. Kto zatem opiera się na zasadniczej
niewytłumaczalności pewnych zjawisk przyrodniczych, musi liczyć się z ryzykiem, że prędzej czy
później nauka może mu zaprzeczyć. To właśnie jest owo gorzkie doświadczenie, które w ostatnich
wiekach raz za razem spotykać musiało teologów.
Nie pomógł im najbardziej nawet gwałtowny opór. Naukowcy bezbłędnie i wytrwale zmuszali ich do
kolejnego poddawania wszystkich bastionów. Nie byłoby to zresztą taką katastrofą, gdyby teolodzy
owych pozycji, których już nie mogli utrzymać, z tak wielkim naciskiem nie byli poprzednio ogłaszali
jako nieodpartych dowodów obecności Boga na świecie.
Wszystko zaczęło się od twierdzenia, że niebo w dosłownym znaczeniu stanowi siedzibę Stwórcy
świata. Myśl tę podejmowali niezliczeni teolodzy, filozofowie i pięknoduchy, którym "cuda przyrody"
właśnie ze względu na swoją tak oczywistą niewytłumaczalność służyły za dowód istnienia Boga.
Jednym z bardzo wielu przykładów jest opublikowana w 1713 roku rozprawa Traite de l'existence de
Dieu. Autorem jej był Francois de Fenelon, liberalny teolog, członek Akademii Francuskiej. Fenelon
nieustannie kieruje uwagę swoich czytelników na celowość wszystkich urządzeń w przyrodzie, na
ruchy ciał niebieskich i wynikającą stąd dla człowieka zmianę dni i nocy, na budowę ciała zwierząt, tak
zdumiewająco we wszystkich szczegółach dostosowaną do warunków, w jakich muszą one pędzić
swój żywot, na dobroczynne właściwości wody spadającej z nieba w postaci deszczu, na zgrabność, z
jaką rośliny dostosowują się do zmian pór roku, do lata i zimy. Wszystko to zdaje mu się tak cudowne i
godne wyliczania, ponieważ najwidoczniej nie istnieje żadne naturalne wytłumaczenie tych
zadziwiających harmonii i zrządzeń. Fenelon zapytuje więc wciąż od nowa swych czytelników, czy
można w ogóle znaleźć jeszcze wyraźniejsze ślady obecności Boga na świecie.
Od czasu napisania tego traktatu minęło dwieście pięćdziesiąt lat. Niemniej aż dziw bierze, dla ilu
ludzi dzisiaj jeszcze jego wzruszająca argumentacja uchodzi za rozumną, pomimo wszystkich złych
doświadczeń, które z nią mieli jej przedstawiciele, przede wszystkim teolodzy. Wszystkie te cuda
bowiem, jedne po drugich, zostały przez przyrodników przebadane i wyjaśnione. Astronomowie
udowodnili, że nie ma w niebie takiego miejsca, w jakim mógłby przebywać Bóg. Chemicy w swoich
laboratoriach zaczęli sztucznie wytwarzać coraz bardziej złożone substancje organiczne. A wreszcie
ewolucjoniści, z Karolem Dar-winem na czele, potrafili nawet celowość naturalnego przystosowania
żywych organizmów do ich środowiska wyjaśnić za pomocą tak stosunkowo prostych mechanizmów
jak mutacja i selekcja.
Kto w tych warunkach, posłuszny autorytetom słynnych wzorców (albo po prostu dlatego, że tak go
nauczono), nadal trwał przy swoim zdaniu, że cud jest identyczny z tym, co niewytłumaczalne i
nieosiągalne dla wiedzy, a także przy tym, że tylko takie cuda mogą dowodzić istnienia Boga, ten stale
znajdował się w odwrocie. "Cuda" jego ustępowały jeden za drugim pod – zda się –
niepowstrzymanym naporem nauki. A ponieważ kościelne autorytety przedtem z takim naciskiem
głosiły, że każdy z tych cudów świadczy o istnieniu Boga, musiało to budzić wrażenie, jakoby nauka
swoimi wyjaśnieniami przystąpiła do wypędzania Boga z tego świata. W ten sposób teologowie sami
założyli sobie na szyją stryczek, za który naukowcy zaczęli teraz pociągać.
Nie ma żadnej wątpliwości, że przypisywana jeszcze do tej pory nauce opinia o wrogim wobec
wiary stanowisku w dużej mierze została wywołana nieszczęsną argumentacją samego Kościoła. Kto
reprezentuje zgubny pogląd, jakoby Bóg był obecny tylko w nie wyjaśnionej i rzekomo nie dającej się
wyjaśnić części świata, tego nauka będzie stale pouczać, że owa część Bogu pozostawiona zmniejsza
się z roku na rok. Do tego sprowadza się złośliwe powiedzenie o "głodzie mieszkaniowym Boga",
sformułowane podobno przez zoologa Ernsta Haeckla, zajadłego przeciwnika Kościoła.
Jakkolwiek argumentacja Kościoła była błędna, przyrodnicy zarazili się tym nieporozumieniem.
Wielu z nich, może nawet większość popełniała ten sam błąd z tą samą uporczywością, tyle tylko, że z
przeciwnym znakiem. Wraz z każdym nowym krokiem na drodze poznania, jaki udawało im się
postawić, nabierali przekonania, że zmniejsza się prawdopodobieństwo istnienia jakiegoś Boga,
możliwość tego, że w ogóle poza fasadą rzeczy widzialnych mogłaby się kryć jakaś transcendentalna
rzeczywistość. Czyż teologowie sami nie zapewniali ich, że w Boga wierzyć należy dlatego, że cuda
przyrody przekraczają rozum ludzki? Czyż nie wskazywali nawet na ściśle określone konkretne
zjawiska, których niewytłumaczalność była poręczeniem obecności nadprzyrodzonej istoty? Jeżeli
więc wszystkie te zjawiska okazały się dostępne dla naukowej analizy, to przecież wynikał stąd
logiczny wniosek, że do wyjaśnienia ich Bóg stał się zbędny. "Sir, ta hipoteza nie była mi potrzebna" –
z dumą odpowiedział Laplace, gdy Napoleon I zapytał go, dlaczego nie wspomniał o Bogu w swoim
słynnym dziele o powstaniu Układu Planetarnego.
Ważne jest, abyśmy zwrócili uwagę na dwuznaczność tej odpowiedzi. Łapiące z pewnością miał
rację w tym sensie, że jest nienaukowo i błędnie, gdy przy badaniu zjawiska przyrody, w celu
"wyjaśnienia" go, odwołuje się do nadprzyrodzonej ingerencji, zamiast cierpliwie doszukiwać się
związków przyczynowych, stanowiących jego podłoże. Gdyby więc swoją wypowiedzią chciał tylko
wyrazić to, że potrafi wytłumaczyć problem bez hipotezy o nadprzyrodzonej ingerencji – duma jego
byłaby uzasadniona i słuszna.
Ale Francuz nadał oczywiście swojej odpowiedzi jeszcze zupełnie odmienny sens. Tylko dlatego
słowa jego do tej pory zachowały się w pamięci. Łapiące, jak chyba większość uczonych w jego
czasach, wierzył w zasadniczą wytłumaczalność całego Wszechświata. I to była przyczyna, dla której
już nie wierzył w Boga. Teologom udało się przekonać jego i ludzi mu współczesnych, że jedno
wyklucza drugie.
Taki wniosek jest dzisiaj jeszcze szeroko rozpowszechniony. Przed kilku laty angielski laureat
nagrody Nobla Peter Medawar na zadane mu pytanie, czy wierzy w Boga, miał podobno
odpowiedzieć: "Of course not, I am a scientist." Zrozumieć można bezgraniczną płytkość tej
lakonicznej argumentacji tylko wtedy, gdy się uwzględni opisaną tutaj historię nieporozumienia, z
którego wypływa taki wniosek.
A wszystko jest skwitowaniem tego, że dawno już minione pokolenie teologów zanadto chciało
sobie ułatwić sprawę. Nawet jeśli podłożem była dobra wiara i jak najlepsze intencje, wszystko to
okazało się nie tylko błędne, lecz wręcz fatalne. Nie trzeba być teologiem, aby zrozumieć
absurdalność argumentacji sprowadzonej do twierdzenia, że świat jest rozszczepiony na dwie części,
z których jedna jest przyrodzona, a druga nadprzyrodzona, tym bardziej gdy się jednocześnie bywa
zmuszanym do uzależnienia przebiegu granicy między tymi dwoma obszarami natury od dziejowego
przypadku, którym jest osiągnięty w danej chwili stan wiedzy przyrodniczej.
Kto uważa, że musi bronić swej wiary przed nauką przez to, że wycofuje się ze swymi
przekonaniami religijnymi na pole nie wyjaśnionych resztek świata, ten w gruncie rzeczy reprezentuje
pogląd, że kompetencja Boga ogranicza się do tej nie wyjaśnionej części. Mnie ten argument w ustach
wierzącego wydaje się bardzo dziwnym zacieśnieniem pojęcia boskiej wszechmocy. Dlaczego to, co
rozum nasz potrafi objąć, ma się znajdować poza zasięgiem aktu stworzenia?
Czy nie jest to znowu tylko urojenie antropocentryzmu, które tutaj kusi niektórych do naiwnego
identyfikowania granicy między jak gdyby świecką częścią Wszechświata a rzekomo zasadniczo
odmienną, bo nadprzyrodzoną dziedziną, z granicą ustanowioną dla zdolności pojmowania naszego
mózgu? Każdemu musi być pozostawiona decyzja o tym, czy za potrzebne uważa założenie
przyczyny Wszechświata leżącej poza sferą naszych doświadczeń, czy też nie, jaką pragnie nazwę
przypisać tej przyczynie i jakie wyciąga wnioski ze swej decyzji. Ale ten, kto raz już założył ową
przyczynę, powinien chyba uznać ją za dotyczącą całego świata, niezależnie od wielkości obszaru,
który ludzki mózg zdolny jest ogarnąć akurat dzisiaj, na przypadkowo osiągniętym szczeblu rozwoju.
Zresztą pierwotny zamysł naturalnie nie był taki. Wszystko jest, jak już mówiłem, skutkiem tego, że
w przeszłości niektórzy teologowie chcieli sobie sprawę zanadto ułatwić. Że wobec ludzkości, którą
dręczyć zaczęła niepewność wiary, usiłowali Boga nie tylko zwiastować, ale i udowadniać. Skutki są
straszliwe. Przy wszystkich polemikach na tematy religijne zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy
powołują się po dziś dzień na wiedzę jako koronnego świadka. Tymczasem żadna ze stron nie ma do
tego najmniejszego prawa. Dla religijnego, wierzącego człowieka wyobrażenie, że postęp nauki
rozciąga się także na dziedzinę stworzenia, nie powinno stanowić żadnych trudności. Dlaczegoż nie
miałby dotyczyć tej dziedziny? Jeżeli rzeczywiście istnieje stwórca świata, jak głoszą różne religie, to
faktu jego istnienia nie może naruszać sprawa poziomu, jaki biologia molekularna na Ziemi
przypadkowo akurat osiągnęła.
Jeżeli natomiast uczony reprezentuje stanowisko ateistyczne, jest to jego słuszne i
niezaprzeczalne prawo. Nikt nie ma w ręku niczego, co by mogło pogląd taki obalić. Ale jeżeli uczony
taki sądzi, że potrafi przekonanie to uzasadnić naukowym rozpoznaniem, wówczas – nawet jeśli jest
laureatem nagrody Nobla – pada ofiarą owego błędu myślowego, o jakim mówimy.
O tym wszystkim pamiętać powinien każdy, kto skłonny jest węszyć jakąś tajemnicę kryjącą się za
ową luką w naszej wiedzy o pierwszych ziemskich formach życia. Nauka współczesna na pewno
jeszcze nie doszła do swego kresu. Jeżeli uwzględnimy, że od początku nieprzerwanej historii
ludzkości minęło zaledwie kilka tysięcy lat i że w toku tej historii naukowy sposób myślenia wykształcił
się stopniowo dopiero w ciągu ostatnich stuleci, wolno nam nawet reprezentować pogląd, że nauka, a
tym samym wiedza o nas samych i otaczającym nas świecie, tkwi jeszcze w swoich początkach.
Zatem jest zupełnie zrozumiałe, że wiedza ta jest niepełna i że występują w niej luki. Oczywiście nie
można nikomu przeszkodzić w wypełnianiu tych luk fantazją i spekulacjami odpowiadającymi jego
założonym z góry poglądom, a jednocześnie potwierdzającym pozornie jego przesądy. Kto jednak
rozpatruje dotychczasowe dzieje nauki bez uprzedzeń, tak jak uczyniliśmy na tych ostatnich stronach,
będzie się wystrzegał takiej pułapki.
Z drugiej strony nasza ignorancja w omawianej sprawie nie jest znowu tak całkowita. Jakkolwiek
wiedza nasza jest jeszcze bardzo młoda, jednak w ostatnich latach ujawniła pewne wstępne
informacje o owej mglistej fazie dalekiej przeszłości, w której odbyło się przejście od nieożywionej do
ożywionej materii. W świecie tym nic nie ginie. Nic, co się kiedykolwiek wydarzyło, nie przeszło bez
pozostawienia chociażby nikłych śladów. Chodzi o to, aby ślady te odnaleźć i nauczyć się je
odczytywać. A w tej sztuce nauka w ostatnim czasie miała kilka zdumiewających sukcesów.
Tak więc – na przykład – uczeni w ostatnich latach odkryli między innymi pierwsze ślady tego tak
słusznie interesującego nas szczebla wczesnego rozwoju życia sprzed trzech i pół miliarda lat.
Ponadto udało im się także ze śladów tych wyprowadzić pewne wiadomości o przebiegu owego tak
ważnego etapu. Pierwszym echem tej zamierzchłej przeszłości, które dzięki najnowszym pracom
zaczyna do nas docierać, jest odgłos bezlitosnej rozgrywki. Technika, jaką posługują się badacze dla
przechwycenia tego echa, jest fascynująca. Ale jeszcze bardziej rewelacyjne jest miejsce, w jakim
odnaleziono ślad: to my sami. Każdy z nas, podobnie jak każda inna istniejąca dzisiaj żywa istota, bez
wyjątku, nosi w sobie ślad tego, co działo się na Ziemi podówczas, przed prawie czterema miliardami
lat.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

7. ŻYWE CZĄSTECZKI

Na amerykańskim wybrzeżu wschodnim w stanie Maryland leży mała miejscowość o ślicznej


nazwie Silver Spring. Mieszka tam Margaret Dayhoff, tuż po pięćdziesiątce, żona fizyka i matka dwóch
dorastających córek. Ktokolwiek zetknie się przelotnie z tą kobietą, która promienieje atmosferą
macierzyńską, ulegnie może jej ciepłemu czarowi, ale na pewno nie wpadnie mu na myśl, że oto ma
przed sobą jednego z najbardziej oryginalnych uczonych amerykańskich. Pani Dayhoff jest
profesorem biochemii i pracuje na stanowisku zastępcy kierownika naukowego w słynnej Narodowej
Fundacji do Badań Biochemicznych amerykańskiego centrum naukowego Bethesda.
Niezwykłe jest także wyposażenie laboratorium, w jakim pracuje pani profesor Dayhoff. Ani ona,
ani nikt z jej współpracowników nigdy nie bierze do ręki żadnej probówki. W pracowniach kierowanego
przez panią Dayhoff wydziału biochemii nie ma ani odczynników, ani preparatów biologicznych.
Jedynymi narzędziami pracy jej zespołu są: znakomity nowoczesny komputer i zestaw dodatkowych
urządzeń obliczeniowych. Niezwykła atmosfera tej niezwykłej pracowni biologicznej jest wynikiem
sensacyjnego pomysłu jego kierowniczki: pani Dayhoff bada nie żywe zwierzęta, lecz przemianę
materii dawno wymarłych organizmów środowiska.
Zrazu zakrawa to na zupełną fantazję, tymczasem jest to czysta prawda, którą należy nawet
rozumieć całkowicie dosłownie. Nowoczesne elektroniczne aparaty obliczeniowe pozwoliły włączyć do
dziedziny poważnych badań naukowych owe problemy, których przed kilku laty żaden realnie myślący
uczony nie odważyłby się wziąć na warsztat. Warunkiem stał się oczywiście oryginalny twórczy
pomysł wykorzystania do tego celu elektronicznych narzędzi, których szybkość liczenia przekracza
wszelkie ludzkie skale i możliwości. Pani Dayhoff przed kilku laty na taki pomysł wpadła. Od tej pory
pracuje ona z kilkoma osobami nad tym pozornie fantastycznym zadaniem, z uporem, a obecnie już
także z powodzeniem. Specjaliści na całym świecie z rosnącą uwagą rejestrują jej wyniki.
Rozwiązanie zagadki nazywa się "analizą sekwencji swoistych ciał białkowych". Brzmi to bardzo
zawile. Istotnie, taka analiza sekwencji w laboratorium chemicznym wymaga niezwykle wysokiego
poziomu sztuki eksperymentatorskiej. Jednakże samą zasadę bardzo łatwo zrozumieć. Możemy w
tym celu śmiało nawiązać do pewnego pojęcia, mianowicie do pojęcia "lenistwa reakcji", właściwego
większości procesów chemicznych.
Owo lenistwo reakcji jest dla nas o tyle szczęśliwe, że bez niego świat nasz nie mógłby być stały.
Gdyby żelazo rdzewiało w ciągu paru sekund, gdyby tlen w każdym przypadku i bez dopływu energii
mógł się wiązać z wodorem, gdyby wszystkie pierwiastki chemiczne i cząsteczki, które istnieją, mogły
w każdej chwili bez przeszkód ze sobą reagować – powierzchnia Ziemi byłaby wielkim kipiącym
chemicznym chaosem.5 W takich warunkach nie utrzymałaby się żadna struktura i żaden porządek.
Ale i przeciwnie, całkowity brak zdolności do reakcji, świat składający się jak gdyby wyłącznie z
pierwiastków szlachetnych, byłby' równoznaczny ze światem niezdolnym do jakichkolwiek zmian, a
więc również do rozwoju.
Na marginesie naszego właściwego toku myślowego możemy w tym miejscu odnotować, że
najwidoczniej pewien rodzaj "średniej" gotowości do wzajemnej reakcji u najczęściej występujących
pierwiastków i cząsteczek należy do najbardziej podstawowych założeń, na jakich opiera się nasze
życie. Bez owej zdolności różnorodnych pierwiastków do wzajemnego oddziaływania i do wchodzenia
ze sobą w związki nigdy nie byłoby doszło do rozwoju, którego rezultatem jesteśmy między innymi my
sami. Jednakże konieczna jest jakaś górna granica szybkości, z jaką przebiegają owe procesy, inaczej
bowiem w toku tego rozwoju nie byłyby powstały twory istniejące dosyć długo na to, aby służyć jako
płodny punkt wyjścia do następnego kroku.
Ale "średnia" szybkość reakcji jest pojęciem względnym. Nie mamy żadnych obiektywnych
mierników pozwalających nam decydować o tym, kiedy możemy tutaj mówić, że coś dzieje się
"szybko", a jakie tempo uznać mamy za "powolne" – naturalnie abstrahując od znaczenia szybkości
dla nas samych i dla stabilności naszego świata. Tempo jakiegoś procesu oceniamy w końcu zawsze
tylko w relacji do tego rzędu wielkości, który jest nam wrodzony jako nasze własne trwanie życia.
Jedna sekunda dlatego przemija dla nas prędko, że w ciągu naszego życia, w każdym razie do
chwili, w jakiej osiągamy wiek sędziwy, upływa około dwóch i pół miliarda takich sekund. A milion lat
tylko dlatego jest dla nas długim okresem, że sami nie możemy przeżyć nawet dziesięciotysięcznej
części tego czasu. A z kolei trwanie życia uzależnione jest od narzuconego przez prawa natury tempa,
w którym związki chemiczne, z jakich się sami składamy, ulegają przemianom i muszą być
zastępowane.
Z tego więc punktu widzenia przeciętne tempo, z jakim związki i pierwiastki chemiczne ze sobą
reagują, stanowi nie tylko wartość wyjściową dla tempa wszystkich procesów rozwojowych na tym
świecie, lecz także właściwą normę tego, co nam wydaje się "szybkie" bądź "powolne". Nie wiemy,
dlaczego reakcje chemiczne przebiegają właśnie z taką, a nie inną konkretną szybkością. Ale
szybkość ich przebiegu jest pramiarą wszelkiego czasu biologicznego, również i naszego przeżywania
czasu.
Powróćmy jednak do właściwego tematu. Oddaliliśmy się odeń mniej, aniżeliby się mogło zdawać.
Nieunikniony związek pomiędzy celem, jakim jest nadanie żywemu organizmowi przynajmniej pewnej
stałości w przebiegu rozwoju, a z góry daną szybkością przemian chemicznych – stawia przyrodę
przed problemem pozornie paradoksalnym. Aspekt stałości, "relatywnego trwania" jednostki powoduje
dążenie do wytwarzania organizmów, których trwanie życia – niezależnie od wszystkich różnic między
poszczególnymi gatunkami – musi być w sumie stosunkowo krótkie, "krótkie" w stosunku do tempa
przemian chemicznych.
Z drugiej strony jednak żyjący organizm, aby istnieć przez nawet najkrótszy okres, potrzebuje
niesłychanej różnorodności niezwykle złożonych reakcji chemicznych, składających się łącznie na
jego przemianę materii, które z kolei – w porównaniu z czasem trwania jego życia – przebiegać muszą
nadzwyczaj szybko. Tylko wówczas bowiem zostaje zapewniona owa ruchliwość, owa nieustająca
przystosowawcza orientacja wśród zmieniających się warunków środowiska, a także stałe
zaopatrzenie organizmu w energię z najróżniejszych jej źródeł w otoczeniu.
Aby więc wytworzyć organizm i utrzymać go przy życiu, przyroda musi w pewnym stopniu
pracować jednocześnie w dwóch zupełnie różnych skalach czasu. Budulec, z jakiego zestawia żyjący
organizm, musi być dostatecznie trwały, aby organizm rozporządzał dostatecznie długim czasem, w
którym może wzrosnąć i dojrzeć, nabrać ewentualnie pewnych doświadczeń i się rozmnożyć. Bez
owych funkcji rozwój stanąłby w miejscu. Tymczasem dla ich zapewnienia muszą w organizmie
zachodzić procesy chemiczne przebiegające milionkroć prędzej aniżeli "normalnie".
Na przykładzie nauczyciela chemii, który rozgrzewa swoją probówkę nad palnikiem bunsenowskim,
aby pokazać klasie przebieg reakcji chemicznej, widzieliśmy, że przyśpieszenie takich reakcji jest w
zasadzie możliwe. Jednakże zadaniem, które spełnić musi przyroda, jest osiągnięcie jeszcze o wiele
większego tempa przemian chemicznych w żywej komórce, a więc w temperaturze ciała oraz w
neutralnym, korzystnym dla tkanki środowisku, co wyklucza pracę z substancjami agresywnymi, takimi
na przykład jak kwasy czy zasady.
Znamy zdumiewające liczby świadczące o tym, w jakim stopniu udało się naturze rozwiązać to
zadanie. W ostatnich latach powstała możliwość mierzenia szybkości, z jaką w komórce przebiegają
określone przemiany chemiczne. Niemiecki chemik Manfred Eigen otrzymał za tę pracę nagrodę
Nobla w 1967 roku. Uzyskane przezeń w wyniku pomiarów wartości zaskoczyły nawet fachowców.
Poszczególne reakcje o znaczeniu biologicznym zachodzą w ciągu stutysięcznych ułamków sekundy.
Znaczy to, że reakcje te przebiegają w komórce milionkroć, a nieraz i miliard-kroć szybciej, aniżeli
"właściwie" powinno być.
Przyśpieszenie reakcji chemicznych o taki rząd wielkości jest osiągnięciem, które znacznie
przekracza wszystkie możliwości naszej obecnej wiedzy chemicznej, chociaż metody jej wydają się
rozwinięte do niewyobrażalnych nieomal granic. Przyroda już przed czterema miliardami lat
wytworzyła pewną technikę rozwiązywania tego zadania, a bez uporania się z nim powstanie życia
byłoby nie do pomyślenia.6 Środkiem, jakim się posłużyła, są tak zwane enzymy. Enzymy to białka o
zupełnie swoistej budowie. Działają one jako katalizatory. Pod nazwą tą chemik rozumie substancje,
które zdolne są przyspieszyć reakcje chemiczne, same nie wiążąc się z nowo powstałym związkiem.
Katalizatory takie, jak na przykład enzymy (istnieją również katalizatory nieorganiczne), działają przez
samą swoją obecność. Same nie ulegają przemianom i nie zużywają się. Tylko ich obecność
wystarcza, aby doprowadzić w ciągu dziesięciotysięcznych ułamków sekundy do przebiegu pewnych
reakcji, które w zwykłych okolicznościach nigdy by nie zaszły. Dalszą cechą charakterystyczną owych
zdumiewających chemicznych "wyzwalaczy" czy też pośredników reakcji jest fakt, że ilość enzymu
potrzebnego do uruchomienia określonej reakcji jest niewyobrażalnie mała. Wewnątrz komórki z
reguły wystarcza do tego kilka cząsteczek.
Choć wszystkie te właściwości są zadziwiające, od kilku lat nie kryją one już żadnych tajemnic.
Chemia jest już tak rozwinięta, że wiemy dzisiaj, w jaki sposób enzym, bez zużywania się, dokonuje
swego nadzwyczajnego dzieła. Odbywa się to tak, że cząsteczka enzymu wiąże się na krótką chwilę z
cząsteczką substancji, która ma reagować (tak zwanego substratu).
Wspominaliśmy już, że związki chemiczne pomiędzy rozmaitymi substancjami powstają przez to,
że następuje jak gdyby elektryczne połączenie powłok elektronowych uczestniczących w przemianie
atomów bądź cząsteczek. Gotowość, a tym samym szybkość, z jaką połączenie następuje, zależy po
prostu od tego, w jakim stopniu stany ładunków w powłokach atomów obu uczestniczących substancji
do siebie wzajemnie "pasują".
Otóż cała tajemnica działania enzymu polega na tym, że zmienia on stan elektryczny w
elektronowych powłokach substratu. Jego własny "ustrój elektryczny" jest tak skonstruowany, że
oddziałuje na stan powłoki elektronowej substratu i doprowadza go dokładnie do takiej formy, która
odpowiada optymalnej gotowości do przemiany fizycznej bądź reakcji chemicznej. Wszystko to
odbywa się z szybkością charakterystyczną dla procesów przenoszenia ładunków elektrycznych, a
więc w zasadzie współmierną z prędkością światła.
Przy owych bardzo małych rozmiarach, które na poziomie molekularnym wchodzą w grę, oznacza
to, że konfiguracja w powłoce elektronowej substratu zmienia się w ciągu milionowych części sekundy,
skoro tylko enzym się z nim związał. Od tej chwili jednak substrat znajduje się w stanie
odpowiadającym jego najwyższej w ogóle możliwej, zgodnie z prawami natury, gotowości do reakcji.
Stąd, jeżeli oczywiście istnieje odpowiedni partner, reakcja chemiczna między oboma uczestniczącymi
związkami zajdzie już po upływie części stutysięcznego ułamka sekundy. Jednakże skutkiem tego – a
jest to dalsze wyrafinowanie – cząsteczka enzymu już nie pasuje do powłoki nowej cząsteczki
utworzonej przez nią samą. Odskakuje ona więc, sama zupełnie nie zmieniona, od powłoki tej nowej
cząsteczki i gotowa jest natychmiast, jak przystało na prawdziwy katalizator, powtórzyć ten sam
proces z taką samą szybkością na nowym substracie.
W taki sposób enzymatycznie katalizowane reakcje stanowią podłoże naszej przemiany materii, to
jest całego zespołu owych procesów, na których polega życie. Umożliwiają one pozornie paradoksalną
sytuację, w jakiej organizm zestawiony z chemicznych kamyków budulcowych wykazuje przejściowo
stałość, pomimo że między nim a otoczeniem, a także w nim samym, nieustannie przebiegają z wielką
szybkością reakcje chemiczne.
Gdy chcemy zrozumieć, w jaki sposób funkcjonuje żywy organizm, na przykład nasze własne ciało,
rozpoczynamy z reguły od badania funkcji i współdziałania jego części, czyli narządów. Badamy więc,
jak płuca przez ruch oddechowy doprowadzają wciąż od nowa powietrze do przebiegających w nich
cienkich naczyń krwionośnych. Dzięki badaniom chemicznym możemy stwierdzić, że krew płynąca od
jelita cienkiego do wątroby wchłonęła substancje odżywcze, które w wątrobie są chemicznie
przetwarzane i uwalniane od szkodliwych produktów rozkładu. Wreszcie odkrywamy, że porządek
funkcjonalny tych wszystkich części, ich harmonijne współdziałanie jest zapewnione dzięki
centralnemu sterowaniu przez mózg, który dzięki elektrycznie przekazywanym bodźcom nerwowym i
przenośnikom chemicznym, tak zwanym hormonom, skupia w jedną zamkniętą całość wszystkie
poszczególne funkcje zarówno wewnętrzne jak i zewnętrzne.
Był to zatem pierwszy stopień poznania w dziejach medycyny i w ogóle biologii. Jednakże niedługo
trwało, zanim zauważono, że na tym poziomie niewiele daje się osiągnąć.
W jaki bowiem sposób tlen z powietrza dostaje się do krwi, która najwyraźniej rozprowadza go po
całym ciele? Co rozgrywa się w wątrobie, co to właściwie znaczy konkretnie, gdy się mówi, że wydala
ona produkty rozkładu? A jak funkcjonuje mózg, jak przewodzi impulsy nerwowe do wszystkich
rejonów ciała, z jakich miejsc wychodzą owe tak różnorodne rozkazy, którymi ten zwierzchni wobec
wszystkich narząd zespala organizm pod względem funkcjonalnym?
Przy śledzeniu tych problemów biolodzy, posługując się mikroskopem, odkryli poziom komórkowy,
ukryty poza widzialnymi formami i nie dający się już uchwycić gołym okiem. Okazało się, że wszystkie
narządy, wszystkie żywe tkanki są złożone z mikroskopijnie drobnych komórkowych kamyków
budulcowych. Jednakże najważniejszym odkryciem było stwierdzenie, że każdy narząd składa się z
komórek jedynego w swoim rodzaju typu. Wystarczała najmniejsza próbka, wystarczała jedna jedyna
tylko komórka, aby fachowca zorientować, czy chodzi o kawałek wątroby, czy jest to próbka płuc, czy
też komórka mózgowa.
To zaś doprowadziło do nadzwyczaj owocnego rozpoznania: komórki różnych narządów
najwyraźniej dlatego miały różne formy i tak swoisty charakterystyczny wygląd, aby móc spełniać
całkowicie odmienne funkcje. Zatem przez odkrycie komórki natrafiono na ukryty za widzialną fasadą
organizmu wymiar (poziom komórkowy), który obecnie umożliwiał nie tylko zrozumienie, jaką funkcję
pełni każdy poszczególny narząd, ale i ponadto, jak funkcja ta powstała.
Przed zdumionymi oczami biologów otworzył się nowy świat. Ujrzeli, jak komórki krwi we
włoskowatych (kapilarnych) tętniczkach płucnych wchodzą w najściślejszy kontakt z cieniutką błoną, a
po drugiej stronie przepływa bogate w tlen powietrze oddechowe. Zobaczyli w swoich mikroskopach,
jak się kurczą komórki mięśni i jak, z konsekwencją właściwą sile tego skurczu, są one ułożone
dokładnie równolegle jedne przy drugich w liczbie wielu tysięcy, aby na rozkaz jednego z wrosłych w
nie nerwów móc skrócić się zwarcie i jednocześnie. Widzieli, jak komórki wątroby układają się w
gruczołowate przewody, na których zewnętrznej stronie naczynia krwionośne oddają substancje
odżywcze, podczas gdy ów gruczołowaty kanał wydzielał do swego wnętrza prze-filtrowane odpady
odprowadzane do dróg żółciowych i dalej zwrotnie do jelita. Znaleźli długie, sięgające pół metra i
doprowadzone do każdego punktu ciała wypustki komórek nerwowych, którymi przebiegały sygnały
elektryczne, wysyłane przez komórkowe, znowu całkowicie odmiennie zbudowane ośrodki mózgowe.
Odkrycie tego nowego wymiaru pozwoliło naukowcom na zupełnie nowe zrozumienie, czym jest
życie. Spojrzenie przez mikroskop ukazało im nagle życie widzialnych ludzi, zwierząt i roślin jako
wynik współdziałania tuzinów lub nawet setek miliardów niewidzialnych pojedynczych komórek, które
tak się krańcowo wyspecjalizowały w podziale pracy, że żadna z nich sama w sobie nie jest już zdolna
do życia. To, co należało zrozumieć, to były funkcje poszczególnych komórek i sposób ich
współdziałania. Wytłumaczenia życia nie odnajdzie się w dziedzinie tego, co widzialne. Wydawało się,
że ostateczną tajemnicę życia zdobędzie ten, kto ustali, dlaczego i pod wpływem jakich czynników
wszystkie te niezliczone komórki, które przecież w każdym poszczególnym organizmie pochodzą od
jednej jedynej zapłodnionej komórki jajowej, mogły się tak docelowo rozwinąć w tak wiele różnych
typów komórek z ich wysoko wyspecjalizowanymi funkcjami.
Ten problem zróżnicowania komórek do tej pory nie został rozwiązany. Ale biolodzy odkryli
tymczasem, że tajemnicy życia nie da się rozwikłać również na poziomie komórkowym. Nawet jeśli
badania nad komórką wystarczą do zrozumienia funkcji narządu, droga do wyczerpania wszystkich
pytań jest jeszcze daleka. Bo jakżeż właściwie funkcjonuje komórka? W jaki sposób spełnia ona swoje
zadanie, jakie czynniki porządkują różnorakość jej funkcji w jedną zamkniętą całość?
Biolodzy uświadomili sobie, że dla znalezienia odpowiedzi na te pytania należy sięgać jeszcze
głębiej, poniżej wymiaru komórki, widzialnej już tylko pod mikroskopem. To był pierwszy sygnał tego,
co się dzisiaj nazywa biologią molekularną. Następną, niżej leżącą warstwą, na jakiej spodziewano się
znaleźć podstawy istnienia i funkcjonowania komórki, był wymiar cząsteczki. W tej dziedzinie,
położonej głęboko pod poziomem komórkowym, musiały przebiegać procesy stanowiące w
prawdziwym tego słowa znaczeniu podłoże wszelkiego życia. Ponieważ dotąd nie wiemy nic o
istnieniu warstwy znajdującej się jeszcze poniżej tego poziomu, mamy prawo założyć sobie, że
właśnie na nim wreszcie można będzie postawić wszystkie związane z problemem życia pytania w
ostatecznej już formie.
Biologia na poziomie molekularnym (czyli biologia molekularna) nie wyrosła jeszcze poza swoje
początki. A jednak pierwsze jej kroki obdarzyły nas rewolucyjnym wręcz rozpoznaniem. Jest to chyba
także pewnym dowodem na to, że badania biologiczne dotarły tutaj rzeczywiście do ostatniego,
prawdziwie podstawowego dla wszelkiego życia poziomu. Oprócz odkrycia tak często omawianego
kodu genetycznego (magazynowania w określonych cząsteczkach – genach – jądra komórki planu
budowy i cech wrodzonych żyjącego organizmu) należy tutaj także wyjaśnienie sposobu działania
enzymów.
Obecnie wiemy nie tylko, na czym polega tajemnica enzymatycznego katalizowania reakcji.
Biolodzy molekularni spenetrowali nawet w pewnych przypadkach, jak są zbudowane poszczególne
enzymy i jakim to osobliwościom budowy zawdzięczają swoje zdolności katalityczne. Musimy się temu
przyjrzeć nieco dokładniej. Poznamy przy tej okazji nie tylko najbardziej wysunięte pozycje, do których
dotarły badania nad problemem życia. Jak zapowiadaliśmy, dowiemy się przy tym również pośrednio
czegoś o powstaniu życia, o tym, co przed niewyobrażalnymi czterema miliardami lat musiało się
rozegrać na Ziemi.
Wtedy nie tylko zrozumiemy to, że pani Dayhoff potrafi przy użyciu maszyn liczących uzyskać
informacje o przemianie materii wymarłych gatunków zwierząt. Natrafimy bowiem także na
fantastycznie wręcz wyglądającą możliwość, że kiedyś, w dalekiej zapewne przyszłości, uda się może
w laboratoriach stworzyć od nowa wymarłe zwierzęta praświata, legendarnego ptaka archeopteryksa,
jaszczury, a może także naszych dawniejszych przodków – płazy; tym samym moglibyśmy zbadać
prehistorię Ziemi bezpośrednio i doświadczalnie.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

8. PIERWSZA KOMÓRKA I PLAN JEJ BUDOWY

Enzymy, podobnie jak białka w ogóle, nie są niczym innym jak łańcuchowymi cząsteczkami
złożonymi z aminokwasów. Te aminokwasy zaś, stanowiące poszczególne człony takiej łańcuchowej
cząsteczki, należy sobie wyobrażać jako łańcuchy krótkie. Jednakże owe człony aminokwasowe w
jednej cząsteczce enzymu nie są ułożone wzdłużnie, jeden za drugim, lecz są "nawleczone"
poprzecznie, tak że końce ich odstają wokoło na wszystkie strony, podobnie jak szczecina szczotki do
butelek. Ponieważ są to końce rozmaitych aminokwasów, powłoki ich mają odpowiednio rozmaite
ładunki. A różne elektryczne ładunki albo wzajemnie się odpychają, albo przyciągają-
Te na całej długości łańcucha enzymu nieregularnie rozmieszczone elektryczne siły przyciągające i
odpychające powodują, że enzym nie jest starannie rozciągnięty, lecz zwinięty w pozornie bezładny
kłębek. Przez to pewne aminokwasy, które pierwotnie, we włóknie cząsteczki, były mniej lub bardziej
od siebie oddalone, nagle znajdują się obok siebie. Ten efekt skłębienia ma decydujące znaczenie dla
działania enzymu. Ustawione w taki sposób obok siebie pewne aminokwasy tworzą bowiem tym
samym jak gdyby "hasło" cząsteczki enzymu, jego "centrum aktywne".
To, które spośród dwudziestu aminokwasów, jakie przyroda zatrudnia, tworzą centrum aktywne
danego enzymu, a także ich kolejność – składa się na swoistość enzymu, a więc decyduje o tym, z
jakim substratem może się on związać i jakiej reakcji chemicznej ten substrat ulegnie. Do tej pory
mówiliśmy tylko, że enzym może w ogromnym stopniu zwiększyć szybkość reakcji chemicznej.
Tymczasem co najmniej równie ważna pod względem biologicznym jest swoistość wszystkich
enzymów. Skład ich centrów aktywnych, zupełnie różny w każdym przypadku, można porównać
obrazowo z różnicami występującymi między mniej lub bardziej skomplikowanymi zębatymi
nacięciami pióra różnych kluczy. Spośród nich także zawsze tylko jeden pasuje do ściśle określonego
zamka, który tylko nim można otworzyć. Enzymy są kluczami przemiany materii. Każdy z nich
oddziałuje na ściśle określony substrat i powoduje zajście ściśle określonej przemiany chemicznej.
Istnieją więc enzymy, które nie robią nic innego, jak tylko przenoszą tlen. Inne łączą pewne
aminokwasy w określone szeregi (doprowadzając tym samym do powstania określonych białek). Inne
znowu spajają nukleotydy w cząsteczki kwasu nukleinowego. Jeszcze inne przenoszą wodór bądź
całe grupy metylowe. Są takie enzymy, które rozszczepiają cząsteczki skrobi lub też zmieniają
strukturę przestrzenną innych cząsteczek w ściśle ustalony sposób, ważny pod względem
biologicznym.
Nietrudno znaleźć przyczynę owego wysoko wyspecjalizowanego zróżnicowania, które prowadzi
do tego, że większości reakcji biochemicznych odpowiada jeden właściwy im enzym, mogący wywołać
tylko tę, a nie inną przemianę chemiczną, i to z reguły jednego jedynego określonego substratu.
Wystarczy uzmysłowić sobie konkretną sytuację biologiczną, w jakiej enzymy spełniają swoje zadanie.
Wystarczy pamiętać także, że średnica przeciętnej pojedynczej komórki liczy sobie tylko mniej więcej
jedną dziesiątą milimetra. W tej maleńkiej przestrzeni muszą w każdej sekundzie przebiegać obok
siebie setki i tysiące reakcji chemicznych, wzajemnie sobie nie przeszkadzając.
Rozpad cukru gronowego na kwas mlekowy, przy czym wywiązuje się część energii potrzebnej do
pracy naszych mięśni, odbywa się w trakcie nie mniej niż jedenastu różnych, kolejno po sobie
następujących przemian chemicznych. Każda z nich jest inicjowana przez własny enzym. Nakłady
przyrody są w tym wypadku niewątpliwie ogromne. Ale jaki można sobie wyobrazić inny sposób, który
pozwoliłby w tak ciasnej przestrzeni przebiegać tylu najróżnorodniejszym, najbardziej
skomplikowanym chemicznym procesom jednocześnie i w uporządkowanej formie?
Biologowie znają dzisiaj już ponad tysiąc rozmaitych enzymów. Wszystkie są łańcuchami
złożonymi zawsze z tych samych dwudziestu aminokwasów. Różni je jedynie i tylko kolejność,
sekwencja, w jakiej tych dwadzieścia aminokwasów tworzy łańcuch cząsteczki enzymu. Ta sekwencja
aminokwasów zaś, na zasadzie występującego jednocześnie uszeregowania wymienionych już
ładunków elektrycznych, określa z właściwą fizyce precyzją sposób, w jaki łańcuchowa cząsteczka
zwija się w kłębek. To z kolei decyduje o tym, które aminokwasy długiego włókna złożą się w centrum
aktywne cząsteczki (o tym więc, jaki będzie wygląd pióra danego "klucza" przemiany materii). Ze
względu na takie powiązania sama kolejność, w jakiej człony aminokwasów tworzą enzym, rozstrzyga,
gdzie i w jaki sposób wkroczy on w przemianę materii komórki.
Biolodzy molekularni mówią zatem, że swoiste działanie enzymu jest zakodowane w jego
sekwencji aminokwasów. To samo można także wyrazić inaczej, a mianowicie, że w jednej cząsteczce
enzymu, w formie ściśle określonej sekwencji aminokwasów, zmagazynowana jest informacja o tym,
jaką przemianę enzym może spowodować i jakiego substratu.
Poziom molekularny jest obszarem położonym znacznie poniżej zjawisk widzialnego świata.
Realność jego znana nam jest od bardzo niedawna. Dopiero od niewielu dziesiątków lat biolodzy
molekularni pośrednio odsłaniają, w toku mozolnej pracy i dzięki stworzonym przez siebie
pomysłowym metodom, warunki panujące w tej rzeczywistości, tak głęboko ukrytej poza fasadą
codziennego widzialnego świata. Niebywałym wprost odkryciem, którego znaczenia wciąż jeszcze w
pełni pojąć nie potrafimy, jest ujawnienie tego, iż już na tym podstawowym, tak od nas odległym
poziomie magazynowane są różnorodne informacje uporządkowane w taki sposób, że pewne znaki, a
także ich kolejność, oznaczają coś określonego, co nie jest identyczne z samym znakiem
magazynującym. Powrócimy jeszcze niejednokrotnie do rozpatrywania konsekwencji tego faktu.
Odkrycie poziomu molekularnego jako właściwego, ostatecznego podłoża wszystkich żyjących
organizmów zmieniło nasze rozumienie tego, czym jest życie, w sposób nie mniej radykalny aniżeli
uprzednio odkrycie komórki. Pierwszy szczebel rozpoznania pozwolił spojrzeć na ludzi i zwierzęta jako
na rodzaj skomplikowanych maszyn. Składali się bowiem z narządów, których funkcje wreszcie, po
wielowiekowych poszukiwaniach, zostały naukowo wyjaśnione. Współdziałanie tych wszystkich
narządów tworzyło z kolei organizm w sposób – tak się zdawało – podobny, chociaż naturalnie o wiele
bardziej złożony, w jaki na przykład cylinder, kocioł wodny, palenisko, korbo-wód, zawory i koło
zamachowe, harmonijnie i prawidłowo współdziałając, tworzą maszynę parową.
Jednakże potem siłą rzeczy wyłoniło się pytanie o sposób funkcjonowania poszczególnych
narządów. Doszło więc z kolei do odkrycia ich komórkowej budowy, a tym samym zupełnie zasadniczo
zmieniła się całość obrazu. W świetle tego nowego odkrycia ludzie, zwierzęta, a także rośliny objawili
się nagle jako widome, wskutek swych rozmiarów, rezultaty połączenia wielkiej liczby mikroskopijnie
drobnych komórek. Jako rodzaj kolonii miriadów komórek, związanych ze sobą w pewien
zhierarchizowany układ przez wysoko wyspecjalizowany podział pracy. A hierarchia ta była tak daleko
posunięta, że żadna z komórek poza obrębem organizmu, który łącznie tworzyły, nie była już zdolna
do życia.
Tymczasem zupełnie inaczej objawia się nam to, co żyje, gdy patrzymy z perspektywy poziomu
molekularnego. Co prawda musimy się tutaj posługiwać fantazją i wyobraźnią, żadne bowiem
optyczne urządzenie pomocnicze, nie wyłączając mikroskopu elektronowego, nie umożliwi nam
ujrzenia na własne oczy owych jednostek, z których na tym szczeblu składa się życie, w ich funkcji. W
tym miejscu spoczywa ono na najbardziej elementarnej warstwie rzeczywistości. Jednostkami, z
których zdaje się tutaj składać, a których cechy pozwalają uzasadnić i zrozumieć jego istnienie i
funkcjonowanie – są poszczególne cząsteczki. Trudno sobie wyobrazić jeszcze niższy poziom
pojmowania.
Gdy myślą przeniesiemy się na ten poziom, zobaczymy, że życie jest tym samym, czym
nieprzerwana, niezmordowana aktywność wielu tysięcy cząsteczek enzymów, które w każdej
sekundzie w najmniejszej przestrzeni powodują miliony przemian chemicznych. Ujrzelibyśmy wokół
siebie nie kończący się gąszcz niezliczonych łańcuchowych cząsteczek, wiążących się z
cząsteczkami substratów, przekształcających je, aby w stutysięcznym ułamku sekundy powtórzyć
potem tę samą grę z nową cząsteczką substratu. Prawdopodobnie odnieślibyśmy zrazu wrażenie, że
znajdujemy się w środku zupełnego chaosu i zamieszania.
Gdybyśmy jednak potrafili nawet przy tej bliskości obserwacji zachować możność ogólnego
spojrzenia na całość, stwierdzilibyśmy niebawem, że te pozornie chaotyczne zdarzenia przebiegają w
rzeczywistości według bardzo surowych prawideł. Całość wcale nie jest chaosem, lecz toczy się z taką
samą precyzją, jaką wykazują na przykład ruchy tysięcy pojedynczych gimnastyków wykonujących na
ogromnym stadionie masowe ćwiczenia. Gdy się stoi pośród nich, odnosi się wrażenie zamętu.
Dopiero z dalszej odległości, z trybuny, widzimy, że wszystko to razem tworzy rytmiczny,
uporządkowany wzór.
Podobnie swoiste czynności wszystkich niezliczonych cząsteczek enzymów w poszczególnej
komórce są ze sobą tak zestrojone, że komórka w swoim środowisku może utrzymać się na pozycji
jednostki zdolnej do spełniania funkcji. Zadaniem jednej grupy enzymów jest przy tym wytwarzanie
białek, ale również cukrów, tłuszczów i pewnych powstających z ich połączeń związków –i z czego
składa się komórka we wszystkich swoich częściach.
Inna grupa kieruje przemianą materii w ciele komórkowym. Służące temu celowi komórki utrzymują
w ruchu przemiany chemiczne, z których komórka czerpie energię. Pośredniczą one w pobieraniu z
otoczenia dostarczających energię cząsteczek, w rozkładzie ich wewnątrz plazmy komórkowej oraz w
zastępowaniu i wymianie składników komórki, które uległy uszkodzeniu.
Skoro przeniknęliśmy zasady tego porządku, dojdziemy może do przekonania, że niezmordowana
aktywność wszystkich tych niezliczonych cząsteczek służy w końcu tylko temu, aby stworzyć i
zachować środowisko zapewniające możliwie nie zakłócone i skuteczne utrzymanie całej tej
aktywności. Wszystkie owe cząsteczki łącznie realizują w pewnym zamkniętym obiegu jak gdyby
jeden jedyny cel, jakim jest zachowanie własnej egzystencji i funkcjonowanie wśród fizycznych i
chemicznych obciążeń ze strony rozmaitych otaczających je czynników. Gdy wiać spoglądamy z tego
poziomu, komórka ukazuje się nam jako najmniejsza możliwa zamknięta w sobie jednostka, w obrębie
której takie odgraniczenie od otoczenia daje się urzeczywistnić.
Wyjaśnione jest dzisiaj także źródło porządku panującego w tym molekularnym świecie. Znajduje
się ono w jądrze komórki. Tutaj plan jej budowy i funkcjonowania jest zmagazynowany we wszystkich
szczegółach. I znowu nie należy sobie tego wyobrażać tak, jakoby istniał jakiś szkic komórki i jej
szczegółów. W jądrze komórkowym nie ma nigdzie żadnego zmniejszonego do molekularnych
wymiarów odbicia rzeczywistej komórki. Zresztą po co? Jakżeż "plan" w takiej dosłownie formie
mógłby kiedykolwiek stać się biologicznie skuteczny i zostać przetłumaczony na język rzeczywistości?
Plan ten występuje tutaj znowu w postaci symboli, czyli znaków, które oznaczają coś, co z nimi
samymi nie jest identyczne. Przyroda w jądrze komórki rozwiązała owo abstrakcyjne zadanie również
w taki sposób, że potrzebne informacje są magazynowane w sekwencjach, a więc przez kolejność
mniejszych jednostek; uderza nas podobieństwo do tego, jak my w naszym świecie, astronomicznie
przecież większym, możemy dzięki naszej świadomości zdolnej do abstrakcji magazynować słowa i
pojęcia przy użyciu pisma.
W naszym piśmie, na przykład w tekście tej książki, także zmagazynowane są informacje o
nieomal dowolnej różnorodności przez zastosowanie określonej liczby znaków (25 liter) w takiej
formie, że pewne określone sekwencje liter (to znaczy wyrazy) oznaczają pewne pojęcia. Tutaj
również znaki i znaczenia nie są identyczne. Powiązanie ich jest jedynie wynikiem historycznego
przypadku bądź (jak na przykład sprawa przejścia z pisma gotyckiego na łacińskie) wynikiem
pewnego porozumienia.
Znak A nie ma absolutnie nic wspólnego z dźwiękiem, z jakim go łączymy. Właśnie dlatego musimy
dopiero mozolnie uczyć się jego znaczenia w szkole. Także sekwencja liter słowa "natura" nie jest
zupełnie związana z pojęciem, które magazynujemy przez tę kolejność liter. To jest przyczyną istnienia
wielu różnych języków, te same pojęcia bowiem mogą być magazynowane przez ogromną mnogość
dźwięków i kolejność znaków, których jeden człowiek nigdy nie potrafi ogarnąć. Liczba możliwości
zakodowania tego samego pojęcia według zasady określonego następstwa 25 liter jest wręcz
astronomicznie wielka.
Fakt ten, odwrotnie, umożliwia nam również wyciąganie wniosków o pokrewieństwie, gdy
natrafiamy na sekwencję liter "Natur" albo "naturę" dla pojęcia, które sami określamy słowem "natura".
Wobec niewyobrażalnie wielkiej liczby możliwości zaszyfrowania pojęcia przez pismo i mowę,
podobieństwo takie pomiędzy sekwencjami nie może być przypadkowe. Jedynym wyjaśnieniem jest
przypuszczenie, że trzy narody, które się posługują tą formą szyfru dla tego samego pojęcia, musiały
w ciągu swoich dziejów mieć ze sobą najściślejszy kontakt, że w końcu według wszelkiego
prawdopodobieństwa pochodzą one ze wspólnego pnia.
Jak wiadomo, językoznawcy stworzyli na tej zasadzie całą odrębną naukę pozwalającą na
podstawie analizy porównawczej rdzenia słów (sekwencji głosek) opracować z dużą dokładnością
drzewa genealogiczne i tablice pokrewieństwa między najrozmaitszymi kulturami ludzkości.
Rekonstruują oni obecnie dzięki temu ze zdumiewającą obfitością szczegółów stosunki między ludźmi
i kontakty między kulturami sprzed dziesiątków tysięcy i więcej lat, a przecież nie pozostały już po nich
żadne inne ślady. W tym aspekcie słowa stają się istniejącymi jeszcze "skamieniałościami"
prehistorycznych zbliżeń kulturowych.
Po tej dygresji (której właściwe znaczenie zrozumiemy za chwilę) powróćmy znowu do jądra
komórki zawierającego jej plan budowy. Jak uczyliśmy się wszyscy w szkole, ten plan budowy,
stanowiący repertuar wszystkich cech dziedzicznych komórki, zmagazynowany jest w genach, które
łączą się w jądrze komórki w widoczne w pewnych warunkach pod mikroskopem chromosomy.
Podziwu godnym osiągnięciem biologów molekularnych jest odkrycie szczegółowej formy, w jakiej
plan jest zapisany w tej części komórki. Natrafili oni tutaj również na znaki, których uszeregowanie,
czyli sekwencja, zawiera informacje o wszystkich częściach składowych i cechach komórki. Tylko że
tutaj nie były to aminokwasy, które tworzyły człony, jak w przypadku należących do białek enzymów,
lecz inne jednostki molekularne, a mianowicie nukleotydy zawierające zasady. Łańcuchową
cząsteczkę, składającą się z takich nukleotydowych członów, chemik nazywa kwasem nukleinowym.
W cząsteczkach kwasu nukleinowego jądra komórki plan jej budowy jest zmagazynowany w formie
tak często obecnie wymienianego kodu genetycznego. Mówiąc ściśle, w przypadku cząsteczek
magazynujących chodzi o tak zwany kwas dezoksyrybonukleinowy, DNA (poza pewnymi wirusami,
których plan budowy zawarty jest w troszeczkę odmiennej cząsteczce, w kwasie rybonukleinowym –
RNA). Zasady członów nukleotydowych służą za litery. Gdy się pamięta o nieprawdopodobnej
wielorakości form życia, zdumiewać musi niewielka liczba tych zasad: jest ich tylko cztery, a jednak
dzięki nim przyroda zakodowuje cechy i wygląd wszystkich form życia, które kiedykolwiek na Ziemi
występowały i po wszelkie przyszłe czasy występować będą.
Przypomnijmy sobie jednak, że istnieje tylko dwadzieścia aminokwasów, które tworzą materiał
budowlany każdej żywej komórki. Tymczasem produkcja ich może być bez trudu sterowana przez
instrukcję, w której występują cztery tylko litery (naturalnie w dowolnych powtórzeniach), jeśli się
uwzględni, że z czterech liter można utworzyć nie mniej niż 64 rozmaite trzyliterowe słowa.
Przyroda obrała zupełnie taką samą drogę. Zawsze trzy zasady (jednostki trójnukleotydowe, tak
zwane przez biologów molekularnych "kodony") kodują jeden spośród dwudziestu aminokwasów
mających służyć jako element budulcowy. Ponieważ za pomocą czterech różnych zasad można
utworzyć nie 20, lecz łącznie 64 rozmaite kombinacje trójek kodujących, istnieje właściwie nawet
nadwyżka 44 trójek.
Niezwykłą emocją przeżywamy dowiadując się, co przyroda z nimi zrobiła: 41 nadliczbowych trójek
kodujących używa do tego, aby pewne aminokwasy zakodować podwójnie bądź nawet potrójnie. (W
jądrze komórki istnieją wiać dla nich dwa bądź trzy różne znaki, które wszystkie oznaczają to samo.)
Ze zdumieniem musimy sobie uzmysłowić, że przyroda najwyraźniej postąpiła tutaj według porzekadła
"co dwóch, to nie jeden". Biologowie molekularni odkryli bowiem, że ów "nadmiar" zakodowania
dotyczy tych aminokwasów, które są szczególnie ważne pod względem biologicznym.
A pozostałe trzy trójki? Służą one interpunkcji. Zupełnie dosłownie! W bardzo długiej łańcuchowej
cząsteczce DNA znajdują się zawsze w tych miejscach, w których "instrukcja budowy" przeznaczona
dla białka, na przykład enzymu, jest zakończona, rozpoczyna się zaś wskazówka dla innej proteiny.
Dzięki tej technice interpunkcji jedna cząsteczka DNA może w swoim łańcuchu złożonym z wielu
milionów trójek nukleotydowych zawierać plan budowy kilku, w pewnych wypadkach nawet bardzo
wielu różnych białek, bez obawy, aby poszczególne wskazania się ze sobą zlewały.
W sumie więc życie na poziomie molekularnym przedstawia się następująco: zawarty w jądrze
komórkowym DNA zmagazynował w formie szyfru trójkowego ściśle określone sekwencje
aminokwasów. Według tego wzorca komórka może utworzyć wszystkie potrzebne białka, a więc
budulec do odnowienia swojej własnej struktury, a przede wszystkim enzymy. Ponieważ jednak, jak
widzieliśmy, kolejność aminokwasów w enzymie jednocześnie ustala ich specyficzną funkcję
chemiczną, DNA jądra komórkowego za pośrednictwem 64 możliwych trójek kodujących decyduje w
pełnym zakresie nie tylko o budowie, lecz także o wszystkich funkcjach komórki.
Ile przy tym może być wariantów (przy użyciu "pisma" składającego się z czterech liter!), wykazuje
nam następujące rozumowanie: cztery litery (zasady pozwalają na wykorzystanie rozmaitych trójek
kodujących. Umożliwiają one nawet przezorne kilkakrotne kodowanie najważniejszych spośród
dwudziestu aminokwasów. Jeżeli teraz przyjmiemy, że enzym który ma zostać utworzony przez DNA z
tych dwudziestu aminokwasów, zawiera sto członów (aminokwasów), to przy takim założeniu liczba
wariantów cech owego enzymu wielokrotnie przekracza nawet astronomiczny rząd wielkości.
Łatwo to udowodnić. Jeżeli można dowolnie szeregować dwadzieścia rozmaitych aminokwasów w
stu pozycjach (przy czym oczywiście możliwe i dopuszczalne jest dowolne powtarzanie tego samego
aminokwasu), to rezultatem, według wszelkich zasad arytmetyki, będzie liczba 20100 rozmaitych
możliwości. Innymi słowy, w opisanych warunkach można więc utworzyć 20100 enzymów z rozmaitymi
sekwencjami! aminokwasów, a tym samym z różnorakimi cechami) biologicznymi.
20100 jest liczbą z ponad 100 zerami. Ta niewyobrażalna liczba nie ma już nazwy. Pojęcie o tym,
jaki rząd wielkości wchodzi tu w grę, dać nam może porównanie z dziedziny astronomii. Od czasu
"Big-Bangu" minęło mniej więcej 1016 sekund. A więc 1 z 16 zerami wystarcza na to, aby wyrazić
liczbę sekund, które upłynęły od powstania świata.
Inny przykład: fizycy oceniają, że cały Wszechświat może zawierać około 10 80 atomów. Liczba
różnych enzymów, które można zbudować z dwudziestu rozmaitych aminokwasów, przy długości
łańcucha stu członów, jest więc na pewno niewyobrażalnie większa aniżeli liczba wszystkich atomów
w całym Wszechświecie.
Nic zatem nie stoi na przeszkodzie, by wyobrazić sobie możliwość magazynowania wszelkich
predyspozycji, cech, funkcji, wreszcie budowy wszystkich istot żyjących, które kiedykolwiek
występowały w przeszłości Ziemi bądź będą kiedykolwiek występować w przyszłości na naszej
planecie; a przy tym w opisanych warunkach nie trzeba obawiać się żadnego ograniczenia liczby
wariantów i stopnia swobody dalszego rozwoju. W ten sposób DNA jądra komórkowego dyktuje za
pomocą 64 tylko rozmaitych "słów" kodu, czyli trójek nukleotydowych, formę i funkcję komórki, a przy
wielokomórkowej istocie żyjącej jeszcze ponadto plan budowy całego organizmu.
Jednakże stosunek pomiędzy DNA a enzymami, a więc pomiędzy "centralą sterującą" w jądrze a
złożonymi strukturami białkowymi tworzącymi ciało komórki, nie jest aż tak jednostronny, jak by się
nam mogło zdawać do tej pory. Gdy bowiem dalej obserwujemy procesy molekularne, odkrywamy, że
kwasy nukleinowe jądra swoje istnienie zawdzięczają również enzymom. DNA jest także złożoną
ogromną cząsteczką, która przez przyrodę może być zbudowana, utrzymana i rozmnażana tylko
dzięki swoistej katalitycznej aktywności specjalnych enzymów.
Komórka jako najmniejsza żyjąca jednostka prezentuje się z tej perspektywy jako aparat
molekularny, który przez to sprzężenie zwrotne między enzymami a DNA staje się zamkniętą w sobie
funkcjonalną jednostką. Kwasy nukleinowe sterują wytwarzaniem enzymów i innych białek, a enzymy
z kolei budują białka (i inne składniki komórki), ale również kwasy nukleinowe. Ten jedyny w swoim
rodzaju . dialektyczny stosunek pomiędzy kwasami nukleinowymi a białkami jest – jeśli nasze
molekularno-bio-logiczne rozpoznanie pozwala już na jakiś sąd – według wszelkiego
prawdopodobieństwa elementarnym źródłem, najbardziej pierwotnym podłożem tego, co nazywamy
życiem. Jeżeli pomimo wszelkich zastrzeżeń, jakie wysunąć można z przyczyn zasadniczych wobec
tego rodzaju rozgraniczeń, zechcemy jednak przeciągnąć granicę między jeszcze nieożywionymi a
ożywionymi strukturami materialnymi, właśnie tutaj znajdujemy chyba najbardziej sensowne ku temu
miejsce.
Kwasy nukleinowe są najwidoczniej cząsteczkami wykazującymi optymalne właściwości
magazynujące. Białka zaś ze względu na swoją zmienność i inne cechy nadają się, w warunkach
biologicznych, szczególnie do roli kamieni budulcowych. W pierwszej części tej książki rozważaliśmy
obszernie, jak w ciągu wczesnej historii Ziemi mogło dojść do abiotycznego powstania i
nagromadzenia tych dwóch rodzajów cząsteczek na jej powierzchni. Kiedyś, przed około trzema i pół,
może czterema miliardami lat te dwie cząsteczki musiały na siebie natrafić w takich okolicznościach,
które pozwoliły po raz pierwszy zadziałać ich fantastycznej gotowości do wzajemnego uzupełniania
się. Do dzisiaj nie wiemy nic o tym, jakie to mogły być okoliczności. Niewątpliwie jednak ich zetknięcie
się wznieciło inicjującą iskrę, która rozpoczęła to, co dzisiaj nazywamy ewolucją biologiczną.
Następny krok musiał polegać na tym, że samo-utrzymujący się, w naszkicowany przez nas
sposób, zamknięty obieg kwasów nukleinowych i białek został wyizolowany z otoczenia. To również
nie stało się na pewno za jednym zamachem, lecz od prapoczątku posuwało się wieloma drobnymi
krokami. Zasada określana przez nas obecnie terminem "selekcja przez środowisko" już wtedy
odegrała rolę decydującą.
Struktury molekularne rozmaitej wielkości i o różnym stopniu skomplikowania, uzupełnione
dodatkowym powiązaniem wzajemnie podtrzymujących się białek i DNA, prawdopodobnie
pozostawały w tym czasie szczególnie długo w stanie nienaruszonym i funkcjonalnie sprawne w takich
momentach, gdy jakiekolwiek przypadkowe okoliczności pozwalały im na trzymanie swego
chemicznego obiegu z dala od wszelkich zakłócających wpływów. Nawet niewielki postęp, drobne
zabezpieczenia doprowadzały automatycznie do przedłużenia okresów, w jakich mechanizm białko-
DNA pozostawał w danym przypadku nietknięty. A warunki takie były zawsze równoznaczne z
przyrostem kompleksów molekularnych znajdujących się w tym korzystnym położeniu. Z tego
prostego powodu kompleksy cząsteczek wykazujące tę konstruktywną osobliwość z wolna i
automatycznie zaczęły występować częściej aniżeli kompleksy skądinąd podobnie zbudowane, które
nie miały tego ulepszenia.
Tymczasem na osiągniętym nowym poziomie postępu gra zaczęła się od początku.
Uprzywilejowane związki cząsteczek, które jako rezultat rozpoczynającego się procesu izolacji od
otoczenia przebiły się w porównaniu z upośledzonymi pod tym względem konkurentami i wysunęły na
plan pierwszy, obecnie stanowiły normę. Ale norma ta, jako "przestarzała", została niebawem usunięta
w cień, skoro tylko pojawiły się pierwsze struktury, którym w jakiejś dziedzinie jeszcze się lepiej udało
izolujące usamodzielnienie. A to właśnie biologowie nazywają ewolucją: lepsze jest wrogiem dobrego.
Chyba tak należy sobie wyobrażać pierwsze kroki na drodze do komórki, najmniejszej jednostki
wszystkich żyjących form. Pierwsze komórki nie miały jeszcze ani jądra, ani organelli (części
komórkowych wyspecjalizowanych w różnych funkcjach na podobieństwo narządów). Były to
prawdopodobnie tylko mikroskopijnie małe woreczki, wypełnione mieszaniną białka i kwasów
nukleinowych. Całość była otoczona błoną, zapewniającą osłonę przed niepożądanymi wpływami z
zewnątrz, ale jednocześnie przepuszczającą pewne drobne cząsteczki, niezbędne do nieprzerwanego
działania automatu DNA-białko jako surowce i dostawa energii ("pokarmy"). Musiała to więc być błona
półprzepuszczalna, obecnie nadal charakterystyczna dla wszystkich żywych komórek, bez względu na
udoskonalenia osiągnięte w innym zakresie w ciągu trzech miliardów lat postępującego rozwoju.
Nie wiemy dotąd, jak przebiegała droga od zrazu jeszcze "nagiego" (i odpowiednio podatnego na
zewnętrzne, zakłócenia) aparatu białkowo-nukleinowego do pierwszej komórki, zamkniętej błoną, a
przez to w znacznym stopniu uniezależnionej od otoczenia. Pewny jest jedynie fakt, że droga taka
została przebyta. Ponadto istnieją wskazówki świadczące o tym, że także i ten tak decydujący etap
rozwoju odbywał się w sposób całkowicie naturalny.
Związki molekularne o wielkości kompleksu DNA-białko wykazują z przyczyn czysto fizycznych
skłonność do otaczania się cienką powłoką wodną. Elektryczne ładunki, rozmieszczone na
powierzchni takiej cząsteczki, nadają tej wodnej otoczce stosunkowo znaczną wytrzymałość i
błonkowaty charakter. Nawet wtedy gdy cząsteczka pływa w roztworze wodnym, zachowuje ona tę
wodną warstwę powierzchniową. Wówczas wystarcza obecność drobnych zupełnie śladów pewnych
tłuszczopodobnych substancji (lipidów) w roztworze, aby otoczkę wzmocnić.
Lipidy rozpościerają się na powierzchni pomiędzy dwiema warstwami, najchętniej przybierając
postać cieniutkiej błony molekularnej. Podobnie zachowują się także i tutaj, w strefie granicznej
między wodnym roztworem, w którym pływa cząsteczka, a jej wodną otoczką. Cząsteczki lipidowe,
posłuszne odmiennym ładunkom elektrycznym na obu swych końcach, ukierunkowują się przy tym
dokładnie w taki sposób, że jeden ich koniec wystaje do otaczającego roztworu, podczas gdy drugi
wskazuje do wewnątrz, na cząsteczkę, którą teraz łącznie otaczają.7
Tym samym więc powstała już pierwsza powłoka wokół kompleksu DNA-białko, i to powłoka, która
pod wielu względami ma nawet podobne właściwości jak typowa biologiczna błona z jej
charakterystyczną półprzepuszczalnością. Tak prymitywną błonę jak opisana molekularna warstwa
lipidowa można bez trudu wytworzyć doświadczalnie w laboratorium. Gdy się bada jej właściwości,
okazuje się, że dla niektórych cząsteczek bywa ona przepuszczalna, dla innych natomiast stanowi
nieprzepuszczalną barierę. Wolno nam z tego chyba wyciągnąć wniosek, że również ów ważny krok,
który w młodości życia był wstępem do usamodzielnienia się pojedynczej komórki, wyłonił się ze
stosunkowo prostych właściwości warstwy granicznej, pojawiających się w sposób nieunikniony i
zgodny z prawami natury. Wszelkie dalsze kolejne etapy były już skutkiem wymienionej zasady
selekcji, która do chwili obecnej miała przecież ponad trzy miliardy lat na ciągłe udoskonalanie błony
komórkowej i wszystkich innych części składowych komórki.
Otóż i wszystko, co możemy obecnie powiedzieć istotnego o powstaniu pierwszej żywej komórki.
Nie jest to zbyt wiele. Ale wydaje mi się, że i to już wystarcza do rozpoznania, iż życie również w
postaci pierwszej komórki nie spadło z nieba – w żadnym znaczeniu tego słowa.
Pierwsze komórki, które pojawiły się na Ziemi, z pewnością nie powstały dzięki temu, że
nadprzyrodzona instancja wkroczyła bezpośrednio w nie zakłócony do tej pory, "naturalny" przebieg i
jak gdyby wysadziła te komórki między kulisy przyrody. Ta pierwsza komórka nie spadła z nieba także
i w innym sensie, nic się bowiem wraz z nią nie objawiło nowego, nic, co by różniło się zasadniczo i w
istocie swej od tego wszystkiego, co działo się w ciągu poprzedzających miliardów lat.
Gdy chcemy rozumieć historię trwającą od początków świata, od prawybuchu przed –
prawdopodobnie – trzynastoma miliardami lat, jeżeli nie chcemy stracić wszelkiej szansy pojęcia jej
prawdziwego znaczenia, musimy stale pamiętać o tym, że chodzi tu naprawdę o "historię" w
pierwotnym znaczeniu tego pojęcia: o zamknięty w sobie, wewnętrznie ze sobą powiązany, logiczny
rozwój, w którym każdy poszczególny krok wynikał z poprzedzającego według rozumnych prawideł.
Nie ma żadnej wątpliwości, że pierwsza żywa komórka była także prawowitym potomkiem wodoru.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

9. WIADOMOŚCI O JASZCZURZE

Zebraliśmy więc wreszcie wszystkie przesłanki potrzebne nam do zrozumienia tego, co pani
Dayhoff robi w swoim naszpikowanym komputerami laboratorium w Bethesda i w jaki sposób można
metodą porównawczej analizy sekwencji aminokwasów powołać do życia przeszłość – wprawdzie
dzisiaj i w najbliższym czasie tylko w sensie przenośnym, ale kiedyś, w jakiejś dalekiej przyszłości
może zupełnie dosłownie.
Dzięki bardzo znacznemu udoskonaleniu techniki analizy chemicznej udało się w ostatnim
dziesięcioleciu wykryć konkretną sekwencję, którą tworzą aminokwasy w łańcuchu określonego
enzymu. Trzeba sobie dokładnie uzmysłowić, co to znaczy. Enzym taki może mieć siedemdziesiąt, sto
albo nawet jeszcze więcej członów. Niewiarygodnym wręcz osiągnięciem jest więc nie tylko
zidentyfikowanie każdego z jednym z dwudziestu możliwych aminokwasów, lecz także określenie
kolejności, w jakiej po sobie następują w niewidocznym malutkim paśmie cząsteczek.
Na przykładzie enzymu, któremu biologowie nadali nazwę "cytochromu c", przyjrzymy się nieco
dokładniej, co z tym wynikiem można w nauce począć i jakie nowe rozpoznania taka technika
analityczna udostępniła naukowcom, a tym samym nam wszystkim. Tak samo można zresztą zbadać
każdy inny enzym. Cyto-chrom c stanowi szczególnie odpowiedni przykład dlatego po prostu, że
został u większości gatunków zwierząt najlepiej tą nową metodą przebadany.
Cytochrom c jest enzymem oddechowym. Jego swoiste działanie polega na pośrednictwie w
przekazywaniu do wnętrza komórki tlenu dostarczanego przez krew. Jak wykazuje ilustracja na s. 223,
prawie u wszystkich istot żywych składa się on ze stu czterech członów, w niektórych wyjątkowych
przypadkach członów jest o kilka więcej. Dwadzieścia aminokwasów, z jakich złożony jest również
cytochrom c, przedstawiłem na ilustracji (s. 223) za pomocą dwudziestu różnych symboli graficznych.
Nieważne jest, jakie aminokwasy oznaczone są jakimi symbolami. Ważne tylko, że schemat nasz
oddaje ujawniony przez uczonych stan faktyczny o tyle, że te same symbole oznaczają zawsze te
same aminokwasy znajdujące się we właściwym miejscu cząsteczki.
Gdy się porówna zestawione na ilustracji sekwencje, odpowiadające jedenastu różnym gatunkom,
od razu uderza zupełnie niezwykłe stwierdzenie: zestawienie wykazuje, że w komórkowym
(wewnętrznym) oddychaniu przenoszenie tlenu do wnętrza komórki u wszystkich badanych form
życia, od człowieka począwszy, a na drożdżach piekarnianych skończywszy, jest katalizowane przez
jeden i ten sam enzym. Stwierdzenie to obowiązuje bez wyjątku – nie tylko w odniesieniu do
cytochromu c i nie tylko wobec uwzględnionych na ilustracji gatunków, lecz dotyczy wszystkich innych
enzymów, których struktura została już objaśniona, i wszystkich gatunków przebadanych przy użyciu
tej techniki.
Gdy się dokładnie przyjrzymy schematowi, zobaczymy, że w żadnej z jedenastu linijek sekwencje
nie są w stu procentach zgodne. Ale wobec istnienia ogromnie wielkiej liczby rozmaitych możliwości
rozmieszczenia aminokwasów na stu pozycjach widać, że podobieństwa są tak przytłaczające, iż nie
mogą być przypadkowe. Ten, kto zajmie się schematem bardziej szczegółowo, dostrzeże zaraz
jeszcze jeden rys charakterystyczny: liczba różnic w sekwencji aminokwasów wzrasta stale, od
najwyższej do najniższej linijki. Cytochrom c człowieka różni się od cytochromu c rezusa tylko jednym
jedynym aminokwasem. Pomiędzy człowiekiem a psem liczba różnic wzrasta już do jedenastu i tak
dalej od linijki do linijki.
Z tych osobliwości wynika szereg niezwykle znaczących wniosków. Pierwszy polega na
stwierdzeniu, że najwidoczniej wszelkie życie na Ziemi wywodzi się z jednego pnia.
Jednokomórkowce, ryby, owady, ptaki i ssaki, podobnie jak my sami i wszystkie rośliny, muszą
pochodzić od jednej jedynej praformy życia, jednej prakomórki, która była wspólnym przodkiem
wszystkich istniejących dzisiaj form życia. Kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, gdy życie zaczynało
zapuszczać korzenie na tej planecie, musiała więc istnieć taka chwila, w jakiej przyszłość wszystkich
dziś nam znanych form życia uzależniona była od szans przetrwania tej jednej, mikroskopijnie małej
komórki.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

10. ŻYCIE – PRZYPADEK CZY KONIECZNOŚĆ?

