Professional Documents
Culture Documents
Wstęp
Erich von Däniken urodził się w 1935 r. w Zofingen (Szwajcaria). W roku 1968 wydał swoją
pierwszą książkę "Wspomnienia z przyszłości", która od razu stała się światowym
bestsellerem. Po niej opublikował jeszcze dwadzieścia tytułów. Książki Ericha von Dänikena
zostały przełożone na 28 języków, a ich ogólny nakład przekroczył 51 milionów egzemplarzy.
Od ponad 20 lat Erich von Däniken jeździ po świecie z wykładami. Za swoje prace
uhonorowany został w różnych krajach licznymi wyróżnieniami. W "Świecie Książki"
ukazały się m.in.: Ślady istot pozaziemskich; Szok po przybyciu bogów; Śladami
Wszechmogących; Z powrotem do gwiazd. "Dzień Sądu Ostatecznego trwa od dawna" to
wędrówka przez różne obszary kulturowe w poszukiwaniu śladów i sygnałów minionego
kontaktu z pozaziemskimi cywilizacjami. Erich von Däniken interpretuje teksty zaczerpnięte
z Biblii, staro żydowskie legendy i sagi, relacje dawnych dziejopisarzy oraz przekazy
hinduskie, babilońskie i perskie. Przytacza "niewiarygodne" opisy dziwnych mieszańców i
gigantów, relacje o synach bożych parzących się ze zwykłymi kobietami, o podróżach
Abrahama i proroka Henocha do miejsc leżących poza orbitą ziemską. Podąża też tropem
dziwnego faktu, że ludzie najróżniejszych religii i kręgów kulturowych wiążą ideę zbawienia
z powrotem na Ziemię przedstawiciela wyżej rozwiniętych istot, które kiedyś -
niewykluczone - odwiedziły naszą planetę. Być może, powszechna idea Mesjasza jest
pochodną złożonego dawno temu w różnych częściach świata przyrzeczenia: "Powrócimy!"
Kamień Świętego Berlitza W opactwie Świętego Berlitza nowicjuszami zostawały już dzieci
w wieku piętnastu lat. W tym roku ośmiu chłopców i dziesięć dziewczynek miało przejść
inicjację. Opat z troską mówił o "niżu demograficznym". Większość chłopców i dziewcząt
dorastała w opactwie, ich rodzice pracowali na ziemi św. Berlitza. Byli tu nie tylko bracia
zakonni i siostry zakonne, ale także zbieracze jagód, myśliwi, wszelkiego rodzaju
rzemieślnicy oraz akuszerki i opiekunowie zdrowia. Wszystkich ich łączył wspaniały
obowiązek płodzenia możliwie największej liczby dzieci i wychowywania ich na mocne
istoty. Od czasu Wielkiego Zniszczenia w całej okolicy były tylko nieliczne grupy ludzi i opat
przypuszczał nawet, że ich przodkowie mogli być jedynymi, którzy przeżyli Wielkie
Zniszczenie. Nikt, nawet wielce uczony opat i jego Rada Wiadomości nie Wiedzieli, co się
wówczas stało. Niektórzy przypuszczali, że przodkowie rozporządzali jakąś straszliwą bronią
i zniszczyli się nawzajem. Lecz pogląd ten nie znalazł w Radzie Wiadomości większego
uznania. Trudno było sobie bowiem wyobrazić tak straszliwą broń. Ponadto jeden z
dogmatów mówił, że ludzie w zamierzchłych czasach byli szczęśliwi i żyli w świecie
dobrobytu. Dlaczego zatem mieliby prowadzić ze sobą wojny? Było to nielogiczne i
wyglądało na pozbawione sensu. Dlatego w Radzie Wiadomości roztrząsano możliwość, że to
jakaś zagadkowa infekcja pochłonęła całą ludzkość. Ale i tę teorię zarzucono, ponieważ
przeczyła ona przekazom pozostawionym przez pierwsze pokolenie ojców po Wielkim
Zniszczeniu. Trzej Praojcowie i cztery Pramatki opowiadały swoim dzieciom po Wielkim
Zniszczeniu, że katastrofa spadła na ludzkość pewnego spokojnego wieczora. Przekazy te
były niepodważalne. Znajdowały się w świętej "Księdze Patriarchów", spisanej przez Synów
Praojców. Każde dziecko w opactwie św. Berlitza zna Pieśń o Zagładzie. Co roku opat
intonował ją podczas smutnej Nocy Pamięci. Był to jedyny przekaz spisany osobiście przez
2
jednego z Praojców. Brzmiał tak: "Ja, Erich Skaja, urodzony 12 lipca 1984 r. w Bazylei nad
Renem, byłem z żoną oraz moimi przyjaciółmi, Ulrichem Dopatką i Johannesem Fiebagiem,
jak też z ich małżonkami i córką Sylwią, na wycieczce górskiej w Berner Oberland. Ponieważ
było już po godzinie 6 wieczorem, skróciliśmy sobie zejście ze szczytu o nazwie Jungfrau,
korzystając z tunelu kolejki górskiej. Z powodu prac remontowych na szczycie o tej godzinie
nie zjeżdżała już w dolinę żadna kolejka. Nagle zakołysała się ziemia i na tory z hukiem
spadły kawałki granitowej powały. Bardzo się przeraziliśmy, a Johannes, który był geologiem,
pociągnął nas wszystkich do skalnej niszy. Już myśleliśmy, że koszmar minął, kiedy
usłyszeliśmy narastający huk. Ziemia pod naszymi nogami zdawała się pływać, rozległy się
straszliwe grzmoty, jakich nie słyszeliśmy w czasie żadnej burzy. Trzydzieści metrów przed
nami zawaliła się ściana tunelu. Potem wszystko ucichło. Johannes stwierdził, że albo
uaktywnił się jakiś wulkan, co w tej okolicy było raczej nieprawdopodobne, albo mamy do
czynienia z trzęsieniem ziemi. Musieliśmy wspinać się do górnego wylotu tunelu. Kiedy
byliśmy o kilka metrów od wylotu, usłyszeliśmy hałas. Nie znajduję słów na opisanie
rozszalałej natury. Najpierw wicher gnał śnieg i okruchy lodu, potem zaczęły przelatywać
drzewa, skały i całe dachy hoteli z doliny. Rozbrzmiewały trzaski i huki, jakich żaden
człowiek przed nami nie słyszał. Powietrze wypełniało wycie i szum wichru, wszystko
fruwało, wyrzucane na tysiąc i więcej metrów w górę. Ziemia dygotała; huczał rozszalały
żywioł. Granitowe skały zderzały się ze sobą jak tekturowe zabawki. Tylko dlatego, że
znajdowaliśmy się w tunelu, rozszalały wicher nie wyrządził nam żadnej szkody. Chwała
niech będzie Bogu Najwyższemu! Wicher szalał przez trzydzieści siedem godzin bez przerwy.
Opadliśmy z sił i leżeliśmy apatycznie w naszej niszy przytuleni do siebie i objęci ramionami.
Pragnęliśmy, aby skały nad naszymi głowami zawaliły się, ucinając wreszcie ten koszmar.
Nikt nie jest w stanie pojąć, co przecierpieliśmy. Potem przyszła kolej na wodę. Pośród
zawodzenia i wycia wichrów usłyszeliśmy szum i dudnienie. Zupełnie jakby wystąpił z
brzegów niezmierzony ocean. Gigantyczne fontanny wody pieniły się i bulgotały, z sykiem
rozbryzgując się o skały. Jak podczas morskiego sztormu piętrzyły się kolejne ściany wody i
łamiąc się spadały w dolinę, tworząc gigantyczne wiry wciągające w otchłań wszystko, co
napotkały na swej drodze. Zdawało się, że wszystkie wody z całej Ziemi spływały w to jedno
miejsce. Nie pragnęliśmy już niczego innego tylko śmierci, a z piersi wyrywał nam się krzyk
przerażenia. Przez osiem godzin szalał wodny żywioł, potem wicher osłabł i z wolna
powróciła cisza. Ogłuszeni torturą, oniemiali z bólu, patrzyliśmy sobie w oczy. Wreszcie
Johannes podczołgał się na czworakach do niewielkiego otworu, jaki pozostał u wylotu
tunelu. Usłyszałem jego rozpaczliwy szloch i z olbrzymim trudem przedarłem się do niego.
Widok, jaki ujrzałem, odebrał mi mowę. Rozpacz rozdzierała mi serce. Potem wybuchnąłem
gorzkim płaczem. Naszego świata już nie było. Szczyty wszystkich gór były ścięte jakby
gigantycznym pilnikiem. Nigdzie nie było widać śniegu ani lodu. Zniknęła też wszelka zieleń.
W mdłym brunatnym świetle połyskiwały mokre nagie ściany. Nie widać było słońca, a w
dolinie, gdzie znajdowała się wypoczynkowa miejscowość Grindenwald, kołysały się wody
jeziora. Stało się to w roku 2016 wg chrześcijańskiej rachuby czasu. Nie wiemy, czy jako
jedyni przeżyliśmy Wielkie Zniszczenie. Nie wiemy też, co się wydarzyło. Niech Bóg
Wszechmogący ma nas w swojej opiece!" `ty * * * `ty Ośmiu chłopców i dziesięć dziewcząt z
nabożnym szacunkiem wysłuchało Pieśni o Zagładzie, którą odśpiewał swym donośnym i
mocnym głosem opat Ulrich Iii. Po krótkiej chwili, przeznaczonej na refleksję, przemówił do
nowicjuszy w te słowa: - A teraz wejdźcie do Sali Pamięci. Przyjrzyjcie się z nabożnością
relikwiom Praojców. Zostaliście wybrani, aby z waszymi braćmi i siostrami czcić i rozumieć
te relikwie. W nastroju oczekiwania młodzi nowicjusze weszli do długiego drewnianego
budynku, który dotychczas widywali tylko z zewnątrz. Zakonnice zapaliły woskowe świece i
relikwie Praojców rozbłysły w migotliwym blasku. Były tam buty świętego Ericha Skai,
Ulricha Dopatki i Johannesa Fiebaga. Butów ich żon nie było. Buty zrobione były z dziwnego
3
materiału, który wprawdzie w dotyku przypominał skórę, ale nią nie był. Nawet członkowie
Rady Wiadomości nie potrafili wyjaśnić, co to takiego. Jeden z zakonników cierpliwie
tłumaczył, że być może w pradawnych czasach istniały na Ziemi zwierzęta, które miały takie
właśnie futra, ale zginęły w czasie Wielkiego Zniszczenia. Siedemnastoletni Christian,
najstarszy z nowicjuszy, niepewnie uniósł rękę: - Czcigodny bracie, co oznaczają te znaki na
butach świętego Johannesa? - zapytał nieśmiało. Zakonnik odpowiedział z dobrotliwym
uśmiechem: - Wszystko, co zdołaliśmy odcyfrować, to trzy pierwsze początkowe litery REE i
stojącą na końcu literę K. Nie zdołaliśmy ustalić znaczenia tych znaków. Raz jeszcze
Christian uniósł dłoń w górę. - Czcigodny bracie, czyżby w pradawnych czasach żyły
zwierzęta, na których futrach rosły takie znaki? - Inteligentny z ciebie młodzian - odparł lekko
zniecierpliwiony zakonnik. - Za sprawą Boga Wszechmogącego możliwe jest wszystko. W
jednej z nisz pogrążonego w półmroku pomieszczenia znajdowały się mieszki Praojców,
kryjące potrzebne do przeżycia przedmioty. Zakonnik cierpliwie objaśniał, że w świętej
Księdze Patriarchów mieszki te noszą nazwę "plecak". Jak dotąd nie udało się ustalić
znaczenia tego słowa. Jedna z hipotez mówi, że być może chodzi tu o niedokładnie zapisane
słowo "placek", ponieważ po opróżnieniu mieszki Praojców stają się płaskie jak placek. I
znów nowicjusze stanęli przed zagadką, ponieważ mieszki wykonane były z wielobarwnego
płótna, które nie było płótnem. Podobnie jak buty świętego Johannesa, mieszki były miękkie i
elastyczne, a jednak przez 236 lat, jakie upłynęły od Wielkiego Zniszczenia, nie doznały
żadnego uszczerbku. Nowicjusze radośnie wychwalali wszechmocnego Boga - albowiem żyli
w cudownym świecie, w którym wiele jeszcze było do rozszyfrowania. Dotyczyło to na
przykład błyszczącej liny, którą znaleziono w mieszku świętego Ulricha Dopatki. Nikt nie
znał tajemniczego elastycznego, a przecież niezwykle mocnego materiału, z jakiego ją
wykonano. W świętej Księdze Patriarchów napisano, że materiał ten nazywa się "nylon", co
było przypuszczalnie jakimś pojęciem z pradawnych czasów, którego nie rozumieli nawet
nader uczeni bracia z Rady Wiadomości. Niezwykłe uczucie owładnęło nowicjuszy, kiedy
brat zakonny pokazał im skrawek "papieru pakowego". Był on tak samo błyszczący i brązowy
jak ten, na którym święty Erich Skaja nagryzmolił swoją Pieśń o Zagładzie. Jakże musieli
cierpieć owi podziwu godni święci Praojcowie! Jakimiż to cudownymi wiadomościami i
materiałami musiano dysponować w pradawnych czasach! Pierwsze spotkanie z relikwiami
trwało godzinę. Nowicjusze ujrzeli nieznane narzędzia, tajemnicze pałeczki do pisania i
przedmioty, które w świętej Księdze Patriarchów nazywano "zegarkami", m.in. częściowo
przezroczysty "zegarek" z jedną wskazówką, która zawsze wskazywała miejsce zachodu
Słońca. Zademonstrował to brat zakonny: obojętnie, w którą stronę się odwrócił, trzymając
ten "zegarek" w ręku, wskazówka natychmiast zwracała się w kierunku zachodu Słońca.
Uroczystość inicjacji zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Nowicjusze nie mogli się już
doczekać chwili, kiedy wolno im będzie po raz pierwszy spojrzeć na Kamień Świętego
Berlitza. Przy wtórze coraz głośniejszego śpiewu zakonników i zakonnic wkroczyli do
Najświętszego. We wszystkich niszach i na wszystkich występach ścian płonęły lampki
oliwne, powietrze było przesycone ciężkim aromatem żywicy jodłowej. W powale widniał
okrągły otwór. Słup słonecznego blasku rozświetlał ołtarz. A na nim, na niewielkiej
podstawce, spoczywał Kamień Świętego Berlitza - największy skarb opactwa. Opat Ulrich Iii
wzniósł modły dziękczynne. Wszyscy obecni słuchali ich z przejęciem, pochyliwszy głowy.
Uroczysta część obrzędu inicjacji zakończyła się słowami: "Święty Berlitzu, dziękujemy Ci
za ten dar niebios!" Nowicjusze stłoczyli się teraz wokół opata. Ten ostrożnie uniósł Kamień
Świętego Berlitza z podstawki i z wyrazem najwyższego szczęścia na twarzy pokazał go
nowicjuszom. Kamień był mniej więcej wielkości dłoni opata. Był czarny i miał mnóstwo
małych guziczków, na których - przybliżywszy twarz - dostrzec można było pojedyncze
litery. W górnej części Kamienia była wąska szpara o matowoszarym tle. Tuż obok rzucał się
w oczy wyraźny napis BERLITZ, a pod nim - nieco mniejszymi literami - Interpreter 2.
4
Naciskając jednym palcem odpowiednie guziczki, opat Ulrich Iii wystukał słowo "miłość". W
tym samym momencie na szarym tle pojawiły się litery m-i-ł-o-ś-ć. Było to tak niesamowite,
że nowicjusze niemal bali się oddychać. Następnie opat nacisnął inny guzik i oto dokładnie
pod literami m-i-ł-o-ś-ć, niby pisane niewidzialną ręką, pojawiły się litery l-o-v-e. - Halleluja!
- zakrzyknął opat, wznosząc oczy ku słonecznemu blaskowi padającemu z otworu w powale. -
Halleluja! - zawtórowali chórem nowicjusze, zakonnicy i zakonnice. - Moc kamienia trwa
nadal! Niech będzie pochwalony święty Berlitz i jego nieustająca moc! I znów opat Ulrich Iii
zaczął naciskać guziczki. Tym razem pojawiło się słowo ś-w-i-ę-t-y, a zaraz potem h-o-l-y. -
Halleluja! - zakrzyknął opat ku niebu. - Halleluja! - odpowiedział echem zebrany tłum. Coraz
szybciej opat wystukiwał na Kamieniu Świętego Berlitza nowe słowa, i za każdym razem
pojawiały się pod nimi słowa złożone z innych liter. Był to prawdziwy cud - niepojęty dla
ludzkiego rozumu. Nowicjusze spoglądali na siebie okrągłymi ze zdumienia oczami. Zdawali
sobie sprawę, że są świadkami niesłychanego cudu. Zaiste podniosły to był moment. Wreszcie
opat oderwał się od Kamienia Świętego Berlitza i troskliwie umieścił go z powrotem na
podstawce. Z poważnym i uduchowionym wyrazem twarzy zwrócił się do nowicjuszy w te
słowa: - Kamień Świętego Berlitza to kamień tłumaczący słowa. Dzięki niemu można
zamienić mowę świętych Praojców na inne języki używane w pradawnych czasach. Kamień
jest święty, ponieważ zawiera w sobie wieczną moc Słońca. Trzy godziny słonecznego światła
wystarczą, aby kamień mówił przez dwanaście godzin. Nigdy jeszcze nie zawiódł Rady
Wiadomości. Pomógł nam zrozumieć świętą Księgę Patriarchów i pomaga odcyfrować inne
pisma z czasów sprzed Wielkiego Zniszczenia, których strzępy wciąż znajdujemy. Tym razem
to Walentyn, drugi pod względem starszeństwa nowicjusz, zgłosił się z nieśmiałym pytaniem:
- Czcigodny ojcze Ulrichu, a skąd pochodzi Kamień Świętego Berlitza? - Bystry z ciebie
chłopak - pochwalił go opat Ulrich Iii. - Otóż trzeba ci wiedzieć, że Kamień Świętego Berlitza
został znaleziony przez świętego Praojca Ulricha Dopatkę. W Księdze Patriarchów napisano,
w jaki sposób to się stało. Było to w dwa lata, jedenaście miesięcy i dziewięć dni po Wielkim
Zniszczeniu. Święty Ulrich Dopatka wspiął się na szczątki góry, którą nazywano Jungfrau.
Kilkaset metrów poniżej szczytu, który w Noc Zniszczenia przestał istnieć, były ruiny. W
Księdze Patriarchów w rozdziale 16, werset 38, znajduje się nawet stwierdzenie, że były to
ruiny stacji naukowej, która niegdyś istniała pod szczytem. Opat kilkakrotnie sapnął głośno, a
potem kontynuował: - Wiedz, drogi chłopcze, że święty Ulrich Dopatka wspiął się na ową
górę, którą nazywano Jungfrau, w nadziei, iż w owych ruinach uda mu się znaleźć coś
przydatnego. Być może jednak to duch świętego Berlitza przywiódł go w tamto miejsce
właśnie po to, aby znalazł Kamień Świętego Berlitza. Kręte i niezbadane są ścieżki
Opatrzności! Jutro rozpoczniecie czytanie świętej Księgi Patriarchów. Przez najbliższe lata
wiele się nauczycie. Bądźcie ochoczy i pokorni. Głoście chwałę Boga Wszechmocnego i
świętych Praojców! Każdy rozdział Księgi Patriarchów rozpoczynał się od słów: "Ojciec
opowiadał mi..." Pierwotny tekst Księgi został spisany przez synów Praojców - a więc przez
Patriarchów - i liczył łącznie 612 stronic. Z oryginalnych tekstów zachowała się zaledwie
jedna czwarta. Pismo w nich było ledwie czytelne, tak bardzo wszystko pożółkło i się
zabrudziło. Dzięki Bogu siostry i bracia zakonni zawczasu przystąpili do sporządzania kopii.
Wyjątek stanowiło pierwszych osiem stron, które spisał jeszcze święty Erich Skaja na owym
"papierze pakowym", który Praojcowie musieli mieć ze sobą w mieszkach zawierających
rzeczy niezbędne do przeżycia. Stronice były zapisane obustronnie rzadką czarną farbą, której
składu nikt nie potrafił odgadnąć. Nosiły daty według chrześcijańskiej rachuby czasu.
Następnie przez wiele lat niczego nie spisywano, aż pojawiły się pierwsze dokumenty
sporządzone na zwierzęcej skórze. Autorami byli Patriarchowie, czyli synowie i wnukowie
Praojców. Wprowadzili oni nową rachubę czasu i liczyli lata od chwili Wielkiego
Zniszczenia. Starannie i równiutko pisane czerwone litery błyszczały na ciemnożółtych
skórach, przy czym niejednokrotnie było tak, że kilka skór połączono ze sobą sznurkami z
5
ptaki dwieście razy większe od tego ptaka" lecz "|istnieć będą ptaki dwieście razy większe od
tego ptaka". Rozumiecie, nowicjusze? Wszyscy milczeli. Markus i Christian spojrzeli na
siebie znacząco. Nie zgadzali się z tym dogmatem. W wyobraźni Christian widział już wielkie
ptaki z mocnych drewnianych bali, na których siedzieli ludzie, machając do tych, którzy
zostali w dole. `ty * * * `ty Z miesiąca na miesiąc studia nad tekstami stawały się coraz
trudniejsze. Wynikało to nie tylko stąd, że wiele z oryginalnych źródeł było nieczytelnych,
wobec czego nie mogły też istnieć ich znakomite kopie. Już nawet w pierwopisach brakowało
wielu fragmentów, w stronicach były dziury, tak że kontekst stawał się niejasny. Szczególne
zamieszanie budziły niekompletne pisma pierwszego pokolenia, jak na przykład Rozdział 3,
w którym była mowa o przyczynach Wielkiego Zniszczenia: "werset 1 : Ojciec opowiadał mi,
że jego przyjaciel Johannes, geolog, domniemywał uderzenie w Ziemię wielkiego meteorytu.
werset 2 : Zagrożenie trafieniem meteorytu czy wręcz komety, statystycznie rzecz biorąc,
istniało podobno raz na dziesięć tysięcy lat. werset 3 : Impet uderzenia [fragm. nieczyt.]
dwudziestokrotnie moc bomby z Hiroszimy. werset 4 : [brak początku w oryginale] asteroidy
Geographos, Adonis, Hermes, Apollo oraz Ikar przecinają orbitę okołosłoneczną Ziemi.
werset 5 : [brak początku w oryginale] przesunięcie biegunów, co spowodowało zmianę
nachylenia osi Ziemi. werset 6 : Biegun północny znajduje się teraz w punkcie zachodu
Słońca [fragm. nieczytelny]. werset 7 : Dawne góry podwodne powinny być teraz nad
powierzchnią [reszty brak]". Już werset 1 nastręczał trudności. Słowo "geolog" zawsze
występowało w połączeniu ze świętym Johannesem Fiebagiem: Nigdzie jednak nie było
wyjaśnienia, co też to słowo znaczy. Kamień Świętego Berlitza podawał geology - ale co
znaczyło to słowo? Następnie zupełnie niezrozumiałe słowo "meteoryt". Kamień Świętego
Berlitza nie podawał żadnego innego znaczenia, podobnie w przypadku sześcioliterowego
słowa "kometa", z wersetu 2, dla którego znał tylko określenie comet. Zupełnie bezradni byli
czcigodni członkowie Rady Wiadomości wobec określenia "bomba z Hiroszimy".
Rozkładano je na wszelkie możliwe sposoby, a jednak nie udało się w nim odkryć wyraźnego
sensu. W języku oryginału określenie to stanowiło jeden wyraz i było zapisane jako
"Hiroshimabombe". "Hir" można było zinterpretować jako "teraz" albo "tutaj", jeśliby zaś w
słowie "Hiro" "i" odczytać jako "e" to powstawała forma "hero", która wedle Kamienia
Świętego Berlitza znaczyła tyle, co "bohater". Jako odpowiednik członu "bombe" Kamień
Świętego Berlitza podawał bomb, a to znaczyło "coś zrzuconego" i "wybuchającego".
Środkowa część oryginalnego słowa "Hiroshimabombe" była już zupełnie nie do
rozszyfrowania, jakkolwiek niektórzy członkowie Rady twierdzili, że być może chodzi tu o
pewien odległy kraj z dawnych czasów, którego nazwa w pisowni "China" ("shima") pojawia
się w innym miejscu tekstu. Cóż zatem mogło znaczyć słowo "Hiroshimabombe"?
Najprawdopodobniej było to "coś zrzuconego przez bohatera z Chin" albo też "wybuchający
tutaj (lub teraz) bohater z Chin". Interpretację tę negowali inni członkowie Rady, ponieważ
wiadomo było, że Wielkie Zniszczenie przeżyło tylko trzech Praojców i cztery Pramatki.
Skąd zatem miałby się wziąć "bohater z Chin"? Podobnie chaotyczne były próby interpretacji
Rozdziału 4, w którym pierwszy syn świętego Ulricha Dopatki przekazywał: "werset 1 :
Ojciec opowiadał mi, że w owych dniach bardzo głodowali, aż wreszcie dostrzegli, iż wody
są pełne ryb. werset 2 : Przez pierwsze miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi się jakiś
samolot. werset 3 : Ale żaden samolot nie przybył, zjawiło się za to UFO. werset 4 : Wszyscy,
zarówno kobiety jak i mężczyźni, mieli możliwość długo i spokojnie mu się przyglądać.
werset 5 : Podobno UFO kilkakrotnie łagodnie muskało skały w dole, na brzegu. werset 6 : W
kilka miesięcy później cały brzeg wokół wody zazielenił się. werset 7 : Pośród kwiatów
znaleźli wiele znanych sobie roślin uprawnych, między innymi ziemniaki, kukurydzę, żyto i
w ogóle wszystko, czego potrzeba człowiekowi jako pożywienia. werset 8 : Wszyscy byli
bardzo szczęśliwi i wdzięczni, lecz istoty pozaziemskie nie pokazywały się przez całe lata, aż
do chwili, kiedy przybyły odwiedzić Ericha Skaję." Czcigodni członkowie Rady Wiadomości
7
nadali temu rozdziałowi świętej Księgi Patriarchów nazwę Pieśń Nadziei. Werset 1 był jasny,
lecz już werset 2 zawierał niezrozumiałe słowo "samolot" (w języku oryginału: "Flugzeug").
Kamień Świętego Berlitza podawał jako odpowiednik airplane, a z porównania trzech
fragmentów tekstu wiadomo było, że air oznacza powietrze. Co jednak mogło znaczyć plane?
Kamień Świętego Berlitza tłumaczył plane jako "płaski". Czyżby zatem słowo "samolot"
znaczyło "płaskie powietrze" lub "powietrzną płaskość"? Z kolei słowo "zeug" Kamień
Świętego Berlitza tłumaczył jako steff. Czysta rozpacz. Żadna z kombinacji nie wykazywała
jakiegokolwiek sensu: "Flugstuff", "Luftstuff', "Luftflach", "Flachzeug", "Luftzeug". Nic
zatem dziwnego, że jeden z najstarszych członków Rady Wiadomości stwierdził, że słowo to
niewątpliwie musi zawierać drobny błąd w pisowni. Otóż syn świętego Ulricha Dopatki
napisał po prostu o jedno "e" za dużo. Słowo to powinno brzmieć nie "Flugzeug" lecz
"Flugzug", co może oznaczać tylko i wyłącznie "podmuch powietrza", ponieważ werset z
mówi w końcu jasno i wyraźnie: "Przez pierwsze miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi
się jakiś |podmuch powietrza". Jak dowodził zasłużony członek Rady, po Wielkim
Zniszczeniu powietrze było nieruchome, panowało gorąco i duchota. Dlatego Praojcowie
mieli nadzieję, że pojawi się jakiś podmuch. Ta przekonująca argumentacja wywarła duże
wrażenie na wielu członkach Rady. Mimo wszystko jednak trudności w interpretacji
Rozdziału 4 okazały się nie do przezwyciężenia. Co mieli na myśli Patriarchowie pisząc o
UFO Musiało to być coś, co wszyscy świadkowie mogli długo i w spokoju oglądać. UFO to
miało coś wspólnego z roślinami uprawnymi, które w kilka miesięcy później zakiełkowały na
brzegach. Trzeba było doszukać się jakiegoś związku UFO z Wszechmogącym Bogiem, bo
przecież w czasie Wielkiego Zniszczenia wszystkie rośliny uprawne uległy zagładzie; a teraz
dzięki UFO znów się pojawiły. Jak to możliwe? Z pewnością chodziło tutaj o bezgranicznie
dobrego Boga, który nie chciał dopuścić, aby udręczeni Praojcowie i Pramatki umarli z głodu.
Dlatego wszyscy - jak podano w wersecie 8 - byli bardzo szczęśliwi i wdzięczni. W tym
samym jednak wersecie 8 pojawiało się określenie "istoty pozaziemskie", które to istoty miały
w późniejszym czasie odwiedzić Ericha Skaję. Członkowie Rady Wiadomości znali słowo
"ziemski". Oznaczało ono coś przynależnego do Ziemi. Tak więc "pozaziemski" niewątpliwie
musiało oznaczać coś, co absolutnie nie było z Ziemią związane i w dodatku przybywało
"spoza" niej. A to mogło oznaczać tylko i wyłącznie samego Boga Wszechmogącego lub
jakiegoś jego wysłannika. Co do tego Rada nie miała najmniejszych wątpliwości.
Wszechmocny Bóg musiał wybrać świętego Ericha Skaję jako tego, do którego przybył jeden
lub kilku boskich posłańców. Zdanie wersetu 8 nie pozostawia żadnych innych możliwości
interpretacji: "[...] lecz istoty pozaziemskie nie pokazywały się przez całe lata, aż do
momentu, kiedy przybyły odwiedzić Ericha Skaję". Oczywiście, z góry było wiadomo, że
niezwykle wrażliwi i inteligentni bracia zakonni będą szukać wyjaśnienia sensu tego
zdarzenia. Odpowiedź przyszła niby objawienie. Wszechmocny Bóg dopuścił do tego, by cały
świat uległ zagładzie. A więc Wielkie Zniszczenie musiało być karą, jaką Pan spuścił na
rodzaj ludzki - oczyszczeniem Ziemi. Ponieważ jednak wszechmocny Bóg w swej
nieskończonej dobroci nie chciał ostatecznego zniszczenia całego rodu ludzkiego, wybrał
kilkoro czystych ludzi; od których miał się zacząć nowy ród. Pogląd ten tym bardziej zyskał
na znaczeniu, gdy przenikliwym myślicielom udało się właściwie zinterpretować imię i
nazwisko Erich Skaja. Kamień Świętego Berlitza podał jako odpowiednik układu liter "sky"
pojęcie "niebo". Tym samym odszyfrowano nazwisko Skaja jako "ten, który pochodzi z
nieba". Natomiast imię "Erich" dawało się rozłożyć na składowe "er" oraz "ich". "Er" to w
języku oryginału zaimek osobowy "on", natomiast "ich", czyli "ja", z pewnością oznaczało
pierwiastek boski. Tak więc imię "Er-Ich" oznacza ni mniej, ni więcej tylko to, że "on" jest
równy "ja" czy też inaczej: "Ja jestem w Nim". Logika nakazywała przyjąć; że imię i
nazwisko tego Praojca zawiera w sobie przesłanie następującej treści: "Ja jestem w Nim i
przybywam z Nieba (sky)." Brat Johannes, potomek świętego Johannesa Fiebaga, który był
8
rzekomych "tekstach pierwotnych" ani jednej stronicy, na której nie pojawiałyby się
sprzeczności. Z odpisu na odpis zmieniano brzmienie wersetów, dopasowując je odpowiednio
do potrzeb swojego czasu. Jednocześnie w biblijnych "tekstach pierwotnych" wręcz roi się od
tysięcy łatwych do wykazania błędów. Najsłynniejszy z takich "pierwotnych tekstów" Kodeks
Synaicki - powstały podobnie jak Kodeks Watykański w Iv w. po Chr. - został odnaleziony w
1844 r. w klasztorze na Synaju. Zawiera nie mniej niż 16000 (szesnaście tysięcy!) poprawek
sporządzonych przez co najmniej siedmiu korektorów. Niektóre miejsca zmieniano
wielokrotnie, zastępując je ostatecznie zupełnie nowym "tekstem pierwotnym". Profesor dr
Friedrich Delitzsch, specjalista najwyższej rangi, sam znalazł w tym Kodeksie 3000 błędów
kopistów (1 ). Wszystko to staje się zrozumiałe, jeśli uwzględnić, że żaden ze spisujących
Ewangelie nie był współczesnym Jezusa, a żaden z naocznych świadków nie spisywał swoich
relacji na gorąco. Dopiero w roku 70, po zburzeniu Jerozolimy przez rzymskiego cesarza
Tytusa (39-81 po Chr.), ktoś zaczął spisywać dzieje Jezusa i jego uczniów. Ewangelista
Marek, najstarszy autor Nowego Testamentu, spisał swoją relację najwcześniej 40 lat po tym,
jak jego Mistrz umarł na krzyżu. Już Ojcowie Kościoła w pierwszych stuleciach po
Chrystusie zgadzali się przynajmniej co do tego, że "pierwotne teksty" zostały sfałszowane.
Całkiem otwarcie mówili o "dodawaniu, profanowaniu, niszczeniu, poprawianiu, psuciu i
wymazywaniu". Ale to było już dawno temu i czepianie się słów niczego nie zmieni w
obiektywnych faktach. Specjalista z Zurychu, dr Robert Kehl, napisał (2 ): "Niejednokrotnie
zdarzało się, że to samo miejsce przez jednego korektora było |korygowane w takim to a
takim sensie, a zaraz potem przez drugiego w zupełnie przeciwnym, w zależności od tego,
jaki dogmat obowiązywał w danej szkole. Tak czy inaczej, już nawet takie pojedyncze |
korekty, nie mówiąc o tych dokonywanych planowo, prowadziły do powstania całkowitego
chaosu w tekstach." Te twarde słowa może skontrolować każdy, kto ma w domu Biblię. Poprę
to paroma przykładami. Proszę otworzyć Ewangelię Mateusza, Łukasza i Marka. Dwie
pierwsze twierdzą, że Jezus "narodził się w Betlejem" Marek natomiast wymienia miasto
Nazaret. SprzecznośćŃ na sprzeczności Ewangelia świętego Mateusza zaczyna się
wyliczeniem rodowodu Jezusa syna Dawida, syna Abrahama. Ewangelista wylicza pokolenia
aż do Jakuba, który spłodził Józefa. Józef był mężem Marii. Po co nam jednak ten rodowód,
skoro Jezus w żadnym razie nie mógł być spłodzony przez Józefa (narodzenie z dziewicy)?
Mateusz wymienia 42 przodków Jezusa - Łukasz natomiast 76. Nie ma też wśród
Ewangelistów jednomyślności co do ostatnich słów, jakie wypowiedział Jezus na krzyżu.
Według Marka (Mk 15, 34 ) oraz Mateusza (Mt 27, 46 ) zawołał on donośnym głosem: "Boże
mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?" Według Łukasza natomiast (Łk 23, 46 ) słowa te
miały brzmieć: "Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego." U Jana (J 19, 30 ) czytamy:
¬((¦Wykonało się!" I skłoniwszy głowę, oddał ducha." Nawet co do najbardziej
spektakularnego wydarzenia związanego z Jezusem - Wniebowstąpienia - istnieją różne
wersje. Według Mateusza (Mt 28, 16-17 ) Jezus polecił swoim uczniom, by udali się na górę
w Galilei: "A gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili." Nadal? Mateusz
nic nie wspomina o Wniebowstąpieniu. Marek (Mk 16, 19 ) poświęca temu fantastycznemu
wydarzeniu zaledwie jedno zdanie: "Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i
zasiadł po prawicy Boga." Tak po prostu. Łukasz z kolei (Łk 24, 50-51 ) powiada, że Pan
Jezus osobiście wyprowadził uczniów "ku Betanii [...] A kiedy ich błogosławił, rozstał się z
nimi i został uniesiony do nieba." Jan, ulubiony uczeń Jezusa, nic nie wie o żadnym
Wniebowstąpieniu. To tylko kilka przykładów zaczerpniętych z tekstów Biblii dostępnych dla
każdego, przy czym zdania te w każdej Biblii brzmią inaczej, w zależności od przekładu i
dogmatyki danego Kościoła. Jakże byłoby pięknie, gdyby przynajmniej teologowie byli
jednego zdania! Ale nie, oni bez przerwy kłócą się ze sobą, w zależności od poglądów
reprezentowanych przez Kościół każdego z nich. Zwalczają się gwałtownie, raz w gniewie, to
znów w świętym oburzeniu na niezrozumienie dla swoich interpretacji. Dla laika jest wręcz
11
niemożliwe przedrzeć się przez gąszcz sprzeczności i przeinaczeń. Jeśli natomiast idzie o
teologów, to często odnoszę wrażenie, jakby mimo posiadania czerwonego telefonu do
najwyższej instancji nigdy nie mogli się połączyć z właściwym numerem. Skoro już teksty ze
stosunkowo bliskiej epoki - w końcu historię Rzymu znamy dość dobrze - są do tego stopnia
przekręcane i przeinaczane, to jak dopiero musi się mieć rzecz z przekazami liczącymi wiele
tysięcy lat! Do tych starożytnych tekstów - obojętnie z jakiego geograficznego czy religijnego
zakątka pochodzą - serwuje się dodatkowo sałatkę. Człowiek tonie w tysiącach stron
komentarzy, bez wątpienia napisanych i opracowanych przez godnych zaufania i zręcznych w
piórze naukowców. Tyle tylko, że nie ma między nimi zgody. Zwłaszcza między kolejnymi
ich pokoleniami. W obliczu chaosu komentarzy na temat starożytnych przekazów ludzkości
stwierdzam, że tak wychwalana naukowa metoda poszukiwania źródeł, analizy i porównania,
mimo że uprawiana przez niesłychanie sprawne głowy, nie posunęła nas do przodu ani na
krok. Rozmyślania i głębokie refleksje filozoficzne niewątpliwie znakomitych uczonych nie
dały żadnych wiążących odpowiedzi, nie mówiąc już o dostarczeniu dowodu na istnienie
Boga, bogów, aniołów czy niebiańskich zastępów. Literatura egzegetyczna (łac. eksegesis -
objaśniać) zapełnia kilometry półek w bibliotekach. Wszyscy stracili już orientację. Rezultaty
w najlepszym razie odpowiadają dogmatom danej szkoły - i zmieniają się wraz z upływem
czasu. Wczoraj tak, pojutrze zupełnie inaczej. Co zresztą nie ma większego znaczenia,
ponieważ kolejne pokolenia i tak nie wiedzą i nie chcą wiedzieć, jakie było zdanie ich
dziadków. W dialogu "Fajdros" grecki filozof Platon cytuje przekaz przytoczony przez jego
kolegę po fachu, Sokratesa: "Słyszałem tedy, że koło Naukratis w Egipcie mieszkał jeden z
dawnych bogów tamtejszych, któremu i ptak jest poświęcony, nazywany Ibisem. A sam bóg
miał się nazywać Teut. On miał pierwszy wynaleźć liczby i rachunki, geometrię i astronomię,
dalej warcaby i grę w kostki, a oprócz tego litery." Bóg Teut przekazał ówczesnemu
faraonowi pismo ze słowami: "Królu, ta nauka uczyni Egipcjan mądrzejszymi i
sprawniejszymi w pamiętaniu; wynalazek ten jest lekarstwem na pamięć i mądrość." Faraon
widział to inaczej i zaprzeczył słowom Teuta: "Ten wynalazek niepamięć w duszach ludzkich
posieje, bo człowiek [...] zaufa pismu i będzie sobie przypominał wszystko z zewnątrz, ze
znaków obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie samego. Więc to nie lekarstwo
na pamięć, tylko środek na przypominanie sobie." I miał rację. Liczące tysiące lat pisma tylko
przypominają nam o czymś, co być może kiedyś w jakiejś formie miało miejsce. Ale co to
było, nie wiemy. Kto dzisiaj wie, że Pan Bóg - niezależnie od tego, kogo mielibyśmy na myśli
- na długo przed stworzeniem Ziemi stworzył inne światy? Przeczytać o tym można w "Sagen
der Juden von der Urzeit (Legendy Żydów o czasach pradawnych) (5): "Na początku Pan
stworzył tysiąc światów; potem stworzył jeszcze inne światy i wszystkie one były dla niego
niczym. Pan tworzył światy i niszczył je, zasadzał drzewa i wyrywał je, albowiem były
jeszcze skłębione i jedno nastawało na drugie. I nadal tworzył światy i je niszczył, aż stworzył
nasz świat, a wtedy rzekł Pan: Ten mi się podoba, tamte były mi wstrętne." Podarunek z nieba
Czy to człowiek był tym, któremu w toku długotrwałego procesu powstawania inteligencji
przyszło do głowy nabazgrać pierwsze znaki pisma? Ależ oczywiście! Oczywiście? Przekazy
z "czasów pradawnych" podają, że pismo powstało już dwa tysiące lat przed Stworzeniem.