Jak wielkie jest prawdopodobieństwo, że dwadzieścia różnych aminokwasów w wyniku czystego


przypadku utworzy łańcuch złożony ze stu czterech członów w tej samej dokładnie kolejności jak ta,
która występuje w cytochromie c? Odpowiedź brzmi: 1 do 20104. Co przetłumaczone na język potoczny
znaczy, że jest to niemożliwe.
Otóż i drugie oblicze przypadku, który przed chwilą potrafił tak usłużnie dać nam dowód
pokrewieństwa istniejącego pomiędzy wszystkim, co żyje na Ziemi. Skoro tak wydatnie
wykorzystaliśmy go do tego celu, nie wolno nam teraz wykręcać się od pytania, czy taki stopień
nieprawdopodobieństwa nie przeczy aby wszystkiemu, co do tej pory usiłowałem udowodnić w tej
książce: samoistności przebiegu rozwoju we Wszechświecie oraz całkowicie naturalnemu i
nieodzownemu powstaniu życia w toku tego rozwoju.
Dlatego powtarzamy raz jeszcze zupełnie wyraźnie: prawdopodobieństwo powstania cytochromu c
przez prosty przypadek wynosi czysto rachunkowo 1 do 20104. Oznacza to, że gdyby w każdej
sekundzie, która upłynęła od początku świata, powstawał nowy, dotąd jeszcze nie istniejący enzym, to
liczba wszystkich urzeczywistnionych kombinacji wyniosłaby na dzień dzisiejszy dopiero 10 16. Nawet
wtedy gdyby wszystkie istniejące w całym Wszechświecie atomy znajdowały się w łańcuchach
enzymów, a każdy atom byłby inny, niepowtarzalny, we Wszechświecie występowałoby "tylko" 1080
różnych cząsteczek łańcuchowych. Prawdopodobieństwo, aby pośród nich znajdowała się jedna
jedyna cząsteczka cytochromu c wynosiłoby nawet w takim układzie tylko 1 do 1024 (1 do 1000
kwintytionów). Oczywiście dotyczy to z zasady także powstawania wszystkich innych enzymów oraz
równie niezbędnych do życia kwasów nukleinowych.
Wydaje się, że w świetle tak sformułowanego rachunku nieodparcie musi się nasunąć następujący
wniosek: albo życie jest stanem tak krańcowo nieprawdopodobnym, że jako skrajny, wyjątkowy
przypadek powstać mogło tylko raz jeden w całym Kosmosie, i to właśnie tutaj na Ziemi, jako zjawisko
pod każdym wzglądem absolutnie dla tegoż Kosmosu nietypowe. Albo też istnieją jednak jakieś
metafizyczne czynniki, które wydobyły powstanie życia z dziedziny czystej przypadkowości. Oba te
wnioski są szeroko rozpowszechnione i w najrozmaitszych wersjach powtarzane aż do znudzenia.
Znanym przykładem jest typowa wypowiedź uczestnika dyskusji, powtarzająca się po każdym
wykładzie na temat powstania życia, który w ironicznym tonie zapytuje wykładającego, jak długo na
przykład należałoby wstrząsać 1000 trylionów atomów metali, aby przez to "dzięki przypadkowi"
powstał Volkswagen. Ulubionym wariantem jest także pytanie, ile czasu potrzebowałoby sto małp, aby
przez bezładne stukanie na stu maszynach do pisania odtworzyć "przypadkowo" jeden tylko sonet
Szekspira.
Tego rodzaju zarzuty walą jak taran. Posługujący się nimi dyskutant może zawsze liczyć na aplauz.
Pomimo to nie są to argumenty, które można brać poważnie. Tym, którzy ich używają, miałoby się
ochotę zalecić lekturę Sherlocka Holmesa: "Ależ Holmesie – powiada Watson – przecież to jest
zupełnie niemożliwe." "Brawo – odpowiada mu Sherlock Holmes – niezwykle słuszna uwaga,
musiałem widocznie w jakimś punkcie błędnie przedstawić sprawę."
Sposoby, którymi prezentuje się na ogół obliczenia mające demonstrować nieprawdopodobieństwo
powstania życia na Ziemi, bez wyjątku polegają na błędzie myślowym. Musimy się temu przyjrzeć
nieco bliżej, gdyż niezależnie od logicznego bezsensu tego dowodzenia sam argument statystyczny
jest w tym powiązaniu ogólnie przyjęty w najbardziej miarodajnych kołach. W niedawno opublikowanej
książce użył go angielski zoolog W. H. Thorpe w celu – co jest dosyć znamienne – zaprzeczenia
możności wyjaśniania zjawisk biologicznych prawami natury.10 Najwybitniejszym zaś przypadkiem
niewłaściwej argumentacji w tej sprawie, na jaki natrafiłem w ostatnich czasach, jest rozumowanie
francuskiego biologa, laureata nagrody Nobla Jacquesa Monoda.11 Również niemiecki fizyk Pascual
Jordan bez żenady używa podobnego w zasadzie "łańcucha dowodów" dla uzasadnienia swego
przekonania o tym, że w całym Kosmosie prawdopodobnie życie istnieje tylko na Ziemi.12
Na j jaskrawię j ten błąd myślowy występuje w "dowodzeniu" Thorpe'a. To właśnie Thorpe między
innymi używa porównania ze stukającymi na maszynie małpami, które "przypadkowo" mają
wyprodukować sonet Szekspira. Nie widzi on tego, że owo porównanie w decydującym punkcie stawia
na głowie cały problem, który przyroda musiała w swoim czasie rozwiązać. Zadaniem przyrody nigdy
nie było dokładne odtworzenie w sposób przypadkowy i we wszystkich szczegółach tego, co już
istniało – na przykład określonej sekwencji aminokwasów. A przecież tylko przy takim założeniu całe to
obliczenie, posługujące się gigantyczną liczba 20104, mogłoby mieć jakiś sens.
Tymczasem w przyrodniczej rzeczywistości działo się wręcz przeciwnie. Korzystając raz jeszcze z
tak często wałkowanego, a w tym powiązaniu całkowicie niedorzecznego małpiego przykładu:
przyroda nigdy nie była skazana na wyczekiwanie momentu, w którym stado małp przypadkowo
powtórzy coś, co w jakikolwiek sposób byłoby z góry dane. Raczej pozwoliła ona "małpom"
przypadkowych procesów na powierzchni Ziemi dowolnie stukać przez czas zdecydowanie
ograniczony (powiedzmy: przez kilka setek milionów lat). Po upływie takiego mniej więcej okresu
spośród niezliczonych do tej chwili pozapisywanych stronic jak gdyby z całym spokojem wybrała sobie
kilka takich, w których rozdział liter przez czysty przypadek odbiegał od przeciętnej. Tych kilku stron
mogła potem użyć do swoich celów, ponieważ rozmieszczenie liter odbiegające od przeciętnej
odróżniało je od innych, a zatem umożliwiało selektywne wykorzystanie ich do określonych funkcji.
Przeniesione do rzeczywistości przyrodniczej oznacza to, że w prapoczątkach najskromniejsze
nawet zadatki katalitycznego oddziaływania wystarczały do uruchomienia ewolucji. Nie było przecież
jeszcze żadnych konkurentów! W takich warunkach, według obecnej naszej wiedzy, wystarczały
prototypy enzymu o długości czterdziestu, pięćdziesięciu członów, w których tylko kilka nielicznych
aminokwasów musiało znajdować się v; ściśle określonych miejscach. Można to udowodnić
doświadczalnie. Jakkolwiek małe byłyby uzyskane różnice szybkości przemian chemicznych,
zadecydowały one o owym nieznacznym nawet uprzywilejowaniu najszybszej z nich, czego
automatycznym skutkiem było pomnożenie tego jednego typu cząsteczek.
Gdy się za punkt wyjścia przyjmie taką jedyną realną sytuację, dochodzi się do zupełnie
odmiennych liczb. Teraz nagle wystarcza kilka milionów polipeptydów (łańcuchów aminokwasowych o
niewielkiej długości), aby dać szansę powstania jednego protoenzymu, a problem cały w dym się
obrócił. Przy tworzeniu się kwasów nukleinowych, które w statystycznych rozgrywkach myślowych
tego typu także stanowią ulubiony przykład, przyroda była nawet jeszcze mniej skrępowana. W
przypadku enzymu sekwencja członów łańcucha mimo wszystko nie jest tak całkowicie dowolna,
ponieważ z kształtu przestrzennego cząsteczki musi wynikać określone chemiczne działanie, nawet
jeśli jest bardzo słabe.
Natomiast przy zakodowaniu DNA nie istnieje nawet ten ograniczający warunek. Tutaj przyroda –
zgodnie z tym, co dotąd w tej sprawie wiemy – swobodnie mogła rozmaitym zasadom i łańcuchom
zasad w pewnych sekwencjach nadawać oportunistycznie każde znaczenie oferowane przez
przypadek. W tym miejscu zatem argumentacja statystyczna jest całkowicie bezsensowna.
Aby raz jeszcze wyrazić to w całkiem prostej formie: zupełnie słuszne jest twierdzenie, że cały
okres istnienia świata nie wystarczyłby na to, aby cytochrom c (bądź jakikolwiek inny występujący
dzisiaj enzym) mógł przez przypadek powstać od nowa w dokładnie takiej samej formie. Ale nigdy, w
żadnym momencie, przyroda nie miała tego za zadanie. Wytworzyła natomiast przez przypadkowe
procesy bardzo wielką liczbę najrozmaitszych cząsteczek, spośród których kilku użyła potem dla
wszczęcia ewolucji biologicznej, tych, które przypadkowo wykazywały (z początku zapewne
minimalne) katalityczne oddziaływanie wobec jakiegoś substratu.
Podobnie jednostronnie jak Thorpe argumentuje Jacques Monod, który zakochał się w swoim
heroicznym wyobrażeniu, że człowiek, rezultat niepowtarzalnego przypadkowego rozwoju, "jak Cygan
zajmuje miejsce na krawędzi Wszechświata": "Obecna struktura przyrody ożywionej nie wyklucza
hipotezy, przeciwnie, czyni ją nawet prawdopodobną, że decydujące wydarzenie [pierwsze pojawienie
się życia na Ziemi] przytrafiło się tylko jeden jedyny raz. Oznaczałoby to, że prawdopodobieństwo
apriorystyczne tego wydarzenia było prawie równe zeru."
Twierdzenie to jest niezaprzeczalnie słuszne. Tylko że nie dowodzi niczego. W pierwszym jego
zdaniu bowiem kryje się niedopuszczalne uogólnienie, a drugie zawiera jedynie banał. Gdy
przyglądamy się bliżej dowodzeniu Monoda, natrafiamy na ten sam błąd myślowy co u Thorpe'a. Tyle
że u Francuza nie jest on tak widoczny.
Niedopuszczalne uogólnienie: Monod powiada, że pojawienie się na Ziemi życia "jako takiego"
według wszelkiego prawdopodobieństwa było zdarzeniem jednorazowym. Uogólnienie na tym polega,
że autor nie podaje następującego uzupełnienia: "...życie w tej szczególnej formie, w jakiej rozwinęło
się na Ziemi". Bez tego dodatku zdanie to, w kontekście, w jakim używa go Monod, zawiera bowiem
ciche i całkowicie nie udowodnione (a zatem niedopuszczalne) twierdzenie, jakoby życie mogło na
Ziemi zostać urzeczywistnione tylko w znanej nam formie – albo wcale nie. Drugie zdanie zaś jest o
tyle beztreściwe, że w ogóle nie istnieje żadne zdarzenie, którego prawdopodobieństwo przed jego
nastąpieniem nie byłoby "prawie równe zeru".
Zastosujmy dla uproszczenia zupełnie prymitywny przykład. Weźmy przysłowiową cegłę spadającą
przez przypadek z dachu. Uderza ona o bruk i rozpada się na setki dużych, małych i zupełnie
drobnych odłamków. Gdy się następnie przyjrzymy, w jakim układzie odłamki te ułożyły się na bruku,
musimy dojść do przekonania, że konkretny przypadek tej dachówki był wydarzeniem
niepowtarzalnym, jedynym w całym Kosmosie. Jak długo świat będzie istniał, według wszelkiego
prawdopodobieństwa nigdy nie dojdzie już do tego, aby ponowny upadek cegły spowodował dokładnie
taki sam rozrzut odłamków na bruku. Innymi słowy: prawdopodobieństwo tego zdarzenia, tego, że
przebiegnie ono wraz ze wszystkimi konkretnymi skutkami właśnie tak, a nie inaczej, przed jego
zajściem było "prawie równe zeru".
Wszystko to jest całkowicie słuszne, ale w gruncie rzeczy też całkowicie bez znaczenia. Nabrałoby
dopiero wtedy pozornego znaczenia, gdybyśmy z tych rozważań milcząco wyciągnęli nieprawidłowy
wniosek, że skrajne nieprawdopodobieństwo obserwowanego przez nas przypadku powoduje, że
spadanie cegieł w ogóle staje się zdarzeniem prawie niemożliwym. A taki właśnie wniosek wyciąga
Monod.
To, co Monod mówi, sprowadza się właściwie do tego, jakoby życie, które postrzegamy wokół nas,
najwyraźniej było rezultatem jednorazowego przypadkowego rozwoju. (Kiedyś w prehistorii musiała
istnieć taka chwila, w której całe obecne życie zależało od szansy przeżycia jednej jedynej konkretnej
prakomórki.) Prawdopodobieństwo, aby życie w tej formie, w jakiej przyjęło się dzisiaj na Ziemi jako
rezultat rozmnożenia się i rozwoju potomków tej jednej konkretnej prakomórki, zostało przez czysty
przypadek wznowione bądź też powstało w innym miejscu Kosmosu, jest "prawie równe zeru". Do
tego momentu nic nie można zarzucić takiemu rozumowaniu. Ale Monod twierdzi dalej (aczkolwiek nie
wypowiadając się wyraźnie, lecz tylko między wierszami): jeżeli z takiego punktu widzenia życie na
Ziemi stanowi przypadek wyjątkowy, oznacza to jednocześnie, że według wszelkiego
prawdopodobieństwa nigdzie poza tym w Kosmosie nie występuje. A to jest niesłuszne.
Jest to równie błędne, jak błędny byłby wniosek, że cegły w zasadzie nigdy z dachów spadać nie
będą, ponieważ nie jest możliwe, aby przypadek jednej konkretnej cegły mógł się powtórzyć we
wszystkich szczegółach. Wniosek taki byłby dopuszczalny tylko wówczas, gdyby Monod potrafił
udowodnić, że cegły mogą spadać wyłącznie w ten jeden określony sposób i z takim samym
konkretnym skutkiem. A o tym przecież nie może być mowy. Jest to znowu milczące (a więc nie
udowodnione) założenie Monoda: rozumuje on tak, jak gdyby życie w jakiejkolwiek formie
odbiegającej od tej, którą znamy, było całkowicie nie do pomyślenia, a więc z całą pewnością
wykluczone.
Taki sam zarzut musimy postawić konkluzjom Pascuala Jordana w tej dziedzinie. Jordan również
reprezentuje pogląd, że życie jest zjawiskiem przyrody, które należy uważać za niezmiernie rzadkie i
niezwykłe w skali kosmicznej, a może nawet za szczególny przypadek urzeczywistniony tylko na
Ziemi. Jego głównym argumentem jest "monofilogenetyczne" pochodzenie wszelkiego życia na Ziemi,
fakt wspólnego pochodzenia od jednego jedynego zawiązku w pradziejach. Jego uzasadnienie: jak
nieprawdopodobne, jak skrajnie rzadkie jest zjawisko życia, wyprowadzić można chociażby z tego, że
w ciągu miliardów lat na Ziemi udało się przyrodzie najwidoczniej tylko jeden raz stworzyć warunki do
powstania życia – w jednym jedynym izolowanym zawiązku.
Zupełnie nie mogę zrozumieć, jak może tak argumentować człowiek, który w tej samej pracy
przedstawia pogląd (całkowicie słuszny), że w toku historii życia na pewno kilkakrotnie powtórzyło się
wymieranie dużej liczby najrozmaitszych jego form. Ani jednym słowem Jordan nie wspomina o
możliwości wystąpienia w ciągu niezliczonych miliardów lat także nowych zaczątków, nowych wciąż
prób zakorzenienia się życia na Ziemi. Dlaczego zamyka on oczy na tę możliwość, więcej, na
prawdopodobieństwo, aby przed mniej więcej czterema miliardami lat abiotycznie powstawały ciągle
nowe kompleksy cząsteczek, które potrafiły w taki czy inny sposób, w krótszym czy dłuższym czasie
utrzymać się na zasadzie opisanego przez nas w poprzednim rozdziale zamkniętego obiegu?
Prawdą jest, że wszystkie dzisiejsze istoty żyjące pochodzą z jednego pnia. Omawialiśmy
szczegółowo wyraźne ślady tego globalnego pokrewieństwa. Ale jakżeż z tego może wyciągać tak
jednostronny wniosek mieszkaniec planety, która przeżyła całkowite wygaśnięcie rodu jaszczurów,
wymarcie mamuta, zniknięcie niezliczonych innych gatunków i rodzajów które musiały ustąpić
górującym nad nimi i lepiej przystosowanym konkurentom? Czyż nie jest znacznie bardziej
prawdopodobne, że wspólny przodek całego dzisiejszego życia ziemskiego był jedynym, który przeżył
trwające setki milionów lat bezlitosne współzawodnictwo?
Uniwersalność kodu genetycznego, nie dająca się wytłumaczyć żadną przypadkową zbieżnością
aminokwasów w łańcuchach enzymów, i wszystkie inne świadectwa pokrewieństwa genetycznego nie
muszą koniecznie, jak bez żadnej dyskusji zakłada Jordan, stanowić dowodu, że inaczej być nie
mogło. O wiele bardziej prawdopodobne jest założenie, że we wczesnej historii Ziemi istniała wielka
liczba najrozmaitszych zaczątków, najróżniejszych "projektów" życia, z których w roli zwycięzcy
pozostał jeden jedyny (najbardziej efektywny).
Gdyby raz jeszcze wszystko mogło się zacząć od nowa, gdyby jakiś demon cofnął zegar czasu o
cztery miliardy lat i powierzchnia Ziemi ponownie stanęłaby przed zadaniem zapełnienia się życiem,
na pewno nie wynikłoby raz jeszcze to samo. Dokładne powtórzenie byłoby istotnie zupełnie
nieprawdopodobne. Szansa, aby te same trójki nukleotydowe oznaczały te same aminokwasy, aby z
tego wytworzyły się sekwencje znanych nam enzymów, a więc także podobne przebiegi przemiany
materii, ponadto aby ewolucja z astronomicznego bogactwa istniejących możliwości powołania do
życia istot żywych z komórek, w zmiennych warunkach środowiska, miała doprowadzić dokładnie
znowu do znanych nam form ptaków, ryb, owadów i ssaków – taka szansa bez wątpienia byłaby
"prawie równa zeru".
Z drugiej strony nie ma żadnego obliczenia i żadnej statystyki, które mogłyby obalić pogląd, że
Ziemia mimo wszystko ponownie pokryłaby się życiem. Wszystko, co do tej pory rozważyliśmy,
tendencja i przebieg dziesięciu miliardów lat historii, jakie były upłynęły do chwili, o której mówimy –
wszystko za tym przemawia. Próbowałem wykazać, że poglądy Thorpe'a, Monoda i Jordana oparte są
na przesądach, a nie na uzasadnionych tezach. Możemy zatem być zupełnie pewni, że rozwój
biegnący od tak dawnych czasów nie urwałby się w tym miejscu, dlatego że przypadek i statystyka nie
pozwalają, aby dalszy, przebieg powtórzył się dokładnie tak samo we wszystkich swoich szczegółach.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

11. MAŁE ZIELONE NIEWOLNIKI

Ten kto patrzy przez mikroskop na dzisiejszą komórkę, widzi od razu, że ma przed sobą coś więcej
aniżeli po prostu woreczek wypełniony białkiem. Przy dostatecznym powiększeniu ów mikroskopijny
twór prezentuje się jako wysoce skomplikowany i złożony organizm. Pełny obraz wszystkich jego
części składowych odsłonił nam dopiero mikroskop elektronowy. Elementarny kamyk budulcowy
przyrody ożywionej dzisiaj, po trzech miliardach lat ewolucji biologicznej, z pewnością nie jest
strukturą prostą.
W większości komórek występuje obecnie szereg wysoce wyspecjalizowanych organelli. Tym
fachowym terminem biolog określa znajdujące się w ciele komórki twory o charakterystycznym
kształcie, wyraźnie rozpoznawalne i odgraniczone. Wiemy obecnie, że z kształtem tym każdorazowo
związana jest równie charakterystyczna funkcja. Zatem w przypadku części składowych komórki w grę
wchodzą struktury analogiczne do narządów (organów) wielokomórkowej istoty żyjącej. Stąd ich
nazwa.
Najbardziej wyrazistą i zdecydowanie największą spośród tych struktur jest jądro komórkowe.
Można by je nazwać – jest to wprawdzie analogia bardzo swobodna – mózgiem komórki. W nim
bowiem kwasy nukleinowe powiązane są w geny, te zaś z kolei w chromosomy, sterujące budową,
przemianą materii i wszystkimi innymi funkcjami komórki według dziedzicznie utrwalonego planu.
Uczyliśmy się w szkole, że nieprawdopodobna precyzja, z jaką chromosomy – niby w balecie –
bezpośrednio przed każdym podziałem komórki rozszczepiają się i formują stojące naprzeciwko siebie
w zwierciadlanym odbiciu układy, stanowi warunek, aby każda z nowo powstałych komórek otrzymała
swoją "kopię" niezbędnego do życia planu.
Inne ważne organelle nazwane zostały przez biologów mitochondriami, rybosomami,
chloroplastami i rzęskami. Poznanie budowy i funkcji tych oraz innych organelli dowiodło, że nawet w
tak pozornie prostej komórce występuje daleko idący podział pracy.
Mitochondria określane są przez naukowców mianem "silników" komórkowych. Na powierzchni
cienkich grzebieni, z jakich są zbudowane, przebiegają prawdopodobnie przede wszystkim procesy
enzymatyczne, z których organizm komórki pobiera energię do swoich różnorakich funkcji i
aktywności. Rybosomy natomiast są w tym maleńkim tworze syntetyzującą fabryką. Produkują one
pod ścisłą komendą jądra wszystkie potrzebne komórce białka, a więc enzymy i białka budulcowe. W
ostatnich latach udało się wykazać, że rybosomy posiadają uniwersalną zdolność wytwarzania
każdego rodzaju białka. Jakikolwiek byłby rodzaj białka, które jądro u nich "zamawia", zawsze
przestawiają one niezwłocznie produkcję na żądany program.
W tym miejscu trzeba pokrótce wyjaśnić, w jaki sposób biolodzy dokonali tej sztuki, aby zbadać we
wszystkich szczegółach funkcje tak drobnych części składowych komórki. (Rybosomy na przykład są
tak małe, że bywają widoczne w postaci kuleczek tylko na mikrofotografiach elektronowych.)
Naukowcy wymyślili w tym celu wyrafinowaną metodę, dzięki której mogą jak gdyby demontować
żywą komórkę, nie uszkadzając przy tym jej poszczególnych części. Najpierw niszczą zewnętrzna
błonę komórkową. Istnieją na to różne sposoby. Wypróbowaną metodą jest zastosowanie
ultradźwięków niszczących powłokę komórki. Ostatnio stosuje się jednak zwykle enzymy
rozpuszczające błonę komórkową (na przykład enzym zwany lizozymem). Naturalnie nie bierze się do
tego pojedynczej komórki, lecz całe próbki tkanek, zawierające wiele milionów komórek.
Po obróbce ultradźwiękami bądź lizozymem ma się przed sobą tak zwany "układ bezkomórkowy".
Nie jest to nic innego jak homogeniczna breja, w której swobodnie pływają wszystkie składniki komórki
uwolnione ze swych błon. Gdy się dokładniej bada taki układ bezkomórkowy, można się przekonać, że
większość procesów przemiany materii typowych dla badanej tkanki przebiega w niej nadal bez
zmiany. Jest to dowód na to, że odpowiedzialne za te procesy organelle są wciąż jeszcze nietknięte i
funkcjonują.
Następny etap polega na izolacji tego rodzaju organelli (mitochondriów, chloroplastów, rybosomów
itp.), których funkcja ma być badana. Łatwo to powiedzieć. Co zrobić, aby wydobyć owe malutkie
narządy komórkowe z tej mazi powstałej pod działaniem ultradźwięków? Metody chemiczne są
oczywiście wykluczone. Powodowałyby one bezsprzecznie uszkodzenie owych delikatnych tworów.
Także ręczne "wyłowienie ich" pod mikroskopem, na przykład przy użyciu mikromanipulatora, byłoby
nazbyt uciążliwe, aby w tym krótkim czasie, jakim się dysponuje do chwili obumarcia organelli, można
było wyizolować ilości wystarczające do zbadania jego funkcji.
W tej sytuacji biolodzy wpadli na pomysł, aby do oddzielenia od siebie poszczególnych składników
wykorzystać różnicę ciężaru pomiędzy rozmaitymi pod względem wielkości organellami. Gdy się
umieści bezkomórkowy układ w probówce i przez jakiś czas pozostawi ją w spoczynku, wówczas
najpierw osadzają się na dnie największe fragmenty komórki, a więc na przykład strzępy błony i
kawałki jądra. Gdy się następnie ostrożnie zleje ciecz znajdującą się nad tym osadem, uzyska się już
w tej cieczy oddzielenie pozostałych lżejszych składników roztworu od grubszych fragmentów.
Teraz z kolei zwiększa się siłę powodującą osadzanie przez odwirowanie probówki z płynem. Przy
niskiej zrazu liczbie obrotów osadzają się następne pod względem ciężaru składniki komórki, na
przykład stosunkowo duże chloroplasty. Potem znowu zlewa się roztwór, a resztę odwirowuje
ponownie przez dwadzieścia do trzydziestu godzin, zwiększając raz po raz szybkość obrotów. W ten
sposób otrzymuje się stopniowo osady składników komórkowych o coraz mniejszym ciężarze.
Gdy się cały ten zabieg wykonuje z dostateczną dokładnością i wprawą, wówczas poszczególne
osady, czyli frakcje, zawierają zawsze tylko jeden rodzaj organelli dosyć czysto wyizolowanych. Co
prawda, aby tą metodą frakcjonowania komórki można było otrzymać również szczególnie małe
rybosomy, trzeba było zbudować specjalne ultrawirówki, które przy 5000 obrotów na sekundę osiągają
siły odśrodkowe przekraczające 200 000 razy siłę przyciągania Ziemi Dopiero wtedy także i
drobniutkie kuleczki rybosomów raczą się nagromadzać w postaci osadu na dnie probówki w wirówce.
Gdy się dzięki tej metodzie uzyskało możliwie czystą frakcję rybosomową, można przystąpić do
zaplanowanego doświadczenia. W zasadzie postępuje się tak, że dodaje się do tej frakcji inne, w
podobny sposób uzyskane, frakcje komórkowe i bada to, co się wtedy dzieje. Jeśli się na przykład do
frakcji rybosomowej doda kwasy nukleinowe, w których zakodowane są struktury białek, to złożony
teraz z rybosomów i kwasów nukleinowych bezkomórkowy układ zaczyna natychmiast wytwarzać
odpowiednie ciała białkowe (oczywiście przy założeniu, że mieszanina zawiera potrzebne do ich
budowy aminokwasy). W takich warunkach produkcja ta naturalnie nie jest tak wydajna jak w
nienaruszonej komórce, nic dziwnego zresztą, wobec opisanej poprzednio gwałtownej procedury i w
stosunkowo tak nienaturalnych warunkach.
Tylko dzięki tej metodzie badania poszczególnych frakcji komórkowych możliwe było w ogóle
stwierdzenie, że rybosomy są organellami właściwymi dla syntezy białek. Ponadto tą samą techniką
przeprowadzono dowód na "międzynarodowy" charakter kodu genetycznego, o czym mówiliśmy.
Można bowiem do frakcji rybosomowej, pochodzącej na przykład z wątroby królika, dodać kwasy
nukleinowe (ściślej: DNA) z każdego dowolnie dobranego źródła, a więc ptaka, ryby czy bakterii;
rybosomy "rozumieją" zawartą w DNA informację, nie mają żadnych trudności w przetłumaczeniu i w
każdym przypadku natychmiast rozpoczynają produkcję białek zgodnych z danym programem. Taki
rezultat dowodzi nie tylko uniwersalności kodu genetycznego, lecz zarazem także wymienionej już
zdolności rybosomów do podporządkowania się każdemu nieomal programowi kwasu nukleinowego.
W normalnych okolicznościach taka giętkość jest bardzo korzystna. Jeden jedyny "typ maszyny"
wystarcza komórce do wytworzenia tych wszystkich tak różnych białek, które są jej potrzebne. Z
drugiej strony jednak typowe dla niewiarygodnej zdolności przystosowawczej żywych organizmów i ich
tendencji do wykorzystywania wszystkich występujących w otoczeniu możliwości jest to, że w toku
ewolucji powstały również takie organizmy, które ciągną zyski właśnie z tej podatności rybosomów na
podporządkowanie się programowi. Są nimi poprzednio już wspomniane wirusy. Nie będzie przesadą,
jeśli powiemy, że owa wszechmoc rybosomów stanowi podstawę egzystencji tych najdziwaczniejszych
może spośród wszystkich ziemskich istot żyjących.
Wszechstronność rybosomów w powiązaniu z uniwersalnością kodu genetycznego pociąga
bowiem za sobą pewną swoistą konsekwencję. Rybosomy nie tylko produkują białka występujące w
komórce, z jakiej same pochodzą. Gdy do frakcji rybosomowej człowieka dodaje się DNA jądra
komórkowego jeżowca, owe ludzkie rybosomy zaczynają natychmiast wytwarzać białka jeżowca, a
wśród nich także takie, które u człowieka w ogóle nie występują. A jeżeli pewnego dnia uda się
zsyntetyzować DNA i wyposażyć je w program przeznaczony dla takiego białka, które! w przyrodzie
nie występuje, wówczas rybosomy, które zostały połączone ze sztucznym DNA, najprawdopodobniej
rozwiążą bez trudu także taki przeciwny naturze problem produkcyjny.
Jeżeli białka są czymś podobnym do słów o głoskach z aminokwasów, to rybosomy można
porównać do maszyn do pisania, które pozwalają napisać – przy użyciu zawsze tych samych liter –
dowolną w zasadzie liczbę najrozmaitszych słów. Wirusy wykorzystują tę możliwość. Na s. 179–180
spisałem krótko niezwykły życiorys wirusa. Ograniczyłem się tam dci stwierdzenia, że wirus potrafi
spowodować, aby komórka wytwarzała geny wirusa zamiast cząsteczek potrzebnych jej samej,
pomimo że w końcu od tego ginie. Teraz zrozumiemy lepiej, jak to jest możliwe. Wirusy są to właściwie
"zawiązki dziedziczne bez ciała". Składają się wyłącznie z włókna kwasu nukleinowego,
zawierającego swoje własne zakodowanie oraz plan budowy powłoki obejmującej to włókno. Jeżeli
więc wirus zakaża jakąś komórkę, dzieje się to – jak już także wspominaliśmy – w taki sposób, że
przywiera on do ścianki komórki, prześwidrowuje ją, następnie przez powstałą dziurkę jego kwas
nukleinowy (a więc "on sam", jeśli się abstrahuje od powłoki) przenika do komórki.
Wstrzyknięty kwas nukleinowy zostaje teraz przez komórkę przeniesiony tam, gdzie się powinien
znajdować w przyzwoicie funkcjonującej komórce, a więc do jądra komórkowego. Ale skoro tylko
wirusowy kwas nukleinowy się tam dostał, wiąże się po prostu z jednym z licznych kwasów
nukleinowych komórki, tworzących tutaj program sterowania nią, rezultat zaś jest taki, że cały program
komórki gwałtownie ulega zmianie w sposób brzemienny w skutki.
Wyjaśnienie tego procesu rozwiązało jedną z największych zagadek trapiących wirusologów przez
dziesiątki lat. Poza wszystkimi trudnościami wynikającymi z niezwykle małych rozmiarów obiektu
(widocznego wyłącznie pod mikroskopem elektronowym) gnębił ich rodzaj "efektu zjawy": skoro tylko
wirus zakaził komórkę – znikał bez śladu. Dopiero po upływie około dwudziestu minut, gdy
zaatakowana komórka zaczynała już zamierać, badacze natrafiali znowu na wirusy. Ale teraz było ich
już kilkaset, a było to potomstwo intruza, zsyntetyzowane tymczasem przez zakażoną komórkę. Zrazu
tajemnicą pozostawało to, co stało się z samym wirusem.
Nic dziwnego, że trudno znaleźć wirusa, który przeniknął do komórki! W tym momencie pozostał z
niego tylko "ładunek użytkowy", włókno kwasu nukleinowego. A odkrycie tego włókna w jądrze
komórkowym z jego setkami tysięcy cząsteczek kwasu nukleinowego znaczy tyle co odnalezienie
krótkiego zdania, które ktoś przyczepił do niepełnego wiersza na jakiejś stronie dwudziestotomowej
encyklopedii. Wirus ów, a więc odcinek łańcucha kwasu nukleinowego, do którego się teraz
zredukował, stał się w tej chwili częścią zawartego w jądrze komórkowym programu i w takim sensie
rzeczywiście "znikł".
Nie trzeba być prawnikiem, aby zrozumieć, że jedno później wtrącone zdanie może w pewnych
okolicznościach zmienić sens całego długiego tekstu, a nawet nadać mu znaczenie przeciwne. A to
właśnie jest ów chwyt, z którego wirus żyje. Jego kwas nukleinowy (a więc on sam, jako że nie składa
się z niczego więcej!) włącza się do "tekstu" programu utworzonego z kwasu nukleinowego komórki w
takim miejscu, że nadaje temu programowi zupełnie odmienny sens: teraz komórka nagle poleca
swoim rybosomom syntetyzowanie enzymów (w tej sytuacji uniwersalność rybosomów
niespodziewanie staje się fatalna!), które z materiału ciała komórkowego tworzą wirusowe kwasy
nukleinowe i powłoki.
Odbywa się to wszystko z błyskawiczną szybkością. Już w jakieś dwadzieścia minut później w
komórce powstają setki nowych wirusów, wierne odbicia owego intruza, który w opisany sposób
"zniknął". Komórka, ślepo posłuszna nowemu, zniekształcającemu sens programowi swego jądra,
sama się zrujnowała, zużywając własną substancję do produkowania potomstwa wirusa. Umiera i
rozpada się. Dzięki temu uwalniają się nowo powstałe wirusy, które tę swoją niesamowitą zdolność
mogą obecnie wykorzystywać w nowych komórkach.
Tę dygresję o dziwacznym sposobie bytowania wirusów wtrąciłem do opisu najważniejszych
organelli komórki nie tylko po to, aby stworzyć okazję do zilustrowania funkcji rybosomów. W jednym z
dalszych odcinków tej książki będziemy jeszcze potrzebowali tych nowych, dokładniejszych
wiadomości o wirusach. Jakkolwiek bowiem fantastyczny jest sposób, w jaki wykorzystują one
wszechstronność rybosomów komórkowych i jednolity język kodu genetycznego, cała historia wcale
się na tym nie kończy. Od kilku lat mnożą się dowody na to, że egoistyczna taktyka wirusów odgrywa
rolę jednej z osobliwości "środowiska", która – właściwie umiejscowiona – może w ostatecznym
rezultacie przynieść zyski rozwojowi całości. Nie jest wykluczone, że zarówno my, jak i wszystkie inne
wyższe formy życia na Ziemi zawdzięczamy tej bezprzykładnej technice rozmnażania się wirusów ni
mniej ni więcej, tylko po prostu fakt naszej egzystencji.
Tymczasem powróćmy jednak raz jeszcze do komórki i jej organelli. Omówiliśmy już jądro
komórkowe, mitochondria i rybosomy. Pozostały nam rzęski i chloroplasty. Wprawdzie lista, nawet z
nimi, jeszcze nie będzie kompletna, ale dla naszego ciągu myślowego wystarczy, jeśli ograniczymy się
do tych najważniejszych typów organelli.
Aby pozostać przy analogii do narządów: rzęski [autor podaje tutaj opis budowy i działania rzęsek,
chociaż później (s. 276) będzie relacjonował hipotezę uzyskania przez komórki wici, które wszak nie
są z rzęskami identyczne (przyp. red. poi.)] porównać można do kończyn istot wyższych. Służą one do
poruszania się tym komórkom, które je mają (nie dotyczy to bowiem oczywiście wszystkich). Ich
rytmiczne i zsynchronizowane ruchy pozwalają owym podobnym do włosów wyrostkom pracować jak
wiosła., dzięki którym komórka swobodnie pływająca w wodzie porusza się stosunkowo szybko. Nie
wymaga uzasadnienia, że takie urządzenie przynosi nieocenione korzyści (przy poszukiwaniu
pokarmu, ale także w ucieczce).
Zaraz zobaczymy, jak z innej strony porównanie rzęsek z kończynami bardzo kuleje, gdy –
wybiegając w naszej opowieści naprzód – krótko spojrzymy na to, co się w dalszym toku ewolucji w
niektórych przypadkach stało z rzęskami. Jedno z najważniejszych i z pewnością najbardziej
rozpowszechnione ich zastosowanie odnajdujemy w tak zwanym nabłonku migawkowym. Wierzchnia
warstwa (nabłonek) błon śluzowych nosa i dróg oddechowych, w dół, aż do najdelikatniejszych
rozgałęzień oskrzeli, utworzona jest u nas i u wielu innych istot żywych z płaskich komórek, których
wolna powierzchnia pokryta jest niezliczonymi krótkimi rzęskami. Na całej długości naszych dróg
oddechowych rytm, w jakim owe mikroskopijne włoski poruszają się tam i z powrotem, tak jest
zsynchronizowany, że po całej śluzowej błonie oddechowej nieustannie przebiegają fale, zawsze w
tym samym kierunku, podobnie jak po kołysanym wiatrem łanie zboża.
Ruch jest przy tym ukierunkowany z dołu ku górze, od wewnątrz ku gardzieli, ustom i nosowi.
Przyczyna jest jasna. Tym sposobem nabłonek migawkowy wyrzuca z płuc kurz i inne obce ciała,
które wtargnęły wraz z powietrzem oddechowym. To, że nałogowi palacze muszą często kaszleć,
między innymi jest związane z tym, że dym szybko uszkadza nabłonek migawkowy, który nie może
wtedy pełnić swojej funkcji oczyszczania. Skutkiem bywają często drobne infekcje błony śluzowej,
zwiększone wytwarzanie śluzu i podrażnienie powodujące kaszel.
To, że rzęski nabłonka migawkowego obecnie także są identyczne z rzęskami swobodnie
pływających jednokomórkowców, jest absolutnie oczywiste. W zasadzie jest przecież obojętne, czy
ktoś wprawia w ruch swobodnie pływającą łódź za pomocą wioseł, czy też łódź się przymocowuje, a
następnie wytwarza prądy w otaczającej ją wodzie – przez wiosłowanie. Komórki nabłonka
migawkowego naszej oddechowej błony śluzowej umieszczone są nieruchomo w wy-ściółce
tkankowej, uderzenia rzęsek nie mogą ich więc ruszyć z miejsca. Za to dzięki swojej aktywności
wytwarzają równomierny przepływ w wilgotnej warstwie powlekającej błonę śluzową i w ten sposób
wyrzucają obce ciała.
Analogia do kończyn zawodzi jednak całkowicie wobec odmiennych, po części zdumiewająco
nowych zastosowań, jakie ewolucja w innych przypadkach znalazła dla rzęsek. Wiele więc przemawia
za tym, że światłoczułe komórki wzrokowe siatkówki u zwierząt wyższych są specjalnie rozwiniętymi
potomkami rzęsek. Do tej pory jest całkowicie nie wyjaśnione, w jaki sposób w ciągu milionów lat
nastąpić mogła taka niespodziewana przemiana funkcji.
Ostatni typ organelli, który musimy tutaj jeszcze omówić, otrzymał nazwę chloroplastów. "Chloros"
po grecku oznacza "zielony". A więc w wolnym przekładzie: chloroplasty są to struktury, które potrafią
wytwarzać zielony barwnik. Chloroplasty są tak duże (bądź co bądź od pięciu do dziesięciu
tysięcznych milimetra średnicy), że można je swobodnie oglądać także przez mikroskop optyczny, a
zatem odebrać również wrażenia kolorystyczne (mikroskop elektronowy dostarcza tylko
fotograficznych powiększeń czarno-białych). Widzi się je więc jako małe, wyraźnie zielono zabarwione
ciałka w kształcie soczewki, znajdujące się w plazmie komórki.
Ważne jest przy tym, że nie wszystkie komórki mają chloroplasty. Rozpowszechnienie tego typu
organelli sięga bowiem do pewnej ściśle określonej i dobrze nam znanej granicy, przebiegającej przez
cały obszar przyrody ożywionej. Chloroplasty zawdzięczają swoją zieloną barwę zawartości chlorofilu,
barwnika liści. Zieleń wszystkich liści, traw, igieł i glonów wywołana jest wyłącznie barwą niezliczonych
drobnych chloroplastów, znajdujących się w komórkach tych i prawie wszystkich innych roślin.
Chloroplasty występują więc tylko w komórkach roślinnych. Właściwie powinno się powiedzieć nawet
odwrotnie: występowanie jednego bądź więcej (zwykle jest ich od dziesięciu do dwudziestu)
chloroplastów w komórce stanowi o tym, że jest ona komórką roślinną. W chloroplastach bowiem
zachodzi ów proces przemiany materii zwany fotosyntezą, który rośliny zielone tak zasadniczo różni
od zwierząt.
Tym samym chloroplasty są owymi organellami, z których komórka roślinna pobiera istotną część
paliwa napędzającego silniki zwane mitochondriami, Chloroplasty wytwarzają to paliwo, wykorzystując
formy energii dostarczanej im dosłownie "bez drutu", bo w postaci fal elektromagnetycznych
emitowanych przez Słońce. Innymi słowy: te nadzwyczaj ważne organelle potrafią wchłaniać w siebie
wypromieniowywane przez Słońce światło i wykorzystywać je jako źródło siły do budowy materiału
organicznego.
Materiał ten budować mogą z wody (pobieranej korzeniami z gleby) i dwutlenku węgla (czerpanego
z atmosfery). Chloroplasty potrafią więc złożyć z tych dwóch prostych nieorganicznych cząsteczek
wiele kompleksowo zbudowanych związków organicznych (przede wszystkim skrobię, ale również
tłuszcze i białka). Jak ogromne jest ich znaczenie, zrozumiemy natychmiast, gdy sobie uzmysłowimy,
że te mikroskopijnie małe zielone organelle są jedynymi na całej Ziemi tworami, które to potrafią.
Zaopatrzenie w materiał organiczny, na który – jako pokarm i materiał budulcowy – zdane są
wszystkie żywe istoty, byłoby w praczasach ustało, gdyby nie istniały chloroplasty, przemieniające
energię światła słonecznego w energię wiązania chemicznego ukrytą w cząsteczkach organicznych.
Wytwarzaną przez nie na całej Ziemi roczną produkcję substancji organicznych ocenia się na ponad
200 miliardów ton. Posiadanie chloroplastów jest tym, co powoduje, że rośliny są niezbędnym
warunkiem całego życia zwierzęcego.
Ludzie i zwierzęta muszą radzić sobie bez chloroplastów (zobaczymy jeszcze, że ma to także i
dobre strony). Nie mogą wiać po prostu żyć ze światła słonecznego. W budowaniu swego ciała i w
żywieniu się są bowiem zdane na istnienie substancji organicznych, których dostarczyć im mogą
wyłącznie rośliny.
A więc jądro, w którym skoncentrowany jest materiał genetyczny, do tego mitochondria i rybosomy,
wreszcie – gdy chodzi o rośliny – jeszcze chloroplasty, a w niektórych przypadkach również rzęski –
oto w przybliżeniu najważniejsze elementy standardowego wyposażenia "nowoczesnej" komórki.
Wszystko razem stanowi już niewątpliwie nadzwyczaj wszechstronną i wyspecjalizowaną organizację
(która zresztą jest w rzeczywistości o wiele bardziej złożona aniżeli to, co zostało tutaj pokrótce
naszkicowane). Mamy wszelkie powody, aby sądzić, że tak wyposażona komórka musi mieć za sobą
długą drogę rozwoju. W takim mniemaniu utwierdza nas także to, że jeszcze dzisiaj istnieje bardzo
wiele prościej, w pewnym stopniu "archaicznie" zbudowanych komórek, które pędzą swój żywot bez
jądra i bez wyraźnie odgraniczonych organelli.
Do tych prymitywnych komórek zaliczają się bakterie i niektóre glony, tak zwane sinice. Ze swą
prostą, prawie nie rozczłonkowaną budową odpowiadają one prawdopodobnie jeszcze dzisiaj w
znacznym stopniu formie w naszym wyobrażeniu właściwej pierwszym w ogóle komórkom. Jeżeli więc
teraz będziemy dalej rekonstruowali ową historię, która rozpoczęła się od "Big-Bangu" i w późniejszym
swoim przebiegu wyłoniła naszą teraźniejszość, musimy sobie w tym miejscu zadać pytanie, w jaki
sposób mógł dokonać się rozwój od bezjądrowych prakomórek do wyżej rozwiniętych typów komórek
z ich odgraniczonym jądrem i wyspecjalizowanymi organellami.
Jest to znowu taki moment, który jeszcze do niedawna otoczony był całkowitą niewiedzą. Do tej
pory mogliśmy jakoś szczęśliwie przezwyciężyć wszystkie przeszkody. Naturalnie, że natrafialiśmy na
mnóstwo luk. Nic w tym dziwnego. Trzeba przecież ciągle pamiętać, że upłynęło zaledwie sto lat, od
kiedy ludziom w ogóle pierwszy raz na myśl przyszło, że musiała istnieć taka historia jak ta, którą
usiłuję tutaj zrelacjonować. I tak jest godne podziwu, że potrafimy dzisiaj jednak odtworzyć w istotnych
zarysach przebieg tych najobszerniejszych spośród wszystkich dziejów.
Jeżeli powiadam, że szczęśliwie przezwyciężyliśmy wszystkie przeszkody, mam na myśli, że dotąd
w żadnym miejscu naszej opowieści nie zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Bez względu na wszystkie nie
rozstrzygnięte pytania i nie znane jeszcze szczegóły potrafiliśmy tam, gdzie brakuje nam dotychczas
dowodów, znaleźć przynajmniej prawdopodobne drogi wyjścia i przekonywające możliwości dalszego
procesu rozwojowego. Nie natrafiliśmy dotąd nigdzie na taki moment, który by w sposób zasadniczy
podważał tezę tej książki. twierdzenie, że historia świata przebiegała tak spójnie i logicznie, iż każdy
następny krok wywodził się nieuchronnie z poprzedzającego, od obłoków wodorowych prapoczątku
zaczynając, a kończąc na powstaniu naszej świadomości, która przejawia obecnie pierwsze oznaki
rozumienia rzeczywistego charakteru tej historii.
Miejsce, do którego dotarliśmy obecnie, jeszcze przed paru laty mogło uchodzić za taki ślepy
zaułek. Od archaicznej bezjądrowej komórki nie ma bowiem żadnego widocznego przejścia do wyżej
rozwiniętego typu z wyspecjalizowanymi organellami. Mogłoby nas to irytować tym bardziej, że jak
wspomniałem, ów archaiczny typ komórki istnieje obecnie. Bakterie i sinice reprezentują go z
niezłomną żywotnością i świeżością. Natomiast wszystkie żyjące istoty wyższe, łącznie z
wielokomórkowymi roślinami i nawet łącznie z większością jednokomórkowców (pierwotniaków),
składają się z komórek wyposażonych "postępowo", jak to poprzednio opisałem. Gdzie więc są formy
przejściowe pomiędzy tymi dwiema konstrukcjami przyrody, które by nam wyjaśniły, jak z
prymitywnych form komórkowych wyłoniły się wyżej rozwinięte? Nikt do tej pory ich nie odnalazł.
Dopiero w ostatnich czasach zaczyna świtać możliwość rozwikłania także tej zagadki. Teraz,
retrospektywnie, przestajemy się dziwić, że owe formy przejściowe, których brak odczuwaliśmy tak
boleśnie, były nie do odnalezienia. Prawdopodobnie bowiem nigdy nie istniały. Według aktualnych
poglądów wydaje się. że następny rodzaj komórki wcale nie rozwinął się z poprzedniego, a pomimo to
ewolucja i tutaj przebiegała w sposób ciągły. Wkroczyła tylko na drogę, o której nikt nie pomyślał.
Tym etapem ewolucji, który prowadził od bezjądrowej prakomórki do udoskonalonego typu komórki
wyższej będziemy musieli się stosunkowo dokładniej zająć w następnych rozdziałach tej książki. Z
pewnością warto to zrobić. Natkniemy się bowiem na nową zasadę historii rozwoju życia na Ziemi, a
bez jej poznania dalszy przebieg, który poprzez "odkrycie" ciepłokrwistości w końcu doprowadzi do
powstania ludzkiego mózgu, pozostałby niezrozumiały.
Dotyczy to zresztą również rozważań ostatniej części tej książki – o przyszłym przebiegu rozwoju,
wybiegającym poza naszą teraźniejszość. Do ich uzasadnienia potrzebne nam będzie również to, co
zrozumiemy dopiero przy bliższym spojrzeniu na swoisty sposób, w jaki powstała komórka wyższa.
Teraz, ex post, okazuje się, że rozwiązanie problemu zostało sformułowane już przed prawie
siedemdziesięciu laty przez rosyjskiego botanika, barona Mereżkowskiego. Co prawda wyłącznie jako
przypuszczenie, jako mniej lub bardziej odważna spekulacja myślowa, na której poparcie w
początkach naszego stulecia nie było absolutnie żadnych dowodów. Nie można wiec mieć za złe, że
ówczesny świat naukowy zareagował obojętnością na tę próbę wyjaśnienia ze strony Rosjanina.
Także w nauce istnieje nadmiar spekulacji i hipotez. To co się liczy, to jedynie dowody.
Mereżkowski wpadł na pomysł, że zawarte w badanych przez niego komórkach roślinnych
chloropla-sty może z pochodzenia wcale nie były organellami a więc prawowitymi częściami komórki,
w których wnętrzu wykonywały swoją fotosyntetyczną działalność. Wyglądem przypominały mu glony
pokrewne wymienionym już przez nas sinicom, a mianowicie pierwotne zielenice. Były to także
bezjądrowe prymitywne jednokomórkowce bez organelli, które jednak już dokonały "odkrycia"
fotosyntezy.
Te pierwotne zielenice nie mają, jak mówiliśmy organelli, a więc także chloroplastów. A może były
one same, w całości, chloroplastami? Skoro Mereżkowski wpadł na tę niezwykle oryginalną myśl,
argumentował dalej mniej więcej tak: fotosynteza jest niezwykle złożonym procesem chemicznym.
Byłoby więc zgodne z zasadą ekonomii w przyrodzie, gdyby przyjąć założenie, że przyroda tylko raz
jeden stworzyła tak trudny do zmontowania mechanizm. Drobniutkie pierwotne zielenice opanowały tę
sztuczkę. Czy można uważać za prawdopodobne, że zupełnie inne twory, a mianowicie chloroplasty,
całkowicie niezależnie od tego nauczyły się raz jeszcze od nowa tego samego trudnego procesu?
Mereżkowski wyciągnął z tego czym prędzej wniosek, że pierwotne zielenice i chloroplasty są ze
sobą identyczne. Rosjanin rozumował dalej, że najwidoczniej szereg innych komórek (które dzięki
temu stały się przodkami dzisiejszych roślin) zawładnęło pierwotnymi zielenicami i wcieliło je w siebie,
aby móc wykorzystać ich aktywność przysparzająca pokarmu. Chloroplasty nie są zatem niczym
innym jak pierwotnymi zielenicami, które w roli niewolników muszą produkować w ciele obcych
komórek substancje pokarmowe.
Rosjanin był tak upojony tym pomysłem, że w sposób bardzo nieostrożny próbował swoją teorią
wytłumaczyć nawet różnice sposobu bytowania roślin i zwierząt. "Przyczyna żądzy krwi u lwa – tak
głosił – sprowadza się w końcu do tego, że zwierzę to musi sobie samo upolować swój pokarm.
Rośliny tylko dlatego są tak zgodne i bierne, że trzymają w swoich komórkach nieprzebraną liczbę
maleńkich zielonych niewolników, którzy za nie spełniają to zadanie."
Koledzy po fachu wyśmiali Mereżkowskiego za jego "fantazjowanie". Niewątpliwie rosyjski botanik
posunął się zbyt daleko w swoich próbach interpretacji. Ale niedawno pojawiły się pierwsze dowody
potwierdzające jego pogląd o pochodzeniu chloroplastów: s ą one istotnie "małymi zielonymi
niewolnikami".
Wstecz / Spis Treści / Dalej