Ponieważ nie było jeszcze wówczas - co zrozumiałe - pergaminowych zwojów i zwierząt, z
których można by zedrzeć skórę, ale też nie było metalu, a z braku drzew także drewnianych
tabliczek, księga pisma istniała w formie świętego szafiru. anioł o imieniu "Raziel, tenże sam,
który siedział nad rzeką wypływającą z Edenu", przekazał tę osobliwą księgę naszemu
prarodzicowi Adamowi. Musiał to być bardzo dziwny egzemplarz, ponieważ zawierał nie
tylko wszystko, co warto było wiedzieć, lecz także przepowiednie przyszłości. Anioł Raziel
zapewniał Adama, że z owej świętej księgi dowiedzieć się może, "co cię czeka aż do dnia
twojej śmierci". Nie tylko Adam miał czerpać z tej cudownej księgi, lecz także jego
potomkowie: "Także spośród twoich dzieci, które przyjdą na świat po tobie, aż do ostatniego
12
pokolenia ten, który posłuży się ową księgą [...], będzie wiedział, co miesiąc po miesiącu się
wydarzy i co zajdzie między dniem a nocą, każda rzecz będzie dla niego wiadoma [...], czy
przyjdzie nieszczęście, czy spadnie głód, czy zboża będzie wiele, czy mało, czy spadną
deszcze, czy też nastanie susza." Czymże jest jakikolwiek leksykon czy encyklopedia wobec
tego rodzaju superksięgi? Autorów tego fenomenalnego dzieła musiały szukać wśród
niebieskich zastępów, kiedy anioł Raziel przekazał bowiem księgę naszemu praojcu Adamowi
i nawet odczytał mu jej fragment, zaszły rzeczy zdumiewające: "I w godzinie, gdy Adam
otrzymał księgę, zapłonął ogień na brzegu rzeki i anioł uniósł się w płomieniu w górę. I
poznał wtedy Adam, że posłaniec był boskim aniołem i że księgę przysłał mu święty Król. I
trzymał ją w świętości i czystości." Wspomina się nawet o szczegółach tego zadziwiającego
dzieła. Dar wyobraźni żyjących gdzieś tam w zamierzchłych czasach pisarczyków jest nie do
przebicia: "A w księdze owej zakopane były wysokie znaki świętej mądrości, i siedemdziesiąt
dwa rodzaje nauk były w niej zawarte, które z kolei dzieliły się na siedemdziesiąt sześć
najwyższych tajemnic. W księdze ukrytych było również tysiąc pięćset kluczy nie
powierzonych świętym Górnego Świata." Praojciec Adam pilnie czytał księgę, tylko bowiem
dzięki temu podarunkowi z nieba w ogóle potrafił nazwać każdą rzecz i każde zwierzę. Kiedy
jednak Adam zgrzeszył, "księga od niego odleciała". Hokus-pokus. Ale nie na długo. Adam
płakał gorzko i wszedł aż po szyję w nurt rzeki. Kiedy jego ciało zamieniło się niemal w
gąbkę, zlitował się Pan. Odkomenderował do Adama archanioła Rafaela, który ponownie
przyniósł mu bogaty w treści szafir. Ludzkości jednak nie na wiele się to zdało. Adam
przekazał czarodziejską księgę w spadku swemu dziesięcioletniemu synkowi Setowi, który
widać musiał być wyjątkowo bystrym chłopaczkiem. Adam poinformował syna nie tylko o
"mocy księgi", lecz także o tym, "na czym polega jej moc i jej cuda. Rozmawiał z nim też o
tym, jak sam postąpił z księgą i że umieścił ją w skalnej szczelinie". Na koniec Set otrzymał
także instrukcję obsługi oraz informację, "jak rozmawia się z księgą". Wolno się było Setowi
zbliżać do księgi wyłącznie z szacunkiem i pokorą. Ponadto nie wolno mu było przedtem jeść
cebuli, czosnku ani innych przypraw, musiał się też gruntownie umyć. Nasz praojciec ze
szczególnym naciskiem wbijał synowi do głowy, by nie zbliżał się do księgi "lekkomyślnie".
Set trzymał się ojcowskich wskazówek, przez całe życie uczył się ze świętego szafiru i
wreszcie zbudował "złotą skrzynię, włożył do niej księgę i ukrył skrzynię w jednej z jaskiń
miasta Henoch". Księga pozostawała tam aż do momentu, kiedy Henochowi "objawiło się we
śnie miejsce, w którym leżała księga Adama". Henoch, najmądrzejszy człowiek swoich
czasów, wyruszył w drogę o świtaniu, udał się do wspomnianej jaskini i czekał. "Uczynił
wszystko tak, aby ludzie mieszkający w tym miejscu niczego nie zauważyli." W jakiś
parapsychologiczny czy inny |gnostycki sposób przekazano mu informację, jak ma się
obchodzić z tajemniczą księgą. I "w godzinie, kiedy jasny stał się dla niego sens księgi, w
jego umyśle rozbłysło światełko". Musiał to być raczej całkiem pokaźny żyrandol, Henoch
bowiem "znał się od tej chwili na porach roku, na planetach i gwiazdach, które każdego
miesiąca oddawały swoje usługi, a także potrafił nazwać każdy obieg i znał anioły, które
oddawały swe usługi". Wspaniale! Wątek o księdze Adama przewijającej się przez pokolenia
nie ogranicza się bynajmniej do dwóch kart w "Legendach o czasach pradawnych". W
różnych miejscach pojawia się on niekiedy fragmentarycznie w formie kontynuacji i
uzupełnień. Cytując, nie dodałem wprawdzie ani słowa od siebie, niemniej jednak starałem
się nanizać te perełki na wspólną nitkę, by powstał z nich cały sznur. Gdzie zniknęła ta
księga? Przy pomocy anioła Rafaela dostała się w ręce Noego. Tym razem to Rafael objaśnił
Noemu, jak obchodzić się z księgą. Nadal była ona "napisana na szafirze" i Noe praojciec
ludzkości po potopie, nauczył się z niej rozumieć wszystkie orbity planet, a także "drogi
ruchu Aldebarana, Oriona i Syriusza". Z księgi dowiedział się Noe "nazw poszczególnych
nieb [...] i jakie są imiona niebiańskich sług". Nie bardzo rozumiem, dlaczego Noe
interesował się drogami ruchu Aldebarana, Oriona i Syriusza, ani też, na co mu były "imiona
13
niebiańskich sług". Po potopie - myślałem sobie zawsze - ci, którzy przeżyli, powinni mieć
raczej zupełnie inne zmartwienia. Aha, i jeszcze coś - Noe włożył księgę "do złotego
relikwiarza i wniósł ją na samym końcu". Do arki, oczywiście. "Także gdy Noe wyszedł z
arki, przez wszystki dni swego żywota trzymał się księgi. W godzinie śmierci przekazał ją
Semowi. Sem przekazał ją Abrahamowi. Abraham przekazał ją Izaakowi, Izaak przekazał ją
Jakubowi, Jakub przekazał ją Lewiemu, Lewi przekazał ją Kehatowi, Kehat przekazał ją
Amramowi, Amram przekazał ją Mojżeszowi, Mojżesz przekazał ją Jozuemu, Jozue
przekazał ją Najstarszym, Najstarsi przekazali ją Prorokom, Prorocy przekazali ją Mędrcom i
tak przechodziła z pokolenia na pokolenie, aż do króla Salomona. Objawiono mu księgę
tajemnic i stał się przez to nader mądry [...] Wznosił budowle i szczęściło mu się we
wszystkim dzięki mądrości świętej księgi [...] Chwała oku, które to widziało, i uchu, które to
słyszało i sercu, które to pojęło i poznało mądrość księgi." Fantastyczną historię księgi Adama
zupełnie spokojnie można by zakwalifikować jako "wymyśloną", gdyby nie kilka
drobiazgów, które muszą zdumiewać. Rozumiem, dlaczego przypisuje się naszemu praojcu-
Adamowi korzystanie z księgi, bo przecież nasz osamotniony przodek skądś musiał
zaczerpnąć wiedzę. Wprawdzie, jeśli się dobrze zastanowić, wcale nie jest do tego konieczna
książka, ponieważ Adam był przecież człowiekiem rozgarniętym i każdego dnia nabywał
nowych doświadczeń, bezustannie się ucząc. Rozumiem też, że kronikarze zadawali sobie
pytanie, gdzie też podziała się ta księga, i w ten sposób wymyślili historię z przekazywaniem
kolejnym potomkom. Kłopot sprawia mi natomiast koncepcja |kamienia szafiru. Ktokolwiek
wymyślił tę historię, mógł sobie wyobrazić jedynie księgi spisywane na papirusie,
pergaminie, tabliczkach glinianych, drewnianych lub łupkowych, czy jeszcze ewentualnie
skórze albo ryte w skale. W jaki jednak sposób wpadł na pomysł szafiru? Koncepcja
encyklopedii na kamieniu szlachetnym zarówno setki, jak i tysiące lat temu musiała być
czymś kompletnie dziwacznym. Natomiast dzisiaj już nie. W epoce komputerów leksykony
mieszczące się w mikroprocesorze są czymś jak najbardziej możliwym. Trwają też prace nad
pomysłem magazynowania informacji w kryształach. Adam miał też prowadzić z ową księgą
na kamieniu szafiru "rozmowę". W jaki sposób? Co też mógł mieć na myśli pierwotny autor
tej historii? I jak wpadł na pomysł takich szczegółów, jak "siedemdziesiąt dwa rodzaje nauk",
jakie miały być zawarte w księdze, "sześćset siedemdziesiąt znaków najwyższych tajemnic"
oraz "tysiąc pięćset kluczy"? Są to bardzo precyzyjne dane, których nie wytrząsa się, ot tak, z
rękawa, nie mówiąc już o przypisywaniu ich aniołowi. Nie ulega wątpliwości, że ludzie przed
tysiącami lat byli znacznie bardziej łatwowierni od nas, ale też znacznie głębiej wierzący.
Niewykluczone, że gotowi byli brać każdą bzdurę za dobrą monetę, ale jednak wiara w
biblijny akt Stworzenia pozostawała niezachwiana. Anioły uważane były za coś
nadludzkiego, były w końcu mieczami i posłańcami Boga Przedwiecznego. Z aniołami nie
było żartów, bano się ich gniewu. Dlaczego zatem jakiś pisarczyk miałby wpaść na pomysł
włączania aniołów do swojej historyjki rodem z science fiction? Bezczelny i kłamliwy
wymysł? Jakby tego było mało, zaraz po popełnieniu przez Adama grzechu angażuje się
archanioła Rafaela, aby przyniósł Adamowi księgę. Nie przeceniam treści owej tajemniczej
księgi, ale jednak zadaję sobie pytanie, dlaczego nieznany autor przywiązuje tak wielką wagę
do pewnych gwiezdnych konstelacji? Co Adamowi i jego potomkom po znajomości dróg
ruchu Aldebarana, Syriusza czy Oriona? Są prostsze metody prowadzenia ziemskiego
kalendarza. Ewa i UFO Anioł Raziel, który przekazał księgę zapisaną na szafirze, w dodatku
"uniósł się w płomieniu w górę", a nastąpiło to po tym, jak "zapłonął ogień na brzegu rzeki".
Wzmianki na temat ognia i latających wozów w czasach Adama znajdujemy także w
apokryficznym "Życiu Adama i Ewy" (6). Zachowana wersja pochodzi wprawdzie z roku 730
po Chr., bazuje jednak na rękopisach o nie ustalonym wieku. "A wtedy Ewa spojrzała w niebo
i ujrzała zbliżający się świetlisty wóz, ciągnięty przez błyszczące orły, których piękności nie
potrafi opisać nikt zrodzony z łona kobiety." Pramatka Ewa jako pierwszy naoczny świadek
14
UFO? Do pojazdu wsiadł ten sam Pan, który stworzył Adama i Ewę i od czasu do czasu
przechadzał się po ogrodzie Eden: "I oto Pan Potężny wstąpił do wozu; cztery wichry go
ciągnęły, cheruby kierowały wichrami, a poprzedzały je anioły z nieba." Do diaska! Podobno
Adam poznał z księgi mającej formę szafiru nazwy poszczególnych niebios, jak też imiona
niebiańskich sług. O jakich to w ogóle niebach jest mowa? Precyzują to starożydowskie
Legendy o czasach pradawnych. Pierwsze niebo nazywa się "Wilon" - z tego nieba
obserwowani są ludzie. Powyżej "Wilon" znajduje się "Raqi'a" - tam są gwiazdy i planety.
Jeszcze wyżej jest "Szechaqim", a ponad nim kolejne niebiosa o nazwach "Zewul", "Ma'on" i
"Machon". I na koniec, nad "Machon", znajduje się najwyższe niebo - "Arawot". Tam właśnie
"przebywają serafiny, tam są też niebiańskie koła i cheruby. Ich ciała uczyniono z ognia i
wody, a jednak pozostają całością, albowiem woda nie gasi ognia, a ogień nie wsysa wody.
Anioły głoszą pochwałę Najświętszego, niech będzie błogosławione Jego imię. Lecz anioły
przebywają daleko od chwały Pana, oddalone są od Niego o trzydzieści sześć tysięcy mil i nie
widzą miejsca, gdzie przebywa Jego chwała". Oczywiście, słowa "mil" nie znajdujemy w
"tekście pierwotnym" - tę miarę wprowadził tłumacz w miejsce jakiejś niezrozumiałej
jednostki długości. Liczba "trzydzieści sześć tysięcy" pozostała nie zmieniona. Mimo to cała
opowieść nadal jest kuriozalna, albowiem w odniesieniu do wszystkich tych niebios podaje
się nie tylko miary długości, ale również odległości czasowe. Między poszczególnymi
niebiosami znajdują się "drabiny", a między nimi rozciągają się epoki liczące "pięćset
ziemskich lat podróży". Jeśli spojrzeć na tę informację przez nowoczesne okulary, odpowiada
to odległości 10 lat świetlnych przy prędkości wynoszącej 2% prędkości światła. Wszystkie
przytoczone przeze mnie powyżej przekazy figurują jako "mity i legendy", a te, jak wiadomo,
są całkowicie niewiarygodne. Zwyczajne "głupie bajeczki", jak określił je pogardliwie już
dwa stulecia temu teolog dr Eisenmenger (7 ). Typowe pójście na łatwiznę. Legenda jako
nieprawdziwa opowieść historyczna stanowi przeciwieństwo historii. W dodatku mity i
legendy całkowicie ignorują chronologiczny układ zdarzeń, nie troszcząc się ni w ząb o fakty
historyczne. Legenda to "ludowy wymysł i ludowa fantazja" (8 ), a jednak stanowi cenne
ogniwo między badaniem historii a nauką. Legenda bowiem uzupełnia historię, stara się
uzupełnić luki i rozjaśnić mroki. Legenda nie buduje na niczym i nawet jeśli jej podejście
oraz przedstawiane powiązania nie zgadzają się ze źródłami historycznymi, to jednak
pozostaje ona "religijną filozofią historii ludu". Już grecki geograf Strabon (ok. 63-26 przed
Chr.) - bądź co bądź autor siedemnastotomowego dzieła "Geographika" - stwierdzał sucho
(9 ): "Nie po homerycku jest opowiadać byle co, bez małego choćby ziarenka prawdy." Po
prostu legendy? Legenda powiększa to, co wielkie, zaczarowuje to, co zagadkowe i
przyozdabia swych bohaterów w mnóstwo elementów fantastycznych. A jednak nie jest tylko
wymyśloną kłamliwą opowieścią. Zawsze nawiązuje do osobistości historycznych i
prawdziwych zdarzeń. Często stara się zachować jako prawdę to, co niszczą historycy. Na
przykład, każdy Szwajcar zna legendę o Wilhelmie Tellu i zestrzeleniu przez niego jabłka.
Historycy pozbawili tę legendę czaru. Ale co to może obchodzić ludową wyobraźnię? W
jakiejś formie przecież ta historia z jabłkiem musiała się rozegrać. Koniec, kropka! W
dodatku legendy mają zasięg międzykontynentalny i to nie od dzisiaj. Tak było już przed
tysiącami lat. (Wskazywałem już w innym miejscu (10 ) na zdumiewające związki między
Biblią i mitami Indian środkowoamerykańskich.) Również w przypadku legend żydowskich
istnieje niezaprzeczalne - i łatwe do wykazania - pokrewieństwo z przekazami perskimi,
arabskimi, greckimi, hinduskimi, a nawet amerykańskimi. Jakkolwiek inne są imiona
bohaterów, odmienni bogowie i zagadkowe zjawiska przyrody - jądro opowieści pozostaje
takie samo. A może ktoś zechce zaprzeczyć, jeśli stwierdzę, że legenda o potopie występuje
na całym świecie? W legendach wszelkie datowania są niezwykle zagmatwane. Nie ma
żadnego znaczenia, |kiedy dane zdarzenie miało miejsce, najważniejsze, że się |wydarzyło.
Dokładnie w tym samym stopniu dotyczy to wielu świętych ksiąg. Jako przykład wymienię tu
15
biblijną wersję potopu z Noem i jego arką. W legendę tę trzeba było tak długo |wierzyć, aż we
wzgórzu Kujundżyk - dawnej Niniwie - dokonano sensacyjnego odkrycia. Otóż
archeologowie wydobyli tam na światło dzienne dwanaście glinianych tabliczek, należących
niegdyś do biblioteki asyryjskiego króla Assurbanipala. Tabliczki te zawierały opowieść o
Gilgameszu, królu miasta Uruk, pół-bogu i pół-człowieku, który wyruszył w drogę, aby
odszukać swego ziemskiego praojca o imieniu Utnapisztim. Ku naszemu zdumieniu
Utnapisztim przedstawia dokładny opis potopu, powiada, że |bogowie ostrzegli go przed
nadciągającym potopem i polecili mu zbudowanie barki, na której umieścić miał kobiety i
dzieci, swoich krewnych oraz rzemieślników różnych specjalności. Opis burzy, ciemności,
podnoszących się wód i rozpaczy ludzi, których nie mógł wziąć ze sobą, do dziś jeszcze
porywa barwnością narracji. Podobnie jak w relacji Noego w Biblii, czytamy tutaj opowieść o
kruku i gołębicy, które wypuszczono z pokładu oraz o tym, jak wreszcie wody opadły i barka
osiadła na szczycie góry. Zbieżności między relacją o potopie w eposie o Gilgameszu oraz
tym z Biblii są niewątpliwe - zresztą żaden z badaczy ich nie neguje. Fascynujące w tej
zbieżności jest to, że mamy do czynienia z innymi zwiastunami potopu i innymi |bogami. O
ile biblijna relacja o potopie pochodzi z drugiej ręki, o tyle pierwsza osoba liczby pojedynczej
w eposie o Gilgameszu świadczy o tym, że opowiada ten, który przeżył, czyli naoczny
świadek wydarzeń. Kto od kogo to przejął? W latach 60-tych naszego stulecia światło dzienne
ujrzały jeszcze starsze wersje tej samej opowieści - gdzie zatem leży jej źródło? Kto ma je
datować? W dodatku w tym chronologicznym chaosie nawet niemożliwe staje się możliwe, a
mianowicie to, że wariant biblijny może być jednak najstarszy ze wszystkich. Że co, proszę?
Czyżbym przed chwilą nie dowiódł czegoś wprost przeciwnego? Otóż nawet jeśli niezbyt się
to podoba teologom i pokrewnym naukowcom, to jednak muszą się oni pogodzić z myślą, że
datowania biblijnych patriarchów aż do Noego (a nawet jeszcze dalej) to jedna wielka
katastrofa, będąca rezultatem pobożnego życzenia, by trzymać się podanego w Biblii
następstwa pokoleń. W każdym razie biblijne datowania nie dadzą się zaświadczyć
historycznie. Nie mieszczą się do żadnego, choćby nawet największego worka. Tym samym
istnieje teoretyczna przynajmniej możliwość, że biblijny wariant opowieści o potopie w
swoim |pierwotnym jądrze jest starszy od akadyjskiego czy sumeryjskiego, nawet, jeśli
chronologicznie rzecz biorąc, został spisany później. Jedno tylko nie uległo zmianie - ludzka
pamięć o prastarych wydarzeniach. Książki i podręczniki historyczne potrafią ulec
zniszczeniu, spleśnieć i spłonąć - legenda nie. Uporczywie tkwi w świadomości narodów i po
każdym zniszczeniu, po każdej wojnie jest na nowo spisywana. Legenda to niejasne
wspomnienie, niepewne dziedzictwo przekazywane przez przeszłość przyszłości. Dlatego też
pozostanę przy legendzie i spróbuję ożywić starego ducha nowoczesnymi środkami. Jeśli
trzymać się przekazów żyjących wśród ludów Ziemi - a tym razem naprawdę mam na myśli
dosłownie wszystkie ludy we wszystkich zakątkach naszego globu - to pierwszego człowieka
zawsze stworzył jakiś Pan, Najświętszy, Najwyższy czy Pan Bóg. Umieścił on tę pierwszą
istotę w ogrodzie Eden albo w jakimś innym cudownym zakątku. Wedle przekazów
starożydowskich ogród taki istniał na długo przed stworzeniem świata i to całkowicie gotowy:
"(...) wszystkie jego części i cała roślinność, a także sklepienie nad nim jak i ziemia pod nim -
wszystko już było i dopiero w tysiąc trzysta sześćdziesiąt jeden lat, trzy godziny i dwa
mgnienia oka później stworzone zostały Ziemia i Niebo." A my tu sobie łamiemy głowy,
dlaczego mimo pilnych poszukiwań ogrodu Eden wciąż go jeszcze nie odnaleziono? (Na
temat daremnych poszukiwań piszę w jednej z wcześniejszych książek (11 ).) Przypuszczalnie
stacja doświadczalna z eksperymentalnymi istotami Adamem i Ewą - nazwijmy ją
"Biosphaere One" - została po prostu zlikwidowana. O ile dotychczas byłem przekonany, że
nasi prarodzice byli jedynymi ludźmi w owym tajemniczym ogrodzie Eden, o tyle żydowskie
legendy powiadają co innego: "Sera, córka Asera, jest jedną z tych dziewięciu, którzy za życia
weszli do Ogrodu Eden." A kim było pozostałych osiem osób? Najwyższy wbił sobie do
16
głowy, że musi stworzyć człowieka. Najpierw jednak - dla czystej formalności - spytał swoje
anielskie zastępy, co też o tym sądzą. Aniołowie byli przeciwni. "Wtedy Pan wyciągnął palec
i spalił ich wszystkich." Ponownie Najwyższy zadał to samo pytanie innym aniołom - z tym
samym rezultatem. Trzecia grupa aniołów odparła, że Najwyższy i tak zrobi, co będzie chciał,
a więc niech czyni zgodnie ze swoją wolą. No i stworzył Pan Adama "własnymi rękami".
Pierwszy model człowieka miał pod niektórymi względami przewyższać aniołów.
Szczególnie denerwujący dla nich był fakt, że człowiek zyskuje władzę nad całą planetą, a do
tego jeszcze może się rozmnażać
. Aniołowie bowiem są bezpłodni i nie mogą się mnożyć. W niebie zagościły zazdrość i
zawiść. Niebiańskie spory "Samael był największym księciem pośród nich w niebie,
albowiem święte zwierzęta i serafiny miały jedynie po sześć par skrzydeł, a on miał ich
dwanaście. I poszedł Samael, i sprzymierzył się ze wszystkimi najwyższymi zastępami
przeciwko swemu Panu, i zebrał wokół siebie swe hufce, i opuścił się z nimi na Ziemię, i
zaczął szukać sobie towarzysza." Takiego buntu Najwyższy nie mógł puścić płazem. Stało się
to, co się stać musiało - Najwyższy "strącił Samaela i jego zastępy z Miejsca Świętości i
wypchnął ich z nieba". Według żydowskiej legendy grzech w ogrodzie Eden nie dotyczył
bynajmniej słynnego jabłka, lecz tego, że wspomniany Samael uwiódł i zapłodnił Ewę. Po
akcie kopulacji Ewa "spojrzała w jego oblicze i spostrzegła, że nie jest podobne do
ziemskiego, lecz do niebiańskiego". Zwariowana historia? Niewiarygodna w każdym calu? Po
prostu wytwór ludzkiej wyobraźni? Raczej nie. Przepisywane przez tysiąclecia i wciąż na
nowo interpretowane opowieści zawierają wspólne jądro, pojawiające się u niezliczonych
ludów żyjących w wielkim oddaleniu od siebie: uwiedzenie człowieka. Cóż takiego rozegrało
się zatem w mglistej przeszłości Ziemi? Przypomnijmy sobie: cała religia chrześcijańska
zbudowana jest na tym, że musi przyjść Jezus, aby zbawić ludzi. Zbawić od czego? Od
grzechu pierworodnego. A ten z kolei popełniono w raju, w owym cudownym ogrodzie Eden.
Czy to było jabłko, czy seks i czy rzeczywiście w raju - zasadnicze wydarzenie |gdzieś
musiało się rozegrać. Uwiedzenia pramatki Ewy miał dokonać wąż lub jakiś odrzucony |
archanioł. Nowocześni teologowie, którzy niespokojnie kręcą się na swoich stołkach widząc,
jak rozpływają się ich nadzieje, głoszą ostatnio, że żadnego grzechu pierworodnego nie było.
W ten sposób odbierają wszelką rację bytu idei odkupienia, ale to właściwie ich problem, a
nie mój. Mamy teraz iście paradoksalną sytuację: powszechnie wierzy się, że |niebo jest
miejscem absolutnej szczęśliwości, miejscem, do którego udajemy się po śmierci. Każdy
marzy o tym, by dostać się do nieba, wyrwać się wreszcie z tego padołu łez, uwolnić od
lęków, zazdrości i zawiści, od nieszczęść i nędzy. Niebo jest przedmiotem tęsknoty,
wyśnionym celem wszelkich pragnień, spełnieniem nadziei. Ale stop! Coś tu nie gra. Jeszcze
zanim powstał człowiek, w niebie były już zawiść i opozycja, kłótnie i awantury ze skutkami
śmiertelnymi. Czyżbyśmy zatem źle zrozumieli pojęcie "niebo"? Czyżby stare teksty mówiły
o innym niebie niż to, w którym mieszka Wszechmocny Bóg? Dylemat ten nie znika nawet
wówczas, gdy nie damy wiary starożydowskim przekazom lub też odsuniemy je na bok z
pobłażliwym uśmieszkiem. Czy nam się to podoba, czy nie, właśnie za sprawą uwodziciela
Ewy pojawił się ów wszystko zmieniający grzech. Nawet jeśliby tego grzechu w
rzeczywistości nie było, to i tak pozostanie on w wierze chrześcijańskiej powodem
późniejszego odkupienia przez Jezusa. Czy uwodziciela nazwiemy "Samael", "Lucyfer" czy
"diabeł", w niczym nie zmienia to samego faktu. Jasne? Jak wiadomo każdemu z Biblii, Bóg
Wszechmogący sprowadził potop, aby zniszczyć rodzaj ludzki. Właściwie dlaczego? Przecież
wcześniej "własnymi rękami" ulepił praczłowieka i - jako ponadczasowy Bóg - znał
przyszłość. Z góry musiał więc wiedzieć, co się stanie. A może jednak nie? Oznaczałoby to,
że pod określeniem |Najwyższy kryje się coś zupełnie innego niż to, co ja i miliony innych
wierzących rozumieją przez słowo |Bóg. Żydowskie legendy podają, że po uwiedzeniu Ewy
powstały jakby dwa rody: linia Kaina i linia Abla. Przedstawiciele linii Kaina mieli się
17
przez wody." Czyżby zatem mormoni ściągali z jakichś legend żydowskich? A może Żydzi z
sumeryjskiego eposu Gilgamesza czy babilońskiego Enuma Elisz? Ten ostatni tekst zawiera
kolejny wariant mitu o potopie, z Atrahasisem jako tym, który przeżył, i czytamy w nim -
jakże by inaczej - że bóg Enki zażądał zbudowania wodoszczelnego statku bez żadnych
otworów. Nie brakowało w nim ani kompasu, ani źródła światła. Na pytanie, kto od kogo
odpisywał, nie da się odpowiedzieć. W dodatku wcale nie potrzeba plagiatu, aby otrzymać
legendy i święte księgi zawierające podobne szczegóły. Właściwie jakim prawem
wykluczamy, że źródło Księgi Mormona było naprawdę wygrawerowane na prastarych
metalowych płytach? Nakazuje nam to tylko i wyłącznie nasze chrześcijańsko-żydowskie
zadufanie. Z kolei to, że opowieść o potopie powtarza się w innych kulturach pod innymi
nazwami, wcale nie dowodzi, że żydowscy autorzy koniecznie musieli je podkraść. W końcu
było wielu potomków w pierwszych pokoleniach po potopie - i każdy rozpowszechniał |swoją
wersję tej opowieści. Autorzy tych różnorodnych legend żyli na różnych kontynentach, w
różnych krajach, kulturach i religiach. Środki masowego przekazu jeszcze nie istniały,
podróże międzykontynentalne nie były na porządku dziennym. A mimo to mamy przekazy
pochodzące ze wszystkich stron świata i z niezliczonych źródeł, relacjonujące niemalże jedno
i to samo. Czyżby w umysłach wszystkich autorów mieszkał ten sam duszek? Czyżby
wszyscy oni - prawdziwa mania! - dręczeni byli jedną i tą samą myślą? Nic z tego! Pewnych
rzeczy nie da się wymyślić. Niemożliwe, aby czyjaś wyobraźnia - w dodatku tysiące lat temu!
- tak jednolicie pracowała na całym świecie. Te wręcz zuniformizowane relacje muszą
pochodzić od faktów, od przedhistorycznych wydarzeń. Dawniej były to relacje o tym, co
ktoś przeżył. W toku tysiącleci relacje te wzbogacono o elementy fantastyczne i przypisano
własnym ludowym bohaterom i prorokom. W centrum zawsze jednak pozostawało zasadnicze
wielkie wydarzenie. Sprawa potopu Tym sposobem wylądowaliśmy przy drugim - po grzechu
pierworodnym - dylemacie: święte księgi głoszą rodzajowi ludzkiemu, że to Pan Bóg
wywołał potop, aby ukarać złych. Potop miał miejsce naprawdę, dzisiaj można już nawet
dowieść tego naukowo (15 ). Ponadto pewien międzynarodowy zespół naukowców twierdzi,
że udało mu się zlokalizować szczątki arki Noego na zboczach góry Al Judi. Al Judi to
właśnie ta góra w masywie Araratu, na której według świętego Koranu osiąść miała arka.
Kierownik ekspedycji, geofizyk David Fasold, oświadczył dziennikarzom, że za pomocą
radaru do prześwietleń gruntu udało się uzyskać znakomite zdjęcia. Zdjęcia mają być
podobno tak ostre, że można nawet policzyć deski między burtami kadłuba. Profesor Salih z
Bayraktutan zaś, dyrektor Instytutu Geologicznego Uniwersytetu im. Atatürka, powiedział
dziennikarzom londyńskiego "Observera": "Mamy do czynienia z tworem wykonanym ręką
ludzką, który może być tylko arką Noego" (16 ). Czyżby zatem naprawdę Pan Bóg zlecił
budowę arki? Tak czy inaczej, owa zagadkowa osoba dobrze wie, co robi, ponieważ Bóg
zamierza uratować przed masami wody przynajmniej paru ludzi. Tak więc udziela
wybrańcowi lub wybrańcom - w zależności od przekazu - odpowiednich wskazówek na temat
budowy statku. Nawet własnoręcznie rysuje plany i¬8¦lub dyktuje dokładne dane
konstrukcyjne. Rozdaje zagadkowe świecące perły czy kamienie, a nawet kompasy. Dopiero
potem rozpoczyna się Wielkie Zniszczenie. Czemu to wszystko takie skomplikowane? Jeśli
Bóg - a po raz drugi mam tutaj na myśli Boga obecnego we wszystkich religiach - zamierza
zabić jakieś nieudane anioły, gigantów czy nienormalnych ludzi, to robi to za pomocą
symbolicznego mrugnięcia powieką. Albo, jak czytamy w Koranie, świętej księdze
muzułmanów: "I kiedy On coś postanowi, to tylko mówi: "Bądź!" - i ono się staje" (Sura Ii,
117 ). Nie potrzeba żadnego statku z planami i jednostkami miary, nie potrzeba smoły i
tajemniczych żarówek. Fakt zbudowania statku dowodzi natomiast, że albo ktoś chciał, żeby
tak właśnie było, albo nie mógł inaczej. Dlaczego technika, a nie cud? Prawdziwy Bóg musiał
przecież wiedzieć, że wariant techniczny - budowa statku - w tysiące lat później zacznie tylko
budzić wątpliwości co do jego, Boga, wszechmocy. Jako Wszechwiedzący wiedział też, że
20
kiedyś na temat potopu powstanie nie wiadomo ile różnych relacji. Dlaczego zatem budowa
statku, a nie jednoznacznie boskie rozwiązanie? Cuda, jak wiadomo, wymykają się kalkulacji
krytycznego rozumu. Cóż to zatem był za Bóg, który potrafił wywołać potop, a jednocześnie
pomagał w budowie arki, dostarczając planów i miar? Proszę o wybaczenie tego, co powiem,
ale jeśli |nie wywołał potopu, a więc w żaden sposób nie przyczynił się do utopienia
ówczesnego rodzaju ludzkiego, jeśli potop był zjawiskiem przyrodniczym czy klęską
żywiołową, to taki Bóg nie był tym Bogiem występującym w religiach. W tym przypadku
ludzie przypisali Bogu wyrok, którego on wcale nie wydał. Cała wiara rozpada się w proch.
Jeśli ktoś woli wersję o klęsce żywiołowej, musi jednak wyjaśnić, dlaczego relacje z potopu
stanowią |międzynarodowy temat mitów, legend i świętych ksiąg. I jeszcze coś: potop jako
zjawisko przyrodnicze czy też katastrofa kosmiczna (następstwo uderzenia komety albo
meteorytu) nie zmienia faktu, że Najwyższy |wcześniej o tym wiedział. Inaczej nie mógłby
ostrzec swoich protegowanych, nie podyktowałby danych na temat budowy arki i nie udzielił
wskazówek, by za wszelką cenę uszczelnić wszelkie otwory statku. PoczątkującyŃ i
zaawansowani A teraz słówko w mojej własnej sprawie. Otóż za każdym razem, gdy siadam
do klawiatury komputera, by napisać nową książkę, dręczą mnie te same wątpliwości. Jak
wyjaśnić Czytelnikom kierunek mojego myślenia, nie powtarzając w kółko tego, co mówiłem
w poprzednich książkach? Nauczyciel w szkole czy wykładowca wyższej uczelni mają
łatwiej. I jeden, i drugi wychodzi z założenia, że uczniowie i studenci pojęli już podstawy i
można budować dalsze piętra gmachu wiedzy. Jeśli ktoś nie opanował abecadła, nie
przechodzi do następnej klasy. Autor natomiast jest w opałach. Może przyjąć postawę, że
czytelnicy są obowiązani łaskawie przeczytać jego wcześniejsze dzieła. Wtedy powtórzenia
są niepotrzebne i denerwujące, w końcu zwracamy się do znawców przedmiotu. Przy takiej
postawie autor odcina się od nowych czytelników. Zostawia ich przed progiem, zmuszając do
kupienia poprzednich książek. Może to wprawdzie zwiększyć obroty, ale nie jest zbyt
eleganckie. Jeśli jednak autor mimo wszystko zdecyduje się pisać tylko dla stałych
czytelników, to dodatkowo "hoduje" sobie wyspecjalizowaną publiczność, która wkrótce
zaczyna tworzyć coś w rodzaju kręgu "wtajemniczonych", tych, którzy wiedzą, są
poinformowani - i już wkrótce outsiderzy nie mają szans nadążyć za omawianym materiałem.
Ja przecinam ten iście gordyjski węzeł, wprowadzając powtórzenia wszędzie tam, gdzie są
niezbędne dla nowego czytelnika, aby nie był zawieszony w próżni, przy czym - i jest to
ukłon w stronę stałych czytelników - powtórzenia te nie są powtórzeniami mechanicznymi.
Do każdej pojedynczej sprawy pojawiają się ciągle nowe uzupełnienia. Badania nie stoją w
miejscu, ja sam też wiem dzisiaj na temat legendy o Adamie czy o proroku Henochu sprzed
potopu więcej niż siedem lat temu. Pracowici bibliotekarze taszczą do mojego gabinetu coraz
to nowe książki, życzliwi czytelnicy zwracają moją uwagę na dodatkowe źródła, naukowcy z
różnych obozów dostarczają najświeższych informacji. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak
tylko tu czy tam odgrzać i uzupełnić coś od dawna znanego. Stały czytelnik może przerzucić
kilka kartek, darować sobie wykład - "początkujący" zaś będzie za takie powtórzenie
wdzięczny, nawet jeśli z konieczności jest ono tylko skrótowe. To, że jestem zwolennikiem
teorii, iż przed wieloma tysiącami lat naszą staruszkę Ziemię odwiedziły istoty pozaziemskie,
mogę uznać za rzecz powszechnie wiadomą. Napisałem na ten temat dwadzieścia książek i
nakręciłem z 5 odcinków filmu telewizyjnego (17 ). Również na temat motywów oraz
technicznych zagadnień tej wizyty wypowiadałem się już szczegółowo. Nie ma potrzeby tego
tutaj powtarzać, tak jak i niezliczonych poszlak archeologicznych, odnalezionych w różnych
miejscach naszego globu. Tym razem chodzi mi o filozofię paleo-SETI (paleo, od gr. palaios -
"stary, dawny"; SETI od Search for Extraterrestrial Intelligence, czyli "poszukiwanie
pozaziemskich istot rozumnych"), a więc o konstrukcję myślową rozjaśniającą to co
sensowne i bezsensowne w dotychczasowych poglądach religijnych, torującą drogę nowemu
sposobowi myślenia. Nie chodzi tu w żadnym wypadku o jakąś nową religię czy - jak
21
złośliwie zauważają krytycy - "namiastkę religii". Religie wymagają wiary - tu w nic nie
trzeba wierzyć. Religie składają obietnice dotyczące nawet okresu po śmierci - ja nie obiecuję
niczego. Religie budują kościoły i świątynie, w których czci się ich Boga, ich apostołów,
świętych i proroków. W filozofii paleo-SETI nie ma ani świątyń, ani czczenia bogów. Ponadto
religie wymagają przestrzegania określonych norm etycznych - ja i moi zwolennicy niczego
takiego nie narzucamy. I wreszcie - religie inkasują należne datki. Czy Państwo, drodzy
Czytelnicy, czujecie się wykorzystani finansowo, ponieważ zakupiliście lub wypożyczyliście
tę książkę? Inny sposób myślenia Kiedy gigantyczny macierzysty statek obcych istot zawitał
do naszego Układu Słonecznego, przybysze dawno już wiedzieli wszystko o trzeciej planecie.
Tylko na tej Błękitnej Planecie istniały wszystkie warunki niezbędne do powstania życia.
Przybysze odkryli mnóstwo różnych gatunków istot żywych, między innymi naszych
prymitywnych praprzodków. Mimo braku rozumu byli oni najwyżej rozwiniętym gatunkiem
na Ziemi. Przybysze schwytali jeden egzemplarz i dokonali w nim zmian genetycznych - z
dzisiejszego punktu widzenia nie jest to już żaden poważny problem. W którymś momencie
pozaziemscy przybysze uznali, że ich eksperyment z Homo sapiens powiódł się i w zasadzie
można już pozostawić Ziemię we władaniu człowieka. W końcu był mądrzejszy od
wszystkiego, co po niej pełzało i latało, ponadto dysponował idealnymi narzędziami do
chwytania wszystkiego, co chciał: rękami. Aby umożliwić tej istocie rozprzestrzenienie się,
konieczny był egzemplarz żeński - Ewa, czy jak tam nazywała się nasza pramatka. Pierwsi
rozumni ludzie nie znali języka - bo i skąd? Ich bezpośredni przodkowie wywodzili się
spośród małp - porykiwali tylko i pomrukiwali. Tak więc przybysze zdecydowali się na
przeprowadzenie programu szkoleniowego. Umieszczono pierwszą parę w odosobnionym
ogrodzie - Biosphaere One - i wyuczono pierwszego języka, tak jak to czytamy w Księdze
Rodzaju (Rdz 11, 1 ): "Mieszkańcy całej Ziemi mieli jedną mowę, czyli jednakowe słowa".
Nareszcie Adam mógł nadać wszystkiemu właściwą nazwę! Kurs zawierał też zapewne
przykazania moralne i wskazówki dotyczące uprawy roli i rzemiosła. Inna grupa przybyszów
z Kosmosu eksperymentowała z istniejącymi na Ziemi zwierzętami. Dlaczego mieliby to
robić? Załoga gigantycznego statku kosmicznego, tzw. habitatu, z pewnością zna jeszcze inne
układy słoneczne i planety poza naszym. Znany musi być jej w końcu przynajmniej |jej
macierzysty układ planetarny. Wiele z tych innych planet może być mniejszych lub większych
od naszej Ziemi, mogą być bardziej lub mniej niż ona oddalone od swego słońca. Mogą być
one gorętsze lub zimniejsze, bardziej suche lub bardziej wilgotne, także ich ciążenie może być
słabsze lub silniejsze od ziemskiego. Jak wiadomo, na Ziemi roi się od form życia
przystosowanych do najbardziej nieprawdopodobnych warunków klimatycznych. Niedźwiedź
polarny śpi wśród lodów, czego nie polecałbym lwu; kangur porusza się ogromnymi skokami,
podczas kiedy żółw posuwa się bardzo wolno; pewne gatunki węży przystosowały się do
warunków tropikalnych i giną w chłodzie. Cóż zatem bardziej oczywistego niż
eksperymentowanie z zastanym na Ziemi materiałem genetycznym? Chciano się dowiedzieć,
jakie zwierzę do jakich warunków dopasuje się najłatwiej, jakie najbardziej nadaje się do
wykorzystania, ale też, który gatunek okaże się najodporniejszy. Absurd? Przecież my
robiliśmy i robimy to samo. Tyle, że nie na drodze manipulacji genetycznej - na nią dopiero
wstępujemy - lecz hodowli. Wyhodowaliśmy nowe odmiany krów, które dzisiaj pasą się w
tropikalnym klimacie Kenii; stworzyliśmy mieszane rasy krów, odporniejsze i dające więcej
mleka; skrzyżowaliśmy kozy i owce (tzw. kozoowca); wyhodowaliśmy i krzyżowaliśmy żyto,
rzepak i inne zboża, aby przystosować je do nowego środowiska, a dziś właśnie
przystępujemy do wytwarzania na drodze manipulacji genetycznej nowych rodzajów warzyw.
Nawet w niebie nie mają pojęcia, co jeszcze w tej dziedzinie może przyjść do głowy naszym
uczonym i czy aby nie będzie tak, że nagle stworzymy na drodze genetycznej człowieka,
który zacznie dożywać wieku dwustu czterdziestu lat. Tak właśnie doszło do powstania
potworów i hybryd, których wcześniej nie widziano na naszej planecie. Ludzie rozprawiali w
22
podnieceniu, podziwiali i bali się |boskich istot. A kiedy te przerażające kreatury wymarły lub
zginęły w wyniku potopu, z miejsca powędrowały do zbiorowej pamięci ludów. Awansowały
do postaci z mitów i legend opowiadających o tych odległych czasach, kiedy to |bogowie
stwarzali różne hybrydy. Oczywiście, nie zapominam przy tym bynajmniej o możliwościach
ludzkiej wyobraźni. Grecki poeta Homer (ok. 800 przed Chr.) opisał w przygodach Odyseusza
syreny, których śpiew był tak zachwycający, że oszałamiał żeglarzy sprawiając, iż zapominali
o celu swej podróży. Chociaż Homer nigdzie nie sprecyzował wyglądu tych istot, fantazja
późniejszych autorów uczyniła z nich uskrzydlone kobiety na ptasich nogach. Inny Grek,
Hezjod (ok. 700 przed Chr.), wymyślił potworną Meduzę, na której głowie zamiast włosów
wiły się węże i której spojrzenie było tak przerażające, że zamieniało ludzi w kamień. Hezjod
na pewno sam nigdy Meduzy nie widział. Wszyscy znamy mity o skrzydlatym koniu Pegazie
albo o Feniksie, który bezustannie odradza się z popiołów. Wszystko to, a nawet jeszcze
więcej, powstało w ludzkiej wyobraźni, bez której nie obejdzie się żadna baśń. Lecz takie
fantastyczne wizje nie biorą się z niczego, muszą mieć jakieś punkty zaczepienia, dzięki
którym wszystkie te niezwykłości wnikają do świata ludzkich wyobrażeń. Nawet jeśli nasz
rozum (jeszcze) się wzdraga przed braniem pod uwagę istniejącego przed tysiącami lat
ogrodu zoologicznego pełnego potworów, to opór ten w niczym nie zmieni niepodważalnych
faktów: `ts 1. Starożytni pisarze i historycy opisywali takie właśnie istoty, twierdząc ponadto,
że zostały stworzone przez bogów. 2. Kamieniarze i sztukatorzy sprzed tysięcy lat uwiecznili
te hybrydy w swoich dziełach. `tn Lubieżni aniołowie Tymczasem na macierzystym statku
kosmicznym wybuchł bunt. Część wyższych oficerów chciała czegoś zupełnie innego niż
dowódca, |Najwyższy. Czy przywódca buntowników nazywał się Samael, Lucyfer czy jeszcze
jakoś inaczej, jest bez znaczenia. W legendzie określa się go mianem "największego księcia
pośród innych", w telewizyjnej balladzie science fiction zatytułowanej "Star Trek" mówi się o
nim bodaj pierwszy oficer. Tak czy inaczej, wydaje się, iż Samael alias pan Xy dysponował
większą władzą niż pozostali członkowie załogi, albowiem jako jedyny miał "dwanaście par
skrzydeł". Ów Samael ze swoimi rebeliantami przegrał walkę na pokładzie i został
wyrzucony z nieba. Przynajmniej na początku cała grupa nie bardzo się tym przejęła.
Przypuszczalnie wydawało im się, że dzięki swej wiedzy technicznej wkrótce zyskają
przewagę. Ledwie drużyna wypędzonych znalazła się na Ziemi, od razu nabrała ochoty na
seks. W legendarnej wersji przywódca Samael niezwłocznie uwiódł Ewę: "Spojrzała w jego
oblicze i spostrzegła, że nie jest podobne do ziemskiego, lecz do niebiańskiego". Inni
członkowie załogi brali sobie w zależności od gustu piękne dziewczęta lub pięknych
młodzieńców. Jeśli wyznawcy chrześcijaństwa wszelkich odmian wierzą w Biblię, to nie
mogli nie zauważyć następujących zdań z Księgi Rodzaju (Rdz 6, 1-2 ): "A kiedy ludzie
zaczęli się mnożyć na ziemi, rodziły im się córki. Synowie Boga widząc, że córki człowiecze
są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się tylko podobały." Spór uczonych, jaki
od niepamiętnych czasów toczy się wokół określenia "Synowie Boga" i który zaowocował
tysiącami stron sprzecznych ze sobą komentarzy, wywołuje na ustach kogoś znającego się na
rzeczy pobłażliwy uśmieszek. Raz "Synowie Boga" tłumaczy się jako "giganci", raz "Dzieci
Boga", innym znów razem jako "upadłe anioły" lub "zbuntowane istoty duchowe".
Zwariować można! Jedno małe hebrajskie słówko przewraca całą wiarę do góry nogami! A
przecież każdy specjalista, który studiował hebrajski i zna te znaki oraz ich znaczenie, wie
doskonale, co one mówią: "Ci, którzy zeszli na ziemię, byli podobni do ludzi i o wiele od nich
więksi." Tyle tylko, że nie wolno mówić, co się myśli. A ja mówię. Bez żadnych ale. Stare jak
świat zastrzeżenie, że istoty pozaziemskie nie mogłyby się parzyć z ziemskimi, dawno już
przestało obowiązywać. Powtarzanie tego jest zbędne. ("I bogowie stworzyli ludzi na swoje
własne podobieństwo...") W tym przedhistorycznym dramacie Najwyższy, czyli dowódca
statku kosmicznego, miał najwidoczniej lepsze karty niż zbuntowana załoga. Z zatroskaniem
przyglądał się temu, co działo się na Ziemi. Wskutek skrzyżowania się kosmitów z
23
zarzut z tego, co ze względu na bogactwo materiału musi robić każdy na świecie? Każda
książka, którą czytam, to wybór tego, czym autor chce podbudować swoją argumentację.
Stwierdzenie, jakoby w literaturze naukowej działo się inaczej, jest raczej piękną bajeczką, w
którą uwierzyć mogą co najwyżej świeżo upieczeni studenci. W ciągu ostatnich trzech lat
skonsumowałem około trzystu dzieł teologicznych - i na koniec za każdym razem autorowi
wychodziło dokładnie to, co chciał udowodnić. Niezliczone odwołania do innych publikacji,
zwłaszcza w pracach doktorskich, służą wręcz za przykłady mające udowodnić, że oponent
myli się w tym czy innym punkcie. Zalew literatury specjalistycznej we wszystkich
dziedzinach jest tak niesłychany, że nie ma na świecie autora, który by to ogarniał. I nikt nie
jest w stanie przetrawić dzieł wszystkich swoich poprzedników, czy też włączyć ich w swoją
własną pracę. |Trzeba dokonywać wyborów, niepotrzebny balast za milczącym
przyzwoleniem wylatuje za burtę. W końcu fachowiec zna przecież zdania przeciwne,
literaturę oponentów - laika zaś nie będzie się tym obciążać. Wydawcę i księgarza tym
bardziej. Kryterium oceny wobec tej wymuszonej selektywności powinna być uczciwa
deklaracja, czego autor chce, do czego zmierza i dlaczego pomija wszystko inne. Teksty
religijne przesiąknięte są etyką i moralnością - ten aspekt zupełnie mnie tu nie interesuje.
Dlatego darowuję sobie setki stron wypowiedzi proroków pełnych ostrzeżeń, gróźb,
przepowiedni i nakazów. Nie jest moim zadaniem objaśniać Czytelnikowi, dlaczego nie
należy jeść wieprzowiny albo w jakich okolicznościach można wypędzić od siebie żonę. Tym
bardziej że każdy specjalista wie, iż teksty zawierające słowa proroków w bardzo wielu
przypadkach nie są oryginałami. Późniejsze pokolenia uzupełniały, dodawały i dośpiewywały,
zgrabnie wplatając nowe elementy do starych tekstów. A więc kryterium numer jeden odpada.
Drugi pobieżny wybór dotyczy religijnych datowań. Cóż nam po zdaniach w rodzaju "Terah
spłodził Abrahama, Abraham spłodził Izaaka", skoro przypuszczalnie sam Abraham nigdy nie
istniał? Że co, proszę? Przecież są teksty o Abrahamie, napisano o nim mnóstwo opowieści, a
przeżycia zawarte w Apokalipsie Abrahama pełne są wręcz bardzo szczegółowych danych. To
prawda. Są takie teksty i nawet stanowią bardzo cenny materiał w mojej pracy. Ale jednak nie
sposób dowieść, że mamy do czynienia z oryginalnymi zapiskami dokonanymi ręką samego
Abrahama czy też kogoś z jego najbliższego otoczenia. W Kronikach Jerahmeela, które
bazują na jeszcze starszych źródłach, znajduje się stwierdzenie, że Abraham był największym
magiem i astrologiem, który swą wiedzę przejął bezpośrednio od |aniołów. Nam,
chrześcijanom, wbito do głów, że Abraham jest praojcem ludzkości, a tak naprawdę
specjaliści nie są nawet pewni, czy on kiedykolwiek istniał i co znaczy jego imię. Franz M.
Böhl, profesor uniwersytetu w Lejdzie, skonstatował (22 ): "Imię Ab-ram, które nie występuje
nigdzie poza rozdziałami od 11, 26 do 17, 5 Księgi Rodzaju, znaczy tyle co "czcigodny
ojciec" lub "ojciec jest czcigodny". Zatem można uznać, że określenie patriarcha jest
tłumaczeniem tego właśnie imienia [...] najprawdopodobniej w przypadku imienia Abr-aham
mamy do czynienia z wariantem dialektalnym (rozciągnięciem) częściej występującej formy
Ab-ram." Stwierdzenie to pochodzi z roku 1930, lecz późniejsi uczeni doszli do podobnego
wniosku. Już pięć lat po profesorze Böhlu "Journal of Biblical Literature" stwierdził
lapidarnie (23 ): "Pierwotnie imię Abraham nie było imieniem osoby, lecz bóstwa." Od tego
czasu minęło 60 lat badań nad Abrahamem, lecz nie przyniosły one żadnego wyjaśnienia. W
jednej z publikacji uniwersytetu w Yale znalazłem znamienne zdanie (24 ): `nv
"Prawdopodobnie nigdy nie zdołamy dowieść, że Abraham istniał naprawdę." Jak zatem w
obliczu tego teologicznego chaosu mam brać pod uwagę |datowania słów tego czy innego
proroka? Zwłaszcza że te same komedie są i z innymi prorokami. Ezechiel, jeden z koronnych
świadków dla filozofii paleo-SETI (25 ), przeszedł w ciągu stuleci niesłychaną metamorfozę.
W pewnej opublikowanej w roku 1981 pracy wymieniono ni mniej, ni więcej, tylko 270
tytułów rozpraw na temat tego proroka (26 ). Dokładnie dwieście siedemdziesiąt dwie uczone
głowy poświęciły całe lata swego życia na studiowanie sprawy Ezechiela. Postać tego proroka
26
liczne księgi midraszowe. Znane pod nazwą Midraszim dzieła literackie zawierają
komentarze do ksiąg biblijnych, sporządzone przez najznamienitszych żydowskich mędrców,
w ciągu wielu wieków. "Midrasz" to dzieło objaśniania poszukiwania sensu. Nie wymagam
od moich Czytelników, aby zaopatrzyli się w Midraszim, więc zademonstruję je na kilku
wybranych przykładach. Poniższy cytat pochodzi z liczącego całe sto rozdziałów midraszu
Bereszit Rabbati (30 ): "I rzekł Bóg: "Uczyńmy ludzi." Z kim naradził się Bóg? Według
rabbiego Jozuego w imieniu rabbiego Lewiego: Z dziełem nieba i ziemi. Jak król, który ma
dwóch doradców i niczego nie czyni bez ich zgody. Według rabbiego Samuela bar Nachmana
Bóg naradził się z dziełem każdego pojedynczego dnia. Jak król, który ma całą radę sądową i
nie przedsięweźmie niczego bez jej wiedzy. Według rabbiego Amiego Bóg naradził się ze
swym sercem. Jak król, który kazał budowniczemu wznieść pałac, a gdy go ujrzał i mu się nie
spodobał, na kogo spadnie jego gniew? Najpewniej na budowniczego. Podobnie Bóg był
niechętny swemu sercu." To kwestia poglądów wynikająca z pobożnego życzenia, by
uprzystępnić jakoś zagadki zawarte w przekazach. Po dziś dzień żaden człowiek nie
zrozumiał tych zagadek. Dlatego w midraszim zdanie po zdaniu omawia się i rozważa słowa
świętych tekstów. Wierzący uczeni byli natchnieni tymi tekstami, |musieli wydobyć z nich
jakiś sens - więc szukali i naciągali, porównywali i zatajali. Dla lepszego zrozumienia jeszcze
jeden przykład, tym razem z midraszu Szemot Rabba. Składa się on z 250 rozdziałów i jest
komentarzem do biblijnej Księgi Wyjścia (31 ): "I rzekł Bóg do Mojżesza. Według rabbiego
bar Mamala rzekł Bóg do niego. Moje imię poznasz, nazywany jestem wedle moich czynów,
raz nazywam się Bóg Wszechmogący, raz Zebaoth, raz Elohim; kiedy prowadzę wojnę
przeciwko złoczyńcom, nazywam się Zebaoth, kiedy wymierzam kary za grzechy ludzi,
nazywam się Bóg Wszechmogący, a kiedy lituję się nad światem, nazywam się Jahwe,
albowiem imię to nie wyraża nic innego, jak tylko właściwość litowania się [...]" I tak dalej, i
tak dalej, przez całe stronice. Nowe imiona, nowe interpretacje. A wszystko to razem
potwierdza tylko fakt, że już znakomici żydowscy uczeni nie pojmowali znaczenia
pierwotnych tekstów. Co zatem wybieram, selekcjonuję? Według jakich kryteriów? Jak
zamierzam, wbrew uczonym przeszłym i współczesnym, odfiltrować, które fragmenty
tekstów były gdzieś i kiedyś |oryginałami, a które nie? Kiedy o życiu Abrahama (32 ) pisze
się, że przy jego narodzinach anioły zeszły z nieba, jego ojciec czcił bożki, że Abraham
odpłacił królowi Nemrodowi z Babilonu pięknym za nadobne, to wszystko jest dla mnie tylko
wyrazem pobożnych życzeń późniejszych redaktorów. Po prostu starano się podbudować
wizerunek ojca rodzaju ludzkiego, Abrahama, i przypisać mu odpowiednie pochodzenie. Jeśli
natomiast Abraham - czy jak też nazywał się autor owego pierwotnego tekstu, ponieważ samo
imię jest bez znaczenia - dochodzi do słowa w tekstach pisanych w pierwszej osobie liczby
pojedynczej, a więc opowiada przeżycia, jakich doznał, to nadstawiam ucha. Tego rodzaju
teksty stają się obiektem mojego szczególnego zainteresowania, zwłaszcza jeśli przeżycie
takie zawiera jakiś zdumiewający epizod związany z Kosmosem, którego nie mógł wymyślić
żaden z późniejszych redaktorów. Dlaczego nie mógł? Ponieważ brakowało mu wiedzy o
szczegółach. W tekście, który teologowie nazywają Apokalipsą Abrahama, pierwotny autor
Xy opowiada, jak na Ziemię opuściły się dwie "niebiańskie istoty" (33 ). Obydwaj niebianie
unieśli Abrahama (pozostańmy przy tym imieniu) ze sobą w górę, albowiem Najwyższy
chciał z nim mówić. Abraham precyzuje, że obie istoty nie były ludźmi - "nie było to
tchnienie człowieka" - i że bardzo się ich bał. Abraham powiada, że ciała obydwu
niebiańskich przybyszów błyszczały "jak szafir". Na koniec pojawił się dym, potem ogień i
cała trójka wzniosła się "w górę, jakby unoszeni mnogością wichrów". Abraham widzi "w
przestworzach, na wysokości [...] potężne światło, nie do opisania" i wreszcie wielkie
postacie wołające do siebie "słowa, których nie znam. Dla tych którzy nadal jeszcze nie
pojęli, Abraham zwięźle i jednoznacznie stwierdza, gdzie się znalazł: "Ja jednak życzyłem
sobie opuścić się na Ziemię w dół; wysokie miejsce, na którym staliśmy, raz stało prosto, to
28
znów odwracało się na drugą stronę." `ty * * * `ty Oto ktoś żyjący w pradawnych czasach
opowiada nam w pierwszej osobie liczby pojedynczej, że życzył sobie, "opuścić się na Ziemię
w dół", a więc - jeśli tylko zachowaliśmy choćby resztki rozumu - musimy przyjąć, że
znajdował się |poza Ziemią. Dlaczego zaś żaden z późniejszych redaktorów nie mógł
wymyślić tego tekstu? Ponieważ żaden nie mógł mieć pojęcia, że gigantyczne statki
kosmiczne - tak właśnie będzie w naszych przyszłych stacjach - bezustannie obracają się
wokół własnej osi. Tylko bowiem za pomocą siły odśrodkowej powstającej w wyniku
obracania się wokół własnej osi wytworzyć można sztuczne ciążenie. A co powiada
Apokalipsa Abrahama: "wysokie miejsce, na którym staliśmy, raz stało prosto, to znów
odwracało się na drugą stronę". Zwykły przypadek? Głupie wymysły? Dlaczego zatem
Abraham przed swoim lotem obstaje przy tym, że obydwie niebiańskie istoty nie były ludźmi
("nie było to tchnienie człowieka"), a ich stroje błyszczały "jak szafir"? O nie, drodzy
przyjaciele z przeciwnego obozu! Takie teksty są z naszego dzisiejszego punktu widzenia
jasne jak słońce. Nie ma tu co na siłę interpretować i pomijać, i żaden duch przedwczorajszej
nauki nie zdoła już powstrzymać tej wykładni. Teksty istnieją, a czas dojrzał. Współczesny
człowiek powoli zaczyna mieć dosyć przymusu wiary w oprawione w religijne ramki
bajeczki, kiedy nowe spojrzenie na stare przekazy w jednej chwili rozjaśnia sens spornych
tekstów. Zanim rozpocznę całkowicie nowy rozdział, chciałbym - raz jeszcze - podsycić
dawny ogień, który przez wszystkie ostatnie lata co chwila wybuchał nowym płomieniem.
Prawie w żadnej z moich dotychczasowych książek nie brakło proroka Henocha, a w
Dowodach (34 ) omówiłem go nawet szczegółowo. Tutaj już tego nie zrobię. Niemniej jednak
chciałbym zasygnalizować kilka spraw, obok których nie może przejść obojętnie żadna
nowoczesna egzegeza. Nie może być tak, że z jednej strony zarzuca mi się, iż w moim
wyborze znajdują się tylko takie teksty, które są dla mnie przydatne, z drugiej zaś, strona
przeciwna z zakłopotaniem milczy na temat Henocha. I jeszcze raz Henoch Kimże był ów
Henoch? W Legendach Żydów o czasach pradawnych (35 ) Henoch jest "królem pośród
ludzi", który panował dokładnie "dwieście czterdzieści trzy lata". Przepełniony był mądrością
i wszyscy zasięgali jego rady. Dla starożytnych Egipcjan Henoch był budowniczym Wielkiej
Piramidy, jak powiada geograf i historyk, Tahi ad-Din Ahmad ben'Ali ben'Abd al-Kadir ben
Muhammad al-Makrizi (1364-1442 ), w swoim dziele Chitat. Podaje przy okazji, że Henoch
znany jest wśród narodów pod czterema różnymi imionami, jako |Saurid, |Hermes, |Idris i |
Henoch. Oto fragment Chitat (36 ), rozdział 33 : "Pierwszy Hermes, którego zwano Trzykroć
Wielkim w jego właściwościach jako proroka, króla i mędrca (on jest tym, którego
Hebrajczycy zwą Henochem, synem Jareda, syna Mahalalela, syna Kenana, syna Enosza,
syna Seta, syna Adama - niech mu Allah błogosławi - to jest Idrysem) wyczytał w gwiazdach,
że przyjdzie potop. Wtedy kazał zbudować piramidy i pomieścić w nich skarby, uczone pisma
i wszystko, czym się martwił, że przepaść i zginąć może, aby było ochronione i zachowane."
Dla Arabów imię Idris jest równoznaczne z "pramędrzec", "praojciec"; dla teologii
żydowskiej i chrześcijańskiej zaś Henoch jest siódmym z łącznie dziesięciu patriarchów,
jednym z naszych przodków sprzed potopu. Henoch był ojcem Matuzalema, który według
Biblii miał osiągnąć wiek, bagatelka, 969 lat. Stary Testament poświęca Henochowi całe
cztery zdania w Księdze Rodzaju (Rdz 5, 21-24 ). Można tam przeczytać m.in.: "Żył więc
Henoch w przyjaźni z Bogiem, a następnie znikł, bo zabrał go Bóg." Zwyczajnie i po prostu -
trzask-prask i już go nie ma! W hebrajskim słowo Henoch znaczy "wtajemniczony,
wiedzący", i ów wiedzący, Bogu dzięki, zadbał o to, aby jego wiedza nie zniknęła bez śladu,
ku wielkiemu niezadowoleniu przedwczorajszych uczonych, którzy najbardziej chcieliby, aby
Henoch rozpłynął się w powietrzu, ponieważ był on, niestety, pilnym skrybą. A to oznacza
kłopoty. Istnieją mianowicie dwie księgi, które wprawdzie nie weszły do kanonu Starego
Testamentu, ale jednak zaliczane są do ksiąg apokryficznych. Ojcowie Kościoła, którzy
zmajstrowali naszą Biblię, nie wiedzieli, co począć z tekstami Henocha, które im także były
29
znane. Nie rozumieli ich, więc zostały wykluczone spośród ksiąg biblijnych. Tylko Kościół
etiopski zignorował nakazy Ojców Kościoła i Księga Henocha od razu znalazła się w kanonie
świętych ksiąg tego Kościoła. Ponadto pojawiła się jeszcze słowiańska wersja tej samej
księgi. Przeprowadzone przez najwyższej rangi znakomitości analizy porównawcze tekstów
wykazały wreszcie, że pierwotna wersja tekstu musi być dziełem jednego autora, którego imię
było Henoch. Od Xviii w., kiedy to Księga Henocha dotarła do Europy, trwa w teologicznych
kręgach nużący spór o to, kto może być tak naprawdę autorem tej księgi. Wiadomo
przynajmniej, że musiał to być ktoś żyjący kilkaset lat przed Chrystusem, tyle bowiem
bezsprzecznie liczyła sobie etiopska Księga Henocha. Kim jednak był jej autor? Bezustannie
zadziwia mnie jednostronna wiara najrozmaitszych egzegetów. Jeśli tekst pasuje do danego
kierunku wiary, to zostaje zaklasyfikowany jako "prawdziwy". Jeśli nie pasuje, to na pewno
musi być falsyfikatem. Zwariować można! Księga Henocha nie tylko napisana jest w
pierwszej osobie liczby pojedynczej, ale jeszcze jej autor wielokrotnie w samym tekście
potwierdza swoje autorstwo, jakby w obawie, że umysły przyszłości będą zbyt ograniczone,
aby to pojąć. Poniżej przytaczam dwa fragmenty tekstu, zaznaczając pismem rozstrzelonym
(poprzedzone znakiem kursywy w brajlu) miejsca jednoznacznie autorstwa Henocha.
Naoczny świadekŃ relacjonuje "W pierwszym miesiącu 365 roku życia, pierwszego dnia
pierwszego miesiąca, |ja, |Henoch, |byłem w domu moim sam [...] i ukazało mi się dwóch
nader wielkich mężów, jakich nigdy na Ziemi |nie |widziałem." (37 ) "Oto spisana przez
Henocha, pisarza, pełna nauka mądrości [...] A teraz, |mój |synu Matuzalemie, opowiem ci
wszystko i zapiszę to dla ciebie; |odkryłem wszystko przed tobą i |przekazałem księgi, które
tego dotyczą. Zachowaj, |mój |synu Matuzalemie, księgi otrzymane z |ręki |ojca i przekaż je
przyszłym pokoleniom świata." (38 ) Wyraźniej już naprawdę nie można. Pierwotny oryginał
Księgi Henocha, jej esencja, pochodzi od żyjącego przed potopem Henocha, inaczej nie
mógłby on nazwać swego syna imieniem Matuzalem. Założenie, że wszystko to jest
przedchrześcijańskim fałszerstwem, byłoby równoznaczne z zarzuceniem autorowi
nieprzerwanego opowiadania kłamstw. Taki zabieg nie ma jednak szans powodzenia,
ponieważ - tak samo jak w przypadku Apokalipsy Abrahama - autor Księgi Henocha podaje
takie dane na temat Wszechświata i "upadłych aniołów", jakich nikt inny po nim nie mógłby
znać, nie mówiąc już o tym, że Henoch wielokrotnie powtarza, iż |anioły powiedziały mu to
czy tamto; to czy tamto wyjaśniły i pokazały. Odmawianie autorstwa Księgi Henocha
żyjącemu przed potopem Henochowi jest hańbą egzegezy. Jednocześnie stanowi to jeżący
włosy na głowie przykład manipulacji wiernymi, którzy mają łaskawie przełykać wszystko,
co inni za nich przeżują. Oczywiście, próbuje się też sprzedawać niewygodny tekst Henocha
jako wizję. Pod hasłem "wizja" można przełknąć wszystko, co wykracza poza możliwości
rozumu. Zwolennicy tezy o wizyjności tego tekstu przemilczają skwapliwie, że Henoch
wyraźnie stwierdza, iż nie spał. Ponadto podaje jeszcze rodzinie dokładne wskazówki, co
należy zrobić podczas jego nieobecności. A już w ogóle nie może być mowy o tym, że
Henoch doświadczył "wizji śmierci", po swoich rozmowach z |aniołami powraca bowiem
zdrów jak ryba do krewnych, aby dopiero później definitywnie zniknąć w chmurach na
ognistym rydwanie. Cóż zatem jest takiego niebezpiecznego w owej Księdze Henocha? W
gruncie rzeczy potwierdzenie filozofii paleo-SETI. Tak jak Stary Testament, tak i Henoch
opisuje, co się dzieje, gdy buntują się anioły. Gdy buntują się anioły W Księdze Henocha
(39 ), rozdział 6, wersety 1 do 5, jest napisane: "Kiedy ludzie zaczęli się mnożyć, rodziły im
się piękne i miłe córki. Gdy aniołowie, synowie nieba, je ujrzeli, poczuli do nich żądzę i
rzekli do siebie: "Weźmy sobie żony spośród ludzkich córek i płódźmy dzieci." A wtedy
przemówił do nich wódz ich, Semjasa: "Obawiam się, że wcale nie chcecie tak uczynić, a
wtedy ja sam musiałbym ponieść karę za ten wielki grzech." Wtedy odpowiedzieli mu
wszyscy: "Złóżmy wszyscy przysięgę i nakładając na siebie nawzajem klątwy zobowiążmy
się, że nie zaniechamy tego planu, i go wykonamy." I przysięgli wszyscy razem, i zobowiązali
30
się do tego, nakładając na siebie nawzajem klątwy. Było ich razem dwustu, którzy za dni
Jereda opuścili się na górę Hermon." Jeśli nie jest to opis rebelii "synów niebios", to cóż to
jest w takim razie? Wyznanie miłości obwarowane nakładaniem na siebie klątwy? Sprawa jest
jasna, ponieważ (Hen 7, 1- 6 ): "Ci i wszyscy pozostali, co byli z nimi, wzięli sobie kobiety,
każdy z nich wybrał sobie jedną, zaczęli do nich chodzić i zaczęli nieczyste z nimi
obcowanie. Nauczyli je czarów, zaklęć i przycinania korzeni i zapoznali je z roślinami. One
poczęły i zrodziły wysokich na 300 łokci |gigantów. Ci pochłonęli wszystkie zapasy żywności
innych ludzi. Kiedy jednak ludzie nie mieli im już co dać, giganci zwrócili się przeciw nim i
pożarli ich. I zaczęli niszczyć ptaki, dzikie zwierzęta, płazy i ryby, pożerać swoje własne
mięso i spijać własną krew. A wtedy Ziemia zaczęła się uskarżać na niegodziwców." Sceneria
czasów sprzed potopu opisana jest bardzo realistycznie, jakkolwiek może nam się dzisiaj
wydawać mało wiarygodna. Także |dobre |anioły, czyli te, które nie wzięły udziału w buncie,
przyglądały się z góry wydarzeniom na Ziemi. Informowały o nich Najwyższego, który
kategorycznie zdecydował: "Cała Ziemia zostanie zniszczona, potop spadnie na całą ziemię i
zniszczy wszystko, co się na niej znajduje." Wręcz fenomenalne są w Księdze Henocha
rozliczne szczegóły, których próżno szukać w innych przekazach. W rozdziałe 69 Henoch
wylicza mianowicie imiona przywódców owej rebelii i dodatkowo podaje ich specjalności!
Ponieważ z korespondencji od moich Czytelników wiem, że w swoich bibliotekach
osiedlowych i miejskich nie mają szansy znaleźć Księgi Henocha lub też brakuje im czasu, by
ją sprowadzić skądinąd, przytoczę tutaj ów fragment w pełnym brzmieniu. Henoch pragnął,
aby jego pisma były szeroko rozpowszechnione. Ja także! "A oto są ich imiona: Pierwszy z
nich jest Semjasa, drugi Artakisa, trzeci Armen, czwarty Kokabeel, piąty Tuarel, szósty
Rumjal, siódmy Danjal, ósmy Rekael, dziewiąty Barakel, dziesiąty Azazael, jedenasty
Armaros, dwunasty Batarjal, trzynasty Busasejal, czternasty Hananel, piętnasty Turel,
szesnasty Simapesjel, siedemnasty Jetrel, osiemnasty Tumael, dziewiętnasty Tarel,
dwudziesty Rumael, dwudziesty pierwszy Jseseel. A oto są imiona ich wodzów ponad 100, 50
i 10. Imię pierwszego jest Jekuun; to ten, który uwiódł wszystkie dzieci aniołów, opuścił je na
ląd i uwiódł przy pomocy ludzkich córek. Drugi nazywa się Asbeel; ten udzielał dzieciom
aniołów złych rad, aby zbrukali swe ciała z ludzkimi córkami. Trzeci nazywa się Gadreel; to
ten, który pokazał ludziom wszelkie śmiertelne ciosy. On też uwiódł Ewę i pokazał ludziom
narzędzia mordu, pancerz, tarczę, miecz i w ogóle wszystkie narzędzia mordu. Z jego ręki od
tej godziny oręż rozprzestrzenił się wśród mieszkańców lądu. Czwarty nazywa się Penemue;
ten nauczył ludzi rozróżniać co gorzkie, a co słodkie i przekazał im wszelkie tajemnice ich
wiedzy. On nauczył ludzi pisania inkaustem i na papierze [...] Piąty nazywa się Kasdeja; ten
nauczył ludzi wszelkich złych ciosów duchów i demonów, tak jak i ciosów w zarodek w łonie
matki, aby go spędzić, ciosów w duszę, ugryzienia węża, ciosów, które powstają od żaru w
południe, oraz syna węża, Tabat (?)". (To ostatnie w każdym przekładzie opatrzone jest
znakiem zapytania, poza tym pisownia poszczególnych imion zmienia się w zależności od
przekładu.) Daruję sobie komentarz do tego tekstu. W końcu, każdy przecież ma oczy i widzi.