12. KOOPERACJA NA POZIOMIE KOMÓRKOWYM

Jeżeli zechcemy zrozumieć, jak doszło do niewoli chloroplastów, musimy rozejrzeć się nieco
szerzej. Przede wszystkim raz jeszcze trzeba sobie uzmysłowić, jaka była sytuacja w środowisku, w
którym bezjądrowe prakomórki musiały się utrzymać. Pływały one w oceanach młodej Ziemi. Na
suchym lądzie nie byłyby mogły ani powstać, ani przetrwać. Tylko woda stwarzała środowisko, w
którym mogły były zachodzić wszystkie reakcje chemiczne i spotkania na poziomie molekularnym,
niezbędne do powstania najpierw biopolimerów, a potem pierwszych komórek. Poza tym na stałym
lądzie nadfioletowe bombardowanie Słońca było jeszcze tak nielitościwe, że żadna spośród owych
złożonych cząsteczek, na jakich zasadza się życie, nie byłaby tam dostatecznie trwała.
W owych praoceanach pływały więc najrozmaitsze organiczne cząsteczki i polimery, a wreszcie
także powstałe z nich prymitywne komórki, stanowiące pierwsze ziemskie twory, które zaczęły
prowadzić egzystencję mniej lub bardziej od otoczenia odgraniczoną. Potrzebne im do tego energię i
surowce mogły one pierwotnie pobierać zapewne tylko z zasobów wielkich cząsteczek powstałych
abiotycznie w ich otoczeniu. Innymi słowy: pierwsze żywe istoty na Ziemi( zaledwie się pojawiły,
zaczęły pożerać materiał, z którego dopiero co same powstały.
Rozpatrywaliśmy już skomplikowaną kolejność zdarzeń, które doprowadziły do powstania tych
wielkich cząsteczek i polimerów. Musiały upłynąć setki milionów lat, zanim namnożyły się one w
praoceanach do takiego stopnia, by umożliwić połączenie się w pierwsze kompleksy DNA-białko, które
poznaliśmy w roli funkcjonalnych szkieletów najwcześniejszych komórek. Niewątpliwie znacznie
łatwiej było rozłożyć je ponownie, aby do własnych celów wykorzystać zwolnioną przez to energię
wiązań chemicznych. Toteż proces ten przebiegał nieporównywalnie szybciej.
Zatem dalsza mozolna i długotrwała abiotyczna budowa tego rodzaju budulca cząsteczkowego
stanęła teraz prawdopodobnie (po raz pierwszy!) wobec "żarłoczności" żywych komórek. Zgodnie z
logiką należy więc sądzić, że w owej fazie, krótko po powstaniu pierwszych struktur, stężenie
organicznych cząsteczek w praoceanach musiało się znowu gwałtownie zmniejszyć. Mówiąc dobitnie,
pierwsze komórki poczęły podcinać gałąź, na którą się dopiero co z takim trudem dostały.
Pokarmu więc z czasem coraz to ubywało. Proces abiotycznego powstawania nowych cząsteczek
był zbyt trudny i zbyt powolny, aby móc trwale podołać takiemu nie znanemu do tej pory
zapotrzebowaniu. Nad życiem, co się zaledwie ukazało na powierzchni Ziemi, już zawisło
niebezpieczeństwo, które zdawało się nieodwracalne. Fakt, że możemy sobie dzisiaj roztrząsać to
zagadnienie, świadczy o tym, że jakieś wyjście jednak się wreszcie znalazło. Jakież ono było?
Tego też nie wiemy dokładnie. Najbardziej prawdopodobna odpowiedź, jaką dzisiaj na to pytanie
znaleźli uczeni, wiąże się z różnicami, które '– jak wolno się nam domyślać – musiały występować
pomiędzy prakomórkami. Wprawdzie owe pierwsze komórki miały pochodzenie wspólne w tym sensie,
że powstały abiotycznie ("bez rodziców"), ale nie znaczy to, że były jednolite pod względem budowy i
funkcji. Co prawda były wszystkie chyba otoczone błoną jako zewnętrzną powłoką. Bez takiego
odgraniczenia trudno sobie wyobrazić "samodzielną" przemianę materii (to znaczy mniej lub bardziej
niezależną od procesów chemicznych w otoczeniu).
Ale przecież już sam skład chemiczny tych błon dopuszcza znaczne możliwości powstawania
wariantów. A od nich z kolei zależy selekcja, jakiej błona dokonuje spośród cząsteczek wymienianych
między wnętrzem komórki a otoczeniem. Zróżnicowana budowa błon rozmaitych komórek jest zatem
równoznaczna z zasadniczymi różnicami w ich przemianie materii (a tym samym również ich
wydolności funkcjonalnych). Prawdopodobnie w tej pierwszej populacji komórek różnice ich
wyposażenia w protoenzymy były jeszcze większe.
Właściwie to nawet nie mamy pewności, czy wszystkie one pierwotnie działały według zasady
mechanizmu DNA-białko, o którym mówiliśmy. To, że dzisiaj już nie znamy innych komórek, niczego
pod tym względem nie dowodzi. Pragnę podkreślić, że nie jest w żadnym razie niemożliwe,
przeciwnie, jest nawet dosyć prawdopodobne, iż wówczas, na początku wielkiej gry o przetrwanie
zwanej ewolucją, istniały także komórki, które działały według zupełnie odmiennych zasad i dopiero w
toku dalszych etapów rozwojowych musiały odpaść jako zwyciężeni konkurenci, Zobaczymy jeszcze,
że tego rodzaju selekcja, czyli dobór, pozostała po dzień dzisiejszy ową zasadą porządkowania, która
w toku filogenezy doprowadziła do powstawania coraz to nowych, a przede wszystkim coraz wyżej
rozwiniętych form życia. Dlaczego więc nie mielibyśmy założyć takiej zasady konkurencji również przy
pierwszym decydującym kroku tej biologicznej historii?
Pośród wielu rozmaicie zbudowanych i rozmaicie funkcjonujących komórek pierwszej epoki życia
musiały według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdować się również takie, których plazma
zawierała cząsteczki porfiryn. Wspominałem już, że owe związki chemiczne szczególnie łatwo
powstają w sposób abiotyczny (ponieważ ich części składowe najwidoczniej wykazują z przyczyn
zarówno fizycznych, jak i chemicznych duże powinowactwo). Dowodem tego są chociażby
doświadczenia Millera i jego naśladowców, a także sensacyjne odkrycie porfiryn w wolnym
Wszechświecie (zob. przypis na s. 172).
Jeżeli więc porfiryny z tego powodu stosunkowo często występowały pośród cząsteczek w
praoceanach, wolno nam przyjąć, że zostały one użyte przez niektóre z podówczas powstałych
komórek jako materiał budulcowy. Działo się to znowu zupełnie przypadkowo i zrazu było bez
znaczenia. Nabrało go jednak natychmiast, skoro tylko rozpoczął się pierwszy ogólnoziemski kryzys
pokarmowy – wskutek zaburzenia równowagi między abiotyczną dostawą nowych organicznych
cząsteczek a zapotrzebowaniem na nie ze strony dopiero co powstałych komórek.
Porfiryny bowiem, znowu całkowicie przypadkowo, wykazują zdolność do absorbowania,
"połykania" światła w widzialnym zakresie widma (a więc właśnie w tym zakresie, który prawie w
każdych warunkach atmosferycznych dociera bez przeszkód do powierzchni Ziemi). A ponieważ
światło, podobnie jak wszystkie fale elektromagnetyczne, nie jest niczym innym jak szczególną formą
energii, oznacza to, że cząsteczki porfiryn mogą wchłaniać w siebie energię zawartą w widzialnym
promieniowaniu Słońca.
Wobec tego nagle zabłysła nieoczekiwana szansa dla komórek, które przypadkowo zawierały
cząsteczki porfiryn. Ich do tej pory całkowicie nie znacząca właściwość (zawartość porfiryn) zamieniła
się teraz nagle w wyniku radykalnej zmiany warunków środowiska w decydującą przewagę. (Jest to
mechanizm typowy, który do dzisiejszego dnia napędza ewolucję!) W czasie gdy ich bezporfirynowe
koleżanki były wszystkie zagrożone śmiercią głodową i niewątpliwie tam, gdzie tylko pojawiła się
okazja, zaczynały jedna drugą pożerać, owe komórki były jedynymi, które dysponowały dodatkowym
źródłem energii. Mówiąc obrazowo, znalazły się nagle w sytuacji tych nielicznych uprzywilejowanych,
którzy w czasie klęski głodu otrzymują paczki żywnościowe, przysyłane przez zagraniczną organizację
opiekuńczą.
Gdyż – nawet nie zastanawiając się nad tym, w jaki sposób owi szczęśliwi posiadacze porfiryn
mogli byli wykorzystać dostarczaną im bezpłatnie przez Słońce energię świetlną – możemy być
zupełnie pewni, że z tej sytuacji wyciągnęli dla siebie korzyść. Tak pobierana energia pozwalała im
przecież oszczędzać konwencjonalnie pochłaniany pokarm. Jest to zupełnie niewątpliwe, zgodne z
zasadą fizycznego prawa zachowania energii. A prawa te dotyczą również organizmów żywych.
Gdyby tak nie było, nie bylibyśmy zdani na odżywianie się.
Dla naszego toku myślowego bardzo jest korzystne, że możemy tutaj zastosować to prawo, nikt
bowiem do tej pory nie wie dokładnie, jakie to procesy chemiczne pozwoliły spożytkować energię
świetlną komórkom zawierającym porfiryny. Pomimo badań trwających przez dziesiątki lat nie został
również całkowicie wyjaśniony tak ważny dla życia proces fotosyntezy, który rozwinął się do dnia
dzisiejszego z owych prymitywnych zaczątków. Ale z wymienionych już powodów możemy pomimo to
być pewni, że w opisanym współzawodnictwie także dla ówczesnych prymitywnych "połykaczy
światła" otwarła się nagle nowa droga żywienia.
Pierwsze komórki, które dysponowały nową techniką, prawdopodobnie nie uniezależniły się dzięki
niej od żywienia się materiałem organicznym w takim stopniu, jak to miało nastąpić później u
rozwiniętych w pełni roślin. Był to przecież zaledwie pierwszy krok. Ale jakkolwiek mała była korzyść,
w opisanych warunkach zapewniła ona decydującą przewagę. Podczas gdy liczba wszystkich innych
komórek prawdopodobnie musiała z braku pokarmu coraz bardziej spadać, ten typ komórki zaczął się
rozmnażać.
Tym samym coraz częstsze stawały się także przypadki, gdy bezporfirynowe komórki pożerały
takie, które zawierały porfiryny. Mogło się to dziać w takiej formie, jaką jeszcze obecnie napotykamy
pośród jednokomórkowców, a mianowicie przez to, że pochłaniały one zdobycz jako całość przez
szparę w swojej błonie, magazynowały ją w swym plazmatycznym ciele, a potem przystępowały do
rozpuszczania jej, aby włączyć do własnej przemiany materii potrzebne jako pokarm cząsteczki ofiary.
Prawdopodobnie tak właśnie stało się podówczas' niezliczoną ilość razy.
Ale musiała także zajść pewna liczba, może bardzo niewiele, takich przypadków, kiedy proces
przebiegał inaczej. Kiedy owe, zapewne znacznie drobniejsze (inaczej nie mogłyby przecież zostać w
opisany sposób pokonane) komórki zawierające porfiryny również bywały połykane i przejmowane
przez plazmę komórek większych i kiedy na tym rzecz się kończyła. Z jakichś przyczyn, na skutek
jakichś zbiegów okoliczności, komórka zdobyczna w tych wyjątkowych, rzadkich wypadkach (a może
w ogóle tylko w jednym wypadku?) nie została rozpuszczona. Może komórce, która ją pożarła,
zabrakło akurat enzymu potrzebnego do zniszczenia błony komórki z porfiryną.
Całość znowu była skutkiem przypadkowego zbiegu rozmaitych okoliczności. Milion razy zdobycz
była trawiona. Ten jeden raz to nie nastąpiło. I znowu w tym jednym wyjątkowym przypadku brak
enzymu polującej na zdobycz komórki stał się niespodziewanie punktem wyjścia do decydującego
kroku w ewolucji: drobny upolowany organizm wciągnięty przez większą komórkę do jej plazmy
utrzymał się przy życiu. Nadal więc przemieniał światło słoneczne w energię wiązań chemicznych za
pomocą swoich cząsteczek porfiryn, tak jak to miał w zwyczaju. Przez to owa niestrawna zdobycz
nabrała dla łowcy zupełnie nowej wartości. Ten jeden decydujący raz nie złowił on zwykłego pokarmu,
który go tylko przejściowo nasycił, lecz zdobył kapitał, który od tej chwili bieżąco procentował.
Wielu uczonych sądzi obecnie, że mniej więcej w ten sposób powstała pierwsza komórka roślinna.
Pierwsza komórka, która była w stanie uchronić ziemskie życie przed bezpośrednio grożącą mu
śmiercią głodową, ponieważ dla uzyskania pokarmu dostarczającego energii nie była (w każdym razie
nie wyłącznie) zdana na coraz skąpiej występujące cząsteczki organiczne swego otoczenia; sama
potrafiła przez wykorzystanie światła słonecznego budować z nieorganicznego materiału te konieczne
do życia cząsteczki.
Teraz wytworzył się nowy stan równowagi: zarówno same komórki porfirynowe jak i "właścicielki
niewolników" mogły rozmnażać się bez przeszkód również w środowisku stopniowo coraz uboższym
w zwykły pokarm. Stały się one protoplastami pierwotnych zielenic i dzisiejszych roślin. A w miarę jak
wzrastała ich liczba, pojawiła się znowu szansa przetrwania dla niektórych innych jeszcze komórek
typu "bezporfirynowego". Dotyczyło to w każdym razie tych, które potrafiły w porę wyspecjalizować się
w czysto rozbójniczym bytowaniu i zaanektować "połykaczy światła" jako swój standardowy pokarm.
Wydaje się, że w taki sposób powstali podówczas pierwsi przodkowie wszystkich obecnych
zwierząt (a więc także naszych własnych praojców). Jesteśmy wobec tego dalekimi potomkami
komórek, które w owym czasie najpierw zostały przez rozwój skrzywdzone, bo nie dopuszczone do
postępu osiąganego przez wcielanie komórek z porfirynami. Ci nasi protoplasci tylko dlatego
przetrwali, że jako pokarm zaczęli wykorzystywać żywą substancję organiczną. Zrazu były to
wprawdzie przede wszystkim ciała komórek roślinnych połykających światło. Ale prawdopodobnie nie
trwało zbyt długo, gdy ów "zwierzęcy" typ komórki, koleją rzeczy zmuszony do prowadzenia
egzystencji rozbójniczej, odkrył, że bliźni także stanowią zdatny do użytku pokarm.
Pozostały więc tylko pierwotne zielenice, dalej te komórki, które je w siebie wcieliły jako
chloroplasty, oraz komórki bezporfirynowe, odżywiające się innymi żywymi komórkami. Wszystkie inne
komórki i biologiczne struktury owej pierwszej godziny musiały zapewne podówczas zginąć z braku
pożywienia. Nie pozostał po nich żaden ślad. Znikły w Hadesie wraz z niezliczonymi zarodkami życia,
o których Pascual Jordan twierdzi, że nigdy nie istniały.
Taki tok myślowy może nasuwać nam przypuszczenie, że już wówczas, gdy przed trzema i pół
miliardami lat życie dopiero zaczynało się pienić na Ziemi, zapadła pewna decyzja, której
konsekwencje wyciskają zasadnicze piętno na naszym obecnym zachowaniu i dzisiejszym
społeczeństwie. Przymus posługiwania się innymi żyjącymi organizmami jako pokarmem mógł bardzo
łatwo stać się zarodkiem wszystkich późniejszych form agresywności. Może taki bieg spraw i
wypływające z niego skutki pozwolą nam nawet łatwiej zrozumieć, dlaczego pozbawienie pożywienia i
skłonność do agresji tak mocno są ze sobą związane. Krąg się zamyka, gdy pomyślimy o tym, że
ostateczne rozwiązanie problemu wyżywienia świata zostanie znalezione dopiero wtedy, gdy
tajemnica fotosyntezy będzie całkowicie wyjaśniona naukowo.
Ludzkość tak się dzisiaj rozrosła, że równowaga pomiędzy dostawą pokarmu organicznego a
wzrastającym zapotrzebowaniem zaczyna znowu ulegać zaburzeniom (po raz pierwszy od trzech i pół
miliarda lat). Dzisiaj również jedynym wyjściem jest jak najprędzej nauczyć się wykorzystywania
energii słonecznej do produkcji żywności. Gdy rozwiążemy zagadkę fotosyntezy, będziemy mogli – z
"opóźnieniem" kilku miliardów lat – powtórzyć dzięki środkom techniki ów krok, który najdawniejsze
pierwotne zielenice postawiły już przed tylu laty. Będziemy mogli uniezależnić się od zwierzęcego i
roślinnego pożywienia i sami wytwarzać żywność organiczną zasadniczo w dowolnych ilościach – z
wody, atmosferycznego dwutlenku węgla i niektórych minerałów glebowych. Czy świadczyłoby o
nadmiarze optymizmu, gdybyśmy wierzyli, że taka możliwość nie tylko uwolni ludzkość raz na zawsze
od wszelkich kłopotów żywnościowych, ale także że związane z tym oswobodzenie od rozbójniczego
sposobu odżywiania się ułatwi jej usunięcie nadmiernej skłonności do agresji, której wzrost napawa
nas obecnie tak wielką troską?
Z drugiej strony ogromna, trwająca miliardy lat droga okrężna, która w takim wypadku
doprowadziłaby nas w końcu znowu do tego prastarego rozwiązania, na pewno nie była daremna.
Niewyobrażalnie długi "czas bezchloroplastowy" wymusił na rozwoju zwierząt, a tym samym i naszym,
nieprzebraną liczbę skomplikowanych funkcji i wydolności (z tego punktu widzenia prawie wszystkie
zdają się funkcjami zastępczymi i wydolnościami okrężnymi), z których rośliny, żyjące jako
"właścicielki niewolników", mogły śmiało zrezygnować. Gdy sobie przypomnimy zdanie barona
Mereżkowskłego, musimy stwierdzić, że lew różni się od rośliny nie tylko swoją żądzą krwi, ale w nie
mniejszym stopniu swoją ruchliwością, swymi narządami zmysłów, swoją "świadomością", wreszcie
zdolnością szybkiego reagowania na zmiany otoczenia, a szybkość tę zapewnia wyłącznie
przewodnictwo nerwowe istoty ciepłokrwistej oddychającej tlenem.
Od pewnego czasu istnieją uchwytne wskazania, że droga rozwojowa, którą na tych ostatnich
stronach naszkicowałem, jest czymś więcej niż tylko niestworzoną bajką. Badania ostatnich lat
dostarczają wciąż nowych informacji wspierających pogląd, że zdarzenia mogły istotnie tak wówczas
przebiegać. Jedną z największych rewelacji jest sposób, w jaki żyjący dzisiaj jeszcze
jednokomórkowiec – pantofelek Paramecium bursaria – postępuje z glonami Chlorella (potomkami
owych pierwotnych zielenic).
Paramecium bursaria ma te wszystkie organelle, które z komórki czynią twór nowoczesny i wysoko
rozwinięty. Ale nie ma chloroplastów. Aby się odżywiać, jest więc skazane na obecność organicznych
cząsteczek jako pokarmu. Nie potrafi sam budować ich z substancji nieorganicznych. Jest zatem
zwierzęciem – gdybyśmy chcieli przyjąć za punkt wyjścia dychotomiczny podział przyrody ożywionej
na królestwo roślin i królestwo zwierząt.1 Tymczasem dokładne obserwacje tego jednokomórkowca
wykazały, że takie etykietki bardzo wątłe miewają podstawy.
To dziwaczne zwierzątko, pantofelek, nauczyło się bowiem wciągania w siebie określonej liczby
chlorelli, które pomagają mu w wyżywieniu. Liczba wciąganych glonów (zwykle trzydzieści do
czterdziestu) jest najwyraźniej utrwalona dziedzicznie w zależności od typu pantofelka. Pewne
ciekawe doświadczenia dowodzą, że w tym przypadku nie o chloroplasty chodzi, lecz wyraźnie nadal
o samodzielne zielone glony.
Uczonym udało się pod mikroskopem ostrożnie wydobyć drobne zielone ciałka z żyjącego
pantofelka. Żaden ze składników dzisiejszej komórki roślinnej nie przeżyłby takiego zabiegu.
Tymczasem co się okazuje: Paramecium bursaria dalej rozwijało się wspaniale, a wyswobodzone zeń
zielone ciałka również rosły, żywiły się i rozmnażały. Były to właśnie samodzielne Monera, a
mianowicie glony Chlorella, a nie żadne samodzielne organelle.
Następne interesujące odkrycie polegało na stwierdzeniu, że pozbawiony swoich glonów
pantofelek tylko dopóty się rozwijał i mógł rozmnażać przez podział, dopóki miał w swoim otoczeniu
dostatecznie dużo organicznego pożywienia. Gdy eksperymentatorzy przestawali dostarczać mu
takiego pokarmu – umierał śmiercią głodową. Pozornie nie ma w tym nic szczególnego. Tymczasem
wynik ten natychmiast się zmienia, skoro tylko do roztworu, w którym pływa pantofelek, wprowadza się
ów typ chlorelli, w jakim dane Paramecium bursaria się wyspecjalizowało. Przy pierwszym kontakcie
pantofelek od razu pochłania jeden glon. I nawet jeśli jest najbardziej wygłodniały, nie trawi go.
Przeciwnie, glon doskonale się rozwija, a po krótkim czasie zaczyna się nawet w plazmie pantofelka
rozmnażać przez podział.
Najbardziej zdumiewający jest ostatni rezultat doświadczenia. Wygląda nieomal na to, że
pantofelek umie liczyć: pochłonięta chlorella w opisywanym doświadczeniu dzieli się bowiem
dokładnie dopóty, dopóki nie powstanie liczba "niewolników" charakterystyczna dla danego typu
Paramecium. Z tą chwilą rozmnażanie ustaje. Musimy więc założyć, że jakieś sterujące rozkazy
pantofelka (prawdopodobnie i w tym wypadku przekazywane przez specjalne enzymy) regulują
rozmnażanie się pochłoniętych glonów stosownie do jego własnych potrzeb. Nie musimy chyba
dodawać, że zasiedlony "przepisową" liczbą chlorelli pantofelek może naturalnie przetrzymać bez
trudności okres braków pokarmowych. Dzięki swym foto-syntetycznym zdolnościom jego "niewolnicy"
troszczą się w dostatecznym stopniu o wytwarzanie potrzebnych materiałów podstawowych. Ciekawe
wreszcie jest, że taki pantofelek, który już wszedł w posiadanie typowej dla siebie liczby glonów, nie
tylko pochłania, ale bez żadnych oporów trawi nowe chlorelle, gdy na nie natrafi. Widocznie znajduje
on jakoś chemicznie swoich "stałych lokatorów", aby móc ich odróżnić od normalnej zdobyczy.
Dzięki temu przykładowi biologowie uzyskali więc pewien model, który nam dzisiaj jeszcze
poglądowo ukazuje, jak przebiegał ten etap ewolucji, który od bezjądrowych prakomórek doprowadził
do komórek wyższych wyposażonych w organelle. Decydującą różnicą pomiędzy tą drogą dalszego
rozwoju a drogą, której się tak długo daremnie poszukiwało, jest to, że wyżej zorganizowane komórki
nie są – jak można było sądzić – lepiej rozwiniętymi bezpośrednimi potomkami bezjądrowych
prakomórek, lecz są rezultatem jak gdyby symbiotycznego połączenia rozmaitych prakomórek o
różnym wyspecjalizowaniu funkcji i wydolności.
Retrospektywnie znowu nietrudno zrozumieć, że prościej i łatwiej było przebyć taką drogę niż w
ciągu całych pokoleń dążyć do wytwarzania, jednej za drugą, rozmaitych funkcji i wydolności w
komórkach tego samego rodzaju. Ta zastosowana przez przyrodę metoda przypomina trochę
nowoczesne metody budowy domów z elementów prefabrykowanych. Komórki, które potrafią się w
swojej funkcji uzupełniać, łączą się i zaczynają współdziałać. W ten sposób prakomórka mogła nabyć
określonych wydolności całkowicie gotowych ("prefabrykowanych"), w postaci wyspecjalizowanej
komórki siostrzanej, unikając konieczności przejścia mozolnego (i niepewnego) procesu wykształcania
samej wszystkich funkcji (bądź rezygnowania z nich). Zobaczymy jeszcze, że opisana tu historia
powstania dotyczy nie tylko chloroplastów, lecz prawdopodobnie również innych organelli
komórkowych.
Istnieje jeszcze jedno odkrycie, które pozwala hipotezę, że wszystko właśnie tak przebiegało,
uważać dzisiaj prawie za dowiedzioną. W ostatnich latach znaleziono w chloroplastach komórek
wyższych (zresztą także już i w mitochondriach) takie DNA, które różnią się od DNA komórki, do jakiej
przynależy dana organella. Zdaniem większości naukowców odkrycie to stanowi ostateczny dowód na
to, że co najmniej te dwie organelle musiały pierwotnie być samodzielnie żyjącymi komórkami. Tylko
wtedy bowiem, jeżeli takie jest ich pochodzenie, a nie są one same jedynie budulcem, można
zrozumieć to, że zawierają w sobie własny plan budowy, odmienny od planu obejmującej je komórki.
W tym miejscu trzeba chyba zwrócić uwagę, że twierdzenie, jakoby organelle komórkowe
prowadziły "żywot niewolniczy", jest nieco przesadzonym dramatyzowaniem sytuacji. Jak bardzo
jednostronne byłoby takie stanowisko, wynika pośrednio także z doświadczeń nad Paramecium
bursaria. Ten jednokomórkowiec dlatego przecież stał się tak radośnie przez biologów przyjętym
przypadkiem modelowym, że jego składniki – a więc samo Paramecium i zawarte w nim chloroplasty –
można utrzymać przy życiu również w stanie rozdzielonym. Już to świadczy o charakterze tych
chloroplastów jako pierwotnie samodzielnych glonów. Znalezienie zaś tego dowodu dlatego trwało tak
bardzo długo, że możliwość takiego dzielenia jest rzeczą wyjątkową.
We wszystkich innych badanych do tej pory przypadkach – a uczeni przeprowadzali od czasów
Mereżkowskiego wciąż od nowa takie doświadczenia – po dokonaniu rozdziału ginie w najkrótszym
czasie nie tylko komórka, ale także izolowana organella. Mówiliśmy już o tym, że chloroplasty,
rybosomy i mitochondria jako odwirowana frakcja komórkowa dają się do celów badawczych utrzymać
przy życiu tylko przejściowo.
Żadna organella dzisiejszej komórki nie potrafi już prowadzić prawdziwie samodzielnego życia,
żywić się i rozmnażać o własnych siłach. Z tego wolno wnioskować, że organella dawno potrafiła dla
siebie wyciągnąć korzyści z nowej sytuacji. Podobnie jak pasożyt, zrezygnowała z podtrzymywania
wielu ważnych dla życia funkcji, w związku z czym w zakresie tych funkcji pasożytuje na swoim
"gospodarzu". Co prawda nie możemy dzisiaj jeszcze powiedzieć, o jakie funkcje tu konkretnie chodzi.
Jednakże to, że zapewne tak jest, wynika logicznie z faktu, że żadna organella nie jest już zdolna do
samodzielnego bytowania.
Tymczasem użyte w tym miejscu pojęcie pasożytnictwa jest wyrazem jednostronnego i
nieobiektywne-go spojrzenia na sytuację i efektem niedopuszczalnej oceny, której ofiarą pada tym
razem organella. Przecież organella także służy żywicielowi przez swoją fotosyntetyzującą
działalność. Ze związku korzystają więc obaj uczestnicy. Taką formę kooperacji biolog określa mianem
symbiozy. Zgodnie więc z poglądem, który w świetle opisanych tutaj najnowszych osiągnięć nauki
zaczyna przeważać, komórki "postępowe" są rezultatem symbiotycznego połączenia się różnorakich
wyspecjalizowanych komórek bezjądrowych.
Teraz muszę jeszcze na dowód, że sprawa nie dotyczy wyłącznie chloroplastów, krótko
zrelacjonować, co – jak nam się zdaje – wiemy już o powstaniu innych organelli komórkowych. W tym
celu możemy znowu nawiązać do konkretnej historycznej sytuacji, jaką hipotetycznie przyjęliśmy dla
praoceanów w owej epoce.
Opis tej sytuacji przerwaliśmy w momencie, gdy pierwszy globalny kryzys żywnościowy został
przezwyciężony dzięki masowemu pojawieniu się pierwszych typów komórek zawierających
chloroplasty. Stwierdziliśmy także, że ich tak szybko osiągnięta przewaga otworzyła nowe możliwości
życia innemu typowi komórek, a mianowicie tym komórkom bez chloroplastów, które dotąd jeszcze nie
były zginęły z głodu i w porę przestawiły się na rozbójniczy sposób odżywiania.
Tymczasem tak szczęśliwe pojawienie się nowego pokarmu pociągnęło za sobą również nowe
problemy. Pokarm ów nie nadawał się już do tak prostego i biernego połykania w każdej chwili jak
nieożywione, abiotycznie powstałe wielkie cząsteczki, które do tej pory stanowiły pożywienie. Wiele
roślinnych jednokomórkowców na pewno było już wtedy bardzo żwawych i ruchliwych, na przykład
glony wyposażone w biczykowate cienkie wici, bakterie obsadzone rzęskami albo też takie, które
skręcone w kształcie korkociągu posuwały się naprzód obrotowym lub wijącym się ruchem.
Znowu zmieniło się środowisko – ważne jest bardzo, abyśmy na ten aspekt zwrócili szczególną
uwagę! – tym razem w sensie decydującej zmiany właściwości, cechujących niezbędny do życia
pokarm. Stał się on bowiem ruchomy. Aby skutecznie upolować taką zdobycz, trzeba było samemu
być ruchliwym. Zmiana środowiska była równoznaczna z nowym wymaganiem, z przymusem
rozwinięcia nowej cechy, nabycia nie posiadanej dotąd zdolności – pod groźbą zagłady.
Na cóż się mogła przydać największej komórce jej przewaga, jeżeli zdobycz po prostu od niej
odpływała? W owej fazie znowu pomarły niezliczone komórki, ponieważ ich predyspozycje już nie
odpowiadały nowo powstałym właściwościom pokarmu, ponieważ nie potrafiły dostosować się do tej
zmiany środowiska. Jednakże i tym razem pewnej liczbie komórek – chociaż według wszelkiego
prawdopodobieństwa znowu bardzo nieznacznej – udało się w porę przestawić. Uzyskały one pewne
narzędzie, które umożliwiło im szybkie poruszanie się, a tym samym skuteczny pościg za umykającą
zdobyczą; narzędziem tym były wici.
Te organelle również nie zostały wytworzone stopniowo przez komórki, które dzisiaj je mają, w toku
trudnego i powolnego procesu rozwoju, lecz zostały nabyte jako "gotowa jednostka", według zasady
symbiotycznego współdziałania. Partnerkami, które w tym wypadku wniosły tę potrzebną wydolność
do społeczności, były krętki (Spirochaeteae). Tak biologowie nazywają owe drobne bezjądrowe
bakterie, zbudowane na podobieństwo korkociągu, posuwające się ruchem obrotowym i wijącym.
Także w tym wypadku obie strony zyskały na tej kooperacji. Głodna komórka, do której powierzchni
po raz pierwszy przywarł krętek, nagle została wprowadzona w ruch dostatecznie szybki na to, aby
zwiększyć jej szansę przy poszukiwaniu pokarmu. Małe krętki zaś mogły się teraz odżywiać
szczątkami komórek, które były zbyt duże na to, aby spirochety mogły same sobie dać z nimi radę.
Zresztą dla tego przypadku nabycia wici odnaleziono tymczasem również formy przejściowe wśród
obecnie żyjących jednokomórkowców. Ponadto za wiarygodnością tej drogi rozwoju przemawiają
odkryte przy zastosowaniu mikroskopu elektronowego zbieżności w ultrastrukturze wici i dzisiaj
jeszcze wolno żyjących krętków.
Wreszcie ostatni przykład tej zasady kooperatywnego łączenia się na poziomie komórkowym.
Dotyczy on mitochondriów i jest może pod pewnymi względami (w każdym razie z naszego ludzkiego
punktu widzenia) najważniejszy. Przypominamy: mitochondria są to organelle, które nazywa się także
"silnikami komórki", ponieważ zachodzą w nich procesy oddychania dostarczające energii. Przecież
oddychanie oznacza "spalanie", bądź, mówiąc ściślej językiem chemii: rozkład – za pomocą tlenu –
cząsteczek większych (przede wszystkim cukru gronowego) na mniejsze (mianowicie wodę i CO 2)
przy jednoczesnym uzyskaniu uwalniającej się energii wiązań.
Ale cóż miały teraz robić mitochondria (potrafią one – jak widzimy – uwolnić energię przy użyciu
tlenu) w praatmosferze, w której – jak to szeroko omawialiśmy – w ogóle nie było wolnego tlenu?
Gdzie nawet nie powinno było być wcale wolnego tlenu, gdyż jego utleniająca siła nie byłaby dopuściła
do powstania tych wszystkich wielkich cząsteczek i biopolimerów, które pozwoliły osiągnąć ten etap,
do jakiego doszliśmy obecnie?
Gdy zadamy sobie takie pytanie, rozumiemy od razu, że również mitochondria musiały być znowu
jakąś odpowiedzią na zmianę warunków środowiska; przystosowawczą reakcją dopiero co powstałego
życia na nowe wyzwanie; kryzysem, który domagał się właściwej odpowiedzi, ponieważ alternatywą
byłaby nieuchronna zagłada. Wszystko, czego wolno nam się dzisiaj z różnych uzasadnionych
przyczyn domyślać w kwestii powstania mitochondriów, przemawia za słusznością tej hipotezy.
Wygląda na to, jakoby mitochondria stanowiły odpowiedź na śmiertelne, zagrażające wszelkiemu
życiu niebezpieczeństwo ze strony innego typu organelli, o jakim właśnie mówiliśmy – ze strony
chloroplastów.
Dla lepszego rozumienia trzeba w tym miejscu znowu wtrącić małą dygresję. Musimy się bowiem
przynajmniej krótko zająć zagadnieniem, skąd właściwie czerpały swoją energię życiową komórki w
beztlenowej jeszcze praatmosferze. Odpowiedź jest stosunkowo prosta, istnieją bowiem do dziś
potomkowie owych pierwotnych żyjących beztlenowe (anaerobowych) komórek. Możemy więc
szczegółowo badać ich przemianę materii. Wynik: beztlenowce zdobywają energię napadową nie
przez oddychanie tlenowe, lecz (abstrahując od wyjątków) przez proces rozkładu określany jako
"fermentacja".
Cząsteczką typową, o stosunkowo dużej energii wiązań, a jednocześnie łatwo rozkładającą się,
jest cukier gronowy – glukoza. Toteż glukoza jest jednym z najważniejszych i najbardziej
rozpowszechnionych środków spożywczych. Do rozkładu glukozy komórka niekoniecznie potrzebuje
tlenu. Nawet dzisiejsze tlenowce załatwiają wciąż jeszcze pierwszy etap rozkładu glukozy beztlenowe,
a dopiero potem przechodzą do spalania tlenowego.
Wszystkie żyjące komórki bowiem rozkładają glukozą (podobnie jak inne służące za pokarm
cząsteczki) "na raty", w wielu kolejno po sobie następujących etapach. W pierwszej chwili wydaje się
to niepotrzebnym utrudnieniem. Ale trzeba sobie uzmysłowić, że gwałtowny, następujący jednorazowo
rozkład cząsteczki glukozy na jego produkty, wodę i dwutlenek węgla, wyzwoliłby tak znaczną ilość
ciepła, że żadna żywa komórka nie zniosłaby tego. Dlatego komórki się nie śpieszą. Każda z naszych
komórek rozkłada "pokarm energetyczny", glukozę, w ciągu nie mniej niż dwóch tuzinów kolejno po
sobie następujących stadiów. Każdy z nich wyzwalany jest, w wiadomy nam już sposób, przez własny
enzym. Umożliwia to komórce kontrolę nad tempem rozkładu, a tym samym nad uwalnianiem energii
chemicznej rozkładanej cząsteczki, ponadto nie dopuszcza, aby rozkład glukozy biegł jak reakcja
łańcuchowa.
Mniej więcej dziesięć pierwszych etapów cząstkowych przebiega anaerobowo, beztlenowe,
również w komórce organizmu oddychającego tlenem. W tym procesie glukoza jest jednak rozkładana
tylko do stanu produktu przejściowego, tak zwanego kwasu pirogronowego. Bez tlenu rozkład w tym
miejscu ustaje. Dalszy rozkład, a tym samym uwolnienie energii chemicznej wciąż jeszcze zawartej w
kwasie pirogronowym, możliwy jest tylko przy udziale tlenu. Ta pierwsza, beztlenowa faza oddychania
jest identyczna z procesem, który biochemik nazywa fermentacją.
Jest to, gdy się zastanowimy, niezwykle pouczające stwierdzenie. Uzupełnia je odkrycie, że ten
pierwszy etap rozkładu cukru gronowego nie odbywa się w mitochondriach, lecz w bezorganellowych
("archaicznych") obszarach plazmy komórkowej. Wreszcie ów częściowy rozkład, przebiegający
według zasady fermentacji anaerobowej, jest identyczny z procesem przemiany materii, z którego
większość żyjących jeszcze dzisiaj beztlenowców czerpie swą energię napędową. Tyle tylko potrafią.
Doprowadzają wyłącznie do wytworzenia kwasu pirogronowego (bądź substancji pokrewnych). Dalej
nie umieją już wykorzystać cukru gronowego jako pokarmu. Jest to bowiem niemożliwe bez tlenu.
Wszystkie te odkrycia pozwalają wysnuć wniosek, że proces przemiany materii zwany fermentacją
jest najstarszą, pierwotną formą rozkładu glukozy. On to pomagał odżywiać się prakomórkom
dostosowanym do beztlenowej atmosfery. To, że wskutek takiego niepełnego rozkładu wykorzystanie
pożywienia było bardzo niedoskonałe, nie odgrywało żadnej roli, dopóki istniały dostateczne ilości
pokarmów, a funkcje komórek nie zużywały zbyt wiele energii.
Tymczasem warunki ponownie się zmieniły. "Świat, który sam jest skończony i ciągle się zmienia,
nie może wszak mieścić w sobie ani nieskończoności, ani trwałości" (zob. s. 78). Jeżeli w sferze
kosmicznej, gdzie działają "tylko" siły fizyczne, nie istnieje żadna równowaga, jakżeż moglibyśmy
założyć utrzymanie się jej na powierzchni ziemskiej w owych warunkach, które stały się tak niezwykle
skomplikowane?
To, że porządek tym razem wyrwał się z zawiasów, przypisać trzeba działalności chloroplastów.
Opisałem już, jak pojawienie się ich uratowało komórki praczasów od zagłady wskutek braku
pokarmu; wspomniałem także, że spełniają one po dziś dzień tę niezbędną funkcję bieżącej dostawy
pożywienia. Jak każda rzecz, również działalność chloroplastów ma dwa oblicza. Fotosynteza nie
tylko stała się sposobem czerpania i magazynowania energii, lecz jednocześnie – jak każdy inny
proces przemiany materii – wytwarzała produkty rozkładu.
Zrazu nie stanowiło to żadnego problemu. Pierwsze, wstępne szczeble przemiany energii
promienistej w chemiczną, znacznie prymitywniejsze i oczywiście mniej wydajne aniżeli w pełni
rozwinięta fotosynteza epok późniejszych, jeszcze nie wytwarzały produktów rozkładu, które
powodowałyby zmiany w otoczeniu. Ale w ciągu dalszych milionów lat stopniowo pojawiały się nowe
wciąż i coraz efektywniej pracujące typy chloroplastów. Na ostatnim szczeblu postępu, który został
wreszcie osiągnięty zapewne dopiero po bardzo długim okresie rozwoju, niezbędny do procesu
fotosyntezy wodór wytwarzały same chloroplasty przez rozkład cząsteczek wody (H2O).
Osiągnięta tym samym nowoczesna forma fotosyntezy zdaje się optymalnie wykorzystywać ten
sposób zdobywania energii. O ile nam wiadomo, nie mógł on już do dnia dzisiejszego być jakoś
zasadniczo udoskonalony. O jego efektywności mówi ponadto sukces, który na tym ostatnim etapie
osiągnęły komórki, a który odczytujemy z bardzo starych skamieniałości. Wynalazek fotosyntezy w jej
ostatecznej postaci doprowadził do gwałtownego rozmnożenia się pierwotnych zielenic, a o
rozmiarach tego rozrostu świadczą dzisiaj imponujące osady powstałe z ich szczątków. Jednakże
swoisty proces, który stał się przyczyną tego sukcesu, wydzielał tlen jako produkt rozkładu. Pierwotne
zielenice i utworzone z nich chloroplasty rozkładały, jak mówiłem, wodę na jej części składowe.
Wodoru potrzebowały do fotosyntezy. Tlen pozostał. Chloroplasty nie miały dlań zastosowania.
Zatem pojawienie się w pełni dojrzałych chloroplastów oznaczało początek końca atmosfery
pierwotnej. Skoro w takiej masie, do jakiej rozmnożyły się w związku z odniesionym sukcesem,
produkowały one wolny tlen, to ów nie znany dotąd gaz musiał się odtąd nagromadzać w atmosferze.
Od tego momentu zawartość tlenu w atmosferze ziemskiej musiała wzrastać stale i niepowstrzymanie.
Skutkiem było zagrożenie na skalę światową wszystkich dotąd powstałych form życia. Nie było ani
jednego organizmu przygotowanego na pojawienie się tlenu, który występował przedtem w znikomych
ilościach. Sprawa była tym drażliwsza, że tlen dzięki swej znacznej aktywności chemicznej groził
zaatakowaniem w najkrótszym czasie wszelkiej substancji organicznej. Dotyczyło to oczywiście
wszystkich organizmów, które nie mogły się bronić specjalnymi środkami ochronnymi, jak na przykład
enzymami inhibitującymi, przed siłą utleniania tego nowego składnika atmosfery. Innymi słowy, tlen,
gdy po raz pierwszy zjawił się na Ziemi, był gazem stanowiącym śmiertelne niebezpieczeństwo dla
wszelkiego ziemskiego życia.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

13. PRZYSTOSOWANIE PRZEZ PRZYPADEK?

Po wielokrotnie powtarzających się kryzysach pokarmowych doszło teraz do największej spośród


wszystkich katastrof. Jakkolwiek wiedza nasza o tej tak bardzo dawnej epoce nie jest kompletna,
wszyscy naukowcy są zgodni co do tego, że w tamtym czasie, w wyniku klęski, która nawiedziła cały
ówczesny świat, prawie wszystkie powstałe już formy życia musiały ulec zagładzie. Pomarły one
wskutek zatrucia tlenem. Przeżyły tylko bardzo nieliczne, ratując dla następnej kolejnej epoki cenne
doświadczenia, zdobyte do tej pory przez życie. Wydawało się, jakoby jakiś zły duch zasnuł naszą
planetę trującym obłokiem.
Tym razem przyczyna także nie przyszła z zewnątrz. Podobnie jak w przypadku wszystkich
poprzednich kryzysów, wywołało ją samo życie. Ziemia nie jest "sceną". Środowisko nie jest tylko
biernym tłem, na którym "rozgrywa się" życie. Jego pojawienie się z gruntu przemieniło Ziemię. A
zmiany te z kolei zwrotnie oddziaływały na życie i wpływały na przyjęty przez nie kierunek rozwoju.
Przypomnijmy sobie w tym miejscu, że dialog pomiędzy życiem a środowiskiem ziemskim
rozpoczął się od tego, że środowisko zrodziło życie. Zatem owo – w wyobrażeniu tak wielu ludzi
bierne – środowisko było partnerem aktywnym, sprawczym, który w ogóle cały dialog zainicjował.
Beztlenowa atmosfera dzięki działaniu promieniowania nadfioletowego i innym rodzajom energii
spowodowała powstanie coraz bardziej złożonych cząsteczek, a wreszcie biopolimerów – w
początkowo jeszcze jałowych wodach praoceanów. Skoro tylko utworzyły się z nich pierwsze żyjące
komórki, stężenie biopolimerów zmniejszało się nieustannie. Stanowiły one bowiem obecnie pokarm,
były zatem zużywane szybciej, aniżeli mogły od nowa powstawać.
Skutkiem tego wpływu, który życie bezpośrednio od chwili pojawienia się wywierało na środowisko,
był wspomniany pierwszy kryzys pokarmowy. Został on opanowany dzięki temu, że ubogie w pokarm
środowisko spowodowało ujawnienie się i szybkie rozmnożenie nowego typu komórek. Były nimi
"połykacze światła", komórki zawierające porfiryny, które potrafiły utrzymać się również w tym
uboższym w pokarm organiczny otoczeniu dzięki temu, że z pomocą światła słonecznego same
budowały niezbędne związki organiczne. W środowisku wzbogaconym teraz o komórki tego typu
przetrwać mogło jednak również kilka rodzajów komórek, nadal zależnych od pokarmu organicznego.
W tym celu musiały się tylko przestawić na żywienie innymi żyjącymi komórkami.
Zdawało się więc, że w końcu została osiągnięta pewna równowaga.2 Ale było to tylko mylące
złudzenie. Owe komórki bowiem, uprawiające fotosyntezę i stanowiące drogę wyjścia z pierwszego
kryzysu, właśnie przez swą nową aktywność przygotowywały następną groźną zmianę środowiska:
powodowały zmiany w atmosferze ziemskiej, która do tego momentu wydawała się tak stabilna i
zaufania godna. Pierwszy raz od czasu istnienia Ziemi w jej powietrznej powłoce zaczęło gromadzić
się coraz więcej tlenu.
Teraz już wystarczą nam hasła wywoławcze, aby opisać, jak niebezpieczeństwo zostało tym razem
przezwyciężone. Wzorzec, według którego życie zareagowało na ponowne i znowu pozornie
beznadziejne zagrożenie, w głównych swych zarysach prawie nie różni się od historii poprzednich
przypadków. Znowu pojawia się nowy typ komórki. Teraz są to bakterie, które dzięki pewnym nie
znanym do tej pory enzymom są chronione przed nowym składnikiem atmosfery, przed tlenem.
I znowu na tym się nie kończy. Podobnie jak w tamtych przypadkach, życie i tym razem nie
zadowala się bynajmniej samym odparciem niebezpieczeństwa. Zmiana środowiska zdaje się
stanowić zawsze nie tylko niebezpieczeństwo, lecz jak gdyby wyzwanie, pobudzające fantazję
rozwoju. Nowe bakterie, niewrażliwe na tlen, rozmnażające się szybko kosztem mniej szczęśliwych,
"staroświeckich" komórek, odkrywają prędzej czy później możliwość wykorzystania dla siebie większej
aktywności chemicznej tlenu – a przecież pierwotnym i najpilniejszym zadaniem była tylko obrona
przed nią.
Sztuki tej z pewnością dokonało znowu bardzo niewiele spośród astronomicznie wielkiej liczby
bakterii, może tylko tuzin, a może nawet jedna jedyna. Jedna jedyna bakteria wystarczałaby w tej
sytuacji. Jej nowa zdolność wykorzystywania tlenu jako dostawcy energii potrzebnej do przemiany
materii musiała nadać jej tak fantastycznie wielką przewagę nad wszystkimi konkurentami, że jej
potomstwo, które talent ten odziedziczyło, miało nieporównywalnie większe szansę przeżycia. A
oznacza to, że nowy, bardziej rozwinięty typ komórki, pierwszy tlenowiec w historii Ziemi, opanował
widownię dziejów w ciągu niewielu tysięcy wieków.
Przewaga tej pierwszej oddychającej bakterii polegała w końcu także tylko na jej zdolności
otwarcia sobie pewnego źródła energii, które do tej pory wydawało się nieosiągalne. W przypadku
komórek zawierających porfiryny w grę wchodziło odkrycie, że można "naciągnąć" Słońce jako
dostarczyciela energii. W porównaniu z tym odkrycie pierwszych oddychających bakterii wydaje się
nader skromne. Sprowadza się ono do "poznania", że kwas pirogronowy, odpadowy produkt końcowy
komórek żyjących z fermentacji, zawiera nie wykorzystane jeszcze ilości energii. Mogą one służyć
wyłącznie temu, kto nauczył się obchodzić z tlenem.
"Oddychanie" oznacza po prostu dalsze rozkładanie tego i innych produktów końcowych rozkładu
fermentacyjnego przy udziale tlenu, przy czym jest to tym razem rozkład ostateczny i zupełny, aż do
nie dających się już zużytkować kamyków budulcowych, CO2 i wody. Kto potrafi oddychać, ten
opanował ów proces zdobywania energii, o całe niebo przewyższający proces fermentacji (ponieważ
właściwie dopiero oddychanie zamyka niepełny proces rozkładu, jakim jest fermentacja). Czyż można
się więc dziwić, że od tej pory tlenowce brały górę w wyścigu? Kto pozna te rozwiązania, ten
zrozumie, dlaczego (abstrahując od zanikających wyjątków, a mianowicie istniejących dzisiaj jeszcze
beztlenowych gatunków bakterii) wszystkie obecne żyjące zwierzęta, czy to ameby, czy słonie, komary
czy muchy – oddychają.
Zdumiewać może tylko, jak się to stało, że wszystkie formy życia potrafiły przyswoić sobie tę
skomplikowaną chemiczną formę wytwarzania energii przez oddychanie tlenowe. Ale znowu
odpowiedź brzmi, że oczywiście wystarczało "odkryć" oddychanie tylko kilka razy, może tylko jeden
jedyny raz. Komórka, której się to udało, a także jej przez nieustanne podziały komórkowe powstałe
potomstwo przekazały i tę zdolność w taki sposób, że dały się symbiotycznie pochłonąć większym
komórkom.
Także i w tym przypadku skorzystał na tym żywiciel. Miał bowiem udział w energii uwolnionej przez
oddychającą bakterię. Ale i bakteria wyciągnęła korzyść – otrzymała ochronę, której udzielała jej
większa komórka żywicielska. Jest to – zgodnie z tym, co nam do tej pory wiadomo – historia
powstania mitochondriów, owych organelli, w których do dnia dzisiejszego przebiega wewnątrz
komórki proces oddychania.
Mitochondria są więc silnikami komórki, ponieważ wciąż jeszcze tylko w nich może zachodzić
całkowity rozkład cząsteczek pokarmowych przy udziale tlenu. Ciało komórkowe, plazma, także w
dzisiejszej komórce potrafi zaledwie sfermentować pokarm, rozłożyć go niecałkowicie, tylko do
wymienionych już produktów pośrednich. Całe nasze wdychanie na nic by się nam nie zdało, gdyby w
każdej z niezliczonych komórek, z których się składamy, nie znajdowały się setki małych
mitochondriów, które jedyne potrafią coś począć z tlenem wchłanianym przez nasze płuca.
Wszystko to jest zrozumiałe, dostępne naszemu rozumowi, pomimo że w szczegółach luki naszej
wiedzy mogą być nawet bardzo wielkie. Zasada powstawania komórki wyższej, z jej organellami
wyspecjalizowanymi w ściśle określonych wydelnościach, przez połączenie się bezjądrowych
prakomórek różnorodnie wyspecjalizowanych, jest zgodna ze znanymi nam prawami natury –
podobnie jak każdy spośród wielu etapów rozwojowych, które następowały jeden po drugim od czasu
prą wybuchu. Ilustracja 16 ukazuje wyraźnie, jak tendencja ta mogła doprowadzić do powstania
przodków dzisiejszych roślin, zwierząt i pozostałych form życia.
Brak nam dotąd bezpośredniego wyjaśnienia tego, że DNA, nosiciel planu budowy komórki, skupiło
się w odrębną, własną organellę i odgraniczyło w obrębie plazmy komórkowej w postaci jądra. Faktem
jest bezsprzecznie, że wszystko to przebiegało zgodnie. Ponieważ jest to reguła bez wyjątków i
ponieważ jądro komórkowe jest szczegółem bardzo wyraźnym, łatwo rozpoznawalnym pod
mikroskopem, bez potrzeby specjalnego barwienia czy innych zabiegów, biologowie używają go jako
znaku rozpoznawczego różnicującego oba rodzaje komórek. Mówią więc o komórkach bezjądrowych,
gdy na myśli mają prymitywne komórki bez organelli; komórki wyższe, wyposażone w rozmaite
organelle, nazywają zaś komórkami jądrowymi.
Dotąd jeszcze nie udzieliliśmy sobie odpowiedzi na pytanie dotyczące innej kwestii, którą w
naszych wyjaśnieniach przywoływaliśmy niejednokrotnie ostatnio bez wnikania w jej swoistą
problematykę. Przy rekonstrukcji dziejów powstawania pierwszych oddychających komórek (a także
innych organelli z wyspecjalizowanymi funkcjami) zadowoliliśmy się bowiem ogólnym
sformułowaniem, że wystarczało, jeżeli spośród niezliczonych jednokomórkowców kilka nielicznych,
może tylko jeden jedyny, wykazywało nową zdolność, nagle tak gwałtownie potrzebną.
Wszystko to jest z pewnością poprawne w tym sensie, że cały dalszy przebieg był już tylko
skutkiem rozmnażania się tej jednej komórki, która dzięki nowej wydolności zyskiwała odpowiednią
przewagę. Tymczasem sporną sprawą jest naturalnie pytanie, w jaki właściwie sposób komórka taka
osiągnęła tę zdumiewającą i tak nadzwyczajnie celowo dostosowaną wydolność.
Jest to znowu jeden z tych problemów, na który tak skwapliwie powołują się wszyscy ci, co z
jakichkolwiek powodów upierają się, że opowiedziana tu w grubszym zarysie historia jest w pewnym
sensie jak gdyby "nie z t e g o świata", pomimo że – czemu oni przecież nie zaprzeczają – przebiegała
na powierzchni naszej Ziemi. Nawet jeśli wydarzyło się to tylko jeden jedyny raz (a byłoby to wszak
wystarczające), to wyjaśnienia wymaga, jak się to stało, że jakaś komórka nagle potrafiła oddychać, i
to właśnie w takiej chwili, w której zdolność ta stała się tak gwałtownie potrzebna do dalszego rozwoju
życia. Nawet jeżeli była to tylko jedna jedyna komórka, stajemy tutaj w obliczu podstawowego
problemu, decydującego o wszelkiej biologicznej ewolucji: w jaki sposób taka komórka mogła być
dostosowana do jakiejś cechy środowiska, o której nic jeszcze "wiedzieć" nie mogła, wtedy gdy
powstała przez podział komórki macierzystej?
Żadna komórka nie może "nauczyć się" – w ścisłym tego słowa znaczeniu – nowej funkcji
biologicznej. Nie jest możliwe, aby komórka w chwili powstania jeszcze nie opanowała funkcji takiej
jak oddychanie czy fotosynteza, i nabyła jej dopiero w ciągu dalszego życia. Takie funkcje bowiem
wymagają określonych cielesnych "urządzeń". W naszym przykładzie, to jest w oddychaniu, są nimi
specjalne enzymy. I to nowe enzymy, wyzwalające procesy biochemiczne, które stanowią podstawę
oddychania, które, mówiąc inaczej, umożliwiają komórce celowe obchodzenie się z tlenem.
Takie urządzenia, czyli enzymy, albo się ma, albo się ich nie ma. Są one częścią składową
odziedziczonego planu budowy i są zakodowane w jądrze komórki przez DNA (albo też nie). Nikt nie
może ich się "nauczyć". Oznacza to więc – jeżeli nasze dotychczasowe rozumowanie było poprawne
– że przed mniej więcej trzema miliardami lat musiała istnieć co najmniej jedna komórka, która z góry,
od chwili swego powstania, czysto przypadkowo rozporządzała wszystkimi enzymami potrzebnymi do
obchodzenia się z tlenem – dokładnie wtedy, kiedy tlen wystąpił w atmosferze ziemskiej.
Tak więc znowu pojawia się tutaj przypadek, który już w dotychczasowym przebiegu historii tak
często i pod tak rozmaitym przebraniem ważną odgrywał rolę. Natrafiamy nań teraz w jego
najczystszej, najbardziej bezlitosnej i prowokującej postaci. W tym wypadku bowiem nie chodzi już o
zagadnienie samego prawdopodobieństwa jakiegoś zdarzenia przed jego nastąpieniem.
Dowiedzieliśmy się przecież przy innej okazji, że gdy obszar możliwości dalszego rozwoju jest
dostatecznie albo dowolnie wielki, przypadek ma stosunkowo małe znaczenie.
Prawdopodobieństwo spadnięcia dachówki na bruk w pewien ściśle określony sposób może być
nawet bardzo nikłe; mimo to nawet najbardziej sofistyczny rachunek prawdopodobieństwa nie
podważa ani faktu upadku dachówki, ani dalszego ciągu historii, ponieważ jest zupełnie obojętne, w
jaki szczególny sposób i z jakim indywidualnym skutkiem dachówka na bruk spadła. Krańcowemu
nieprawdopodobieństwu tego szczególnego przypadku odpowiadają liczne inne możliwości realizacji
tego zdarzenia. W jakiś tam sposób więc dachówka na pewno spadnie. Ta też logika rządziła
powstaniem enzymów i innych białek, pomimo niezaprzeczalnego faktu, że owe specjalne
zakodowania i sekwencje aminokwasów, które nasi biochemicy dzisiaj odkrywają, są wręcz
astronomicznie nieprawdopodobne. Ale w czasie gdy powstawały, istniało prawie dowolnie wiele
możliwości zaszyfrowania rozmaitych białek przez DNA.
Tymczasem w tym momencie, do którego dotarliśmy, po raz pierwszy sprawa ma się zupełnie
inaczej. Dalszy ciąg rozwoju nie jest już wcale dowolny. W okresie liczącym już miliardy lat rozwój sam
wytyczał sobie coraz bardziej konkretny kierunek, zacieśniając stopniowo coraz bardziej swobodę
działania na przyszłość. Gdy wczesna historia życia na Ziemi osiągnęła etap, w którym zawartość
tlenu w ziemskiej atmosferze nieustannie wzrastała, możliwości tego, co się od tej chwili miało stać,
wcale już nie były dowolnie wielkie.
Przeciwnie: jeden jedyny, ściśle określony pierwiastek, tlen, ze swymi charakterystycznymi i
typowymi właściwościami, wyciskał piętno na środowisku, na które zdane było życie. Na to, aby
dotrzymać kroku radykalnym zmianom warunków życia, należało bezsprzecznie rozwinąć wydolności
równie specyficzne, jak indywidualne były cechy tego nowego zjawiska w otoczeniu. Nie ma wszak
dowolnie wielu chemicznych metod opanowania tak agresywnego pierwiastka, jakim jest tlen. W
warunkach biologicznych istnieje może – nie wiemy tego z całą pewnością – tylko jedna, którą znamy,
ponieważ została wówczas na Ziemi zrealizowana.
Nieprawdopodobieństwo zdarzenia, od którego teraz wszystko zależało, tuż przed jego
nastąpieniem było prawie równie wielkie, jak jest obecnie, gdy się patrzy wstecz i uwzględni inne
możliwości. Mówiąc prościej: rozwój byłby wówczas uległ definitywnemu zahamowaniu, gdyby w tym
momencie historii Ziemi nie była się pojawiła co najmniej jedna komórka, która czysto przypadkowo od
chwili swego powstania posiadała dokładnie takie nowoczesne enzymy, jakie były potrzebne do
oddychania. Powiedzmy sobie wyraźnie: komórka ta musiała mieć odpowiedni zestaw enzymów już w
chwili powstania, a więc zanim w ogóle zetknęła się po raz pierwszy z tlenem w atmosferze.
Czy taka zbieżność, powstała z czystego przypadku, jest w ogóle możliwa? Oto podstawowe
pytanie wszelkiej ewolucji biologicznej. Przy jego rozstrzyganiu rozchodzą się poglądy wielkich
umysłów. Odpowiedź "tak" jest czymś w rodzaju wyznania wiary współczesnego przyrodnika. Gdyby
chcieć być złośliwym, można by powiedzieć, że właściwie nie ma on innego wyjścia, jak na to pytanie
odpowiedzieć twierdząco. Postawił sobie przecież za cel wyjaśnianie zjawisk przyrodniczych w sposób
rozumowy, a więc wyprowadzanie ich z praw natury, bez uciekania się do pomocy nadprzyrodzonej
ingerencji.
Wydaje się zrazu, że w tym miejscu, przy tej próbie zapędził się definitywnie w ślepą uliczkę. 3 W co
właściwie – w tych samemu sobie nałożonych warunkach wyjściowych – przyrodnik ma teraz wierzyć,
jak nie w przypadek? Jakżeż inaczej można wyjaśnić z punktu widzenia przyrodoznawstwa, że dla
dobra dalszego rozwoju nagle pojawia się komórka, która umie oddychać? Dokładnie w tej chwili,
kiedy jest to nie tylko sensowne, lecz kiedy ta skomplikowana reakcja chemiczna jest absolutnie
niezbędna do kontynuowania życia na Ziemi?
Jak wiadomo, biolog posługujący się argumentami przyrodniczymi w tej przymusowej sytuacji radzi
sobie stawiając podwójną hipotezę. Zakłada, że przy podziałach komórki wciąż zachodzą mutacje, a
więc występujące przypadkowo drobne zmiany zmagazynowanego w jądrze komórkowym
dziedzicznego planu budowy. Musi także przyjąć dodatkowo drugie założenie, że liczba komórek, w
których takie mutacje zachodzą, jest dostatecznie wielka, aby wśród tych przypadkowych mutacji,
znowu przypadkowo, znalazła się także i ta, która w danym momencie właśnie potrzebna jest ewolucji,
a więc dalszemu rozwojowi życia.
Tego rodzaju nagromadzenie celowych przypadków wystawia naszą dobrą wiarę na ciężką próbę.
Mamy bowiem wierzyć, że przy podziale komórki oraz towarzyszącym mu podziale i podwojeniu DNA
(obie komórki potomne potrzebują przecież kopii planu budowy i funkcji) w pewnym małym procencie
zachodzą ciągle drobne "błędy": po podziale w jednej z komórek potomnych jakaś trójka nukleotydów
nagle znajduje się na niewłaściwym miejscu, inna została wymieniona bądź całkowicie wypadła i tym
podobne inne kombinacje.
Dotąd nie ma w tym jeszcze nic szczególnego. Przeciwnie, byłoby to nawet bardzo dziwne i
sprzeczne z wszelkim oczekiwaniem, gdyby w skomplikowanym procesie podziałów komórkowych
podwojenie DNA zawsze, bez wyjątku, we wszystkich przypadkach przebiegało bez takich małych
awarii. Ale przecież wiara nasza ma sięgać jeszcze znacznie dalej, jeżeli pragniemy dać sobie radą
bez nadprzyrodzonego "kierownictwa" w tym całym procesie; każą nam wierzyć w twierdzenie
biologów, że – bez względu na to, co przyniesie ze sobą przyszłość – pośród tych planów budowy,
zmienionych przez przypadkowe zróżnicowania, znajdować się mają nie tylko niewypały (które bez
wątpienia stanowią przeważającą większość wszystkich zachodzących mutacji), lecz także warianty,
które czysto przypadkowo (bo jakżeby inaczej!) "pasują", które się więc nadają do opanowania
nowych bądź do tej pory nie uwzględnianych warunków środowiska.
Czy może cały problem traci nieco na ostrości przez niebywale długie okresy, które tu wchodzą w
grę? Wydaje się pożyteczne i słuszne, żebyśmy w tym miejscu spróbowali sobie uzmysłowić tempo, w
jakim następowały poszczególne kroki, które tutaj rozpatrujemy. Od prawybuchu do tej pory minęło –
jak wolno domniemywać na podstawie przesłanek omówionych na początku tej książki – mniej więcej
trzynaście miliardów lat. Upłynęło więcej niż połowa tego okresu, bo około ośmiu miliardów lat, zanim
przyjścia i odejścia różnych pokoleń gwiazdowych zrodziły wszystkie te pierwiastki, z których się
składa nasz dzisiejszy świat i zanim się wreszcie z nich utworzył nasz Układ Słoneczny, a wraz z nim
Ziemia.
Jakieś cztery i pół miliarda lat temu oziębienie skorupy ziemskiej posunęło się o tyle, że powstać
mogły praoceany i pierwotna atmosfera, a w nich rodzić się procesy, które opisaliśmy jako ewolucję
chemiczną. Mniej więcej trzy i pół miliarda lat temu powstały zapewne pierwsze bezjądrowe komórki.
Jednakże początek ewolucji wyższych wielokomórkowych istot żyjących rozpoczyna się dopiero mniej
więcej w trzy miliardy lat później, a więc dopiero około sześciuset do siedmiuset milionów lat przed
dzisiejszymi czasy.
Są to naturalnie bardzo niedokładne rachuby. W zasadzie powinny jednak oddawać właściwą skalę
wielkości. Otóż z naszego przeglądu wynika niespodziewany wniosek, że czas rozwoju
jednokomórkowego życia na Ziemi był cztery czy pięć razy dłuższy od tego, który był potrzebny, aby
od pierwszych prymitywnych wielokomórkowców oceanów prekambryjskich doprowadzić do płazów,
zjawiska ciepłokrwistości i wreszcie do powstania człowieka.
Co najmniej więc przez cały miliard lat przyroda marudziła z rozwinięciem skomplikowanego
procesu podziału komórkowego. Należy przyjąć, że równie długo trwało najprawdopodobniej przejście
od bez-jądrowych do wyższych, jądrowych komórek, rozwój fotosyntezy, a także nabycie zdolności
oddychania tlenowego. Odpowiednio do tego – ponieważ toczące dialog życie i środowisko
korespondują ze sobą w zwierciadlanym odbiciu – także katastrofy, o których mówiliśmy na
poprzednich stronicach, przebiegały w tempie zwolnionym.
Miliard lat na udoskonalenie podziału komórkowego. Taki sam niewyobrażalnie długi czas na coraz
doskonalsze "dopracowanie" fotosyntezy. A "tylko" sześćset-siedemset milionów lat na długą drogę od
pierwszych bezkręgowych wielokomórkowców do człowieka. Różnica jest diametralna. Zajmiemy się
nią jeszcze później, gdyż kryje się za tym fakt ważny dla tezy tej książki. Obecnie zależy mi tylko na
tym, aby zwrócić uwagę, że również stopniowy wzrost zawartości tlenu w powietrzu aż do stężenia o
znaczeniu biologicznym musiał być procesem trwającym setki milionów lat.
A wiać czas, który życie miało do dyspozycji na przystosowanie się do nowych zmian środowiska,
był ogromnie długi. Zatem szansę przypadkowego powstania pierwszej oddychającej komórki
ewolucja mogła zaczerpnąć nie tylko z astronomicznie wielkiej liczby komórek jednej zaledwie epoki
Ziemi, lecz ze wszystkich komórek, które dzieliły się w ciągu setek milionów lat. Liczba mutacji, w
których przez czysty przypadek zdarzyć się mogło to "właściwe", to bezwzględnie konieczne w obliczu
tego, co miało nastąpić, była odpowiednio wręcz niewiarygodnie wielka.
Ale czy to rozpoznanie coś nam daje? Jeśli mamy być zupełnie szczerzy, musimy zaprzeczyć. Dla
naszej ludzkiej zdolności wyobraźni pytanie, czy porządek może, czy też nie może pojawić się przez
przypadek, czy skomplikowana funkcja biologiczna może, czy nie może być przypadkowym rezultatem
dowolnie zachodzących, nie ukierunkowanych mutacji – pytanie takie jest kwestią nie ilościową, lecz
sprawą zasadniczą. Twierdzenie, że jest to możliwe, działa jak prowokacja, niezależnie od tego, jak
długi byłby czas, w którym teoretycznie trzeba by wyczekiwać takiego zdarzenia.
Toteż jedynymi, którzy wierzyli, że coś takiego istnieje, byli do niedawna ci biolodzy, którzy
zajmowali się specjalnie problemami ewolucji. Oni nie mogli tego pytania uniknąć. Nie mogli go od
siebie odsunąć, ponieważ natykali się na nie codziennie w toku pracy. Wierzyli więc w przypadek, w
powstawanie wciąż nowych, coraz bardziej celowych i stopniowo doskonalonych biologicznych planów
budowy i funkcji – jako rezultat przypadkowych i nie ukierunkowanych mutacji. Wierzyli, nie umiejąc
tego właściwie udowodnić. Istniało wiele wskazówek, na które mogli się powoływać, ale dowodu nie
mieli.
W gruncie rzeczy wierzyli w tę możliwość po prostu dlatego, że innej nie było – jeżeli nie chcieli
zbaczać z prostej drogi argumentacji naukowej. Mogło się więc zdawać, że ta ich wiara niewiele
więcej jest warta od wiary ich krytyków, którzy z takim samym uporem twierdzili, że powstanie
porządku i celowego przystosowania na loterii mutacji przez czysty przypadek jest całkowicie
niemożliwe.
W tym podstawowym zagadnieniu rozwoju życia na Ziemi niewiele się zmieniło do dziś w zakresie
argumentów pro i contra, które można przytoczyć i których można teoretycznie bronić. W teorii oba
stanowiska mogą być prezentowane i reprezentowane przez ludzi inteligentnych z taką samą siłą
przekonania i bez logicznych sprzeczności. W tych warunkach jest to naprawdę szczęśliwy zbieg
okoliczności, że amerykański biolog i laureat nagrody Nobla Joshua Lederberg potrafił wymyślić
doświadczenie, które raz na zawsze rozstrzygnęło tę ważną kwestię.
Na sztuczkę czarodziejską wygląda w pierwszej chwili fakt, że istnieje możliwość doświadczalnego
badania problemu, czy nie ukierunkowane mutacje mogą przypadkowo doprowadzić do sensownych
biologicznych wydolności i przystosowań. Tymczasem doświadczenie takie jest nie tylko możliwe, lecz
tak proste, że każdy dobry nauczyciel biologii może je zademonstrować swoim uczniom. Trzeba było
tylko, aby ktoś wpadł na właściwy trop, jak problem ten badać. Joshua Lederberg taki pomysł powziął
przed dwudziestu laty.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

14. EWOLUCJA W LABORATORIUM

Gdy się pragnie doświadczalnie przebadać zjawisko ewolucji, potrzebna jest duża liczba żyjących
organizmów i czas życia wielu ich pokoleń. Liczba żyjących obiektów doświadczalnych musi być
bardzo znaczna, ponieważ procentowa liczba mutacji, a więc suma przypadków, w których przy
podziale komórki, w toku podwajania się DNA, pojawiają się błędy, jest znikoma. Gdyby było inaczej,
żaden żyjący gatunek nie mógłby się utrzymać przez więcej pokoleń. (A gdyby błędów w ogóle nie
było, wówczas z kolei przez długie okresy nie mogłyby zachodzić żadne zmiany gatunku, nie byłoby
więc ewolucji.)
Doświadczenie zaś musi objąć wiele pokoleń, ponieważ mutacje zachodzą tylko przy rozmnażaniu
się (przy podziale komórki) i dopiero porównanie ze sobą co najmniej dwóch pokoleń może wykazać,
czy i jakie zaszły mutacje. Następnie, obserwując dalszy przebieg doświadczenia, trzeba także ocenić,
czy pośród tych mutacji występują takie, które zasługują na miano "celowych". Musiałyby to być
mutacje, które wywołują jakieś nowe bądź zmienione funkcje organizmu, powodujące, że jest on lepiej
przystosowany do swego środowiska aniżeli jego nie zmutowani współplemieńcy.