Co się stało z owym Henochem? Gdzie leżą jego doczesne szczątki? Gdzie jest jakaś
świątynia czy katedra wzniesiona ku jego czci? WniebowzięcieŃ z przeszkodami Na pewno
nie na Ziemi. Wedle Starego Testamentu Henoch zniknął bez śladu - zabrał go do siebie Pan.
Albo też czytamy - w zależności od tego, którą wersję Biblii weźmiemy do ręki - że Henoch
wzniósł się w chmury na ognistym rydwanie. Nieco dokładniej odjazd Henocha przedstawiają
legendy starożydowskie (40 ). Można się z nich mianowicie dowiedzieć, że aniołowie
przyrzekli Henochowi, iż wezmą go ze sobą do nieba, lecz data odjazdu nie była jeszcze
widocznie ustalona: "Zawołano do mnie, że pójdę do nieba, lecz nie znam dnia, kiedy od was
odejdę." W tej sytuacji ludzie siedzieli wokół Henocha, a on przekazywał im wszystko, co
dotąd usłyszał od aniołów. Szczególnie wkładał im do głów, aby nie trzymali jego ksiąg w
ukryciu, lecz udostępnili je przyszłym pokoleniom na Ziemi. Postępuję zgodnie z tym apelem.
31
Po kilku dniach takiego nauczania sytuacja stała się emocjonująca: "Lecz stało się to w tym
samym czasie, kiedy ludzie siedzieli wokół Henocha, a on do nich mówił. Wtedy unieśli
ludzie spojrzenia i ujrzeli zniżający się na niebie kształt rumaka, i rumak w burzy opuszczał
się na ziemię. I powiedzieli ludzie Henochowi, co widzą, a Henoch rzekł im: "To z mego
powodu opuszcza się ten rumak. Nadszedł czas i dzień, że muszę od was odejść i nigdy was
już nie zobaczę." A wtedy rumak był tuż i wszyscy ludzie widzieli go wyraźnie." Widocznie
Henoch został poinformowany przez niebian, że start może stanowić zagrożenie dla życia
zebranych, ponieważ starał się powstrzymać swoich zwolenników
. Wielokrotnie ostrzegał gapiów, aby nie podążali za nim, "abyście nie pomarli". Niektórzy
zaczęli się wahać i zostali, lecz najbardziej zagorzali widzowie koniecznie chcieli na własne
oczy widzieć, jak Henoch idzie do nieba: "Mówili: "Pójdziemy z tobą do miejsca, do którego
ty idziesz, tylko śmierć może nas rozłączyć." Ponieważ obstawali przy tym, by pójść razem z
nim, przestał do nich mówić i podążali za nim, i nie zawracali. I stało się, że Henoch w burzy
wzniósł się do nieba na ognistych rumakach i w ognistym rydwanie." Ta podróż w chmury dla
wszystkich towarzyszących mu osób skończyła się śmiercią. Następnego dnia bowiem
wyruszono na poszukiwanie tych, którzy poszli za Henochem. "I szukali tego miejsca, z
którego Henoch poszedł do nieba. I kiedy doszli tam, zobaczyli, że cała ziemia pokryta była
śniegiem, a na śniegu były duże kamienie jakby też ze śniegu. A wtedy rzekli jeden do
drugiego: "Dalej, odgarnijmy śnieg, abyśmy zobaczyli, czy nie ma pod śniegiem ludzi, którzy
przyszli tu z Henochem." I odgarnęli śnieg, i ujrzeli ludzi, którzy przyszli tu z Henochem, że
leżą martwi. Szukali też Henocha, ale nie znaleźli go, albowiem poszedł do nieba [...] Stało
się w roku sto trzynastym życia Lamecha syna na Matuzalema, że Henoch poszedł do nieba."
Po grzechu pierworodnym i potopie jest to trzecia niemożliwość, przed którą stajemy - w
zasadzie nie ma w tym już nic emocjonującego, ponieważ dotychczasowe interpretacje
starożytnych tekstów wręcz najeżone są rzeczami niemożliwymi. Tym razem dobrotliwy Pan
Bóg miałby z kolei przyglądać się bezczynnie, jak setki, a może nawet tysiące gapiów ginie w
płomieniach, kiedy ich nauczyciel Henoch wznosi się do nieba? Czym zawinili ci ludzie?
Słuchali swojego mądrego Henocha, czcili go, byli jego zwolennikami i wreszcie
towarzyszyli mu na miejsce startu. Henoch "w burzy" unosi się do nieba "na ognistych
rumakach i w ognistym rydwanie" - lecz na Ziemi ludzie i wszystko pada pastwą płomieni,
nawet kamienie bieleją od żaru, rozsypując się w biały pył, który wygląda jak śnieg. (Pewne
odmiany wapieni pod wpływem wysokiej temperatury stają się śnieżnobiałe.) I to dobry Pan
Bóg miałby pozwolić niewinnym towarzyszom Henocha zamienić się w parę? Czyżby nie
dysponował odpowiednią mocą, aby zabrać Henocha do siebie w sposób nieszkodliwy i
mądry? Po co ta dramatyczna i męczeńska śmierć w płomieniach wielu ludzi, wyłącznie po
to, aby Henoch mógł wznieść się do nieba? Wszystko to - grzech pierworodny, potop,
wniebowzięcie Henocha, ale i kosmiczna podróż Abrahama - w żadnym razie nie pasuje do
wyobrażenia dobrego Pana Boga. Dlaczego wszechobecny Bóg musi prosić Abrahama do
siebie, aby móc z nim porozmawiać? Bóg musi przecież wiedzieć, co Abraham myśli i czuje,
i czyjego ducha jest dziecięciem. Po co w ogóle Panu Bogu statek kosmiczny, który wisi nad
Ziemią i obraca się wokół własnej osi? Dlaczego Bóg musi najpierw wysyłać jakieś dwie
postaci, aby sprowadzić Abrahama? Dlaczego potrzebne mu są "ogniste rumaki", aby unieść
Henocha do nieba? Odpowiedź jest zawsze jedna i ta sama: przez opisywaną w owych
tekstach osobę |Boga, czy |Najwyższego, nigdy nie rozumiano wszechobecnego Stwórcy,
którego czczą wszystkie religie (i ja też). Jest dla mnie wręcz profanacją prawdziwego Boga
przypisywanie mu tego rodzaju błędów i okrucieństw. Jeśli natomiast w miejsce Boga, czy
Najwyższego, wstawimy |pozaziemskich |astronautów, to wszystkie te działania, błędy i
paradoksy od razu stają się zrozumiałe. Nagle rozumiemy, kim były "upadłe anioły" i
dlaczego odczuwały taką chęć zaspokojenia swych potrzeb seksualnych. Rozumiemy
przyczyny potopu, rozumiemy życzenie Najwyższego, by rozmawiać z pojedynczymi
32
osobami i pojmujemy, dlaczego zginęło tak wielu ludzi, którzy nie posłuchali ostrzeżeń
Henocha. W tym kontekście zrozumiały staje się też strach człowieka przed |Sądem |
Ostatecznym, ów stały lęk przed wielkim sądem bożym, bo przecież Najwyższy obiecał, że
kiedyś powróci. + Spotkanie na szczycie Ojciec Święty, głowa wszystkich katolików na
Ziemi i biskup Rzymu, ze zdumieniem spoglądał na obcego, który w milczeniu stał po drugiej
stronie ciemnego błyszczącego biurka. - Kto pana wpuścił? - spytał trochę niepewnie. - Nikt -
odparł obcy bez cienia wahania, a wokół kącików jego ust igrał leciutki uśmieszek. - Kłamie
pan - powiedział Ojciec Święty nienaturalnie twardym tonem, a jego prawa dłoń powoli
sunęła w stronę przycisku alarmu. - Nie chciałby się pan najpierw dowiedzieć, co mam panu
do zaproponowania? - spytał z uśmiechem obcy. Z jego niezwykle ciemnych oczu emanowało
coś dziwnie przyjaznego, a jednocześnie zniewalającego. Papież zawahał się. - A co takiego
chce pan zaproponować? - zapytał w końcu, starając się nadać głosowi ton łagodności. Jego
palce leżały już na przycisku alarmu. Mógł go nacisnąć w ułamku sekundy. - Maszynę czasu -
odparł swobodnie obcy. W żadnym razie nie wyglądał na przestraszonego, raczej na
rozbawionego. - To chyba najgłupsza rzecz, jaka mogła panu przyjść do głowy - stwierdził
papież z uśmiechem. - Maszyny czasu to wymysły nadwerężonych mózgów. A po
kilkusekundowym namyśle dodał: - No cóż, w Piśmie Świętym występują opisy efektów
przesunięcia czasu, na przykład w historii proroka Jeremiasza i jego młodego przyjaciela
Abimelecha. Ale tam efekty te są wynikiem działania Boga Wszechmogącego. Kiedy tak na
pana patrzę, nie wygląda mi pan na anioła. Papież spojrzał na obcego nieomal ze
współczuciem. Rzeczywiście, obcy wyglądał dość osobliwie. Miał czarną skórę, około
dwudziestu pięciu lat, metr dziewięćdziesiąt wzrostu i kręcone włosy, jak każdy Murzyn.
Mógł pochodzić na przykład z Senegalu, gdyż jego skóra była czarna jak sadza.
Najdziwniejsze wrażenie sprawiała jego odzież. Miał na sobie czarne buty, czarne skarpetki,
czarne spodnie, czarną koszulę i elegancko skrojoną czarną marynarkę z szerokimi klapami.
Czarny w czerni. W bardzo sympatycznej twarzy błyszczały białe zęby jak dwa sznury
egzotycznych pereł. - Czy uwierzy mi pan, jeśli na pana oczach rozpłynę się w powietrzu i po
piętnastu sekundach zmaterializuję ponownie? - spytał obcy z uprzedzająco grzecznym
uśmiechem. Ojciec Święty zaczerpnął głęboko powietrza. Bóle nerek znowu dawały mu się
we znaki. - Piętnaście sekund? - upewnił się ironicznie. - Tyle mogę panu dać. Obcy bez
pośpiechu sięgnął do lewej zewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył z niej płaski,
błyszczący przedmiot. Był on nie większy od portfela, ale wyglądał na zrobiony z jakiejś
ceramiki lub metalu. - To maszyna czasu - uśmiechnął się pojednawczo. - Proszę patrzeć
prosto na mnie. Kiedy zniknę, niech pan łaskawie obserwuje sekundnik swojego zegarka.
Następnie przycisnął matowo połyskujący przedmiot do prawej skroni... i już go nie było.
Jego Świątobliwość zdumiał się tak bardzo, że zapomniał patrzeć na zegarek. Kompletnie
zaskoczony podniósł się z miejsca, obszedł naokoło swoje ogromne biurko i zaczął się
rozglądać po wszystkich zakamarkach gabinetu. - Halo, już jestem! - wesoło zawołał obcy,
chowając płaski przedmiot z powrotem do kieszeni marynarki. Stał teraz za biurkiem, tuż
obok fotela Ojca Świętego. Papież, ciężko dysząc, oparł się obiema rękami na blacie biurka,
mamrocząc pod nosem słowa jakiejś łacińskiej modlitwy, a następnie wysapał: - To jakiś trik.
Pan mnie zahipnotyzował. - Ależ skąd! - zaśmiał się obcy z wyrzutem, potrząsając czarną
głową. - Jako przywódca religijny powinien pan przecież polegać na swoich zmysłach, nawet
jeśli są już słabe. Papież usiłował pozbierać myśli. Jeśli to wszystko nie było trikiem, to
niewątpliwie stoi za tym diabeł... albo też obcy był posłańcem, aniołem Pana Boga. W końcu
aniołowie ukazali się także Abrahamowi, Noemu i Dziewicy Maryi. - Kto pana przysłał?
Przychodzi pan od Boga Wszechmogącego czy od jego rywala? - Nie jestem ani aniołem, ani
diabłem, tylko człowiekiem, jak pan - odpowiedział miękko obcy. - Przybywam z przyszłości.
Papież z trudem zachował zimną krew. Wreszcie powiedział: - Wie pan, mam pewne
problemy ze zdrowiem, czy mógłbym... - wskazał na przycisk interkomu na małym stoliku
33
obok biurka. - Ależ oczywiście! - roześmiał się obcy, wykonując zapraszający gest. Ojciec
Święty nacisnął przycisk i poprosił o przyniesienie lekarstwa. Następnie zaproponował
obcemu coś do picia i usiadł przy wielkim ciemnym dębowym stole w rogu przestronnego
gabinetu. Weszła starsza wiekiem zakonnica, ze zdumieniem spojrzała na obcego, nie
odważyła się jednak o nic zapytać. Kiedy podano herbatę, a papież wypił jakąś czerwoną lurę,
stwierdził z ulgą: - No, już mi lepiej. Wie pan, od czasu tego zamachu jestem trochę nieufny.
Bo i jak tu mieć zaufanie do kogoś, kto, jak pan, przedostał się tutaj mimo gwardii
szwajcarskiej? Zdaje pan sobie sprawę, że po naszej rozmowie zostanie pan aresztowany, jeśli
się za panem nie wstawię? Murzyn pokręcił głową, uśmiechając się łagodnie. - Na pewno do
tego nie dojdzie. Widział pan przecież przed chwilą, jak zniknąłem. Przekonujące, prawda? -
To był zwykły trik, którego nie uda się panu powtórzyć - odparł dobrotliwie Ojciec Święty.
Obcy spojrzał na papieża z politowaniem, a potem powiedział z namysłem, ale i pewną
stanowczością: - Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które opanowało tajniki maszyny czasu
działającej tam i z powrotem. Nasz najznakomitszy umysł, jeśli idzie o badania nad
wymiarami, profesor Clarke, przed kilku laty teleportował się w przyszłość. Myśleliśmy już,
że nie wróci, ale pewnego dnia pojawił się jednak, przynosząc ze sobą to. Obcy położył na
stole prostokątny, błyszczący przedmiot. - Obsługa jest dziecinnie prosta - ciągnął z lubością.
- Widzi pan tych sześć mikroskopijnych otworków? Ostrym metalowym sztyfcikiem może
pan nastawić, poczynając od lewej, liczbę lat, miesięcy, dni, godzin, minut i sekund.
Wystarczy lekko nacisnąć - tu u góry widać, co się zaprogramowało. Obcy szybko, raz za
razem, wsunął w otworki niewielki sztyfcik. Na górnej krawędzi dziwnego przedmiotu
pojawiły się liczby 112, 8, 14, 3, 6, 14. - To czas, z którego przybywam: 112 lat, 8 miesięcy,
14 dni, 3 godziny, 6 minut i 14 sekund, licząc od teraz. Obcy zamilkł, a papież pogrążył się w
zadumie. Po chwili rzekł z namysłem: - Cóż, muszę przyjąć, że jest pan agentem któregoś z
mocarstw. Z pańskiej techniki nic nie rozumiem. Niezapowiedziana audiencja właśnie
dobiegła końca. Papież szybko nacisnął guzik alarmu i podniósł się z miejsca. - Jeszcze tylko
jeden drobiazg - rzucił obcy z uśmiechem wyższości. - Aby uruchomić maszynę czasu, musi
pan przyłożyć ten przedmiot do prawej skroni. Impuls wyzwalający stanowią prądy
mózgowe. Współrzędne są już nastawione. Jeszcze mówiąc te słowa, obcy sięgnął do
wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej drugi błyszczący przedmiot. Na sekundę przed
tym, jak do gabinetu wpadli gwardziści, przyłożył go do prawej skroni... i zniknął. Ojciec
Święty stał przy biurku kompletnie zdezorientowany. Krople potu zrosiły jego pomarszczone
czoło. Czterej gwardziści rozglądali się bezradnie po pomieszczeniu, na koniec zaczęli
rozgarniać ciężkie aksamitne kotary i szturchać pod meblami. Wreszcie papież przeprosił
strażników stwierdzając, że widocznie nacisnął guzik alarmu przez pomyłkę. Kiedy
gwardziści opuścili gabinet, Ojciec Święty przywołał jeszcze na chwilę młodego oficera,
wziął do ręki błyszczący przedmiot, który cały czas leżał na stole i poprosił: - Czy zechciałby
pan przyłożyć ten przedmiot do skroni? Zaskoczony oficer spełnił prośbę Ojca Świętego,
patrząc nic nie rozumiejącym wzrokiem, a po chwili wzruszył ramionami i powiedział krótko
i zwięźle: - Nic nie słyszę. - Proszę mi to dać - poprosił papież zmęczonym głosem i
powodowany jakimś mimowolnym impulsem przyłożył przedmiot do prawej skroni. Ostatnie,
co ujrzał, to okrąglejące ze zdumienia oczy i rozwarte usta gwardzisty. `ty * * * `ty Tego dnia,
w samym środku Jerozolimy, będącej centrum religii żydowskiej, wydarzyło się niemalże to
samo. Chociaż religia żydowska nie zna w zasadzie żadnych władz kościelnych w zwykłym
sensie tego słowa, to jednak naczelny rabin Jerozolimy uznawany jest za najwyższy autorytet
dla Żydów całego świata. Kiedy rozpływał się w powietrzu, nikogo przy nim nie było.
Zupełnie inaczej miała się rzecz w Mekce, w Arabii Saudyjskiej. Imam z plemienia Koraisz,
najwyższa instancja religijna dla wielu milionów wyznawców islamu, a zarazem prawdziwy
namiestnik (kalif) prawodawcy Mahometa, zniknął na oczach czterech mułłów i wysokiego
urzędnika królewskiego. Szok imama trwał krótko. Przez kilka sekund wydawało mu się,
34
jakby spadał w dół przez nie kończący się szyb, by zaraz zostać wessanym przez potężny
odkurzacz. Potem poczuł pod stopami ziemię, otaczał go jasny blask, a skądś dobiegały
hałasy i stuki. Pierwsza myśl, jaka przyszła imamowi do głowy, to śmierć. Pewnie miał zawał
albo udar mózgu. Szybko jednak zorientował się, że żyje. Znajdował się w niewielkim,
pozbawionym okien pomieszczeniu - światło brało się nie wiadomo skąd. Zdumiony imam
zaczął się szczypać w ręce i w policzki. Gdzie on jest? Czyżby Allah powołał go do siebie? A
może - tej myśli nie chciał rozwijać - wpadł w pułapkę Szatana? Nagle ściany pomieszczenia
zniknęły, jakby rozpłynęły się w powietrzu. Imam rozejrzał się niepewnie dokoła. Znajdował
się teraz w niewielkiej sali. Pośrodku stał trójkątny stolik mlecznego koloru, przy każdym z
trzech boków stał niebieski fotel. Stół był nakryty na trzy osoby, stały na nim cztery butelki
różnych napojów. Obok stołu leniwie kręcił się wokół własnej osi wielki globus. Temperatura
była przyjemna, powietrze lekko pachniało ozonem. Imam z wahaniem postąpił kilka kroków,
kiedy ponownie usłyszał hałasy i stukania, które dobiegły go już w momencie przybycia.
Pewnie dochodziły z jakiegoś sąsiedniego pomieszczenia. - Halo, jest tam kto?! - zawołał
odważnie. Hałas momentalnie ucichł i w tej samej sekundzie - nie sposób było nadążyć za
tym ruchem - w ścianie utworzyła się szczelina. Za nią stał spocony staruszek w koszuli z
podwiniętymi rękawami i rozpiętym kołnierzykiem. - Przecież ja go znam - przebiegło
imamowi przez głowę, ale jednak nie mógł uwierzyć w to, co podpowiadała mu pamięć. Znał
papieża ze zdjęć w pełnym stroju - człowiek w koszuli z podwiniętymi rękawami był
wprawdzie zdumiewająco do papieża podobny, ale przypominał raczej robotnika. Obydwaj
mężczyźni patrzyli na siebie i zanim imam zdążył wyrzucić z siebie potok arabskich słów, ten
drugi otarł ręką pot z czoła i powiedział po angielsku: - Chyba lepiej będzie od razu zgodzić
się na angielski. - Czy jest pan tym, kim myślę, że pan jest? - spytał imam opanowanym
tonem. - Yes. Jestem głową Kościoła rzymskokatolickiego. Z kim mam przyjemność? Imam
zdumiewająco szybko odzyskał rezon: - Ja jestem głową islamu, imam Ali Muhammed
Yussuf ben Ibrahim... dajmy lepiej spokój... z Mekki. Gdzie my jesteśmy? - Nie mam pojęcia!
- odparł papież. - Padłem ofiarą manipulacji technicznej. Postąpił krok w stronę imama,
wyciągając do niego dłoń. Imam się zawahał: - Pan i pańskie zakony na pewno nie macie nic
wspólnego z tym, jak by to nazwać, |przeniesieniem? Przełożony Kościoła katolickiego
zmęczonym ruchem pokręcił głową. - Gdybym wiedział, jak się tu dostałem, nie
próbowałbym przecież wybić dziury w ścianie. - Jak długo już pan tu jest? - Myślę, że z dobrą
godzinę. Ten budynek to prawdziwe więzienie. Żadnych okien ani drzwi, chyba że same
otwierają się w niesamowity sposób. Waliłem we wszystkie możliwe miejsca. Najpierw
pięściami, potem butem. Nic się nie da zrobić. - Niepojęte! Niewiarygodne! - mruczał imam
w swoją spiczastą bródkę, dodając jeszcze kilka słów po arabsku. Następnie ujął dłoń papieża
ze słowami: - Chyba jednak będziemy musieli współpracować! - Proszę bardzo, ale widzę, że
nakryto dla trzech osób. Spodziewa się pan kogoś? Z pewną rezerwą obaj niezrównani
książęta religii siedli do stołu. Obydwaj pogrążyli się w myślach. Nagle tylna część
pomieszczenia zaczęła migotać i zmaterializowała się tam brodata postać w czarnej czapeczce
z tyłu głowy. Jedną ręką postać zakrywała sobie oczy, jakby nie chciała nic widzieć. -
Witamy! - Papież i imam niemal równocześnie skinęli głowami. - Zgodziliśmy się już, że
będziemy rozmawiać po angielsku. Zechce się pan przysiąść? Brodacz odjął rękę od oczu. Po
jego reakcji widać było, że natychmiast rozpoznał obu siedzących przy stole. - Nie! Nie! -
wykrzyknął, potrząsając głową i znowu zakrywając oczy. - To niebo czy piekło? Imam
odchrząknął: - Piekło raczej nie. Ktoś zaprosił nas na kolację! Proszę siadać i zaakceptować
rzeczywistość. Wy, Żydzi, jak dotąd, raczej nie mieliście z tym problemów! Z głębokim
westchnieniem brodacz zajął miejsce przy stole. - Pan jest najwyższym imamem z Mekki,
prawda? A pan papieżem z Rzymu? Ja jestem naczelnym rabinem Jerozolimy. - Doborowe
towarzystwo - mruknął papież. - Teraz zostaje nam tylko dowiedzieć się, kto nas tu zaprosił. -
Chciałbym wiedzieć, który z was zorganizował to... hm... spotkanie - zaczął rabin. - Zostałem
35
uprowadzony z mojego biura w samym środku bardzo ważnych zajęć. Moi współpracownicy
na pewno dawno już podnieśli alarm. - O, czyżby? - zakpił imam. - A ja zniknąłem w
obecności pięciu osób. Jak się panu zdaje, co się w tej chwili dzieje w pałacu w Mekce? Imam
i rabin spojrzeli wyczekująco na papieża. - Bardzo przepraszam, drodzy panowie, ale nie
mam z tym nic wspólnego. Pojawił się u mnie pewien Czarny. Czarniejszy niż czarny. Mówił
coś o maszynie czasu, a ja; słaby człowiek, posłużyłem się nią bez głębszego zastanowienia.
W toku rozmowy okazało się, że ten sam Murzyn pojawił się także u rabina. Imam stwierdził,
że wydawało mu się, jakby jakaś czarna postać wynurzyła się z Nicości i przyłożyła mu coś
do skroni. Kiedy tak trzech niezrównanych starców rozmawiało ze sobą, nad blatem stołu coś
zamigotało i niespodziewanie zmaterializowały się tam trzy dymiące patelnie, a na nich
rozmaite jarzyny, ziemniaki i trzy rodzaje ryby. Stosownie do gustu, przyrządzone wedle
tradycji danego kraju. Panowie obsłużyli się w milczeniu, po czym Ojciec Święty skłonił
głowę i zaczął mamrotać łacińskie formułki. - Do jakiego Boga się pan modlił? - spytał imam,
z wahaniem dotykając ramienia papieża. - Do... - papież przesunął wzrokiem po obecnych. -
Do |naszego Boga. Czyż nie wszyscy mamy na myśli tego samego? - Nie całkiem - wtrącił
naczelny rabin. - My jesteśmy narodem wybranym. - Stara śpiewka - zauważył kąśliwie
imam. - Czy wy nigdy nie zrozumiecie, że wielu ludzi dlatego tak was nie lubi, bo zawsze
uważacie się za coś lepszego? - Ho, ho, ho! - huknął niegrzecznie naczelny rabin. - To
przecież wy uprawiacie tę waszą agresywną politykę i wychowujecie fanatyków religijnych!
To przecież wy chcecie narzucić reszcie świata waszą wiarę! - Jest faktem, że Mahomet -
chwała mu! - był ostatnim prorokiem, jakiego zesłał Allah - powiedział chłodno imam,
patrząc swemu oponentowi prosto w oczy. - A więc my, muzułmanie, uważamy naszą wiarę
za najnowszy stan woli Allaha... Imam nie zdążył dokończyć, bo nagle w pomieszczeniu
pojawiły się wielkie trójwymiarowe obrazy. Przedstawiały one kulę ziemską, a wokół niej
krążyły osobliwe twory: wielopiętrowej wysokości statki kosmiczne z dziwacznymi
nadbudówkami, groźnie wyglądającymi występami i zakamarkami. Niby drobne owady
mniejsze obiekty przybijały do wielkich, znikały w jasno oświetlonych korytarzach lub
grupowały się w nowe formacje. Kamera wniknęła do wnętrza kosmicznego osiedla. Trzej
przywódcy Kościołów ze zdumieniem patrzyli, jak ludzie o różnych kolorach skóry ścigają
się biegiem w wielkim basenie. Ich stopy poruszały się po nieokreślonej cieczy, która
wydawała się miękka, a jednak nie pozwalała im zatonąć. Wyścigi w basenie były widać jakąś
dyscypliną sportową. Od czasu do czasu fale cieczy podnosiły się, biegacze wypadali ze
swoich torów, przewracali się, znów się podnosili. Inna kamera pokazywała wnętrze wysokiej
wieży, w której ludzie unosili się w powietrzu z szeroko rozpostartymi ramionami.
Przypuszczalnie w wieży współistniały różne pola grawitacyjne, ponieważ niektórzy z ludzi
tańczyli w powietrzu pełnymi gracji ruchami, inni spadali pionowo w dół, by potem
zatrzymać się i poszybować w górę. Następnie utworzył się jeden wielki obraz wypełniający
pół pomieszczenia. Wielotysięczny tłum ludzi jak pod wpływem zagadkowego rozkazu
uklęknął na ziemi. Biegacze uklękli na swojej cieczy, fruwający w wieży pochylili głowy,
widzowie uklękli tam, gdzie stali, na przebitkach widać było mniejsze i większe drużyny
sportowców, każda klęczała na swoim miejscu ze złożonymi rękami. W sekundę później
rozbrzmiała muzyka. Dochodziła ze wszystkich stron, początkowo miękka i łagodna, później
coraz głośniejsza, wzbierająca w jeden wielki chorał. Wydawało się, jakby w utworze tym
brały udział wszystkie instrumenty, jakie kiedykolwiek powstały na Ziemi. Klęczący ludzie
zaczęli śpiewać, i chociaż żaden z trzech dostojników kościelnych nie rozumiał ich języka, to
jednak wszyscy byli do głębi poruszeni. Dźwięki muzyki i śpiewu wypełniły pomieszczenie,
wibrowały nie spotykanymi interwałami i tonacjami, przenikały każdą komórkę ciała,
napełniały umysł uczuciem niewypowiedzianej podniosłości. Zupełnie jakby się umówili,
trzej przywódcy religijni podnieśli się ze swoich miejsc. Nie skłonił ich do tego żaden
przymus, żadna hipnoza, był to tylko i wyłącznie wynik wewnętrznego poruszenia. Kamery
36
ukazywały twarze pojedynczych ludzi, potem znów Kosmos, gdzie ukazał się jakiś rozmyty
geometryczny kształt. Papież Kościoła rzymskokatolickiego ukląkł, złożywszy dłonie do
modlitwy, imam z Mekki padł na twarz z dłońmi odwróconymi ku górze, a rabin z Jerozolimy
skrzyżował ręce na piersi i pochylił się w głębokim ukłonie. Z wielką czcią i przejęciem
każdy z nich modlił się do swego Boga. Kiedy ludzie, widoczni w trójwymiarowej projekcji,
podnieśli się z klęczek i powrócili do pracy czy zajęć sportowych, podnieśli się także trzej
przywódcy religijni. Potem, zupełnie jakby był to jakiś uzgodniony wcześniej ceremoniał, w
milczeniu ujęli się za ręce, nawet nie zauważając z początku, że w pomieszczeniu jest jeszcze
czwarta osoba: znany im już Murzyn. - Jak sądzicie, panowie, jak zareagują wyznawcy
waszych religii, kiedy opublikujemy zdjęcia ukazujące waszą wspólną modlitwę oraz
przyjazny uścisk dłoni? Przywódcy Kościołów z ociąganiem rozłączyli splecione palce. Jako
pierwszy przyszedł do siebie imam: - Co to panu da? - Mnie nic, ale za to ludzkości
wszystko! - uśmiechnął się Murzyn. - Energicznie protestuję przeciwko temu uprowadzeniu! -
rzucił wściekłym tonem naczelny rabin. - Żądam, aby pan natychmiast odesłał nas z
powrotem! - Na pewno tak się stanie - uspokoił go przyjaźnie Murzyn. - A protestować,
panowie, nie ma po co, ponieważ nikt nie zauważy waszej nieobecności. Odstawimy was z
powrotem w tym samym ułamku sekundy, w którym was zabraliśmy. Zadowoleni? -
Przypuszczam, że nasze uprowadzenie ma jakiś określony cel - włączył się do rozmowy
papież spokojnym i opanowanym tonem. - Właśnie - potwierdził Murzyn z uprzejmym
uśmiechem. - Żyjecie panowie w roku 1995. My, z przyszłości, wiemy, że w najbliższych
latach pojawią się dowody na istnienie rozumnego życia poza Ziemią. A jeszcze kilka lat
później nawiązany zostanie kontakt z istotami pozaziemskimi. Wkrótce potem na orbicie
okołoziemskiej zaroi się od obcych statków kosmicznych. Widzieliście to, panowie, na
naszym trójwymiarowym hologramie. Był to przekaz na żywo, transmitowany zaledwie kilka
minut temu... - Zaczynam rozumieć - powiedział papież. - Musimy się zgodzić na globalną
religię... - Na Allaha! - przerwał mu imam. - Nie, na Jahwe! - zakrzyczał go rabin. - Ależ,
drodzy panowie, bardzo proszę! - uspokajał Murzyn z miłym uśmiechem. - Czy Allah, czy
Jahwe, czy Pan Bóg, zawsze chodzi o jedno i to samo: o wielkiego ducha wiecznego
Stworzenia. Do niego modlić się będą ludzie przyszłości, jego czcić będą żarliwie i z
wdzięcznością. Widzieliście to przecież na własne oczy na trójwymiarowych obrazach, a
nawet wspólnie z nimi się modliliście. Musicie się jakoś pogodzić, nie ma innego wyboru.
Jeśli tego nie uczynicie, będzie to oznaczało nieuchronny zmierzch religii, które
reprezentujecie. `ty * * * `ty Papież pojawił się ponownie w swoim gabinecie równie
niespodziewanie, jak zniknął. Gwardzista gwardii szwajcarskiej zamrugał ze zdziwienia
powiekami, pokręcił głową i złapał się za czoło. - Źle się pan czuje? - spytał z uśmiechem
papież. - Albo miałem właśnie halucynacje, albo z moimi oczami jest coś nie w porządku. -
Jest pan przemęczony. Proponuję, aby wziął pan kilka dni urlopu i pojechał w góry - rzekł
papież i uśmiechnął się dobrotliwie. Kiedy gwardzista opuścił gabinet, Ojciec Święty z
ciężkim westchnieniem odchylił się na skórzane oparcie fotela. Czy on też miał halucynacje?
Spotkanie z imamem i naczelnym rabinem Jerozolimy... to przecież nie mogło być naprawdę!
Papież przejechał dłonią po oczach i patrzył na papiery rozłożone na biurku. Dopiero teraz
zauważył pewien przedmiot, którego wcześniej tu nie było. Sięgnął po niego z wahaniem.
Była to srebrzyście połyskująca ramka, bardzo podobna do tych, w których trzyma się
fotografie, tylko nieco grubsza. Najpierw z otwartymi ze zdziwienia ustami, potem z pełnym
zrozumienia uśmiechem najwyższy dostojnik Kościoła rzymskokatolickiego wpatrywał się w
zdjęcie. Był to hologram o żywych barwach, przedstawiający przyjaźnie objętych trzech
przywódców Kościołów. Kiedy rozległ się dzwonek telefonu, papież instynktownie przeczuł,
kto dzwoni. - It's me - powiedział donośny głos z arabskim akcentem. - Czy pan też ma na
biurku trójwymiarowe zdjęcie? Krótko potem to samo pytanie zadał naczelny rabin
Jerozolimy. + Powrót Bogów Nie jesteśmy oszukiwani,@ sami siebie oszukujemy. `rp Johann
37
Wolfgang Goethe, 1749-1832 `rp Od kiedy Homo sapiens nauczył się myśleć, boi się śmierci.
Jest świadkiem umierania i odradzania się wiosną w przyrodzie. Widzi, jak bledną gwiazdy i
jak rozbłyskują ponownie następnej nocy. Co leży między życiem a śmiercią? Jakaś
zagadkowa płaszczyzna, stan oczekiwania na przyszłe odrodzenie. Przeświadczenie o
dalszym życiu daje człowiekowi siłę, by spokojnie patrzeć w oczy śmierci. A jednak lęk przed
śmiercią nie znika, ponieważ, jak dowodzą tego własne doświadczenia życiowe każdego z
nas, każda nadzieja jest jedynie mgiełką. Lęk jednostki jest także obawą mas. Narody
obawiają się wojny, błysku bomby atomowej, szalejących obcych żołnierzy, załamania się
równowagi środowiska naturalnego. Z przerażeniem myślą o straszliwym wydarzeniu, jakim
grożą święte księgi: o Dniu Sądu Ostatecznego. W Nowym Testamencie jego nadejście
zapowiada na przykład Ewangelista Marek (Mk 13, 24-25 ): "W owe dni, po tym ucisku,
słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku. Gwiazdy będą spadać z nieba i moce na
niebie zostaną wstrząśnięte." Jego kolega Łukasz jest nieco dokładniejszy, wymienia nawet
wstępne oznaki, które będą stanowiły zapowiedź Sądu Ostatecznego (Łk 21, 10-11, 25-26 ):
"Powstanie naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu. Będą silne trzęsienia
ziemi, a miejscami głód i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na niebie. [...]
Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na Ziemi trwoga narodów bezradnych wobec
szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń
zagrażających Ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte." Nie mniej dramatycznie
opisują Sąd Ostateczny liczne sury Koranu (42 ): "W imię Allaha Miłosiernego, Litościwego!
Kiedy słońce będzie spowite ciemnością i kiedy gwiazdy będą zamglone; kiedy góry będą z
miejsca poruszone; kiedy wielbłądzice w dziesiątym miesiącu będą całkowicie opuszczone;
kiedy dzikie zwierzęta będą zebrane; kiedy morza będą wzburzone [...]" (Sura 81 ). "W imię
Allaha Miłosiernego, Litościwego! Kiedy niebo rozdzieli się i kiedy gwiazdy zostaną
rozproszane; kiedy morza się wzburzą i kiedy groby zostaną wywrócone, wtedy każda dusza
się dowie, co sobie przygotowała i co zaniedbała" (Sura 82 ). Sąd Ostateczny nad ludzkością
opiewany jest nawet w chorałach gregoriańskich, w owych prostych, a przecież jakże
cudownych pieśniach, które przenikają do szpiku kości i po dziś dzień śpiewane są w
katolickich klasztorach. Hymn "Dies irae" intonuje się w czasie liturgii za zmarłych: Dies
irae, dies illa@ Solvet saeclum in favilla:@ Teste David cum Sybilla. Quantus tremor est
futurus,@ Quando judex est venturus,@ Cuncta stricte discussurus! (W gniewu dzień, w tę
pomsty chwilę,@ Świat w popielnym legnie pyle:@ Zważ Dawida i Sybillę. Jakiż będzie
płacz i łkanie,@ Gdy dzieł naszych sędzia stanie,@ Odpowiedzieć każąc za nie.) Wraz ze
zniszczeniem obwieszcza się, że przybędzie judex, Sędzia, jak na przykład w Ewangelii
według św. Marka (Mk 13, 26-27 ): "Wówczas ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w
obłokach z wielką mocą i chwałą. Wtedy pośle On aniołów i zbierze swoich wybranych z
czterech stron świata, od krańca ziemi do szczytu nieba." Ewangelista Łukasz dodaje jeszcze
jedno zdanie (Łk 21, 28 ): "A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy,
ponieważ zbliża się wasze odkupienie." Apokalipsa - kiedy? Odkupieni zostaną oczywiście
tylko sprawiedliwi, tylko i wyłącznie wierzący, ci, którzy kurczowo i ślepo trzymają się słów
Pisma Świętego. Jeśli zaś ktoś mnie zapyta |jakich słów |jakiego Pisma Świętego, to
odpowiem, że nie wiem, ponieważ, jak wiadomo, każda religia w tym ziemskim domu
wariatów twierdzi, że to |jej Pismo Święte jest tym jedynym prawdziwym. Zapowiada się
nadejście niebiańskiego Sędziego, który "mieszka na wysokościach" i który wreszcie zmierzy
ludzkie czyny i przewinienia właściwą miarą. Lecz zanim się to stanie, zanim wybrańcom
wolno będzie nareszcie wejść do królestwa niebieskiego, pozostała część ludzkości będzie
bita, męczona, torturowana, smażona. Najbardziej plastycznie przedstawia to apostoł Jan w
swojej tzw. Apokalipsie, ostatnim tekście Nowego Testamentu. Mowa tam o złamaniu
siedmiu pieczęci; z chwilą łamania kolejnych na ludzkość spadają coraz to nowe plagi.
Rozlegają się głosy trąb, a za każdym razem, gdy zatrąbią, dzieją się rzeczy straszliwe. Przy
38
pierwszym dźwięku trąb na ziemię spadają "grad i ogień - pomieszane z krwią", przy drugim
"wielka góra płonąca ogniem" zostaje rzucona w morze i "trzecia część morza stała się
krwią". Oczywiście, przy okazji "wyginęła w morzu trzecia część stworzeń", a "trzecia część
okrętów uległa zniszczeniu" (Ap 8, 6-9 ). Udręczoną Ziemię czekają rzeczy jeszcze
straszliwsze, albowiem gdy dźwięk trąb rozległ się po raz trzeci, "spadła z niebia wielka
gwiazda, płonąca jak pochodnia, a spadła na trzecią część rzek i na źródła wód. A imię
gwiazdy brzmi Piołun. I trzecia część wód stała się piołunem, i wielu ludzi pomarło od wód,
bo stały się gorzkie" (Ap 8, 10-11 ). Wreszcie zaćmi się nawet Słońce i Księżyc, a ludzi
dręczyć zacznie wszelkie możliwe robactwo - szarańcza, skorpiony i inne - nie zabijając ich
jednak. Straszliwościom nie ma końca: pojawiają się konie o lwich łbach, z których pysków
wychodzi ogień, dym i siarka. Choć tymczasem już od dawna więcej niż jedna trzecia
ludzkości została wyniszczona i na dobrą sprawę nikogo już nie powinno być, ludzie nadal
nie są skłonni okazać skruchy. Nie wiem, jaki to mózg wyprodukował te koszmary, czy też
jakie to |wizje dręczyły apostoła Jana - wiem natomiast, że pewne elementy tej apokalipsy
odnaleźć można nie tylko u Henocha, lecz także u młodszego z proroków, Daniela (Dn 7, 1
nn). Tak czy inaczej, tym razem Ojcom Kościoła, redaktorom Biblii, udało się uzgodnić mniej
więcej jednolitą wersję. I tak na przykład w Apokalipsie św. Jana czytamy (Ap 6, 12-16 ),
podobnie jak u Ewangelistów Marka i Łukasza: "[...] stało się wielkie trzęsienie ziemi i słońce
stało się czarne jak włosienny wór, a cały księżyc stał się jak krew. I gwiazdy spadły z nieba
na ziemię, podobnie jak drzewo figowe wstrząsane silnym wiatrem zrzuca na ziemię swe
niedojrzałe owoce. Niebo zostało usunięte jak księga, którą się zwija, a każda góra i wyspa z
miejsc swych poruszone. A królowie ziemscy, wielmoże i wodzowie, bogacze i możni, i
każdy niewolnik i wolny ukryli się do jaskiń i górskich skał. I mówią do gór i do skał:
"Padnijcie na nas i zakryjcie nas przed obliczem Zasiadającego na tronie [...]"." W
dotychczasowych dziejach ludzkości bywało raczej stosunkowo skromnie, wszystkie ludzkie
wojny rozgrywały się bowiem na dość ograniczonym geograficznie obszarze. Apokalipsa św.
Jana natomiast obwieszcza nadejście ogólnoświatowego zniszczenia, ostatecznego wyroku
tego, który "mieszka na wysokościach", czyli właśnie "dzień sądu", "sądny dzień", albo
inaczej "Sąd Ostateczny". Skąd właściwie wzięło się to dziedzictwo myślowe? Obrazy
straszliwego sądu zakończonego |odkupieniem dla wierzących? Kto wymyślił anioły zemsty
dmące w trąby, kto wymyślił wylewanie czasz zawierających najohydniejsze plagi? W czyim
umyśle czy nawet - niech tam - w czyjej |wizji narodził się ostateczny Sędzia? A tak w ogóle,
cóż to może być za dobrotliwy, by nie powiedzieć "wszechmiłosierny", Bóg, który niejako
etapami torturuje i zabija niewierzących, aby na koniec kazać im po wieczne czasy smażyć się
w ogniu piekielnym? Niewątpliwe jest właściwie tylko to, że ludzka wyobraźnia potrafi
wytwarzać rzeczy nie tylko piękne, ale także przerażające. W gniewie ludzie potrafią wysyłać
swoich przeciwników do piekła, wyobrażając sobie w dodatku to piekło ze wszystkimi
szczegółami. Niewątpliwa jest także nadzieja cierpiącego człowieka na piękniejszy świat, w
którym będzie mu się lepiej wiodło. No i wreszcie, niech w końcu przeżywają teraz udręki
inni, niesprawiedliwi i źli, bogaci, grzesznicy i wątpiący, podczas kiedy my siedzimy sobie w
raju, popijając ambrozję. Ach, jaki świat jest niesprawiedliwy,@ twój los wspaniały, a mój
parszywy.@ Gdyby na świecie było sprawiedliwiej,@ to mnie byłoby wspanialej, a tobie
parszywiej. Im bardziej parszywe czasy, tym żarliwsze nadzieje na złoty wiek, w którym
zapanuje absolutna sprawiedliwość i nikt nie będzie uprzywilejowany. Ponieważ nigdy nic nie
bierze się z niczego, nawet złoty wiek, niezbędny jest król, władca, zmartwychwstaniec,
odkupiciel, prorok albo, jeśli to tylko możliwe, ktoś, kto dysponuje mocą zaprowadzenia
porządku na tym padole. To jakże łatwo zrozumiałe z psychologicznego punktu widzenia
pragnienie sprawiło, że przez wszystkie wieki mnożyły się cudowne reinkarnacje, mnożyli się
Mesjasze i prorocy. Poniżej kilka zdumiewających przykładów. Prorocy naszych dni 5
stycznia 1945 r. zmarł w Virginia Beach w USA 65-letni jasnowidz Edgar Cayce. W stanie
39
transu ten "śpiący prorok", jak go nazywano, uleczył niezliczone rzesze ludzi, nie
przeczytawszy w życiu ani jednej książki medycznej. W swoich liczących ponad dwa tysiące
stron "Readings" przekazał zdumiewające informacje na temat przeszłości i przyszłości, a
także o swoich wielokrotnych reinkarnacjach, poczynając od starożytnego Egiptu, a na
współczesności kończąc. O Edgarze Cayce napisano wiele książek, na całym świecie są
miliony jego zwolenników (42 ). W listopadzie 1926 r. w Puttaparthi w Indiach (stan Andhra-
Pradesz) przyszedł na świat chłopiec o imieniu Satyanarayana Raju. Jego imię znaczy mniej
więcej tyle, co "bóg-człowiek". Jako czternastolatek został ugryziony przez skorpiona i kiedy
ocknął się po wielodniowej śpiączce, oświadczył, że jest reinkarnacją Sai Baby. Był to wielki
indyjski święty z zeszłego stulecia. W wieku lat trzydziestu Satyanarayana Raju po raz
pierwszy wystąpił publicznie, mając zaś trzydzieści sześć, założył własny aśram. Dziś Sai
Baba ma w swoim rodzinnym mieście, 250 km na północny wschód od Bangaluru,
największy aśram w Indiach, ponadto uniwersytet i znakomity szpital. Liczbę jego
zwolenników ocenia się na sto milionów ludzi. Na jego temat napisano niezliczoną liczbę
książek (43 ). Dzień w dzień dokonuje on na oczach zdumionych wiernych i przed kamerami |
materializacji i wszelkiego rodzaju cudownych uleczeń. Utrzymuje, że jest |wszechmocny, |
wszechwiedzący i |wszechobecny, twierdzi też z przekonaniem, że jest inkarnacją Buddy,
Kriszny, Ramy i Chrystusa. O tym, że nie gardzi też fizycznym seksem, informował tygodnik
"Der Spiegel" (44 ). Własną śmierć zapowiedział na rok 2022, ale umrze tylko po to, aby
wkrótce potem odrodzić się w indyjskiej krainie Karnataka. W Grazu w Austrii 15 marca
1840 r. miało miejsce osobliwe zdarzenie. Wtedy to czterdziestoletni wówczas nauczyciel
muzyki, Jakob Lorber, "jasno i wyraźnie" usłyszał głos, który nakazał mu pisać. Posłusznie,
choć z początku z pewnym przestrachem, nauczyciel chwycił pióro i przez następne lata
zapełniał tom po tomie pod dyktando głosu rozlegającego się "w okolicy serca". Dziś łączna
liczba wydanych tomów proroka Jakoba Lorbera wynosi ni mniej, ni więcej, tylko 25 i liczy
sobie 10 tysięcy stron (45 ). Lorber zawarł w nich różne szczegóły przyrodoznawcze i
astronomiczne, które dopiero zostaną odkryte, podał też zdumiewające komentarze zarówno
do Starego, jak i Nowego Testamentu. Liczba jego zwolenników wynosi przypuszczalnie
kilkaset tysięcy osób święcie przekonanych o prawdziwości słów swego proroka. Również w
ostatnim stuleciu urodził się w Qadianie, wiosce na północny wschód od Lahore w Pakistanie,
prorok Hazrat Mirza Chulam Ahmad. Dał się on poznać jako łagodny, miły, umiejący
doskonale pisać i mówić człowiek, i wreszcie założył ruch Ahmadiyya. Jest to islamska
wspólnota po dziś dzień mająca jeszcze wielu zwolenników. Twórcy tej religii przypisywano
nawet cuda. Jego zwolennicy przysięgają, że Bóg Wszechmogący "obudził go do życia w
szatach wszystkich poprzednich proroków" i że jego przeznaczeniem jest być "mesjaszem i
Mahdim dla chrześcijan i muzułmanów", ale także "Kriszną dla Hindusów, Buddą dla
buddystów oraz odbiciem wszystkich poprzednich proroków. Odkupicielem całej ludzkości"
(46 ). To tylko cztery postacie proroków z ostatnich 150 lat, mających w najwyższym stopniu
zdumiewające dokonania. Obok takich |pozytywnych proroków i uzdrowicieli, którzy nikomu
nie wyrządzili krzywdy, aż roi się od postaci |negatywnych, proroków końca świata, którzy od
niepamiętnych czasów zapowiadają, że właściwie dawno już powinniśmy być martwi. Koniec
świata to stały temat, od kiedy istnieje człowiek (47 ). Tyle tylko, że, jak dotąd, świat nie
chciał tego posłuchać. O wierzącychŃ i niewierzących Jeśli idzie o szarlatanów, także tych
kryjących się pod płaszczykiem naukowości, to nie mam żadnych problemów z
demaskowaniem ich prognoz. Zawsze są one zbyt przejrzyste, zbyt związane z
teraźniejszością i zbyt ideologicznie zabarwione. Nie mam problemów nawet z prorokami,
takimi jak Jakob Lorber, Hazrat Mirza Chulam Ahmad, Edgar Cayce czy Sai Baba, chociaż
ten ostatni wręcz nazywa siebie "Bogiem". Dla ich zdumiewającej, powiedzmy nawet |
uniwersalnej, wiedzy już dziś istnieje rozsądna, dająca się matematycznie dowieść teoria. Jej
autorem jest francuski fizyk atomowy Jean E. Charon, a powiada ona, ni mniej, ni więcej, że
40
Izajasza, oraz u Ezechiela. Teologowie powołują się na rozdział 34, gdzie jest mowa o
przyszłej "trzodzie owiec", nad którą ustanowiony zostanie "jeden pasterz" z rodu Dawida. U
tego samego Ezechiela na przykład czytamy w rozdziale 37 (Ez 37, 21-28 ) te same obietnice
(nadzieje) powstania zwycięskiego Izraela, któremu inne narody będą niejako leżały u stóp.
Królestwo dla Dawida "Tak mówi Pan Bóg: Oto wybieram Izraelitów spośród ludów, do
których pociągnęli, i zbieram ich ze wszystkich stron, i prowadzę ich do ich kraju. I uczynię
ich jednym ludem w kraju, na górach Izraela, i jeden król będzie nimi wszystkimi rządził [...]
Sługa mój, Dawid, będzie królem nad nimi [...] Mieszkanie moje będzie pośród nich, a Ja
będę ich Bogiem, oni zaś będą moim ludem. Ludy zaś pogańskie poznają, że Ja jestem Pan,
który uświęca Izraela, gdy mój przybytek będzie wśród nich na zawsze." Wszystko to są
całkiem zrozumiałe, jakkolwiek tylko pobożne życzenia, sformułowane w czasie, gdy z
Izraelem było bardzo niedobrze. W swych pełnych cierpienia dziejach Izraelici cały czas
żywili nadzieję na jakiś odległy czas, kiedy to ich królestwo odnowi się z "dynastii Dawida",
a ich Bóg zamieszka między nimi. Na te fragmenty zresztą powołują się współcześni
ortodoksyjni Żydzi, tak wiele niedoli przysparzający swemu politycznemu kierownictwu.
Wskazywałem już na to, że teksty Ezechiela stanowią mieszaninę redakcyjnych przeróbek i
aż roją się od wtrętów różnych autorów z różnych epok. W jaki sposób można z tego
wszystkiego wyprowadzić mesjanizm Jezusa, nigdy nie udało mi się pojąć i przypuszczalnie
na zawsze już pozostanie to niedostępną tajemnicą dla mojego udręczonego rozumu.
Pozostają jeszcze apokryficzne księgi Henocha, Barucha oraz 9 Księga Ezdrasza, w których
również pojawiają się zapowiedzi przybycia |Odkupiciela. Za część mesjanistyczną Księgi
Henocha uważa się Przypowieści zawarte w rozdziałach 38-71. Prorok przekazuje w nich
dane i tajniki astronomiczne, na koniec zaś (Hen 46, 3 nn) mówi o przybyciu "Syna
Człowieczego" (54 ): "On odpowiedział mi i rzekł: Oto Syn Człowieczy, który ma
sprawiedliwość, u którego mieszka sprawiedliwość i który objawia wszelkie skarby tego, co
jest ukryte; albowiem Bóg Duchów wybrał go i jego los wszystko przewyższył przed Panem
Duchów prawością na wieki. Ten Syn Człowieczy, którego widziałeś, podniesie królów i
wielmożów z ich miejsc spoczynku, a mocarzy z ich tronów; rozluźni cugle mocarzy i
pomiażdży zęby grzeszników. Wypędzi królów z ich tronów i ich królestw [...]." Są to
wprawdzie jednoznaczne obietnice dotyczące przyszłych czasów i przyszłego |Zbawiciela,
który jest "Synem Człowieczym", tyle tylko, że choćbym przeczytał Henocha dziesięć razy
tam i z powrotem, nigdzie nie znajdę ani słowa o Jezusie. Dokładnie tak samo rzecz się ma z
apokryficzną Księgą Barucha oraz 9 Księgą Ezdrasza: oczekiwanie Mesjasza - tak;
jakiekolwiek sygnały, że będzie nim Jezus - nie. Na koniec tego chaosu jako świadectwa na
korzyść Jezusa teologia wymienia Testamenty dwunastu patriarchów. Są to również teksty
apokryficzne, zredagowane bezsprzecznie w okresie wczesnochrześcijańskim. Zwieńczeniem
tego wszystkiego są jeszcze zaliczane do ksiąg prorockich Księgi Sybilińskie - mieszanka jest
już wtedy nie do pobicia - tylko o Jezusie jako Mesjaszu nie ma w nich ani słowa. Ktoś, kto
przekopie się przez zwarty gąszcz teologicznych rozpraw, dostrzeże w starożytnych tekstach
żywione przez ich autorów przeczucie i żarliwą nadzieję na jakieś niesłychane wydarzenie,
które będzie miało miejsce w przyszłości. W tekstach proroków oraz w Testamentach
dwunastu patriarchów miejscem tego wydarzenia jest jednoznacznie Ziemia, natomiast w
tekstach apokaliptycznych dzieje się ono gdzieś nad Ziemią. Dlatego też teolog dr Werner
Küppers zauważa bardzo słusznie (55 ): "Światło nadziei błyszczy na ciemnym tle, a w jego
ognisku pojawia się pod różnymi kształtami osobliwa postać: Istota Człowiecza, Syn
Człowieczy, Wybraniec Sprawiedliwości, Gwiazda Pokoju, Nowy Kapłan, Człowiek, Mesjasz
- element czysto przypadkowy, więcej niż człowiek, a jednak nie po prostu anioł czy Bóg [...]
W jaki sposób pojąć postać o tak dziwacznych konturach?" W kręgu teologii żydowskiej
Mesjasz pozostaje "człowiekiem ludzkiego pochodzenia" (56 ), a często nawet nie osobą, lecz
całym ludem Izraelskim jako takim. Inaczej dzieje się w teologii chrześcijańskiej. Tam postać
43
Mesjasza utożsamiana jest z "Synem Bożym". Tyle tylko, że w obu teologiach pozostaje bez
odpowiedzi parę pytań. Skąd wzięło się czekanie na Mesjasza? Ile liczy sobie lat? W końcu
nie wystarczy wskazać na proroków, takich jak Izajasz, Daniel czy Ezechiel, skoro dokładnie
przecież wiadomo, że ich teksty były fałszowane i modyfikowane. Również odnoszące się do
tych proroków datowanie jest bezsensowne z tego samego powodu - idea Mesjasza jest
zdecydowanie znacznie starsza niż wszyscy ci prorocy razem wzięci. To, co zapowiadają
prorocy, to tylko formy tego oczekiwania, które w swym ludowym sednie istniało już od
momentu wypędzenia z Raju. Cała barwność proroczych opisów funkcjonuje na podobnych
zasadach. Prorocy i ich późniejsi redaktorzy pracowali na odziedziczonej spuściźnie
myślowej obejmującej wspólną wielką nadzieję całego narodu. A nadzieja ta była już stałą
składową, jeśli nie wręcz gwarantem przetrwania pewnej grupy ludzkiej, zanim jeszcze
zapisano pierwsze słowo. Oczekiwanie zbawienia "jest prastare i sięga znacznie dalej, poza
czas życia proroków" (57 ). Teolog Leo Landmann pisze, że "Izraelici pozostawili światu trzy
prezenty: monoteizm, zasady moralne oraz prawdziwych proroków. Trzeba do tego dodać
prezent czwarty: wiarę w Mesjasza" (58 ). Stwierdzeniu temu można z całym przekonaniem
zaprzeczyć. Wiele innych starożytnych ludów, zarówno tych cywilizowanych, jak i
prymitywnych, także znało ideę czekania na Mesjasza. Jeszcze w roku 1919 teolog H. W.
Schomerns pisał (59 ): "Do elementów służących umocnieniu i pokrzepieniu gminy
chrześcijańskiej należy przeświadczenie o wyższości chrześcijaństwa nad wszelkimi innymi
religiami, ba, o absolutności tegoż." Uważam, iż tego rodzaju twierdzenia wymagają
uprzedniego poznania innych religii. Trzeba się wczytać i wczuć, a jeśli po takich studiach
ktoś nadal twierdzi, że chrześcijaństwo "absolutnie przewyższa" wszystko inne, czyni to z
potężną dawką wiary. Wiara jest sprawą indywidualną. Niemniej jednak przestrzegam przed
niedocenianiem innych religii. Przez całe tysiąclecia - niejednokrotnie dłużej niż
chrześcijaństwo - nie straciły nic ze swej mocy i nadal są źródłem fascynacji. Wszystkie
religie, czy to przedchrześcijańskie, czy też pochrześcijańskie, znają ideę odkupienia.
Wszystkie bez wyjątku z utęsknieniem czekają na znaki na niebie i na obiecany powrót
swojego Mesjasza. Największą i niewątpliwie najdynamiczniejszą wspólnotą religijną z
czasów pochrześcijańskich jest islam. W świętej księdze muzułmanów - Koranie - Jezusa czci
się wyraźnie jako proroka, nigdy jednak jako Mesjasza czy wręcz Bożego Syna. Islamski
Mesjasz Sura 19 mówi o tym jednoznacznie: "Oni [niewierni] powiedzieli: "Miłosierny wziął
Sobie syna!" Popełniliście rzecz potworną! Niebiosa omal nie rozrywają się [...] od tego, iż
oni przypisali Miłosiernemu syna. A nie godzi się Miłosiernemu, aby wziął sobie syna!"
(wersety 88-92 ). Wcześniej zaś w wersecie 34 tej samej sury czytamy: "To jest Jezus, syn
Marii, słowo Prawdy, w którą powątpiewają." Tylko i wyłącznie chrześcijaństwo wierzy w
Jezusa jako Mesjasza i Odkupiciela. Wszystkie inne wielkie religie światowe nie chcą o tym
słyszeć - ani islam, ani religia żydowska, nie wspominając już o religiach daleko-wschodnich.
Oczywiście, wszystkie wielkie światowe religie mają wspaniałych religioznawców, mądrych
myślicieli i analityków. We wszystkich światowych religiach istniały i istnieją znakomite
wyższe szkoły teologiczne z całą armią wielojęzycznych uczonych. Jako laika w sprawach
teologii zawsze zdumiewa mnie fakt, że wszyscy ci nieprzeciętnie mądrzy jajogłowi, mający
do dyspozycji |ten |sam |materiał |bazowy, dochodzą do całkowicie odmiennych wniosków.
Zarówno religia żydowska, jak i islam czy chrześcijaństwo powołują się w swoich
egzegezach na |tych |samych proroków starożytności. I niech mi ktoś teraz powie, że
egzegeza (objaśnianie) to nauka ścisła! Gdyby tak było, ze wszystkich zakątków świata
nadchodzić powinny te same wyniki. Ponieważ jednak, pomimo tych wszystkich wyższych
uczelni teologicznych różnych religii, najwyraźniej tak nie jest, twierdzę, że żaden z tych
naukowców nie ma już prawdziwej orientacji. Każdy służy tylko swojej religii, czy w nią
wierzy, czy nie. Islam także zna pojęcie Sądu Ostatecznego i Sądnego Dnia. Zacytowałem już
sury 81 i 82. Podobnie jak Apokalipsa wg. Jana, także Koran powiada (Sura Xxi, werset
44
104 ): "Tego Dnia My zwiniemy niebo, tak jak się zwija zwoje ksiąg. I tak jak zaczęliśmy
pierwsze stworzenie, My je powtórzymy [...]." To samo dotyczy "trąb" z Apokalipsy, bo w
Koranie (Sura Xx, werset 102 ) czytamy: "W tym Dniu zadmą w trąbę i My zbierzemy
grzeszników, niebieskookich!" Sura Xvii, werset 59 powiada nawet: "O, nie ma miasta,
którego byśmy nie zniszczyli przed Dniem Zmartwychwstania, lub którego byśmy nie ukarali
karą okrutną." A kiedy ma się to wydarzyć? Pozostaje to tajemnicą Allaha: "Przyjdzie ona
[obietnica] do nich niespodzianie i wprawi ich w zdumienie; i nie będą w stanie jej odwrócić
ani nie będzie im dana żadna zwłoka!" (Sura Xxi, werset 40.) Islamski Mesjasz nosi imię
"Mahdi". Zarówno prorok Mahomet, jak i najróżniejsi imamowie po nim zapowiadali
przyjście |Mahdiego. Imamowie, czyli najwyżsi przywódcy duchowi islamu, bezustannie
zapewniali, że błędem jest spekulowanie na temat ewentualnego momentu ponownego
przybycia Mahdiego, jest to bowiem tajemnica znana tylko i wyłącznie Allahowi. Podobnie
jak to się dzieje w religii żydowskiej i w chrześcijaństwie, literatura poświęcona ponownemu
przybyciu Mahdiego zapełnia całe biblioteki. Nie ma już ewentualności, której by nie
rozważono na wszystkie sposoby. Pewnego razu jakiś obcy zapytał imama al-Baqira o znaki
zapowiadające przybycie. Imam odparł (60 ): "Będzie to wtedy, gdy kobiety zaczną się
zachowywać jak mężczyźni, a mężczyźni jak kobiety; i kiedy kobiety zasiądą z rozłożonymi
nogami na osiodłanych koniach. Będzie to wtedy, gdy przyjmowane będą fałszywe
wypowiedzi świadków, a prawdziwe wypowiedzi świadków będą odrzucane; wtedy, gdy
mężowie przelewać będą z niskich pobudek krew innych mężów, gdy popełniać będą czyny
nierządne i marnować pieniądze biedaków." Jeśliby trzymać się tych kryteriów, to Mahdi
powinien był przybyć już dawno temu. Lecz, jak twierdzi ów islamski uczony, zanim
przybędzie Mahdi, musi "wystąpić sześćdziesięciu fałszywych mężów podających się za
proroków". Nie dysponuję dokładną wiedzą, ilu już było fałszywych proroków, ale ich liczbę
szacuję na znacznie ponad sześć tysięcy. W teologicznej literaturze islamu panuje taki sam
chaos na temat oczekiwanego Mahdiego, co w żydowskiej i chrześcijańskiej na temat
Mesjasza. Raz ma on być dwunastym imamem, który powróci jako Mahdi, aby odnowić
czyste społeczeństwo islamskie, to znów - w zależności od dogmatyki - dwunasty imam,
który powróci jako Mahdi, w ogóle nigdy nie umarł. Także na temat "kiedy" i "gdzie" panuje
całkowita niezgodność. Mahdi jest najwyższym przywódcą ostatnich dni. Przybędzie
"dwudziestej trzeciej nocy Ramadanu" (61 ), która to noc jest "nocą potęgi, w której
odsłonięty zostanie święty Koran i w której zstąpią na ziemię aniołowie Allaha". Na koniec
pozostaje jeszcze stwierdzenie, że wprawdzie wszystkie wielkie światowe religie oczekują
nadejścia Mesjasza, nikt jednak nie wie, kiedy to ma nastąpić. Generalnie można powiedzieć,
że postać Mesjasza wiąże się z gwiazdami, firmamentem i wielkim, ostatecznym sądem nad
ludzkością. Mają mu towarzyszyć zastępy aniołów, ma on dysponować niesłychaną mocą i
mieszkać na wysokościach. Czy to właśnie jest jądro ludowego przekazu? Esencja prastarej
obietnicy: "Powrócimy"? Aby można było skonkretyzować tę nieśmiałą na razie myśl,
potrzebne są dodatkowe przekazy, starsze niż Koran czy chrześcijańskie apokalipsy. Teksty z
innych kręgów kulturowych niż te omówione powyżej. Słowo "awesta" pochodzi z języka
środkowoperskiego i znaczy tyle, co "główny tekst" lub "pouczenie". Księga Awesta zawiera
wszystkie teksty religijne Parsów, czyli dzisiejszych zwolenników Zaratustry. Sam Zaratustra
miał się narodzić z |dziewicy. Tradycja powiada, że z nieba opuściła się góra oblana czystym
światłem. Z góry wyszedł młodzieniec, który wszczepił embrion Zaratustry do brzucha jego
matki. Ponieważ religia Parsów była starsza od islamu, odmówili oni uznania Koranu za
świętą księgę. Wywędrowali do Iranu i do Indii. Chociaż ich językiem jest gudżarati, jeden z
języków nowoindyjskich, w liturgii nadal posługują się starożytnym językiem awestańskim,
spełniającym funkcję podobną do kościelnej łaciny w katolicyzmie. Parsowie stoją przed
takim samym dylematem, co wyznawcy innych religii - mianowicie zachowała się tylko jedna
czwarta pierwotnych tekstów Awesty. Składa się ona z księgi Jasna, zawierającej hymny
45
boskim władcą Egiptu był Hefajstos, który zresztą przyniósł ze sobą ogień. Następni to
Kronos, Ozyrys, Tyfon i Horus, syn Ozyrysa i Izydy. "Po bogach przez 1255 lat rządził ród
boskich potomków. I znowu inni królowie rządzili 1817 lat. Po nich trzydziestu innych
królów memfickich, przez lat 1790. Po nich jeszcze innych dziesięciu - tynickich, przez lat
350. Rządy duchów zmarłych i boskich potomków trwały 5813 lat." (69 ) Takie właśnie
niemożliwe daty potwierdza także starożytny historiograf Diodor Sycylijski, który prawie
dwa tysiące lat temu zostawił po sobie liczącą 40 tomów bibliotekę dzieł historycznych (70 ):
"Powiadają, że od Ozyrysa i Izydy aż do panowania Aleksandra, który założył w Egipcie
miasto nazwane jego imieniem, upłynęło ponad 10000 lat - niektórzy jednak podają, że
niewiele mniej niż 23000 [...]." Jako ostatniego świadka, potwierdzającego niemożliwe daty,
wymieńmy Hezjoda. Około roku 700 przed Chr. napisał on w swoim dziele Prace i dnie (71 ),
iż na początku ludzi stworzyli nieśmiertelni bogowie, Kronos i jego towarzysze. "Boski to ród
bohaterów, półbogów miano noszący, ¬8¦ Ród już ostatni na Ziemi szerokiej przed nami
żyjący." `nv Tak więc, cytując daty podawane przez dżinizm, nie znajduję się bynajmniej w
splendid isolation, lecz raczej w całkiem dobrym towarzystwie, i nie muszę nawet powoływać
się na okresy dziejów świata i niemożliwe daty znane u ludów Ameryki Środkowej. Wiele
przekazów dżinistycznych - z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy naukowej - wydaje się
wręcz rewolucyjnych. Na przykład kala, czyli czas, odgrywa w nich taką rolę, jakby
sformułował ją Albert Einstein. Najmniejszą jednostką czasu jest |ramaya, co odpowiada
okresowi, jakiego potrzebuje atom, aby przy najwolniejszym ruchu przesunąć się o własną
długość. Dopiero niezliczone |samaya tworzą 1 |awalika, 1677216 zaś - nareszcie coś
policzalnego! - owych awalika tworzy 1 |muhurta. Odpowiada to 48 naszym minutom. 30
muhurta stanowi 1 |ahoratra, co wynosi dokładnie jeden dzień i jedną noc - zupełnie jak u nas!
Co, niejasne? Jeśli pomnożyć 48 minut (= 1 muhurta) przez 30 (ponieważ 30 muhurta daje 1
noc i 1 dzień), otrzymamy 1440 naszych minut. Dokładnie taki sam wynik daje pomnożenie
24 godzin przez 60 minut: 1440. Istotne jest to, że rachuba czasu dżinizmu liczy sobie tysiące
lat i została pierwotnie przekazana przez |niebiańskie |istoty. 15 |ahoratra daje - tak jak u nas -
1 |paksza, czyli pół miesiąca, 2 paksza zaś stanowią 1 |masa, czyli miesiąc. Dwa miesiące
odpowiadają jednej porze roku, 3 pory roku dają 1 |ayana (semestr), 2 ayana to 1 rok,
8400000 lat to 1 |purwanga. Na tym jeszcze nie koniec. Dwie takie purwanga dają w sumie 1 |
purwa (16800000 lat). Liczby w rachubie czasu dżinizmu potrafią mieć do 77 cyfr. Ponadto
własne określenia otrzymują wartości czasowe porównywalne z naszym rokiem świetlnym,
czyli odległością, jaką światło pokonuje w ciągu roku (9461000000000000¬7¦km).
Niesamowite, chciałoby się powiedzieć, gdybyśmy nie wiedzieli, że Majowie z Ameryki
Środkowej operowali równie zwariowanymi liczbami i tak samo łączyli je z czasem we
Wszechświecie jak wyznawcy dżinizmu w dalekiej Azji. Dżiniści przejęli od swoich
niebiańskich Nauczycieli także definicje przestrzeni, które nas zdumiewają i ostatecznie - a
może nareszcie? - pozwalają zrozumieć w tym kontekście istotę tajemniczej |karmy
(ponownych narodzin). Mogę w tym miejscu zaprezentować jedynie skrótowe streszczenie tej
nadzwyczaj bulwersującej i zagmatwanej nauki, które zawdzięczam podręcznikowi
napisanemu przez teologa Helmutha von Glasenappa (72 ). W naukowych dziełach dżinistów
czytamy, że atom zajmuje jeden punkt w przestrzeni. Atom ten może łączyć się z innymi
atomami w |skandha, które wówczas zajmuje kilka bądź nieskończoną liczbę punktów w
przestrzeni. Dokładnie to samo mówi nasza wiedza. Dwa atomy tworzą najmniejszy model
cząsteczki, lecz istnieją także łańcuchy cząstek liczące miliony milionów atomów. Wskutek
łączenia się poszczególnych atomów powstają substancje o różnorodnej gęstości. Nauka
dżinistyczna rozróżnia sześć głównych typów takich powiązań: `ts * drobne-drobne =
niewidoczne * drobne = jeszcze niewidoczne * drobne-grube = niewidoczne, ale postrzegalne
węchowo i słuchowo * grube-drobne = rzeczy, które można zobaczyć, ale nie można ich
dotknąć (np. cień, mrok) * grube = rzeczy; które mogą się złączyć samodzielnie (np. woda,
50
olej) * grube-grube = rzeczy, które nie złączą się same bez pomocy z zewnątrz (np. kamień,
metal). `tn W nauce dżinistycznej również cień i odbicie w lustrze uznawane są za coś
materialnego, ponieważ zostały wywołane przez rzecz. W takim ujęciu nawet dźwięk nie
zalicza się do kategorii "drobne-drobne", lecz tylko "drobne": "Powstaje on wskutek tego, że
zbiory atomów trą o siebie." Nauka ta powiada, że substancje z kategorii "drobne-drobne"
potrafią przeniknąć wszystko, a zatem są w stanie zmieniać inne substancje. Substancja, która
wnika w duszę, objawia się jako karma, i w taki oto sposób doszliśmy do sprawy ponownych
narodzin? Że co, proszę? Karma na wieki Truizmem jest twierdzenie, że każdy rodzaj materii
- czy to będzie stół, czy okruch kości - można rozłożyć na czynniki pierwsze aż do poziomu
atomowego. Atom z kolei zna jeszcze cząstki subatomowe, niejako podcząsteczki. Jedną z
nich jest elektron drgający w niewyobrażalnym rytmie 10 do potęgi 23 drgań na sekundę. W
ujęciu |dżinistycznym materia tego elektronu byłaby z kategorii "drobne-drobne". Nie jest już
uchwytna, a w dodatku jest |nieśmiertelna. Atomy mogą wchodzić we wszelkie możliwe
związki - zawsze jest przy tym elektron. Elektron oddziałuje jak "duch w materii" (73 ),
zupełnie jak pole magnetyczne czy fala radiowa, przenikające określone substancje. Myśli
każdej istoty żywej wpływają na jej czyny. "Materią świata jest materia ducha" - powiadał
angielski astronom i fizyk Arthur Eddington (1882-1944 ). Laureat Nagrody Nobla zaś, Max
Planck (1858-1947 ), stwierdził: "Nie istnieje materia sama w sobie! Wszelka materia
powstaje i istnieje tylko dzięki sile, która wprawia w drgania cząsteczki atomowe." Nasz byt
jest następstwem wcześniejszego czynu. W końcu przecież musiało nas poprzedzać inne
życie, z którego zostaliśmy zrodzeni. (Nawet gdybyśmy w przyszłości potrafili stwarzać życie
sztucznie, nie zmienia to istoty tej reguły.) Z tego wynika, że każde istnienie stanowi jedynie
ogniwo długiego łańcucha istnień przeszłych i przyszłych. Ponieważ nasze myśli kierują
czynami, czyny z kolei pozostawiają ślady w naszym |duchu. Dla lepszego porównania
możemy sobie wyobrazić, że |duch jest jakby polem magnetycznym, które przecież wpływa
na materię. Dla dźinistów to, co u nas popularnie nazywa się "duszą", jest zbudowaną z
substancji "drobne-drobne" częścią materialnego ciała. Część ta jest tak samo odseparowana
od ciała, jak elektron od jądra atomu. Elektron wprawdzie zawsze należy do atomu, lecz
nigdy nie wchodzą one ze sobą w styczność. Atomy mogą zmieniać swoje położenie, mogą
skupiać się w gigantyczne łańcuchy cząsteczkowe, i zawsze towarzyszą im elektrony.
Dziwnym trafem nie są to wciąż |te |same elektrony, ponieważ elektron skacze od atomu do
atomu, na przykład kiedy do układu zostanie doprowadzona energia w postaci, powiedzmy,
ciepła. W bilionowym ułamku sekundy, kiedy elektron przeskakuje z atomu do atomu, puste
miejsce po nim zostaje zajęte przez inny elektron. Jest to wieczne, nieśmiertelne "drobne-
drobne", drganie poza |materialnym obrębem atomu. Dokładnie tak samo widzą dżiniści
karmę - swoją duszę. Obojętnie, dokąd udaje się ciało, czy zostanie ostatecznie spalone, czy
zjedzone przez robaki, karma pozostaje nieśmiertelna. Owa karma zawiera wszystkie
informacje dotyczące istoty żywej, do której należy. Żyjąc bowiem, człowiek myśli i czuje.