Możliwie duża liczba żyjących organizmów tego samego gatunku i okres obserwacji obejmujący
wiele pokoleń – a więc zrazu wydaje się, że jeden tylko uczony nie mógłby nawet tego procesu
obserwować, a cóż dopiero zbadać doświadczalnie. Jednocześnie wymagane do eksperymentu
warunki są bardzo łatwo dostępne. Należy dobrać obiekty doświadczalne możliwie małe, aby móc
obserwować jak największą ich liczbę na małej przestrzeni. Ponadto trzeba wybrać takie istoty,
których trwanie życia jednej generacji jest możliwie krótkie.
Oba te założenia spełniają w sposób wręcz idealny bakterie. Te drobnoustroje są tak małe, że
wiele milionów osobników można umieścić wygodnie na pożywce jednej tylko płytki Petriego ("płytką
Petriego" bakteriolog nazywa płaską okrągłą miseczkę szklaną o średnicy około 10 centymetrów, do
której wlewa się galaretowatą pożywkę, na jakiej mają rosnąć bakterie). Przeciętne trwanie jednego
pokolenia dla większości gatunków bakterii wynosi tylko około dwudziestu minut. Co dwadzieścia
minut więc każda spośród milionów komórek bakterii dzieli się na płytce Petriego na dwie komórki
potomne. Ponieważ genetyczny aparat magazynujący działa u wszystkich ziemskich form życia, a
więc także u bakterii, według takiej samej zasady, owe drobnoustroje stanowią idealny obiekt
doświadczalny do badań prowadzonych przez genetyków, a więc biologów specjalizujących się w
analizowaniu procesów dziedziczenia.
Są to przyczyny, dla których na całym świecie istnieją tak liczne instytuty naukowe zajmujące się
wyłącznie genetyką bakterii. "Międzynarodowy" charakter kodu genetycznego gwarantuje naukowcom
pracującym w tych instytucjach, że odkrycia, których dokonują na tych stosunkowo prostych obiektach
doświadczalnych, odnoszą się również do wszystkich innych ziemskich istot żywych, z człowiekiem
włącznie. Joshua Lederberg swoje później tak rozsławione doświadczenie z użyciem stempli, mające
na celu zbadanie prawideł rządzących mechanizmem ewolucji, przeprowadził także na bakteriach.
Szczególnym zjawiskiem, którym posługiwał się jako "modelem ewolucji", była tak zwana oporność.
Każdy wie, że lekarze usilnie ostrzegają przed zażywaniem antybiotyków natychmiast po
pojawieniu się pierwszych objawów grypy czy zwykłego zapalenia gardła. Tak czyniąc możemy
doprowadzić do tego, że wyhodujemy we własnym ciele bakterie, które już nie reagują na antybiotyki,
które – jak mówią lekarze – stały się oporne na antybiotyki. Oznacza to w praktyce, że jeśli będziemy
lekceważyć ostrzeżenia lekarzy, ryzykujemy, że pewnego dnia zachorujemy na zapalenie płuc, które
nie da się już wyleczyć antybiotykami. Bakterie, które wywołały zapalenie, będą sobie kpiły z
penicyliny, tetracykliny i wszelkich innych antybiotyków.
Fakt, że firmy farmaceutyczne już od wielu lat wymyślają i wprowadzają na rynek wciąż nowe
antybiotyki, jest także skutkiem tego zjawiska nabywania oporności. Liczba szczepów bakteryjnych,
które już nie reagują na żaden ze znanych antybiotyków, na całej kuli ziemskiej stale wzrasta. Jeżeli
lekarze chcą w przyszłości nadal zwalczać skutecznie infekcje wywołane tymi opornymi szczepami,
muszą móc sięgać do coraz innych, nowych rodzajów antybiotyków. W oczach biologa zwalczanie
zakażenia lekami anty-biotycznymi w rodzaju penicyliny i jej pochodnych ukazuje się więc jako
pojedynek między techniką medyczną człowieka, który z "egoistycznych motywów" dąży do
zniszczenia bakterii, a zdolnością przystosowania owych drobnoustrojów, które, jak każde żyjące
stworzenie, za wszelką cenę chcą przeżyć.
Zjawisko oporności bakterii było dla lekarzy gorzkim rozczarowaniem. Gdy w czasie ostatniej wojny
zaczęto stosować jako środek leczniczy odkrytą już w 1928 roku przez angielskiego bakteriologa sir
Aleksandra Fleminga penicylinę, rezultaty były tak fenomenalne, że wielu lekarzy poważnie wierzyło,
iż zbliża się długo oczekiwane ostateczne zwycięstwo nad mikroskopijnymi zarazkami
chorobotwórczymi. Jednostronnie, zgodnie ze swoim zawodem, wychowani w myśleniu kategoriami
interesu swoich pacjentów, a zatem usprawiedliwieni, zupełnie stracili z oczu to, czym naprawdę jest
infekcja, gdy się na zjawisko to spojrzy nie z lekarskiego, lecz z biologicznego punktu widzenia.
Dla bakterii organizm, który zainfekowała i w którym się rozmnaża, nie jest niczym innym jak
środowiskiem, do którego jest przystosowana i którego potrzebuje do swej egzystencji. Nie "chce" ona
wcale szkodzić zaatakowanemu organizmowi. Gdy pacjent umiera na chorobę zakaźną, jest to – pod
względem biologicznym – katastrofą nie tylko dla niego, lecz w nie mniejszym stopniu dla
drobnoustrojów, które w tym nieszczęściu zawiniły, gdyż razem ze swym "ludzkim środowiskiem"
muszą bezapelacyjnie także same zginąć.
Objawy choroby zakaźnej są jednocześnie wyraźną oznaką tego, że życie w każdej formie
oddziałuje na swoje środowisko, powodując w nim zmiany. Odnosi się to również do środowiska, które
samo jest żywym organizmem. Gdy się patrzy z takiej perspektywy, ingerencja lekarza stanowi w
gruncie rzeczy próbę naruszenia bezpieczeństwa "mieszkańców" ludzkiego organizmu i – o ile
możności – doprowadzenia do ich wymarcia przez nagłą zmianę warunków środowiska, do którego są
przystosowane.
Jeżeli więc lekarz wstrzykuje pacjentowi choremu na zapalenie płuc penicylinę, usiłuje tym samym
stworzyć w "świecie" owych bakterii, które zwalcza, sytuację dokładnie porównywalną z tą, w której
znalazły się żyjące na Ziemi prakomórki, gdy w atmosferze ziemskiej nagle i w sposób
nieprzewidziany pojawił się tlen jako nowy składnik. Ziemskie życie podówczas nie wymarło, ponieważ
– zgodnie z teorią biologów – wskutek szczęśliwego przypadku przystosowanej do nowych warunków
mutacji, istniała jedna (bądź kilka) komórek, które były oporne na tlen. Fakt, że już w krótkim czasie po
wprowadzeniu penicyliny pojawiły się pierwsze oporne szczepy bakteryjne, świadczy o tym, że
ewolucja przebiega jeszcze po dzień dzisiejszy.
Zatem zarysowała się nagle fascynująca szansa przeanalizowania owego procesu ewolucji i
wszystkich szczegółów jego mechanizmu. Czy w przypadkach opornych bakterii była to rzeczywiście
przystosowawcza zmiana żywych organizmów na drodze mutacji? Czy mutacje te zachodzą
naprawdę czysto przypadkowo, czy też może istnieją jednak jakieś "kierujące" wpływy środowiska,
wskutek których mutacje dostosowują się celowo do zmian otoczenia? A może był to wpływ samej
penicyliny, która wywołała w bakteriach skuteczne, celowo przeciwko temu antybiotykowi skierowane
mutacje, a tym samym eliminowała owo tak gorszące pojęcie przypadku?
Odpowiedzi na wszystkie te pytania musiały tkwić w zjawisku nabywania oporności. Ale w jaki
sposób należało do tych odpowiedzi dotrzeć? Lederberg rozwiązał ten problem na drodze możliwie
najprostszej. Nalał płynną pożywkę na płytkę Petriego i pozwolił jej zastygnąć w galaretowatą masę.
Następnie posiał bakterie jednego gatunku, powiedzmy gronkowce, i dał im się namnażać w cieplarce
dopóty, dopóki płytka nie pokryła się całkowicie nieomal widocznymi małymi plamkami, drobniutkimi
koloniami gron-kowców. W opisanych warunkach na jednej płytce Petriego mieści się mniej więcej 100
000 takich punkcikowatych kolonii.
Po tych przygotowaniach Lederberg przystąpił do właściwego doświadczenia. Do powierzchni
porosłej koloniami pożywki przycisnął teraz na chwilę okrągły drewniany stempel, który uprzednio
obciągnął cienkim aksamitem i który miał dokładnie średnicę płytki Petriego. Na aksamicie gołym
okiem nadal nie było nic widać. Ale bakteriolog wiedział, że po tym krótkim dotknięciu co najmniej kilka
bakterii z każdej spośród niezliczonych kolonii musiało przylgnąć do cieniutkich włosków aksamitnej
powłoki. Toteż teraz przycisnął z kolei swój stempel do pożywki na drugiej płytce Petriego: ta pożywka
nie zawierała żadnych bakterii, ale za to penicylinę w niewielkim stężeniu. Tę drugą płytkę umieścił
także w cieplarce, aby przeszczepionym na nią za pomocą aksamitnego stempla bakteriom umożliwić
namnażanie się, a tym samym ponowne rozrastanie do widocznych małych kolonii.
Gdy następnego dnia amerykański bakteriolog wyjął swoją płytkę doświadczalną z cieplarki i
obejrzał, stwierdził, że na jej pożywce tylko w czterech miejscach powstały małe kolonie. Pozostała
powierzchnia pożywki była przejrzysta jak szkło i bez bakterii. A więc spośród mniej więcej 100 000
kolonii gronkow-ców pierwszej płytki Petriego tylko cztery potrafiły zasiedlić pożywkę zawierającą
penicylinę. Musiało to być potomstwo czterech bakterii, którym penicylina nie mogło zaszkodzić.
Podczas gdy przeniesieni przez aksamitny stempel przedstawiciele wielu milionów innych
gronkoweów wymarli, cztery oporne kolonie rozrastały się swobodnie na pożywce z penicyliną, aż
objęły cały "świat" drugiej płytki Petriego, która teraz już nie różniła się niczym od pierwszej. Jednakże
w odróżnieniu od niej zawierała ona obecnie wyłącznie gronkowce oporne na penicylinę.
W jaki sposób cztery oporne bakterie uzyskały zdolność przeżycia w środowisku przepojonym
antybiotykiem? Lederberg od początku tak zaprogramował swoje doświadczenie, aby móc analizować
ten problem. Nie bez powodu użył on stempli do przeszczepienia. Dzięki temu bowiem przeniósł także
na pożywkę drugiej płytki dokładnie układ przestrzenny wszystkich kolonii pierwszej płytki. Innymi
słowy: uczony mógł po dokonaniu doświadczenia dokładnie stwierdzić, z jakich kolonii pierwszej płytki
pochodziły cztery oporne bakterie.
To badanie sprawdzające pozwoliło zakończyć definitywnie owo tak pozornie proste
doświadczenie. Lederberg sporządził teraz dużą liczbę płytek Petriego z pożywką zawierającą
penicylinę i na każdą z nich przeszczepiał próbki spośród niezliczonych małych kolonii swojej wolnej
od trucizny płytki wyjściowej. Rezultat dokładnie odpowiadał jego oczekiwaniom i poglądowi tych
wszystkich biologów, którzy zawsze byli przekonani o przypadkowym charakterze mutacji. Ilekroć
Lederberg próbował wyhodować bakterie pierwszej płytki na pożywce z penicyliną, ani jedna z
przeszczepionych próbek nie wyrastała. Nigdy na zatrutej dla gronkoweów pożywce nie tworzyły się
owe typowe małe kolonie – z wyjątkiem czterech znamiennych przypadków: efekt uzyskiwał zawsze i
tylko wtedy, gdy brał próbki z czterech maleńkich plamek, których reprezentanci od początku posiadali
oporność i dlatego wyrośli na zatrutej pożywce.
Interpretacja tego wyniku dopuszcza tylko jeden wniosek. W tych czterech miejscach pierwotnej
płytki musiały już od początku doświadczenia znajdować się oporne bakterie. A więc bakterie, które
były niewrażliwe na antybiotyk penicyliny, zanim się po raz pierwszy z nim zetknęły. Musiały one więc
nabyć tej wydolności już przedtem, w wyniku przypadkowej "pasującej" mutacji. Doświadczenie
udowodniło także, że odpowiednią mutację wywołał nie kontakt z samym lekiem, wykazało, iż na
pożywce zawierającej penicylinę wyhodowanie chociażby jednej spośród wielu milionów innych
bakterii, które nie były już zmutowane przed przeszczepieniem, nie było możliwe.
Najważniejsza osobliwość tego doświadczenia polega na tym, że wynik jest zawsze taki sam,
ilekolwiek razy by się je powtarzało z coraz nowymi bakteriami. Bez względu na to, jakiego się użyje
antybiotyku, w każdym przypadku na zatrutej pożywce wyrastają pochodzące od kilku nielicznych
bakterii kolonie mutantów, które okazują się przypadkowo przystosowane do nowego środowiska.
Znaczenie tego dopiero wtedy docenia się w pełni, gdy się uwzględni, jak bardzo skomplikowane
są wydolności, z których bierze się owa oporność. Penicylina, tetracyklina i wszystkie inne antybiotyki,
które obecnie istnieją, są truciznami działającymi nadzwyczaj swoiście. "Swoiście" oznacza tutaj, że
atakują one tylko ściśle określone związki chemiczne, że blokują tylko zupełnie ściśle określone etapy
przemiany materii. Bez takiej swoistości oddziaływania antybiotyk nie mógłby stanowić leku, ponieważ
oczywiście zakłócałby także funkcje komórek ludzkiego organizmu, a zatem szkodził im. Lecznicza
przydatność antybiotyków polega właśnie na tym, że zakłócają one funkcje przemiany materii bądź
rozpuszczają składniki błony komórkowej, właściwe komórkom bakterii, a nie komórkom ludzkiego
organizmu. Zabezpieczenie się przed niszczącym działaniem antybiotyku może się więc udać
komórce bakteryjnej tylko przez przestawienie skomplikowanych funkcji przemiany materii. Niektórym
z nich udaje się nawet – dzięki przypadkowym mutacjom – wytwarzać takie enzymy, które
rozpuszczają zagrażające im antybiotyki. Na "loterii mutacji" powstaje więc celowo działający
chemiczny oraz obronny o niezwykle skomplikowanej funkcji.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

15. ROZUM BEZ MÓZGU

Nawet jeżeli się zna doświadczenie Lederberga i w pełni pojęło jego konsekwencje, zawsze
jeszcze bardzo trudno wyobrazić sobie, jak mogło wyglądać w szczegółach osiągnięcie tych
rezultatów. W procesie powstawania człowieka, w ciągu długich okresów geologicznych i pod
wpływem właśnie tej ewolucji zdolność naszej wyobraźni została z oczywistych przyczyn nastawiona
tak bardzo na zachowanie przyczynowo umotywowane i skierowane na cel, że dla owych trudności w
końcu miarodajne zdają się powody, których szukać należy w naszej konstytucji psychicznej. Nie
potrafimy uzmysłowić sobie tego przez samoobserwację z tych samych logicznych przyczyn, dla
których baron Munchhausen nie potrafił sam wyciągnąć się z grzęzawiska za własną czuprynę.
Z drugiej strony jednak doświadczenie Lederberga ze stemplami dowodzi niezbicie, że "można", że
powstanie porządku, celowego przystosowania i nabycie nowych nadrzędnych funkcji życiowych
przez nie ukierunkowane mutacje jest możliwe. Proszę sobie przypomnieć, iż nie po raz pierwszy
zmuszeni jesteśmy przyznać, że na tym świecie i w znanej nam ziemskiej przyrodzie istnieje mnóstwo
zjawisk, którym nie może podołać zdolność naszej wyobraźni, które umykają zdolności postrzegania
naszego rozumu, pomimo że realność ich nie budzi żadnych wątpliwości. Bez względu na to, czy
chodziło o granice Wszechświata, od czego rozpoczęliśmy naszą opowieść, czy o pozornie banalne
doświadczenie, że połączenie dwóch gazów daje w wyniku ciecz zwaną wodą, czy też o rolę mutacji w
dalszym rozwoju istot żywych – ciągle musieliśmy się godzić z tym, że wyobrażalność i zmysłowe
postrzeganie nie są dobrymi argumentami, gdy chodzi o objaśnienie świata.
Doświadczenie Lederberga informuje nas również zupełnie jednoznacznie o pewnym fakcie
przyrodniczym, który musimy uznać za obowiązujący i zaakceptować, bez wzglądu na to, czy go
rozumiemy i czy nas przekonuje. Od dawna zresztą istnieją już pewne obserwacje, mogące uchodzić
za klasyczne, które wykazują, co prawda na prostszych.! bardziej przejrzystych przykładach, że te
same prawidła, które tutaj zostały odkryte w odniesieniu do bakterii, rządzą również rozwojem innych
form życia, z wyższymi włącznie.
Słynnym przykładem jest historia krępaka brzozowca (Biston betularius) w uprzemysłowionych
rejonach Anglii. Krępak brzozowiec jest motylem. Zasadniczą barwą jego skrzydeł była od
niepamiętnych czasów srebrna biel, na której widniał cieniutki zielonkawoszary rysunek. Jednym
słowem, skrzydełka wyglądały jak mały kawałek kory brzozowej. Prawie miałoby się ochotę
powiedzieć: "jakże celowe", bowiem motyl ten – co zresztą wyraża jego nazwa – przebywa najchętniej
na brzozach i normalnie przez swój wygląd jest na korze tych drzew nadzwyczaj dobrze chroniony
przed wrogami, to jest ptakami. Maskujący rysunek krępaka "naśladuje" tak doskonale wygląd kory
brzozowej, że na takim tle prawie nie sposób dostrzec znajdującego się tam zwierzęcia.
Jakie znaczenie może mieć słowo "naśladuje" w tym kontekście? Krępak brzozowiec na pewno nie
wyobraża sobie absolutnie swojego własnego wyglądu. Stan rozwoju jego malutkiego mózgu
wyklucza również możliwość, aby cokolwiek wiedział o łowieckim zachowaniu się ptaków czy też o
celowości barw ochronnych. Ale nawet gdyby motyl rozporządzał tymi całkowicie dla siebie
nieosiągalnymi informacjami, na nic by mu się one nie przydały. Nawet bowiem gdyby wszystko
wiedział, nie mógłby wyciągnąć z tego żadnych praktycznych wniosków i na przykład dowolnie
zmienić swojego wyglądu.
Pomimo to w przeciągu tysięcy wieków ten gatunek motyli przybrał powierzchowność, której
celowość nie mogłaby być lepsza, gdyby zwierzęta te potrafiły się świadomie i umyślnie maskować.
Jak to jest możliwe? Darwiniści, a więc biolodzy, którzy usiłowali wyprowadzić postęp ewolucji ze
zmiennej gry między podażą mutacji a selekcją przez środowisko, twierdzili, że również w przypadku
owego motyla te czynniki musiały doprowadzić do powstania ochronnego zabarwienia. Szczęśliwy
zbieg okoliczności umożliwił bezpośrednio udowodnienie tego właśnie w tym przypadku.
Jeszcze bowiem za życia pierwszych darwinistów. a więc w drugiej połowie ubiegłego stulecia,
nastąpiła bardzo drastyczna zmiana w środowisku krępaka brzozowca, która dotychczasową
celowość jego wyglądu nagle przeobraziła w cechę przeciwną. Były to początki uprzemysłowienia. Dla
krępaka skutki tej ludzkiej ingerencji w środowisko naturalne były katastrofą. Na terenach
przemysłowych kora wszystkich brzóz zaczęła nabierać coraz ciemniejszej barwy wskutek obficie
opadającej tam sadzy.
Konsekwencje dla motyli były oczywiste. Skończyła się nagle "ochronność" ich ubarwienia. Białawe
skrzydła jaśniały na zabrudzonej korze drzew i stanowiły dla ptaków widoczne z daleka tarcze
celownicze. Wydawało się jedynie kwestią czasu, że nieszczęsny gatunek motyli wymrze jako ofiara
zmiany swego środowiska, do którego już nie był dostatecznie przystosowany, podobnie jak
przydarzało się już wiele razy innym gatunkom w historii Ziemi.
Jednakże w tym wypadku stało się inaczej. Powoli, zrazu niezauważalnie, potem coraz częściej
motyle te, dziesiątkowane w tak przerażającym tempie przez ptaki, a więc coraz rzadsze, zaczęły
przybierać barwy ciemniejsze dopóty, dopóki w zdumiewająco krótkim czasie, bo w ciągu niewielu
dziesiątków lat, nie wyglądały znowu zupełnie tak samo jak kora drzew, na których nadal chętnie
przebywały. Motyle stały się teraz również szarawobrązowe, były więc znowu chronione przed swymi
prześladowcami. Toteż liczba ich zaczęła wzrastać i niebawem osiągnęła stan sprzed zmiany.
Równowaga została przywrócona.
Na oczach biologów rozegrał się tutaj wyraźnie fragment ewolucji. Przy bliższym rozpatrzeniu owa
tak inteligentna i nosząca niewątpliwie znamiona celowości reakcja krępaka na groźne zmiany
środowiska okazała się – zgodnie z tym, co darwiniści od dawna twierdzili – rezultatem współdziałania
mutacji i selekcji.
Jak wykazały potem przeglądy starych zbiorów motyli, w okolicach tych zawsze występowała mała
liczba krępaków brzozowców ciemno zabarwionych. Liczba ta była bardzo zmienna, ale nigdy nie
przekraczała jednego procentu wszystkich krępaków. Jednakże odbiegające od normy ciemno
ubarwione motyle pojawiały się stale. "Loteria mutacji", wytwarzająca w miarę upływu czasu
przypadkowo i dowolnie wszelkie możliwe warianty, raz po raz wyłaniała więc między innymi taki "typ
ciemny" krępaka brzozowca jako osobliwość dziedziczną. Nie ukierunkowany, przypadkowy charakter
zmian mutacyjnych staje się tutaj szczególnie wyraźny, gdy się pomyśli, że zjawisko to powtarzało się
nieustannie przez tysiące lat, a więc w okresie, kiedy ten ciemniejszy wariant wydawał się niecelowy
na przyszłość, tym samym zaś jak gdyby całkowicie "bezsensowny".
Jak dowodzi krańcowa rzadkość występowania tej odmiany w starych zbiorach, nie mogła ona też
nigdy utwierdzić swej pozycji ani się rozmnożyć. Zmieniło się to w chwili, gdy charakteryzujący się
optymalnym przystosowaniem stosunek równowagi pomiędzy krę-pakiem brzozowcem a jego
środowiskiem został zniweczony przez nowy czynnik środowiskowy, którym było uprzemysłowienie i
wywołane tym zabarwienie kory brzóz na czarno. Z tą chwilą motylom groziło wymarcie. Byłyby one
też zupełnie na pewno wymarły, gdyby pośród niewątpliwie bardzo dużej liczby rozmaitych mutantów,
zawsze oferowanych środowisku jak by dla przeprowadzania próby jakości, nie znalazł się ów do tej
pory całkowicie nieprzydatny typ ciemny.
"Mutabilność" nadaje gatunkowi ową plastyczność, która stwarza szansę dostosowania się do
zmienionej sytuacji w środowisku. Oczywiście, nie w każdym przypadku to, co potrzebne, bywa akurat
w porę pod ręką. Wówczas gatunek ginie. Krępak brzozowiec miał szczęście. Jako gatunek mógł się
przystosować. Oczywiście ani jeden spośród osobników tego motyla nie zmienił swego wyglądu.
Jakżeby to mogło nastąpić? Stało się natomiast to, co ewolucjoniści nazywają doborem: środowisko
dokonało selekcji spośród oferowanych zmutowanych wariantów. Wyraźnie mówiąc: teraz, na
ciemnych pniach, przez ptaki pożerane nie były już – tak jak dawniej – przede wszystkim rzadkie
mutanty. Ofiarą padały nagle jasne, do tej pory "normalne" motyle, a ciemne były chronione.
Resztę już opowiedzieliśmy. Ciemne krępaki korzystały odtąd z ochrony celowego przystosowania
i odpowiednio się rozmnażały. Dzisiaj, w sto lat później, reprezentują one w angielskim okręgu
przemysłowym, w którym dokonano tych obserwacji, "normalny" typ krępaka. Nie musimy chyba
mówić o tym, że wśród nich dzisiaj, wprawdzie bardzo rzadko, stale można obserwować jasno
ubarwione mutanty, a więc mutacje "bezsensowne", które jako niecelowe nie mogą ani swej pozycji
utwierdzić, ani się rozmnożyć.
Tak proste są więc środki, dzięki którym przyroda potrafi doprowadzić do tego, aby jakiś gatunek
jako całość "zachowywał się" w sposób, o którym trudno powiedzieć co innego niż to, że jest to
sposób inteligentny.
W tym momencie większość ludzi prawdopodobnie będzie się wzdragać przed użyciem
przymiotnika "inteligentny". Dlaczego? Przyczyną jest naturalnie to, że w potocznej mowie używamy
określenia "inteligentny" wyłącznie wtedy, gdy mamy na myśli planujące i przewidujące zachowanie
się człowieka. Z tego codziennego przyzwyczajenia wynika dla nas reguła, że inteligencja i
wyobraźnia występować mogą tylko wtedy, gdy istnieje mózg dostatecznie wysoko rozwinięty do
operowania tym, co rozumiemy pod tymi terminami. Jednakże pomimo iż wydaje się to tak oczywiste,
powinniśmy nasz sąd w tej sprawie poddać raz krytycznemu przemyśleniu.
Czyż nie doświadczyliśmy już wielokrotnie, w chwili gdy usiłowaliśmy uwolnić się od perspektywy
naszej codzienności, że przyzwyczajenie jest złym doradcą, kiedy próbujemy stworzyć sobie właściwy
obraz świata i naszej w nim pozycji? Czyż naprawdę wolno nam odmówić jakiemuś zachowaniu,
jakiejś reakcji na zmieniające się warunki środowiska waloru celowości, działania przemyślanego, a
więc inteligentnego –- w momencie gdy stwierdzamy, że nie istnieje mózg, w którym przymioty te
mogły się wylęgnąć? Jakkolwiek myśl taka jest niezwykła, nie wątpię, że pozbawione przesądów
rozpatrzenie historii przyrody zmusi nas dzisiaj do przyznania, że istnieje rozum bez mózgu.
Także Attacus edwardsii, atlasem zwany motyl indyjski, zawdzięcza zdumiewającą sztukę
maskowania się, dzięki której przeżywa stadium poczwarcze, tylko tak pozornie prostemu
współdziałaniu mutacji i selekcji. Na pierwszych stronach tej książki opisałem, z jakim
wyrafinowaniem, jakim wręcz – zda się – niewiarygodnym trikiem ten mały owad oszukuje swoich
wrogów. Kto przypatrzy się łańcuchowi wydarzeń, na którego końcu wreszcie bezbronna poczwarka,
otoczona pustymi atrapami, owinięta w zwiędły liść, "znika" z oczu swoich pożeraczy, ten poczuje się
znowu zmuszony do używania terminów, które zazwyczaj rezerwujemy dla inteligentnego zachowania.
W końcu będziemy musieli pogodzić się z tym, że gąsienica, przez celowe i skomplikowane
przygotowanie liści służących maskowaniu, stosuje środki zapobiegawcze wobec ryzyka, które
wystąpi dopiero w przyszłości. Trud, który podejmuje, jej samej żadnej nie przyniesie korzyści.
Stwarzana przez nią ochrona dotyczy poczwarki, w jaką się dopiero zamieni. Działanie gąsienicy nie
jest więc związane z konkretną sytuacją, w jakiej się znajduje. Jest czymś więcej niż reakcją na
aktualny bodziec środowiska. Jest w obiektywnym, nie ograniczonym znaczeniu tego słowa –
"przewidujące".
Nikt nie zaprzeczy, że istnieje bardzo wiele możliwości maskowania się przez zasłonięcie widoku i
że próba zwiększenia efektu przez zbudowanie atrap stanowi szczególnie wysoko rozwiniętą
strategię. Samo pojęcie celowości już tutaj nie wystarcza do opisu i wyjaśnienia. Dzieje się bowiem
więcej aniżeli to, co niezbędne. W tym przypadku spośród wielu możliwości maskowania, takich jak:
ubarwienie ochronne, wynalezienie otoczenia dostosowanego do własnego wyglądu, zwykłe ukrycie
się, przykrycie materiałem dobranym z otoczenia itp. – wyłowiony został pewien ściśle określony
sposób i doprowadzony do perfekcji przez technikę tworzenia atrap. Czy takie zachowanie możemy w
ogóle nazwać inaczej jak "pomysłowe" czy też "dyktowane wyobraźnią"?
Pewne jest wreszcie, że zachowanie gąsienicy wyzwala u istot żywych innego gatunku także
zupełnie określone zachowanie, które z perspektywy gąsienicy należy ocenić jako pożądane bądź
celowe. Musimy także przyznać, że gąsienica nie mogłaby się pod tym względem zachować zręczniej,
nawet gdyby cokolwiek wiedziała o psychologii ptaków. Spreparowanie pułapki psychologicznej,
służącej odparciu potencjalnego prześladowcy przez powtarzające się frustracje, zasługuje –
oczywiście patrząc obiektywnie – niewątpliwie na ocenę "pomysłowe".
Przewidujące, świadczące o wyobraźni, pomysłowe – czy zachowaniu, które spełnia takie
założenia, mamy prawo odmówić zakwalifikowania do kategorii zachowań inteligentnych? Czy mamy
zrezygnować z używania tych epitetów tylko dlatego, że nie udaje nam się odnaleźć mózgu, który by
tą inteligencję w sobie mieścił? Nie mam żadnych wątpliwości, że gdy taki wyciągamy wniosek,
ulegamy znowu złudzeniu urojeń antropocentrycznych.
Jakże groteskowy jest sposób, w jaki często bezmyślnie oceniamy nasze położenie. Czyż nie
zachowujemy się tak, jak gdyby miliardy lat dotychczasowej historii Wszechświata służyły tylko i
wyłącznie temu, aby wytworzyć nas i naszą teraźniejszość? Jak gdyby historia Ziemi, powstanie i
dalszy rozwój życia w ciągu co najmniej trzech miliardów lat, jak gdyby cały ten potężny proces
osiągnął dzisiaj swój cel i swoje zakończenie w nas. Czyż nie jest o wiele bardziej realne, jeżeli
założymy, że historia, której przebieg próbowaliśmy sobie w tej książce uzmysłowić przynajmniej w
zarysie, nie zatrzymała się akurat dzisiaj, za naszego życia? Że będzie wybiegała dalej w przyszłość,
ku jakiemuś celowi, o którym nie wiemy nic?
Inteligencji, którą rozporządzamy bez żadnej własnej zasługi, musimy użyć do tego, aby wydostać
się z grzęzawiska przyzwyczajeń myślowych sugerowanych nam przez codzienne doświadczenia.
Nasza teraźniejszość nie jest niczym innym, jak zdjęciem migawkowym dowolnie wychwyconym z
filogenetycznego rozwoju, rozsadzającego wszelkie ludzkie i wszelkie ziemskie skale. Nikt nie może
nam powiedzieć, dlaczego żyjemy właśnie dzisiaj, a nie przed tysiącami lat albo w jakiejś dowolnie
odległej przyszłości.
Gdy pomyślimy o długich tysiącach stuleci głuchej i jeszcze nic o sobie nie wiedzącej świadomości
przed-człowieka, a więc o psychicznej strukturze człowieka z historycznie wcale nie tak bardzo
odległej przeszłości, powinniśmy odczuwać wdzięczność. Wdzięczność za to, że możemy przeżywać
przynajmniej początek, pierwszy brzask nowej epoki ludzkiej świadomości, charakteryzującej się tym,
że człowiek po raz pierwszy odkrył siebie jako rezultat pewnego filogenetycznego rozwoju,
sięgającego wstecz, aż do kosmicznego wybuchu, w jakim nasz Wszechświat rozpoczął istnienie.
Znaczenie tego rozpoznania jest poważniejsze, aniżeli większość ludzi sądzi. Ten ostatni szczebel
ludzkiej samowiedzy można by nazwać odkryciem trzeciej rzeczywistości.
Pierwszym stopniem rzeczywistości jest świat naiwnego bezrefleksyjnego doświadczenia. Jest nim
środowisko, w którym jesteśmy czynni bądź zmęczeni, głodni lub syci, które nas kusząco pociąga albo
przez swoją obcość przejmuje lękiem. Jest to świat, w którym obecność naszą uważamy za coś samo
przez się zrozumiałego, świat, w którym wszystko odnosi się perspektywicznie do nas samych i w
którym antropocentryczne złudzenie stanowi jedno z założeń przetrwania. Krótko mówiąc, jest to
świat, w którym żyją wszystkie zwierzęta i – jeszcze po dzień dzisiejszy – dzieci.
Następny etap, który osiągnęła ludzka świadomość, otworzył świat obiektywny; wobec niego
nosiciel takiej świadomości mógł nabrać refleksyjnego dystansu i dzięki swemu rozumowi i swojej
technice mógł nim manipulować. W świecie tym istnieją nie tylko uczucia i afekty, lecz ponadto także
wiedza i odpowiedzialność, nadzieja i dbałe przewidywanie. Ten drugi stopień rzeczywistości obejmuje
również to, cośmy z tego świata zrobili, od wytworów sztuki począwszy aż po zjawisko, które
nazywamy cywilizacją.4
Najnowszą, dopiero co przez nas zdobytą wiedzę o przyczynach naszej egzystencji rozpatrywać
trzeba na tle tych szczebli rozwojowych. (Ciągle należy pamiętać o tym, że rozpoznanie to liczy sobie
zaledwie sto lat.) Odkrycie, że jesteśmy – przynajmniej tutaj na Ziemi – najbardziej do tej pory
skomplikowanym, najwyżej rozwiniętym rezultatem pewnej ciągłej historii, toczącej się od trzynastu
miliardów lat – to poznanie otwiera nam oczy na nowy, trzeci wymiar rzeczywistości.
Zaczynamy rozumieć, że nie jesteśmy – jak sądziliśmy dotąd – umieszczeni w tym świecie po to,
aby służył nam za scenę (do wykazania się, do sprawdzenia się, do samourzeczywistnienia, do
wytworzenia "historii" i do tym podobnych wszelkich innych domniemanych celów). Jesteśmy –
przeciwnie – częścią tego świata, zawsze i nadal doń przynależną, podległą jego prawom i
wprowadzoną w nurt pewnego rozwoju, o którym wiemy tyle co nic i na który nie mamy najmniejszego
wpływu, rozwoju, który prowadzi daleko poza nas. Świat, a także Ziemia nie powstały po to, aby nas
nosić. Nasz znany codzienny świat nie jest ani kresem, ani celem, nie jest również uzasadnieniem
owych dziejów, które odkryliśmy tak niedawno.
Sformułujmy sobie to tak, że jesteśmy właściwie tylko neandertalczykami jutra. Istniejemy poniekąd
po to, aby mogła nastąpić przyszłość. Z takiego stanowiska w żadnym razie nie może uchodzić za
samo przez się zrozumiałe, abyśmy czasowi i szczeblowi rozwoju odpowiadającemu przypadkowej
chwili naszej egzystencji mogli przypisywać w ogóle jakikolwiek sens (nawet najbardziej
problematyczny i wciąż od nowa kwestionowany). Skoro już raz myśl ta w głowie zaświta, trudno nie
odczuć zgrozy wobec możliwości, że w naszej prehistorii istnieć mogły długie epoki, kiedy
świadomość była już o tyle rozwinięta, że pojawiać się mogły lęk i zwątpienie, a także wiedza o
śmierci, ale za mało, aby zdobyć się na jakieś skąpe przynajmniej kojące odpowiedzi.
Któż może wiedzieć, ile z naszych dzisiejszych lęków i koszmarów stanowi dziedzictwo tej
nieuniknionej epoki przejściowej, którą dzisiaj jeszcze wleczemy za sobą. Nasz los jest lepszy,
znaleźliśmy się przecież – nie wiemy dlaczego – na dalszym, bardziej zaawansowanym miejscu
historii. Ale jednocześnie z tym przeświadczeniem odkrywamy także prowizoryczny tylko charakter,
przejściową naturę naszej własnej epoki i oczywiście również naszej własnej struktury.
Nie mamy przecież najmniejszego pojęcia o tym, do jakich możliwości mógłby się dalej rozwinąć
nasz ród – cieleśnie, a przede wszystkim duchowo. Do istoty rzeczy należy, że nie możemy wiedzieć,
jaki wygląd przybrałby ten nasz świat w świadomości, która przewyższałaby naszą obecną w takim
samym stopniu jak ten, który nas dzieli od świadomości neandertalczyka. Jedyne, co odkryliśmy, to
fakt, że w przyszłości owa inna wyższa rzeczywistość będzie istniała, ponieważ obecny stan naszej
świadomości jest także tylko etapem przejściowym, a rozwój pójdzie dalej.
Takie poznanie nie może pozostawać bez wpływu na ocenę naszego położenia, tego, co
nazywamy teraźniejszością bądź – z perspektywy naszego codziennego horyzontu – naszym
"światem". Z chwilą gdy uzmysłowimy sobie przejściowy charakter, historyczną naturę tego
wszystkiego, co się składa na nasz codzienny świat, nie możemy już nie zauważać, że oto staje przed
nami pewne zadanie, a jego znaczenie przewyższa wszelkie moralne i humanitarne zobowiązania i
cele, wyprowadzane z naszej obecnej sytuacji dziejowej. Jest to zadanie nie tylko przerastające
zresztą wszystkie te zobowiązania i cele, o których tak trudno nam nieraz pamiętać, lecz je właściwie
w sobie mieszczące.
Zadaniem naszym jest zadbać o to, aby z naszej winy rozwój nie urwał się w naszych czasach.
Odpowiedzialność za to, aby przyszłość mogła nastąpić, góruje nad wszystkimi innymi
zobowiązaniami i celami. Naturalnie, że rozwój ten rozgrywa się w skali kosmicznej. Nie zatrzymałby
się, gdyby ludzkość miała kiedyś zejść z tego świata. 5 Ale tylko do nas samych należy decyzja, czy
nasz głos będzie jeszcze brzmiał w momencie, gdy przyszłość przezwycięży obecne stadium
planetarnej izolacji.
Na końcu tej książki wyjaśnimy jeszcze dokładniej, co przez to mamy na myśli. Zanim jednak do
tego dojdziemy, musimy znaleźć kilka brakujących istotnych przesłanek. Zanim spróbujemy
naszkicować, jaką drogę obierze rozwój poza kręgiem naszej teraźniejszości, musimy zrekonstruować
jeszcze więcej szczegółów tej części dziejów, które już upłynęły. O przyszłej historii przyrody możemy
snuć uzasadnione domysły i sensowne spekulacje myślowe w takiej mierze i dopiero wtedy, gdy
będziemy mieli jasne pojęcie o prawidłach i tendencjach rządzących tą historią w jej przeszłości.
W tym samym stopniu więc jak zdanie, że nasza teraźniejszość miałaby mieć jakąś swoistą
wartość, wydaje się wątpliwe, z chwilą gdy rozpoznajemy naszą epokę jako migawkowe zdjęcie
wychwycone z nadrzędnego rozwoju w skali kosmicznej – w tym samym stopniu błędny jest zapewne
pogląd, uważany do tej pory za sam przez się zrozumiały, że inteligencja i wyobraźnia weszły do tego
świata dopiero wraz z człowiekiem. Jakaż niewiarygodna arogancja, dająca się usprawiedliwić tylko
najwyższą chyba, prawdziwie antropocentryczną naiwnością, tkwi w bezmyślnej oczywistości, z jaką
zakładamy, że Wszechświat, że dzieje przyrody i ewolucja życia na Ziemi przez trzynaście miliardów
lat musiały przebiegać bez ducha, bez twórczej wyobraźni i bez inteligencji tylko dlatego, że jeszcze
nie było nas.
Naturalnie, przed pojawieniem się człowieka wszystkie te osiągnięcia nie były jeszcze skupione w
indywidualnych mózgach, nie występowały jeszcze jako zdolności poszczególnych istot żywych
obdarzonych świadomością. (W każdym razie nie na naszej planecie.) Ale musimy się strzec przed
wyprowadzaniem stąd uproszczonego poglądu, jakoby mogły one być skuteczne i urzeczywistnione
wyłącznie w takiej formie. W tym miejscu naszych rozważań jest jeszcze za wcześnie, aby
szczegółowo podać owe wskazówki, które przemawiają za tym, że mózg nasz nie jest – jak
zakładamy zawsze bez dalszego przemyślenia sprawy – narządem, który te osiągnięcia psychiczne
wytwarza jak gdyby z niczego.
Im głębiej wnikamy w tajniki historii przyrody, tym wyraźniej widzimy, że nasz duch także nie spadł
z nieba. Stwierdzenie to należy rozumieć w podwójnym znaczeniu tych słów: duch nasz jest także z
tego świata i jest także wynikiem jego historii, którą tutaj próbuję opowiedzieć. Co prawda, ta jej część
jest do tej pory jeszcze bardzo niekompletna, co nas zresztą nie powinno dziwić. Istnieją jednak już
pewne przesłanki wspierające logiczną skądinąd myśl, że także duch nie pojawił się w jakimś
momencie rozwoju znienacka, z dnia na dzień, ale że – podobnie jak inne funkcje – stanowi rezultat
pewnego przygotowawczego rozwoju, posuwającego się stopniowo przez niezmiernie długie okresy.
Mózg nasz prawdopodobnie nie jest wcale takim narządem, za jaki go zawsze uważamy:
narządem, którego podstawowa funkcja polegałaby na "wytwarzaniu" i umożliwianiu takich sprawności
psychicznych, jak inteligencja, wyobraźnia i pamięć. Nawet ten niewielki zasób wiedzy o rozwoju, który
doprowadził do nas samych i naszego mózgu, pozwala raczej przypuszczać, że mózg (także u
zwierząt) jest narządem, który scala (integruje) owe sprawności w poszczególnych organizmach i
pozostawia je do ich indywidualnej dyspozycji. A jest to aspekt, który – jakkolwiek niezwykły – otwiera
nową drogę badaniom nad psychogenezą, to jest powstawaniem w toku historii przyrody wymiarów
psychicznych i świadomości.
Taki punkt wyjścia prowadzi też do twierdzenia, że owe osiągnięcia i funkcje, które zwykliśmy
nazywać psychicznymi, musiały także istnieć (i dzisiaj istnieją) poza indywidualnymi mózgami, jako
wyizolowane funkcje. Jeżeli tak jest, oznacza to, że inteligencja, wyobraźnia, zdolność do krytycznego
wyboru spośród danych możliwości, a także pamięć i twórcza inwencja są starsze od wszystkich
mózgów. Jest to na pewno sprzeczne z naszymi zakorzenionymi wyobrażeniami. Ale im dłużej
zajmujemy się tym, co obecnie już wiemy o historii przyrody, tym silniejszego nabieramy przekonania,
że właśnie taka jest prawda.
Jak mówiłem, uzasadnienie tego twierdzenia musimy odłożyć do dalszego rozdziału. Możemy
jednak już tutaj rozpatrzyć, na pierwszym przykładzie, jak należy sobie wyobrażać taką wyizolowaną
egzystencję – pojęcie to w pierwszej chwili brzmi rzeczywiście niezwykle i paradoksalnie – jednej z
wymienionych funkcji, a więc na przykład wyizolowane istnienie wyobraźni czy inteligencji poza
mózgiem, a tym samym poza wymiarem psychicznym.
W tym miejscu przyjdzie nam to łatwo i stosunkowo szybko. Zanim bowiem opuściliśmy nurt
naszych chronologicznych rozważań (a mianowicie przy "stemplowym" doświadczeniu Lederberga
oraz następującej po nim relacji o przystosowaniu się krępaka brzozowca do terenu
uprzemysłowionego), aby zastanawiać się nad historyczną przypadkowością owej chwili, w jakiej
żyjemy, i nad zagadnieniem powstania pierwszych "duchowych" zasad w przyrodzie – już mówiliśmy o
takim właśnie osiągnięciu: o "inteligentnych" skutkach współdziałania mutacji i selekcji.
Jednym z powodów dygresji (dalszy powód podamy później) było zresztą to, że pozwala ona nam
raz jeszcze spojrzeć na to, o czym mówiliśmy, ale już z nowego i nieoczekiwanego punktu widzenia.
Wydaje mi się, że teraz, po tej dygresji, mniej może nieporozumień wywoła moje stwierdzenie, że
zasada mutacji jest antycypacją psychicznej kategorii "wyobraźni", a selekcja sprawuje funkcje
"krytycznego wyboru".
Przystosowanie się krępaka brzozowca do zmian warunków otoczenia, noszące cechy świadomej
celowości, wyrafinowane zamaskowanie poczwarkł, o które przewidująco dba gąsienica atlasa, a
także zdolność gronkowców do unieszkodliwienia bronią "chemiczną" aplikowanego im sztucznie
przez człowieka antybiotyku – wszystko to są osiągnięcia, które wywołują wręcz przemożne wrażenie
umiejętności uczenia się i inteligentnego zachowania. We wstępie zwróciłem już uwagę na to, że
niektórzy uczeni, między innymi Konrad Lorenz, wobec takich przykładów mówią o reakcji
"analogicznej do inteligencji".
Otóż twierdzę, że takie pojęciowe ograniczenie ("analogiczny do inteligencji" zamiast "inteligentny")
nie jest niczym innym jak wyrazem pewnego przesądu, a mianowicie skutkiem przekonania, że
osiągnięcie tego rodzaju nazwać można "inteligentnym" tylko wtedy, gdy wynika z indywidualnej
świadomości. Z chwilą gdy uwolnimy się od tego zacieśnienia, cała różnica będzie polegała już tylko
na tym, że w jednym przypadku (tym, który odpowiada znaczeniu słowa w mowie potocznej) uczy się
osobnik, a w drugim – cały gatunek bądź określona populacja (podczas gdy poszczególne osobniki,
obojętne, bakterie czy motyle, okazują się w tej sytuacji jeszcze całkowicie niezdolne do uczenia się).
Jest to coś więcej aniżeli zwykły spór o słowa. Gdy się raz odrzuci rozpowszechniony przesąd,
zyskuje się widok na nie znaną do tej pory możliwość zrozumienia, że osiągnięcia psychiczne mogą
powstawać w trybie takiego samego rozwoju jak ten, któremu podlega reszta przyrody. Gdy się
zarzuci pogląd, że reakcję tylko wtedy nazwać wolno inteligentną, kiedy jest reakcją osobnika, nie zaś
gdy stanowi reakcję gatunku, wówczas znikają wszelkie trudności w wyobrażeniu sobie, jak powstają
poszczególne sprawności, które potem wszystkie razem, w jakimś o wiele późniejszym momencie,
scalone przez indywidualne mózgi oznaczają początek "psychicznego" szczebla rozwoju.
Pojawia się więc możliwość pojmowania mózgu jako narządu, którego właściwa wydolność – w
aspekcie ewolucji – mogłaby polegać na tym, że integruje on w zamknięty w sobie, indywidualny
repertuar zachowań – pewne określone możliwości reakcji, powstałe niezależnie od siebie i już
zastane. Pragnąłbym w tym miejscu podkreślić, że wydaje mi się nie bez znaczenia, iż taki przebieg
stanowiłby analogię do sposobu, w jakim kilka miliardów lat wcześniej bez-jądrowe jeszcze prakomórki
nabyły funkcji decydujących dla ich dalszego rozwoju przez to, że wchłonęły w siebie odpowiednio
wyspecjalizowane komórki jako organelle.
Nie chciałbym jednak znowu wyprzedzać biegu wydarzeń. Na zakończenie tych rozważań chcę
rzucić jeszcze myśl, która nasuwa się zawsze w związku z tymi możliwościami. Grozi nam stale, że
cudu szukamy w niewłaściwym miejscu. W świecie, który jest niewątpliwie pełen cudowności, podziw
ogarnia nas często nie tam, gdzie trzeba.
Tak jest i tutaj. Przyznajmy szczerze, że w zachwytach nad przyrodą nazbyt często współbrzmi
silna nuta protekcjonalności. Obawiam się, że gdy podziwiamy celowość planu budowy jakiejś rośliny
albo gdy przyglądamy się z zachwytem, jak ptak buduje sobie gniazdo, część naszego uznania dzisiaj
jeszcze wypływa ze zdumienia tym, iż nie posiadająca mózgu roślina albo nieinteligentny ptak mogą
przyczyniać się do powstania celowych tworów. Zaskakuje nas, że "bezświadoma" przyroda może być
zdolna do skomplikowanych osiągnięć, kryjących się za tak pospolitymi zjawiskami.
Nasz podziw jest w tych przypadkach z pewnością słuszny i uzasadniony. Ale powinniśmy podejść
krytycznie do jego motywów. Podejrzewam, że w sprawie naszej pozycji w przyrodzie powinniśmy z
gruntu przestawić nasze myślenie. Jest to wręcz groteskowo fałszywa ocena sytuacji, jeżeli – jako
"inteligentne" jednostki – sądzimy, że osiągnięcia przyrody należy uważać za zdumiewające i
zagadkowe przede wszystkim dlatego, że powstają bez udziału świadomej siebie inteligencji.
Wydaje mi się, że stajemy tutaj przed zadaniem przełamania naszego samozrozumienia, a wagę
tego zadania porównać można do przełomu kopernikowskiego. Czas najwyższy, abyśmy wobec
dzisiejszego stanu wiedzy o przyrodzie przestali zamykać oczy na prawdę, że jej siły twórcze, jej
wyobraźnia i zdolność uczenia się w niepojętym stopniu przekraczają nasze własne zdolności (które
są tylko ich słabym odbiciem).
Wstecz / Spis Treści / Dalej