To myślenie i odczuwanie zostaje przeniesione na substancję "drobne-drobne" karmy niby
grawiura. Kiedy karma stanie się nowym ciałem, zawiera już informacje z każdego
poprzedniego życia, aż po kres wieczności. Ponieważ sens życia polega jednak ostatecznie na
dążeniu do osiągnięcia szczęścia absolutnego - zlania się w jedno z Brahmanem - karma
wiedzie nas ku temu celowi poprzez niezliczone kolejne inkarnacje. Ten sposób myślenia
wcale nie jest tak znów odległy od naszej filozofii ani od stanu wiedzy współczesnej fizyki.
Zdumiewać powinno właściwie tylko to, że tego rodzaju spójnych teorii nauczano już przed
tysiącami lat, i że wszyscy bez wyjątku nauczyciele pochodzili z Kosmosu. Również
nauczyciele dżinistów. Ostatnia epoka dziejów według rachuby dżinizmu (ta, która właśnie
teraz trwa) zapoczątkowana została około roku 600 przed Chr. przez ostatniego z 24
tirthankarów. Ów tirthankara nazywał się Mahawira. Kim był? Królewskim synem, który w
stadium embrionalnym został przeszczepiony przez istoty niebiańskie do macicy młodej
51
królowej (74 ). Wszyscy niebiańscy Nauczyciele dawnych epok mają kiedyś powrócić,
narodzeni w nowych ciałach. Dżiniści mają nawet wiele dawnych rycin przedstawiających 24
tirthankarę, proroka Mahawirę. |Nad procesją ku jego czci unosi się aż pięć niebiańskich
statków. Pomiędzy ideą oczekiwania na ponowne przybycie boga u dżinistów a tą samą ideą u
chrześcijan, muzułmanów i Żydów istnieje pewna zdecydowana różnica. Otóż ci ostatni
oczekują Mesjasza i najwyższego sędziego. Po jego przybyciu wierzących czeka niebiańska
szczęśliwość, niewierzących wieczne piekło. W dżinizmie jest inaczej. Oni nie czekają na
jednego jedynego |Mesjasza i |Odkupiciela, lecz na wielu. Owi znani jako tirthankara prorocy
powracają w kolejnych epokach dziejów. Po ich pojawieniu się nie następuje żaden koniec,
nie jest tak, że panuje radość i obfitość, ale też nie ma wiecznego piekła - po prostu zaczyna
się nowa runda w grze Wszechświata. Tirthankarowie są bardziej pomocnikami niż
odkupicielami. Przygotowują ludzkość do każdej następnej epoki. Dlatego rodzą się jako
ludzie (przypomnijmy sobie Syna Człowieczego z przepowiedni Henocha), ich substancja
jednak, ich karmiczna wiedza, pochodzą z Wszechświata. To nie ziemskie, lecz pozaziemskie
moce wszczepiają nasienie lub embrion do macicy kobiety. Chciałbym zauważyć tu na
marginesie, że ta koncepcja myślowa istniała już na setki, jeśli nie tysiące, lat przed
narodzinami Chrystusa, więc nikt nie może sugerować, że dżinizm zapożyczył pomysł od
chrześcijaństwa, znającego |niepokalane |poczęcie. Było raczej odwrotnie! Kosmiczni
Nauczyciele, jakimi są tirthankarowie, mogli być w posiadaniu wiedzy astronomicznej i
astrofizycznej. Dlatego dżinizm operuje danymi astronomicznymi, które nas zdumiewają.
Nauka ta powiada, że rozmiary Wszechświata można zmierzyć. Jednostką miary jest w tym
przypadku |rajju, czyli odległość, jaką Bóg przemierza w ciągu sześciu miesięcy, pokonując w
jednym mgnieniu oka 2057152 |jojana. Ziemię otulają trzy warstwy, różnie oznaczane
zależnie od swej gęstości: jedna gęsta jak woda, druga gęsta jak wiatr, a trzecia gęsta jak
rzadki wiatr. Powyżej znajduje się absolutna pustka. Zupełnie tak samo mówi nasza
współczesna wiedza: atmosfera, troposfera z tlenem i azotem oraz stratosfera z warstwą
ozonową. Powyżej rozciąga się przestrzeń międzyplanetarna. O ile u nas powoli zaczyna
zwyciężać pogląd, iż we Wszechświecie muszą istnieć jeszcze inne formy życia, nie tylko
człowiek, o tyle taka wiedza w dżinizmie nie jest czymś nowym: cały Wszechświat
zapełniony jest najróżniejszymi formami życia. Są one rozsiane nierównomiernie po
gwiaździstym niebie. Ciekawe, że wprawdzie na wszelkich możliwych planetach istnieją
rośliny i najprostsze organizmy żywe, lecz tylko na określonych "istoty o swobodnych
ruchach" (75 ). Dżinistyczni filozofowie religii opisują nawet różnorodne właściwości
mieszkańców poszczególnych światów. Nawet |niebo |bogów ma swą odrębną nazwę -
nazywa się |kalpa. Mają się tam znajdować wspaniałe latające pałace, ruchome budowle,
niejednokrotnie dorównujące wielkością całemu miastu. Te niebiańskie miasta usytuowane są
piętrowo jedne nad drugimi, mianowicie tak, że z centrum każdego piętra we wszystkich
kierunkach wylatywać mogą |wimana (niebiańskie pojazdy). Kiedy jakaś epoka dobiegła
końca i mają się narodzić nowi tirthankarowie, w głównym pałacu nieba bogów rozbrzmiewa
dzwon. Jego dźwięk sprawia, że we wszystkich pozostałych 3199999 niebiańskich pałacach
również rozbrzmiewają dzwony. Wówczas bogowie zbierają się na naradę, jedni z miłości do
tirthankarów, inni z ciekawości, i w jednym z latających pałaców odwiedzają nasz Układ
Słoneczny. Wtedy na Ziemi zaczyna się nowa epoka. Czekanie na super-Buddę W buddyzmie
zasadnicza idea odkupienia jest dokładnie taka sama jak w dżinizmie. Tyle tylko, że dżinizm
istniał już |przed Buddą (560-480 przed Chr.). Słowo Budda oznacza w sanskrycie
"oświecony, przebudzony". Właściwe imię Buddy brzmiało Siddharta. Pochodził on z
arystokratycznego rodu i dorastał w luksusie książęcego pałacu swojego ojca u podnóża
nepalskiej części Himalajów. W wieku 29 lat znużyła go taka bezużyteczna egzystencja.
Opuścił ojczystą krainę i przez siedem lat uprawiał sztukę medytacji, poszukując drogi do
prawdy. Lecz już w czasach Buddy od dawna znani byli bogowie z podań, mitów i legend.
52
Doznawszy oświecenia, Budda sam poczuł się inkarnacją istoty boskiej. Od tej chwili zaczął
głosić swoim uczniom |cztery |prawdy, drogę, dzięki której każdy może stać się Buddą, czyli
Oświeconym. Uważał on istnienie przyszłych Buddów za coś oczywistego. Opowiada o nich
w swoich mowach pożegnalnych (Mahaparinibbana-Sutta). Jeden z nich, jak przepowiadał
Budda swoim zwolennikom, przybędzie w czasach, kiedy Indie będą pękać w szwach od
ludności. Wioski i miasta będą zapchane ludźmi jak kurniki. W całych Indiach będzie 84
tysiące miast. W mieście Ketumati (dzisiejsze Benares) będzie mieszkał król o imieniu
Sankha, który opanuje cały świat, i to nie przemocą, ale samą tylko sprawiedliwością. Lecz za
panowania tego króla pojawi się też na świecie wyniosły Metteyya (zwany też Maitreya), pod
każdym względem jedyny w swoim rodzaju "woźnica i znawca światów", nauczyciel bogów i
ludzi - idealny Budda. Przepowiednia Buddy o przyjściu super-Buddy przypomina
dżinistyczną koncepcję powrotu tirthankarów. Także buddyzm zna najrozmaitsze epoki, które
przyrównuje się do obracającego się koła. Tyle, że owe buddyjskie epoki są niezmierzonej
długości. Bardzo plastycznie unaocznia to zapis z Anguttara-nikaya (Iv, 156 ) (76 ): "Są cztery
niezmierzone okresy świata, mnisi - jakie cztery? Jak długo trwa koniec świata, bardzo trudno
to, mnisi, wyliczyć, czy tyle to lat, czy tyle, albo czy tyle to tysiącleci albo setek tysiącleci.
To, mnisi, bardzo trudno wyliczyć [...] Jak długo utrzyma się chaos, bardzo trudno to, mnisi,
wyliczyć [...] Jak długo potrwa istnienie świata, bardzo trudno to, mnisi, wyliczyć [...] Jak
długo trwać będzie nowo powstały świat, bardzo trudno to, mnisi, wyliczyć [...] Takie są
cztery niezmierzone okresy świata, mnisi." Koncepcja czterech - w dżinizmie sześciu - epok
przewija się także przez mitologię sumeryjsko-babilońską. Zdarza się wręcz, że bardzo
odległe od siebie kultury posługują się tą samą liczbą. Już 65 lat temu taka właśnie zgodność
zwróciła uwagę historyka religii, profesora Alfreda Jeremiasa. Oto przykład (77 ): Wedle
zapisków babilońskich, ale też wedle Berossosa, kapłana Baala, pradawni królowie (Władcy
Nieba) mieli rządzić przez tysiące lat. Zarazem liczby lat odnoszące się do bogów Anu,
Enlila, Ea, Sina i Szamasza zgadzają się z liczbami lat w odpowiednich jugach (epokach)
staroindyjskich. Anu 4320 - kali-juga 432000 Enlil 3600 - kali-juga 360000 Ea 2880 - dewa-
juga 288000 Sin 2160 - treta-juga 216000 Szamasz 440 - dwapara-juga 144000 Adad 432 -
maha-juga 4320000 Nie bez powodu dwa razy z rzędu powtarza się kali-juga. Tak się bowiem
składa, że kali-juga "bez zmierzchu" liczy mniej lat niż ta "ze zmierzchem". Nie chodzi też o
liczbę zer, lecz o zgodność zasadniczych liczb. Te zgodności wskazują na wspólne jądro tych
przekazów. Liczba 4320000 w odniesieniu do maha-jugi ("wielka epoka") jest taka sama, jak
ta odnosząca się do EN-ME-EN-LU-AN-NA, trzeciego prakróla sprzed potopu. Panował on
12 sar, a jest to 43200 lat. Albo weźmy liczbę 288000 lat dewa-jugi. Pokrywa się to z liczbą
lat panowania szóstego prakróla o pięknym imieniu EN-SIB-ZI-AN-NA. Dociągnął on do
bądź co bądź 8 sar, a jest to 28800 lat. W Grecji najstarszą wzmiankę o epoce świata
znajdujemy u Heraklita. Wymienia on liczbę 10800000 lat. Ta sama zasadnicza liczba
odpowiada drugiemu okresowi panowania sumeryjskich prakrólów - 30 sar, czyli 108000 lat.
Te liczbowe igraszki nie mają wprawdzie bezpośrednio żadnego związku z koncepcjami
ponownego przybycia tego czy innego Odkupiciela, potwierdzają jednak przynajmniej
wspólnotę elementów leżących u podstaw przedstawionych tu koncepcji. Wszystko wskazuje
na to, że w zamierzchłych czasach musiała istnieć jakaś jednolita pranauka, inaczej bowiem
nie da się wyjaśnić pokrewieństwa koncepcji i liczb. To wspólne źródło musiało leżeć w
bardzo odległej przeszłości, bo gdyby było inaczej, na pewno znalazłaby się jakaś wzmianka
w księgach historycznych. |Anu to w języku sumeryjskim "niebo". Jednocześnie jednak Anu
to istota boska, ponieważ zasiada na tronie w "trzeciej sferze nieba". W babilońskim micie o
potopie nawet bogowie uciekają przed potopem, chroniąc się na rampie niebiańskiego pałacu
Anu. W micie o Etanie, gdzie znajdujemy opis pierwszego lotu człowieka nad Ziemią, Anu
jest królem wszystkich bogów. Jego koroną miał być Aldebaran, najjaśniejsza gwiazda
gwiazdozbioru Byka. Ludzie bali się go, ponieważ Anu co jakiś czas opuszcza się na Ziemię,
53
aby ich ukarać. PsychologicznaŃ taktyka kamuflażu W mojej analizie koncepcji ponownego
przybycia Odkupiciela psychologia nie jest pomocna w najmniejszym nawet stopniu.
Stwierdzam nie tylko to, że wszystkie kultury znały tę koncepcję, ale też to, iż zawsze wiązała
się ona z gwiazdami i |Zbawicielami spoza Ziemi. Dotyczy to również idei sztucznego
zapłodnienia lub wszczepienia embrionu pochodzącego od |bogów. Nie ma innej możliwości -
to dziedzictwo myślowe musi mieć jakiś wspólny mianownik, a psychologicznie nie da się go
uchwycić. Wprawdzie samo pragnienie wielkiego Zbawiciela i Sędziego, króla czy super-
Buddy, jest całkowicie zrozumiałe, wystarczy bowiem, aby danemu ludowi odpowiednio źle
się wiodło, niezrozumiałe natomiast pozostają powiązania i wspólne szczegóły w
poszczególnych koncepcjach. Pragnienie takie nie wyjaśnia również pisanych w pierwszej
osobie tekstów, a przede wszystkim szczegółów, takich jak daty i imiona. A może ktoś będzie
na serio twierdził, że Henoch po prostu wymyślił sobie imiona i funkcje zbuntowanych
aniołów? A może podstawowa jednostka miary do pomiarów Wszechświata, wynosząca
2057125 jojana, przyszła ot tak sobie do głowy jakiemuś marzycielowi pod drzewem
figowym? Równie mało nadają się do psychologicznego wyjaśnienia powtarzające się szeregi
cyfr u różnych ludów. Nie pomoże tu żaden schemat wyjęty z psychologicznych szuflad, to
samo dotyczy sztucznych zapłodnień i wszczepiania embrionów, w dodatku opisanych w
pierwszej osobie. To, że wykształcone na tej bazie religie gloryfikują później swego Zbawcę
jako narodzonego również w wyniku niepokalanego poczęcia, to już całkiem inna sprawa, jak
najbardziej uzasadniona z psychologicznego punktu widzenia. Do dziś chrześcijanie
wyznania katolickiego wierzą, iż Maria zrodziła Jezusa, pozostając dziewicą. Muszą w to
wierzyć, albowiem jest to jeden z dogmatów tego Kościoła. Dla porządku trzeba wspomnieć,
że nie da się dowieść twierdzenia przeciwnego - bo i jak? Skąd mamy - z naukową ścisłością!
- wiedzieć, że Jezus czy, powiedzmy, żyjący aktualnie indyjski prorok Sai Baba |nie |zostali
zrodzeni z kosmicznego nasienia? W starożytności było dokładnie tak samo. Wszyscy wielcy
bogowie i boscy królowie musieli narodzić się w ten sam sposób. W końcu nie mogli być
gorsi od swych poprzedników. Nasienie z nieba I tak na przykład babiloński władca
Hammurabi (1726-1686 przed Chr.) miał się narodzić z nasienia złożonego w łonie jego
matki przez Boga Słońca. Hammurabi został później wielkim prawodawcą. To on jest
autorem najstarszych pisanych reguł współżycia społecznego, tzw. Kodeksu Hammurabiego.
Mierzącą ponad dwa metry wysokości diorytową stelę z wyrytym na niej tekstem prawa
wykopano na początku naszego stulecia w Suzie. Dziś znajduje się ona w paryskim Luwrze.
Kodeks Hammurabiego składa się z 282 paragrafów, które król-prawodawca, jak sam
twierdzi, otrzymał od boga niebios. Zupełnie jak Mojżesz, który swoje tablice z
dziesięciorgiem przykazań otrzymał na świętej górze bezpośrednio z rąk Boga. W
przedmowie do swego zbioru praw Hammurabi pisze wyraźnie, że to "Pan Nieba i Ziemi" Bel
powołał go i przeznaczył do tego, by "zaprowadził w kraju sprawiedliwość, zniszczył
nikczemnych i złych i zapobiegł uciskaniu słabych przez silnych" (78 ). No i oczywiście
ludzie oczekują powrotu swego prawodawcy. Patrząc wstecz, możemy jedynie stwierdzić, że
Hammurabi dokonał czegoś szczególnego i wyróżniał się w masie swoich współczesnych
niezwykłymi działaniami. Oczywiście, możliwy byłby argument, że Hammurabiego dopiero |
później wyniesiono do rangi |syna |bożego - gdyby nie to, że istnieje stela z jego zbiorem
praw, na której on sam, i to za swego życia, zapewnia, iż to bogowie niebiescy go powołali.
Najwyższy prawodawca jako arcykłamca? To zupełnie tak, jakby zarzucić kłamstwo
Mojżeszowi, kiedy ten twierdzi, że tablice z dziesięciorgiem przykazań otrzymał na świętej
górze osobiście od Boga. My, ludzie współcześni, przemądrzali i zarozumiali, "wiemy"
oczywiście, że nasienie, z którego narodził się Hammurabi, w żadnym razie nie może
pochodzić od Boga Słońca. A tak właściwie, to skąd się bierze ta nasza pewność? Nikogo z
nas przy tym nie było, nigdy też nie przebadano szkieletu Hammurabiego pod kątem
genetycznym. Znamienne dla ludzkiej logiki jest tylko to, że z taką samą oczywistością, z
54
ten pokazuje, że już Henoch - ten sam, który potem odleciał ognistym rydwanem do nieba -
był poinformowany o nadciągającej katastrofie potopu. Przez kogo? Przez przybyłych na
ziemię "Strażników Nieba". A kto przeprowadził sztuczne zapłodnienie żony Lamecha? Ci
sami kosmonauci. Tego rodzaju przykładami chciałbym podbudować koncepcję, która w
podobnej formie zapisana została we wszystkich zakątkach świata. I to co najmniej tysiące lat
temu! Prawdziwy krzyż pański z tymi niezliczonymi bożymi synami, których tabuny
przewalają się po mitologiach Egiptu, Grecji i Indii - boska elita jest obecna dosłownie
wszędzie. Bogowie wczorajŃ - bogowie jutra Tybetańczycy żyjący w wysokogórskich
dolinach, odgrodzeni od reszty świata, znają "Najwyższego Króla Nieba" lub inaczej
"Świętego z Góry" (82 ). Jednocześnie bardzo dokładnie odróżniają oni trascendentalne niebo
od fizycznego firmamentu. "Najstarszych tybetańskich królów zwano Niebiańskimi Tronami.
Na polecenie boga zeszli oni na Ziemię i po okresie panowania powrócili do nieba, nie
zaznawszy śmierci." Dysponowali niewyobrażalnym orężem, którym dawali nauczkę wrogom
lub ich niszczyli. Wygląd tej miotającej broni po dziś dzień zachował się w ludowej tradycji.
Zalicza się do niej Klin Grzmotu, do dziś czczony w tybetańskich świątyniach. Musi się za
tym kryć coś więcej niż tylko głupia fantazja, bo przecież owe Kliny Grzmotu są realnymi
przedmiotami, chociaż nie potrafmy sobie wyobrazić ich działania. Legenda o wielkim
tybetańskim królu Gesarze powiada, że został przyjęty przez "Niebiańską Światłość".
Zaprowadziwszy w kraju porządek, oddalił się do swej niebiańskiej ojczyzny, oczywiście
obiecując, że kiedyś powróci. Król Gesar uważany był za jednego z niebiańskich władców,
tak samo jak pierwsi mityczni cesarze chińscy czy boscy królowie Egiptu. Wszyscy oni byli
nauczycielami ludzkości i wszyscy uważani byli za właściwych stworzycieli człowieka. Przed
ich przybyciem ludzie żyli jeszcze jak zwierzęta. W genealogii królów Tybetu, tzw. Gyelrap,
wymienia się 27 władców. Siedmiu z nich zeszło po drabinie z firmamentu niebieskiego.
Najstarsze pisma także sfrunęły z nieba w szkatułce. Również Wielki Nauczyciel tybetański o
niemożliwym do wymówienia imieniu Padmasambhava (inaczej: U-Rgyan Pad-Ma) przyniósł
ze sobą z nieba niezrozumiałe pisma. Przed jego odejściem uczniowie zdeponowali owe
pisma w jaskini, aby poczekały na późniejsze czasy, "kiedy ktoś będzie umiał je zrozumieć"
(83 ). Tenże Nauczyciel zniknął potem w chmurach na oczach swoich uczniów. I to nie tak, że
po prostu zabrał go statek kosmiczny, ale "pośród chmur ukazał się rumak ze złota i srebra".
Wszyscy mogli zobaczyć na własne oczy, jak Wielki Nauczyciel znika w chmurach na swoim
metalowym wierzchowcu. Kłania się kolega Henoch ze swoimi rumakami i wniebowzięciem!
Aż nieprzyjemnie mi dodawać, że, oczywiście, także święte księgi Tybetu operują |
niemożliwymi |liczbami. Wymienia się w nich na przykład czterech wielkich królów nieba, a
długość życia każdego z tych królów wynosi całe dziewięć milionów ziemskich lat. W
różnych rejonach nieba są różne miejsca mieszkalne, do których dostać można się po długiej
podróży przez Kosmos. Poszczególne lata boskie przelicza się na ziemskie - człowiek czuje
się, jakby miał do czynienia z teorią względności Einsteina. Jest tylko drobna różnica w
czasie: Einstein żył w naszym stuleciu, tybetańskie zaś księgi |Kandżur i |Tandżur liczą
tysiące lat (84 ). Występowanie powyższych koncepcji nie ogranicza się do rejonu
geograficznego, który dziś określamy mianem Bliskiego i Dalekiego Wschodu. W Ameryce
Indianie myśleli podobnie. Z kręgu mitów plemienia Wabanaki znamy legendę o Gluskabe.
Działał on na Ziemi jako Nauczyciel i nauczył Indian dosłownie wszystkiego: rybołówstwa,
myślistwa, budowania chat, wyrabiania broni, medycyny, chemii, no i, oczywiście, także
astronomii. Zanim zakończył swoją ziemską działalność i odleciał do gwiazd, obiecał
powrócić w dalekiej przyszłości (85 ). Miejmy nadzieję! Na temat boga Majów, Kukulcana,
wypowiadałem się obszernie w osobnej książce (86 ). Tutaj powiedzmy tylko jedno: "Lud
jednak wierzył, iż uniósł się do nieba" (87 ). No i - jakżeby inaczej - obiecał, że powróci. I tak
właśnie okruchy z religii poszczególnych ludów pasują do siebie jak fragmenty łamigłówki z
klasycznego kryminału. Nazwiska są inne, treść podobna. Nie trzeba być Sherlockiem
56
tu, na dole, przywrócą dawny porządek; Majowie wspominają o "trzynastu bogach", którzy
także powrócą i "uporządkują znowu, co niegdyś stworzyli". Z pojawieniem się tej potęgi
wiążą się zagadkowe wydarzenia "na niebie". Z firmamentu spadnie gwiazda lub "góra
świecąca ogniem", pokażą się "znaki na niebie", Księżyc się zaćmi, ludzie zaczną drżeć i
znajdą się na skraju wytrzymałości nerwowej. Na Ziemi nastąpią niespotykane klęski
żywiołowe. Będzie dygotała i kołysała się, wody mórz "wpłyną w siebie", zaczną wybuchać
wulkany i nad chmurami ukaże się |Ultimo |judex, czyli Ostateczny Sędzia. I co tak dokładnie
będzie osądzone? Wierzący i niewierzący. Czym jest wiara? W |co ludzie powinni wierzyć?
W to, co przed tysiącami lat przeżyli ich przodkowie i zawierzyli swoim księgom, czy też w
to, co ludzki ród sprokurował sobie z tego później w swej zarozumiałej próżności? Każda ze
współczesnych religii odnosi ideę mesjańską do |swoich świętych ksiąg. Jest to
niezaprzeczalny fakt, czy nam się to podoba, czy nie. A więc, co logiczne, nie wszystkie te
religie mogą mieć rację. Któreś z nich muszą być w błędzie. A co by było, gdyby tak |
wszystkie były w błędzie? W końcu idea Mesjasza jest znacznie starsza od Koranu, starsza od
Nowego Testamentu, starsza od buddyzmu, a także od biblijnych proroków z okresu po
potopie. Obietnica powrotu plącze się po ludzkich umysłach już od czasu patriarchów sprzed
potopu, od czasu dżinistycznych epok i "prakrólów" najróżniejszych ludów. Gdzie to się
zaczęło? I raz jeszcze: W |co ludzie mają wierzyć? |Kogo mają oczekiwać? |Kogo mają się
lękać? |Kto powróci "z wielką mocą i chwałą¬)¦? Z "niebiańskimi zastępami", przy
akompaniamencie straszliwych zjawisk na niebie? |Kim mają być te skamieniałe ludzkie
masy, które mimo takiej demonstracji siły "nadal nie wierzą¬)¦? Filozofia paleo-SETI potrafi
zaproponować odpowiedź, która będzie zgodna z przekazami. Teorię, która rozwiązuje wiele
kwestii szczegółowych i potwierdza prawdziwość niejednego tekstu. W przeciwieństwie do
religii filozofia paleo-SETI w najmniejszym nawet stopniu nie wymaga wiary. Jej koncepcje
można weryfikować i odrzucać, weryfikować i przyjmować jako poprawne. A mimo to
filozofia ta i tak przewyższa czymś wszelkie religijne idee powrotu Mesjasza: daje się
racjonalnie uzasadnić. Good bye, tatusiu! Obcy kosmonauci, którzy tysiące lat temu
przebywali na Ziemi, nadając ludzkości genetyczne przyśpieszenie, ci sami kosmonauci,
którzy przewijają się przez starożytną literaturę pod postaciami |bogów, |aniołów, |upadłych |
aniołów i innych, w którymś momencie wypowiedzieli słowa pożegnania i odlecieli. |Wraz |z |
nimi odlecieli ponadto pojedynczy uprzywilejowani ludzie. Oni także wypowiedzieli słowa
pożegnania. Co się mówi tym, którzy pozostają? Tym, którzy właściwie również chętnie
udaliby się w wielką podróż? Poniżej wyimaginowany dialog pożegnalny między Henochem
a jego synem Matuzalemem: Henoch: Już czas, mój synu. Oni przybędą o świtaniu, aby mnie
ze sobą zabrać. Matuzalem: Ojcze, czy jeszcze cię zobaczymy? Henoch: Nie. A przynajmniej
nie twoje pokolenie. Oni powiedzieli mi, że przez czas ich nieobecności upłyną na Ziemi
tysiące lat. Matuzalem: Jakże to możliwe? Czyż nie wszyscy jesteśmy przeznaczeni śmierci?
Henoch: Jesteśmy. Ale we Wszechświecie panują inne prawa czasu. Kiedy Strażnicy powrócą
tu po tysiącach lat, Ziemia i ludzie będą zupełnie inni. Matuzalem: Hm... nie rozumiem. Ale
cóż, tak powiedzieli ci Strażnicy. A dokąd lecisz? Henoch: Czy widzisz ten jasny pas gwiazd
w gwiazdozbiorze Oriona? Teraz przedłuż tę linię o sześć łokci. Tam świeci gwiazdka, nie za
jasna i trochę żółtawa. To jest ojczyste słońce Strażników. Tam jest inna Ziemia, piękniejsza
od naszej. Tam się udaję. Matuzalem: Ojcze, zostałeś wybrany, aby jako żywy człowiek
cieleśnie iść do nieba. Zazdroszczę ci. Henoch: Nie jest tak, mój synu: Ja nie idę do nieba.
Niebo, tak wytęsknione przez ludzi, to miejsce absolutnego szczęścia. Dobra dusza trafia do
nieba dopiero po śmierci. Ja natomiast lecę w Kosmos. Matuzalem: Nie dostrzegam różnicy
między niebem a "Kosmosem", jak ty to nazywasz. Spójrz na cudowną wspaniałość gwiazd.
Tam w górze panuje spokój i piękno. Strażnicy poruszają się po niebie na ognistych barkach.
Ich potęga jest niezmierzona. W naszych oczach są nieśmiertelni. Musi tam być jak w niebie,
nawet jeśli ty nazywasz to "Kosmosem". Henoch: Zbliża się pora pożegnania, mój synu
58
Matuzalemie. Słyszysz gwar ludu? Zbiera się, aby wysłuchać mojej mowy pożegnalnej.
Strażnicy ostrzegli mnie, że nikomu nie wolno zbliżyć się do miejsca, gdzie opuści się ognisty
rumak. To samo dotyczy ciebie i twojej rodziny. A więc, mój synu Matuzalemie, wyjaśniłem
ci wszystko i przekazałem wszystkie księgi. Przechowaj te księgi spisane ręką twego ojca, każ
je bezustannie przepisywać i zważaj, by nie zmieniono ani słowa. Nawet jeśli ty, twoi
synowie i wnukowie nie pojmiecie ich treści, to zrozumieją ją przyszłe pokolenia i będą
wdzięczne, że niczego nie zmieniliście. Strażnicy polecili mi, aby nie trzymać tych ksiąg w
tajemnicy. Dlatego przekaż je następnym pokoleniom świata. Nawet gdyby podobna
rozmowa rzeczywiście miała miejsce, i nawet gdyby Henoch osobiście oświadczył tysiącom
ludzi, którzy się zebrali, by go pożegnać, że nie idzie do |nieba, tylko leci w |Kosmos, to
następne pokolenia nie umiałyby tego zrozumieć. Skoro ktoś potrafił ulecieć w górę,
wmieszać się między cudownie świecące gwiazdy i znaleźć tam ojczyznę, to |musiał "pójść
do nieba". Przybysze niedwuznacznie dali ludziom do zrozumienia, że |nie |są bogami ("Nie
uczynisz żadnego posągu Boga swego!"). I tak nie pomogło. Następne pokolenia, ci, którzy
już nie widzieli |wizyty |bogów na własne oczy, siedzieli nad tekstami, które dla nich nie
miały żadnego sensu. Czytali tam, że za czasów prapradziadów z nieba zstąpiły jakieś istoty
"z wielką mocą i chwałą". Dla nich było już jasne, że |mogli |to |być |tylko |bogowie lub
wysłannicy i słudzy jednego boga. Istoty te przyleciały od Najwyższego na Ziemię i pouczały
ludzi. I już w żądnych interpretacji umysłach ludzi narodziły się anioły. Ludzie zawsze
szukają sensu - nawet jeśli powstaje przy tym bezsens. Już wkrótce od reszty oddzielili się
bardziej myślący ludzie. Nazywano ich "mędrcami". Zupełnie jak w przykładzie z
Kamieniem Świętego Berlitza, mędrcy z pokolenia na pokolenie zmieniali odpisy tekstów,
dostosowywali je do ducha czasu. Na przykład tacy mędrcy czytali opowieści o czymś, co
błyszczało, a w dodatku sapało, miało cztery nogi i mimo wszystko potrafiło latać. Oczywiste,
że mogło chodzić tylko o konia. Latającego. Czytali opowieści o istotach, które opuściły się z
nieba i robili z nich anioły. Wkrótce zorientowali się, że mowa jest o różnorodnych rodzajach
aniołów. Raz były dobre, raz złe, to znów takie, które służyły Najwyższemu i strzegły jego
tronu, i jeszcze inne, które wyklinały na Najwyższego, zeszły na Ziemię i oddawały się
uciechom seksualnym. Aby niezrozumiałe uczynić zrozumiałym, nazwano te istoty "złymi"
lub "upadłymi aniołami". Nadano im nazwy, takie jak "uwodziciele" albo "synowie boga".
Teksty praojców mówiły także o tym, że niektórzy wybrani ludzie odlatywali z aniołami do
Najwyższego. I tak powstało |wniebowzięcie. Jeśli pojawił się opis wyglądu statku
kosmicznego od zewnątrz i od środka, to wiadomo, że mogło chodzić tylko i wyłącznie o
siedzibę aniołów i tron Najwyższego. Poniżej staram się przedstawić taki właśnie proces
reinterpretacji, zestawiając ze sobą dwa teksty: Hipotetyczny oryginał: "Opiszę teraz moje
przeżycie: Najpierw widziałem chmury, a potem, kiedy wznieśliśmy się jeszcze wyżej,
zauważyłem coraz delikatniejszą mgiełkę. I nagle pojawiły się gwiazdy, lecz wokół nas coś
błyszczało. Byłem do tego stopnia sparaliżowany, że musieli mnie podnieść z fotela.
Wszedłem w korytarz, aż zbliżyłem się do ściany składającej się z błyszczących kamieni. W
dodatku zauważyłem czerwonawe światełka przemykające po tej ścianie. Potem wszedłem do
gwiezdnego statku. We wnętrzu wszystko błyskało tak samo jak na zewnątrz, tylko podłoga
była z płytek, spod których wydobywał się słaby blask. Najpiękniejsza jednak była powała.
Zupełnie jak przez przezroczystą kopułę widziałem rozgwieżdżone niebo, a na nim
Strażników w mniejszych pojazdach, którzy przybijali i odbijali, i wykonywali najrozmaitsze
prace. Raz jeszcze musieliśmy się przesiąść do większego gwiezdnego statku. We wnętrzu
wszystkie drzwi stały otworem, ale przed każdymi dostrzegłem niezliczone światełka.
Strażnicy wyjaśnili, że to czujniki i osłony drzwi. Centralna sterownia okazała się olbrzymia i
nie do opisania. Pośrodku na podeście stał fotel, a wokół niego matowo świecące, duże szkło.
Rozpoznałem na nim błyszczące słońce i strażników pracujących na zewnątrz statku. Na
fotelu siedział Dowódca, okryty śnieżnobiałą szatą. Padłem przed nim na twarz, lecz on
59
podszedł do mnie, wypowiedział słowa pozdrowienia i rzekł: "A więc to ty jesteś tym
człowiekiem, który tam na dole ma zadbać o sprawiedliwość?"" Oryginalny tekst z Księgi
Henocha (14, 8 nn; 71, 11 nn): "I miałem następujące widzenie: Oto zaprosiły mnie w
widzeniu chmury, i mgła uniosła mnie w górę, bieg gwiazd i błyskawice podnosiły i
popychały mnie, i wichry dały mi skrzydła w widzeniu i unosiły mnie w górę. Zaniosły mnie
do nieba. Wstąpiłem, aż zbliżyłem się do muru, który zbudowany był z kryształów i otoczony
językami płomieni; i zaczął napawać mnie lękiem. Wstąpiłem w języki płomieni i zbliżyłem
się do wielkiego domu, zbudowanego z kryształu. Ściany owego domu były takie same jak
wyłożona kryształem podłoga, a jego podstawą był kryształ. Jego powała była jako drogi
gwiazd i błyskawic, pośród nich ogniste cheruby [...]. I był inny dom, większy od
poprzedniego; wszystkie jego drzwi stały przede mną otworem, i zbudowany był z języków
płomieni. Odznaczał się on pod każdym względem wspaniałością, przepychem i wielkością,
tak że nie potrafię opisać wam jego wspaniałości i wielkości. [...] dostrzegłem wysoki tron. A
wyglądał jak obręcz; wokół niego było coś podobnego do świecącego słońca i co miało
wygląd cherubów [...]. Siedział na nim wielki dostojnik; jego szata błyszczała bardziej niźli
słońce i była bielsza niźli sam śnieg. [...] I padłem na twarz, całe moje ciało topiło się, a moje
oblicze się zmieniło [...]. Podszedł do mnie, wypowiedział słowa pozdrowienia i rzekł: "Tyś
jest syn człowieczy, który narodził się dla sprawiedliwości."" Egzegeza naŃ przestrzeni czasu
Cóż za tragedia, kiedy kosmonauci stają się "aniołami" i "cherubami", oficerowie
"archaniołami", dowódca zaś |Najwyższym czy jeszcze gorzej: |Bogiem! Cóż za chaos, gdy
zwykłe wyładowania elektryczne stają się "językami płomieni", a z mostka dowódcy robi się
"nieopisana wspaniałość¬)¦! Jasne, że fotel dowódcy musiał się stać "wysokim tronem, sam
dowódca zaś "wielkim dostojnikiem". Wręcz kojący wydaje się w tej sytuacji fakt, że w
cytowanym fragmencie nie występuje sam "Pan Bóg". Byłoby to zresztą co najmniej
niestosowne, bo przecież Henoch pisze: "Podszedł do mnie, wypowiedział słowa
pozdrowienia." Obraz Boga, który wita swego ziemskiego gościa, podając mu prawicę, to
widać nawet dla zatwardziałych egzegetów trochę za wiele. No więc poprzestano na "wielkim
dostojniku". Dobre i to. Znam argumenty, dlaczego tego rodzaju porównanie tekstów jest
niedopuszczalne - mówi się, że trzeba to widzieć inaczej. A ja uważam, że wcale nic nie
"trzeba", a już zwłaszcza gdy chodzi o egzegezę, jeśli zaś idzie o sens tekstów, to nie należy
zapominać, że jądro ich treści powtarza się w tekstach hinduskich. I nie tylko w hinduskich.
Pozaziemscy przybysze z czasów Henocha znali ogromne odległości międzygwiezdne.