16. SKOK DO WIELOKOMORKOWOSCI

Musimy teraz podjąć od nowa wątek naszej chronologicznej relacji w miejscu, w którym
opuściliśmy go na początku naszej długiej dygresji.
Odbiegliśmy od tematu, ponieważ natrafiliśmy na pytanie, jak można by wytłumaczyć
zdumiewającą zdolność żywych komórek przystosowania się do nieoczekiwanych zmian otoczenia.
Konkretnego przykładu dostarczyło nam zagrożenie komórek przez pojawiający się po raz pierwszy w
ziemskiej atmosferze tlen (on z kolei był nieuniknionym skutkiem działalności takich komórek, które
przezwyciężyły poprzedni kryzys pokarmowy przez chwytanie światła słonecznego).
I właśnie mitochondria, wyspecjalizowane bakterie – pochłonięte przez większe komórki jako
symbionty – nadały zagrożonym komórkom zdolność obchodzenia się z nowym gazem
atmosferycznym. Do dnia dzisiejszego mitochondria spełniają to zadanie we wszystkich
oddychających tlenowo żywych istotach na tej Ziemi. Z ich pomocą życie potrafiło nie tylko obronić się
przed owym gazem, działającym pierwotnie jak trucizna, lecz nawet wykorzystać dla swego dobra
jego tak groźną aktywność chemiczną.
Nie wolno nam zapominać o prehistorii tego dzisiaj jeszcze aktualnego stanu, gdy z obecnego
punktu widzenia zajmujemy się właściwościami owego życiodajnego i tak absolutnie niezbędnego
składnika atmosfery. Gdy bowiem rozpatrujemy tę sytuację historycznie, wówczas na tym konkretnym
przykładzie możemy zrozumieć, w jakim stopniu my sami jesteśmy produktem przystosowania do
środowiska, w którym ongiś życie musiało się jakoś urządzić. Owa niezbędność, ten symboliczny,
wręcz nieodzowny do życia charakter, jaki dzisiaj przypisujemy gazowi zwanemu "tlen", jest niezwykle
dobitnym miernikiem radykalizmu, z jakim przystosowanie to zostało wymuszone. Ale jednocześnie
dowodzi doskonałości tego przystosowania: gaz, pierwotnie śmiertelny, w świadomości istot
zrodzonych z tego przystosowania nabiera sensu równoznacznego z "tchnieniem życia". Jest to
doprawdy nieprześcigniony rekord.
Rozprawiliśmy się także przy tej okazji szczegółowo ze sprawą wyjaśnienia owych tak
skomplikowanych przystosowań i poznaliśmy mechanizm współdziałania mutacji i selekcji, który je
wytwarza. Duża rozpiętość przypadkowej podaży mnogości dziedzicznych wariantów, z jakich
środowisko i jego zmiany dobierają każdorazowo nieliczne warianty "celowe", stwarza rodzaj
elastyczności, potrzebnej do przeżycia w świecie, który nigdy długo nie pozostaje stabilny.
Jakkolwiek wciąż wydaje się niewiarygodne, aby tak pozornie prosty mechanizm miał wystarczyć
do wytłumaczenia różnorodności istniejących form życia oraz pojawiania się i zanikania rozmaitych,
wciąż nowych gatunków, to jednak nie ma dzisiaj już żadnych rozsądnych argumentów przeciwko tej
tezie.6 Mechanizm ten wyjaśnia ponadto właśnie także różnorakość form życia i fakt, że nie może
istnieć jedna jedyna "optymalna" jego forma. Bogactwo i rozmaitość warunków oraz cech środowisku
właściwych daje bowiem odpowiednio wielkiej liczbie różnych wariantów form i funkcji szansą
wykazania swojej celowości w odniesieniu do tych właśnie warunków środowiska, a więc także szansę
urzeczywistnienia się.
Zatem środowisko powoduje jak gdyby biologiczną różnorakość, odzwierciedlającą jego własną
rozmaitość. A ponieważ z kolei życie wyciska w coraz większym stopniu piętno na środowisku i
ponieważ dla każdej poszczególnej żywej istoty wszystkie inne otaczające ją organizmy należą do jej
środowiska – łącznym rezultatem jest dialogowy efekt samoumacniania, który, skoro tylko przeminęła
długa faza rozbiegu, musiał doprowadzić wręcz do eksplozji w rozprzestrzenianiu się życia na Ziemi.
W naszej chronologicznej narracji osiągnęliśmy dotąd właśnie ów punkt startowy, w którym musiało
się rozpocząć owo nieustające przyśpieszenie dalszego przebiegu. W dziejach Ziemi możemy go
umiejscowić w epoce odległej od nas mniej więcej o miliard lat, kiedy rozwój wyższych komórek
jądrowych, z ich wielostronnym i wysoko wyspecjalizowanym wyposażeniem wnętrza, był już
zakończony.
W tym czasie osiągnięty został pewien poziom rozwoju, który niewątpliwie rozpoczyna nowy
rozdział. W niewyobrażalnie długich epokach poprzedzających, trwających co najmniej dwa miliardy
lat, rozwój, jakkolwiek zdawał się z wolna i w mękach podążać naprzód, przechodził jeden kryzys za
drugim. Mówiliśmy już o tym. Wprawdzie życie nie weszło na plan po raz pierwszy w tym sensie, że
nie zjawiło się na Ziemi bez etapu przejściowego, bez ciągnącej się prehistorii, niemniej przyniosło ze
sobą tyle nowych czynników, tak skomplikowane nowe oddziaływania, że musiały chyba upłynąć dwa
miliardy lat, zanim na powierzchni Ziemi została przywrócona jako tako stała równowaga.
Wszystkie poprzednie kryzysy były tak poważne, że każdy mógł oznaczać kres rozwoju. Nie wolno
nam w żadnym razie pominąć istnienia także i takiej możliwości. Aczkolwiek fantazja procesu mutacji
jest bardzo wielka, jak tego dowodzi chociażby doświadczenie Lederberga (jako jeden z bardzo wielu
przykładów), ale wydolność jej na pewno nie jest nieograniczona. Gdyby było inaczej, żyłyby jeszcze
wśród nas jaszczury. Gdy więc pierwsze prakomórki pożerać zaczęły z kolei abiotycznie powstałe – z
trudem, w ciągu miliardów lat – wielkie cząsteczki i biopolimery, a tym samym je w przerażająco
krótkim czasie dziesiątkować (czymże innym mogłyby zaspokoić swoje zapotrzebowanie
energetyczne i wyżywić się podówczas na pra-Ziemi?), niezawodnie wynikły stąd kryzys pokarmowy
mógł był bardzo łatwo stać się początkiem końca.
Pojawienie się w porę chloroplastów, owych "poły-kaczy światła", oznaczało wyjście z sytuacji,
która zdawała się bez wyjścia. Jednakże aktywność ich spowodowała natychmiastowe zakłócenie
równowagi pomiędzy życiem a jego ziemskim środowiskiem, jak wspominaliśmy już – przez
wytwarzanie coraz większych ilości tlenu, bez którego chemiczny proces fotosyntezy nie jest możliwy.
Tym razem ratunek nadszedł ze strony mitochondriów.
W ten sposób zapewne rozwój życia w ciągu prawie dwóch miliardów lat przebiegał wśród
kryzysowych drgawek, niczym krzywa gorączki, przy czym możemy być zupełnie pewni, że znana
nam jest zaledwie drobna część tych niebezpieczeństw, przez które należało w tym czasie przebrnąć.
Nie ulega wątpliwości, że podobne przeszkody i ślepe zaułki istniały również na poszczególnych
etapach podziału komórki. Wskazuje na to chociażby tylko czas co najmniej jednego miliarda lat, jaki
musiał upłynąć, zanim został wystarczająco udoskonalony ów proces o decydującym znaczeniu dla
rozmnażania się organizmów i włączenia mechanizmu mutacji.
Wreszcie, po nieprawdopodobnie długim czasie nieustających kryzysów i powtarzającej się wciąż
od nowa masowej zagłady typów komórek niedostatecznie zdolnych do przystosowania się – została
osiągnięta nowa równowaga. W cztery miliardy lat po powstaniu Ziemi pewne było, że życie
definitywnie zagnieździło się na tej planecie.
W morzach Ziemi rozmnażały się niezliczone drobne jednokomórkowce, każdy z nich stanowił
organizm o wysoko wyspecjalizowanych wydolnościach. Chloroplasty dbały o to, aby pokarmu było
odtąd zawsze pod dostatkiem. Mitochondria umożliwiały wykorzystywanie produkowanego przez
samo życie tlenu jako źródła energii, przy czym wydajność tego źródła przekraczała wszystko, co do
tej pory istniało, a zatem otwierało to możliwości biologicznych osiągnięć, które miały usunąć w cień
wszystko, co minione. Wyszukany mechanizm podziału jądra gwarantował niezawodne
przekazywanie każdej następnej generacji "doświadczeń" nabytych w ciągu miliardów lat – w postaci
najróżnorodniejszych form przystosowania.
Z drugiej strony fizyczne i chemiczne warunki na powierzchni Ziemi nie dopuszczały całkowitej
bez-błędności owego mechanizmu podziału komórki ani towarzyszącego mu podwojenia
magazynującej cząsteczki DNA. Promieniowanie, emitowane wskutek rozpadu naturalnych
pierwiastków radioaktywnych skorupy ziemskiej, a także promienie z Kosmosu (przede wszystkim
pochodzące z Drogi Mlecznej tak zwane promieniowanie kosmiczne) powodowały bardzo drobny
procent nieznacznych zmian w poszczególnych cząsteczkach DNA jąder komórkowych. Przez to
zmieniał się w niewielkim stopniu, ale zawsze bardzo rozmaicie, sens informacji, jaką cząsteczki owe
miały przekazywać. W taki sposób rodziły się mutacje, a wraz z nimi, w toku obopólnej gry ze
środowiskiem – proces ewolucji biologicznej.7
Tymczasem w środowisku pojawiło się także pewne ważne ułatwienie, wprowadzone znowu przez
życie, pewne decydujące poszerzenie zasięgu przyszłych możliwości, który dopiero od tej pory
naprawdę już obejmował całą kulę ziemską. To również było związane z tlenem, aczkolwiek jego
stężenie w atmosferze ziemskiej w owej epoce, odległej mniej więcej o miliard lat, wciąż jeszcze nie
dorównywało obecnej wartości. Pomimo to pierwiastek ten już podówczas odgrywał rolę nie tylko w
nowym sposobie uzyskiwania energii, lecz w nie mniejszym stopniu stanowił tarczę ochronną. Dotąd
życie było ciągle jeszcze zacieśnione do względnie ograniczonej warstwy wody oceanów.
Na głębokościach poniżej pięćdziesięciu–stu metrów siła promieniowania słonecznego
prawdopodobnie już nie wystarczała do utrzymania fotosyntetycznej aktywności ówczesnych komórek:
aktywność ta nie była przecież jeszcze w pełni dojrzała. Ze względu zaś na niszczycielskie
promieniowanie nadfioletowe Słońca wrażliwe komórki nie mogły się dotąd zbliżać do powierzchni
wody na odległość mniejszą niż pięć– –dziesięć metrów. I to również zmieniło się obecnie całkowicie.
Wobec niezwykle silnej skuteczności tlenu jako filtra promieni nadfioletowych wystarczały obecnie
względnie niewielkie ilości nowego gazu, aby zasadniczo zmniejszyć ów niebezpieczny udział
promieniowania słonecznego. Dopiero teraz więc życie mogło opanować naprawdę całą powierzchnię
planety, nie tylko powierzchnie wód, lecz ponadto szeroki obszar suchego lądu – chociaż była to
możliwość, która z najrozmaitszych przyczyn miała jeszcze przez dalszych .500 milionów lat pozostać
całkowicie teoretyczna.
Gdy zechcemy to wszystko krótko podsumować, ujrzymy sytuację spokojną i ugruntowaną. Życie
zakorzeniło, urządziło i zadomowiło się na Ziemi; stało się odtąd trwałym składnikiem naszej planety.
Jednakże – ściśle biorąc – najdziwniejsze w tym obrazie, niezależnie od wszelkich szczęśliwie
przezwyciężonych przeszkód i niebezpieczeństw, jest nie to, że do tego doszło. Najbardziej
zdumiewa, że na tym się nie skończyło.
Już kiedyś, w pewnym o wiele wcześniejszym momencie rozwoju, zdziwiło to nas. Było to wtedy,
gdy natknęliśmy się na fakt, że wywołane przez wzajemne przyciąganie się mas skupienie atomów
wodoru, rozdzielonych we Wszechświecie w postaci delikatnych obłoków, nie spowodowało po prostu
powstania i rozbłyśnięcia gwiazd, rozgrzanych przez ich własne ciśnienie wewnętrzne. Przeciwnie,
stało się tak, że w centrum gwiazd wystąpiły zjawiska, które doprowadziły nieuchronnie do zespalania
się poszczególnych atomów wodoru, a następnie także coraz cięższych jąder atomowych, dzięki
czemu powstała mnogość nowych pierwiastków, a więc substancji wykazujących cechy i możliwości,
których dotąd we Wszechświecie nie było.
Stwierdziliśmy wtedy, że nie ma odpowiedzi na pytanie, dlaczego historia świata nie miałaby się po
wsze czasy ograniczyć do historii powstawania i zaniku wciąż nowych pokoleń gwiazd z wodoru – w
nieustannym i nie kończącym się powtarzaniu. Nigdy nie będziemy tego wiedzieć. To, że stało się
inaczej, że powstały nowe, inne pierwiastki, które otwarły rozwojowi nowe, nieoczekiwane horyzonty,
sprowadza się do zdolności przemieniania się prapierwiastka – wodoru. Natomiast pochodzenie
wodoru, a tym samym przyczyny osobliwości jego cech znajdują się dla nas poza jakimś początkiem,
poza który nauka już nie potrafi sięgać, stawiając sensowne pytania.
Dlaczego atom wodoru posiada te szczególne właściwości, w jaki sposób powstał i jak się dostał
do naszego świata – oto pytania, na które nie ma naukowej odpowiedzi, podobnie jak na pytanie o
pochodzenie czasu czy przyczyny praw natury. Natrafiamy tutaj – musimy to znowu niezwykle dobitnie
podkreślić – w pewnym konkretnym punkcie na niezaprzeczalny fakt, że świat nasz, że obszar, w
którym przeżywamy rzeczy i w którym możemy zadawać naukowe pytania, nie obejmuje wszystkiego,
co istnieje. Jednocześnie rozpowszechnienie pewnego przesądu, który zdaje się nie do
wykorzenienia, zmusza nas do wyraźnego powtórzenia i wskazania palcem, że to współczesna
wiedza przyrodnicza gwarantuje nam, że tak właśnie jest. To co filozofia czy metafizyka mogły jedynie
zakładać bądź czego żądały – współczesne przyrodnicze badania podstawowe podsuwają nam
wprost pod nos.
Było już jedno stadium, wobec którego mieliśmy okazję zdziwić się, że rozwój nie stanął w miejscu,
ów etap, kiedy na wyższym poziomie powtórzyło się to, co nas słusznie zdumiewało w reakcji atomu
wodoru: powstałe stopniowo nowe pierwiastki nie tylko wzbogaciły Wszechświat o dalsze
dziewięćdziesiąt jeden substancji wykazujących nowe właściwości. Okazały się one ponadto zdolne
do tworzenia najrozmaitszych związków między sobą i z wodorem, od którego pochodziły, a
różnorakość tych związków jest nie do ogarnięcia i do dnia dzisiejszego nie wyczerpana. To również
nie było ani konieczne, ani możliwe do przewidzenia (czy też do wyjaśnienia). Że tak się stało, musimy
znowu przyjąć do wiadomości jako fakt niewytłumaczalny.
Na chronologicznie kolejnym szczeblu doszło do symbiotycznego łączenia się rozmaicie
wyspecjalizowanych prakomórek. Opisaliśmy ten proces szczegółowo, ponieważ ma on decydujące
znaczenie dla wszystkiego, co następuje potem, nie musimy więc teraz ponownie wnikać w ten temat.
W tym miejscu można to łączenie się opisać następująco: zda się, jakoby rządziła tutaj zasada, pod
której działaniem rozwój postępuje naprzód dlatego, że na nowo osiągniętym szczeblu organizacji
powtarza się, każdorazowo z pojawieniem się nowych możliwości, to co już okazało się skuteczne na
poprzednich etapach rozwoju. Powtarzam, że nie należy tego mylnie rozumieć jako "wyjaśnienie", lecz
że przez takie sformułowanie próbuję tylko uprzystępnić to, co się naprawdę wówczas stało.
Podobnie jak w tych minionych już przypadkach działo się także w owej epoce konsolidacji życia
ziemskiego, do której ostatnio dotarliśmy i która jest od nas odległa o jakiś miliard lat. W oceanach
roiło się życie – mrowiły się jednokomórkowce, których skomplikowana organizacja świadczyła o
pewnym szczytowym punkcie dotychczasowego rozwoju. Życie i środowisko, po niezliczonych
kryzysach, wreszcie ze-stroiły się w harmonijnej wzajemnej równowadze i uspokoiły. Co więc
właściwie przemawiało za tym, że ciągle jeszcze nie nadchodził kres? Jaką można znaleźć dzisiaj,
retrospektywnie, kiedy w pełni znamy wszystko, co potem się stało – przyczynę tego przekonania, że
rozwój nie mógł się zatrzymać, że znowu musiał pozostawić za sobą wszystko, co zostało osiągnięte
tak niewiarygodnym nakładem czasu i zdolności przystosowawczych?
Na to także nikt nie może dać odpowiedzi. Jedyne, co wiemy, to historyczny fakt, że ponownie
powtórzyło się to, co się przedtem już niejednokrotnie działo: istniejące złożone komórki – jak się
niebawem miało okazać – nie tylko wzbogaciły ziemską scenę o nową zasadę (zjawisko różnorako
wyspecjalizowanych materialnych struktur uprawiających przemianę materii), lecz ponadto
przygotowały nowy skok rozwoju przez przejawienie zdolności do łączenia się ze sobą.
Na tym szczeblu rezultatem było brzemienne w skutki powstanie pierwszych wielokomórkowych
istot żywych. Jak do tego doszło i jakie ten skok spowodował fantastyczne wręcz poszerzenie
możliwości dla wszystkiego, co żyło – nietrudno już opisać. Niemniej zjawisko to jest fantastyczne i
cudowne. Pojąć możemy je tylko dlatego i o tyle, że przy jego opisie to, co do tej chwili zostało przez
rozwój osiągnięte, będziemy przyjmowali po prostu jako dane. W tych warunkach łatwo oczywiście
operować istniejącym materiałem. Jeżeli nie chcemy zatracić proporcji, nie wolno nam jednak ani
przez moment zapomnieć, jakiej fantastycznej prehistorii materiał ten zawdzięcza swoją egzystencję.
Tak decydujące dla dziejów życia na Ziemi przejście od jednokomórkowców do wielokomórkowych
istot żywych nietrudno będzie zrozumieć, gdy uświadomimy sobie, że pojęcia "łączenia się" nie należy
tutaj brać dosłownie. Pierwsze wielokomórkowce według wszelkiego prawdopodobieństwa nie były
dosłownie wynikiem połączenia się istniejących pojedynczych komórek, tak samo jak wszystkie
wielokomórkowce w ciągu całej następującej potem historii Ziemi, aż po dzień dzisiejszy. Żadna żywa
istota wyższa w taki sposób nie powstaje.8
Jak wszyscy wiemy, odbywa się to raczej tak, że określona komórka pierwotna, którą z reguły
nazywamy komórką jajową, zaczyna się dzielić i że komórki powstałe przez ciągły podział tej komórki
jajowej już się od siebie nie oddzielają, tak jak się to działo u jednokomórkowców przez miliardy lat.
Wszystko przemawia za tym, że to samo działo się przy powstaniu pierwszych, jeszcze prymitywnych
wielokomórkowców, a więc przed mniej więcej miliardem lat.
Jeden z wielu dowodów stanowią organizmy, które do dnia dzisiejszego zachowały tę postać
przejściową jak gdyby trwale. Podobnie jak bakterie i niektóre prymitywne glony są jeszcze obecnie
żyjącymi przedstawicielami archaicznych bezjądrowych prakomórek, podobnie jak istnieje jeszcze
bardzo wiele rozmaitych gatunków wyżej rozwiniętych jednokomórkowców, które konserwatywnie
zachowały jednokomórkowy sposób bytowania – podobnie także występują dzisiaj prymitywne
organizmy, które jak gdyby stanęły w rozwoju, pozostając w owym stanie przejściowym (który również
musiał się ciągnąć przez kilkadziesiąt milionów lat).
DNA jąder komórek, z których się te organizmy składają, wiernie zmagazynowało to, co komórki te
osiągnęły, i zachowało przez niewyobrażalnie długi ciąg pokoleń aż do czasów teraźniejszych. Z
jakichś tam przyczyn nie pojawił się tutaj łańcuch następujących po sobie mutacji, które mogły były je
wyprowadzić z tego obojnaczego stanu między jednokomórkowcem a wielokomórkowcem. Biolog
musi być za to wdzięczny. "Żywe skamieniałości" tych gatunków stanowią dla niego jedyną szansę
prowadzenia badań nad tymi archaicznymi formami życia.
Jednym z ulubionych przykładów uczonych jest w tej dziedzinie mikroskopijnie mały
wielokomórkowiec, nazwany przez nich pandoriną. Nosicielka tego dźwięcznego imienia pomimo swej
wielokomórkowości nie jest właściwie "prawdziwym" wielokomórkowym organizmem. Właśnie ta
komplikacja powoduje, że pandoriną jest obiektem tak interesującym. Można by ją określić jako
kolonię komórek, która jeszcze nie osiągnęła rangi złożonego osobnika. Pandorina składa się z
szesnastu zielonych komórek glonowych powstałych przez czterokrotny podział komórki pierwotnej.
Galaretowata otoczka tej komórki pierwotnej nie ginie i zamyka szesnaście komórek potomnych,
nadając im postać kulistego tworu.
Za tym, że ma to charakter kolonii, przemawia brak wyraźnej hierarchii, czyli podziału pracy
pomiędzy poszczególnymi komórkami. Wprawdzie wystające na wszystkie strony małe wici wspólnie
wybijają takt, w związku z czym mikroskopijny twór może się w wodzie poruszać w sposób znośnie
uporządkowany, ale tutaj wszystkie szesnaście komórek jest jeszcze zawsze równouprawnionych.
Każda z nich potrafi to wszystko, co potrafią jej komórki siostrzane. A przede wszystkim brak
jakiegokolwiek śladu, że komórki, aby się rozwinąć, zdane są wzajemnie na siebie, co jest właściwe
niepodzielności, która prawdziwemu osobnikowi – indywiduum – nadaje jego charakter. Gdy się pod
mikroskopem oddzieli od siebie komórki pandoriny, pojedyncze komórki mogą żyć dalej i każda z nich
może utworzyć nowe kolonie.
Pandorina rozmnaża się w naturze także przez podziały wszystkich swoich komórek, tak że w
końcu kolonia macierzysta rozchodzi się "bez reszty" na szesnaście nowych kolonii. Fakt, że pomimo
to mamy w tym wypadku do czynienia z pierwszym krokiem w kierunku wielokomórkowości, przejawia
się w tym, że kolonia składa się zawsze z szesnastu (a nie ośmiu ani trzydziestu dwóch) komórek.
Liczba etapów podziałów stanowi więc już tutaj pewną nadrzędną wielkość, obowiązującą wszystkie
uczestniczące komórki.
Jednakże najdobitniejszy dowód na to, że małej kolonii glonowej przypisać trzeba rolę pionierską,
znajdujemy w tym, iż pandorina ma bliskich krewnych, którzy zupełnie wyraźnie prezentują kolejne
fazy, dalsze kroki na tej samej drodze. Niczym poszczególne kadry taśmy filmowej, przyroda
zachowała ślady przebiegu prowadzącego ongiś od jednokomórkowca do złożonego z wielu komórek
osobnika.
Następną fazę filmu stanowi eudorina. W niej połączone są w kolonię już trzydzieści dwie komórki.
U niektórych gatunków zaznaczona jest nawet wyraźna oś ciała: ruch naprzód odbywa się zawsze w
tym samym kierunku ciała. Komórki położone z tej strony, a więc "z przodu", są nieco mniejsze.
Jednocześnie typowe dla tych swobodnie poruszających się glonów plamki oczne komórek
położonych z przodu są lepiej wykształcone aniżeli plamki oczne komórek tworzących "rufę"
pływającej kolonii, przy czym ich wrażliwość na światło z natury swej stosunkowo niewiele ma
wspólnego ze sterowaniem.9 Ale na tym się kończy podział pracy u eudoriny. Także i w tej kolonii w
zasadzie wszystkie komórki jeszcze potrafią wszystko.
Pierwszym prawdziwie wielokomórkowym osobnikiem, który pojawia się na tej drabinie rozwoju,
jest słynny wolwoks, czyli toczek. Jest on zespołem wieluset, często nawet wielu tysięcy
wyposażonych w wici komórek glonowych, które – w toku podziału jednej pojedynczej komórki
pierwotnej – tworzą wierzchnią warstwę względnie dużej kuli, widocznej nawet gołym okiem w postaci
zielonkawego ziarenka. Techniczna nieomal symetria tych glonowych kuleczek na pierwszy rzut oka
może nawet mniej aniżeli w przypadku pandoriny czy też eudoriny wskazuje na to, jakoby to był
osobnik, a więc jakobyśmy tu mieli przed sobą po raz pierwszy prawdziwy organizm wielokomórkowy.
Tymczasem wrażenie to jest mylne. Toczek jest już pod każdym względem prawdziwym
wielokomórkowcem, pierwszym przykładem typu organizmu znajdującego się na następnym,
wyższym szczeblu rozwoju.
Pomimo idealnej prawie kulistości, u toczka występuje zupełnie jednoznaczna orientacja ciała:
podczas pływania zawsze ten sam biegun jest skierowany do przodu. Plamki oczne komórek
tworzących ten biegun są znowu wyraźnie lepiej wykształcone aniżeli pozostałe, szczególnie aniżeli
plamki komórek połowy kuli skierowanej do tyłu. Wszystkie wici owych tysięcy komórek, z których
składa się toczek, uderzają w zgodnym rytmie. A umożliwiają to cienkie połączenia między wszystkimi
komórkami, delikatne pasma białkowe, pozostałe po podziałach komórki pierwotnej. Należy sądzić, że
w nich przebiegają tam i z powrotem potrzebne do tej synchronizacji impulsy.
Jednakże decydujący w tej klasyfikacji jest przede wszystkim wyraźnie czytelny podział pracy
między poszczególnymi komórkami. Najdobitniej występuje on w odniesieniu do podstawowej
biologicznej funkcji – rozmnażania się. U toczka po raz pierwszy zdolna do podziału jest nie każda
dowolna komórka. Możliwość tę ma tylko względnie niewiele komórek położonych w tylnym końcu
powierzchni kuli. Fakt ten sprawia, że pozostałe liczne komórki toczka mogły stać się komórkami
somatycznymi. Z tym z kolei związane jest, że u tego pierwszego przedstawiciela osobników
złożonych z wielu komórek stykamy się po raz pierwszy w rozwoju ze zjawiskiem śmiertelności.
Oczywiście, śmierć istniała także już przedtem, pojawiła się wraz z życiem. W pierwszej chwili
może to brzmieć makabrycznie, ale w przeciwnym wypadku już od miliardów lat na Ziemi byłoby nie
do wytrzymania. Nietrudno to udowodnić. Jedna jedyna bakteria mogłaby, dzieląc się tylko co 30
minut, doprowadzić teoretycznie w ciągu 24 godzin do ponad 200 bilionów potomstwa. (Zapomina się
stale, do jakiego wyniku doprowadza w najkrótszym czasie pozornie tak prosty szereg geometryczny
jak 2, 4, 8, 16, 32 itd.)
Na szczęście nigdy do tego nie doszło. Po prostu nie ma przestrzeni dostatecznie wielkiej dla tak
nieograniczonego rozrodu. Bakterie oczywiście również giną. Ale jest to zawsze, podobnie jak u
wszystkich jednokomórkowców, jak gdyby "śmierć wskutek wypadku". Jednokomórkowce nie starzeją
się i nie umierają z przyczyn wewnętrznych. Są one, jak powiada biolog, potencjalnie nieśmiertelne.
Gdy rozmnażają się przez podział, każda powstała połowa tworzy nową "młodą" komórkę potomną.
Nie ma przy tym "trupa".
Po raz pierwszy u toczka jest inaczej. Pierwszy w dziejach prawdziwy wielokomórkowiec dostarcza
również pierwszego trupa. Gdy toczek się rozmnaża, dzielić się zaczynają położone w okolicy tylnego
bieguna komórki generatywne, jedyne, które są jeszcze zdolne do dzielenia się. Odrywają się one
przy tym od powierzchni i zapadają we wnętrze kuli, gdzie rozrastają się w nowe kuleczki. W końcu
uzyskują wolność przez to, że kula macierzysta pęka i ginie.
Tylko komórki służące rozmnażaniu są tu więc jeszcze nieśmiertelne. Pozostałe tworzą ciało
zdolne do życia jedynie przez czas ograniczony. Tak już pozostało w podkrólestwie
wielokomórkowców po dzień dzisiejszy, dotyczy to również i nas. Spośród wielu niezliczonych
komórek, z jakich składa się nasze ciało, jedynie służące rozmnażaniu komórki rozrodcze są
(przynajmniej potencjalnie) nieśmiertelne. W rzeczywistości możliwość ta realizuje się także tylko w
odniesieniu do tych bardzo nielicznych, którym udaje się połączyć z komórką rozrodczą drugiej płci, a
następnie rozbudować się w nowe ciało.
Z punktu widzenia tego szczebla rozwoju, do jakiego dotarliśmy teraz w naszym opisie, można by
więc odnieść wrażenie, że ciało organizmu złożonego z wielu komórek, a więc i nasze własne ciało,
jest w gruncie rzeczy tylko czymś w rodzaju "opakowania". Że jest przejściową powłoką dla
właściwego ładunku użytkowego, a mianowicie potencjalnie nieśmiertelnej komórki rozrodczej, którą
trzeba zachować i przekazać poprzez pokolenia. Że jest wehikułem przeznaczonym do chronienia tej
komórki rozrodczej i dania jej okazji oraz czasu do dzielenia się.
Myśl tę można snuć dalej jeszcze. Można by się zastanawiać, czy może w końcu ciało nasze,
przez skalę sukcesu, z jakim się biologicznie utwierdza i przebija w swoim środowisku, gra tylko rolę
aparatury wskaźnikowej czy też kontrolnej dla komórek rozrodczych lub – mówiąc ściślej – dla
zawartego w nich DNA, aparatury służącej sprawdzeniu celowości wszelkich pojawiających się
mutacji.
Ale jakiż sens chcemy w takim razie nadać pojęciu celowości biologicznej? Jak inaczej może się
objawiać celowość, jeżeli nie przez wzrost powodzenia organizmu sprawdzającego się w swoim
środowisku? A zatem mikrokosmos miałby służyć makrokosmosowi, DNA – organizmowi, a nie
przeciwnie. Spekulacje tego rodzaju mogą więc być zabawne. Tkwi w nich pewien aspekt, na który
zbyt mało się zwraca uwagi. Niemniej nie wolno zapominać, że wszystkie tego rodzaju rozważania są
jednostronne, wypływają bowiem z horyzontu ograniczonego, z zawężonego punktu widzenia jednego
jedynego, dowolnie wychwyconego szczebla rozwoju.10
Korzyści biologiczne z wielokomórkowości można było więc osiągnąć tylko za cenę ograniczonego
trwania życia. Samo to pozwala wnioskować, że musiały one być niezwykle duże. Najprostszą
korzyścią, jakiej może sobie przysporzyć istota wielokomórkowa, jest przede wszystkim wielkość ciała,
nieomal dowolnie rosnąca – w porównaniu z jednokomórkowcem. Wystarczy raz zobaczyć, jak mały
owad miota się bezradnie na powierzchni kropił wody, aby się przekonać, że w tym świecie napięć
powierzchniowych już sama wielkość ciała może zapewniać przewagę. Są naturalnie jeszcze inne
przyczyny. Jeżeli nawet powiedzenie, że "wielcy pożerają małych", w przyrodzie nie obowiązuje
bezwzględnie, to jednak w zasadzie można przyjąć, że z kolei wielcy są stosunkowo dobrze
zabezpieczeni przed pożarciem przez małych. Jednakże najważniejsze i najbogatsze w skutki
możliwości, które za sobą pociągnęło ewolucyjne przejście od istot jednokomórkowych do
wielokomórkowych, wynikają z zasady podziału pracy między poszczególnymi komórkami, z jakich
jest złożony organizm. Zaznacza się ona już u toczka. Do jakich krańców te możliwości rozwinęły się
w przebiegu ewolucji, poucza nas przelotny tylko rzut oka na niektóre typy komórek, z jakich sami się
składamy.
Gdy rozpatrujemy przykłady zestawione na ilustracji 16, trudno wprost uwierzyć, że te wszystkie
tak nadzwyczaj różnie zbudowane i funkcjonujące typy komórek są u każdego z nas wynikiem
nieustannych podziałów jednej jedynej zapłodnionej komórki jajowej. Nawet biologowi trudno nie tyle
w to uwierzyć (jest to bowiem sprawa bezsporna) – ile zrozumieć to. Jak się dzieje, że jedna tylko
komórka przy podziale pozwala powstawać tak licznym, bogato zróżnicowanym komórkom, jest
właściwie – pomimo pewnych przesłanek – do tej pory naukowo niemal nie rozwiązaną sprawą.
Zagadnienie polega na tym, że w jądrze każdej spośród komórek naszego ciała, czy to będzie
komórka nerwowa czy gruczołowa, skórna czy nerwowa, wskutek doskonałego (nieomal)
funkcjonowania procesu podziału jądra, znajduje się kompletna kopia wszystkich cząsteczek DNA (a
zatem wszystkich genów), które były zawarte w komórce jajowej i które wszystkie są produktem jej
podziału. Przy każdym z niezliczonych stadiów podziałowych, kiedy stopniowo powstają owe
cząsteczki DNA, są one dokładnie
podwajane i za każdym razem równomiernie dzielone między obie tworzące się połowy komórki.
Zatem każda z komórek naszego ciała zawiera o wiele więcej informacji, aniżeli właściwie potrzebuje
do spełnienia swego wyspecjalizowanego zadania. Każda mieści w sobie pełny, nie skrócony plan
budowy całego naszego ciała.
Tylko dzięki temu ci spośród biologów molekularnych, którzy zajmują się przepowiadaniem
przyszłości, mogli w ostatnich latach wpaść na fantastyczny wręcz pomysł, że w zasadzie można by
doprowadzić do powstania człowieka od nowa z jednej komórki jego ciała. Że można by w ten sposób
z każdego z nas stworzyć poniekąd "dodatkowo" jego monozvgotycznego bliźniaka. Ten pomysł
doprowadził następnie do dalszych spekulacji nad tym, czy kiedyś w przyszłości ludzie może dojdą do
tego, aby metodą głębokiego zamrażania przechowywać własne komórki skóry jako pewien rodzaj
zabezpieczenia przed nieszczęśliwymi wypadkami i po takiej katastrofie móc zmartwychwstać
przynajmniej jako "bliźniak". (Zob. w tej sprawie raz jeszcze przypis na s. 230.)
Naturalnie, że myśl owa (abstrahując całkowicie od tego, czy jej realizacja w ogóle byłaby
pożądana) jeszcze przez długi czas pozostanie utopia. A – co jest znamienne – nie tylko dlatego, że
wyhodowanie ludzkiego zarodka poza ciałem matki jest chwilowo niemożliwe, ale także dlatego, że o
wiele większe trudności sprawiałyby problemy związane z wymienionym przez nas zagadnieniem
różnicowania.
Wyobraźmy sobie przypadek komórki, która ma wyrosnąć na komórkę wątrobową. Powstaje ona w
pewnym momencie w zarodku przez podział nie wyspecjalizowanej komórki. Zawiera również pełny,
nie skrócony plan budowy organizmu, którego cześć stanowi. Jednakże spośród wszystkich
skomplikowanych szczegółów tego planu obchodzi ją tylko ten bardzo drobny wycinek, który obejmuje
przepisy o wyglądzie i funkcjonowaniu komórki wątrobowej. Gdy więc komórka po podziale wzrasta,
wolno jej tylko "odczytać" i uwzględnić ten mały wycinek. Wszystkie inne zawarte w planie przepisy
budowy musi jak gdyby pominąć.
Biologowie stwierdzili przynajmniej to, że w praktyce właśnie tak się to odbywa. Liczne łańcuchy
DNA, każdy zawierający plan budowy i złożony z kolejnych odcinków – genów, tworzą w jądrze
komórki wiązki, tak zwane chromosomy. W pewnych przypadkach można pod mikroskopem
rozpoznać w chromosomie, które geny są właśnie aktywne, a które drzemią bezczynnie. U niektórych
owadów geny, które stają się aktywne, czyli zabierają się do wydawania rozkazów, nabrzmiewają w
sposób widoczny. Te miejsca chromosomów, w których się znajdują, rozszerzają się w wyraźne
zgrubienia, tak zwane "puffy" (od angielskiego słowa "puff" – wzdęcie).
Wiadomo więc, że spośród wszystkich genów komórki bardzo znaczna większość nie jest aktywna.
Zawarte w nich informacje są zablokowane. (Prawdopodobnie znowu przez inne geny, które
biologowie nazywają represorami.) Widocznie jest to nawet w pewnym stopniu stan normalny. Gdy
gen ma się uaktywnić, to znaczy gdy informacja, jaką reprezentuje, staje się potrzebna, nastąpić musi
zdjęcie blokady (prawdopodobnie znowu przez swoiste geny, które to potrafią). Właściwie, patrząc na
to wstecz, jest to całkowicie zrozumiałe: jasne, że sam plan budowy nie może wystarczać. Zawiera on
przecież tylko jak gdyby porządek przestrzenny, a komórka potrzebuje ponadto harmonogramu.
Najlepszy plan budowy jest nieprzydatny, jeżeli jednocześnie nie wiadomo, od czego należy
rozpocząć budowę, i jeżeli nie ma się wyraźnych wskazań, kiedy i w jakiej kolejności poszczególne
części planu mają być realizowane. W przypadku budowy domu jest to dla nas zupełnie oczywiste.
Trzeba rozpocząć od fundamentów, a do wznoszenia dachu przystąpić można dopiero wtedy, gdy
wymurowane są poszczególne kondygnacje. Nie wolno również nakładać na ściany tynków, dopóki
nie są ułożone przewody elektryczne. Każda budowa wymaga nie tylko przestrzegania dokładnego
planu przestrzennego, lecz także trzymania się ściśle określonej kolejności wielu poszczególnych faz,
w jakich budynek powstaje.
To samo obowiązuje budowle przyrody, a więc również każdą poszczególną komórkę. Niestety
wiemy tyle co nic o tym, co tutaj zapewnia ten porządek w czasie. Kto mówi komórce, kiedy i jakie ma
"odczytać" szczegóły planu, a jakie inne ma pominąć – tego biologowie dotychczas nie odkryli. Jest
całkowicie niejasne, jak się to dzieje, że poszczególne geny są odhamowywane we właściwym
momencie i we właściwej kolejności, kto blokuje bądź aktywuje geny-represory i ich kontrpartnerów.
(Wydaje się logiczne – chociaż sposób wykonania jest jeszcze bardzo mało wyjaśniony – że to
osiągnięty każdorazowo stan budowy sam wyzwala następny niezbędny etap.)
Pewne jest w każdym razie, że sterowanie aktywnością, dokładnie w ten sposób
zsynchronizowane w przestrzeni i czasie, w miarę potrzeby włącza czy też wyłącza geny
poszczególnych komórek i że różnicowanie poszczególnych komórek również tak się odbywa. Jeżeli
więc jakaś komórka ma się stać komórką wątrobową, następuje po prostu aktywizacja tylko tych
genów (we właściwej kolejności), które są potrzebne do zrealizowania tej części planu budowy, a
wszystkie inne geny komórki pozostają zablokowane na cały okres jej życia. (Nie potrzebuję chyba raz
jeszcze zwracać uwagi na to, jaki ogrom nie rozwiązanych problemów kryje się za tym małym słowem
"po prostu".)
Powiedzmy sobie więc – aby naprzód zamknąć ten temat – że w praktyce na nic się nam nie
przyda bezsporna wiedza o tym, że w każdej z naszych komórek skóry zawarta jest informacja
genetyczna o całym naszym ciele. Aby z jednej z tych komórek skóry wyhodować w laboratorium
bliźniaka człowieka, eksperymentator musiałby wiedzieć, jak zdjąć blokady wszystkich zawartych w tej
komórce genów (u człowieka co najmniej kilka milionów), przy czym odblokowanie to musiałoby
nastąpić celowo i dokładnie we właściwej kolejności w czasie. Jest to zadanie, które pozostanie chyba
absolutnie nie do rozwiązania jeszcze dla kilku pokoleń biologów.
Przyroda natomiast zna tę zasadę od nieprawdopodobnie dawnych czasów. Bez tej możliwości nie
byłaby mogła doprowadzić do powstania nawet jednokomórkowca. Rozmnożenie go bowiem przez
podział już zakłada dokładny podział jądra wraz z jego genonośnymi sznurami chromosomów, a więc
proces, który już przy innej okazji, ze względu na jego niebywałą precyzję w czasie, porównywaliśmy
do układu baletowego.
Teraz, na szczeblu wielokomórkowości, opanowanie klawiatury genów umożliwia przyrodzie
wyspecjalizowanie poszczególnych elementów budowlanych komórki organizmu wyższego do
ostatecznych granic możliwości biologicznych. Kto panuje nad rejestrami genów, ten może w każdej
poszczególnej komórce wyszukać odpowiednie geny i "grać" na tych, których potrzebuje do
osiągnięcia pożądanych cech i swoistych funkcji. Wynikiem jest zróżnicowanie komórek, a więc fakt,
że rozmaite komórki wyższej istoty żyjącej mogą się między sobą tak nadzwyczajnie różnić w
zależności od pełnionych funkcji.
Na tym polega decydujący postęp, którym jest skok do wielokomórkowości w historii życia. Dzięki
wyspecjalizowanym w ten sposób kamykom budulcowym można dla określonych funkcji i sprawności
budować narządy o nie spotykanej dotąd doskonałości. Polega to po prostu na tym, że względnie
małe elementy budowlane pozwalają konstruować względnie duże narządy w sposób bez porównania
bardziej wyrafinowany i wszechstronny, aniżeli było to możliwe przy użyciu względnie dużych
elementów budowlanych w ciele istot żywych, które same składały się tylko z jednej jedynej komórki.
Jest to ta sama zasada, która uzależnia jakość obrazu od gęstości rastra, a tym samym od liczby
punktów w obrazie. Przy złym druku gazetowym (stosunkowo nieliczne bądź stosunkowo rzadkie
punkty rastrowe) uzyskuje się o wiele mniej szczegółów i odcieni aniżeli w przypadku filmu
fotograficznego o wysokim stopniu rozdzielczości, z mikroskopijnie drobnymi punktami barwnymi.
Powrócimy raz jeszcze do plamek ocznych, na które natrafiliśmy u jednokomórkowców (a także raz
jeszcze do przypisu na s. 335). Nie ma żadnej wątpliwości, że te małe, pochłaniające światło plamki
pigmentowe, nawet jeżeli są to tylko drobne ziarenka barwnika, spełniają u jednokomórkowców w
zasadzie to samo zadanie, co o tyle później dopiero powstałe oczy wyższych istot. Zresztą właśnie
temu zawdzięczają one swoją nazwę. Naturalnie, są nieporównywalne z okiem w ścisłym sensie o
tyle, że – chociażby z przyczyn czysto fizycznych – nie można nimi jeszcze uchwycić obrazu
otoczenia, co zresztą na tym stopniu rozwoju byłoby przecież bez znaczenia, skoro nie istnieje
centralny układ nerwowy, który wiedziałby, co począć z takim odbiciem.
Jednakże niewątpliwie plamki oczne jednokomórkowców są już odbiornikami światła. Wprawdzie w
bardzo skromnym zakresie, ponieważ połykają one padające na nie światło i stąd w organizmie, do
jakiego należą, rzucają cień. Są one organellami, które chwytają światło i przewodzą bodźce, nawet
jeżeli bodźce te to tylko cienie padające na nasadę wici i oddziałujące na jej aktywność. Wszystko to
razem jednak tak współgra, że funkcjonuje jako automatyczne sterowanie, które pozwala na to, aby
dany jednokomórkowiec dążył do pożytecznego dlań światła.
Całość jest mikroskopijnym cudem ewolucji. Umożliwia istocie jednokomórkowej orientację według
właściwości optycznych jej otoczenia. Nawet jeśli ta stosunkowo tak prosta aparatura pozwala tylko na
prymitywne rozróżnianie między "jaśniej" a "ciemniej", stanowi ona jednak niewątpliwie pierwszy krok
w kierunku owej szczególnej funkcji, którą mamy na myśli, gdy mówimy o widzeniu.
Ważne jest dla naszego toku myślowego, abyśmy sobie w tym miejscu wyraźnie uzmysłowili, że
przyroda ten pierwszy krok ku widzeniu postawiła już na szczeblu jednokomórkowości. To znaczy w
tym okresie, kiedy w ogóle nie było mowy o oczach w sensie nam znanym. Co prawda ta pierwsza,
omackiem poszukiwana droga nie zaprowadziła zbyt daleko. W jednokomórkowcu nie było jeszcze nic
więcej niż opisane optyczne odruchy sterownicze. Tworzywo nie wystarczało do tego, aby zasadę
kontynuować i rozbudować. Jednakże wtedy gdy rozwój uczynił następny krok, prowadzący do
zbudowanego z wielu komórek organizmu wyższego, wtedy – można tak powiedzieć – żadnych nie
było już hamulców. Stało się to, co się stać musi, gdy na przykład wynalazca, który przez długi czas
nosił w sobie pewien pomysł, nagle dostaje do ręki elementy umożliwiające mu wreszcie
przeobrażenie swej myśli w czyn. Podobnie zareagowała wynalazczym ewolucja, gdy nagle na tym
szczeblu rozwoju została jej dana szansa zbudowania odbiornika światła z licznych, swoiście
wyspecjalizowanych pojedynczych komórek.
Na ilustracji 9 pokazana jest droga, która w tych warunkach doprowadziła przyrodę od zwykłego
zmysłu światła do naszego oka, wraz z tymi wrażeniami zmysłowymi, które wydoskonalony stopniowo
narząd mógł przekazywać na coraz dalszych osiąganych szczeblach rozwoju. Każdy z tych stopni jest
sprawdzalny i udokumentowany przez żyjące jeszcze obecnie zwierzęta na rozmaitych poziomach
organizacji.
Jakkolwiek skomplikowane byłoby nasze oko, droga prowadząca do niego została przebyta w
śmiesznie krótkim stosunkowo czasie kilkuset milionów lat. Jest to znacznie mniej aniżeli okres,
którego potrzebowała przyroda na przykład do przebudowania mechanizmu podziału komórki u
jednokomórkowca.
Mamy tu więc przed sobą drugą zapowiedzianą już przez nas i prawdopodobnie najważniejszą
przyczynę tego ogromnego, wzrastającego – w porównaniu z poprzedzającymi epokami –
przyśpieszenia tempa ewolucji w ciągu ostatnich 600–800 milionów lat. Wydaje się, jakoby w ciągu tej
niewiarygodnie długiej poprzedzającej epoki wszystkie istotne decyzje już były zapadły. Skończył się
czas poszukiwań. Wszystkie podstawowe zasady – wprawdzie w postaci zawiązków lub zaczątków –
są stworzone. Teraz trzeba je wykorzystać i nieustannie udoskonalać, posługując się tak wybitnie
ulepszonymi nowymi możliwościami.
Natkniemy się jeszcze niejednokrotnie na przykłady przemawiające za takim ujęciem. Obecnie
przypomnimy tylko sprawę przewodzenia bodźców u jednokomórkowców wyposażonych w wici. Fakt,
że kierunek i intensywność uderzania ich wici są skoordynowane, można wytłumaczyć tylko tym, że
musi istnieć pomiędzy nimi rodzaj połączenia, które sprzęga ze sobą ich rytm. Dzisiaj nie mamy
jeszcze pojęcia o tym, o jakie tu może chodzić połączenie. Mikroskop optyczny ani elektronowy
niczego nam tu nie odkrywają. Może drogę sygnalizacyjną tworzy chemicznie tylko wyspecjalizowane,
a więc niewidoczne, włókno plazmy komórkowej łączące wici. Jednakże jakkolwiek wyglądałoby
rozwiązanie tego problemu, pewne jest, że znowu mamy tu do czynienia z antycypacją zasady, którą
odnajdujemy w jej dojrzałej formie dopiero u wielokomórkowych istot żywych: zasady przewodzenia
bodźców.
Znowu więc nie jest tak, jak często bezmyślnie sądzimy, że dopiero wyspecjalizowana komórka
nerwowa umożliwia przenoszenie bodźców w organizmie, a tym samym jego spoistość i sterowanie
różnymi jego funkcjami. W rzeczywistości jest właśnie przeciwnie. Przewodzenie bodźców istniało od
zawsze. Nawet najprymitywniejszy jednokomórkowiec nie byłby zdolny do życia bez sensownego
zsynchronizowania różnych swoich funkcji. Natomiast niewiarygodne możliwości tkwiące w tej
zasadzie istotnie mogły być wykorzystane dopiero wówczas, gdy pojawiły się komórki nerwowe, dzięki
którym powstać mogło w organizmie dokładne kojarzenie informacji i z których potem, o wiele później,
mógł zostać skonstruowany centralny ośrodek informacji i rozkazów, to znaczy – mózg.
Gdy się patrzy z takiej perspektywy, pierwsze 400–500 milionów lat wielokomórkowości, a także
filogeneza ryb, małży i skorupiaków, gąbek, robaków i meduz (do tej pory życie wszak istnieje
wyłącznie w wodzie!) dostarcza wciąż nowych przykładów tego samego stanu rzeczy; przykładów, w
niektórych przypadkach wręcz, zda się, fantastycznego udoskonalania funkcji, sprawności i sposobów
zachowania, które w zaczątkach występowały już na szczeblu jednokomórkowca. Rzecz oczywista, że
"nowe" powstaje w nieogarnionej wręcz różnorakości. Ale w każdym przypadku, bez względu na to,
czy jest to szczególny narząd czy specjalna funkcja, zawiązek znajdujemy już w podkrólestwie
jednokomórkowców.
Byłoby nużące, gdybyśmy chcieli – poza już opisanymi przykładami – omawiać dalej jeszcze
wszystkie szczegóły. Zresztą nie przysporzyłoby naszemu tematowi przewodniemu nowych punktów
widzenia, gdybyśmy w każdym przypadku mieli teraz nakreślać konkretną drogę, która od
jednokomórkowców prowadziła do ryb, skorupiaków czy też robaków. Kogo szczegóły te interesują (a
są one dostatecznie interesujące), może sobie o tym poczytać w każdej dobrej książce z dziedziny
biologii.11 Jeżeli się przyjmie materiał wytworzony przez komórkę wyższą jako założenie i do tego doda
proces ewolucji popędzanej naprzód przez mutację i selekcję, wówczas nie ma już żadnych
zasadniczych trudności w zrozumieniu rozwoju, który wyłonił rozmaitość żyjących w wodzie zwierząt.
Któż nie dojrzy tutaj analogii do pierwszego etapu rozwoju, powtórzenia sytuacji, której opisem
rozpoczęliśmy naszą książkę? Powiedzieliśmy tam, że jeżeli się przyjmie wodór i jego zdumiewające
właściwości jako założenie, a do tego doda prawa natury, przestrzeń i czas – to można z tego,
przynajmniej w grubych zarysach, wyprowadzić historię toczącą się od początku świata, która
prowadzi na Ziemi aż do nas samych. Fakt, że stało się to możliwe, jest – tak mi się zdaje –
najbardziej fascynującym odkryciem naszych czasów. Dlatego też historia ta stanowi podstawowy
temat tej książki.
Stwierdzenie więc, że wszystko, co kiedykolwiek powstało i kiedykolwiek w przyszłości powstanie,
od samego początku jako możliwość było zawarte w atomie wodoru, jest najdonioślejszym odkryciem
współczesnej wiedzy przyrodniczej, ponieważ każdego z nas, kto nie chce się gwałtownie odciąć od
tego rozpoznania, zmusza do uznania faktu, że świat ten, wraz ze swą historią, ma przyczynę, która w
nim samym tkwić nie może. Poza zasięgiem tego jedynego faktu każdy ma swobodę ułożenia sobie
tego, co chce sądzić o tej przyczynie, która owemu – według nas z niczego – powstałemu atomowi
najprostszego spośród wszystkich pierwiastków nadała takie możliwości rozwoju, że obejmują one
zarówno naszą egzystencję i naszą zadumę nad tym, jak – cały Wszechświat.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

17. WYJŚCIE Z WODY

Dlaczego właściwie tak długo trwało, zanim życie, które już od dawna było mocno zasiedziałe na
Ziemi, objęło w posiadanie całą powierzchnię naszej planety? Zdobycie lądu nastąpiło dopiero jakieś
500 milionów lat temu. Dlaczego życie tak późno postawiło ten krok? Odpowiedź jest bardzo prosta:
ponieważ do dnia dzisiejszego nie ma żadnego przekonującego argumentu biologicznego, który by
uzasadniał jego celowość. Pytanie nasze musimy więc dokładnie odwrócić: czym należy sobie
wytłumaczyć to, że życie w ogóle poderwało się do tego gwałtownego i brzemiennego w skutki skoku,
który wyrzucił je z wody, jego kolebki i naturalnej ojczyzny, na suchy ląd?
To, że woda wydaje nam się dzisiaj żywiołem wrogim i zagrażającym naszemu życiu, jest raz
jeszcze przejawem owej skrupulatności, z jaką przyroda dostosowała nas do – w gruncie rzeczy
całkowicie nienormalnych – warunków bytowania, na które zdany jest organizm w wolnym powietrzu.
Przejście z jednego żywiołu w drugi jest spośród wszystkich etapów rozwojowych, jakie dotąd
omawialiśmy, najbardziej zagadkowym chociażby dlatego, że w chwili, w której się dokonało, nie
przyniosło żadnych korzyści, tylko straty, niebezpieczeństwa i utrudnienia.
Jakiś hipotetyczny obserwator, który by się przyglądał wysiłkom i stratom towarzyszącym próbom
wydobycia się życia z wody, na pewno z politowaniem pokiwałby głową. Jest bowiem niezrozumiałe,
czemu całe to kosztowne przedsięwzięcie miałoby służyć. Pewne było ponadto, że będzie ono
wymagało rozwinięcia wielu dodatkowych a skomplikowanych biologicznych wydolności i urządzeń,
które do tej pory były zupełnie niepotrzebne.
Przede wszystkim więc sprawa ciężaru własnego ciała. W wodzie tego problemu nie było. Wskutek
znacznej zawartości wody w ciałach wszystkich istot żywych ich ciężar właściwy jest niewiele wyższy
od 1. Nieznaczna nadwyżka daje się łatwo wyrównać, na przykład przez pęcherzyki powietrzne bądź
temu podobne urządzenia. Stąd też mieszkaniec morza jest podtrzymywany przez swój żywioł. Nawet
najpotężniejszy wieloryb w wodzie prawie nic nie waży. Natomiast mieszkaniec lądu, w każdym razie
taki, który wzniósł się ponad poziom rozwoju robaków, ślimaków i węży, zużywa do czterdziestu
procent łącznej energii swojej przemiany materii jedynie do najzwyklejszego celu, jakim jest noszenie
swego ciężaru. Doprawdy, niełatwo odkryć przyczynę, dla której rozwój poszedł podówczas w
kierunku przynoszącym te i inne straty. Z pewnością nie może tutaj być mowy o celowości biologicznej
w potocznym znaczeniu tego pojęcia.
Zmiana ta miała jeszcze inne braki i inne pociągała za sobą ryzyko. Do tej pory woda, niezbędna
jako rozpuszczalnik we wszystkich procesach przemiany materii, występowała w ilości
nieograniczonej. Na lądzie stała się towarem deficytowym. Trzeba było więc rozwinąć liczne,
skomplikowane i nowoczesne mechanizmy pozwalające na możliwie najoszczędniejsze obchodzenie
się z tą cieczą, która nagle zaczęła być tak cenna. Do tego dodać trzeba znaczenie wody jako ośrodka
wydalania odpadów przemiany materii. Mieszkaniec morza może dowolnie przepłukiwać swoje ciało i
je w ten sposób oczyszczać. Teraz należało wynaleźć nowe sposoby przemiany materii, aby móc
ograniczyć zużycie wody.
Jednakże istota żyjąca, która porywa się na skok z wody na ląd, nie tylko zostaje nagle obciążona
własnym ciężarem. Poznaje nie tylko niebezpieczeństwo wysychania, a tym samym po raz pierwszy
uczucie pragnienia. Ponadto zostaje wystawiona na nie znane do tej pory wahania temperatur,
grożące zaburzeniami przemiany materii: na zmiany pomiędzy ciepłem dnia a nocnym ochłodzeniem,
a także – jeszcze silniej – na różnice temperatur towarzyszące zmianom pór roku. Jako organizmy od
tak dawna już wyobcowane ze środowiska wodnego, zapomnieliśmy, że problem ten poprzednio w
ogóle nie istniał. Zaledwie niewiele metrów pod powierzchnią oceanów temperatura przez cały rok
wynosi plus 4 stopnie Celsjusza, a na jej równomierności można z całym zaufaniem polegać.
Owa stałość wydawała się także do tej pory jednym z niezbędnych, podstawowych założeń życia.
Przypomnijmy sobie, że temperatura jest przecież motorem wszelkich reakcji chemicznych. Zatem
stałość temperatury oznacza pewność, że wszystkie reakcje chemiczne będą przebiegać z szybkością
niezmienną, a więc taką, jaką można wkalkulować. Przemiana materii zaś jest sumą niezliczonych
pojedynczych reakcji chemicznych. O ile trudniejsze musi być utrzymanie ich porządku pod
obciążeniem wahań temperatury zewnętrznej!
Łącznie więc wyjście z wody równało się porzuceniu właściwego żywiołu życia. To co nazywamy
dzisiaj zdobyciem lądu, wydawałoby się podówczas jakiemuś obserwatorowi tak samo nieracjonalne,
jak dzisiaj wielu ludziom pęd do lądowania na Księżycu. Wyjście z wody oznaczało opuszczenie
wygodnego, bezpiecznego spokoju na rzecz środowiska, które na początku tego awanturniczego
przedsięwzięcia zdawało się żadnych nie rokować szans. Widziany z wody suchy ląd przedstawiał się
wówczas życiu równie obco i wrogo, jak nam obecnie powierzchnia Księżyca.
Analogia ta sięga dalej, niżby się zrazu zdawało. W obu przypadkach mamy do czynienia z tym
samym problemem: z problemem przeżycia w obcym, śmiertelnym dla naszej konstytucji środowisku
biologicznym. Szczegółowsze rozważania wykazują także, że podobne były w obu przypadkach nie
tylko wspólne im ryzyko i wyrzeczenia, lecz także rozwiązania. Jest to tym bardziej znamienne, że w
pierwszym wypadku były to rozwiązania biologiczne, które dała wynalazczym ewolucja przez mutację i
dobór, podczas gdy dzisiaj do zdobycia Wszechświata używamy środków technicznych powstałych
dzięki naszym uczonym.
Natrafiamy tutaj ponownie na jedno z owych podobieństw, jedno z powtórzeń tego samego motywu
na różnych szczeblach rozwoju, o których już niejednokrotnie była mowa. Co sądzić należy o tym
nowym przykładzie, będziemy rozpatrywali dopiero w którymś z późniejszych rozdziałów, będzie nam
bowiem łatwiej zrozumieć całość, gdy poznamy przedtem jeszcze kilka dalszych założeń. Obecnie
chcemy tylko na konkretnych szczegółach udowodnić, jak zdumiewająco daleko sięgają tutaj owe
analogie. Potrzebna jest do tego znowu mała dygresja, która nam wyjaśni, w jaki sposób naukowcy
obecnie jeszcze potrafią zbadać, dzięki jakim biologicznym przestawieniom się i wynalazkom udało
się przyrodzie przed 500 milionami lat zdobyć ląd.
Możemy przy tym nawiązać do pewnego doświadczenia położnych, że nowo narodzone dziecko,
które jest silnie owłosione, według wszelkiego prawdopodobieństwa urodziło się przedwcześnie i jest
jeszcze niedojrzałe. Obserwacja ta jest słuszna. Wiąże się ona z tym, że mniej więcej w czwartym
miesiącu każdy ludzki zarodek otrzymuje najprawdziwsze gęste futro, które następnie, przed
właściwym terminem przyjścia na świat, zanika. Jakiż sens może mieć takie futro, istniejące tylko w
okresie rozwoju w ciele matki, w którym przecież ochrona przed nadmiernym ochłodzeniem na pewno
nie jest potrzebna?
To futro, które wszyscy przejściowo mamy na sobie przed urodzeniem, nie jest niczym innym jak
"wspomnieniem" naszych genów o okresie odległym o kilkanaście milionów lat, gdy ród nasz jeszcze
nie dojrzał do stadium człowieka i posiadanie futra było rzeczą normalną. Gdy w ciągu długich
miesięcy ciąży rozwijamy się z zapłodnionej komórki jajowej aż do zdolnego do życia człowieczka,
represory i czynniki odhamowujące grają na rejestrach naszych genów, aby w toku dobrze
zharmonizowanego skomplikowanego przebiegu w czasie pozwolić produktom podziału komórki
jajowej we właściwym porządku przestrzennym stać się tymi wielu rozmaitymi rodzajami komórek,
które mają utworzyć nasze ciało.
Owe jeszcze nie znane prawie czynniki, uczestniczące w tej grze, zachowują się przy tym
podobnie jak deklamujący uczeń, który zawsze, gdy się zatnie, musi zaczynać wiersz od początku, bo
inaczej w ogóle nie ruszy z miejsca. Także przy powstawaniu nas samych wcale nie od razu w
rejestrach genów następują uderzenia w te klawisze, które intonują ostatnią zwrotkę, a mianowicie
układ ciała ludzkiego. Wydaje się, że jak w przypadku ucznia tylko wtedy może się udać, jeżeli
przedtem zostaną oddeklamowane wszystkie inne zwrotki, podobnie i my w rozwoju zarodkowym
odtwarzamy wszystkie poprzedzające plany budowy naszych ludzkich przodków.
Nie odbywa się to naturalnie ani bez luk, ani ze skrupulatnym przestrzeganiem wszystkich
szczegółów, lecz raczej z pewnym pośpiechem i dosyć pobieżnie. Niemniej jednak wszyscy w
pierwszych tygodniach naszego bytu mamy ogon, który na długo przed urodzeniem ulega
uwstecznieniu do drobnej pozostałości (kość ogonowa). Przejściowo mamy nawet skrzela,
najdobitniejsze przypomnienie tego, że również i nasza galeria przodków sięga wstecz, do pramorza,
poprzez protoplastów małpopodobnych, gryzoniopodobnych, wreszcie płazopodobnych. Co prawda,
szczeliny skrzelowe ludzkiego zarodka są tylko zaznaczone przejściowo i nie są rozwinięte do stopnia
zdolności funkcjonalnej. To byłoby już nazbyt nieracjonalne. Ale wspomnienie genów sięga w tym
miejscu jednak tak daleko, że te embrionalne skrzela są nawet jeszcze otoczone charakterystyczną
siatką cienkich naczyń krwionośnych, których zadaniem u mieszkańca mórz jest odbieranie tlenu z
wody omywającej skrzela.12 Dalsze wspomnienie filogenetyczne przejawia się w układzie naszych
oczu na początku i na końcu okresu zarodkowego. W pierwszym odcinku tej fazy rozwojowej są one
jeszcze położone po bokach głowy, co odpowiada wcześniejszym, zwierzęcym szczeblom rozwoju.
Dopiero później, w okresie embrionalnym, oczy wędrują ku przodowi, aby umożliwić
charakterystyczne dla prymatów wyższych, a szczególnie dla człowieka, nakładanie się na siebie obu
pól widzenia, a co za tym idzie, widzenie plastyczne, przestrzenne.13
Wskutek tego oczywiście ani przez chwilę w naszym rozwoju zarodkowym nie jesteśmy ani rybą,
ani gadem, ani zwierzęciem futrem pokrytym, lecz od początku tworzącym się człowiekiem. Niemniej
owo wspominanie naszych genów stanowi nieodparty dowód pochodzenia od zwierzęcych przodków i
pokrewieństwa ze wszystkimi zwierzętami.
Tymczasem, pomimo że jest to wszystko niezwykle interesujące, owe wspominki embrionalne
człowieka są w rozważanym tutaj zakresie dla uczonego całkowicie nieprzydatne. Aluzje te są zbyt
pobieżne, aby można z nich było czerpać wiedzę o sposobie, w jaki nasi przodkowie biologicznie
dokonali skoku z wody na ląd. Na szczęście, pewien przymus powtarzania, w którego toku powstający
osobnik powtarza biologiczną historię powstania swego gatunku – przynajmniej przez napomykanie –
występuje nie tylko u człowieka. Na szczęście, istnieje nawet kilka przypadków, w których ten skok, to
przejście od życia w wodzie do bytowania pod otwartym niebem dzisiaj jeszcze przebiega realnie, w
formie indywidualnego rozwoju.
Najbardziej znanym przykładem jest żaba. Jak wszyscy wiemy, zwierzę to w pierwszej fazie swego
życia przebywa w wodzie jako kijanka, dopóki nie przemieni się w żabę żyjącą na lądzie. Tak więc w
niedługim okresie każda żaba dokonuje owego przestawienia się, dla jakiego ewolucja potrzebowała
swego czasu co najmniej 50, a prawdopodobnie nawet 100 milionów lat. Ale, naturalnie, kto się raz
lekcji nauczył, ten może już działać szybciej. Geny żaby znakomicie opanowały materiał nauczania,
dzłęki czemu zwierzę to może obecnie, niczym w przyśpieszonym filmie, pokazać uczonym to, co się
działo ongiś.
Gdy się bliżej rozpatruje poszczególne kroki biologicznego przestawienia się, które tutaj, na
naszych oczach, przemieniają zwierzę wodne w mieszkańca lądu, nie można nie zauważyć analogii
do techniki astronautycznej. Porównywalne problemy wywołują wszak porównywalne rozwiązania,
zupełnie niezależnie od tego, jaka dziedzina wchodzi w grę.
Jedno z tych rozwiązań polega najwidoczniej na tym, aby niezbędne do przeżycia warunki
biologiczne, w miarę możności, po prostu zabrać ze sobą w obce środowisko. Potężne nakłady
techniczne lotów kosmicznych dotyczą – jak wiadomo – w dużym stopniu usiłowań utrzymania w
kabinie załogi warunków zbliżonych do ziemskich; należy do tego przede wszystkim stałe
zaopatrzenie w tlen.
Dziwnie wzruszający jest moment, gdy studiowanie przeobrażeń, którym podlega kijanka w toku
"stawania się żabą", otwiera człowiekowi nagle oczy na to, że przyroda przed wielu setkami milionów
lat sięgnęła już do tego samego rozwiązania. Już podówczas najprostszym sposobem okazało się
widocznie zabrar nie ze sobą owego ośrodka, w którym od powstania rozgrywało się wszelkie życie, a
mianowicie wody. Pierwszym warunkiem tego było wytworzenie takiej skóry, która nie dopuszczałaby
do wyparowania wody. Kijanka na wolnym powietrzu wysycha w bardzo krótkim czasie. Żabie pobyt
pod wolnym niebem nic już nie szkodzi, ponieważ w czasie przekształcania się sprawiła sobie skórę,
która zatrzymuje wodę jej ciała, podobnie jak ubiór kosmiczny astronauty pracującego na powierzchni
Księżyca – niezbędny do życia tlen [żaba nie Jest najlepszym przykładem zwierzęcia w pełni
lądowego, ponieważ płazy (zwane dawniej ziemnowodnymi) nie potrafią egzystować w środowisku
całkowicie suchym. Pierwszymi historycznie kręgowcami, które przeszły w pełni do życia na suchym
lądzie, były dopiero gady (przyp. red. poi.)].
Jednakże z tą wodą, uratowaną i wyprowadzoną na suchy ląd, należy obchodzić się nader
oszczędnie. Tym samym pojawia się problem wydalania, który zrazu wydaje się bez wyjścia.
Mieszkaniec morza produkty końcowe rozkładu pokarmu i inne odpady swojej przemiany materii
wydzielić może w tej chwili, w której powstają one w jego ciele. Ma do tego wody pod dostatkiem.
Natomiast na suchym lądzie nie można sobie już pozwolić na tak rozrzutne obchodzenie się z tym
płynem. Jakie jest więc wyjście?
W astronautyce charakteryzuje je hasło wtórnej obróbki. Jak wiadomo, technicy od dłuższego
czasu opracowują różne sposoby uporania się z problemem odpadów podczas lotów kosmicznych. W
odniesieniu do izolowanej we Wszechświecie kabiny pojazdu kosmicznego w grę wchodzą nie tylko
resztki żywności i zużyty materiał, ale przede wszystkim wydaliny załogi. Nie można sobie tutaj
również pozwolić po prostu na wyrzucanie odpadów za burtę, ponieważ zawierają one zbyt dużo
cennej wody. Technicy lotów kosmicznych myślą więc o tym, aby produkty wydalania i odpady, które
mają zostać usunięte z kabiny, uprzednio doprowadzić do możliwie silnego stężenia, a więc pozbawić
je wody, którą można by – po oczyszczeniu – zużyć ponownie.
Przyroda przystąpiła podobnie do rozwiązania tego zadania, chociaż stosowała środki biologiczne.
Typowym dla mieszkańców morza produktem końcowym rozkładu białka jest amoniak. Kijanka
jeszcze nie musi martwić się o to, że związek ten jest trujący. Wydala go równie prędko, jak w jej ciele
powstaje. Żaba już sobie na taki luksus nie może pozwolić. W czasie przeobrażenia powstają więc w
kijance nowe enzymy, które obrabiają wtórnie amoniak przetwarzając go dalej, aż do typowego prawie
dla wszystkich mieszkańców lądu mocznika. Jest on nietrujący, zatem może być wydalany od czasu
do czasu w stosunkowo znacznym stężeniu i ze stratą niewielkich już ilości płynu. Ta zasada stężania
produktów wydalniczych, oszczędzająca wodę, została później u ciepło-krwistych dalej rozwinięta, aż
do granic możliwości biologicznych. Nie jest to przypadek, że, nie licząc mózgu, nerki nasze są
narządami zużywającymi najwięcej tlenu i że pod mikroskopem komórki nerkowe wykazują
szczególną obfitość mitochondriów. Praca, którą ciągle wykonują, jest ogromna.
Nasze nerki wchłaniają około 150 litrów moczu pierwotnego, który po prostu przesącza się z krwi.
Tak wielka ilość płynu jest więc potrzebna, aby rozpuścić produkty rozkładu powstałe w naszym ciele
w ciągu jednego dnia i przerzucić je z układu krążenia do nerek. Proszę sobie tylko wyobrazić, co by
to oznaczało, gdybyśmy byli zmuszeni do obrotu płynami w takim rozmiarze. Na szczęście, nerki
stężają ten pierwotny mocz dzięki wchłanianiu zwrotnemu. Mówiąc jaśniej, nerki powodują, że
pierwotny produkt filtrowania ulega bardzo silnemu stężeniu, wobec czego ponad 90 procent zawartej
w nim wody może powrócić do układu krążenia. W końcu więc wystarcza nam dziennie wydalenie
płynu w ilości niewiele większej niż litr na to, aby pozbyć się wszystkich trujących odpadów przemiany
materii.
Jak widzimy, życie na lądzie jest trudne i kosztowne. Stąd raz jeszcze stawiamy pytanie: właściwie
dlaczego? Im dłużej rozmyślamy nad tym pytaniem, tym bardziej zagadkowy wydaje nam się zrazu
ten etap ewolucji. Czy nie wygląda całkiem na to, że pod tym względem istnieje także analogia do
wysiłków, które obecnie podejmujemy jedynie i tylko po to, aby odwiedzić ciała niebieskie, na których
utrzymać się możemy jedynie przez krótki czas, i to dzięki kosztownym technicznym urządzeniom
ochronnym? Czy w przypadku astronautyki nie jest równie trudno znaleźć odpowiedź racjonalną na
pytanie o cel całego przedsięwzięcia? Znaleźć przekonujące uzasadnienie dla tak oczywistej
dysproporcji między istotnie astronomicznym nakładem sił a wątłością tego, co w najlepszym razie
można będzie osiągnąć?
Gdy zechcemy zrozumieć pojawiające się tu zależności i znaleźć odpowiedzi na nasze pytania,
musimy się przedtem zająć jeszcze jednym wynalazkiem przyrody ożywionej, który także jest
wynikiem wyjścia z wody. Jest nim wynalezienie ciepłokrwistości. Bliższemu rozpatrzeniu tej
całkowicie nowej zasady i jej tła warto poświęcić oddzielny rozdział. Przyczyny i skutki tego zjawiska
większe mają bowiem znaczenie, aniżeli można by w pierwszej chwili sądzić.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

18. CICHA NOC JASZCZURÓW

Ogólnie biorąc, w wodzie było prawie tak jak w jakimś eldorado. Było się niesionym, i to nie tylko w
dosłownym znaczeniu. Od samego początku życie pozwalało się biernie nieść przez swoje
środowisko, i na dobre mu to wyszło. Komórki, podobnie jak i późniejsi mieszkańcy morza, skutecznie
przystosowały się do różnych warunków oferowanych im przez otoczenie.
Światło słoneczne nie było od zawsze, ani "z natury" życiu przyjazne. Przez długi czas komórki
musiały się ukrywać przed jego niszczycielską siłą głęboko pod powierzchnią wód. Ale proces
adaptacji do owego promieniowania, które przecież było niepodważalnym faktem, w końcu
doprowadził do przekształcenia jego wpływu w działanie pozytywne. Od chwili gdy nauczono się
wykorzystywania tej tak groźnej ongiś siły jako źródła energii, obowiązywać zaczęła nowa skala.
Skutkiem tego było nawet powstanie optycznie sterowanych automatyzmów ruchowych, które miały
dbać o spożytkowanie każdej odrobiny światła słonecznego.
Podobnie działo się przedtem jeszcze z tlenem, którym życie, jak gdyby niechcący, samo przepoiło
ziemską atmosferę. Wszystko podówczas wskazywało przejściowo na zbliżanie się katastrofy.
Niezliczone formy życia, przystosowane do innego rodzaju środowiska, wyginęły. Wreszcie jednak
zdolność do bezwarunkowego przystosowywania się podołała i temu zagrożeniu. I tym razem sukces
był tak zupełny, że od tej pory tlen odgrywał rolę niezbędnego nieomal składnika powietrza
oddechowego.
Różnorakie były także formy przystosowania do fizycznych właściwości cieczy, w której trzeba było
żyć. Ponieważ w niewielkiej już odległości od brzegu nie można było dosięgnąć dna, najlepszą
metodą, bez naruszenia zasady biernego poddawania się panującym warunkom, było unoszenie się w
wodzie przez zrównanie własnego ciężaru właściwego z ciężarem właściwym wody. W tym celu
zostały z czasem wytworzone pęcherze pławne, otoczone cienką siatką drobnych naczyń
krwionośnych, które mogły zarówno oddawać, jak i wchłaniać gazy, a więc i tlen. Tym samym powstał
zdumiewający i wyrafinowany aparat do nurkowania: pojemnik powietrza, w którym ciśnienie (wobec
czego i siła wyporu) mogło być zmieniane w miarę potrzeby i który dzięki temu pozwalał na wygodne
unoszenie się na różnych głębokościach.1
Od początku istnieli naturalnie również specjaliści od dna, a więc formy przystosowane do
bytowania na stałym podłożu. Wreszcie pojawiali się także liczni reemigranci: zwierzęta, które po
milionach lat jak gdyby znużyły się stałym pobytem na dnie morskim i powracały do wolnej toni wód. U
niektórych z nich, na przykład u płaszczki, owa prehistoria jest dzisiaj jeszcze widoczna. Zdradza ją
nie tylko płaska forma tych zwierząt, która pozostała po ich bytowaniu na gruncie, lecz także to, że –
co dla ryby jest zupełnie niezwykłe – są cięższe od wody.
Przyczyną tego jest, że pęcherze pławne, które one również dawniej posiadały, w ciągu wielu
milionów lat życia na morskim dnie uległy uwstecznieniu. W fazie przystosowywania się stały się
uciążliwe przez swoją siłę wyporu. Gdy więc płaszczki potem znowu powróciły do toni wodnej, musiały
wynaleźć nową metodę, aby w tym żywiole móc się poruszać we wszystkich kierunkach.
Istnieje pewne prawidło wyprowadzone z doświadczenia, tak zwane prawo Doiła – od nazwiska
słynnego belgijskiego paleontologa – które powiada, że jeśli narząd uległ zanikowi, nigdy ponownie
nie powstaje w toku dalszej ewolucji, nawet wtedy gdy wydaje się, że dla nowego przestawienia
sposobu bytowania byłoby to jak najbardziej celowe czy pożądane.2 Stąd doszło do tego, że płaszczki
nauczyły się latać. Owe dziwaczne zwierzęta dosłownie latają pod wodą, przy czym używają
zewnętrznych brzegów swoich spłaszczonych ciał jako skrzydeł, w których nieustannie przebiegają
falujące ruchy od przodu do tyłu. Jest to latanie w tempie zwolnionym, ponieważ woda jest gęstsza od
powietrza. Ale płaszczka, która choćby na chwilę przestanie uderzać krawędzią swego ciała,
natychmiast w wodzie opada na dół.
Wobec takiej prehistorii i takich sukcesów zasady bezwarunkowego przystosowywania się trudno
się dziwić, że życie po wyjściu z wody nadal stosowało tę samą receptę. Istoty żywe, które
wyemigrowały na suchy ląd, znowu całą swoją zdolność przystosowawczą kierowały na to, aby
poddać się panującym tam obcym warunkom i – podobnie jak do tej pory – z biedy wyciągnąć
pożytek. Udało im się to znowu w stopniu zdumiewającym i przynoszącym zaszczyt wynalazczyni
ewolucji.
Jednakże pod wolnym niebem owa bezwarunkowa gotowość do poddawania się istniejącym
warunkom pociągnęła za sobą bardzo dziwny skutek. Po raz pierwszy życie zostało teraz
przeniesione do otoczenia, którego jedną z charakterystycznych cech były nieustanne okresowe
wahania temperatury. W rytmicznej zmianie, uzależnionej od dnia i nocy, bywało stale na przemian raz
ciepło, raz zimno.
Oczywiste jest, że istoty lądowe zostały także wciągnięte w owe wahania. A oznaczało to, że
każdego wieczora, gdy Słońce zachodziło i Ziemia się ochładzała, aktywność ich słabła, aż wreszcie
zwierzęta odrętwiałe z zimna traciły przytomność. Możliwe, że w okolicach równika, a także w
okresach upałów, nie każdej nocy dochodziło do tak skrajnych sytuacji. Jednakże w zasadzie wahania
w intensywności życia były podówczas na całej kuli ziemskiej nieuniknione, a w wyższych
szerokościach geograficznych, na północ i południe od rejonów podzwrotnikowych, prawdopodobnie w
odstępach dwunastogodzinnych całe życie musiało ulegać zatrzymaniu po nastaniu nocnego chłodu.
Każdego wieczora więc całe życie gasło. Nocą w lasach jaszczurów panowała martwa cisza.
Łowcy przerywali polowanie. Zdobycz zamierała w trakcie ucieczki. Głodny przestawał się pożywiać.
Dopiero gdy następnego ranka Słońce pojawiało się na niebie, Czar pryskał. Spostrzegamy to dzisiaj
jeszcze, obserwując każdą jaszczurkę i każdą salamandrę. Jak wszystkim wiadomo, dzieje się to
dlatego, że zwierzęta te są "zimnokrwiste".
Określenie to jest z gruntu fałszywe. Toteż utrudnia ono zrozumienie właściwej istoty zjawiska.
Zwierzęta te bowiem nie są wcale zimne, lecz temperatura ich ciała nie jest dla nich swoista i to jest
tutaj sprawą decydującą. Po prostu przejmują one biernie wartość temperatury otoczenia, co jest
wyrazem ich tradycyjnego poddawania się warunkom środowiska. Naukowy termin fachowy
"poikilotermiczność", czyli "zmiennocieplność", znacznie lepiej oddaje stan faktyczny.
W ciągu długich miliardów lat, kiedy życie toczyło się w wodzie, rzecz ta nie pociągała za sobą
żadnych odczuwalnych konsekwencji. Jak pamiętamy, do rajskich warunków tego bytowania należała
również wygoda stałości temperatury. Obecnie skończyło się to raz na zawsze. Stąd w nowym
otoczeniu wszelkie życie nagle zostało poddane nieuniknionemu dwudziestoczterogodzinnemu
cyklowi aktywności i letargicznego odrętwienia.
W tym potężnym okresie, który upłynął między momentem, gdy pierwsze płazy opuściły wody, a
końcem panowania jaszczurów, Ziemia przez swój obrót narzuciła ten rytm wszelkiemu życiu,
występującemu na jej kontynentach. Całość nie miała żadnego sensu, nie przynosiła żadnych korzyści
biologicznych, nie mogła być spożytkowana do jakiegokolwiek bądź ewolucyjnego postępu. Był to po
prostu nieunikniony, tępy wynik faktu, że szybkość wszystkich reakcji chemicznych maleje przy
obniżaniu się temperatury i że poniżej pewnej określonej granicy tak silnie zwolnione reakcje nie
pozwalają już na efektywną przemianę materii. Ślepe konsekwencje tego faktu wyciskały swoje piętno
na wszystkim, co żyło na kontynentach, przez okres 300 milionów lat.
Czyżby to był powód, dla którego dzisiaj jeszcze wieczorem jesteśmy zmęczeni? Pomimo
wszelkich wysiłków do tej pory nie udało się fizjologom odkryć przekonywającej przyczyny tego, że
musimy spać. Z punktu widzenia biologicznego nie jest to absolutnie konieczne. Czy nie jest
wystarczająco charakterystyczne, że mieszkańcy mórz nie potrzebują snu? Gdy wiać wraz z tak wielu
innymi istotami lądowymi co nocy tracimy we śnie przytomność, może budzi się w nas wspomnienie
genowe o dziwacznym sposobie spędzania! nocy, do jakiego zostały zmuszone jaszczury. Nie tak
łatwo pozbyć się przyzwyczajenia trwającego przez 300 milionów lat.
A więc w owych czasach zwierzęta lądu "postrzegały" (w całkowicie pierwotnym znaczeniu tego
słowa) właściwie tylko połowę ogromnie długiego okresu. W czasie drugiej połowy pozostawały
nieruchome i nieprzytomne. Nie było to dla nich absolutnie szkodliwe. W przeciwnym razie ewolucja z
pewnością nie byłaby przez tak długi czas wytrzymała tego dziwacznego rytmu. Co prawda, w stanie
odrętwienia spowodowanego chłodem były one dosłownie unieruchomione. Ale dotyczyło to
wszystkich, nie pociągało więc niebezpieczeństwa dla któregokolwiek spośród nich. Nikt nie był ani
uprzywilejowany, ani pokrzywdzony. Zobojętnienie obejmowało zawsze wszystkich jednocześnie.
Zmiana oraz radykalne skutki tej zmiany wystąpiły, kiedy nagle, po długim bardzo okresie, pojawili
się pierwsi przedstawiciele nowego rodzaju kręgowców, których przypadek mutacji w końcu obdarzył
rewolucyjną wręcz nową właściwością. Jakieś enzymy, jakieś krótkie spięcia w ich organizmach
spowodowały, że spalali oni przyjmowane przez siebie pokarmy dostarczające energii szybciej, aniżeli
było konieczne. Nadwyżka energii, która nie była więc zużywana przez aktywność tych zwierząt) z
konieczności przemieniała się w ciepło i zaczęła rozgrzewać ich ciała.
Na tym przykładzie znowu rozpoznajemy znakomicie ów samowolny, nie ukierunkowany charakter
każdej mutacji, a więc naturę materiału, na jaki w swych wynalazkach zdana jest ewolucja. Nadwyżka
spalania pokarmu jest oczywiście zrazu sprawą wysoce nieracjonalną. Wygląda bezwzględnie na
mutację negatywną, oddziałującą ujemnie (to jest zmniejszającą szansę przetrwania). Możemy nawet
być przekonani, że takie i temu podobne mutacje występowały raz po raz już przedtem i zostały przez
selekcję odsiane jako niekorzystne. W praktyce musiało to przebiegać tak, że osobniki, >u których
pojawiły się takie mutacje, przez swoje zwiększone zapotrzebowanie na pokarm były tak bardzo
upośledzone wobec konkurentów, że miały mniejsze powodzenie przy rozrodzie i wychowie
potomstwa. Stąd ten nowy wariant prawdopodobnie wymierał już po kilku pokoleniach.
Jednakże o tym, czy mutację należy oceniać jako korzystną, czy nie, czy służy ona danemu
osobnikowi, czy też mu szkodzi – w końcu decyduje przecież środowisko. Otóż owo nadmierne
spalanie pokarmów, które przedtem, w innych warunkach, wydawało się tak bezsensowne, nagle w
rewirach jaszczurów i wielu innych gadów, gdy dodatkowo wystąpiły jeszcze inne okoliczności, nabrało
cech rewelacyjnej wprost korzyści. Wynikające stąd rozgrzanie organizmu usunęło bowiem wywołaną
zimnem nocną martwotę, która od niepamiętnych czasów ogarniała nieuchronnie całe pozostałe życie.
Nietrudno odgadnąć, co to oznaczało.
Każdy z nas już chyba kiedyś imaginował sobie, co by się działo, gdyby świat cały znalazł się w
stanie odrętwienia, gdyby czas nagle stanął, a tylko on sam czuwał i mógł się poruszać. Można to
sobie wyobrazić tak, że wszystkie ulice i domy byłyby pełne "żywych obrazów", a więc ludzi zamarłych
w takiej pozycji, w jakiej właśnie zastał ich sen, bezbronnych i nieświadomych, wystawionych na
nasze ciekawe spojrzenia. Jak głęboko takie fantazje tkwią w naszej świadomości dowodzi fakt, że
napotykamy je wciąż od nowa w bajkach i mitach.
Taka sytuacja żywcem wzięta z bajki stała się naraz prawdą dla pierwszych istot ciepłokrwistych w
historii Ziemi. Przypuszczamy dzisiaj, że były nimi drobniutkie, do myszy podobne gryzonie. Berliński
paleontolog Walter Kiihne niedawno z anielską iście cierpliwością odsiał milimetrowe ząbki tych
zwierząt od całych ton pustynnego piasku, w którym do tej pory, nie zauważane z powodu małych
rozmiarów, leżały pośród kości jaszczurów.3
Wskutek powstałej przez mutacje awarii w ich przemianie materii, maluchom tym otwarł się nagle
nowy wymiar: była nim noc. Ciepło ich ciała pozwoliło im wstąpić na obszar do tej pory życiu
niedostępny. Można sobie doskonale wyobrazić, jak owe małe istoty w księżycowe noce mrowiły się
wokoło olbrzymich, jak posągi nieruchomych gadów, które przez tak długi czas były niezaprzeczalnymi
panami Ziemi. A to się teraz skończyło.
Nie wiemy, czy pierwsze ciepłokrwiste gryzonie rzeczywiście przyczyniły się aktywnie i
bezpośrednio do wyginięcia jaszczurów, co niebawem nastąpiło. Nie jest to wykluczone. Nikt nie
mógłby im przeszkodzić, aby w czasie nocnych wypraw zjadały jaja gadów, które stały się
pożywieniem tak łatwo dostępnym. Najmniej mogły temu przeszkodzić same jaszczury. Ale nawet
jeżeli nie było takiego konkretnego powiązania, jasne jest, że nowa koncepcja musiała oznaczać kres
wyłącznego panowania wielkich rozmiarów.
Właściwy charakter postępu stanie się lepiej zrozumiały, jeżeli za punkt wyjścia przyjmiemy nie
potoczny, lecz naukowy termin. Termin "ciepłokrwistość" nie trafia w sedno sprawy. "Ciepło" jest
sprawą względną. W stosunku do lodu jaszczur także był zawsze ciepły. Homojotermiczność,
"stałocieplność" – była zjawiskiem decydującym. Z pewnością wynalazek ten nie udał się od razu, za
jednym zamachem. Pierwsze pokolenia ciepłokrwistych ulegały prawdopodobnie nadal wyraźnym
wahaniom temperatury swego ciała, co stwierdzamy jeszcze obecnie u niektórych prymitywnych
ssaków (na przykład u australijskich torbaczy).
Punktem ciężkości jest zdolność do aktywnego utrzymania stałej temperatury własnej. Wymaga to
wprawdzie więcej energii, ale występujący obecnie obficie tlen dostarczał jej w ilościach
wystarczających, a te nakłady się opłacały. Po raz pierwszy od 300 milionów lat życie zaczęło się
uwalniać od jarzma wahań temperatury swego środowiska.
Znaczenie tej nowej wydolności miało okazać się o wiele większe, aniżeli się w pierwszej chwili
zdawało. Stała temperatura własna nie tylko udostępnia noc. Przyznane przez nią wolności sięgają
znacznie dalej. Wynalezienie ciepłokrwistości w historii życia ziemskiego stanowi akt usamodzielnienia
się. Życie zaczyna się uniezależniać, "nabierać dystansu" do swego środowiska. Wydaje się, jakby od
tej pory zaczęło się bronić przed dalszym biernym przyjmowaniem wszystkich zmian otoczenia.
Rewolucyjną ważkość tego zdarzenia zrozumiemy w pełni, gdy pomyślimy o jego skutkach.
Widzieliśmy już na kilku przykładach, że wydaje się, jakoby istniały pewne tendencje do powtórzeń na
różnych szczeblach rozwoju. W ich toku powstaje "nowe", nieraz nieprzewidziane, i to w takim stopniu,
że często niełatwo wykryć, iż jest to powtórzenie zasady napotykanej w odmiennej formie na
wcześniejszych etapach. Jedną z owych zasad, które poznaliśmy, była tendencja do łączenia się, a
więc zasada rozwoju polegająca na tym, że występujące na każdym uprzednio osiągniętym szczeblu
jednostki elementarne łączą się, przy czym powstają z nich nowe złożone jednostki, które stanowią z
kolei elementarne kamyki budulcowe następnego wyższego szczebla.
Tak więc przy połączeniu się atomów wodoru w gwiazdy powstawały przez fuzję jąder pierwiastki,
które następnie łączyły się w związki chemiczne, tworząc w ten sposób nowe, nie znane dotąd
materiały. Z wyspecjalizowanych bezjądrowych prakomórek powstały dzięki symbiotycznemu łączeniu
się komórki wyższe, wyposażone w organelle; komórki te wykazywały tak wielką zdolność do
przemian, że mogły z nich zostać skonstruowane jednolicie funkcjonujące indywidualne organizmy
wielokomórkowe. Można więc rzeczywiście całą historię, która w nieprzerwanym ciągu od atomu
wodoru doprowadziła do nas samych, opisać w aspekcie działania owej tendencji do łączenia się.4
Ale nie jest to tendencja jedyna. Ogromne znaczenie, które ma wynalezienie ciepłokrwistości dla
naszej myśli przewodniej, polega na tym, że kieruje naszą uwagę ku drugiej jeszcze tendencji historii,
tej, którą retrospektywnie odnajdziemy także – chociaż oddziałuje ona mniej jaskrawo – na
dawniejszych stopniach rozwoju. Jest nią tendencja do usamodzielniania, do odgraniczania, do
dystansowania się od środowiska.
Gdy zechcemy, możemy ją już odnaleźć w najogólniejszej formie w pierwszych fazach
nieorganicznego rozwoju. Na przykład w spowodowanym grawitacją skupianiu się jednorodnego
obłoku wodoru, który był początkiem wszystkiego, w liczne, samodzielne, ostro odgraniczone ciała
niebieskie, z których każde od tej chwili ma swoją własną historię. Albo też w wywołanym osobliwością
stanów młodej Ziemi (jak na przykład efektem Ureya) nagromadzeniu kilku nielicznych, ściśle
określonych związków chemicznych, które w ten sposób zaczynają się odcinać od chaosu dowolnej
mieszaniny wszystkich innych cząsteczek, aby w toku dalszych dziejów wytworzyć pierwsze żyjące
struktury.
Najwyraźniej zasada ta objawia się przy powstaniu komórki. W głębszym znaczeniu komórka nie
jest niczym innym jak najczystszym uosobieniem właśnie owej zasady odgraniczania się od
środowiska. Przykład komórki dowodzi, że bez tego odgraniczania się życie nie jest w ogóle możliwe.
Zamknięcie agregatu DNA-białko półprzepuszczalną błoną, co stanowi pierwszy krok do komórki,
dowodzi bezspornie faktu, że tylko zamknięte (względnie) układy są zdolne do życia. Nie trzeba chyba
szczegółowo uzasadniać, że uporządkowana przemiana materii możliwa jest jedynie wtedy, gdy
tworzące ją łącznie procesy chemiczne są oddzielone od bezpośredniego wpływu procesów
przebiegających w otoczeniu.
Zatem życie od pierwszej chwili znajduje się w stanie pewnego napięcia wobec swego środowiska,
od którego musi się zdystansować, aby móc się utwierdzić. Powiedzmy tutaj na marginesie, że to z
samej zasady niezbędne wyodrębnianie się wtórnie stwarza konieczność nawiązywania nowych
kontaktów, ukierunkowanych i zdolnych do doboru technik łączności, pozwalających na orientacją bez
jednoczesnego ograniczania przez nowe formy oddziaływania mozolnie osiągniętego stopnia
niezależności. Odbudowanie łączności ze środowiskiem uwzględniającej owe szczególne wymagania
– oto właściwe zadanie wszystkich narządów zmysłów, nawet najzwyklejszego "odbiornika bodźców".
Dopiero na tym tle funkcja ich staje się w pełni zrozumiała.
Pragnąłbym w tym miejscu wyrazić przypuszczenie, że również i wyjście z wody, fakt, że życie
podjęło się trudnych i pełnych ryzyka przenosin na ląd, będziemy mogli naprawdę pojąć tylko wtedy,
gdy krok ten potraktujemy także jako wyraz tej samej tendencji pojawiającej się teraz na wyższym
szczeblu rozwoju W takim aspekcie jasne staje się to, co do tej pory zdawało się nieracjonalne i
niecelowe. Gdy bowiem takie przyjmiemy założenie, zrozumiemy, że to właśnie wygoda bytowania w
wodzie była tym, co ów krok wyzwoliło.
Rajskie warunki są to jednocześnie zawsze takie warunki, w których własna konstytucja jednostki
współżyje harmonijnie ze stanem środowiska. Jest to również ten rodzaj bezpieczeństwa i spokoju, w
którym osobnik rozpływa się biernie w środowisku, pozwalając się nieść jego rytmowi. Nie ma więc w
tym nic dziwnego, że raj zawsze należy do przeszłości. Jest , on wspomnieniem prymitywniejszego
szczebla rozwoju, w którym indywiduum było wolne od wysiłku niesienia siebie, od konieczności
trzymania się w ryzach.
Wiem oczywiście dobrze, że podówczas, w okresie pierwszych kroków na lądzie, nie było tam
jeszcze żadnych konkurentów. Nikt nie przeczy, że ta okoliczność miała bezcenne korzyści dla
pierwszych płazów i ryb dwudysznych. Ale doprawdy potrzebowały takiej szansy. Całe
przedsięwzięcie było i bez tego już dosyć karkołomne. Muszę natomiast zaprzeczyć, jakoby można
było udowodnić, że ów brak konkurencji (który zresztą trwał niedługo) wystarcza jako wyjaśnienie, że
sama tylko korzyść stąd wypływająca miałaby zrównoważyć wszystkie niebezpieczeństwa, wszystkie
wysiłki i całe te niewyobrażalnie wielkie nakłady na wytworzenie niezliczonych biologicznych
"przeróbek", których wymagało owo przesiedlenie.
To, co na pierwszy rzut oka wydawało się tak bezsensowne i niecelowe, ukazuje się w zupełnie
innym świetle, szczególnie wtedy, gdy się uwzględni następujące bezpośrednio potem etapy. I tym
razem bowiem po wygnaniu z raju pojawiła się zdolność poznania. Nie trzeba uzasadniać, że w
wodzie nigdy nie-byłoby doszło do wynalezienia ciepłokrwistości. Mutacja prowadząca do
nieracjonalnego spalania pokarmu i wynikającej stąd nadwyżki energii zostałaby w tym środowisku
niewątpliwie i bez wyjątku odsiana jako ujemna. Zatem homojotermicźność, to znaczy krok do
aktywnego utrzymywania stałej temperatury własnej, jest z historycznego punktu widzenia pośrednim
skutkiem zdobycia lądu z jego rytmicznymi wahaniami temperatury, wywołanymi przez czynniki
astronomiczne.
Ta homojotermicźność z kolei jest bezwzględnym warunkiem urzeczywistnienia zasady
usamodzielniania, dystansowania się – na poziomie wyższym, najwyższym w ogóle do tej pory
osiągniętym przez rozwój – o ile oczywiście możemy to osądzić tutaj z perspektywy Ziemi:
ciepłokrwistość jest bowiem podstawowym założeniem rozwoju zdolności do abstrakcji, tej
najdobitniejszej formy zdystansowania się od środowiska, która umożliwia obiektywizujące spojrzenie
na to właśnie środowisko.
Aby zrozumieć te zależności, wystarczy przez zwykłą samoobserwację uzmysłowić sobie, jakiemu
zaburzeniu natychmiast ulega nasza możność oceny czasu, gdy \v chorobie dostajemy gorączki, a
więc cierpimy na podwyższoną temperaturą. Ocena obiektywnego trwania jakiegoś procesu w
otoczeniu wymaga właśnie tej stałości "wewnętrznych" warunków jako podstawy pomiaru. Stałość tę
można osiągnąć tylko wówczas, gdy organizm jest niezależny. Dopóki wydarzenia w środowisku
absorbowały organizm, nie mogło być mowy o obiektywnym postrzeganiu. Liniałem, który sam
podlega wahaniom wielkości uzależnionym od temperatury, nie można stwierdzać, a cóż dopiero
mierzyć, wielkości zależnych od wahań temperatury w środowisku.
Jest to przyczyna, dla której stałość temperatury własnej jest jednym z najelementarniejszych
warunków rozwinięcia się zdolności do obiektywnego kontaktu ze światem, takiego, jaki w najwyższej
swojej formie został urzeczywistniony na szczeblu zdolności do abstrakcji. W tym aspekcie na pewno
nie uznamy za przypadek, że ośrodek regulujący, który ściśle, z dokładnością do dziesiątej części
stopnia, czuwa nad utrzymaniem temperatury naszego ciała, mieści się w najstarszej części naszego
mózgu.
Dotyczy to także innego jeszcze układu regulującego organizmów wyższych, a dzieje jego rozwoju
nadzwyczaj obrazowo potwierdzają te powiązania. Ponieważ historia tego układu konkretnie
uzmysławia nam wzrastające usamodzielnienie, ów stopniowy postęp odgraniczającego
dystansowania się od środowiska, może ona znakomicie posłużyć do wsparcia przedstawionej przez
nas tezy. Chodzi o historię legendarnego "trzeciego oka". Podobnie jak wiele innych mitów, ten
również zawiera ziarnko prawdy. Trzecie oko rzeczywiście istniało i po dzień dzisiejszy jeszcze po
części występuje u niektórych zwierząt w odmienionej formie. Nie miało ono oczywiście nigdy żadnego
związku z jakimikolwiek siłami nadprzyrodzonymi. Zadaniem jego było jedynie stworzenie pierwotnego
kontaktu ze środowiskiem.
Pierwotność tego kontaktu jest niewątpliwą przyczyną, że narząd ten Występował, a w niektórych
wypadkach jeszcze obecnie występuje, tylko u ryb, płazów i gadów. Jest to charakterystyczne, że od
czasu przestawienia się na zasadę ciepłokrwistości, a więc u ptaków i i ssaków, już go nie zastajemy.
Jednakże i w tych grupach zwierząt nie zaniknął bez reszty, lecz został w sposób niezwykle ciekawy i
pouczający przebudowany i dalej rozwinięty.
Znany niemiecki zoolog Karl von Frisch już przed kilkudziesięciu laty zwrócił uwagę na dziwne
dziury czy też kanały odkrywane w sklepieniu czaszek wymarłych gadów. Położenie i kształt tych
otworów budziły podejrzenie, że za życia badanych zwierząt mogły one zawierać narząd podobny do
oka, umieszczony tuż ponad mózgiem i prawdopodobnie skierowany ku górze, a więc w stronę nieba.
Można było snuć mgliste domysły co do możliwych funkcji oka w takim miejscu czaszki. Ale gdy raz
już zwrócono uwagę na ewentualność istnienia takiego oka i podjęto systematyczne poszukiwania,
niebawem odkryto je również u niektórych gatunków dzisiaj jeszcze żyjących jaszczurek.
Od zewnątrz stwierdzić można u nich owo "oko ciemieniowe" w postaci małego jasnego
pęcherzyka na szczycie sklepienia czaszki tylko przy bardzo dokładnym oglądaniu lub użyciu lupy.
Jednakże gdy się bada jego budowę pod mikroskopem, okazuje się, że maleńki ten twór jest mini-
okiem, chociaż bardzo prymitywnym: jest ono pustym pęcherzykiem, którego górna ścianka jest
przezroczysta i nieco wystaje nad zewnętrzne sklepienie czaszki, a którego dno składa się ze
światłoczułych komórek; od komórek tych prowadzą włókna nerwowe do mózgu. Wprawdzie małe i w
całym swym założeniu jeszcze nader prymitywne, ale niewątpliwie jest to już oko.
Cóż można ujrzeć okiem, które nieustannie spogląda nieruchomo w górę? Odpowiedź jest prosta:
Słońce. Ciemieniowe oko gadów jest ciągle jeszcze tylko wyżej rozwiniętym "odbiornikiem światła".
Nic można nim widzieć we właściwym tego słowa znaczeniu, zresztą nie takie ma ono zadanie.
Tymczasem budowa jego pozwala doskonale poznać, jak dotąd przebiegała droga do "widzenia".5
Skierowane ku niebu oko ciemieniowe u gadów prawdopodobnie steruje aktywnością zmieniającą
się w rytmie następstwa dni i nocy. Oznacza to, że owe zmiennocieplne zwierzęta jednak
doprowadziły do tego, że już nie tylko dają się rozgrzewać i ochładzać, zależnie od temperatury
środowiska. Ich przemiana materii – a jest to bezspornie pewne udoskonalenie i racjonalizacja –
zostaje najwidoczniej automatycznie hamowana, w chwili gdy umieszczony w sklepieniu czaszki
odbiornik światła sygnalizuje stan Słońca, który zapowiada nadejście nocy, a tym samym chłodu
paraliżującego dalszą aktywność.
Możliwe, że ten sam sygnał świetlny wyzwala ponadto jeszcze coś w rodzaju odruchu powrotu do
domu, a więc reakcji zapobiegającej niebezpieczeństwu, że zwierzę zostanie zaskoczone
odrętwieniem wskutek zimna, zanim dotrze do swej bezpiecznej kryjówki. Niektórzy uczeni
przypuszczają, że narząd ten również wyzwala instynktowne poszukiwanie cienistego miejsca, w
chwilach gdy zwierzęciu grozi nadmierne rozgrzanie przez bardzo intensywne promieniowanie
słoneczne.
Niezwykle ciekawe i frapujące są zmiany, które narząd ten przeszedł w dalszym rozwoju. W
ostatnich dziesięciu latach odkryto go u bardzo wielu ryb. Tutaj nie wykazuje on już prawie żadnego
podobieństwa do oka. (Przy porównaniu tym należy pamiętać, że współczesną rybę kostną w
porównaniu z jaszczurką należy uznać za organizm pod wielu względami dalej posunięty w rozwoju
ewolucyjnym, pomimo że pozostał w wodzie.)
Także u ryb jest to mały pęcherzyk. Jednakże ścianek jego nie tworzą już komórki zmysłowe, lecz
prawie wyłącznie komórki gruczołowe, pomiędzy którymi położone są bardzo nieliczne tylko komórki
wrażliwe na światło. U ryb kości sklepienia czaszki nad owym narządem są też zamknięte. Ale właśnie
w tym miejscu powierzchni czaszki zanikł barwnik skóry, wskutek czego powstaje tu jasna plama
ciemieniowa przepuszczająca światło.
Udowodniono tymczasem na podstawie licznych doświadczeń, że i ten, już gruczołowaty raczej,
twór także reaguje na światło. U niektórych ryb naświetlanie go wywołuje zmiany w ubarwieniu
powierzchni ciała, które przystosowują rybę do wyglądu jej otoczenia. Doświadczenia wykonane z
rybami ślepymi dowodzą, że owa reakcja maskowania jest rzeczywiście wywołana przez to oko
ciemieniowe, zamienione już prawie w gruczoł. Ponadto należy przypuszczać, że tutaj również
aktywność zwierzęcia, dzięki optycznemu pobudzaniu gruczołów małego pęcherzyka, zostaje
przystosowana do dziennych i zależnych od pór roku rytmów – zróżnicowanej jasności i cyklu
dobowego.
Narząd ten odnajdujemy także u człowieka, tyle tylko, że u nas nie ma on już nic wspólnego z
okiem. Zamienił się całkowicie w gruczoł. Anatomiczne i filogenetyczne badania nie dopuszczają już
żadnej wątpliwości, że nasza szyszynka wytworzyła się w ciągu milionów lat z oka ciemieniowego ryb i
gadów. Pokrewieństwa tego dowodzi w sposób przekonujący również porównanie funkcji.
Co prawda, funkcja szyszynki jeszcze do tej pory w wielu szczegółach nie jest całkowicie
wyjaśniona. Pewne jest jedno, że narząd ten także jako gruczoł spełnia w ludzkim organizmie zadanie
sterowania długoterminowymi rytmami w czasie. Znamienne jest przy tym, że w naszym przypadku w
grę wchodzą już nie rytmy wywołane zmianami środowiska, do jakich ciało nasze miałoby się
przystosować. Wydaje się, że to, czym szyszynka steruje, są to rytmy wzrostu, dojrzewania i starzenia
się. Zapalenia i guzy tego gruczołu mogą na przykład wywołać przedwczesne dojrzewanie. A więc
nawet w postaci u nas występującej narząd ten zachował zadanie porządkowania określonych
procesów cielesnych w czasie. Jednakże sterujące sygnały nie pochodzą już tutaj od świata
zewnętrznego, lecz od własnego organizmu.
Gdy więc porównujemy ze sobą oko ciemieniowe gada i ludzką szyszynkę i gdy – uwzględniając
jednocześnie pozycję przejściową, jaką ten sam narząd zajmuje u wyżej rozwiniętych ryb –
przedstawimy sobie obrazowo historyczną drogę rozwoju łączącą je, otrzymujemy konkretny przykład
tendencji do odgraniczania się od środowiska: gad ze swym okiem ciemieniowym jest jeszcze biernie
"przymocowany", niczym na linie holowniczej, do okresowo występujących zmian swego środowiska.
Przejmuje on po prostu od tego środowiska swój wewnętrzny porządek w czasie. Na drodze do
człowieka owo okno na świat zewnętrzny zamyka się. Lina holownicza zostaje odcięta. Narząd
wprawdzie zachowuje funkcję koordynacji w czasie procesów ciała, ale źródło bodźców sterowniczych
znajduje się teraz w samym osobniku.
Może owe otwory pomiędzy szwami czaszkowymi niemowlęcia, ciemiączko, są naszym
wspomnieniem genowym o tych odległych czasach, kiedy szyszynka u naszych praprzodków była
także jeszcze odbiornikiem światła, a więc narządem, który musiał być dla światła dostępny. Dzisiaj
słusznie uważa się za oznakę dojrzewania, jeżeli te okna w czaszce młodego człowieka zasklepiają
się wcześnie i ostatecznie.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

19. PROGRAM Z EPOKI KAMIENNEJ

Tylko dlatego można wprowadzić człowieka w stan narkozy, nie uśmiercając go jednocześnie, że
rozmaite części naszego mózgu z różną wrażliwością reagują na paraliżujące zatruwanie środkami
ogólnie znieczulającymi. Stąd normalna narkoza dawnego typu, polegająca na wdychaniu pary eteru,
przebiegała w określonych następujących po sobie stadiach, co potwierdzi każdy, kto miał jeszcze
pecha być usypianym tą dawno już zarzuconą metodą.
Owe klasyczne stadia narkozy są skutkiem tego, że mózgu również dotyczy doświadczenie, iż
młodsze, "nowocześniejsze" i bardziej rozwinięte przyrządy i aparaty łatwiej uszkodzić w ich funkcji
aniżeli starsze, mniej skomplikowane, a więc odpowiednio mocniejsze urządzenia. (Rakieta
przeznaczona do lotu na Saturna jest bardziej podatna na awarie i łatwiej podlega zakłóceniom funkcji
przez wpływy zewnętrzne niż Volkswagen.)
W przypadku sztucznego paraliżowania mózgu przez narkozę ujawnia się to w ten sposób, że jako
pierwsza niknie świadomość. Jest to niewątpliwie najmłodsza spośród funkcji tego skomplikowanego
narządu, nabyta u samego końca historii rozwoju. Nic dziwnego więc, że stawia ona najmniejszy opór
truciźnie narkozy.
Ostatnim, nie bardzo przyjemnym uczuciem, którego doznawał pacjent usypiany staroświecką
maską do narkozy eterowej, zanim jego świadomość przestawała działać, był wybuch panicznego
lęku. Skoro tylko następuje utrata przytomności, usypiany zaczyna się dziko rzucać i wierzgać, a
czasami także głośno krzyczeć. Owo stadium podniecenia powoduje, że przed rozpoczęciem narkozy
wiąże się nogi i ręce pacjenta.
Sam pacjent nic już nie wie o swoim szaleństwie. Zanikła jego świadomość, a tym samym jego
zdolność do krytycznego myślenia i wgląd w cel całej sytuacji, w jakiej się znalazł. Jego półkule
mózgowe, najwyższa, a u człowieka jednocześnie największa część mózgu, są sparaliżowane. W tej
przymusowej sytuacji rządy przejmuje kolejno niższy odcinek mózgu: najwyższy odcinek tak zwanego
pnia mózgu. Jest to starsza część mózgu, która już u ryb i gadów jest w pełni wykształcona. Jako
starsza i mniej skomplikowana, jest ona odpowiednio także bardziej odporna, a więc wciąż jeszcze
zdolna do spełniania swojej funkcji. W niej zakotwiczone są instynkty i popędy, umiejscowione tam
jako wrodzone reakcje, gotowe do automatycznych odpowiedzi na właściwe bodźce środowiska.
U dorosłego człowieka, który potrafi "się opanować", automatyczne przebiegi tych reakcji są
normalnie kontrolowane przez półkule mózgowe i utrzymywane w ryzach, odpowiednio do
dokonywanej przez te półkule oceny sytuacji. Jednakże w stadium podniecenia ta nadrzędna instancja
krytyczna nie działa. Pień mózgu występuje więc jako władza absolutna, rejestruje narkozę jako
sytuację wzrastającego zatruwania przez wpływy zewnętrzne (zresztą ze swego niezdolnego do
krytyki poziomu całkowicie słusznie) i wyzwala przez to popędowe pogotowie reakcji maksymalnej
obrony i ucieczki. Stąd płynie ów niepokój nieprzytomnego już pacjenta, który robi tak przykre
wrażenie na obserwatorze.
W tym stadium chirurg naturalnie nie może operować, pomimo że wraz ze świadomością
przeżywanie bólu już zostało u pacjenta wyłączone. Anestezjolog więc sączy dalej na maskę eter,
który tam wyparowuje i który pacjent wdycha. Narkoza przez to się pogłębia, a znaczy to, że stężenie
eteru we krwi wzrasta, wskutek tego wyłącza się teraz również pień mózgu oraz wyzwalane przezeń
popędowe sposoby zachowania. Pacjent się uspokaja. Operację można rozpocząć. Sztuka
anestezjologa zaś polega na tym, aby utrzymać narkozę w tym stadium przez cały czas trwania
zabiegu chirurgicznego.
Półkule mózgowe i górna część pnia mózgu są teraz sparaliżowane. Ale nawet w tym stadium
najniższa, najstarsza część pnia mózgu jeszcze pracuje. W niej mieszczą się automatyczne ośrodki
sterownicze krążenia, oddychania, regulacji temperatury i innych ważnych dla życia funkcji przemiany
materii. I w tej sytuacji utrzymują one jeszcze uśpionego przy życiu. Tylko dlatego, że ta najstarsza
część mózgu jest mniej wrażliwa i silniejsza od pozostałych odcinków, właściwych dla odczuwania
bólu i świadomości, tylko dlatego można człowieka uśpić narkozą nie zabijając go.6
Taki przebieg narkozy stanowi dla nas dowód, że różne części naszego mózgu są filogenetycznie
w różnym wieku i że różnicom wieku odpowiada wzrastające skomplikowanie budowy. Jeżeli takie
ujęcie funkcjonalne powiążemy z anatomiczną budową naszego mózgu, zobaczymy, że narząd ten
jest nawarstwiony w kolejności podobnej do osadów geologicznych: na dnie leży to, co stare, nad tym
następują po sobie struktury kolejno coraz nowsze.
Na samym dole natrafiamy w mózgu na ośrodki regulacji tych funkcji, które krok za krokiem były
uwalniane przez organizmy od suprematu środowiska i przejmowane w ciągu długiej historii ich
rozwoju i usamodzielniania się. Istnieje więc taki ośrodek (nagromadzenie komórek nerwowych), który
reguluje gospodarkę wodną. Tutaj znajduje się nadzór nad zdolnością nerek do zagęszczania oraz
uzgadnianie tej funkcji z zawartością wody w tkankach, tutaj także przebiega koordynacja wytwarzania
potu i potrzeby przyjmowania płynów, którą przeżywamy w formie pragnienia.
W tej samej warstwie położony jest również ośrodek wymienionej już przez nas regulacji
temperatury, który uniezależnia organizm ciepłokrwisty od wahań temperatury otoczenia, a tym
samym zapewnia stałe tempo przemiany materii i niezmienne warunki wewnętrzne, stanowiące
podstawę innych, wyższych form indywidualnej niezależności wobec środowiska. Ośrodek ten
nazywano niejednokrotnie "okiem termoregulacji", ponieważ "postrzega" on temperaturę krwi
przepływającej w jego okolicy, a następnie, niczym termostat centralnego ogrzewania, uruchamia
odpowiednie mechanizmy regulujące.
Gdy jest nam za ciepło, pijemy więcej i wyparowujemy ciepło przez zwiększone wydzielanie potu.
Krzyżują się tu funkcje gospodarki wodnej i regulacji temperatury, które także muszą być ze sobą
skoordynowane, podobnie jak z zasady wszystkie funkcje każdego organizmu. W cieple czerwienieje
nam twarz: skórne naczynia krwionośne automatycznie rozszerzają się po to, aby krew mogła
przenieść możliwie dużo ciepła z wnętrza ciała na powierzchnię, skąd zostaje wypromieniowane na
zewnątrz. Dzięki temu mechanizmowi układ krążenia, oprócz wszystkich pozostałych funkcji, staje się
skutecznym urządzeniem klimatyzacyjnym naszego ciała.

Regulacja w odwrotnym kierunku, gdy bywa zimno, powoduje, że wyglądamy blado. Gdy zaś
marzniemy, a więc doznajemy uczucia, że temperaturze naszego ciała grozi spadek poniżej normy,
zaczynamy drżeć: oko termiczne włącza teraz ośrodek wyższy, który potrafi uruchomić nie
kontrolowane ruchy mięśni, aby wytworzyć w nich dodatkowe ciepło przez dodatkowe spalanie
pokarmów. Z tym związany jest większy apetyt w czasie chłodów, podczas gdy w gorące dnie letnie
wyraźnie jadamy mniej.
W tej samej części mózgu, głębokiej, a więc odpowiednio starej, znajduje się – co teraz już nikogo
nie będzie dziwić – szyszynka (zob. ii. powyżej). Byłe oko ciemieniowe, przemienione w gruczoł, jest u
nas odgraniczone od świata zewnętrznego mocno zamkniętym sklepieniem czaszki. Ale hormony tego
gruczołu wciąż jeszcze sterują przebiegiem czasowym określonych procesów rozwoju ciała,
aczkolwiek obecnie niezależnie już od sygnałów pochodzących ze środowiska.
Nad tym rejonem położone są górne części pnia mózgu, wielkie zwoje pnia mózgu oraz wzgórze,
potężne nagromadzenie komórek nerwowych, setki milionów komórek, tworzących tutaj ośrodki
bardzo wielu później dopiero nabytych funkcji i możliwości reagowania. Funkcje tych części mózgu
można określić w grubym, ale trafnym uproszczeniu, mówiąc, że cały ten obszar jest rodzajem
komputera, w którym zmagazynowane są w postaci programów doświadczenia niezliczonych
wygasłych pokoleń. Programy mają tutaj formę ściśle powiązanych, podobnych do pojedynczych scen
– zachowań, które mogą być uruchamiane przez określone bodźce zewnętrzne lub wewnętrzne
(widok wroga czy też partnera seksualnego, wydzielanie określonego hormonu).
Poznaliśmy już odpowiedni przykład przy opisie stadium podniecenia w trakcie narkozy. W tym
wypadku objawy zatrucia i wiążącego się z tym wygasania funkcji rozkazodawczej kory półkul
mózgowych wyzwalają program "obrony i ucieczki". Doświadczenia przeprowadzane na kurach przez
zmarłego w 1962 roku etologa Ericha von Holsta wykazują szczególnie wyraźnie automatyzm,
właściwy sposobom zachowania programowanym w tej części mózgu.
Holst wpuszczał w mózgi uśpionych zwierząt cienkie jak włos druciki, izolowane delikatną powłoką
lakieru, z wyjątkiem końców, które pozostawały czyste. Druciki wrastały i w ogóle nie przeszkadzały
zwierzętom; niektóre z nich wiele lat biegały swobodnie z drutami w głowie. Gdy Holst ustawiał końce
drucików tak, że znajdowały się w omawianej tutaj przez nas części mózgu, i przepuszczał przez drut
słaby prąd o charakterze i sile impulsu nerwowego, kury jego zamieniały się natychmiast w zdalnie
sterowane roboty: za naciśnięciem guzika, skoro tylko eksperymentator włączał prąd, wykonywały –
niczym z taśmy – program, który był zmagazynowany w miejscu, gdzie w mózgu znajdował się nie
izolowany koniec drutu.
Bywały więc kury, które nagle, ubezpieczając się wzrokiem, spoglądały w dal, a następnie coraz
bliżej na ziemię pod nogami, aż wreszcie z pełnym przerażenia gdakaniem wykonywały ruchy
wymijania, potem zaś często atakowały uderzeniami dziobów i pazurów wroga, którego w ogóle nie
było. Innymi słowy: w tym wypadku biegł program "obrona przed wrogiem naziemnym", a więc
widocznie repertuar zachowania głęboko kurze wrodzony. Nikt nie może powiedzieć, jak kura
przeżywała ową scenę wyzwoloną przez uderzenie prądu. Czy więc zdawało się jej, że widzi zjawę
wroga w postaci zbliżającego się tchórza, łasicy czy też jakiejkolwiek innej.
Pewne jest tylko, że zwierzę zachowuje się tak, jak gdyby całe wydarzenie było rzeczą
najnaturamiejszą w świecie. Gdy eksperymentator wreszcie wyłącza prąd, zwierzę takie rozgląda się
wokoło z ulgą, ale też nieco zdumione, jak gdyby chciało sprawdzić, gdzie nagle podział się ów wróg,
z którym musiało tak zażarcie walczyć. A potem przychodzi zakończenie, nad którym warto się nieco
zastanowić: kura wydaje triumfalny okrzyk zwycięstwa.
Dlaczegóż by nie? Po ciężkiej walce wróg zniknął. Kura nic nie wie o fizjologii mózgu. Skąd
mogłoby jej wpaść na myśl, że zniknięcie wroga nie jest skutkiem jej własnej siły? Ale nie łudźmy się.
Przyczyna mylnej oceny sytuacji przez zwierzę doświadczalne ma w rzeczywistości tło o wiele
głębsze. Żaden mózg nie ma najmniejszej nawet szansy stwierdzenia, czy impuls nerwowy, trafiający
w jeden z jego ośrodków, pochodzi ze źródła naturalnego, czy sztucznego. Dotyczy to nie tylko mózgu
kury. Gdyby ktoś z nami zagrał w tę samą grę, nie mielibyśmy również najmniejszej możliwości
wykrycia syntetycznego charakteru przeżyć, które wyzwoliłby w nas prąd. Nawet to bowiem, co
potocznie nazywamy "rzeczywistością", istnieje w naszych półkulach mózgowych również tylko w
formie – co prawda niewyobrażalnie skomplikowanego – wzorca impulsów elektrycznych.7
Tak więc kury Ericha von Holsta walczyły za naciśnięciem guzika, na elektryczny rozkaz zaczynały
tokować albo czyścić sobie upierzenie, jadły bądź równie nagle były syte. Kładły się spać lub
ubezpieczały się, przeszukując swoje otoczenie z oznakami czujności i lęku. Są to więc wszystko
sposoby zachowania wrodzone i – jak dobitnie dowodzi tego doświadczenie – zmagazynowane w
określonych miejscach mózgu jako programy w stanie pełnego pogotowia. Są to standardowe
odpowiedzi na sytuacje, które często występują w życiu tych zwierząt. Zachowania te są wyrazem
doświadczenia, zbieranego nie przez jednostkę, ale przez niezliczone osobniki tego gatunku w ciągu
wielu milionów lat, kiedy gatunek się rozwijał pod wpływem mutacji, spośród których środowisko
dokonywało doboru. Ten sam proces ewolucji z wolna i stopniowo rozbudowywał także opisane
programy zachowań, przystosowując je coraz lepiej do przeciętnych wymagań środowiska zwierząt.
Podobnie jak bezjądrowa prakomórka dla poprawienia swoich szans przetrwania stopniowo
nabywała – w formie całkowicie gotowej – pewnych specjalnych funkcji, na przykład oddychania, czy
fotosyntezy, przez to że pochłaniała jako organelle odpowiednio wyspecjalizowane komórki (takie,
które już miały za sobą określone doświadczenia) – tak w tym przypadku wielokomórkowy osobnik
korzystał z doświadczeń licznych innych współplemieńców. Mutacja i selekcja postarały się o to, aby
doświadczenia te utrwalić w podłożu dziedzicznym. Wynikiem jest wrodzony i znakomicie wyważony
asortyment wypróbowanych, przez minione pokolenia już wielokrotnie sprawdzanych szablonów
zachowania.
Naukowiec określa wrodzone doświadczenia tego rodzaju mianem instynktu. U człowieka również
jeszcze odnajdujemy owe instynkty. Tylko że nie rządzą one nami w tak silnym stopniu jak u
większości zwierząt. Nieporozumieniem są napotykane nieraz narzekania na "brak instynktu" u
człowieka. Zanikanie z biegiem czasu wyposażenia w instynkty jest tym, co naszemu rodowi w ogóle
dało szansę rozwinięcia się w istotę inteligentną.
Utraciliśmy wprawdzie tę pewność i spokój, z jakim na przykład ptak wędrowny we właściwym
czasie wyrusza nieomylnie na południe, aby uniknąć zimna, pomimo że nie może wiedzieć, iż ono
nadejdzie. Ale kto chce osiągnąć zdolność uczenia się samemu, zamiast po prostu przejmować
standardowe odpowiedzi jako wrodzone dziedzictwo, ten musi zrezygnować także i z takiego
wygodnego posłania w środowisku.
Ponieważ posiadamy korę półkul mózgowych umożliwiającą nam uświadomienie sobie nas
samych, przeżywamy nasze instynkty. Przeżywamy je jako nastroje i popędy, jako lęki, żale i radości,
jako głód i pragnienie, jako seksualną siłę przyciągania. Jako to, co nazywamy "pięknością" jakiegoś
określonego człowieka, albo też jako wstręt oduczwany na widok oślizgłej skóry żaby.
Ową automatycznie uruchamianą reakcję przeżywamy również w formie nie kontrolowanej
wrażliwości, z jaką reagujemy na cielesne dotknięcia obcego człowieka w przepełnionym
pomieszczeniu. Albo też niechęci, która tak łatwo nas ogarnia na widok człowieka – jak nam się zdaje
– "odmiennego", przy czym niechęć ta znowu łatwo przemienić się może w uczucie wrogości albo
uczucie zagrożenia, co zresztą jest tylko odwrotną stroną medalu. Żadnej przy tym nie odgrywa roli,
czy ten sygnał "odmienności", wyzwalający reakcję, wywołany jest długimi włosami chuligana czy też
niezwykłymi dla nas cechami przedstawiciela innej rasy ludzkiej.
W takich i niezliczonych innych przypadkach odpowiadamy automatycznie, wrodzonymi nam
reakcjami, na które nie mamy wpływu, którym się poddajemy albo które próbujemy opanować
racjonalnie, to znaczy przy użyciu naszej kory mózgowej. Stąd mówimy, że gniew nas "ponosi", że
radość czy żal nas "ogarnia". Na pewno niemała część naszych problemów w dziedzinie kontaktów z
bliźnimi, zarówno w obszarze życia prywatnego jak i politycznego między narodami, sprowadza się w
gruncie rzeczy do tego, że takie reakcje pojawiają się samoczynnie, właśnie instynktownie, i że
świadomego wysiłku wymaga odkrycie ich w nas samych, a następnie opanowanie.
Nie byłoby to takie trudne, gdyby w grę nie wchodziło dziedzictwo tak prastare. To, co się przy tym
w nas porusza, są to programy pochodzące z epoki kamiennej i z wielu milionów lat ją
poprzedzających. "Rada", której, nie proszone, udzielić nam chcą instynktowne odruchy, tak bardzo
nie zasługuje na zaufanie, dlatego że wyrosła z gleby doświadczeń zbieranych w świecie, który od
dawna nie jest już naszym światem.
Ród nasz w ciągu ostatnich milionów lat rozwoju stopniowo odcinał się od rajskiego spokoju i
bezpieczeństwa stworzonego przez przemożny układ nieomylnych instynktów. Zamiast tego otworzył
nam się nowy wymiar – świadomego poznania, ryzykowna możliwość uczenia się samemu i zbierania
indywidualnych doświadczeń. Wydaje się jednak, że nie osiągnęliśmy przy tym jeszcze nowej
stabilizacji. W obecnym stadium rozwoju ciągle nazbyt łatwo ulegamy skłonności, by odpowiadać na
problemy naszego cywilizowanego świata, który zbudowaliśmy naszą korą mózgową, programami,
które mogły były być celowe w epoce kamiennej.
Blaise Pascal powiadał o sytuacji człowieka, że już nie jest on bydlęciem, a jeszcze nie aniołem.
Przyrodnicze, biologiczne rozważania nad stadium rozwoju naszego rodu, ucieleśnionym w nas
współczesnych, potwierdzają diagnozę wielkiego filozofa. Przypomina nam ona ponownie, że z
pewnością nie jesteśmy kresem, a tym bardziej celem rozwoju, lecz jedynie uczestnikami pewnego
stadium przejściowego, i że – czy chcemy, czy też nie – została na nas nałożona odpowiedzialność za
to, aby nie zasypać wejścia na drogę dalszego ciągu dziejów.
Przyczyną tego, że nasz mózg jest w opisany sposób chronologicznie nawarstwiony, jest po prostu
to, że w trakcie swego rozwoju wzrastał podobnie jak roślina. Na górnym końcu rdzenia kręgowego, w
którym, niby w grubym kablu, połączone są wszystkie z ciała wychodzące i do ciała dążące nerwy,
wyrósł zrazu dolny pień mózgu, sterujący funkcjami wegetatywnymi, niezbędnymi dla każdego
wielokomórkowca.
Po dojrzeniu tej części mózgu, setki milionów lat później, utworzył się na niej nowy pąk, który w
podobnie długim okresie wytworzył wielkie skupienia komórek nerwowych górnego pnia mózgu.
Dalszy przebieg ukazuje ilustracja 15. Powtórzyło się znowu to samo: na górnej części pnia mózgu
zaczai wyrastać mały twór, który u ryb służył jeszcze prawie wyłącznie zmysłowi powonienia. W toku
dalszego rozwoju rozrósł się potem do niespodziewanych rozmiarów. Po raz pierwszy u małpiatek stał
się tak wielki, że jako półkule mózgowe otulił wszystkie pozostałe części narządu, zajmując
jednocześnie stopniowo pozycję nadrzędną wobec wszystkich ich funkcji.
U człowieka ten przyrost wielkości jest tak znaczny, że kora mózgowa mieści się we wnętrzu
czaszki już tylko dzięki silnemu pofałdowaniu powierzchni. Temu potężnemu przyrostowi wielkości
odpowiada w zachowaniu posiadacza tego narządu niespotykany dotąd rozmiar swobód: pojawienie
się umiejętności samozastanowienia i po raz pierwszy w historii życia zdolność do obiektywnego
poznawania środowiska jako świata przedmiotowego oraz zdolność do planowanego obchodzenia się
z nim.
Świadomość samego siebie. Zamiast środowiska, którego cechy dyktują prawidła zachowania –
świat zobiektywizowany, którego przedmiotami można manipulować. Przewidująca wyobraźnia wciąga
do kalkulacji przyszłe możliwości i skutki własnego działania. Swoboda zachowań, posunięta tak
daleko, że podmiot może stawiać opór nawet wrodzonym programom swoich instynktów i postępować
wbrew nim w przypadku, gdy normy obyczajowe i etyczna odpowiedzialność jako nowe mierniki każą
mu to uznać za wskazane.8 Są to takie wymiary rzeczywistości, jakich do tej pory nie było. Wraz z
ludzką korą półkul mózgowych życie na Ziemi osiągnęło nowy szczebel rozwoju.
Wszystko to jest niewątpliwie nowe i nacechowane rewolucyjną oryginalnością. Ale i ta faza
rozwoju nie unosi się swobodnie w pustej przestrzeni, jak nam się zawsze wydaje, ponieważ jesteśmy
tymi, którzy ją reprezentują. Ten stopień ewolucji jest także tylko członem toczącej się od miliardów lat
historii. Spoczywa on na tym wszystkim, co go wyprzedziło. Jego także w całej rozciągłości dotyczy to,
co nam się nieustannie potwierdzało przy przechodzeniu z jednego szczebla na drugi, gdy mowa była
o wcześniejszych etapach tych samych dziejów: możliwości na nowo otwierane przez każdorazowo
osiągnięty poziom rozwoju są zawsze wynikiem połączenia podstawowych osiągnięć, które już istniały
na poprzednim niższym szczeblu.
Nie ulega wątpliwości, że ludzkie półkule mózgowe udostępniają rzeczywistość, której przedtem na
Ziemi nie było. Ale nawet te tak oryginalne i nowoczesne wydolności naszego mózgu zbudowane są
na fundamencie wydolności bardzo dawnych. Duch nasz nie spadł z nieba. On również ma swoją
bardzo długą prehistorię.
Szukajmy więc śladów przeszłości na obecnie osiągniętym szczeblu ludzkich półkul mózgowych i
ich zdumiewających wydolności. W jednym z poprzednich rozdziałów już, wyprzedzając, wyjaśniłem,
jakie przyczyny przemawiają za hipotezą, że te osiągnięcia, które w potocznej mowie nazywamy
psychicznymi, występują w formie wyizolowanej także i poza mózgiem. Wnioskowaliśmy dalej, że
wobec tego mózg należy uważać nie za narząd, który wydolności owe wytworzył – jak zawsze
zakładaliśmy milcząco – lecz za ten organ, który te dawno już przedtem powstałe wydolności po raz
pierwszy w głowach poszczególnych osobników połączył.
Pogląd ten w odniesieniu do pnia mózgu ponownie potwierdziły nam omówione na ostatnich
stronach programy zachowań, w tej części mózgu w stanie gotowości przechowywane. Osadził się
tutaj koncentrat doświadczeń niezliczonych przodków. A jak wyglądają ślady przeszłości w przypadku
wydolności półkul mózgowych? Spróbujmy dokonać kolejnego przeglądu tego, co można dzisiaj w tej
sprawie powiedzieć.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

20. OD WSZYSTKICH MÓZGÓW STARSZE

W połowie lat sześćdziesiątych profesor Georges Ungar, farmakolog uniwersytetu Baylor w