Wiedzieli przecież, że podróż do domu i z powrotem do naszego Układu Słonecznego
pochłonie kilka tysięcy lat. W jaki sposób mieli to uzmysłowić ludziom? Pewnie pokazali
rozgwieżdżone niebo i powiedzieli: "Teraz odchodzimy - ale wrócimy tu. Zapiszcie to w
swoich księgach, przekażcie to swoim potomkom, niech wszystkie pokolenia o tym
pamiętają: Wrócimy!" A kiedy ludzie zaczęli się dopytywać, |kiedy to obcy pojawią się
ponownie, czy po upływie miesięcy, lat, czy tysiącleci, pozaziemscy przybysze nie udzielili
zapewne odpowiedzi. Po prostu sami dokładnie nie wiedzieli. "Przybędziemy ponownie -
kiedyś! Cały czas bądźcie na to przygotowani i trzymajcie się przykazań, abyśmy nie musieli
ponownie niszczyć rodzaju ludzkiego." A kiedy ludzie pytali, po czym poznają moment ich
powrotu, przybysze wskazali na Księżyc i gwiazdy i odrzekli: "Na nocnej półkuli będzie to
wyglądało tak, jakby Księżyc się zaćmił, jakby na Ziemię spadały świecące gwiazdy. Dla
ludzi po dziennej stronie będzie to wyglądało tak, jakby z nieba spadały złote góry. Ludzie,
którzy są na to przygotowani i oczekują nas, ci, którzy rozumieją znaki na niebie, będą się
cieszyć. Będą tańczyć i wydawać okrzyki radości, i będą przepełnieni szczęściem, ponieważ
przyniesiemy im nowy ład. Inni jednak, którzy deformowali i fałszowali teksty, ci, którzy
zmuszali swoich bliźnich, by im wierzyli, ci wpadną w panikę. Będą czuli strach przed nami i
swoimi własnymi zwolennikami. Ukryją się i zaczną wzywać fałszywych bogów. Będzie to
daremne, albowiem bogów nie ma." Ale, oczywiście, przybysze zdawali sobie sprawę, że
60
przez tysiąclecia przekazy te zestarzeją się i będą stale reinterpretowane. Dlatego zadbali o
pozostawienie swoich śladów w wielu miejscach na Ziemi. Także inne ludy w innych
częściach globu sporządziły zapisy tych wydarzeń. Reszta zrobi się sama. Kiedyś musi
nadejść taki moment, że ludzkość zacznie wymieniać informacje w skali globalnej.
Najpóźniej wtedy ujawnić się musi wspólne jądro wszystkich tych różnorodnych przekazów.
Ludzie będą musieli zacząć porównywać. Dwa dodać dwa po prostu zawsze jest cztery. Na tej
właśnie zasadzie myślenie w duchu filozofii paleo-SETI wprowadza przewartościowanie
wartości. Ma to swoje uzasadnienie. Zasadniczo są dwa rodzaje ludzi: wierzący i niewierzący.
Każda z tych grup została inaczej wychowana, lecz w jednym punkcie wszyscy
przedstawiciele obydwu grup są zgodni: jesteśmy jedynymi istotami rozumnymi we
Wszechświecie. Jak doszło do tego milczącego sprzysiężenia dwóch tak bardzo odmiennych
od siebie grup jak wierzący i niewierzący? Wierzącym wbito do głów, że Pan Bóg stworzył
Ziemię w ciągu (symbolicznych) sześciu dni (siódmego odpoczywał). Kiedy już stworzył
rośliny i zwierzęta, jako ukoronowanie swego dzieła stworzył człowieka. A zatem jesteśmy
koroną stworzenia! Alleluja! Niewierzącym wpojono teorię ewolucji. W toku trwającego
miliony lat procesu z aminokwasów powstały komórki, proste formy żywe, następnie formy
bardziej złożone i wreszcie - jako szczytowa forma - |Homo |sapiens. Jesteśmy szczytową
formą ewolucji! Alleluja! W obydwu przypadkach jesteśmy najwięksi. Jedyni w swoim
rodzaju i nie do pobicia w całym Wszechświecie. Superosobniki stanowiące koronę
stworzenia i szczytową formę ewolucji. Istoty pozaziemskie nie są tu nikomu potrzebne,
nawet jeśli opisami ich działań ociekają wszystkie istniejące święte księgi.
PrzewartościowanieŃ wartości A teraz nagle się pojawiają! Na firmamencie wiszą całe grona
najrozmaitszych statków kosmicznych: wielopiętrowe, płaskie, świecące złotym blaskiem i
błyszczące jak miedź, mniejsze |wimana i gigantyczne twory wyglądające jak nakładające się
na siebie miasta. Przesuwają się na tle księżyca w pełni, wzburzają nasze oceany. Ludzkość
jest przerażona, zaszokowana, zalękniona. Na |coś |takiego nie była przygotowana. Ani
wierzący, ani niewierzący. A właściwie dlaczego? Chrześcijanie pognają do swoich kościołów
i będą pytać księży: "Czy to Sąd Ostateczny?" Muzułmanie będą wznosić modły do Allaha i
żarliwie wierzyć, że to wraca Mahdi: nareszcie zrobi porządek z niewiernymi, nareszcie
skończył się czas oczekiwania! Żydzi z kolei zapełnią synagogi, będą zasypywać pytaniami
swych rabinów, cała Jerozolima będzie jednym wielkim ludzkim morzem, ponieważ tradycja
uczy, że Mesjasz opuści się z nieba w Jeruzalem. Tylko naukowcy będą spoglądali ku
chmurom, zacierając ręce, i wytoczą swoje czujniki i teleskopy, aby w którymś momencie
ugiąć się przed faktami: statki kosmiczne istot pozaziemskich zajęły pozycje wokół Ziemi.
Wierzący będą wypełnieni żarliwą nadzieją, że to właśnie |ich Mesjasz jest tym, który
powrócił, że to, co rozgrywa się nad chmurami, jest jedynie przygrywką, że to jedynie
zapowiadane niebiańskie hufce, i że już wkrótce pojawi się Najwyższy Sędzia i wynagrodzi
im ich wiarę! A ponieważ |wszyscy wierzący |wszystkich religii oczekują każdy |swojego
Mesjasza, są gotowi przysiąc, że jest właśnie tak, a nie inaczej, ponieważ każde zdanie i
każde słowo wykładają na swoją korzyść, zatracając widzenie rzeczywistości. Oni |nie |chcą
sobie uświadomić, co tak naprawdę rozgrywa się na firmamencie, a nawet |nie |mogą. I nagle,
nawet nie wiedząc kiedy, stają się niewierzącymi. Okazują się zbyt zakamieniali, aby poradzić
sobie z nowymi (a przecież zarazem starymi jak świat!) faktami. Nie potrafią ich przetrawić,
są niezdolni do prowadzenia zgodnej z duchem czasu globalnej polityki, nie mówiąc już o
tym, by byli dojrzali do przyjęcia nowej, uniwersalnej religii. I tak wierzący w religię stają się
niewierzącymi w realia. Nie potrafią już cieszyć się życiem, zbyt głęboka jest ich frustracja. A
w istotach pozaziemskich - bo przecież w końcu jednak będą musieli uznać ten fakt - widzą w
najlepszym razie uosobienie Szatana czy Lucyfera, który tylko dlatego pojawił się nad
chmurami, aby zachwiać podstawami ich wiary, aby poddać ich próbie. Umrą zgorzkniali i
zdezorientowani, ponieważ nic nie zrozumieli. Z kolei dla wierzących w realia, czyli dla tych,
61
którzy doskonale godzą się z nowymi faktami i w zasadzie wcale nie muszą już wierzyć,
ponieważ teraz już wiedzą, zaczynają się wspaniałe czasy. Dotychczas ludzkość czerpała
wiedzę jednokierunkową drogą wiodącą z przeszłości. Uczono się z historii, z doświadczeń
ojców, z książek i komputerów. Lecz wszystko to pochodziło z przeszłości. Teraz dochodzi do
tego wiedza z przyszłości: wiedza istot pozaziemskich. One mają nasze problemy za sobą.
Nasza przyszłość jest dla nich przeszłością. Ludzkość z zachwytem będzie czerpać z tej
skarbnicy. Jak rozwiązaliście problem zanieczyszczenia środowi
ska? Jak zapobiegliście groźbie eksplozji demograficznej? Jaka religia panuje we
Wszechświecie i jak powstała? Jak napędzacie swoje statki kosmiczne i jak działa
międzygwiezdne radio? Jak powstrzymać raka i jak przedłużyć życie? Jaki system polityczny
jest najsprawiedliwszy i jak karzecie swoich przestępców? W ten sposób opuszczamy
jednokierunkową drogę wiedzy i wjeżdżamy na ośmiopasmową autostradę. Kiedy
Wszechświat otworzy przed nami swoje wrota, rozpocznie się prawdziwie |niebiańska epoka.
Ale, jak mówię, tylko dla wierzących, przepraszam, dla tych, którzy potrafią pogodzić się z
realiami. Przewartościowanie wartości - nowa filozofia idei ponownego przybycia - już rysuje
się na horyzoncie. Religie będą się buntowały, nazwą mnie heretykiem, bałamutem i
pseudoprorokiem, ale za nic nie przyznają, że to właśnie one przez tysiąclecia podtrzymywały
w ludziach ten stan oczekiwania, że to one właśnie bezustannie majstrowały i dłubały przy
osobie Mesjasza - czy jak tam nazwiemy tego, który ma przybyć - aż wreszcie nadawał się do
ustawienia w szklanej gablocie. Wszystkie inne szklane gabloty zostały strzaskane. Religia
przeciw religii. Zawsze w interesie danej religii leżało uznawanie własnej nauki za jedynie
prawdziwą i sprzedawanie jej jako mającą wyższość nad pozostałymi. Nigdy nie brałem
udziału w tym festiwalu zarozumialstwa. To nie moja branża. Jak to mówi przysłowie?
"Wielkie rzeczy pomału... zaczynają wychodzić nosem¬)¦! W scenariuszu ponownego
przybycia istot pozaziemskich byłoby nawet miejsce dla starożytnych proroków. Tych
oczekiwanych przez dżinistów, przez wyznawców hinduizmu, a nawet buddystów z ich super-
Buddą. Co to miałoby znaczyć? Co może przyjść istotom pozaziemskim z tego, że podeślą
nam tzw. proroków? Wschodzi ziarno Bardzo niewiele wiemy o rzeczywistej potędze i
genetycznych możliwościach pozaziemskich przybyszów. W każdym razie na pewno
wyprzedzają nas o całe tysiąclecia, bo inaczej nie mogliby (oni lub ich przodkowie)
odwiedzić nas w zamierzchłych czasach. Współczesna historia nauki i techniki uczy, że
wszystko staje się coraz bardziej doskonałe, coraz mniejsze i bardziej skuteczne. Dowodzi
tego technika komputerowa z jej coraz bardziej miniaturowymi procesorami, miliardami
bitów przetwarzanymi w ciągu sekundy i coraz większymi mocami obliczeniowymi. Dla
porównania: w połowie lat osiemdziesiątych najlepsze komputery klasy PC osiągały szybkość
przetwarzania danych wynoszącą kilka megaFLOPS (FLOPS = Floating Point Operations per
Second; megaFLOPS = 1 milion FLOPS). Wielkie komputery, takie jak Cray-2, osiągały na
początku lat dziewięćdziesiątych szybkość mierzoną w gigaFLOPS (gigaFLOPS = 1 miliard
FLOPS). W rok później osiągnięto szybkość 10 gigaFLOPS, a dzisiaj, kiedy piszę te słowa, w
literaturze fachowej mówi się już o komputerze C-5, pracującym z szybkością 100
gigaFLOPS. Trwają prace nad komputerem o szybkości mierzonej w teraFLOPS (= 1 bilion
FLOPS) i prowadzi się całkiem poważne rozważania nad komputerami o szybkości 10
teraFLOPS. To się nazywa błyskawiczny postęp. Lecz cóż znaczy dziesięć lat w procesie
rozwoju? Zaledwie drobna kropka na linii dziejów. Co będą umiały komputery za 50 lat?
Będą samodzielnie myśleć, samodzielnie się programować i będzie można z nimi rozmawiać.
Będą błyskawicznie i bezbłędnie tłumaczyć z dowolnego języka świata na inny język. Będą
komputery sądowe, które wydadzą wyrok szybciej, lepiej, bardziej prawidłowo i
sprawiedliwiej niż ludzie. Komputery będą budować komputery, a telewizor w pokoju ustąpi
miejsca trójwymiarowemu obrazowi holograficznemu. Z kolei genetycy osiągnęli postępy, o
jakich biologowie starej szkoły nie śmieli nawet marzyć. W ciągu następnych dwudziestu lat
62
energii jądrowej, lecz w wielu rejonach zakazane jest jej stosowanie. A to ze względu na
ideologię. Ludzie nie wiedzą mianowicie, co zrobić z odpadami radioaktywnymi i twierdzą,
że pozostawiliby swoim potomkom groźny spadek. Nie przychodzi im do głowy, że przyszłe
pokolenia będą o wiele mądrzejsze od nich i dlatego z wdzięcznością skorzystają z
możliwości przetworzenia radioaktywnych odpadów. Ludzką karuzelę szaleństwa można by
regulować, stosując kontrolę urodzeń. Mądrzejsi spośród polityków i przywódców religijnych
zdają sobie z tego sprawę. Niemniej jednak nie podejmują żadnych wspólnych kroków, aby
powstrzymać eksplozję demograficzną, także poszczególni przywódcy wielkich ugrupowań
nigdy nie mówią publicznie o nadciągającej katastrofie. W tej sprawie liczy się tylko korzyść
własna. Żadna ideologia i żadna religia nigdy nie ma dość bezrozumnych owiec - tak mówi
się tutaj o stadzie, które ślepo za czymś podąża - nad którymi chciałaby panować. Dlatego
kontrola urodzin ma dotyczyć innych, nigdy własnej grupy. Niektóre ugrupowania godzą się
nawet na ewentualność wojny spowodowanej eksplozją demograficzną. Niewypowiedzianie
głupi przywódcy tych ugrupowań uważają mianowicie, że ich ideologia wyjdzie z takiego
konfliktu umocniona. Wręcz niezrozumiale zachowują się ludzie w ramach swojej wiary,
którą nazywa się tutaj |religią. Musicie wiedzieć, że na Ziemi są religie wielkie, które
przeważnie są też stare, oraz mniejsze wspólnoty religijne, które oderwały się od wielkich.
Każda religia bez wyjątku twierdzi o sobie, że jest jedynie prawdziwą. Zwolennicy
poszczególnych religii przeklinają siebie nawzajem jako |niewierzących. Powołują się przy
tym na teksty, które oni sami lub ich przodkowie sfałszowali, lub których nie zrozumieli.
Nawet wizyty naszych przodków, którzy, jak wszystkim wiadomo, wielokrotnie już
odwiedzali planetę Szeba, ludzie wykorzystali do stworzenia różnych religii. W dawnych
dziejach Ziemi - a jest tak jeszcze dziś - religie te były przyczyną wielu straszliwych wojen.
Ponieważ w swym braku logiki i bezgranicznym zadufaniu ludzie uważają każdego, kto nie
wyznaje ich religii, za |niewiernego, a tym samym za osobę niegodną miana |dziecięcia |
Bożego, wyrzynanie takich osób nie budzi żadnych moralnych sprzeciwów. Jednocześnie - co
dla nas wyjątkowo trudne do zrozumienia - ludzie wysyłają swych żołnierzy do walki, każdy
w imię swojego Boga czy Zbawiciela. Oczywiście, ludzie tak długo się na to godzą, jak długo
wierzą w daną religię. Aby zaś wierzyli jak najdłużej, czyni się wszystko, aby ludność całych
państw utrzymywać w stanie niewiedzy. Uświadomienie jest zabronione. Prześlę wam kilka
ujęć, które zrobiłem w czasie uroczystości religijnych. Widać na nich ludzi czczących święte
kamienie, klęczących przed wielkimi rzeźbami świętych z wystającymi brzuchami; jeszcze
inni przebijają sobie igłami miękkie części ciała albo z modlitwą i śpiewem noszą ulicami
rzeźby kobiet. Przeważająca część mieszkańców Ziemi czci ludzkie zwłoki wiszące na
drewnianym krzyżu. Powiadają, że jest to syn ich najwyższego Boga. Jak sami widzicie, w
czasie ceremonii religijnych przywdziewają najrozmaitsze szaty i barwy, wykonując przy tym
najróżniejsze dziwaczne i absurdalne czynności. Wszystko to robią z niepojętą powagą i
zawsze z wiarą w słowa swego Zbawiciela. Stan planety, jak i jej mieszkańców, jest
wstrząsający. Wprawdzie nadal jeszcze mogliby poradzić sobie z zanieczyszczeniem
środowiska, ponieważ dysponują znakomitymi środkami technicznymi, ale jeśli w ogóle
zajmują się tą sprawą, to w najlepszym razie tylko w krajach o wyższym standardzie. Na
planecie Szeba nie ma żadnej uporządkowanej jedności. Rząd każdego państwa robi, co chce,
i wyprasza sobie, aby obcy mężowie stanu mieszali się do jego spraw. Wprawdzie rządy
utworzyły ogólnoplanetarny sztuczny twór, zwany Organizacją Narodów Zjednoczonych, ale
nie dysponuje on żadną władzą prawodawczą. Organizacja ta nie ma też władzy, która
umożliwiałaby natychmiastowe zażegnywanie niesprawiedliwości czy konfliktów wojennych.
Politycy Organizacji Narodów Zjednoczonych wysyłani są przez swoje rządy do wielkiej sali
zgromadzeń. Ponieważ z kolei każde państwo postępuje zgodnie z własną ideologią,
problemy naświetlane są wyłącznie ideologicznie. Samolubne stanowiska poszczególnych
przedstawicieli znane są już przed rozpoczęciem każdego zgromadzenia. Doskonale potrafię
67
sobie wyobrazić, podziwiani Bracia i Siostry, jak bardzo zdumiewa was postępowanie
mieszkańców Szeby. Zalecałbym skuteczną, choć dyskretną pomoc dla tej planety, którą jej
mieszkańcy zwą Ziemią. Każda bezpośrednia ingerencja wywołałaby u ludzi szok. Większość
mieszkańców Szeby, zwłaszcza jej duchowi przywódcy, uważają bowiem, że człowiek jest
jedyną istotą rozumną we Wszechświecie. Ściskam Was, podziwiani Bracia i Siostry.
Obserwację planety Szeba przekazuję teraz dobrotliwemu Uptilo. + Droga do poznania
Szyderstwo kończy się tam,@ gdzie zaczyna się zrozumienie. `rp Marie von Ebner-
-Eschenbach, 1830-1916 `rp Gdzie są ślady istot pozaziemskich? Wszędzie. Wszędzie?
Większość ludzi nie dostrzega żadnych śladów. Co najwyżej poszlaki, a te dają się podważyć.
Kto nie rozpoznaje śladów w legendarnych przekazach ludzkości, ten musi być ślepy na jedno
oko. Być może tacy jednoocy nie czytają książek, a przynajmniej tych traktujących o
hipotezie paleo-SETI. Po każdym wykładzie spotykam się z pytaniem, dlaczego w takim razie
pozaziemscy przybysze nie zostawili nic lepszego? Co komu po pismach religijnych i
historiach z dawnych czasów, co komu po "niebiańskich Nauczycielach" i osobliwych ciągach
liczbowych, skoro każdy może je sobie zinterpretować, jak mu się żywnie podoba? Wszyscy
chcą dowodów. Niepodważalnych i powtarzalnych. Dopiero wówczas nauka nadstawi ucha.
Czy aby na pewno? Ileż to już razy nauka dostarczyła dowodów, które później znowu zostały
rozmydlone, ponieważ nie pasowały do narzuconego przez religię obrazu świata? Albo ileż to
razy jakaś gałąź nauki przedstawiła dowody, które innej gałęzi nauki zupełnie nie pasowały?
Albo - powiedzmy to z ręką na sercu - ile razy w jakiejś dziedzinie wiedzy wypracowano
niepodważalne dowody, które z przyczyn ideologicznych storpedowano na całej linii?
Genetycy wszystkich laboratoriów świata mogliby wyśpiewać na ten temat cały chorał! Mogą
sobie bez zarzutu i w sposób nie ulegający wątpliwości dla zainteresowanych dowieść, jak
bardzo rozsądne, ważne i przyszłościowe są badania genetyczne! A jakie jest echo w
mediach? Precz z łapami! To niebezpieczne! Straszne! Trzeba natychmiast zakazać! Jak to
powiedział Albert Einstein: "Są dwie rzeczy nieskończone: Wszechświat i ludzka głupota"
(przy czym jeśli idzie o to pierwsze uczony żywił nawet pewne wątpliwości). Jakiego rodzaju
niepodważalne dowody musieliby zatem pozostawić pozaziemscy przybysze? Jakieś rzeźby
na skałach i szczytach? Nie. Przez tysiąclecia wszystko ulega zniszczeniu. Czy powinni
wznieść jakieś budowle, powiedzmy piramidy? Nie, z powodów jak wyżej. Jeśli bowiem nie
zniszczą ich bakterie, wpływy środowiska, termity czy zadufani w sobie ludzie, to na pewno
zrobią to trzęsienia ziemi, potopy, wybuchy wulkanów i inne zjawiska przyrodnicze. Mogliby
przecież zdeponować gdzieś niezniszczalne napisy. Świetnie! A gdzie, że pozwolę sobie
zapytać? W jakiej budowli? Na jakiej górze? Zastrzeżenia jak wyżej! A dlaczego w ogóle
budowla? Przecież można i bez tego. Istoty pozaziemskie mogłyby przecież zdeponować w
paru świątyniach czy królewskich pałacach metale lub tworzywa sztuczne, zdolne przetrwać
wszystkie epoki. I rzeczywiście, pozostałości takie istnieją, tyle, że religie, w obrębie których
one funkcjonują, nie zezwalają na naukowe badania (96 ). Zresztą, z jakiego to
niezniszczalnego materiału miałyby być sporządzone takie boskie tablice? Ze srebra, złota,
platyny? Wszystko to są materiały, które łatwo można stopić. Ze stali? Z jakiejś superstali? A
gdzie w takim razie podziały się grube płyty pancerne z pierwszej wojny światowej?
Pordzewiały! A gdzie są szczątki dziesiątków tysięcy samolotów strąconych w czasie drugiej
wojny światowej? Przecież to było zaledwie wczoraj! A te nieliczne egzemplarze, które
przetrwały w muzeach, za tysiąc lat nie będą już istnieć. Ale "Strażnicy Nieba" musieli
przecież zostawić jakieś odpadki. Chyba powinno być możliwe ich odnalezienie - czyż nie?
Absurdem jest szukanie jakichś porzuconych przedmiotów po upływie tak długiego czasu.
Przyroda dokonała ich rozkładu. A cenniejsze rzeczy, te, których nie zżarłyby bakterie czy
rdza, przybysze zabrali z powrotem. Musi jednak istnieć jakaś droga, aby można było
przekazać informacje z przeszłości w przyszłość. Jestem tego samego zdania. W tym celu - i
nie ma tu innego wyboru - muszą być spełnione dwa warunki: `ts 1. Informacja musi być
68
niezniszczalna. 2. Informacja w żadnym razie nie może się dostać w ręce nieodpowiedniego
pokolenia. `tn Jakież będzie to nieodpowiednie pokolenie? Otóż każde, które nie potrafiłoby
w sposób sensowny spożytkować takiej informacji od istot pozaziemskich. Zniszczyłoby ono
takie przesłanie, nie odszyfrowawszy go. Gdyby informacja ubrana była w formę wyższej
matematyki, to mogłaby zostać odcyfrowana jedynie przez bardzo zaawansowaną w tej
dziedzinie społeczność. Gdyby składała się z mikrofilmów, to w grę wchodziłaby tylko
społeczność umiejąca odczytywać mikrofilmy. Gdyby zapisana była w języku
komputerowym, skorzystać mogłaby tylko społeczność zaawansowana komputerowo. Gdyby
informacja była zdeponowana na jałowym Księżycu czy też (prawie) jałowym Marsie albo,
powiedzmy, na satelicie okołoziemskim, to mogłaby zostać przechwycona jedynie przez
społeczność dokonującą lotów kosmicznych. A jeśli zawarta jest w obrębie genów, to
dobierze się do niej dopiero ta społeczność, która zdoła do końca rozszyfrować DNA. |Aby |
jednak dana społeczność w ogóle wpadła na pomysł szukania takiej informacji, trzeba
powykładać ślady, poszlaki. Wiadomo, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Jeśli
nikomu nie przyjdzie na myśl, iż istoty pozaziemskie mogły wywrzeć wpływ na rozwój
młodej ludzkości, to nikt nie będzie szukał żadnych dowodów. Proste, prawda? Przesłanie
genów Z dzisiejszego stanu badań paleo-SETI wynika, że sensownym byłoby powierzenie
przesłania istot pozaziemskich zarówno genom ludzkim, jak i określonym genom roślin.
Istoty pozaziemskie sprzed tysięcy lat postawiły na ludzką, czy raczej naukową, ciekawość.
"Bogowie stworzyli człowieka na swój obraz i podobieństwo" - powiadają starożytne
przekazy. Ale jak wynika ze starożytnych legend, stworzyli oni nie tylko człowieka, lecz
także wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju rośliny. Wszystko, co pozaziemscy przybysze
musieli zrobić w przeszłości, to wszczepienie określonych sekwencji genów (zmiana w DNA,
nazywana także "sztuczną mutacją") w ludzkim genomie i wybranych |boskich |roślinach.
Ponieważ od momentu przeprowadzenia owej sztucznej mutacji człowiek wyodrębnił się
spośród hominidów jako jedyny gatunek rozumny, stał się także ciekawy. Ciekawość jest
składnikiem inteligencji. Ciekawości zawdzięczamy całą naszą wiedzę. Naukowa ciekawość
sprawiła, że zaczęliśmy szukać cząstek subatomowych, badać początki Wszechświata,
przeprowadzać sekcję naszego własnego ciała aż po najmniejsze odcinki w obrębie DNA.
Ponieważ ludzie i rośliny bezustannie się rozmnażają i za każdym razem taka genetyczna
informacja przekazywana jest następnemu pokoleniu, przesłanie istot pozaziemskich powinno
znajdować się w nas samych i ewentualnie w kilku gatunkach boskich roślin. Tym samym
spełnione zostałyby obydwa warunki minimum: `ts 1. Przesłanie byłoby niezniszczalne tak
długo, jak długo istnieją rośliny i rodzaj ludzki. 2. Dopiero to pokolenie, które opanuje tajniki
biologii molekularnej (genetyki), będzie w stanie wytropić je i odcyfrować. `tn Druga
przesłanka pociąga za sobą automatycznie konieczność znajomości całego szeregu innych
zdobyczy nauki i dysponowania możliwościami technicznymi. Na przykład, nikt nie może
uprawiać biologii molekularnej, nie mając mikroskopów o wysokiej rozdzielczości. W końcu
trzeba przecież poznać wnętrze komórki. Jeśli ktoś nie zna struktury podwójnej helisy, nie
może rozwikłać |genomu. Do tego dochodzą określone urządzenia techniczne i procedury,
które opanować może jedynie społeczność na pewnym poziomie technologicznym.
Mikroskop elektronowy jest nie do pomyślenia bez energii elektrycznej, tak samo jak nie do
pomyślenia jest dokonanie analizy miliardów możliwości w obrębie DNA bez udziału
komputerów. Jedno nie może działać bez drugiego. Refleksje te ujawniają jeszcze jeden
aspekt sprawy, który tak drażni wielu krytyków hipotezy paleo-SETI. Brzmi on: Dlaczego
właśnie teraz? Dlaczego |właśnie |teraz miałoby nam przyjść do głowy, aby szukać śladów
istot pozaziemskich w naszej przeszłości? Mówiąc dosadnie: Kosmosowi jest absolutnie
obojętne, |kiedy zaczniemy szukać istot pozaziemskich. Wiadomo bowiem, że zaczniemy
szukać |wtedy, gdy przyjdzie właściwy moment - obojętne, kiedy on przyjdzie. Gdyby nasi
naukowcy nie prowadzili badań genetycznych i zaczęli je prowadzić dopiero za sto lat, to
69
"Thor", "Jowisz" czy "Bachus". Starożytni bogowie znów są w akcji. "Każdego dnia maszyny
Instytutu odszyfrowują sekwencje prawie 600 genów, w pamięci zachowuje się struktury do
500 tysięcy cząstek zasadowych" (100 ). Najpóźniej za 10 lat każdy genetyk będzie miał
dostęp do pełnego ludzkiego genomu. Człowiek z probówki stanie się rzeczywistością. A
przecież TIGR jest zaledwie jednym oczkiem w sieci "Human Genome Project". Liczne
uczelnie na całym świecie włączone są w badania cząstkowe programu rozszyfrowania DNA.
To samo dotyczy laboratoriów wielkich firm farmaceutycznych. W krajach, w których
zacofana polityka uniemożliwia przyzwoite badania genetyczne, potentaci dawno już zlecili
badania genetyczne swoim zagranicznym filiom. Dysponują one ogromnymi środkami
finansowymi, najlepszym personelem oraz aparaturą i zupełnie nie przejmują się zacofańcami
na ojczystej ziemi (we Francji będzie to paryska firma Genethon, w Japonii podtokijskie
Sagami Center). W sektorze badań genetycznych obowiązuje stara zasada specjalistów od
zbrojeń: "Jeśli my tego nie zrobimy, zrobią to tamci, a to byłoby jeszcze gorsze" (101 ). A |co
tak właściwie oni robią? Człowiek ma około 110 tysięcy genów podzielonych na 3 miliardy
odcinków DNA ("klocki lego"). Do chwili ukazania się tej książki (koniec 1995 r.)
odkodowano już ok. 10 tysięcy genów. Oznacza to, że wiadomo, |czym one kierują. Komuś
może się wydawać, że 10 tysięcy rozszyfrowanych genów wobec 110 tysięcy zawartych w
ludzkim genomie to niewiele, ale po pierwsze, na świecie pracuje nad tym coraz więcej
supersekwencerów, które zajmują się zapamiętywaniem i porównywaniem "genowych
skrawków", a po drugie, wybór jest coraz łatwiejszy, bo coraz więcej genów już znamy i z
góry wiadomo, do czego taki nowy gen na pewno nie może służyć. Jak przybliżyć laikowi
taki proces dekodowania genów? Jak on się odbywa? Geny to mikroskopijne odcinki
podwójnej helisy DNA (helisa to coś w rodzaju skręconej "drabinki sznurowej"). Można ją
sobie wyobrazić jako rodzaj zamka błyskawicznego, którego zaczepy składają się z
łańcuchów kwasu rybonukleinowego (RNA). |Każda komórka ludzkiego ciała zawiera nić
DNA. Drabinka sznurowa ma szczebelki, w DNA są one również i to od razu w czterech
rodzajach, bo stanowią je cztery podstawowe zasady organiczne: adenina, guanina, cytozyna i
tymina. Wraz ze związkami fosfocukrowymi owe "szczebelki drabinki sznurowej " tworzą |
sekwencje |nukleotydowe, czyli niejako "litery" kodu genetycznego. "Szczebelki" te nie
przyczepiają się do "drabinki" byle jak, ponieważ zawierająca azot adenina "myśli" tylko o
związaniu się z tyminą, guanina zaś czuje magnetyczny "pociąg" do cytozyny (jak w
klockach lego, gdzie |nie |wszystko do wszystkiego pasuje). Teraz wystarczy sobie wyobrazić
te cztery podstawowe zasady w czterech różnych kolorach i rozciągnąć "drabinkę sznurową"
na długość jakichś stu metrów. W modelu tym drabinką sznurową byłby łańcuch DNA, barwy
zaś stanowiłyby litery kodu genetycznego. Co się teraz dzieje? DNA w obrębie komórki
kawałek o kawałku, "szczebelek" po "szczebelku", otwiera swój "zamek błyskawiczny" i
zaczyna się reduplikować (podwajać). Nukleotyd po nukleotydzie "podłącza się" niejako do
odpowiedniej zasady. Zasady te to związki chemiczne, które przez cały czas swobodnie
"pływają" sobie we wnętrzu komórki. Pobieramy je z pożywienia, nasz układ trawienny
przerabia je i rozkłada na podstawowe składniki. W ten sposób powstaje nowa nić DNA,
absolutnie identyczna z poprzednią. Teraz dochodzi do podziału komórki i w nowej komórce
znów skręcony łańcuch DNA dzieli się i reduplikuje. Tak właśnie rozrastają się komórki, tak
wreszcie rozrasta się ciało - i w każdej komórce znajduje się pełny program rozwoju całego
ciała. Ciało człowieka liczy prawie 50 bilionów komórek i w tyluż egzemplarzach powielony
jest w nich jego program. Każda "litera" kodu genetycznego odpowiada w ludzkim ciele za
wzrost czego innego. Na przykład może być tak, że sekwencja czerwony-niebieski-żółty
odpowiada za porost włosów, sekwencja żółty-czerwony-niebieski za kolor włosów,
sekwencja zielony-niebieski-zielony za rośnięcie paznokci, sekwencja zaś zielony-czerwony-
żółty za brązowe oczy. Załóżmy, że w modelu długiej na sto metrów drabinki sznurowej na
14,6 metrze znajduje się kombinacja zielony-niebieski-czerwony i że odpowiada ona za
71
wiele hałasu robi się wokół |dinozaurów. Jednocześnie większość ludzi nie wie nawet, co
znaczy słowo "dinozaur". Nazwa powstała w roku 1841, kiedy angielskiemu zoologowi
Richardowi Owenowi (1804-1892 ) po raz kolejny wpadły w ręce szczątki kostne
przypominające wyglądem kości jaszczurki. Owen utworzył tę nazwę, wykorzystując dwa
greckie słowa: |deinos (straszny, potężny) oraz |sauros (jaszczurka). Od momentu nakręcenia
przez Stevena Spielberga filmu Park jurajski bez przerwy czytamy w prasie o coraz to
nowych "dowodach" na to, jak i dlaczego wyginęły dinozaury. Prawdziwa nie kończąca się
historia. Jakieś 200 milionów lat temu na Ziemi istniały najróżniejsze gatunki jaszczurów. Był
na obszarze Egiptu długi na 12¬7¦m mięsożerny potwór spinozaur i kentrozaur w kolczastym
pancerzu. Były szybko pływające plezjozaury o małej czaszce i silnej płetwie ogonowej, a
także trzydziestometrowej długości, wysokie na 12¬7¦m brachiozaury. Żyło około setki
gatunków, łącznie z gadami latającymi. Aż tu nagle, jakieś 64 mln lat temu, ni stąd, ni zowąd,
wszystkie te dinozaury wymarły. I to na wszystkich kontynentach, zupełnie jakby wybuchła
jakaś choroba zakaźna atakująca wyłącznie dinozaury. Wokół tego Wielkiego Wymierania
jaszczurów powstają coraz to nowe teorie (102 ) - najnowsza z nich powiada, że przyczyną
było uderzenie meteorytu. Może i tak - tylko dlaczego w jego wyniku zginęły tylko
dinozaury, a inne pradawne zwierzęta nie? W filmie |Park |Jurajski widzimy, jak naukowcy
pobierają zawartość żołądka komara zamkniętego w kawałku bursztynu. Ponieważ komar tuż
przed śmiercią ssał krew dinozaura, w jego żołądku znaleziono też kilka fragmentów łańcucha
DNA tego gada. Tą drogą, przy zastosowaniu paru dodatkowych procedur, naukowcom udaje
się - abrakadabra! - wyhodować żywe okazy najróżniejszych dinozaurów. W fantazji, a nawet
w teorii, proces taki jest możliwy, tyle, że do jego urzeczywistnienia potrzebny jest materiał
wyjściowy znacznie bogatszy niż parę fragmentów DNA z komarzego żołądka. Do
odtworzenia dinozaura potrzeba byłoby pięćdziesiąt tysięcy genów po tysiąc "cegiełek"
każdy. A taką ilością materiału nikt jeszcze nie dysponuje, chyba że zostanie znaleziony w
żołądku jakiegoś ptaszka. Ptak jurajski Paleontolog z Monachium, dr Peter Wellnhofer,
przeprowadził badania skamieniałych resztek prehistorycznego ptaka archeopteryksa. Liczy
on sobie około 150 mln lat, mierzy 40¬7¦cm długości i wyceniony jest na 8 mln marek. Jest
tylko siedem takich egzemplarzy na całym świecie, a to podnosi cenę. Dr Wellnhofer odkrył,
że archeopteryks ma między zębami trójkątne płytki kostne, które właściwie są typowe dla
zupełnie innego gatunku - mianowicie dla mięsożernego allozaura. Tak więc dr Wellnhofer
jest przeświadczony, że wszystkie gatunki ptaków "od wróbla po kondora - pochodzą od
dinozaurów" (103 ). Według dotąd obowiązującego dogmatu ptaki pochodzą od gadów. Nie
potrafię ocenić, która z teorii okaże się prawdziwa, lecz skoro ptaki wywodzą się od
dinozaurów, to powinno być możliwe wykrycie właściwego dla nich materiału genetycznego
w każdym wróblu. Być może łebscy genetycy odkryją wówczas, dlaczego wszystkie bez
wyjątku gatunki dinozaurów |musiały zniknąć z powierzchni Ziemi. Jak to musiały? Przecież
mogło być tak, że te olbrzymie przedpotopowe potwory stanowiły jakieś zagrożenie dla
Ziemi, może przez to, że wyżarłyby wszystko do czysta - rośliny i zwierzęta -
uniemożliwiając jakąkolwiek ewolucję form przedludzkich? Może |ktoś zapobiegł sytuacji,
aby planeta tak idealna jak Ziemia - nie za gorąca i nie za zimna - dostała się w szpony
gigantycznych i głupich stworzeń, nie rokujących najmniejszych nadziei, że kiedykolwiek
staną się rozumne i będą zdolne wytwarzać narzędzia. Może, może... Osiągnięcia w
dziedzinie genetyki można porównać z książką do historii pokazywaną dziesięcioletniemu
chłopcu. Chłopiec widzi obrazki i wyjaśnienia, o których dotychczas nie miał pojęcia, które
nigdy nawet nie przyszłyby mu do głowy. I nagle ma już jasne jak słońce odpowiedzi na
nigdy nie zadane pytania. W jaki właściwie sposób powstała ludzka świadomość?
Siedemnaście lat temu pytanie takie rzucił dr Julian Jaynes, profesor psychologii uniwersytetu
w Princeton w USA, wywołując wśród swoich kolegów po fachu pełne politowania kręcenie
głowami. Świadomość? No jak to, przecież powstała sama na którymś tam etapie ewolucji!