Houston, w Teksasie, wykonał serię doświadczeń, których pierwszy etap przypominał nieco
starochińskie metody tortur. Profesor zamykał codziennie na kilka godzin białe myszy w słojach
Wecka, a nad ich otworem zwisała swobodnie w powietrzu płytka metalowa. W odstępach kilku
sekund w płytkę jak w gong uderzał mały młoteczek sterowany przerywaczem. Za każdym razem
dźwięk głośnego i jasnego uderzenia rozbrzmiewał tak raptownie jak wystrzał z pistoletu.
Widać było po zachowaniu myszy, jak bardzo to było nieprzyjemne. Wzdrygały się ze strachu za
każdym razem, gdy młotek nad ich głowami trafiał w metal. Ale myszy także się przyzwyczajają. Gdy
amerykański farmakolog swoją niemiłą procedurę kontynuował przez całe dnie i tygodnie, przerażenie
zwierząt z czasem malało, pomimo nie zmienionych warunków doświadczenia. Z wolna przywykały do
obrzydliwie nagłego hałasu. Wreszcie żadna z myszy już nie reagowała, bez względu na siłę, z jaką
eksperymentator pozwalał młotkowi walić w metalową płytkę.
W ten sposób profesor Ungar wytrenował całe tuziny, a w końcu setki myszy. Skoro tylko zwierzęta
przyzwyczaiły się do dźwięku, uśmiercał je. Następnie wyjmował ich mózgi i konserwował metodą
głębokiego zamrażania. Gdy uczony zebrał wreszcie dostateczną liczbę mózgów myszy,
przyzwyczajonych do przeraźliwego odgłosu, rozmroził owe mózgi, w których – zdaniem jego – w
jakiejś formie to przyzwyczajenie musiało tkwić, i zaczął w nich poszukiwać RNA, a więc określonego
kwasu nukleinowego.
Kilka było powodów, dla których Ungar z taką starannością usiłował wyciągnąć możliwie dużo RNA
z rozmrożonych mózgów swoich myszy. Już w czasie ostatniej wojny szwedzki biolog Holger Hyden
zwrócił uwagę na analogię między biologicznym zjawiskiem dziedziczenia a psychologiczną funkcją
pamięci. Szwed argumentował, że przez dziedziczenie przekazywane jest to, czego dany gatunek
nauczył się w toku swego rozwoju. Dziedziczenie – tak dowodził Hyden – nie jest zatem niczym innym
jak "pamięcią gatunku".
W tym czasie zdawano sobie już dokładnie sprawę ze znaczenia, jakie należy przypisywać dwom
rodzajom kwasu nukleinowego – DNA (kwasowi dezoksyrybonukleinowemu) i RNA (kwasowi
rybonukleino-wemu; DNA różni się od RNA wyłącznie brakiem jednego jedynego atomu tlenu), jako
materialnym nosicielom podłoża dziedzicznego. Stąd Hyden wpadł na – jak się zrazu zdawało –
całkowicie awanturniczy pomysł, że RNA mógłby być także nosicielem indywidualnej pamięci, innymi
słowy, że stanowi on może substancję, z jakiej składają się nasze wspomnienia.9
Jeżeli ta fantastyczna cząsteczka potrafi zmagazynować plan budowy człowieka, od koloru jego
oczu począwszy, a na jego osobistych uzdolnieniach i predyspozycjach w całej ich swoistości
skończywszy (bądź, jako RNA, plan ten przenieść z jądra komórkowego do plazmy, a w niej do
gotowych na jego przyjęcie rybosomów), czy nie może ona również rejestrować i przechowywać
wspomnień całego ludzkiego życia? Hyden zaczął więc trenować szczury. Zwierzęta, aby dostać się
do swego pokarmu, musiały balansować po silnie napiętym drucie. Jednocześnie inna grupa kontrolna
otrzymywała pokarm bez przymusu zdawania takiego egzaminu. Badania przeprowadzone po
zakończeniu doświadczenia dały wynik następujący: trening zdawał się wyraźnie zwiększać zawartość
RNA w mózgach szczurów.
Następnym, który podjął ten wątek i ciągnął go dalej, był psycholog James McConnell z Ann Arbor.
McConnell obrał wypławki jako obiekt doświadczalny. Z ogromną cierpliwością potrafił nauczyć owe
prymitywne zwierzęta, że bodziec świetlny zapowiada lekkie uderzenia prądem elektrycznym. Gdy
uruchamiał oba te bodźce, jeden po drugim, w odstępach kilku sekund, a następnie ponawiał je co
kilka minut, robaki po tygodniach pojęły powiązanie i wzdrygały się za każdym razem, gdy włączano
światło, zanim jeszcze poraził je prąd.
Gdy McConnell zabił wytrenowane w ten sposób robaki, pociął na kawałki, a następnie podał jako
pokarm wypławkom nie wytrenowanym, uzyskał zdumiewający wynik: najwyraźniej "niedoświadczone"
osobniki w swoim kanibalistycznym posiłku przejmowały także nabyte przez trening doświadczenia
skonsumowanych współplemieńców. Uczyły się bowiem zadania o treści "uderzenie elektryczne
następuje po błysku światła" w ciągu ułamka czasu normalnie na to potrzebnego, a – co wydaje się
wręcz sensacyjne – niektóre z nich umiały tę lekcję od pierwszego dnia począwszy.
Ponieważ amerykański psycholog znał już badania Hydena, on również wyekstrahował następnie
RNA z ciał wytrenowanych wypławków i wyciąg ten wstrzykiwał innym. Skutek był identyczny.
Najwidoczniej więc także przez zastrzyk była przekazywana część treści treningu martwych robaków.
Czyżby więc RNA istotnie było substancją, z której składają się indywidualne "wspomnienia"?
Ogłaszane przez McConnella sprawozdania z wykonywanych w końcu lat pięćdziesiątych
doświadczeń wzbudziły sensację na całym świecie. Jest rzeczą zrozumiałą, że pierwsze reakcje były
sceptyczne, więcej nawet, nieprzychylne. Wszystko razem wydawało się nazbyt fantastyczne. Przez
długi czas tylko pisma humorystyczne traktowały owe doświadczenia "poważnie". "Spożywajcie
waszych profesorów" – brzmiało zalecenie, które w tym czasie można było wyczytać w każdej prawie
uniwersyteckiej gazetce. Ale z czasem – po pierwszych niepowodzeniach – zaczęły napływać
stopniowo z innych laboratoriów na całym świecie wiadomości potwierdzające pierwsze wyniki. Teraz
spór zaczęto toczyć wokół problemu, czy to, co się przenosiło, było może tylko udoskonaleniem
całkowicie ogólnej zdolności do uczenia się, czy też rzeczywiście szczególną, zupełnie konkretną
treścią pamięci. Rozwiązania tej kwestii należało poszukiwać u zwierząt wyższych, które można by
nauczyć odpowiednio skomplikowanych zadań. Jednym z uczonych, którzy zaryzykowali poświęcenie
wielu lat na przygotowanie i przeprowadzenie serii doświadczeń zmierzających do celu, jaki wydawał
się tak bardzo nieprawdopodobny – był Georges Ungar z Houston.
Po raz pierwszy Ungar osiągnął sukces, gdy w 1965 roku wstrzyknął "niedoświadczonym" myszom
koncentrat RNA pochodzący z mózgów myszy wytrenowanych. Myszy, którym wstrzyknięto wyciąg,
okazały się niewrażliwe na przerażający dźwięk gongu, a przynajmniej lęk ich był o tyle słabszy, że
przyzwyczajenie pojawiało się u nich niewspółmiernie szybciej, niżby to nastąpiło w trybie normalnym.
Zatem w tym wypadku zastrzyk przekazał przyzwyczajenie do bodźca, którego zwierzęta
doświadczalne same nigdy nie przeżyły.
Ale uczony z Houston nie zadowolił się jeszcze takim dowodem. W niczym nie ujmując wagi
zagadnieniom przyzwyczajania, uczony chciał koniecznie przenosić prawdziwe treści pamięci. W tym
celu wytrenował on szczury tak, aby wbrew wrodzonemu instynktowi swego gatunku omijały
pomieszczenia ciemne i przebywały wyłącznie w świetle. Nauka polegała znowu na wymierzaniu
lekkich uderzeń prądu elektrycznego, gdy zwierzęta zachowywały się niezgodnie z zamiarami
eksperymentatora.
Szczury siedziały pojedynczo w małych klatkach, z których każda podzielona była na ciemne i
jasno oświetlone przedziały; w każdym przedziale znajdował się pojemnik z pokarmem. Normalny
szczur w takiej sytuacji pobiera pożywienie wyłącznie w ciemnym karmniku, szczury bowiem są
zwierzętami aktywnymi w nocy. Tymczasem Ungar zwierzęta swoje szybko od tego odzwyczaił,
wyposażając klatki w bardzo proste urządzenie automatyczne, które każdemu szczurowi próbującemu
posłużyć się pojemnikiem w ciemnym pomieszczeniu wymierzało lekkie uderzenie elektryczne, idące
od małego rusztowania w podłodze klatki. Ponieważ szczur jest zwierzęciem niezwykle inteligentnym,
osobniki doświadczalne w bardzo krótkim czasie nauczyły się tego, czego się nauczyć miały. Od tej
pory definitywnie unikały wszystkich ciemnych przedziałów swoich klatek i przebywały wyłącznie w
częściach jasnych, czego nigdy nie robiłby normalny szczur w naturalnych warunkach.
Znamy już dalszy ciąg doświadczenia. Z mózgów owych szczurów, które nauczyły się, że w
odróżnieniu od pozostałego szczurzego świata, w klatkach profesora Ungara wstępowanie na ciemne
obszary nie jest wskazane, został znowu spreparowany wyciąg możliwie obfitujący w RNA. Jeżeli było
tak, jak przypuszczał Ungar, że substancja, z jakiej utworzone są wspomnienia, ma jakiś związek z
RNA, wówczas lęk przed ciemnością, którego wyuczyły się wytrenowane szczury, powinien być teraz
zawarty w RNA.
Gdy eksperymentator wstrzyknął roztwór szczurom nie uczonym, hipoteza jego potwierdziła się w
sposób wprost niebywały: prawie wszystkie zwierzęta, które otrzymały dawką wyciągu, zachowywały
się tak, jak gdyby wiedziały, że w ciemnych przedziałach czyhają na nie elektryczne uderzenia prądu,
pomimo że nigdy żadne z nich nie było w owych doświadczalnych klatkach. Tym samym po raz
pierwszy zostało udowodnione, że całkowicie swoiste wspomnienia mogą być przenoszone z jednego
osobnika na drugiego.
Z jakiej więc substancji składają się te wspomnienia? Jeszcze dzisiaj daleko do zakończenia
dyskusji nad tym zagadnieniem. Ungar po wieloletnich skomplikowanych doświadczeniach uzyskał w
roku 1971 z wyciągu mózgów tysięcy szczurów, które wy-trenował w lęku przed ciemnością – oprócz
wielkich ilości RNA – chemicznie czystą substancję, którą nazwał skotofobiną (co oznacza w
przybliżeniu "wyzwalacz lęku ciemności"). Nie jest to przy tym kwas nukleinowy, lecz ciało białkowe. O
tyle nas to nie powinno dziwić, że przecież w jądrze komórkowym DNA przekazuje także swoje
informacje w ten sposób, że za pośrednictwem RNA każe powstawać białkom (enzymom), których
szczególna budowa jest potem ucieleśnieniem danej informacji.
Czy więc za każdym razem, kiedy coś przeżywamy, coś postrzegamy albo gdy podejmujemy jakąś
myśl, w mózgu naszym za pomocą RNA zostaje wykształcony jakiś białkowy kamyk budulcowy,
którego jedyna w swoim rodzaju struktura stanowi jak gdyby "odbicie" danego przeżywania, niezatarty
ślad (engram), pozostawiony w naszym mózgu przez owo przeżycie czy myśl? Czy to właśnie jest
podłożem naszej pamięci, magazynem, z którego jeszcze po wielu latach pobieramy przebieg
jakiegoś spotkania, dźwięk melodii czy wygląd twarzy, które sobie chcemy przypomnieć? Wiele dzisiaj
za tym przemawia. Według ostatnich wiadomości Ungarowi podobno udało się nawet wytworzyć w
laboratorium substancję pamięci, ową "skotofobinę". (Także w tym przypadku jest to jedna spośród
dowolnie wielu sekwencji aminokwasów, która w cząsteczce "oznacza" tę jedną określoną informację.)
Podobno szczury, którym wstrzyknięto sztuczną skotofobinę, również boją się ciemności i przejawiają
zamiłowanie do jasno oświetlonych przedziałów swoich klatek. Byłby to punkt szczytowy całego ciągu
eksperymentów, jego skrajna, chociaż nie skrajnie logiczna, konsekwencja: możliwość istnienia
syntetycznie wytworzonych wspomnień.
Właściwie dlaczego nie? Skoro musieliśmy się już pogodzić z tym, że nasze przeżywanie jest w
rzeczywistości skomplikowanym odwzorowaniem elektrycznych stanów pobudzenia w naszych
mózgach (z, czego wynikałaby możność sztucznego wytwarzania takich przeżyć przez doprowadzenie
impulsów elektrycznych), dlaczego mielibyśmy uważać za wykluczone, aby można było wspomnienia
produkować w trakcie procesów chemicznych? Myśl o praktycznych skutkach takiej procedury w
dalszej przyszłości – przyprawia o zawrót głowy. Ale tego zastrzeżenia naturalnie wysuwać nie można.
Pomimo to będę się strzegł przed wspieraniem się w dalszej swojej argumentacji na szczegółach
wyników doświadczeń Ungara. Ten nowy i ciekawy nurt badań biologii molekularnej nad pamięcią jest
jeszcze zbyt mało rozwinięty. Argument, który w tym miejscu jest ważny dla biegu naszej myśli, można
zaczerpnąć ze znacznie skromniejszego poglądu fragmentarycznego, wyprowadzonego z rezultatów
doświadczeń zarówno Ungara jak i innych badaczy, którzy w ostatnim dziesięcioleciu zaczęli
przeprowadzać próby "przenoszenia pamięci".
Przy całym sceptycyzmie wobec niektórych szczegółów i pewnych interpretacji jedno wydaje się
obecnie już pewne, a mianowicie, że kwasy nukleinowe, a przede wszystkim RNA, "coś mają
wspólnego z pamięcią". Nie można już chyba wątpić w to stosunkowo skromne rozpoznanie. A
wystarcza ono do argumentacji, o jaką mi tutaj chodzi.
Gdy na fakt, że RNA "ma coś wspólnego z pamięcią", a wiać z indywidualną zdolnością do
pamiętania, spojrzymy z perspektywy filogenetycznej, dochodzimy do pewnego wniosku o nadzwyczaj
doniosłym znaczeniu. Okazuje się bowiem, że tak często i słusznie podkreślana ekonomia przyrody
objawiła się już w trakcie budowy pierwszych mózgów. Gdy w owym czasie przed – powiedzmy
wspaniałomyślnie – miliardem lat ewolucja przystąpiła do wytwarzania pierwszych prymitywnych
mózgów i gdy w dalszym ciągu okazało się korzystne, aby organizm zaopatrzony w tę centralę
rozdzielczą nabył zdolności do zbierania własnych doświadczeń, wówczas ewolucja nie musiała się
trudzić rozwijaniem tej zdolności od nowa.
Nie było to wcale potrzebne. Nadarzała się znacznie wygodniejsza możliwość osiągnięcia celu.
Wystarczyło sięgnąć do pewnej zasady, która już istniała, do pewnego wynalazku dokonanego przez
ewolucję dobre dwa miliardy lat wcześniej. Najwyraźniej wykorzystała ona po prostu metodę, dzięki
której od samych początków życia z doskonałym skutkiem magazynowała informacje, aby móc je dalej
przez pokolenia przekazywać jako podłoże dziedziczne. "Pamięć" gatunku i zdolność do "pamiętania"
u jednostki – są to wydolności nie tylko analogiczne. Doświadczenia Ungara i jego kolegów odkryły, że
polegają one na zasadniczo identycznym mechanizmie molekularnym. Jeżeli w skotofobinie profesora
Ungara rzeczywiście w postaci lęku ciemności zawarte są doświadczenia trenowanych przez niego
szczurów, byłby to szczególnie jaskrawy dowód na rzecz twierdzenia, że wspomnienia mogą istnieć
także poza indywidualnymi mózgami. W naszych rozważaniach wcale nie potrzebujemy aż tak
namacalnego dowodu. Wystarczy nam znajomość faktu, że dziedziczenie i pamięć reprezentują różne
formy zastosowania tej samej zasady biologicznej. Oznacza to bowiem, że pierwsze mózgi wcale nie
musiały dopiero rozwijać psychicznego zjawiska pamięci bądź je w jakiś tajemniczy sposób tworzyć.
Zasada istniała, w pełni gotowa. Mózg musiał tylko całość wcielić w siebie, niczym prefabrykowany
element budowlany. Podobnie jak prakomórki zrobiły to z organellami.
A więc tutaj, na szczeblu kory półkul mózgowych, powtórzyło się ponownie to, co działo się raz po
raz od początku dziejów: gotowe prefabrykowane elementy połączyły się niczym małe kamyki
budulcowe, tworząc dzięki temu mozaikę kolejnego wyższego szczebla. Rewolucyjna nowość w
odniesieniu do omawianej tutaj funkcji nie polegała więc na tym, jakoby umiejętność pamiętania
pojawiła się po raz pierwszy na Ziemi przez powstanie mózgów. Pamięć jest od wszystkich mózgów
starsza. Tak jak mówiliśmy już przy okazji innych, głębiej położonych części mózgu, osiągnięcie kory
półkul mózgowych sprowadza się tylko do tego, aby tę prastarą funkcję uczynić przydatną dla
jednostki.
Z tego punktu widzenia powstanie kory półkul mózgowych wydaje się konieczną nieomal
konsekwencją wynikającą z logiki dotychczasowego przebiegu. W każdym razie w dziedzinie pamięci
kora półkul mózgowych okazuje się znowu prawowitym potomkiem wodoru. Muszę przyznać, że w
odniesieniu do innych funkcji psychicznych nie można jeszcze tego poglądu równie wiążąco
uzasadnić. Natrafiamy tutaj znowu na jedną z tych luk naszej wiedzy, o których już tak często była
mowa, ale nad którymi – powtarzam to raz jeszcze – mniej powinniśmy się zdumiewać aniżeli nad
tym, że dostępna nam jest w ogóle orientacja w historii, którą próbowałem zestawić w tej książce.
Niemniej poza tym, co przytoczyliśmy, istnieją również inne wskazówki wspierające pogląd, który
uzasadnia cały do tej pory opisany rozwój, że również szczebel reprezentowany przez nasze półkule
mózgowe stanowi wynik łączenia się podporządkowanych jednostek.
Jeżeli zostaliśmy już przekonani, że nasza psychiczna zdolność pamiętania jest właściwie tylko
zastosowaniem pewnej funkcji biologicznej, która istniała dawno przed powstaniem mózgów i
świadomości, może nam się zrazu zdawać, że dotarliśmy tym samym do ostatecznej granicy. A
mianowicie do ostatecznej granicy ustępstw, do jakich możemy się posunąć, jako jedyne żyjące na
Ziemi istoty, którym w całej rozciągłości dostępny jest wymiar psychiczny. Może będzie się nam
zdawać, że już wystarczająco przezwyciężyliśmy nasz przesąd antropocentryczny, rozpierającą nas
dumę z tego, że jako "istoty duchowe" różnimy się do wszelkich innych form życia. Ale jest to tylko
złudzenie. Niewątpliwie czeka nas jeszcze w przyszłości kilka podobnych niespodzianek jak ta, którą
sprawiły nam w ostatnich latach badania nad pamięcią.
Gdy więc nawet pod naporem argumentów będziemy wreszcie gotowi uznać, że zjawisko pamięci
nie jest ograniczone do tak zwanej sfery psychicznej, to na pewno w pierwszej chwili stanowczo
zaprzeczymy, jakoby to samo mogło dotyczyć możliwości wymiany doświadczeń. Jasne, że nie tylko
ludzie wymieniają między sobą to, czego się nauczyli i dowiedzieli. Podobną umiejętność wykazuje,
chociaż w znacznie mniejszym stopniu, również wiele zwierząt. Ale dotyczy to wyłącznie najwyżej
rozwiniętych zwierząt, tych, które mają mózgi o tak postępowych cechach budowy, że chętnie
przyznajemy im jakieś, być może skromniejsze, uczestnictwo w "wymiarze psychicznym". Jednakże
prawdziwa wymiana doświadczeń, "wyuczonych lekcji", poza tym wymiarem wydaje nam się
niemożliwa, nawet wręcz niewyobrażalna.
Tymczasem pewne genialne uzupełnienie teorii ewolucji, opublikowane w 1970 roku przez
amerykańskiego uczonego Normana G. Andersona, zdaje się podważać także i ten rzekomy rezerwat
naszego ducha. Anderson jako pierwszy sformułował pewną koncepcję już od kilku lat wiszącą w
powietrzu, że tak zwana "wirusowa transdukcja" mogła odegrać decydującą rolę w procesie ewolucji.
Ten skomplikowany termin określa następujący, rzeczywiście niezwykły, stan faktyczny: wirusy,
ponieważ "właściwie" nie żyją, do namnażania wykorzystują urządzenia należące do zaatakowanej
przez siebie komórki. Na s. 179–181 zajmowaliśmy się szczegółowo dziwacznym życiorysem tych
niesamowitych istot. Stwierdziliśmy wtedy, że wirus przeprogramowuje komórkę przez wiązanie
swojego materiału dziedzicznego z jej dziedzicznym materiałem, zmuszając ją przez to do zużywania
własnej substancji przy budowie wielu nowych wirusów, które po wyrojeniu się atakują nowe komórki.
W roku 1958 amerykański biolog Joshua Lederberg otrzymał nagrodę Nobla za odkrycie dokonane
w 1952 roku, że przy owym zachowaniu się wirusów wcale nie tak rzadko dochodzi do transdukcji
materiału genetycznego z jednej komórki do drugiej. "Transdukcja" oznacza dosłownie tyle co
"przenoszenie". Można by to w tym wypadku równie trafnie przetłumaczyć jako "zawleczenie". Chodzi
bowiem o to, że wirusy przez swój dziwaczny sposób rozmnażania raz po raz zabierają ze sobą
fragmenty DNA komórkowego, z jakim się wiążą, i wskutek tego zawlekają je "niechcący" do
następnej zakażanej przez siebie komórki.
Biolodzy molekularni niebawem odkryli, że owe w taki sposób między komórkami tu i ówdzie
przenoszone fragmenty DNA nieraz bywają nawet dosyć długie. Czasami długość ich jest taka, że
transdukcja wirusowa oznacza przeniesienie trzech, czterech, a nawet pięciu kompletnych genów
(zawiązków dziedzicznych), które zostają zatem jak gdyby przeflancowane w całości z jednej komórki
do drugiej. Ale dopiero Anderson w 1970 roku wpadł na to, co taki mechanizm oznacza dla ewolucji:
mianowicie nieustanną, dokonywaną za pośrednictwem wirusów, wymianę genetycznych
doświadczeń pomiędzy wszystkimi istniejącymi na Ziemi gatunkami. Każdy postęp genetyczny, każdy
wynalazek, dzięki ewolucji dokonany przez jakąkolwiek z niezliczonych istot żyjących naszej planety,
mógł prędzej czy później zostać odczytany przez każdy inny gatunek.
Badaczom nagle jak gdyby spadły łuski z oczu. Dopiero teraz pojęli prawdziwe znaczenie
identyczności kodu genetycznego u wszystkich gatunków. Ów "międzynarodowy" charakter języka, w
którym spisane są w DNA wszystkie nabyte przez mutacje i selekcję funkcje oraz plan budowy,
umożliwiał wszystkim organizmom uczestniczenie w tej wymianie doświadczeń, obejmującej
najwyraźniej cały świat tego, co żyje. A więc zawsze gdy jakaś komórka przetrzymuje atak wirusa (a
komórki rozporządzają bardzo skutecznymi mechanizmami obrony), uzyskuje ona szansę
skontrolowania ewentualnie zawleczonych przez agresora genów pod względem ich przydatności do
własnych celów.
Jeżeli więc ewolucja organizmów określonego gatunku może w ten sposób korzystać z
genetycznego postępu i wynalazków wszystkich innych istot żyjących na tej Ziemi (proszę pomyśleć
chociażby o uniwersalnej przydatności, a więc wymienialności tysięcy wymaganych do przemiany
materii enzymów!), wówczas odpada także zarzut, który dotąd ewolucjonistów ze środowiska badaczy
przyrody wprawiał nieco w zakłopotanie. Jakkolwiek okres trzech miliardów lat, którymi rozporządzała
ewolucja życia ziemskiego, wydawał się niewyobrażalnie wielki, jest on jednak stosunkowo krótki na
to, aby przypadkowy mechanizm mutacji i selekcji pozwolił z jednokomórkowców powstać istotom
wielokomórkowym, z organizmów morskich – płazom i gadom i aby posunąć rozwój jeszcze dalej, do
wytworzenia rodu ludzkiego.
Argumenty przemawiające za tym, że to mutacje i selekcja napędzają ewolucję i pozwalają
powstać z niższych form formom wyższym, są niezbite. Niejednokrotnie omawialiśmy je w tej książce.
Dlatego też biolodzy ewolucjoniści nie ustępowali, gdy od czasu do czasu wyliczano im, jak krótki w
rzeczywistości był ten okres na Ziemi. Ale bywali nieco speszeni wobec tego rodzaju zarzutów.
Wymiana genów za pośrednictwem wirusów usunęła cały problem w sposób absolutnie
przekonywający. Jeżeli każdy wynalazek, kiedykolwiek dokonany przez ewolucję, przedstawiany jest
prędzej czy później innym istotom żyjącym do łaskawego wykorzystania, oznacza to, że postęp
ewolucyjny musiał dokonywać się wielokrotnie szybciej, aniżeli dotąd wydawało się możliwe.
Gdy myślimy o wirusach, nie powinniśmy jednostronnie brać pod uwagę tylko najbliższej fali grypy
bądź innych uciążliwych skutków zakażenia wirusowego. Powinniśmy natomiast pomyśleć o tym, że te
małe twory w ciągu swego długiego marszu poprzez wszystkie gatunki i rodzaje – niczym wiejskie
plotkary (i z podobną do nich skutecznością) przez miliardy lat niezmordowanie dbały o to, aby żadna
genetyczna nowość nie pozostała tajemnicą ukrytą przed kimkolwiek, kto może z nią potrafi coś
począć. Wygląda prawie na to, że dzisiaj, pięć miliardów lat po powstaniu Ziemi, w ogóle jeszcze
mogłoby nas nie być, gdyby wirusy w ciągu tego całego czasu nie były utrzymywały w ruchu owej
genetycznej wymiany doświadczeń.
O tym, że również i zdolność wyobraźni nie jest bynajmniej ograniczona do wymiaru psychicznego,
jak się zwykle milcząco zakłada, była już mowa, kiedy zajmowaliśmy się problemem, w jaki sposób
krępak brzozowiec mógł doprowadzić do przybrania barw ochronnych, a indyjski motyl atlas – do
sztuczki z budową atrap. Naturalnie, można odciąć się od takiego punktu widzenia, mówiąc po prostu,
że słowo "wyobraźnia" określa wyłącznie zjawisko psychiczne. Byłoby to jednak ograniczanie tego
pojęcia, ani potrzebne, ani celowe.
Bezsporna jest analogia formalna, podobieństwo między działaniem mutacji i selekcji z jednej
strony a wolną grą naszych pomysłów, spośród których dokonujemy krytycznego wyboru wobec
konieczności ich spożytkowania w świecie realnym – z drugiej. Analogia ta jest tak znaczna, że
uzasadnione wydaje mi się przypuszczenie, narzucone przez filogenetyczny pogląd na sprawą, że i w
tym wypadku w grę wchodzą znowu tylko różne formy, w jakich urzeczywistniło się to samo w gruncie
rzeczy zjawisko na dwóch rozmaitych szczeblach rozwoju. Nie powinno nas zatem zdziwić, jeżeli
przyszli biochemicy kiedyś natrafią (na pewno w bardzo jeszcze odległej przyszłości) – jako na
cielesną podstawę naszej indywidualnej wyobraźni – w naszych mózgach na pewne procesy,
odpowiadające tym od przypadku zależnym procesom, które rozgrywają się w cząsteczce DNA,
wówczas gdy następuje mutacja.
Nie miałoby to zresztą żadnego wpływu na prawidłowość naszych rozważań. Zasada biologiczna
dla swego urzeczywistnienia może znakomicie posługiwać się bardzo różnorakim materiałem. Z
drugiej strony psychologiczne skutki takiego odkrycia, gdyby kiedyś miało się udać, mogłyby być nie
pozbawione pikanterii. Można bowiem już z góry przewidzieć, że wielu takich, którym rola przypadku
w ewolucji ciągle jeszcze jest solą w oku, w tym momencie zrewidowałoby natychmiast bardzo
skwapliwie swój pogląd. Procesy mutacyjne jako podstawa naszej wyobraźni – to oczywiście byłoby
dla nich zupełnie coś innego. Tutaj nagle zasmakowaliby w zjawisku przypadku, który ich zawsze tak
raził na wszystkich innych poziomach ewolucji. Gdyby bowiem napotykali go we własnym mózgu, nie
omieszkaliby powoływać się nań jako na koronnego świadka swojego roszczenia do rozporządzania
wolną wolą.
W związku z tym, o czym teraz mówiliśmy, pozostaje nam jeszcze wspomnieć o zdolności do
tworzenia abstrakcji, a więc o takiej sile duchowej, którą słusznie uważamy za szczególnie wysoko
rozwinięte, swoiście ludzkie osiągnięcie, a zatem trudno dostępne dla rozumowania filogenetycznego,
które tutaj próbuję przeprowadzić. Ale i w tym przypadku można odnaleźć owe filogenetyczne
szczeble przygotowawcze, wyraz tej samej zasady na niższych poziomach rozwoju. Nie jest to nawet
trudne, z chwilą gdy uwolnimy się znowu od antropocentrycznego przesądu, że zjawiska duchowe,
znane nam z naszych własnych przeżyć, nie mogą mieć analogii czy też podstaw w historycznie nas
poprzedzających epokach rozwoju.
Tego, że także i w związku ze zdolnością do abstrakcji w grę wchodzi wyłącznie uprzedzenie,
doświadczyli między innymi etolodzy, poświęcający się interesującemu, ale i bardzo trudnemu zadaniu
oddzielania u badanych zwierząt wyższych – wyuczonych sposobów zachowania od wrodzonych
(instynktowych). Fryburski biolog Bernhard Hassenstein pisał przed kilku laty o pewnej bardzo typowej
obserwacji, ważnej dla naszego rozumowania, którą ze względu na jej obrazowość pragnąłbym tutaj
zacytować dosłownie.
Hassenstein pisze10: "Znany mi ornitolog ustawił w dużym pokoju klatkę dla ptaków, której drzwi
były stale otwarte, tak że mieszkańcy jej mogli swobodnie wlatywać i wylatywać; były nimi dzierzby, a
więc ptaki rodzime, należące do grupy śpiewających. Ściany klatki wykonano z siatki o szerokich
otworach. Ptaki były oswojone ze swym opiekunem i przyjmowały pokarm z jego ręki, szczególnie
ulubiony przysmak – mączniki.
Sytuacja, w jakiej to, co wrodzone, i to, co wyuczone, walczyło ze sobą o przewodnictwo, była
następująca: ptak znajdował się w klatce. Opiekun wziął mącznika i pokazał go zwierzęciu od
zewnątrz, przy ścianie klatki położonej po przeciwnej stronie otwartych drzwiczek. Ptak natychmiast
podleciał i próbował nieustannie a zawzięcie dostać się przez siatkę do mącznika – naturalnie bez
powodzenia. Najwidoczniej nie pomyślał w ogóle o drodze okrężnej w tył, przez otwarte drzwi.
Wydawało się, jakoby drogi tej w ogóle nie znał. Ale niebawem okazało się, że tak nie było: opiekun z
mącznikiem powoli oddalał się od siatki i od ptaka, tak że cel tegoż odsunął się teraz nieco dalej. Gdy
opiekun znalazł się w pewnej określonej odległości, ptak nagle odwrócił się z wyraźnym rozeznaniem
układu przestrzennego i docelowo wyleciał do pokoju przez drzwiczki po stronie przeciwnej, a stamtąd
eleganckim łukiem skierował się wprost na opiekuna, od którego otrzymał swego mącznika.
Opisaną tutaj scenę można było powtarzać dowolnie często. Widok ulubionego przysmaku w
całkowitej bliskości wyzwalał pęd do bezpośredniego zdobycia pokarmu, a więc do zachowania
instynktowego, w stopniu tak intensywnym, że ptak nie potrafił się odeń uwolnić, aby osiągnąć cel na
znanej mu drodze okrężnej; gdy bodziec słabł, jednakże nie ustawał zupełnie, doświadczenie, czyli
znajomość drogi okrężnej, mogło przebić się swoim wpływem na zachowanie." Tyle jeśli chodzi o
Hassensteina.
Natrafiamy więc ponownie na tendencję do dystansowania się, do oderwania się od środowiska, o
której już niejednokrotnie była mowa. W tak obrazowo opisanym zachowaniu ptaka objawia się
tendencja podobna do tej, którą napotykaliśmy już często w zupełnie innej formie na starszych,
niższych szczeblach rozwoju: przy powstawaniu błony komórkowej, która nadała zamkniętemu przez
siebie agregatowi przemiany materii pewną samodzielność wobec środowiska czy też przy
wynalezieniu ciepłokrwistości, które wyswobodziło jednostkę spod jarzma okresowych wahań
temperatury otoczenia (aby przypomnieć dwa tylko przykłady).
Gdy obserwację Hassensteina ustawimy w tym kontekście, nietrudno nam będzie rozpoznać
zdolność ptaka do wyzwolenia się w pewnych określonych okolicznościach od konkretnej fascynacji
aktualnym bodźcem – jako wstępny stopień do sprawności, która zaprowadzi kiedyś daleko ponad ten
ciągle jeszcze stosunkowo skromny stopień oswobodzenia się od środowiska: jako zdolność do
abstrakcji.
Przecież w gruncie rzeczy nawet osiągnięcie największego geniusza myśli ludzkiej polega
wyłącznie na tym, że udaje mu się uzyskać wobec środowiska taki dystans, którego do tej pory nie
osiągnął żaden z jego poprzedników czy współczesnych: oderwanie się od wizji, od konkretnego,
danego stanu faktycznego. To właśnie umożliwia mu poznanie wspólnych, jednakowych elementów
poza różnorakimi objawami otoczenia, poznanie wiążącego nadrzędnego prawidła poza fasadą tego,
co widoczne.
Jak wiadomo, Newtona przedstawia się często z jabłkiem w ręku, czyniąc aluzję do anegdoty,
zgodnie z którą widok jabłka spadającego z drzewa pozwolił mu ujrzeć, że ta sama siła, która
wywołała upadek jabłka, powoduje obieg planet wokoło Słońca, a mianowicie siła ciężkości. Bez
względu na to, czy epizod ten taki miał przebieg, czy inny, anegdota trafia w sedno dzieła Newtona z
podziwu godną precyzją. Genialność osiągnięcia polega właśnie na tym, że wielki angielski uczony
potrafił oderwać się od konkretnego świata widzialnego i ujrzeć prawidło ukryte za tak zewnętrznie
różnymi objawami.
Z jednej strony jabłko, które spada w sadzie na trawę. Z drugiej strony ruchy gwiazd, które na
nocnym niebie zakreślają swoje wielkie kręgi wokół Słońca. Jakaż jest siła tej abstrakcji, jakie
wyzwolenie się od konkretnie zastanego obszaru rzeczy widzialnych! Na osiągniętym obecnie
szczeblu jednostka doprowadziła swoją zdolność odgraniczania się od środowiska do takiego stopnia,
że umożliwia to jej wyswobodzenie się z niewoli dostępnych zmysłom przejawów środowiska, która do
tej pory wydawała się nieunikniona. Odtąd świat nie jest już akceptowany biernie, tak jak widzi go
naiwne postrzeganie, odtąd stawia się pytania o podstawę, na której spoczywa.
W tym momencie rozwoju, w którym wyzwolenie się od środowiska osiągnęło w końcu stopień
wyznaczony przez zdolność do abstrakcyjnego myślenia, rodzi się nowe zjawisko. Jest nim
świadomość, zdolność do samozastanowienia, bezsprzecznie nowa możliwość wejrzenia w siebie i
pojmowania siebie jako "ja".
Nie wiemy, czym jest świadomość, brakuje nam oczywiście kolejnego wyższego poziomu, z
którego moglibyśmy spoglądać na to zjawisko, aby je pojąć. Jednakże to, czego o powiązaniach
występujących pomiędzy rozmaitymi szczeblami rozwoju nauczyliśmy się na niżej położonych
poziomach, może ośmielić nas do ostrożnego sformułowania myśli, że świadomość jest wynikiem
połączenia pamięci, zdolności do uczenia się, zdolności do wymiany doświadczeń, wyobraźni i
umiejętności abstrakcyjnego myślenia, które w poprzedzających je fazach rozwojowych powstały
zrazu w oderwaniu od siebie.
Zupełnie na pewno świadomość jest czymś nowym. Podobnie jak woda jest wielką nowością, gdy
się ją rozpatruje z poziomu odrębnych atomów. A pomimo to oba zjawiska są równie bezspornie
rezultatem kombinacji "starego". W przypadku wody były to dwa pierwiastki gazowe. W przypadku
świadomości są to poszczególne funkcje przez nas wyliczone, a także zapewne jeszcze bardzo liczne
inne, które dotąd nie ujawniły nam się tak wyraźnie; wszystkie one na obecnie osiągniętym szczeblu
rozwoju po raz pierwszy w poszczególnych organizmach podlegają łączeniu ze sobą przez mózgi.
W przeżywaniu jednostek wyposażonych w tę świadomość pochodzące od środowiska bodźce
zmysłowe przemieniają się w cechy istniejących obiektywnie przedmiotów. Tam gdzie pień mózgu
potrafi tylko sygnalizować wypływające ze środowiska bodźce, oznaczające przynętę bądź
zagrożenie, i bezpośrednio wyzwalać odpowiadające tym znaczeniom reakcje, tam zdolne do
abstrakcji półkule mózgowe rejestrują jakościowe właściwości realnych rzeczy w świecie obiektywnie
istniejącym.
Owo umożliwione dopiero przez półkule mózgowe przeżywanie rzeczy w stanie niezmiennego
trwania (zamiast bodźców środowiska, których znaczenie zmienia się w szerokim zasięgu, w
zależności od biologicznej konstytucji podmiotu) stanowi podstawę nadawania przedmiotom ich nazw.
To zaś jest początkiem mowy. Stałość przedmiotów pozwala nam wynajdywać określenia i stosować je
do nich, choć z nimi samymi nazwy te nie są identyczne. W taki sposób powstają symbole językowe,
stwarzające rewolucyjną możliwość manipulowania słowami, bez tego – albo zanim – aby realne,
określane tymi nazwami przedmioty same musiały być uruchamiane.
I to jest również niewątpliwie coś nowego. Ale w tym miejscu powinniśmy pamiętać o tym, że
ewolucja nadzwyczaj skutecznie stosuje tę samą zasadę już od wielu miliardów lat na poziomie
położonym grubo poniżej świadomości: szyfr trójkowy DNA, w którego kolejności zmagazynowane są
w jądrach naszych komórek wszystkie nasze cechy i predyspozycje, tworzy litery pisma, które nie jest
identyczne z tym, co oznacza, a więc nie jest identyczne z nami samymi.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

21. NA DRODZE DO ŚWIADOMOŚCI GALAKTYCZNEJ

Jaki będzie ciąg dalszy? Byłoby sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, gdybyśmy w tym punkcie
rozwoju, w którym jesteśmy, nie postawili ponownie tego pytania. Gdybyśmy je stłumili tylko dlatego,
że w naszej opowieści dotarliśmy do nas samych, to jest do teraźniejszości. Wskazywaliśmy wszak
już uprzednio na całkowicie względny charakter tej teraźniejszości. Jest ona przecież – jeżeli
spojrzymy na nią na tle łącznego rozwoju – jakimś fragmentem całości, dowolnie dobranym tylko
przez przypadek naszej własnej egzystencji.
Naturalnie, że można by tę fazę rozwoju, do jakiej należymy, nazwać epoką zupełnie szczególną,
skoro po okresie ewolucji przebiegającej od trzynastu miliardów lat poza świadomością człowiek jest
pierwszą istotą żyjącą, która jako samodzielny podmiot wykazuje zdolność do obiektywnego
postrzegania i rozpoznawania świata wyłonionego przez te przepotężne dzieje. A jest to osiągnięcie
niewielu ostatnich tysiącleci.
Można by nawet przypisać szczególne znaczenie naszemu pokoleniu, ponieważ obecnie żyjący są
pierwszymi ludźmi, którzy dostrzegli historię zrekonstruowaną w tej książce i którzy zaczynają
rozumieć, że stanowi ona przeszłość, z jakiej się wywodzimy. Jest to rzeczywiście pewien punkt
zwrotny, którego znaczenia nie wolna nie doceniać. Ale któż może stwierdzić, że nie dotyczyło to w
równej mierze dawniejszych zwrotnych punktów w nurcie rozwoju? Na przykład wynalezienia
ciepłokrwistości czy też wyjścia z wody na ląd? Lub pierwszej kolonii komórek, której członkowie
osiągnęli specjalizację i podział pracy, lub wreszcie pierwszej błony lipidowej, która objęła agregat
DNA-białko, przez co stworzyła zaczątek wszelkich komórek?
Gdybyśmy przerwali opis rozwoju na chwili teraźniejszej, byłby to znowu nawrót do starego
przesądu, sugerującego, że my współcześni jesteśmy metą i celem wszelkiego działania i że minione
13 miliardów lat nie służyło niczemu innemu, jak tylko stworzeniu nas i naszej teraźniejszości.
Tymczasem rozwój poprzez nas będzie się ciągnął dalej. A w tym dalszym swoim przebiegu będzie
urzeczywistniał takie możliwości, które wyprzedzą to, co reprezentujemy i co potrafimy rozpoznać, w
tym stopniu jak my wyprzedziliśmy świat neandertalczyka.
Może nie rozegra się to wcale na Ziemi. Naturalnie nigdy nie dowiemy się, jak będzie się
kształtować to, co w mowie potocznej określamy mianem historii, przy czym na myśli mamy
oczywiście to, co ludzie zdziałają i spowodują w ciągu najbliższych setek, najwyżej tysięcy lat. Nie ma
żadnych naukowych przesłanek, które pomogłyby nam przewidzieć, co ludzie zrobią w przyszłości, jak
się rozwiną ludzkie społeczeństwa i jakie idee będą wpływać na decyzje przyszłych pokoleń. Nie
możemy więc również wiedzieć, czy ludzkość będzie istniała dostatecznie długo, aby uczestniczyć w
tej przyszłości, o jakiej tutaj mówimy.
Prognozy krótkoterminowe – "krótkoterminowe" w sensie filogenetycznych przebiegów – nie są
więc możliwe. Ale przecież nawet już wobec tej skali czasu, w jakiej rozpatrywaliśmy miniony tok
wydarzeń, wszystko, co zwykliśmy nazywać historią, kurczy się i tak do znikomych,
nierozpoznawałnych rozmiarów. W książce naszej musieliśmy się zadowolić tylko bardzo ogólnym
zarysem rekonstrukcji przeszłości, a więc zdarzeń, które od początku świata, od czasu owego
prawybuchu, doprowadziły do naszej teraźniejszości. Najmniejsze przedziały czasowe, z jakimi
mieliśmy do czynienia, były odmierzane w okresach tuzinów – jeśli nie setek – milionów lat.
Jeżeli się teraz także ograniczymy do operowania miarą o takiej skali – potrafimy dojść do
pewnych wniosków w dziedzinie dalszego przebiegu ewolucji i powiedzieć coś sensownego o
przyszłości, do jakiej zmierza. Nie potrzebuję chyba zaznaczać, że nasze rozważania od tej chwili
staną się z konieczności bardziej spekulatywne od tych, które snuliśmy do tej pory. Jest zupełnie
jasne, że o najdawniejszych nawet dziejach można mówić ze znacznie większą dozą pewności aniżeli
o przyszłych. Istnieją jednak pewne punkty zaczepienia, na których możemy się oprzeć i które
usprawiedliwiają nasze starania w tej mierze. Narzędziem naszym są tendencje i prawidła poznane w
związku z dotychczasowym przebiegiem ewolucji. Zastosowanie ich umożliwia nam przedłużenie
drogi rozwoju ku przyszłości.
Najbliższym etapem, który w związku z naszą próbą możemy przewidzieć, jest przejście od
dotychczasowej kultury planetarnej do kultury międzyplanetarnej, a na dalszą metę – galaktycznej,
obejmującej coraz szersze obszary całej Drogi Mlecznej. Na ostatnich stronach tej książki chcę
uzasadnić, dlaczego jestem przekonany, że hipoteza ta jest czymś więcej aniżeli nie wiążącą
spekulacją myślową. Jednoczenie się pojedynczych kultur planetarnych w coraz większe
komunikujące się ze sobą związki jest zupełnie wyraźnie logiczną, wręcz konieczną kontynuacją tego
wszystkiego, co się działo w minionych trzynastu miliardach lat.
Stwierdziliśmy, że występują dwie tendencje, znamionujące charakter całego dotychczasowego
rozwoju, Jedną z nich było łączenie się pierwiastków (najmniejszych jednostek funkcjonalnych),
przynależnych do poprzedzającego szczebla rozwoju, co pozwalało na powstawanie pierwiastków
chronologicznie najbliższego szczebla wyższego. Drugą tendencją było dążenie owych pierwiastków,
których struktura w miarę upływu historii stawała się coraz bardziej złożona, do rosnącego
odgraniczania się, do coraz bardziej radykalnego dystansowania się od istniejącego i zastanego
środowiska, od którego, zda się, uciec nie można.
Gdy zaczniemy poszukiwać w naszej teraźniejszości śladów owych dwóch tendencji, snujących się
przez całość dziejów niby nieprzerwana nić, prędzej czy później niechybnie natrafimy na zjawisko
lotów kosmicznych. Im więcej będziemy się zastanawiać, tym silniej narzuca się nam przypuszczenie,
że tylko na tym tle można wyjaśnić ową tak rozumowo niewytłumaczalną gotowość posuwania się aż
do ostatecznych granic gospodarczego i politycznego rozsądku, po to aby opuścić Ziemię i dotrzeć do
innych obcych ciał niebieskich. Znane są potoczne argumenty, którymi zwolennicy lotów kosmicznych
usiłują usprawiedliwić iście astronomiczne nakłady na ten cel. Powtarza się je i przeżuwa aż do
obrzydzenia.
A przecież dawno już nikt nie wierzy w militarne znaczenie zdobycia Księżyca czy też innych
planet. Dalsza rozbudowa rakiet strategicznych postępowałaby na pewno w tempie jeszcze o wiele
groźniejszym, gdyby na ten pożałowania godny cel poświęcano także jeszcze środki pochłaniane
przez loty kosmiczne. Nikt do tej pory – o ile mi wiadomo – nie potrafił uzasadnić, dlaczego o tyle
bardziej skutecznie wzrasta prestiż polityczny jakiegoś narodu przez osiągnięcia w dziedzinie
kosmonautyki aniżeli przez postępowe rozwiązanie na przykład problemów szkolnictwa i zdrowia czy
też inne przedsięwzięcia w tym rodzaju.
Im dłużej się nad tym zastanawiamy, tym bliższa staje się myśl, że w owym dziwnym naporze na
Kosmos wyraża się tendencja, z którą w najróżniejszych formach spotykaliśmy się w dawniejszych
fazach rozwojowych: tendencja do odgraniczania się od otoczenia, oderwania i dystansowania się od
istniejącego środowiska. Jestem głęboko przekonany, że zarówno oczywista niemożność
zahamowania wszelkiego rodzaju lotów kosmicznych, jak i dziwnie sprzeczna z tym trudność
racjonalnego ich uzasadnienia pochodzą stąd, że przez nie ujawnia się, tym razem w nowym
przebraniu technicznym, ten sam pęd, z którym zetknęliśmy się już na płaszczyźnie biologicznej, gdy
mówiliśmy o wyjściu z wody na ląd.
Owa analogia, owo pokrewieństwo obu zjawisk potwierdza się również, gdy spojrzymy wstecz z
perspektywy teraźniejszości, i w takim odwróceniu staje się tym bardziej przekonywające: oddzielone
od siebie okresem 500 milionów lat i tyloma szczeblami rozwoju służą zawsze przebiciu się tej samej
tendencji za pomocą środków będących do dyspozycji w danej sytuacji. W obu przypadkach
występuje oderwanie się od jedynego do tej pory wyobrażalnego środowiska. W obu przypadkach
zostają zastosowane metody, które – gdy sobie przypomnimy – są zdumiewająco do siebie podobne.
W obu przypadkach wreszcie niebywałe nakłady całego przedsięwzięcia są – na rozum biorąc –
całkowicie nieproporcjonalne do celu, w każdym razie do celu uchwytnego w chwili rozpoczęcia się
całej przygody.
Pamiętamy, że to z początku tak pozornie bezsensowne oderwanie się życia od wód doprowadziło
w sposób zupełnie nieoczekiwany do wynalezienia ciepłokrwistości, a w dalszym ciągu do otwarcia
nowej rzeczywistości historycznych i kulturowych powiązań. Któż odważy się w tych warunkach uznać
plany astronautyki za pozbawione sensu tylko dlatego, że istotnie nie dają się rozumowo uzasadnić w
granicach znanych nam obecnie horyzontów? Któż może z góry przewidzieć, jakie nowe
rzeczywistości odsłonią się temu, komu uda się oderwać od Ziemi? A pomimo to już dzisiaj wiemy, że
loty kosmiczne prowadzą jedynie do ślepego zaułka, że nie wskazują drogi do dalszej ewolucji.
Jeżeli kogoś takie stwierdzenie zdziwi po tym wszystkim, co rozważaliśmy uprzednio, niechaj
weźmie pod uwagę, że w książce tej mówiliśmy dotychczas wyłącznie o udanych próbach ewolucji.
Śledziliśmy zawsze tylko losy tych, którzy przetrwali, ponieważ tylko oni tworzą nieprzerwany łańcuch
wydarzeń składających się na historię. Tymczasem nie ma żadnej wątpliwości, że istniała o wiele
większa liczba dzieł chybionych, takich prób ewolucji, które trafiały w ślepą uliczkę, bez żadnych szans
na kontynuację Nie może zresztą być inaczej, jeśli się uwzględni, że zanim pojawiła się krytycznie
selekcjonująca świadomość, postępowi służyć mogły wyłącznie z przypadku zrodzone nowości, a te z
kolei zapewniać mogły szansę kontynuacji jedynie dzięki swej wielkiej liczbie. Tylko wówczas bowiem
powstawało prawdopodobieństwo, że co najmniej kilka spośród nich stanie się kluczem do
przyszłości. W uwzględnionych przez nas najmniejszych przedziałach czasowych wielu milionów lat
występowały więc nieustannie potężne wahnięcia, pozornie chaotyczne pomieszania
najróżnorodniejszych, częściowo nawet sprzecznych ze sobą zaczątków. Dopiero później można było
rozpoznać, które z nich torowały drogę ku przyszłości. Jednakże tamte, przez ewolucję zaniechane
czy też porzucone zaczątki utrzymywały się nieraz bardzo długo. W wielu wypadkach fakt, że jakaś
odnoga znajdzie się pewnego dnia w ślepym zaułku, byłby nie do stwierdzenia przez wiele milionów
lat. Przykładów na to dostarcza ogromna mnogość gatunków zwierząt i roślin, które w dawnych
epokach przez długie okresy kształtowały obraz Ziemi, a których potomstwa dzisiaj nie spotykamy.
Ale istnieją również gatunki, które pomimo że niewątpliwie dotyczy ich także zjawisko "ślepego
zaułka", odnoszą znaczne sukcesy i zdają się osiągać praktycznie nieograniczoną długowieczność.
Najwyrazistszym przykładem tego są owady. Swój – nawet liczony według mierników geologicznych
niezwykle poważny – wiek 400 milionów lat zawdzięczają przede wszystkim nieprawdopodobnej
obfitości gatunków oraz przejawiającej się w tym mnóstwie wariantów zdolności przystosowania do
najdziwniejszych nawet warunków środowiska. Sukcesu ich przetrwania dowodzi imponująca wręcz
relacja, a mianowicie: osiemdziesiąt procent wszystkich występujących na Ziemi gatunków
organizmów stanowią owady. Z każdych pięciorga zwierząt tylko jedno nie jest owadem!
Pomimo to przedstawiciele gromady szczycącej się takimi osiągnięciami znajdują się w sytuacji
bez wyjścia. Błąd w ich dziejach pojawił się bardzo wcześnie i nigdy już potem nie mógł być
naprawiony. A polega on na tym, że przodkowie owadów, w czasie gdy potrzebowali podparcia dla
swego ciała składającego się z coraz większej liczby komórek, "zdecydowali się" na szkielet
zewnętrzny. Ujawniona dopiero w toku dalszej historii i brzemienna w skutki wada tej konstrukcyjnej
zasady (samej w sobie tak przekonywającej, bo stwarzającej dodatkową ochronę) na tym polega, że
już bardzo wcześnie kładzie tamę wzrostowi.
Dlatego wyścig wygrały gatunki, które rozwiązały ten sam problem przez rozwinięcie szkieletu
wewnętrznego. Dopiero bowiem przy przekroczeniu pewnej minimalnej wielkości jednostka
rozporządza dostateczną liczbą poszczególnych komórek pozwalających jej w pełni wyczerpać
wszelkie szansę wielokomórkowości. Dotyczy to przede wszystkim dalszego rozwoju centralnego
układu nerwowego. Owady, pomimo poważnego wieku, głównie dlatego pozostały "głupie", że w
jamach tworzonych przez ich chitynowy pancerz po prostu za mało było miejsca dla takiej liczby
komórek nerwowych, która jest niezbędna do wytworzenia dostatecznie skomplikowanej konstrukcji
mózgu.
Dlaczego zajmujemy się w tym miejscu w ogóle filogenetycznymi problemami owadów? Przyczyn
jest kilka. Jedyna bowiem w swoim rodzaju zdolność przystosowania tych istot żywych doprowadziła w
opisanej sytuacji ślepego zaułka do bardzo ciekawego zjawiska: do tego, że pewne określone,
niejednokrotnie przez nas omawiane tendencje rozwojowe pojawiają się u nich w bardzo osobliwej
formie. Wydaje się, że ewolucja próbowała tym tendencjom, którym w danym przypadku zamyka
prostą drogę nieodwołalne ograniczenie rozmiarów poszczególnych jednostek, mimo wszystko
dopomóc w przebiciu się innymi drogami.
Na myśli mam zjawisko społeczeństw owadów. Te przeniknięte ścisłą organizacją związki stu
tysięcy bądź (u niektórych gatunków termitów) miliona pojedynczych zwierząt przy bliższym poznaniu
zdają się jak gdyby powtórzeniem przejścia od jednokomórkowca do wielokomórkowca.
Społeczeństwo mrówek pod wielu względami bardziej przypomina zamknięty w sobie organizm aniżeli
kolonię poszczególnych jednostek.
Podobnie jak komórka wielokomórkowego osobnika, pojedyncza mrówka nie jest już zdolna do
życia poza związkiem swego "państwa". Między poszczególnymi członkami tworzącymi nadorganizm
społeczeństwa mrówek (termitów, pszczół) nastąpiła daleko posunięta specjalizacja w podziale pracy:
rozmnażanie, zapład-nianie, żywienie, a w niektórych przypadkach także obrona zostają powierzone
odpowiednio wyspecjalizowanym osobnikom, które w surowej hierarchii całości odgrywają raczej rolę
ściśle wbudowanych elementów funkcjonalnych niż samodzielnych jednostek, Gdy uwzględnimy
wszystkie te osobliwości, nasuwa nam się myśl, jakoby w stosunku do tej gromady zwierząt przyroda
dążyła do wyrównania nie dającej się już naprawić wady ograniczenia wielkości poszczególnych
jednostek przez powtórzenie tego kroku, który doprowadził od pojedynczej komórki do osobnika, Jak
gdyby sama usiłowała zużyć poszczególne jednostki, którym drobne rozmiary nie pozwalały na dalszy
rozwój wewnętrznej struktury, jako materiał do budowy organizmu nadrzędnego, nie podlegającego
temu ograniczeniu blokującemu rozwój.
Z porównania żyjących obecnie gatunków wynika, że i ta próba została zahamowana na bardzo
wczesnym etapie ewolucji. Niemniej trudno uważać za przypadek, że owe utworzone przez
społeczeństwa owadów "nadorganizmy" osiągają wyniki najwyższe spośród tych, jakie napotykamy w
tej gromadzie: wysoko rozwiniętą opiekę nad potomstwem, wyrobione poczucie czasu, umiejętność
komunikowania się, która każe nawet uczonym mówić na przykład o "języku pszczół", oraz – co
charakterystyczne – zdolność do utrzymywania w swoich budowlach zadziwiająco dokładnie stałej
temperatury za pomocą czynnej regulacji.1
Nawet więc w tym przypadku przebiła się tendencja do "jednoczenia na wyższym poziomie" i
nawet tutaj rezultatem było powstanie wyższych funkcji, do czynnej kontroli temperatury włącznie.
Przykład ten dlatego taki jest dla nas ważny, że wspiera bardzo silnie nasz pogląd na charakter
wymienionych tendencji rządzących rozwojem. Potwierdzenie to jest tym bardziej przekonywające, że
tendencje te objawiają się tutaj nawet w odniesieniu do całkowicie bezwartościowego, a co najmniej
nieodpowiedniego obiektu.
Ponadto przykład wykazuje nam, że zjawisko, które w świetle dotychczasowej historii wydaje się
oczywiste i konsekwentne, wcale nie musi wyznaczać drogi, jaką rozwój będzie kroczyć w przyszłość.
Ponieważ do tej pory zajmowaliśmy się w tej książce przypadkami, w których tak było, dygresja nasza
o społeczeństwach owadów była w tym miejscu potrzebna. A że nie jest to zasada ogólnie
obowiązująca, ilustruje właśnie nadorganizm społeczeństwa owadów, gdzie stwierdzamy wprawdzie
istnienie zaczątków pewnych postępowych tendencji rozwojowych, lecz których dalszy rozwój pomimo
to co najmniej od 100 milionów lat uległ stagnacji, uwiązł w ślepej uliczce.
Wobec tego więc – a tym samym podejmujemy obecnie znowu nasz właściwy wątek – wobec tego
nie stanowi żadnej sprzeczności, jeżeli stwierdzamy, że loty kosmiczne, próba opuszczenia Ziemi w
poszukiwaniu nowych światów, są wprawdzie logiczną i nieuchronną kontynuacją rozwoju, a jednak
mogą zakończyć się tylko w ślepej uliczce. W świetle wszystkiego, co rozważaliśmy w tej książce,
wszystkich podstawowych kierunków i tendencji, jakie wyłuskaliśmy – obecne dążenie człowieka do
"dystansowania się" od Ziemi przez loty kosmiczne jest nieuniknionym, logicznym i prawidłowym
trendem rozwojowym.
Jestem przekonany, że ów inaczej niezrozumiały upór, z jakim nasze technokratyczne
społeczeństwo wgryzło się w to przedsięwzięcie, którego sens i korzyść tak trudno racjonalnie
uzasadnić, nie jest niczym innym jak tylko wyrazem tej tendencji rozwojowej i że wszyscy jeszcze
ulegamy jej ponadindywidualnemu wpływowi. Jakżeż mogłoby być inaczej? Jakżeż mózg nasz mógłby
być posłuszny regułom i prawom innym niż te, którym zawdzięczamy swoje własne istnienie?
Aczkolwiek tendencja, która nas pcha do tego, aby opuścić Ziemią, sama w sobie jest logiczna, to
astronautyka nie jest właściwym środkiem do podjęcia tej próby. Wszystko, co nam obecnie wiadomo
o rozwoju, który od początków istnienia Ziemi przywiódł nas do chwili obecnej, uprawnia do poglądu,
że przyszły rozwój ludzkości – o ile jeszcze wówczas będzie istniała – doprowadzi do przebicia
planetarnego horyzontu, w którym do tej pory była nieuchronnie uwięziona. I chociaż może to w
pierwszej chwili brzmieć paradoksalnie, astronautyka z pewnością nigdy tej możliwości nie stworzy.
Wszechświat jest zbyt ogromny na to, aby mógł przez kogokolwiek, nawet w najdalszej przyszłości,
zostać "zdobyty". Jego gwiazdy i układy planetarne są zbyt od siebie oddalone na to, aby kiedykolwiek
mogło dojść do fizycznego kontaktu między powstałymi na ich powierzchni cywilizacjami (może oprócz
pojedynczych wyjątkowych przypadków w najbliższym sąsiedztwie).
Można to bardzo prosto udowodnić. Ograniczę się do dwóch tylko argumentów. Pierwszy pochodzi
od Edwarda Verhulsdonka i jest przez swoją obrazowość szczególnie przekonywający. 2 Verhulsdonk
powiada nam, że przekłucie szpilką fotografii mgławicy Andromedy (sąsiadującej z nami galaktyki
odległej o 2 miliony lat świetlnych) wywierciłoby otwór, którego nigdy żaden załogowy statek
kosmiczny nie mógłby przebyć w poprzek.
Stwierdzenie to dopomaga nieco naszej wyobraźni, która nas tak szybko zawodzi wobec odległości
kosmicznych; podłóżmy teraz pod to kilka liczb, a otrzymamy obraz następujący: największa średnica
pokazanej na fotografii mgławicy spiralnej wynosi mniej więcej 150 000 lat świetlnych. Odpowiada
temu na fotografii odcinek długości 15 centymetrów. Skoro szpilka nasza w tym obrazie przebiła otwór
wielkości l milimetra, to w rzeczywistości otwór ten miałby średnicę liczącą około 1000 lat świetlnych.
Jeżeli nawet całkowicie nierealnie założymy, że dysponujemy pojazdem kosmicznym, który od
chwili startu porusza się z prędkością światła, to znaczy, który w ogóle nie musi najpierw przyśpieszać,
a potem hamować – i tak nigdy za życia nie osiągnęlibyśmy przeciwległej krawędzi otworu, choć na
fotografii wydaje się tak maleńki. Poza tym, niezależnie od założonych przez nas zupełnie utopijnych
możliwości technicznych, musielibyśmy dożyć co najmniej stu lat, aby takim pojazdem kosmicznym
pokonać na fotografii przestrzeń tylko jednej dziesiątej milimetra. Powiedzieliśmy, że rozważając
widoki na przyszłość będziemy się posługiwać skalą czasu, której używaliśmy w rozumowaniu o
przeszłości. Musimy więc przy operowaniu naszym argumentem brać również pod uwagę
niewyobrażalne wręcz możliwości postępu techniki astronautycznej w ciągu kilku przyszłych tysięcy
wieków albo w jeszcze dalszej przyszłości. Często przytaczane w związku z tym problemem
"zamrażanie astronautów" i tym podobne metody nie posuną nas ani o krok naprzód, skoro i tak
założyliśmy sobie już prędkość światła.
A jaka byłaby sytuacja, gdyby statki kosmiczne przewoziły nas z prędkością ponadświetlną? Albo
też co by się stało, gdyby fizyka przyszłości stworzyła możliwość opuszczenia naszej trójwymiarowej
przestrzeni i przerzucenia przedmiotów lub ludzi jednym skokiem, w jednej chwili, przez
"nadprzestrzeń" do najdalszych punktów tego Wszechświata? Czy możemy całkowicie wykluczyć
takie lub podobne możliwości opisywane przez autorów powieści utopijnych, gdy myślą o milion lat
wybiegamy w przyszłość?
Tymczasem wcale nie musimy sobie łamać głowy nad tym, czy w tego rodzaju medytacjach chodzi
o bezpodstawne fantazje, czy też o prawdopodobne przyszłe możliwości. Uwolnił nas od tego
amerykański autor Artur C. Clarke, publikując przed paru laty dysertację, w której raz na zawsze
definitywnie doprowadził do absurdu ideę podboju Wszechświata przez załogowy lot kosmiczny. 3
Spójrzmy więc raz jeszcze na obraz mgławicy Andromedy. Jest ona nie tylko naszym kosmicznym
sąsiadem, a więc obcym układem drogi mlecznej położonym najbliżej naszej Drogi Mlecznej, do której
należy Słońce. Jest również bardzo podobna do naszej Galaktyki. Składa się bowiem także mniej
więcej z 200 miliardów gwiazd stałych ("słońc"), z których według współczesnych ocen co najmniej
sześć procent, podobnie jak nasze Słońce, jest okrążane przez planety, na których mogło powstać
życie.
Sześć procent 200 miliardów – byłoby to więc 12 miliardów układów planetarnych również w
obrębie naszej Drogi Mlecznej. Argumentacja Clarke'a odrzuca na moment wszelkie ograniczenia
natury technicznej i zakłada, że do podróży w obrębie naszej Drogi Mlecznej nie potrzebujemy w
ogóle już żadnego czas u, że potrafimy więc przenieść się w ciągu jednej sekundy do każdego
dowolnego punktu tego Układu. Ponadto przyjmujemy dodatkowo jeszcze oszałamiające założenie, że
w tej samej jednej jedynej sekundzie potrafimy stwierdzić nie tylko to, czy gwiazda, na której się
znajdujemy, ma swój układ planetarny, lecz także – w przypadku odpowiedzi twierdzącej – czy istnieją
tam istoty inteligentne. Wreszcie zakładamy również, że w tej samej ciągle sekundzie możemy cało i
zdrowo powrócić z ową informacją do naszego ziemskiego punktu wyjścia.
Potrzebowaliśmy więc zawsze tylko jednej sekundy na przebadanie jednej gwiazdy stałej oraz
ewentualnie jej całego układu planetarnego. Jakie wówczas byłyby widoki? Odpowiedź jest
druzgocąca: nawet przy opisanych, absolutnie fantastycznych założeniach moglibyśmy w ciągu
sześćdziesięciu lat pracowitego żywota, w którym codziennie przez osiem godzin
przeprowadzalibyśmy w każdej sekundzie taki lot zwiadowczy, przebadać tylko 0,3 procent gwiazd
naszej Galaktyki. Do spenetrowania owych 200 miliardów gwiazd dysponowaliśmy bowiem 600
milionami sekund.
Jeśli do tego prostego rachunku dodamy jeszcze fakt, że w otaczającym nas Kosmosie występuje
co najmniej kilkaset miliardów układów gwiazdowych podobnych do naszego czy do mgławicy
Andromedy, wówczas nawet największy entuzjasta przyszłości zrozumie wreszcie, że nasza metoda
kosmicznych lotów załogowych nigdy nie udostępni nam przestrzeni Wszechświata. Nawet jeżeli myśl
ta pozbawia nas wszelkich złudzeń, musimy sobie uświadomić, że tkwimy w "kosmicznej
kwarantannie".
Rozpoznanie to w pierwszej chwili boleśnie nas rozczarowuje. Wydaje się nie tylko prowokujące,
ale wręcz bezsensowne. Czyż jest do pomyślenia, aby rozwój toczący się nieustannie i w sposób
logiczny od trzynastu miliardów lat teraz, w tej fazie, miał się rozbić o granicę nie do pokonania? W
obecnym momencie naszych dziejów, gdy po zajęciu kuli ziemskiej obejmujemy ją mniej lub bardziej
jednolitą kulturą, nie możemy już dłużej wątpić, że podjęcie kontaktów z innymi kulturami planetarnymi
stanowiłoby kolejny właściwy szczebel rozwoju.
Ale przecież nie po raz pierwszy dochodzimy do punktu, w którym sytuacja wydaje się
beznadziejna. Jedynym słusznym wnioskiem, jaki możemy wyciągnąć z przeprowadzonych tutaj
rozważań, jest to, że astronautyka, załogowe loty kosmiczne w najbliższym czasie muszą natrafić na
swoją granicę i że granica ta jest już widoczna. Prawdopodobnie nawet wnukowie nasi dożyją tego, że
plany lotów kosmicznych zostaną zamrożone na osiągniętym wówczas etapie. Dokąd bowiem mieliby
właściwie latać astronauci, gdy wewnętrzne i zewnętrzne planety naszego Słońca, aż do Plutona
włącznie, będą już zbadane?
Następny skok, który musiałby prowadzić od naszego Układu Słonecznego do najbliższego
sąsiadującego z nami słońca, jest tak ogromny, że śmiało można przewidywać przerwę kilku wieków
do chwili, w której można będzie się nań odważyć. Ponieważ rozbieżność między nakładami na takie
międzygwiazdowe przedsięwzięcie (nawet przy użyciu napędu jonowego i fotonowego musiałoby ono
trwać kilka dziesiątków lat) a szansą uzyskania jakichkolwiek efektów wzrastałaby wprost
proporcjonalnie do odległości, jaką należałoby pokonać (przy tym wszystko mogłoby okazać się
daremne, gdyby badane słońce nie miało własnych planet) – sądzę, że jest bardzo
nieprawdopodobne, aby taka próba w ogóle kiedykolwiek doszła do skutku.
Pomimo to loty kosmiczne z pewnością nie są wcale takie bezsensowne, jak twierdzą ich
krótkowzroczni przeciwnicy. Są one uzasadnione nie tylko dlatego, że wyrażają prawidła rządzące
wszelkim rozwojem. Mają również nadzwyczajne znaczenie praktyczne. Bardzo jeszcze niedawno,
może dziesięć czy dwadzieścia lat temu, ludzie wykształceni po prostu wyśmiewali każdego, kto
odnosił się poważnie do poglądu, że nie tylko tu na Ziemi, ale na planetach innych słońc może istnieć
życie, świadomość i inteligencja. Autorytet uczonego kończył się z chwilą, gdy odważył się choćby
tylko na dyskusję o takich możliwościach.
To się wyraźnie zmieniło. Znacznie wzrosła liczba tych, którzy zaczynają rozumieć, że twierdzenie,
jakoby spośród wszystkich niezliczonych planet we Wszechświecie – orientacyjnie 12 miliardów
układów planetarnych w samej naszej Drodze Mlecznej – tylko jedna Ziemia była zamieszkała, nie jest
niczym innym jak powtórzeniem starego przesądu, że Ziemia stanowi punkt centralny Kosmosu. Do
uwolnienia się z tego przesądu na pewno przyczyniło się w dużym stopniu zainteresowanie lotami
kosmicznymi, skierowały one bowiem uwagę ogółu na przestrzenie kosmiczne nad naszymi głowami.
Jest to zasługa, którą trzeba docenić. Przekonanie o istnieniu pozaziemskiego życia i planetarnych
kultur na obcych ciałach niebieskich może zresztą opierać się nie tylko na tym jednym argumencie, że
wiara, jakobyśmy w całym bezgranicznie wielkim Wszechświecie byli jedynymi myślącymi istotami,
jest wprost śmieszna i zakrawa na arogancję. Znaczna część tej książki służyła przecież
udowodnieniu, że rozwój od atomów przez tworzone z nich cząsteczki aż do pierwszych komórek i
dalej jeszcze przebiegał w sposób ciągły i wypływał z wewnętrznej prawidłowości, bez
nadprzyrodzonej ingerencji z zewnątrz. Że prowadził bezbłędnie i nieuchronnie od nieorganicznego do
organicznego, a stąd do biologicznego poziomu.
Za rzecz najcudowniejszą uznaliśmy przy tym fakt, że na początku istniał jeden pierwiastek –
wodór – oraz że w swojej budowie atomowej i strukturze – których pochodzenie pozostanie dla nas na
zawsze tajemnicą – zawierał on wszystkie założenia potrzebne do zrodzenia z biegiem czasu tego, co
dzisiaj istnieje, nas samych i całego Wszechświata. Mówiliśmy więc, że historię, którą w tej książce
opowiadaliśmy, określić można jako dzieje nieustających przemian wodoru. Wciąż od nowa
widzieliśmy, z jaką siłą przebijały się i rozwijały możliwości ukryte w tym cudownym atomie, przede
wszystkim w takich chwilach dziejowych, gdy szczególne okoliczności lub krytyczne sytuacje
przejściowo sprawiały wrażenie, że rozwój dobiega kresu.
Jakież mogą być w tych warunkach przyczyny, które kazałyby nam wątpić w to, że ten zadziwiający
i cudowny atom wodoru nie rozwinął w podobny sposób tkwiących w nim możliwości także i na
planetach innych słońc? Skoro w jego historii tu na naszej Ziemi ze skomplikowanych cząsteczek
wytworzyło się życie z taką samą nieuchronnością, z jaką dawno przedtem z połączenia tegoż wodoru
z tlenem powstała woda – jakież rozsądne przesłanki pozwoliłyby nam wątpić, że to samo w zasadzie
rozegrało się również w niezliczonych innych miejscach Wszechświata, wszędzie tam, gdzie tylko
warunki temu sprzyjały? Niewątpliwie – tylko "w zasadzie to samo". Przecież w ciągu naszej opowieści
natknęliśmy się niejednokrotnie także na zjawisko przypadku, który przestawiał dalszy przebieg na
drogę niekonieczną, a zatem nieoczekiwaną. Poznaliśmy samowolą konkretnych okoliczności, takich
jak szczególne, jedyne w swoim rodzaju widmo promieniowania naszego Słońca, czy też równie
swoisty skład pierwotnej atmosfery; okoliczności te rodziły pewne warunki, a jednocześnie na zawsze
wykluczały inne.
Ponieważ tak się działo niemal od pierwszej chwili, a odtąd przez cały upływający czas prawie w
każdej chwili wciąż od nowa – liczba nigdy nie urzeczywistnionych możliwości na samej Ziemi
przekracza w stopniu niewyobrażalnym bardzo małą w porównaniu z tym liczbę szans
zrealizowanych. Gdyby wszystko miało się raz jeszcze rozpocząć, gdyby pra-Ziemia raz jeszcze
powstała i gdyby znowu, w dokładnie takich samych warunkach wyjściowych, miała przed sobą cztery
miliardy lat, wynikłoby stąd na pewno coś całkowicie odmiennego. Gdyby taką próbę można było
powtarzać dowolnie wiele razy, wygląd Ziemi w końcowym rezultacie bezsprzecznie nie byłby taki, jak
ten, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, prawdopodobnie nawet nie zachodziłoby najmniejsze
podobieństwo.
Nawet więc wtedy, gdy jesteśmy przynajmniej nieco zorientowani w warunkach startu, wyobraźnia
nasza zawodzi. A cóż dopiero wobec konkretnych form, jakie przybrał wodór w warunkach
pozaziemskich, w stosunku do możliwości, jakie się objawiły, gdy ów materiał wyjściowy i zrodzone z
niego pierwiastki rozwijały się w innym polu grawitacyjnym, w atmosferze innej niż ziemska, pod
promieniowaniem innego, obcego słońca.
Kto, wolny od wszelkich uprzedzeń, przemyśli sobie wszystkie te przesłanki do końca, może dojść
tylko do jednego wniosku: tam na górze, nad naszymi głowami, roi się od życia, świadomości i
osiągnięć ducha. Nawet jeśli przyjęliśmy założenie, że tylko 6 procent gwiazd naszej Drogi Mlecznej
ma swoje planety, na których mogło powstać życie – a jest to ocena niezwykle ostrożna według
poglądu większości współczesnych astronomów – oznacza to, że w naszym tylko Układzie
Gwiazdowym istnieje 12 miliardów ciał niebieskich potencjalnie brzemiennych życiem. Jeżelibyśmy
równie ostrożnie przyjęli wielkość ryzyka, które tamuje faktyczny rozwój tkwiących w wodorze
możliwości, i założyli, że rozwój świadomego siebie życia do form. wyższych mógł przebiegać tylko na
jednej jedynej spośród 100 000 planet, w samej naszej Drodze Mlecznej – przy takiej szansie,
zaledwie l : 100 000! – istniałoby oprócz naszej ziemskiej jeszcze 120 000 innych kultur planetarnych.
To, że liczba ta wydaje nam się niewiarygodnie wielka, bierze się stąd, że wszystkie panujące w
Kosmosie warunki są niewiarygodne dla naszej wyobraźni szkolonej na stosunkach ziemskich. A gdy
jeszcze w związku z tą podaną liczbą uświadomimy sobie, że w samym tylko zasięgu współczesnych
teleskopów występuje z całą pewnością kilkaset miliardów układów dróg mlecznych, których dotyczyć
musi podobne założenie – doprawdy w głowie się kręci!
Ograniczmy się więc tylko do warunków naszej własnej Drogi Mlecznej. 120 000 planetarnych
kultur – oto najskromniejsza rachuba, stanowiąca dla nas punkt wyjścia. A zatem ponad 100 000
rozmaitych zaczątków, a wolno nam sądzić, że każdy odbył w swoisty szczególny sposób długą drogę
aż do uświadomienia sobie swojej egzystencji, aż do tego momentu, w którym zaczątek ten, podobnie
jak my sami w naszej epoce, uświadomił sobie przeszłość własną i wspólnego nam wszystkim
Wszechświata. 100 000 rozmaitych odpowiedzi na to samo pytanie, każda z innego punktu widzenia,
wychodząca z innych założeń i odmiennych źródeł motywacji. Każda z tych odpowiedzi uzasadniona,
a więc poprawna, a jednocześnie odzwierciedla Ona tylko jeden jedyny aspekt, ledwie maleńki
wycinek całej rzeczywistości.
Jaką znajdujemy odpowiedź, jeśli w świetle takiej wizji teraz po raz ostatni postawimy pytanie,
dokąd zaprowadzi nas przyszłość? Jeżeli dotychczasowy rozwój będzie się posuwał nadal tą samą
drogą, następny krok może sprowadzić się tylko do zjednoczenia owych niezliczonych kultur
planetarnych, do połączenia się tych wszystkich rozrzuconych na całej naszej Drodze Mlecznej, a
obecnie jeszcze odizolowanych odpowiedzi cząstkowych. Wówczas na tym szczeblu, w odniesieniu
do indywidualnie wyspecjalizowanych kultur, powtórzy się to, co tak dawno temu stało się z
poszczególnymi komórkami, gdy zaczęły się łączyć w wielokomórkowe organizmy, aby w pełni móc
wykorzystać siły zawarte w bogactwie ich specjalizacji.
Na początku marca 1972 roku wysłano z Przylądka Kennedy'ego pierwszą sondę kosmiczną, która
opuści nasz Układ Słoneczny. "Pionier X" ma zbadać Jowisza. Podczas gdy sonda będzie
przelatywała w pobliżu Jowisza, jego potężna masa tak silnie przyśpieszy ją i wytrąci z toru, że
"Pionier X" definitywnie umknie przed siłą przyciągania naszego Słońca i na praktycznie
nieograniczony czas zacznie dryfować swobodnie przez obszary Drogi Mlecznej.
Czy od tej pory nie można uważać sondy za rodzaj wysłanej z Ziemi "kosmicznej poczty
butelkowej"? Jakkolwiek znikoma byłaby szansa wobec niewyobrażalnie wielkiej pustki między
poszczególnymi układami słonecznymi naszej Drogi Mlecznej, Istnieje minimalna możliwość, że
"Pionier X" po locie trwającym miliony lat zostanie przechwycony przez siłę przyciągania Jakiegoś
obcego słońca.
Gdyby zaś jedną z planet tego słońca zamieszkiwały Inteligentne istoty żyjące, które stworzyły
rozwiniętą kulturę techniczną l które odnajdą naszą sondę (jak udowodniliśmy w tekście, więcej jest
danych na to, aniżeli większość ludzi dzisiaj jeszcze mniema), czy nie byłoby wręcz niewybaczalne,
gdybyśmy nie postarali się o to, aby ów potencjalny odbiorca otrzymał także jakąś Informację o
nadawcy "kosmicznej poczty butelkowej"? Takie rozumowanie zachęciło konstruktorów "Pioniera X"
do wyposażenia sondy w małą metalową płytę, na której powierzchni wyryto obrazki i znaki pokazane
na naszym rysunku. Rysunek pary człowieczej informuje o wyglądzie nadawcy i jego dwupłciowości
(przy czym oczywiście nie wiadomo, czy pozaziemski odbiorca w ogóle będzie wiedział, co z tym
począć), umieszczenie rysunków obu ludzkich figur na tle szkicowego obrysu sondy ma przekazać
prawdziwą skalę postaci.
Na dolnym brzegu płyty widzimy wyraźnie rysunek Układu Słonecznego nadawcy, jego ojczystej
planety jako miejsca startu sondy oraz toru jej lotu.
Binarne symbole (jasne dla każdego matematyka) obok planet l do 9 przekazują dane
astronomiczne. Absolutną wartość użytych do tego liczb określa symbol promieniującego atomu
wodoru na górnej krawędzi obrazu: częstotliwość jego drgań wynosi w całym Kosmosie 70
nanosekund przy długości fal 21 centymetrów. Za pomocą tak ustalonych wartości obiektywnych
promienista figura pośrodku wskazuje w sposób precyzyjny miejsce l datą nadania. Poszczególne
promienie bowiem podają kierunek, w jakim z pozycji nadawcy widoczne są pulsary, których
częstotliwość własna podana jest obok promieni, znowu przy użyciu symboli binarnych. Ponieważ
jednak częstotliwość pulsara w miarę czasu regularnie się zmniejsza, odbiorca na podstawie
porównania tych danych z wartościami zmierzonymi przez siebie w chwili przechwycenia sondy może
zrekonstruować sobie nie tylko miejsce startu, lecz także czas przelotu aparatu.
Gdyby pokazana na naszej ilustracji płyta przez szczęśliwy przypadek istotnie miała kiedyś wpaść
w ręce (?) jakiegoś pozaziemskiego odbiorcy, prawdopodobnie od Jej startu minie sto albo i więcej
milionów lat. Informacje zaś, które "Pionier X" ma na wszelki wypadek przechowywać przez tak długi
okres, są naturalnie stosunkowo skąpe. Pomimo to płyta ma znaczenie historyczne: po raz pierwszy w
dziejach człowiek wyciągnął tutaj praktyczne wnioski ze swego rozpoznania, że z pewnością nie tylko
on jeden istnieje w Kosmosie.
Jednakże – jak widzieliśmy – loty kosmiczne nie będą mogły dokonać tego zjednoczenia.
Powiedzmy na marginesie, że jest to może nawet szczęśliwa okoliczność. Według wszelkich reguł
prawdopodobieństwa bowiem w obecnym stanie jesteśmy dla około połowy innych galaktycznych
kultur planetą jeszcze niedorozwiniętą, przeżywającą wczesny świt swoich dziejów. A kto wie, czy owi
tak niewyobrażalnie nad nami górujący konkurenci nie są równie mało pokojowo nastrojeni jak my? W
takim razie ta "kosmiczna kwarantanna", nad którą tak ubolewamy, mogłaby być w ogóle jednym z
warunków naszej egzystencji. Tymczasem istnieje możliwość poszukiwań i nawiązania kontaktów
przez fale radiowe. Co prawda użyte do tego sygnały radiowe nawet w obrębie naszej Drogi Mlecznej
wędrowałyby setki i tysiące lat. Ale przenoszone przez nie wiadomości i informacje nie starzeją się.
Stąd naukowcy dyskutują już poważnie nad sposobami dostępnymi naszej jeszcze bardzo
ograniczonej technice łączności; zajmują się tą sprawą tak wybitni astronomowie jak wykładający w
Cambridge Fred Hoyle czy też Sebastian von Hoerner, Amerykanin niemieckiego pochodzenia, który
pracuje w Green Bank w Stanach Zjednoczonych, przy jednym z największych radioteleskopów na
Ziemi. W wielu publikacjach tych i innych autorów znajdujemy pomysły bardzo przekonywających
rozwiązań problemu porozumienia się, konkretne propozycje dotyczące formy wiadomości, które
przekazywane na falach radiowych, mogłyby być rozumiane przez istoty na innych planetach, co do
których zakładamy, że mają tylko umiejętność logicznego myślenia, a poza tym żadnej innej wspólnej
z nami właściwości.4 Na podstawie omawianej uprzednio hipotezy o nadrzędności znacznej
przynajmniej liczby naszych przyszłych partnerów naukowcy słusznie rozumują, że w niektórych
miejscach naszej Drogi Mlecznej powinny istnieć mniejsze zjednoczenia, w jakie obecnie już połączyły
się bardziej rozwinięte kultury.
Czy wobec tego nie nasuwa się myśl, że przynajmniej niektóre z tych nadkultur dzisiaj już może
wysyłają sygnały poszukiwawcze, których jedynym celem jest znalezienie nowych partnerów i
umożliwienie im kontaktu? Sygnały te byłyby niewątpliwie szczególnie jaskrawe i tak zaprojektowane,
aby nawet znacznie mniej rozwinięta kultura musiała rozpoznać, że stanowią jakąś inteligentną
informację. Czy więc opierając się na takich rozważaniach nie byłoby rzeczą sensowną i opłacalną,
aby już teraz wszcząć planowe poszukiwania?
Naukowcy z Green Bank już przed kilku laty działali w tej sprawie przez parę miesięcy, jednakże
daremnie. Potem zaniechano dalszych prób, ponieważ obliczenia statystyczne i astronomiczne
wykazały, że anteny, jakimi dysponowano, nie były dostatecznie wielkie, aby wyłowić występujące
ewentualnie sygnały kontaktowe spośród zakłócających szmerów spowodowanych silnym
promieniowaniem we Wszechświecie. Tymczasem w roku 1971 w Effelsberg koło Bonn dokonano
poświęcenia największego na kuli ziemskiej sterowanego radioteleskopu z anteną o średnicy 100
metrów. Po raz pierwszy byłby to aparat dostatecznie wielki do prowadzenia skutecznych poszukiwań.
Nikt nie może przewidzieć, kiedy dojdzie do pierwszego kontaktu. Może za kilka, a może dopiero
po upływie tysięcy lat. Rozwój nie liczy się z naszą niecierpliwością. Ale kiedyś, pewnego dnia,
odbierzemy tutaj na Ziemi sygnał, a nadawcą będzie inteligencja, która rozwinęła się na którymś z
innych ciał niebieskich. Dla Ziemi wydarzenie to będzie oznaczało początek przemian, wobec których
cała dotychczasowa historia zda się tylko czekaniem na tę jedną chwilę. Odtąd ludzkość zostanie
wciągnięta w pewien proces, w którym coraz liczniejsze poszczególne kultury planetarne będą się
łączyły w coraz większe związki przez wymianę wiadomości. Aż wreszcie kiedyś, w jakiejś przyszłości,
od której dzielą nas jeszcze miliony lat, wszystkie kultury całej Drogi Mlecznej przez sygnały radiowe,
jak gdyby przez impulsy nerwowe, będą połączone w jeden potężny galaktyczny nad-organizm,
wyposażony w świadomość, a treść tej świadomości bliższa będzie prawdzie aniżeli wszystko, co do
tej pory istniało we Wszechświecie.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ILUSTRACJE NA WKŁADKACH

1. Bakteriofag T2 – na górze po lewej – jako mikrofotografia elektronowa w oryginale, na całej


ilustracji – ]ako trójwymiarowa rekonstrukcja rysunkowa na podstawie licznych mikrofotografii.
Dziwna postać tego drobnego tworu o kształcie jak gdyby technicznym (rysunek ukazuje wirus w
blisko milionowym powiększemu!) odpowiada niesamowitej jednostajności funkcji tej małej "maszyny
bojowej", które] agresywny sposób rozmnażania się pokazany jest schematycznie na il. 5.
2. Schemat kwasu dezoksyrybonukleinowego (DNA). Gdyby zastosować przyjętą na ilustracji
skalę, łańcuch DNA miałby długość kilkuset kilometrów. Na tej długości następują po sobie kolejno
cztery te same litery, jednakże według stale zmieniającego się wzorca. Konkretne uszeregowanie tego
wzorca stanowi pismo, czyli szyfr, w jakim przyroda zakodowuje plan budowy całej żywej istoty.

3. Pokazane na ilustracji drzewo genealogiczne nie jest rezultatem konwencjonalnych badań


paleontologicznych, na przykład wynikiem porównań skamieniałych znalezisk. Jest ono wynikiem
dokonanej przez komputer analizy składu jednego białka (cytochromu c).
4. Budowa nowoczesnej wyższej komórki nie jest prosta. W naszym schemacie narysowane są
tylko niektóre spośród najważniejszych organelli, które w tej najmniejszej żywej jednostce przejęły
pewne swoiste funkcje, podobnie jak organy w organizmie wyższym, wielokomórkowym.
5. Wirus (w tym przypadku bakteriofag T2) atakuje komórkę bakterii, aby się rozmnożyć.

6. Mikrofotografia elektronowa pokazuje eudorinę, kolonie, złożoną z 32 komórek glonu. Na zdjęciu


widać, jak włoskowate cienkie wici poruszające kolonią wystają z tej otoczki białkowej.
7. Wolwoks, czyli toczek, najbardziej pierwotny, żyjący jeszcze dzisiaj organizm wielokomórkowy.
Każda z tych kulek, składająca się z kilku tysięcy komórek, reprezentuje prawdziwego osobnika.
Żadna z komórek, z jakich składa się toczek, sama w sobie nie ma już zdolności wyżycia.

8 Powstanie komórek wyższych przez łączenie się wyspecjalizowanych komórek. U dołu, po


prawej – bezjądrowa prakomorka bez organelli. Obok, po lewej, bakterie tlenowe. Pochłonięte bakterie
przemieniły się w mitochondria. Komórka uzupełniała śle. dalej przez pochłanianie krętkopodobnych
bakterii. Jednocześnie skupiała swój materiał genetyczny w jądrze. Dalsza droga do organizmów
wielokomórkowych tu się rozwidla. Te komórki, które pochłonęły małe zielone glony jako chloroplasty
(po lewej, na górze), stały się. przodkami roślin wyższych. Wszystkie inne komórki (po prawej, u góry)
i ich wielokomórkowe potomstwo pozostały zdane na odżywianie się sposobem rozbójniczym i stąd
zaliczają się do zwierząt.
9. Najważniejsze etapy rozwojowe, które doprowadziły w toku filogenezy do powstania naszych
oczu.

10. Mocno powiększony chromosom jądra komórki ślinianki, pochodzącej od ochotki.


Najciekawsze na tym zdjęciu są zgrubienia, występujące w formie pierścienia tylko na niektórych
ściśle określonych odcinkach. Biolodzy nazywają je "puffami". Są one wyraźną oznaką tego, że
znajdujące się w owych miejscach geny są właśnie aktywne.
11. Specjalną metodą udaje się doprowadzić do uwydatnienia DNA zawartego w "główce"
bakteriofaga T2 (zob. il. 1) i jego rozprzestrzenienia się w płaszczyźnie tak, że może być
fotografowany przez mikroskop elektronowy. Na zdjęciu widać wyraźnie oba końce długiej nitkowatej
cząsteczki, w której zmagazynowany jest plan budowy i wszystkie wydolności wirusa.

12. Mikrofotografia elektronowa mitochondrium, owej organelli, w której wytwarzana jest energia
napadowa żyjącej komórki, przede wszystkim w procesie oddychania wewnętrznego, a więc przez
rozkład cząsteczek pokarmowych za pomocą tlenu. Liczne grzebienie są bardzo charakterystyczne
dla "wysokoenergetycznego" mitochondrium: na nich umiejscowione są enzymy, które stopniowo
dokonują rozkładu.
13. Pięciotygodnłowy ludzki zarodek, wielkości 8,8 mm. Rozpoznać można już wyraźnie głowę z
prawym okiem, kończyny i zawiązek rdzenia kręgowego. Ponadto w tym wczesnym stadium istnieją
już zaczątki kilku łuków skrzelowych, które potem ulegają rozwojowi wstecznemu bądź też przemianie
w inne części ciała: na przykład w kosteczki słuchowe, w żuchwę i w części krtani. Zawiązek
kręgosłupa przedłuża się tu jeszcze w ogon. Znaczenie tych archaicznych zawiązków w zarodkowym
rozwoju każdego człowieka objaśniamy szczegółowo w tekście.
14. Te trzy schematy demonstrują związek między wzajemnym ustawieniem obu oczu a poziomem
rozwoju danej istoty żyjącej. Przy bocznym ustawieniu oczu (przykład: ryba) wprawdzie możliwe jest
stałe "widzenie wokoło", ale pola widzenia obu oczu prawie nie zachodzą na siebie, widzenie
przestrzenne nie jest więc możliwe. Oczy są tutaj jeszcze raczej optycznym systemem
ostrzegawczym. U myszy widzimy formę przejściową. U człowieka urzeczywistniona jest druga
skrajność: przy rezygnacji z uchwycenia ponad połowy horyzontu następuje prawie całkowite
zachodzenie na siebie pól widzenia obu oczu, a tym samym stereoskopowe, przestrzenne i rzeczowe
widzenie w jednolitym polu widzenia.
15. Schemat najważniejszych etapów rozwoju mózgu. Rysunki w swym układzie od góry do dołu
odpowiadają wzrastającemu poziomowi rozwoju. Pierwszą istotą, u której półkule mózgowe
prześcignęły w rozwoju wszystkie starsze części mózgu, jest małpiatka.
16. Przykłady specjalizacji komórek. U góry, po lewej: Komórki skóry. Obok: Komórki gruczołu,
które ułożyły się w taki sposób, że pośrodku powstaje rodzaj szybu, przewodu wyjściowego
wyprowadzającego ich wydzieliny. U dołu, po lewej: Komórki mięśniowe, których równoległy układ
zapewnia sumowanie się sił przy wspólnym skurczu. Obok: komórki tkanki łącznej, których układ
siatkowy oraz mocna elastyczna konsystencja reprezentuje zadanie połączenia możliwie dużej
zawartości z optymalną ruchliwością.
Wstecz / Spis Treści

PRZYPISY

Przedmowa
1 H. von Ditfurth, Dzieci Wszechświata, Warszawa 1976.
2 Hipoteza D. Schramma i K. Halnebacha z uniwersytetu chicagowskiego, oparta na ocenie ilościowego stosunku
w Kosmosie izotopów renu – promieniotwórczego Re187 i trwałego Re185.
3 H. Heichentach, Powstanie Filozofii naukowej, tłum. H. Krahelska, Warszawa 1960, s. 214.
4 J. Monod, Le hasard et la necessite, Paris 1970.
5 J. Szkłowski, Po wozmożnoj unikalnosti razumnoj żyzni wo Wsielennoj, "Woprosy filosofii" 1976, nr 6.
6 H. Shapley, Crusted Stars and Selfheatlng Planets, "Matematlca y Fisica Teorica" 1962, t. 14, nr 1–2.
7 J. Szkłowski, Wszechświat, życie, myśl, Warszawa 1965.
8 Wielkość tego rzędu jest prawdopodobna (choć Istnieją Inne oceny) – pamiętajmy, że Słońce leży u krańców
Galaktyki, w odległości około 35 tysięcy lat świetlnych od jej środka.
WSTĘP
1 Osobom interesującym się tym tematem polecamy znakomitą książkę W. Wicklera "Mimikry" (Kindler Verlag,
Monachium 1971), z której zresztą pochodzi cytowany przykład.
CZĘŚĆ PIERWSZA: OD PRAWYBUCHU DO POWSTANIA ZIEMI
1 Wyjątek stanowi tutaj wolno praktykujący uczony Jean Philippe Loys de Cheseaux z Lozanny, który jakieś
siedemdziesiąt lat przed Olbersem wpadł na tę samą myśl, ale ukrył ją w suplemencie do swojej książki i więcej się
tym tematem nie zajmował.
2 W ostatnich latach uczeni dyskutowali co prawda o możliwości Istnienia tak zwanych tachionów, hipotetycznych
cząstek elementarnych, które byłyby prędsze od światła. Abstrahując od tego, że nigdy nie było żadnych wskazówek
na to, iż cząstki te rzeczywiście istnieją, inicjator tej hipotezy, amerykański fizyk Richards P. Feynman, niedawno sam
odciął się od tego pomysłu.
3 Teoretycznie można skonstruować także inne (między innymi "otwarte") modele, świata. Wolno nam jednak
tutaj i w dalszych naszych rozważaniach ograniczyć się do opisanego przykładu, gdyż w świetle wszystkich
nowszych obserwacji jest on bezwzględnie najbardziej prawdopodobny.
4 Zjawisko Dopplera: każdy zauważył już kiedyś, że klakson przejeżdżającego samochodu brzmi wyżej, gdy
pojazd się do nas zbliża, a przechodzi ku niższemu dźwiękowi, gdy samochód się. od nas oddala. Przyczyną jest to,
że – zakładając obiektywnie jednakową wysokość dźwięku klaksonu – w trakcie zbliżania się więcej drgań powietrza
na sekundę dociera do naszego ucha, aniżeli odpowiadałoby to wysokości dźwięku, podczas gdy w fazie następnej,
gdy trąbiący samochód się oddala, tych drgań na sekundę jest mniej (ponieważ wskutek ruchu oddalającego się
samochodu każda poszczególna fala dźwiękowa musi odbyć nieco dłuższą drogę do naszego ucha niż fale w fazie
pierwszej). Zasadę tę można wykorzystać również w sensie przeciwnym i z zamkniętymi oczami stwierdzać, czy
trąbiący samochód zbliża się czy też oddala, pod warunkiem, że znana jest dokładna wysokość dźwięku klaksonu
(obiektywnie zmierzona w czasie spoczynku). Za pomocą dokładnych pomiarów wysokości dźwięku można by nawet
dokładnie obliczyć prędkość samochodu.
Otóż zasadę tę można także zastosować do fal świetlnych, jeżeli prędkość zbliżania się lub oddalania ("ucieczki")
źródła światła będzie dostatecznie duża. Wywołane ruchem wrażenie skracania (przy zbliżeniu) lub wydłużania się
(przy "ruchu ucieczki") długości fal świetlnych wyraża się w takim przypadku przesunięciem wypromieniowanego
światła w obrębie części widma o falach, krótszych (niebieskich) bądź też dłuższych (czerwonych). Tymczasem w
widmie każdego źródła światła, a więc także dalekiej mgławicy spiralnej, zawsze występują linie wywołane
promieniowaniem atomu ściśle określonych pierwiastków. Każda z nich odpowiada określonej długości fal, znajduje
się więc w ściśle określonym miejscu widma, znanym astrofizykom. Na podstawie stopnia, w jakim Jedna bądź (gdy
Jest to rozpoznawalne) więcej Unii widma mgławicy spiralnej przesuniętych jest w kierunku niebieskiego bądź
czerwonego końca widma – astronom może obliczyć z dużą dokładnością prędkość, z jaką dana mgławica do nas
się przybliża lub się od nas oddala ("ucieka"). Christian Doppler był austriackim fizykiem, który w połowie ubiegłego
wieku pierwszy opisał tę zasadę na przykładzie fal dźwiękowych.
5 Jeżeli to prawda, w takim razie zbliżamy się obecnie naszymi radioteleskopowymi obserwacjami już do "krańca
świata", nic bowiem nie może poruszać się prędzej od światła. Nawet Jeśli się zakłada, że najszybsze mgławice
spiralne leciały od początku świata z prędkością światła, nie mogły one polecieć dalej aniżeli odległość, jaką mogło
przebyć światło w czasie, który od tej chwili upłynął: to znaczy trzynastu miliardów lat. Dlatego też odległość ta jest
największą dzisiaj możliwą odległością kosmiczną. "Dzisiaj" dodaliśmy dlatego, że wartość ta w procesie trwającej
ekspansji Wszechświata nadal stale wzrasta.
6. Trzecią teoretycznie postulowaną właściwością poszukiwanego promieniowania było, aby jego widmo
odpowiadało widmu promieniowania "ciała doskonale czarnego", doskonałego źródła promieniowania (tzn. w dane]
temperaturze wypromieniowującego największą możliwą ilość energii). Spełnienie tego trzeciego warunku przez
obserwowane promieniowanie jest co prawda do tej pory wątpliwe.
7 Oczywiście temperatur wnętrza Słońca nie potrafimy zmierzyć bezpośrednio żadnymi astronomicznymi
przyrządami. Jak pomimo to można ustalić, jakie warunki istnieją we wnętrzu Słońca i jak powstało Słońce oraz
układy dróg mlecznych składające się z miliardów słońc, opisałem szczegółowo w książce Dzieci Wszechświata
(wyd. poi. Warszawa 1976, 1978).
8 Pył ten stanowił pozostałość po gwiazdach poprzedniego "pokolenia gwiazdowego", które w potężnych
eksplozjach supernowych w ciągu długich okresów Jedna po drugiej ginęły. W tym procesie atomy pierwiastków
cięższych we wnętrzu tych gwiazd, utworzone przez zespalanie atomów pierwiastków lżejszych, zostały oddane
wolnej przestrzeni, gdzie powstały z nich nowe ciała niebieskie – gwiazdy i planety. W taki sposób – tak się dzisiaj
sądzi – stopniowo zostały zbudowane wszystkie dziewięćdziesiąt dwa pierwiastki występujące obecnie w przyrodzie
– z najlżejszego l najprostszego spośród atomów, z wodoru, jedynego, który istniał od początku świata. Wszelka
materia, która nas otacza, a także ta, z której sami się składamy, tak została wytworzona przed ogromnie odległymi
czasy w centrum pewnego słońca należącego do generacji gwiazd, która dawno już uległa zagładzie. Jak się to
odbyło, obszernie wyjaśniłem również w książce wymienionej w poprzednim przypisie. Na pytanie, skąd pochodzi ów
wodór, będący początkiem, nie ma Już przyrodniczej odpowiedzi, podobnie jak na rozpatrywane Już w tej książce
pytanie, co było przed początkiem świata, przed "Big-Bangiem", i co go spowodowało.
9 W zasadzie Istnieją Jeszcze inne źródła ciepła. Najważniejszym jest rozgrzanie wskutek rozpadu pierwiastków
radioaktywnych. Jak jeszcze zobaczymy później, proces ten nawet odgrywa decydującą rolę w rozgrzaniu wnętrza
Ziemi. Ale we wnętrzu planety powstają także pokaźne ilości ciepła wskutek ciśnienia będącego rezultatem sił
grawitacyjnych. Nowe badania Jowisza wykazały, że ten rodzaj wytwarzania ciepła w przypadku takiego olbrzyma (o
masie 318 razy większej niż Ziemia) rzutuje w sposób wymierny na bilans cieplny: Jowisz wyraźnie wypromieniowuje
więcej ciepła, aniżeli byłoby to możliwe wyłącznie przez oddanie przechwyconej energii słonecznej.
Mimo to słuszne jest, że tutaj, gdy chodzi o granice temperatury na powierzchni planety jako wyłącznej
przestrzeni życiowej nadającej się do zamieszkania, traktujemy Słońce Jako jedyne wchodzące w rachubę źródło
ciepła.
10 Jeszcze jednym przykładem ścisłego związku zachodzącego między składem atmosfery ziemskiej a pewnymi
typowo ludzkimi osobliwościami budowy naszego ciała może być dźwięk ludzkiego głosu. Wykazały to dobitnie
szeroko zakrojone doświadczenia, dokonywane niedawno w sztucznie zestawionej atmosferze, mającej umożliwić
nurkom i astronautom bezpieczną pracę. Jak wiadomo, głos człowieka przemawiającego w atmosferze tlenowo-
helowej, to znaczy takiej, jakiej używa się przy próbach głębinowego nurkowania, nabiera zawsze skrzeczącego
brzmienia, podobnego do głosu myszki Miki. W takiej atmosferze, w której hel zastępuje obecny normalnie w
atmosferze azot, zmienia się przede wszystkim prędkość dźwięku. Tym samym jednak zmieniają się także
właściwości rezonansowe powietrza, które przy mówieniu wprowadzone jest w drganie przez więzadła głosowe w
krtani. Tymczasem budowa i rozmiary naszej krtani dostosowane są do właściwości atmosfery normalnej.
CZĘŚĆ DRUGA: POWSTANIE ŻYCIA
1 W Jednym z dalszych rozdziałów tej książki, w którym zajmiemy się perspektywami rozwoju ludzkości na
przyszłość, uzasadnimy szczegółowo, dlaczego raczej nie Jest możliwe, aby się dwie rozmaite cywilizacje w
Kosmosie kiedykolwiek spotkały fizycznie. Poza tym, Jak wiadomo, "krzyżówka" w obrębie ziemskich form życia
nastąpić może tylko między bardzo blisko spokrewnionymi gatunkami, a więc chociażby dlatego jest wykluczona
między naszymi ludzkimi przodkami a istotami pozaziemskimi (porównaj w tej sprawie także obszernie opisane dalej
swoiste cechy kodu genetycznego).
2 Jest to naturalnie duże uproszczenie. W grę wchodzą tutaj procesy elektryczne na poziomie atomowym i
molekularnym. Według naszej obecnej wiedzy najważniejszy typ związku chemicznego powstaje przez uwspólnienie
elektronów dwóch rozmaitych atomów znajdujących się w powłokach elektronowych. Jednakże dla naszego
rozumowania całkowicie wystarcza metafora użyta w tekście.
3 Charakterystyczne jest, że za pomocą wspomnianej już metody radioteleskopowej niedawno odkryto także w
wolnym Wszechświecie porfirynę (czterobenzoporfirynę).
4 Oczywiście, przy użyciu nowoczesnych metod syntezy chemicznej można Je dzisiaj nieomal wszystkie
wytworzyć także sztucznie. Jak wiadomo, w ostatnich latach udało się. to nawet w odniesieniu do całych genów, a w
jednym przynajmniej wypadku również do enzymu, a wiać do biologicznie czynnych cząsteczek, których budowa jest
nieporównywalnie bardziej złożona niż struktura podstawowych elementów budulcowych omawianych w tym miejscu
tekstu. Fakt ten w powiązaniu z naszym wywodem nie jest bez znaczenia, wykazuje bowiem bezspornie, że już w
przypadku tych cząsteczek, bez względu na ich szczególne funkcje biologiczne, w grą wchodzą związki rządzące się
takimi samymi chemicznymi i fizycznymi prawami jak wszystkie Inne substancje. Jednakże przy tego rodzaju
syntezach stosuje się zarówno materiały wyjściowe, jak i sposoby postępowania, które w naturalnych warunkach nie
istnieją.
5 Formułując ściśle] l naukowo musielibyśmy powiedzieć, że w takich warunkach wszystkie istniejące w
Kosmosie związki chemiczne w najkrótszym czasie dążyłyby do utworzenia mieszaniny stanowiącej roztwór i
znajdującej się w równowadze termodynamicznej. Od tej chwili pod względem chemicznym już nic by się nie działo.
Po stosunkowo krótkie] fazie "chemicznego piekła" nastąpiłaby ostateczność "grobowej ciszy termodynamicznej".
6 Wydaje się nam wskazane, aby teraz powtórzyć raz jeszcze, że użytych w tym i innych miejscach sformułowań
nie należy rozumieć tak, jakoby (w odniesieniu do omawianego miejsca w tekście) przyroda rozwinęła środki
przyśpieszenia reakcji chemicznych (albo nawet szukała ich, a potem znalazła) po to, aby móc stworzyć życie.
Zanim życie istniało, przyroda nic o nim nie "wiedziała". Gdy więc życie było jeszcze sprawą przyszłości, przyroda
nie mogła mieć żadnych "informacji", które pozwoliłyby jej w jakikolwiek sposób "uwzględnić" warunki, które stanowić
miały założenie tego życia. Na s. 110 wyjaśnialiśmy, dlaczego tego rodzaju teleologiczny (skierowany na cel) pogląd
jest niedopuszczalny. Powtarzam to dlatego, że w tekście używam stale pewnych sformułowań, które mogą być
mylnie rozumiane jako teleologiczne. Pragnę więc tutaj wyraźnie stwierdzić, że w żadnym razie nie to mam na myśli.
Owe sformułowania, które – przyznaję to – mogą być źle rozumiane, są użyte tylko dlatego, że język nasz jest
zbudowany absolutnie "antropocentrycznie". Stąd owe pozornie teleologiczne sformułowania stanowią najlepszą
metodę możliwie krótkiego i najprostszego wyjaśniania skomplikowanych stanów faktycznych. Mówiąc inaczej:
gdyby próbować, pod względem językowym, w każdym opisie jeszcze brać pod uwagę także kwestię właściwych
powiązań czy procesów przyczynowo-pochodnych – sposób prezentacji tematu stałby się niezwykle zawiły, a tym
samym niepotrzebnie utrudniał zrozumienie.
7 Dodatek dla czytelnika, który uzna to wyjaśnienie za nie dość szczegółowe: ściśle biorąc, cząsteczki lipidów
zachowują się tak, jak opisano w tekście, tylko w warstwie granicznej między różniącymi się ośrodkami. Natomiast
przy powierzchni granicznej między dwoma ośrodkami wodnymi, Jak w przypadku omawianym w tekście, warstwa
lipidów jest zbudowana bimolekularnie (z dwóch cząsteczek). W tej podwójnej warstwie cząsteczki zwracają się
zawsze ku sobie końcami hydrofobowymi, przeciwne zaś ich końce, zwane hydrofilowymi, wystają z obu stron na
zewnątrz, ku otaczającemu ośrodkowi wodnemu.
8 Skamieniałe pancerze wapienne małżów l skorupiaków żyjących w tych pradawnych morzach zawierają,
niezależnie od zwykłego tlenu o ciężarze atomowym 16, małe ilości izotopu tlenu o ciężarze atomowym 18.
Stwierdzono, że tlen 18 tym łatwiej ulega związaniu, im chłodniejsze jest otoczenie. Utrwalony w kopalnych
skorupach wapiennych stosunek tlenu 16 do tlenu 18 pozwala więc na obliczenie (z dokładnością do kilku stopni
Celsjusza) temperatury wody w czasie powstawania badanego pancerza wapiennego.
9 O tym, że spekulacje tego rodzaju (oczywiście dzisiaj jeszcze nic ponadto) są traktowane przez niektórych
naukowców poważnie, jako szansa na przyszłość, świadczy pewien przykład ze Stanów Zjednoczonych. Niedawno
czytaliśmy w prasie, że amerykański biolog T. C. Hsu z Uniwersytetu Teksas rozpoczął systematyczne zamrażanie
komórek skóry zwierząt należących do zagrożonych wymarciem gatunków. Myśl przewodnia założenia takiego
"głęboko zamrożonego zoo" jest jasna: w jądrach zamrożonych komórek, podobnie Jak w każdej komórce, tkwi
pełny plan budowy organizmu, z którego pochodzi próbka skóry. Jest więc w tym zamiar, by zakonserwować metodą
głębokiego zamrażania tę informacją dziedziczną dla przyszłego pokolenia biochemików, które może na tej
podstawie potrafi powołać do życia dawno już wtedy wymarłe gatunki.
10 H. W. Thorpe, Der Mensch in der Evolution (Człowiek w ewolucji), Monachium 1969; zob. szczególnie s. 61–
76.
11 J. Monod, Zufall und Notwendigkeit (Przypadek l konieczność), Monachium 1971. Moje krytyczne uwagi w tym
miejscu tekstu nie odnoszą się oczywiście do całej książki Monoda. Jednakże dla obrony swojej własnej tezy Jestem
zmuszony rozprawić się. z argumentami tych autorów, którzy reprezentują pogląd, że życie Jest możliwe i
wyobrażalne tylko w znanej nam l na Ziemi urzeczywistnionej formie, w żadnej innej – nie. Także w przypadku
Monoda krytyka moja dotyczy wyłącznie tego aspektu Jego książki.
12 P. Jordan, Sind wir alleln im Kosmos? (Czy jesteśmy sami w Kosmosie?), Monachium 1970, s. 151–165.
CZĘŚĆ TRZECIA: OD POWSTANIA PIERWSZEJ KOMÓRKI DO PODBOJU LĄDU
1 Taki podział całego świata przyrody ożywionej na dwie dziedziny właściwie nie Jest zadowalający. Problemem
szczególnym były w tej sytuacji zawsze grzyby: dopóki ślą rozróżniało tylko zwierzęta l rośliny, trzeba było Je – lepiej
czy gorzej – zaliczać do roślin. Z drugie] strony jednak grzyby nie zawierają chlorofilu, są więc, podobnie Jak
zwierzęta, zdane na odżywianie się substancjami organicznymi. Nie mogą Ich jednak, tak jak zwierzęta,
wykorzystywać same przez rozkładanie własnymi enzymami. Grzyby prowadzą więc żywot pasożytniczy – bądź na
martwej substancji organicznej (pleśnie), bądź na żywych zwierzętach czy roślinach, zabierając im pokarm Już
przetrawiony. Wobec tych trudności zakwalifikowania, a także po części wobec opisanych w tym miejscu tekstu
nowych zdobyczy wiedzy, od kilku lat naukowcy – zgodnie z propozycją amerykańskiego biologa R. H. Whittakera –
dzielą przyrodę ożywioną już nie na dwa, ale na pięć samodzielnych "królestw": 1. Królestwo Monera. Monerami
biolodzy nazywają wszystkich dzisiaj Jeszcze istniejących przedstawicieli najbardziej pierwotnego i
najprymitywniejszego typu komórek, "komórki bezjądrowe" (czyli Prokaryota). Zalicza się więc tu wszystkie bakterie
oraz sinice. 2. Królestwo Protlsta, do których należy wielka liczba najróżniejszych Jednokomórkowców typu
"postępowego", wyposażonych w samodzielne Jądro i wyspecjalizowane organelle. Pozostałe trzy światy tworzą
wszystkie zbudowane z wielu komórek istoty żyjące, składające się ze zróżnicowanych, wyspecjalizowanych l wyżej
rozwiniętych potomnych form pochodzących od Protista. Mianem "roślin" określa się teraz wyłącznie te
wielokomórkowce, których komórki zawierają chloroplasty, które więc (przeważnie) odżywiają się dzięki fotosyntezie.
"Zwierzętami" nazywa się wielokomórkowce, które do wyżywienia muszą pobierać gotowe już organiczne
substancje, które więc muszą pożerać rośliny bądź bezpośrednio, bądź pożerając żywiące się nimi zwierzęta.
Wreszcie grzyby, które przy tym podziale otrzymały własne, piąte "królestwo".
Podział ten na pewno stanowi pewien postęp. To, że nie jest jeszcze zupełnie zadowalający, wynika chociażby z
faktu, że wirusy nadal nie mają swego jednoznacznego miejsca.
2 Do dzisiejszego dnia i na pewno także w najdalszej przyszłości stosunek pomiędzy życiem a Jego
środowiskiem Jest stosunkiem wzajemnej równowagi. Równowaga ta w ciągu milionów lat ustaliła się na Ziemi tak
optymalnie, że wywołuje na nas uspokajające wrażenie środowiska stabilnego i godnego zaufania. Właśnie takie
odczucie sugeruje nam zawsze błędne pojęcie o roli środowiska Jako biernej sceny życia. Dopiero przed paru laty
większość z nas uzmysłowiła sobie prawdziwe powiązania przez dyskusje nad problemami środowiskowymi. Nawet
Jeżeli równowaga między ziemskim życiem a warunkami na powierzchni naszej planety w minionych epokach
rozwoju ustaliła się pomyślnie, stabilność naszego środowiska – wbrew wszelkim pozorom – nie jest, także obecnie,
żadną wartością absolutną, niezależną od naszej aktywności. Nowe właściwości życia, jak objawiająca się dopiero
od kilku pokoleń zdolność człowieka do technicznego manipulowania swoim środowiskiem, stanowią dzisiaj
nieuniknione zagrożenie tej równowagi, zupełnie tak samo jak w owych epokach historii Ziemi, o których mowa w
tym miejscu.
3 Naturalnie, wszystkie te rozważania dotyczą również niemal dowolnie wielkiej liczby innych etapów ewolucji.
Abstrahując od tego, że omawiany tutaj przykład po prostu chronologicznie należy do przebiegu relacjonowanej
historii, jest on szczególnie pouczający, ponieważ rzadko kiedy kategoryczność i swoistość wymagań, które trzeba
spełnić, daje się uchwycić tak obrazowo jak w tym przypadku, kiedy są one stworzone przez pojawienie się jednego
jedynego nowego składnika atmosfery.
4 Przejście od pierwszej, prymitywnej do drugiej, bardziej postępowej, czyli "wyższej" formy świadomości musiało
nastąpić w historii naszego rodu przed dawnymi czasy – według naszej obecnej wiedzy przed co najmniej 300
tysiącami lat – jako wynik względnie powoli przebiegającego ewolucyjnego procesu dojrzewania. Uważam za
możliwe, że biblijna opowieść o wygnaniu z raju, a wiać ze świata, w którym człowiek żył ufnie pomiędzy
zwierzętami, do świata, w którym został wystawiony na skutki poznania dobra i zła z wszelkimi wynikającymi stąd
konfliktami – stanowi ubrane w mitologiczną szatę wspomnienie tego rewolucyjnego przełomu samozrozumienła
człowieka, przełomu, który nastąpił w prehistorycznych czasach.
5 To niezaprzeczalne twierdzenie jest jednym z najcięższych zarzutów, które musi się postawić tezom Teilharda
de Chardina, tak skądinąd wspaniałym i godnym podziwu. W swojej książce Człowiek w Kosmosie (Monachium
1965) Chardin pisze: "Raz jeden i tylko raz w ciągu swego planetarnego bytu Ziemia mogła okryć się życiem.
Podobnie życie raz jeden l tylko raz jeden było zdolne przekroczyć próg świadomej jaźni. Jeden jedyny czas
kwitnienia myśli, a także jeden jedyny czas kwitnienia życia. Od tej pory człowiek stanowi najwyższy wierzchołek
drzewa. Nie wolno nam o tym zapomnieć. Tylko w nim, z wyłączeniem wszystkiego innego, skupiają się odtąd
nadzieje przyszłości noosfery, a znaczy to – nadzieje biogenezy, a wreszcie i kosmogenezy. Nie może on więc nigdy
przedwcześnie się skończyć ani stanąć w miejscu, ani przepaść, chyba że jednocześnie również Wszechświat
miałby się rozbić o swoje przeznaczenie!"
Przy całym szacunku dla tego wielkiego człowieka trzeba jednak powiedzieć, że wniosek końcowy, zawarty w
ostatnim zdaniu, stanowi wzorcowy przykład mylnej antropocentrycznej interpretacji – przez milczące i bezzasadne
założenie, że w całym niewymiernie olbrzymim Wszechświecie życie i świadomość mogły rozwinąć się tylko na
Ziemi, i wyprowadzony stąd zdumiewający wniosek, jakoby los całego Wszechświata zależał od przebiegu historii
ludzkości.
6 Kto interesuje się szczegółowym uzasadnieniem darwinistycznego wyjaśnienia ewolucji, tego kierujemy do
którejś z licznych odpowiednich publikacji, zrozumiałych także dla laika. Chciałbym tutaj szczególnie polecić
znakomite małe dzieło Darwin hat recht gesehen (Darwin ocenił to trafnie) Konrada Lorenza (wydane w formie
kieszonkowej). Pragnę także raz jeszcze wskazać na moją książkę Dzieci Wszechświata, w której o wiele
szczegółowiej przedstawiłem zależność ewolucji od mutacji i selekcji, aniżeli to możliwe w powiązaniu z tematem
omawianym w tej książce. Poruszyłem tam również zagadnienie wymierania całych gatunków oraz opisałem wpływy
kosmiczne, które, jak wynika z nowszych badań astronomicznych i geologicznych, oddziałują na rodzaj i tempo
ewolucji, wkraczając w ten sposób z Wszechświata w przebieg życia ziemskiego.
7 Bardzo jest charakterystyczne i ciekawe z punktu widzenia poglądu reprezentowanego w tej książce, że zasada
ewolucji (Jako rezultat przypadkowej podaży l doboru przez środowisko) nie ogranicza się wcale tylko do dziedziny
biologicznej ani nie pojawia się po raz pierwszy w dziejach dopiero z nią. Przypomnijmy sobie, że odegrała ona już
decydującą rolę przy abiotycznym powstaniu biopollmerów, a więc setki milionów lat przed ukazaniem się pierwszej
żywej komórki: pośród niezliczonych chemicznie możliwych związków powstałych na powierzchni pra-Ziemi od
początku gromadziły się te, które wykazywały największą trwałość w istniejących warunkach środowiska. Jak więc
mówiliśmy szczegółowo w pierwszej części tej książki, konsekwencje efektu Ureya selektywnie uprzywilejowały
kwasy nukleinowe i aminokwasy. W tym wypadku zatem rozwój został posunięty naprzód w pewnym określonym
kierunku przez to, że indywidualne cechy praatmosfery wyprały pośród dowolnie i przypadkowo powstałych
związków chemicznych (abstrahując tutaj od pewnych skutków określonych powinowactw chemicznych) kilka
nielicznych, jako "pasujące", i pozwoliły przez to z "chemicznego chaosu" sytuacji pierwotnej powstać pewnemu
charakterystycznemu porządkowi.
Wreszcie chcielibyśmy w tym miejscu wspomnieć przynajmniej, że ziemskie środowisko, przez tak zwane
radioaktywne promieniowanie tła naszego naturalnego otoczenia, uczestniczy – zgodnie z tym, co dzisiaj wiemy –
również w dużej mierze w wyznaczaniu czasu trwania naszego życia. Przyczyną tego, że żyjemy siedemdziesiąt-
osiemdziesiąt lat, a nie tylko dwadzieścia albo aż pięćset, jest również liczba procentowa wyzwalanych w naszym
organizmie mutacji, określona intensywnością tego promieniowania. Przy bieżącym odnawianiu się tkanek naszego
ciała, przez podział komórek tworzących te tkanki, w miarę upływu lat sumują się powstałe w ten sposób błędy
podwajania, aż wreszcie w coraz większej liczbie komórek osiągają one rozmiar, który powoduje coraz większe
uszkodzenie zdolności funkcjonowania komórek l tkanek. Istnieją przekonujące wskazówki na to, że to powiązanie
jest Jedną z przyczyn, dla których się starzejemy. Na pewno nie jest to powód jedyny. Przeciętne trwanie życia Jest
także wielkością utrwaloną dziedzicznie (i jako taka indywidualnie zróżnicowaną, co jest udowodnione). Z drugiej
strony jednak nawet to dziedziczne ustalenie średniego trwania życia ludzkiego zostało w toku ewolucji określone
prawdopodobnie częściowo także przez napromienienie powierzchni Ziemi. Istnieje bowiem związek biologiczny
pomiędzy trwaniem pokolenia (to znaczy indywidualnym trwaniem życia istot spokrewnionych ze sobą) jakiegoś
gatunku a właściwym temuż gatunkowi odsetkiem mutacji. Nie możemy się tutaj wdawać w szczegóły, ale
powiązanie takie jest w zasadzie swej łatwo zrozumiałe: na pewno istnieje coś w rodzaju optymalnego odsetka
mutacji jakiegoś gatunku. Zbyt wiele mutacji zagraża jego trwałości, zbyt mało – jego zdolności przystosowania. Przy
danej z góry przyczynie, wyzwalającej mutacje (jest nią stałe promieniowanie tła), ów odsetek mutacji jest między
innymi także zależny od okresu, w którym komórki rozrodcze danego gatunku wystawione są na działanie tej
przyczyny, innymi słowy, od trwania fazy płodności danego gatunku. To trwanie płodności zaś z kolei znajduje się w
pewnym wyważonym stosunku do całego trwania indywidualnego życia.
8 Były co najmniej jeszcze dwie próby podjęte przez przyrodą ożywioną – przezwyciężenia szczebla
jednokomórkowości. Jedną jest obserwowana u wielu glonów i grzybów tendencja do dzielenia się jąder
komórkowych bez następującego potem podziału komórki. Wynika z tego jedno łączne ciało protoplazmatyezne z
licznymi jądrami. Drugą próbę tworzą tak zwane "śluźnie" (plazmodia) prymitywnych roślin – śluzowców. Łączą się
one przejściowo w ciągu swego cyklu życiowego w wielokomórkowe, wspólnie poruszające się skupienia, w których
można rozpoznać już pewien podział funkcji pomiędzy rozmaitymi komórkami. Jednakże żadna z tych prób nie
wyszła poza prymitywne zaczątki.
9 Wszystkie opisane tu komórki mają chloroplasty. Są wobec tego zielonkawo ubarwione, należy je zatem
zaliczać do przodków roślin, pomimo że w oczach laika ich aktywna ruchliwość zdaje się przeczyć takiej klasyfikacji.
Natomiast zgodna z nią jest objawiająca się w ich zachowaniu pozytywna reakcja foto-taktyczna (fototaksja
dodatnia). Termin ten określa po prostu ich tendencję do wypływania z ciemności ku jasności. Ta całkowicie
automatyczna reakcja gwarantuje, że komórki te, żyjące w zasadzie z fotosyntezy, kierują się w miarę możności
zawsze tam, gdzie światło słoneczne jest najintensywniejsze.
Niezbędne do takiej reakcji "odbiorniki światła" utworzone są przez małe plamki pigmentowe o czerwonawym
wyglądzie; każda komórka ma jedną taką plamkę. Pochłaniają one światło emitowane przez Słońce. Jednakże
inaczej niż w przypadku chloroplastów przechwycone promieniowanie nie jest wykorzystywane Jako źródło energii,
lecz do wyzwalania rozkazów sterujących. Najwyraźniej siła uderzenia wici rozmaitych komórek tworzących taką
kolonię dopóty się zmienia, dopóki położone na przedzie (w kierunku pływania) plamki pigmentu nie zarejestrują
maksymalnej siły naświetlenia. W ten sposób kolonia podąża zawsze ku największej jasności.
10 Przed kilku laty przypadkowo natrafiłem na pierwopis pewne] książki (o ile mi wiadomo – nigdy się ona nie
ukazała), w której spekulacja na temat prymatu ONA, jako właściwego celu wszelkiej ewolucji, była posunięta aż do
ostatecznych konsekwencji zamkniętego poglądu na świat. W niektórych szczegółach było to niezwykle pomysłowo l
dowcipnie przeprowadzone. Tak więc na przykład autor reprezentował pogląd, że przyroda wyłącznie l jedynie
dlatego zainicjowała całą ewolucję na Ziemi, aby wytworzyć w końcu człowieka, a wraz z nim cywilizację techniczną.
Jednakże nie z tej przyczyny, jakoby człowiek i jego osiągnięcia cywilizacyjne miały stanowić cel sam w sobie. Wręcz
przeciwnie. Całość naprawdę nie była jakoby niczym innym jak (nieuniknioną) gigantyczną drogą okrężną, na którą
przyroda musiała wkroczyć, aby DNA stworzyć możliwość opuszczenia Ziemi i zakorzenienia się na innych ciałach
niebieskich. Szczytem cywilizacji bowiem jest technika astronautyczna. Prędzej czy później człowiek nieuchronnie
będzie musiał wpaść na pomysł (nie wiedząc wcale o tym, że tym samym podporządkowuje się nadrzędnym "celom"
DNA) wysłania we wszystkie strony Wszechświata bezzałogowych sond załadowanych cząsteczkami DNA. Gdy to
nastąpi, ludzkość może wyginąć, ponieważ zostanie spełniony sens jej egzystencji, który miałby polegać tylko na
przechowaniu DNA w komórkach rozrodczych człowieka i zapewnieniu im międzyplanetarnego rozsiewu. W tym
aspekcie tendencja do popierania i rozwijania techniki lotów kosmicznych, tendencja, która tak często wydaje się
nieracjonalna, ujawnia się – taki był chyba wniosek końcowy autora – jako wyraz popędowego naporu, któremu
człowiek musi ulegać z takich samych przyczyn, z jakich spełnia także swoje zadanie indywidualnego rozmnażania
się (A. Menzel, Das Anblitz der Zukunft [Oblicze przyszłości], tekst nie publikowany).
To, że pomimo bogactwa pomysłów i wewnętrznej logiki całość robi niezwykle śmieszne wrażenie, bierze się
naturalnie z niebywałej jednostronności sposobu rozumowania, który tutaj znowu uwzględnia wyłącznie punkt
widzenia jednego tylko szczebla rozwoju. Nicolai Hartmann byłby to niewątpliwie nazwał wykroczeniem przeciwko
"strukturze warstwowej", to Jest niedopuszczalną próbą wyjaśniania całości jakiegoś zjawiska przez doprowadzenie
do absolutu – reguł i kategorii jednej z jego części.
11 Kogo Interesuje nie tyle ten konkretny szczegół, lecz przykłady zdumiewających l często rzeczywiście
niewiarygodnych wręcz osiągnięć mechanizmu ewolucji – temu raz Jeszcze polecamy wymienioną Już na s. 30
książkę W. Wicklera "Mimikry". Z najrozmaitszych przyczyn właśnie ta szczególna forma przystosowania, którą
określa się terminem mimikra, dostarcza szczególnie wyrazistych i obrazowych przykładów.
12 Owe otwory i łuki skrzelowe, które wszyscy przed naszym urodzeniem posiadamy, nie są zresztą tak
całkowicie poniechane l nie zanikły bez siadu. Przyroda musi budować z tego materiału, jakim każdorazowo
dysponuje, l nie może czynić skoków, które by uszkadzały zdolność życia Jakiegoś organizmu, nawet na najkrótszy
okres fazy przebudowy. Użyła wlec u człowieka otworów skrzelowych między Innymi wówczas, gdy szło o
dodatkowe wbudowanie uszu do czaszki. Nasz przewód słuchowy, który łączy błonę bębenkową z wolnym
powietrzem. Jest przebudowanym otworem skrzelowym. Wyjaśnia to także, dlaczego jama naszego gardła
połączona Jest z uchem środkowym: pierwotnie wszystko to tworzyło powiązany ze sobą (l znacznie szerszy) kanał,
przez który woda wpływająca do ust przechodziła obok (wymienionej w tekście) siatki naczyń krwionośnych skrzeli,
która z kolei tę wodę pozbawiała tlenu, zanim wypływała ona znowu na zewnątrz po obu stronach czaszki.
13 Warto sobie wyraźnie uzmysłowić, że i dlaczego boczne ustawienie oczu, z oddzielnym dla każdego oka
polem widzenia, Jest charakterystyczne dla względnie niskiego poziomu rozwoju, tak że przy porównywaniu dwóch
różnych gatunków zwierząt można z tej cechy wyciągnąć wnioski o różnicy usytuowania na* drzewie
genealogicznym. W tym miejscu, na przykładzie odmiennego objawu, pojawia się znowu temat szeregu
rozwojowego, prowadzącego od zwykłego odbiornika bodźców świetlnych do rozwiniętego w pełni narządu
postrzegania optycznego. Nawet tutaj, przy końcu tego szeregu, bezpośrednio przed wykończeniem narządu,
występują Jeszcze różnice szczebla: oczy, które widzą bocznie i tym samym pozwalają na optyczną "orientację
wokoło", znajdują się na prymitywniejszym stopniu rozwoju optycznego systemu ostrzegawczego niż para oczu,
których pola widzenia prawie na siebie zachodzą. Dopiero gdy to nastąpi, powstaje możliwość widzenia
stereoskopowego, czyli plastycznego. Dopiero wtedy więc optyczne postrzeganie może przekazywać przeżywanie
przestrzennego i przedmiotowego świata.
CZĘŚĆ CZWARTA: JAK POWSTAŁA CIEPŁOKRWISTOŚĆ I "ŚWIADOMOŚĆ"
1 To urządzenie do nurkowania, gdy później, na suchym lądzie, już nie było potrzebne, wcale nie zostało po
prostu poniechane i nie zanikło. Jak wspominaliśmy (zob. przypis na s. 355), przyroda jest zawsze zdana na
wykorzystanie materiału, który ma. W zdumiewająco pomysłowej przemianie funkcji dawny pęcherz pławny płazów i
gadów, które przeniosły się na ląd, został wykorzystany na płuca. Potrzebna do tego przebudowa nawet nie była tak
bardzo znaczna. Ściśle biorąc, opleciony cienkimi tętniczkami worek powietrzny zawsze służył przyjmowaniu gazów
z krwi i oddawaniu ich do krwi. Gdy w wodzie cel tego urządzenia polegał na ustawieniu pęcherza pławnego pod
mniejszym lub większym ciśnieniem, obecnie to samo urządzenie, skoro powstało połączenie z jamą ustną, było
wykorzystywane do przyjmowania atmosferycznego tlenu do krwi i oddawania dwutlenku węgla z krwi. Płuca ludzkie
są także przebudowanymi pęcherzami pławnymi naszych morskich przodków.
2 Nietrudno to wytłumaczyć, gdy się pomyśli, czym w ewolucji Jest wynalazek: stworzeniem narządu bądź funkcji
przez mutację i selekcję. Selekcja może dokonywać doboru zawsze tylko spośród ofert mutacyjnych akurat
występujących w danym momencie. Mutacje zaś nie są skierowane na cel, lecz – o czym należy stale pamiętać –
przypadkowe i dowolne. Jest zatem więcej niż nieprawdopodobne, aby w toku ewolucji określonego gatunku taka
sama sytuacja w odniesieniu do obu tych czynników mogła się dokładnie powtórzyć.
3 Nasuwa się tutaj pytanie, jak naukowcy na podstawie skąpych i wyłącznie kostnych pozostałości mogą
decydować o tym, czy w poszczególnym przypadku w grę wchodzi zmiennocieplny organizm zimnokrwisty, czy też
osobnik ciepłokrwisty. Istnieje na to kilka sposobów. Konkretną wskazówką ciepłokrwistości są wszelkie oznaki
sierści jako okrycia ciała. Futro bowiem "grzeje" tylko na zasadzie termosu, to znaczy, że może zachować tylko
ciepło, które już istnieje. Stąd na nic nie zdałoby się jaszczurce, gdyby ją na noc ubrać w futro. Dalszą wskazówką
Jest wykształcenie kostnego sklepienia podniebłennego, którego istoty zimnokrwiste Jeszcze nie mają. Ta cecha
Jest szczególnie interesująca, stanowi bowiem widomy przykład tego, że każda zmiana konstrukcji także w żywym
organizmie pociąga za sobą wiele zmian w całym planie budowy. Kostne sklepienie podniebienia udoskonala
dokładne rozdzielenie obszaru oddechowego od jamy ustnej. Umożliwia to dalsze swobodne oddychanie również w
czasie żucia pokarmów. Stanowi nieocenioną korzyść dla organizmu cłepłokrwistego z jego intensywniejszą
przemianą materii i odpowiednio do tego zwiększonym zapotrzebowaniem na tlen (każdy może się o tym łatwo
przekonać na podstawie samoobserwacji).
4 W tym miejscu może ml ktoś zarzucić, że jest to tylko opis formalny o charakterze tak bardzo ogólnym, że taka
interpretacja mogłaby dotyczyć każdego dowolnie dobranego rozwoju, a zatem nie ma żadnej wartości
heurystycznej. Ale za takim zarzutem kryje się znowu antropocentryczne niezrozumienie historycznych
(filogenetycznych) powiązań. Odparłbym taki argument pytaniem, jak wobec tego należy sobie tłumaczyć, zgodnie z
tym rzekomo apriorystycznie tylko możliwym opisem formalnym, że pierwiastki mogły się łączyć na rozmaitych
szczeblach. Zarzut zakłada bowiem, że jest to rzecz sama przez się zrozumiała, iż atomy potrafią łączyć się w
cząsteczki, i że to samo dotyczy zdolności poszczególnych komórek do wiązania się w wielokomórkowe organizmy, i
tak dalej. Tymczasem jest wręcz przeciwnie, choć nie możemy już tutaj podać żadnego wyjaśnienia: ową ciągłą
tendencję do łączenia się musimy zaakceptować jako pewien aksjomat rozwoju, podobnie jak istnienie l szczególny
charakter praw natury.
5 Jednakże oko ciemieniowe nie taką drogę obrało do rozwiniętego w pełni optycznego narządu postrzegania;
wobec całkowicie nieprzydatnego położenia oka ciemieniowego na sklepieniu czaszki byłoby to też bez sensu.
Pomimo to narząd ten może służyć za poglądowy model stadium przejściowego od prostego odbiornika światła do
rozwiniętego w pełni oka ze zdolnością widzenia. Pokrewieństwo wynika chociażby z tego, że oba rodzaje oczu
filogenetycznie wyrosły z tej samej części mózgu: oba uwypukliły się z międzymózgowia jako pęcherzykowate pąki.
Chyba jest jasne, że ewolucja spośród tych zaczątków wykształcała dalej do stopnia narządów wzroku tylko takie, w
których ze względu na Ich położenie w czaszce tkwiły odpowiednie możliwości.
6 Przy obecnie stosowanych środkach ogólnego znieczulenia pacjent już nie przeżywa tego tak nieprzyjemnego
przejścia od pierwszego do drugiego stadium narkozy. Dzięki tym środkom potrzebną do operacji głębokość narkozy
uzyskuje się tak szybko, że niespokojne stadium podniecenia nie występuje w ogóle, nawet obiektywnie. Jednakże
tych nowoczesnych środków również dotyczy zasada, że przydatność ich jest tym większa, im większy Jest odstęp
pomiędzy stężeniem wymaganym do dostatecznie głębokiej narkozy a stężeniem, przy którym także niższa część
pnia mózgu z położonymi tam ważnymi dla życia ośrodkami regulacji zostaje objęta narkozą. Odstęp pomiędzy tymi
dwoma stężeniami anestezjolog określa jako zakres działania środka ogólnie znieczulającego.
7 Bardzo wszechstronnie potwierdziły to operacje mózgu, które ze względu na całkowitą nieczułość tego narządu
mogą być wykonywane przy miejscowym znieczuleniu. Słabe bodźce elektryczne w zakresie ośrodka wzroku na
korze półkuli mózgowej w okolicy potylicznej wyzwalają zmienne przeżycia optyczne, począwszy od barwnych
błysków świetlnych aż do przesuwających się scen obrazowych. Gdzie indziej, szczególnie w określonych miejscach
pnia mózgu, wyzwalać można nastroje, które mogą być tak bardzo silne, że pacjent w czasie operacji, leżąc na stole
z otwartym mózgiem, wybucha gromkim śmiechem. Żaden z pacjentów nie ma przy tym uczucia, że jest to sytuacja
sztuczna czy też tylko nienaturalna. Żaden z nich nie przeżywa bodźca elektrycznego jako tego, czym w istocie jest,
to znaczy jako bodźca elektrycznego. Zależnie od miejsca mózgu, które jest drażnione, wszyscy pacjenci
przeżywają zabieg jako realne optyczne postrzeganie, jako "prawdziwy", nagle ogarniający ich nastrój czy też w jakiś
inny podobny sposób.
8 Z przyczyn całkowicie zrozumiałych staliśmy się obecnie bardzo nieufni wobec wszelkich tradycyjnych wartości
nie mogących się wylegitymować. Wiąże się z tym skłonność do ośmieszania różnych form ascezy i
wstrzemięźliwości, rozpowszechnionych w dawnych wiekach, spośród których jedna jeszcze nadal istnieje w postaci
celibatu księży w Kościele katolickim; traktujemy to zjawisko wyłącznie Jako wyraz zabobonu, a nawet krytykujemy
Jako metodę autorytarnego ucisku. Ale nie wolno nie zauważać, że pod pewnym względem takie tendencje mają
swoje uzasadnione : zdolność tłumienia instynktowych wrodzonych sposobów zachowania z motywów racjonalnych
jest możliwością zastrzeżoną wyłącznie człowiekowi spośród wszystkich istot ziemskich. Dopiero jego półkule
mózgowe są dostatecznie wysoko rozwinięte, aby rozporządzać impulsami pochodzącymi z pnia mózgu. Z tego
punktu widzenia zdolność działania "wbrew naturze" jest najbardziej ludzką z wszelkich ludzkich możliwości. Takie
rozważania mogą nam wyjaśnić, dlaczego asceza, w każdej formie, w wielu kulturach i we wszystkich czasach
cieszyła się wielkim uznaniem i nadawała pewien autorytet ascetom. Uwagi te naturalnie z drugiej strony nie
dostarczają argumentów modnej obecnie dyskusji nad tym, czy w dzisiejszym społeczeństwie słuszne Jest, aby
kolektywnie narzucać pewne formy wstrzemięźliwości.
9 Z przyczyn, którymi nie musimy się tutaj zajmować, od początku było raczej nieprawdopodobne, aby to zadanie
magazynowania indywidualnych treści pamięci mogło być realizowane przez DNA.
10 B. Hassenstein, Aspekte der "Frelheit" Im Verhalten von Tieren (Aspekty "wolności" w zachowaniu zwierząt),
"Universitas", grudzień 1969.
CZĘŚĆ PIĄTA: HISTORIA PRZYSZŁOŚCI
1 Nestor nauki o pszczołach Kar! von Frlsch opisuje, że w ulu, w miejscach wylęgu, pszczoły utrzymują stałą
temperaturę z dokładnością nie ustępującą działaniu ludzkiego organizmu, a Jest to osiągnięcie nie spotykane poza
tym w świecie zimnokrwistych – zgodnie zresztą z tą nazwą. Zwierzęta uzyskują ocieplenie przez przysuwanie się
blisko do siebie l zwiększony ruch, ochłodzenie zaś – przez rozprowadzenie wody i jej przyśpieszone parowanie
wywołane wachlowaniem skrzydłami. (K. von Frlsch, Biologie, wyd. III, Monachium 1987, ł. 196.)
2 Zob. E. Verhtilsdonk, Das kosmische Abenteuer (Przygoda kosmiczna), Knecht Verlag 1964.
3 Zob. A. C. Clarke, Im huchsten Grade phantastlsch (Fantastyczne w najwyższym stopniu), Dusseldorf 1964.
4 W sprawie innych kultur planetarnych i przyszłych możliwości jednoczenia się przez łączność radiową zob.: F.
Hoyle, Of men and galaxies (O ludziach i galaktykach), Washington Press 1964. Rozważania nad niezbędnymi
cechami mlędzygwiazdowych przekazów radiowych i założeniami poszukiwań kontaktów międzyplanetarnych zob.:
Meyers Handbuch ttber das Weltall, wyd. IV, Mannheim 1967. Poniżej przykład przekazu, jaki któregoś dnia
moglibyśmy odebrać z planety obcego układu słonecznego, przy założeniu, że prawidła logicznego myślenia
abstrakcyjnego są jednakowe w całym Kosmosie:
111100001010010000110010000000100000101001000001100101100111100000110000110100000000100001000
010000100010101000010000000000000000000100010000000000101100000000000000000001000111011010110
101000000001010010000110010000111010101010000000001010101010000000001110101010111010110000000
010000000000000000010000000000000100010011111100000111010000010110000011100000001000000000100
000001000000011111000000101100010111010000000110010111110101111100010011111001000000000001111
1000000101100011111110000010000011000001100001000011000000011000101001000111100101111
Komputerowa analiza wykaże natychmiast, że następowanie po sobie łącznie 551 impulsów i braku impulsów nie
jest przypadkowe i że musi tu w grę wchodzić jakiś przekaz zawierający informację. Ale jak należy wiadomość
odszyfrować? Pierwszy krok polega na ustaleniu, że 551 jest wynikiem mnożenia liczb pierwszych: 19 i 29. Wtedy – i
tylko wtedy – można znaki uszeregować w prostokącie bez reszty, gdy się je napisze Jedne pod drugimi (w formacie,
którego podstawą jest bok krótszy) w 29 wierszach, z których każdy zawiera 19 liczb {zob. s. 440). Jeżeli teraz
zastąpimy każdą "l" czarnym kamykiem mozaikowym, a dla każdego "0" pozostawimy przerwę, otrzymamy obraz
pokazany na s. 441, który zawiera zadziwiająco wiele informacji:
Postać na dole obrazu przedstawia najwyraźniej nadawcę, przy czym dowiadujemy się, że on również jest
prymatem. Na lewej krawędzi obrazu od góry – Słońce, ku dołowi – 9 planet, układ słoneczny nadawcy, po stronie
prawej, obok pierwszych pięciu planet – liczby 1 do 5 w zapisie binarnym. Obok czwartej planety widnieje ponadto
(wypełniając kartę aż do krawędzi prawej) przedstawiona w zapisie binarnym liczba 7 miliardów powiązana z
obrazem nadawcy ukośnie przebiegającą linią; taka jest liczba ludności na tej jego planecie ojczystej. Wiadomość,
że cywilizacja jego zna loty kosmiczne, wynika z tego, że obok drugiej i trzeciej planety obcego układu pojawiają się
liczby 11 i 3000, które należy interpretować jako informację o istnieniu małych kolonii czy też stacji obserwacyjnych
na tych ciałach niebieskich. Po prawej stronie u góry symbole atomów węgla i tlenu: są to więc również w ojczyźnie
autora wiadomości najważniejsze pierwiastki (od których zależy przemiana materii?). Wreszcie po prawej stronie
"obrazu człowieczka" jeszcze dwa znaki w kształcie litery T, sięgające dokładnie od głowy do nóg nadawcy po obu
stronach liczby 31 (znowu w zapisie binarnym). Nadawca jest więc – tak należy odczytać tę informację – 31 razy
większy od "czegoś". O jaką tu może chodzić jednostkę? Jedyną wielkością identyczną dla nadawcy i odbiorcy jest
długość fal, na jakiej wiadomość została wypromieniowana i odebrana. Obca istota jest więc najprawdopodobniej 31
razy większa od użytej długości fal. Takiego "przekazu" do tej pory nikt jeszcze nie wysłał ani nie odebrał. Chodzi
tylko o pewien "model" zaprojektowany przez amerykańskiego naukowca Franka D. Drake'a w celu wykazania i
przebadania możliwości porozumienia się na drodze radiowej z partnerem, od którego nie można oczekiwać żadnej
wspólnej właściwości poza zdolnością do logicznego myślenia. Istnieje zresztą sprawdzian dla tego modelu: zespół
naukowców, którym przedłożono do rozwiązania ową informację po prostu jako ciąg liczb, bez żadnych dodatkowych
wyjaśnień – rozgryzł ten orzech w ciągu dziesięciu godzin.

You might also like