73
robotów, które w każdej chwili mogą uzyskać dostęp do potrzebnej im właśnie informacji
poprzez jeszcze większy komputer. Trzeci wariant to synteza dwóch poprzednich. W trakcie
rozwoju żywej istoty organicznej od samego początku zapewnia się jej na drodze genetycznej
niesłychaną pojemność mózgu, wykorzystaną jednak tylko w minimalnym stopniu. A to
dlaczego? Ponieważ pracujący na niewielkim obciążeniu program komputera ma wolne
miejsce na nowe informacje. Wykorzystany zaledwie w 20 procentach mózg człowieka
można "zatankować" odpowiednią wiedzą. Kiedy zechcą tego bogowie. Wygląda na to, że
właśnie zechcieli, i tym samym docieram do jądra moich rozważań. W ostatniej książce (108 )
przedstawiłem do dyskusji kilka przypadków UFO, zahaczając na marginesie o temat
"porwań". Chcąc nie chcąc, muszę teraz w maksymalnym skrócie powtórzyć, w czym rzecz.
Nie po kolei w głowie? Od dobrych 30 lat, jak podaje literatura ufologiczna, zgłaszają się
osoby twierdzące z maniackim wręcz uporem, że zostały uprowadzone przez istoty
pozaziemskie, poddane badaniom medycznym i że dobierano się do ich stref genitalnych. Nie
w sensie seksualnym czy gwałtu, lecz metodami laboratoryjnymi. Ofiary płci męskiej
twierdziły, że pobierano od nich próbki spermy, ofiary płci żeńskiej mówiły o
przeprowadzaniu testów ciążowych, o "odsysaniu", a nawet o sztucznym zapłodnieniu. Po
kilku tygodniach operacyjnie wydobywano podrośnięty płód. Oczywiście, nikt rozsądny nie
brał tych opowieści poważnie, w końcu wiadomo przecież, jakie to seksualne fantazje, będące
projekcjami skrywanych marzeń, potrafią tworzyć w wyobraźni ludzie. W dodatku medycyna
zna przecież zjawisko ciąży urojonej. Z ludzkiego punktu widzenia zrozumiałe jest też, że
trafiają się kobiety, które zaszły w ciążę w najzupełniej naturalny sposób, ale za nic w świecie
nie chcą zdradzić, kto jest ojcem. Wtedy taka opowiastka o porwaniu przez UFO jest
doskonałą wymówką - nawet jeśli nikt w nią nie wierzy. Taka kobieta może się wtedy czuć |
niezwykła, |wybrana, może jej się nawet wydawać, że poczęła w sposób niepokalany. Przez
ostatnie trzy dziesięciolecia zbywałem takie opowieści lekceważącym uśmieszkiem. W ciąży
z kosmitą? Ha, ha! Próbki spermy dla kosmitów? Ha, ha, ha! Ani przez chwilę nie
zawracałem sobie tym wszystkim głowy, nie zadawałem sobie pytania, na cóż to, u diabła,
potrzebny może być kosmitom materiał genetyczny człowieka? Wydawało mi się to po prostu
zbyt idiotyczne, abym miał się tym zajmować. Prawdopodobnie taka wyniosła postawa była z
mojej strony błędem, ponieważ to, co wydawało się takim idiotyzmem, nabrało w ostatnich
latach znamion metody. W roku 1987 amerykański autor Budd Hopkins opublikował rezultaty
swoich wieloletnich badań, w których wspomagało go wielu naukowców (109 ). Badane
osoby - częściowo pod hipnozą - opisywały, w jaki sposób "pobierano" od nich materiał
genetyczny. Bywały przypadki, że jedna i ta sama osoba w ciągu kilku lat została
"uprowadzona" trzykrotnie: w okresie dojrzewania w wieku młodzieńczym oraz w wieku lat
trzydziestukilku. |Jeśli to rzeczywiście prawda - pisałem to z takim właśnie zastrzeżeniem -
można by mówić o |znakowaniu konkretnych osób przez istoty pozaziemskie. Dokładnie tak
samo jak my znakujemy ptaki wędrowne, delfiny czy niedźwiedzie. `nv Zaraz po Hopkinsie z
podobnymi przerażającymi rewelacjami wystąpili także inni autorzy (110 ). Podają oni, że nie
tylko pojedyncze osoby, ale całe rodziny wywabiane były z domu przez "dziwne światła".
Ofiary, unosząc się w powietrzu, "wpływały" do jasno oświetlonych pomieszczeń,
mężczyznom zakładano na całe genitalia (nie tylko na samego penisa) coś "gumowego" i
odczuwali "ssące ruchy". W innych przypadkach byli seksualnie stymulowani przez "bardzo
piękną kobietę", która nawet odbywała z nimi stosunek płciowy w pozycji "na jeźdźca". Gdy
tylko w gronie znajomych poruszałem temat "uprowadzeń" czy "wzięć", zaraz wybuchał
gromki śmiech. Nasz rozum po prostu nie dopuszcza myśli o możliwości uprowadzenia przez
istoty pozaziemskie, a tym bardziej sztucznego zapłodnienia czy pobierania spermy.
Wszystko to wydaje się zbyt zwariowane i zbyt naciągane. Ludzi, którzy generalnie nie
wierzą w UFO, i tak nie sposób przekonać żadną argumentacją. Nie mają oni ochoty
zaśmiecać sobie szarych komórek tego rodzaju "odpadkami". Znają tradycyjne argumenty |
76
przeciwko UFO i z lunatyczną wręcz pewnością siebie |wiedzą, że żadnego UFO nie ma i być
nie może. Indoktrynowana odporność na UFO jest pełna, blokada całkowita. Ludzie zaś,
którzy nawet w pewien sposób oswoili się z myślą o istnieniu UFO, uważają przypadki takie
jak wzięcia za groteskowe, wydumane i całkowicie chybione. Nie widzą powodów, dlaczego
załogi UFO miałyby tak postępować, jeśli już w ogóle UFO istnieje. Obawiam się, że znów
będziemy zmuszeni zmienić nasz sposób myślenia i zmiana ta w znacznym stopniu łączy się z
naszym mózgiem, z pojemnością naszych szarych komórek, z ingerencjami genetycznymi i z
powrotem |bogów wraz z ich |prorokami. Dr Johannes Fiebag, przyrodoznawca z profesji,
zbadał najnowsze przypadki uprowadzeń na terenie Niemiec, Austrii i Szwajcarii (111 ), w
tym historię mieszkanki Berlina, Marii Struwe. Fiebag tak pisze o pani Struwe: "Kobieta
ładna, inteligentna, uważna, krytyczna. Pozbawiona nieśmiałości, nigdy nie traci jednak
dystansu do wszystkich tych rzeczy." Maria Struwe opisała swój sen, co do którego wiedzia
ła zarazem, że wcale nie jest snem. Leżała na czymś w rodzaju stołu operacyjnego, po lewej i
prawej stronie zaś stały obce istoty niskiego wzrostu, o wielkich głowach i oczach. W tym
okresie pani Struwe była w ciąży z trzecim dzieckiem, a przynajmniej tak jej się zdawało.
Ponieważ nie była to pierwsza ciąża, symptomy były jej znajome, ponadto konsultowała się z
ginekologiem. A potem miał miejsce ów przerażający "sen" z obcymi istotami. Wielkogłowe
postacie wydobyły embrion z łona pani Struwe, która obudziła się we własnym łóżku cała
zlana potem, zupełnie jakby przeżyła jakiś senny koszmar. Wkrótce potem była u swojego
ginekologa, który ze zdumieniem stwierdził, że ciąży już |nie |ma. Jednocześnie ustały
wszystkie oznaki odmiennego stanu. W dwa tygodnie później pani Struwe wydaliła dwa
"strzępki ciała". Uważając, że to pewnie resztki łożyska, spuściła je z wodą w toalecie. Po
jakimś czasie państwo Struwe odczuli chęć posiadania trzeciego dziecka. Ponieważ jednak, w
przeciwieństwie do poprzednich ciąż, tym razem wszelkie naturalne metody poczęcia okazały
się zawodne, państwo Struwe zdecydowali się na sztuczne zapłodnienie. "Próba jego
dokonania została podjęta 22 lutego 1988 roku. Zabieg ginekologiczny z niewyjaśnionych
powodów okazał się dla pani Struwe niesłychanie bolesny, więc go przerwano." Jednak w
dwa tygodnie później pacjentka wydala dwa przezroczyste fragmenty tkanki niewiadomego
pochodzenia. I nagle, zupełnie jakby za sprawą czarodziejskiego zaklęcia, w maju 1988 r.
zachodzi w ciążę i 9 stycznia 1989 r. wydaje na świat syna, Sebastiana. Dr Fiebag daje w
przypadku pani Struwe różne propozycje rozwiązań, między innymi ułożył następujący
scenariusz: `ts * latem 1986 pani Struwe jest w ciąży, * w trzecim miesiącu ciąży istoty
pozaziemskie pobierają od niej płód, * wszczepiają jej tkankę uniemożliwiającą ponowne
zapłodnienie, * tak też się dzieje: ani normalny akt płciowy, ani próby sztucznego
zapłodnienia nie dają wyników, * jakieś "nieplanowane wydarzenie" prowadzi do wydalenia
tej bariery z organizmu, * teraz nic już nie stoi na przeszkodzie zapłodnieniu i dochodzi do
poczęcia Sebastiana. `tn Można by odłożyć ten przypadek na półkę z napisem "niezwykłe
ciąże", gdyby nie Sebastian. Chłopiec opowiada coś o dziwnych snach, w których występują
potwory o wielkich głowach i wielkich oczach. Mówi, że widział "małe dzieci w pudełkach",
ponadto "unosił się w powietrzu", a obce istoty wlewały w niego "jakieś płyny". Rozmawiały
z nim "przez płuca", co przypuszczalnie oznacza, że |od |środka. Kiedy dr Fiebag pokazuje
chłopcu kilka rysunków przedstawiających różne warianty ufoludków, Sebastian natychmiast
identyfikuje te małe o wielkich głowach i wielkich oczach. Pani Struwe ze swej strony
zapewnia, że nigdy nie rozmawiała z synem o swoim "śnie" ani istotach pozaziemskich o
wielkich głowach i nieproporcjonalnie dużych oczach. O co tu właściwie chodzi? Sprawą,
którą dr Fiebag analizował na obszarze niemieckim, profesor David Jacobs zajął się w USA.
Dla Jacobsa pobieranie spermy i sztuczne zapłodnienia stanowią zasadniczy powód
wszystkich uprowadzeń. Celem miałoby być wyhodowanie na poły ludzkiej, na poły
kosmicznej istoty żywej (112 ). Przypadki takie wciąż się mnożą, idą już nie w setki, lecz w
tysiące. Przytoczone pod numerami od 109 do 112 tytuły stanowią zaledwie wierzchołek góry
77
lodowej. Czy to wszystko jest tylko zwykłą modą? Jaki to duch czasu straszy w mózgach
naszych wpółczesnych? Czy to możliwe, aby nagle tysiące ludzi, nie znających się nawzajem,
mieszkających na odległych od siebie kontynentach, zaraziły się tym samym wirusem? Czy
wszystkie te przypadki mają swoje psychologiczne wyjaśnienie? A może jednak po kolei? Nie
- powiada pewien ktoś, którego musimy wysłuchać. W końcu nie możemy się chować za
stwierdzeniem, że przypadki uprowadzeń mają "wyjaśnienie psychologiczne", i zamykać
oczy i uszy, kiedy w tej sprawie zabiera głos wybitny psycholog. Dr John E. Mack jest
profesorem psychiatrii na uniwersytecie Harvarda w Bostonie. Jest nie tylko psychiatrą i
psychologiem, lecz także dyplomowanym lekarzem w Cambridge Hospital oraz laureatem
prestiżowej amerykańskiej Nagrody Pulitzera. Licząc sobie już 34 lata, nie jest jednym z tych
młodych zapaleńców, którzy gonią za jakimiś przemijającymi modami. Zna swoją profesję i
bardzo szybko potrafi zdemaskować sztuczki, kłamstwa i fantasmagorie badanych. Jesienią
1989 r. zapytano go, czy chciałby poznać ludzi uprowadzonych przez UFO. Jego pierwsza
reakcja była jednoznaczna: "To jacyś wariaci". Później doszło jednak do jego spotkania z
Buddem Hopkinsem, wspomnianym już autorem książki |Intruzi. Spotkanie to całkowicie
zmieniło życie profesora Macka. Przez następne lata profesor Mack poznał setki osób, które
"pochodziły z najróżniejszych części USA i nigdy wcześniej się ze sobą nie spotkały".
Ponieważ ludzie ci okazali się jak najbardziej rozsądni i wiarygodni, obudziło to zawodowe
zainteresowanie profesora. Wreszcie przystąpił do studiowania konkretnych przypadków 78
osób, prześwietlając je wedle wszelkich zasad swojej profesji. Dziś mamy już liczące 400
stron tomiszcze z rezultatami jego badań. Tytuł tej książki brzmi Abduction (Wzięcie), w
podtytule czytamy Spotkania ludzi z istotami pozaziemskimi (113 ). Odpowiedź profesora
Macka skierowana do wszystkich jego kolegów po fachu i w ogóle wszystkich sceptyków na
świecie nie mogłaby być bardziej druzgocąca. Brzmi ona bowiem: tak, istoty pozaziemskie
penetrują naszą planetę, ofiary wzięć nie fantazjują, odsysanie spermy, sztuczne zapłodnienia
i pobieranie płodów miały miejsce naprawdę i nie jest to bynajmniej psychologicznie jak
najbardziej zrozumiałe myślenie życzeniowe ofiar. Jak pisze harvardzki uczony:
"Najwidoczniej funkcjonujemy we Wszechświecie, w którym aż roi się od istot rozumnych,
od których sami się odcięliśmy." Wzięcia przebiegają zawsze według tego samego schematu.
Niewielkiego wzrostu istoty o nieproporcjonalnie wielkich lekko skośnych oczach i szarej
skórze pojawiają się nagle w sypialni ofiary, zupełnie jakby przeszły przez ścianę. (Znane są
też przypadki uprowadzenia z samochodu.) Obce istoty mają niewielkie nozdrza i
mikroskopijne usta o wąskich wargach. Często na zewnątrz domu widać dziwaczne światła.
Ofiary odczuwają strach, wpadają w panikę, dręczą je straszliwe obawy. Zostają jednak
uspokojone, unieruchomione, psychicznie sparaliżowane. Wówczas zaczyna się upiorny lot
przez okno albo drzwi balkonowe i chociaż niektóre ofiary mają wrażenie, jakby zostały
"wyemitowane" w przestrzeń, czują jednak pęd powietrza i rześkość nocy. Docierają do
czekającego gdzieś statku kosmicznego, oczywiście niewykrywalnego dla naszych
elektronicznych czujników. Niektórzy z uprowadzonych mieli wrażenie, że weszli do obcego
obiektu przez ścianę. W środku jest jasno, uprowadzeni zostają położeni na czymś w rodzaju
stołu operacyjnego i poddani badaniu za pomocą bliżej nie sprecyzowanych przyrządów.
Pobiera im się próbki włosów i skóry, wprowadza cienkie igły i inne instrumenty przez
naturalne otwory ciała. Wokół stołu operacyjnego stoi kilka szaroskórych istot, ale zawsze
tylko jedna z nich spełnia funkcję "lekarza naczelnego", podczas kiedy inna przejmuje
obowiązki "tłumacza". Bardzo rzadko komunikacja odbywa się tradycyjną drogą głosową -
najczęściej jest to przekaz telepatyczny bezpośrednio do mózgu. Zabiegi wykonywane na
uprowadzonych potrafią być bardzo nieprzyjemne i bywają opisywane jako obrzydliwe. Ból
fizyczny w zasadzie nie występuje, ponieważ obce istoty neutralizują ośrodek bólowy w
mózgu. Po zakończeniu nieprzyjemnej procedury badań obcy bardzo często podejmują
rozmowę, w trakcie której starają się przynajmniej częściowo wyjaśnić ofierze powód
78
dokładnie to, co my, zwykli zjadacze chleba, uważamy za "logikę" - że obraz wiedzy
przekazywany nam przez uczonych jest po części rozpaczliwie fałszywy. (To mnie akurat nie
dziwi, zwłaszcza jeśli sobie pomyślę o teorii ewolucji czy o naukach teologicznych!) Wskutek
fałszywego obrazu wiedzy wytwarza się w nas opaczna świadomość: małostkowa,
egocentryczna, z nami i tylko z nami jako pępkiem Wszechświata. Koń trojański Na wszystko
to brzydcy kosmici o gruszkowatych głowach i czarnych oczach w kształcie owoców kiwi
mają jedną tylko receptę: ponieważ człowiek współczesny do niczego się nie nadaje, trzeba
stworzyć hybrydę! Nasza baza genetyczna wprawdzie przetrwa - ale tylko jako domieszka do
ich własnego materiału genetycznego. Przerażająca wizja. To co obcy przybysze o rozcięciu
zamiast ust i o przypominającej gumę szarej skórze robią z uprowadzonymi ludźmi, to w
naszym pojęciu przestępstwo. Uprowadzenie to jedno z groźniejszych przestępstw, podobnie
jak masowo przeprowadzane gwałty. Dochodzi do brutalnego złamania praw człowieka,
wykonuje się niedozwolone zabiegi chirurgiczne, uprowadzonych poddaje się kontroli
umysłu i praniu mózgów. Szaroskórych kosmitów guzik obchodzą nasze uczucia, traktują nas
jak podrzędne zwierzęta. "Obrączkują" nas za pomocą implantów, kontrolują tak oznakowane
osoby, nie podają żadnych logicznych wyjaśnień (nie mówiąc już o uzasadnieniu) swojego
postępowania, swoich motywów ani pochodzenia. Amerykański autor John White (114 ) tak
to podsumował: "Uprowadzający ludzi Obcy (aliens) zawsze zjawiają się u nas pod osłoną
ciemności. Nigdy nie mówią dokładnie, dlaczego nas porywają. Cała sprawa jest dla mnie tak
samo podejrzana jak koń trojański, muszę więc dać wyraz swoim niepokojom. Jeśli Obcy się
zmienią, jeśli ukażą się w biały dzień, jednoznacznie określą swoje zamiary, aby przekonać
nas o swych dobrych intencjach, wtedy z radością powitam ich w ludzkiej społeczności. Jeśli
tak się nie stanie, nadal uważać ich będę za sprytne, przestępcze kreatury z podziemnego
świata, skłaniające się do złego, chociaż przebierają się za dobrych. To, czy ostatecznie okażą
się być tworami fizycznymi, parafizycznymi czy metafizycznymi, nie ma żadnego wpływu na
tę konkluzję." Rzeczywiście jest tak, że obcy nie pomagają nam uwierzyć w ich dobre
zamiary. Od co najmniej 30 lat mają miejsce udokumentowane uprowadzenia, lecz przebieg i
rodzaj badań nie uległy żadnej zmianie. Ofiary uprowadzeń traktowane są niemalże
rutynowo, pobieranie spermy i embrionów przebiega stereotypowo. Żadna ziemska uczelnia
medyczna nie przeprowadza jednych i tych samych badań na dziesiątkach tysięcy osób.
Najpóźniej po setnym osobniku znamy już rezultaty - chyba że szukamy czegoś bardzo
specjalnego, co u każdego człowieka przybiera |inną postać. Gatunek ludzki rzeczywiście nie
składa się z robotów, |wszyscy jesteśmy unikatami, |wszyscy się od siebie różnimy. Żaden z
nas nie ma dokładnie takich samych wspomnień czy odczuć, jak jego sąsiad. Mogą być
podobne - a jednak nie są takie same, tak jak nie są takie same indywidualne odciski palców.
Udziałem każdego człowieka są inne doświadczenia osobiste, każdy inaczej cierpi, inaczej
kocha, zachwyca się innym rodzajem muzyki, czyta inne gazety, słucha innych programów
radiowych, każdy jest gotów co innego przyjąć, a co innego odrzucić, co innego uznać za
dobre, a co innego za złe. I wszystko to odnosi się do czegoś więcej niż tylko do smaku
potraw. Chociaż człowiek jest towarem masowym, to jednak każdy egzemplarz pozostaje
indywidualnością. Czy to właśnie tego szukają istoty pozaziemskie? Naszych różnorodnych
upodobań? Czy potrzebują tysięcy, dziesiątków tysięcy osobników, dziesiątków tysięcy
odmian spermy i embrionów, aby stworzyć nową |rasę? A może starają się odfiltrować z tego
olbrzymiego materiału porównawczego to, co w ich rozumieniu |najlepsze? Odpowiedzieć na
to pytanie nie potrafię, tak jak nie potrafią inni badacze, w niczym jednak nie zmienia to
przestępczego charakteru działania obcych. Na Ziemi każdy człowiek musi przestrzegać praw
kraju, w którym przebywa. Czyżby podobne zasady nie obowiązywały we Wszechświecie?
Nawet jeśli założę, iż szaroskórzy kosmici pochodzą z jakiejś zdegenerowanej rasy, która
wprawdzie przewyższa nas pod względem możliwości technicznych i telepatycznych, ale
potrzebuje genetycznego odświeżenia, to nie możemy dopuścić, aby robili to, nie pytając nas
80
za dużo na raz, wszystko zazębia się i wchodzi jedno w drugie, usytuowane nad i pod sobą, a
przecież wciąż połączone jedno z drugim szybkimi jak światło drogami. Czy tak wygląda stan
u progu obłędu? Poczucie niemożliwości wchłonięcia nawału informacji? A może umyślnie
zalewa się ludzkie szare komórki danymi, aby w ten sposób powstała świadomość
kosmiczna? Czy owa kosmiczna świadomość, inny sposób widzenia spraw, ma umożliwić
owym ludziom wskazanie współczesnym |nowej |drogi (patrz: zapowiadani prorocy)? Czy ten
"rozszerzający się rozum", że tak to nazwę, ma sprawić, aby ludzie ci otworzyli oczy na inne
rzeczywistości? To, że nasz świat składa się nie tylko z tego, co widzimy i postrzegamy
naszymi zmysłami, nie podlega już raczej dyskusji. Czytelnik niniejszej książki zdaje już
sobie sprawę, że każda komórka jego organizmu zawiera pełną informację (DNA) o budowie
całego ciała. Z drugiej strony w DNA znajdują się niezliczone fragmenty odpadków
genetycznych (junk), niejako "białych plam" do niczego się nie nadających. Nie dadzą się one
do niczego "dopasować" (zasada klocków lego). Wiadomo też powszechnie, że nasz mózg
wykorzystany jest tylko w minimalnym stopniu. Tajemnicza ewolucja stworzyła tu coś, czego
(jak dotąd) w ogóle nie potrzebowała. Do tych naukowo ugruntowanych faktów dodajmy
teraz informacje zawarte w dawnych przekazach religijnych: `ts * Bogowie stworzyli ludzi na
swój obraz i podobieństwo. * Człowiek, który przeżył potop - obojętne, czy jego imię będzie
brzmiało Noe, Utnapisztim, czy jeszcze inaczej - jest nieśmiertelny i był hybrydą człowieka i
"Strażników Nieba" (patrz cytowany wcześniej Zwój Lamecha). `tn A więc nasz materiał
genetyczny |już |zawiera odcinki rodem spoza Ziemi. Małe szare istoty o skośnych oczach o
tym |wiedzą. Jedyne, co muszą zrobić, to sprawić, aby "klocki" stały się kompatybilne,
obudzić do życia |junk, zalać informacjami na wpół pusty ludzki mózg. Wszystkie tego
przesłanki już w nas istnieją. Istota ludzka nigdy nie była |tylko ziemskiego pochodzenia. My
się tylko rozwinęliśmy odpowiednio do ziemskich warunków, przez całe pokolenia
hodowaliśmy w sobie religijną, polityczną i naukową wyniosłość, radykalnie stłumiliśmy w
nas składnik pozaziemski i postawiliśmy siebie w centrum Wszechświata. A teraz zbliża się |
Sądny |Dzień, gong obwieszczający przebudzenie świadomości. Nie dziwią mnie wypowiedzi
wielu uprowadzonych, którzy - nigdy wcześniej nie czytając Ericha von Dänikena -
zapewniają, że istoty pozaziemskie od niepamiętnych czasów wielokrotnie odwiedzały
Ziemię, aby popchnąć naprzód ewolucję człowieka. Co się zaś tyczy odwiedzin mieszkańców
odległych krańców Wszechświata, to astronom James R. Wertz już dwadzieścia lat temu
obliczył, że kosmici bez problemu mogli odwiedzić nasz Układ Słoneczny w odstępach 7,5
razy 105 lat, czyli w ciągu ostatnich 500 milionów lat mniej więcej 640 razy (119 ). Dr
Martyn Fogg z uniwersytetu w Londynie zaś wskazał dziesięć lat później na fakt, że cała
Galaktyka była już przypuszczalnie skolonizowana, kiedy nasza Ziemia dopiero się narodziła
(120 ). A przecież: "To, że coś jest nowe i dlatego powinno zostać powiedziane, zauważamy
dopiero wówczas, gdy natrafimy na silny opór" (Konrad Lorenz, 1903-1989 ). SETI bez
Europy Każdego roku, nie zauważone przez szeroką opinię publiczną, odbywają się coraz
liczniejsze międzynarodowe konferencje SETI. Na ostatnim spotkaniu SETI,
zorganizowanym przez Uniwersytet Kalifornijski, wygłoszono ponad siedemdziesiąt
referatów naukowych. Poruszano w nich takie tematy, jak: `ts * "Kosmici, klingony i
Biblioteka Galaktyczna: SETI i wychowanie naukowe" (Andrew Fraknoi, astronom, Foothill
College); * W poszukiwaniu życia na Marsie. "Stan obecny" (Michael Klein, Jet Propulsion
Laboratory oraz Jack Farmer, Ames Research Center NASA); * "SETI zaczyna się od siebie.
Czy da się zmierzyć i zdefiniować poziom inteligencji na |naszej planecie?" (Lori Marino,
University of New York); * W poszukiwaniu pozaziemskich technologii w naszym "Układzie
Słonecznym" (Michael Papagiannis University of Boston). `tn `ty * * * `ty Większość
wykładowców mówiła o technicznych możliwościach wykrywania śladów życia za pomocą
najróżniejszych detektorów albo o tym, w którym paśmie częstotliwości radiowej należałoby
szukać wiadomości o kosmitach. Były też jednak głosy krytyczne, domagające się, aby
83
wolno mówić o UFO czy o paleo-SETI. Mam w tym zakresie osobiste doświadczenia. Kiedy
w roku 1969 moja pierwsza książka ukazała się na rynku amerykańskim po tytułem "Chariots
of the Gods", robiąc furorę, niemal natychmiast rzuciły się na nią rzesze znanych i mniej
znanych krytyków. I bardzo dobrze - krytyka jest elementem nie tylko demokracji, lecz także
działalności naukowej. Oprócz krytycznych artykułów były też obrzydliwe paszkwile, a
nawet całe książki napisane |przeciwko moim pracom. Najczęściej pochodziły z kącika
religijnego lub też ze strony konserwatywnych gałęzi nauki, takich jak archeologia czy
antropologia. Do tego doszły zwykłe wierutne kłamstwa, wypichcone w kuchni dezinformacji
i świadomie wprowadzone do środków masowego przekazu. Stopniowo powstawał coraz
bardziej negatywny obraz Dänikena, bo dziennikarze przejmują opinie od dziennikarzy. Stary
sposób. Typowy ping-pong. Po pewnym czasie nie było naukowca, który odważyłby się
powiedzieć coś pozytywnego o moich książkach. Powstała kuriozalna sytuacja - moje
koncepcje zaczęły się pojawiać we wszystkich możliwych publikacjach, nigdy jednak z
podaniem pierwotnego ich źródła. Nauka dała się wciągnąć w nieczystą grę, utraciła
niewinność. Potem zabrakło odwagi cywilnej, by skorygować błąd. Brakuje jej zresztą do
dziś. W ciągu niemal ćwierć wieku od ukazania się "Wspomnień z przyszłości"
udokumentowałem i umocniłem hipotezę paleo-SETI w dalszych dziewiętnastu książkach i
dwudziestopięcioodcinkowym telewizyjnym serialu dokumentalnym (Śladami
Wszechmogących). Przytoczyłem ogrom liczących sobie tysiące lat materiałów pisanych i
przesłanek archeologicznych, do tego dochodzą leksykony i książki innych autorów z wielu
krajów - ale to badaczy SETI zupełnie nie obchodzi. Nie może ich obchodzić. Grunt to
elitarne zadufanie. Steven Beckwith, dyrektor Wydziału Astronomicznego Instytutu Maxa
Plancka w Heidelbergu, reprezentuje dziś pogląd, "że w naszej Galaktyce jest ogromne
mnóstwo planet", wśród nich wiele o "warunkach dogodnych dla powstania życia". Z kolei
brytyjski astronom, David Huges, dodaje: "Przynajmniej według obliczeń modelowych w
samej tylko Drodze Mlecznej powinno krążyć sześćdziesiąt miliardów planet". Cztery
miliardy spośród nich, zdaniem Hugesa, "przypominają Ziemię, są wilgotne i panują na nich
umiarkowane temperatury" (122 ). W Kosmosie aż roi się od różnych form życia, także tych
podobnych do ludzkiej. I co najmniej jedna z owych pozaziemskich cywilizacji już wiele
tysięcy lat temu złożyła wizytę na naszej starej, dobrej Ziemi. Można tego dowieść w sposób
niezbity. Dlaczego naukowcom zajmującym się SETI nie wolno tego wiedzieć? Tak na
marginesie dodam, że różnica między naukowcami a amatorami często polega na jednej
drobnej sprawie: otóż amatorzy to ludzie, którzy zrobią dużo za nic, profesjonaliści zaś, to
ludzie, którzy za nic nie zrobią nic. O tym, jak bardzo naukowcy skupieni wokół programu
SETI dali się już skrępować ciasnym gorsetem, świadczy Deklaracja postępowania z chwilą
odkrycia pozaziemskich istot rozumnych (123 ). Jest to dokument, któremu podporządkować
się muszą wszyscy naukowcy uczestniczący w badaniach SETI. Zawiera zbiór przepisów, jak
należy postępować, kiedy zostanie odkryta cywilizacja pozaziemska. Chciałbym przynajmniej
wyrywkowo zapoznać moich Czytelników z zalecanymi tam zasadami. W ten sposób łatwiej
się Państwo zorientujecie, w jaki sposób podchodzi się w tym międzynarodowym gronie do
sprawy odkrycia kosmitów. Uzgodnienia cenzuralne "My, instytucje i osoby prywatne,
uczestniczący w poszukiwaniu istot rozumnych we Wszechświecie, uznajemy, że
poszukiwania takie stanowią istotny element składowy badań przestrzeni kosmicznej i że
prowadzić je należy w celach pokojowych oraz w ogólnym interesie całej ludzkości.
Inspiracją jest dla nas absolutna konieczność dostarczenia dowodów na istnienie życia poza
Ziemią, nawet jeśli prawdopodobieństwo takiego odkrycia wydaje się bardzo małe.
Przypominamy układ regulujący działania państw odnośnie do badania i wykorzystania
przestrzeni kosmicznej [...], któremu podlega również strona państwowa [...] (art. Xi).
Potwierdzamy, że jeśli idzie o rozpowszechnianie informacji o cywilizacjach pozaziemskich,
będziemy się stosować do następujących zasad: 1. Każda osoba i każda państwowa bądź
85
prywatna placówka badawcza lub instytucja rządowa, która uzna, że odkryła sygnał |lub |inny
|dowód świadczący o istnieniu życia pozaziemskiego, |przed oficjalnym ogłoszeniem tego
odkrycia powinna sprawdzić, czy jego najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie rzeczywiście
stanowi dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej, a nie wskazuje na jakieś inne zjawisko
naturalne. Jeśli nie można jednoznacznie wnioskować o istnieniu cywilizacji pozaziemskiej,
odkrywca ma możliwość zinterpretowania swojego odkrycia jako nieznanego zjawiska. 2.
Zanim odkrywca ogłosi oficjalnie, że zdobyto dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej,
ma obowiązek niezwłocznego powiadomienia następujących instytucji: wszystkich
pozostałych badaczy i placówek badawczych będących stronami niniejszej Deklaracji [...]
Strony niniejszej deklaracji |powstrzymają |się |od |oficjalnego |ogłoszenia |odkrycia dopóty,
dopóki nie ma absolutnej pewności, że odnosi się ono do cywilizacji pozaziemskiej.
Odkrywca powinien poinformować odnośne władze państwowe [...] 8. Po otrzymaniu
pozaziemskiego sygnału radiowego lub innego dowodu na istnienie cywilizacji pozaziemskiej
nie wolno odpowiadać dopóty, dopóki nie odbędą się niezbędne konsultacje międzynarodowe
[...] 9. Komitet SETI międzynarodowej Akademii Lotów Kosmicznych w porozumieniu z
Komisją Nr 51 IAU (International Astronomical Union) będzie prowadził stałą kontrolę
procedury postępowania i przedstawiał propozycje dalszego wykorzystania danych. Jeśli
znaleziony zostanie wiarygodny dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej, nastąpi |
powołanie |międzynarodowego komitetu ekspertów, który stanie się centralnym ośrodkiem
dalszych analiz i obserwacji. Komitet ten będzie również decydował o udostępnieniu |
informacji |opinii |publicznej. Komitet powinien składać się z członków wszystkich
wymienionych wcześniej instytucji międzynarodowych; mogą też zostać powołani inni
członkowie [...] Międzynarodowa Akademia Lotów Kosmicznych będzie służyła jako
centrum wykonawcze niniejszej deklaracji i każdego roku dostarczy wszystkim stronom listę
jej zaleceń." `ty * * * `ty Co sądzić o tej deklaracji? Naukowcy i tak |nie |mają w zwyczaju
obnoszenia się z sensacjami. Każde wielkie odkrycie przed ogłoszeniem jest weryfikowane i
raz jeszcze sprawdzane. W końcu nikt nie chce się zblamować przed kolegami z branży,
gdyby przyszło mu potem odwoływać odkrycie. Całkiem rozsądne jest też, że IAU czy
Komisja Nr 51, przed poinformowaniem światowej opinii publicznej, chcą mieć absolutną
pewność, że dysponują niezbitymi dowodami na istnienie cywilizacji pozaziemskiej.
Zastanawiać zaczynają dopiero najróżniejsze komisje, które odkrywca musi poinformować, |
zanim zwróci się do opinii. Oznacza to bowiem ni mniej, ni więcej, tylko cenzurę, ponieważ
nawet jeśli odkrywca ma stuprocentową pewność, że udało mu się dowieść istnienia
cywilizacji pozaziemskiej, to |nie |wolno mu o tym poinformować opinii publicznej. Mamy tu
do czynienia z manipulowaniem informacją. Jakaś instytucja rości sobie prawa do
decydowania o tym, co można po kawałku udostępniać. Trzeba postawić sobie pytanie, jak
takie sterowanie opinią publiczną pogodzić z zagwarantowaną w każdym wolnym państwie
świata swobodą dostępu do informacji? W gruncie rzeczy jednak wszystkie passusy w tej
Deklaracji odnoszące się do sprawy informowania opinii publicznej okazują się
pustosłowiem, ponieważ szerokie masy - to my stanowimy naród - i tak już od dawna wiedzą
o istnieniu istot pozaziemskich! + Dodatek uwzględniającyŃ najnowsze zdobycze wiedzy:Ń
wielkie oszustwo Im więcej ktoś wie,@ tym bardziej wątpi. `rp Wolter, 1694-1778 `rp Przed
czterema laty ukazała się moja książka "Oczy Sfinksa". Omawiałem w niej nie rozwiązane
zagadki starożytnego Egiptu, zaprezentowałem też kilka teorii na temat budowy Wielkiej
Piramidy. Od tego czasu doszły nowe odkrycia, o których nie mogę nie wspomnieć. Co one
mają wspólnego z tematem niniejszej książki, czyli z Dniem Sądu Ostatecznego i ponownym
przybyciem istot pozaziemskich? Dla starożytnych Egipcjan budowniczym Wielkiej Piramidy
był Henoch. (W tradycji arabskiej Henoch, Idris i Saurid to jedna i ta sama postać.) Henoch
napisał ponad trzysta ksiąg. Powierzył je swemu synowi Matuzalemowi, aby przekazał je
"przyszłym pokoleniom tego świata". Jak dotąd żadna z tych ksiąg nie ujrzała światła
86
dziennego. Może leżą dobrze ukryte gdzieś w hermetycznych komorach Wielkiej Piramidy?
Czy znajdziemy tam odpowiedzi na nasze pytania dotyczące Sądu Ostatecznego i ponownego
przybycia istot pozaziemskich? Czy ktoś próbuje zataić tę tajemnicę przed światową opinią
publiczną? Jak nisko niektórzy naukowcy oceniają opinię publiczną i w jak wielkim stopniu
manipuluje się opinią mediów, okazało się w ciągu ostatnich dwóch lat na przykładzie
piramidy Cheopsa. Tam właśnie, 22 marca 1993 r., dokładnie o godzinie #11#/05 , doszło do
sensacji najwyższej rangi. Zdarzyło się coś nieoczekiwanego, niepojętego, niemożliwego i nie
do pomyślenia dla przedstawicieli klasycznej egiptologii. Nawet wybuch bomby nie
poczyniłby większych zniszczeń w egiptologicznym obrazie świata. A jednak nawet tak
wielki wstrząs wyciszono, skanalizowano, zbagatelizowano, sensację zaś przypuszczalnie
jeszcze większą - wydarzenie tysiąclecia, porównywalne z odkryciem pozaziemskiej
cywilizacji - zablokowano. Co takiego właściwie zaszło? Niemieckiemu inżynierowi
Rudolfowi Gantenbrinkowi, urodzonemu 24 grudnia 1950 r. w Menden, udał się majstersztyk.
Niewielki, nader wyrafinowany technicznie robocik, pokonawszy 60-metrową trasę przez nie
znany dotąd szyb wewnątrz piramidy, natrafił na drzwi z dwoma metalowymi okuciami.
Przez dwa tygodnie robot przeciskał się przez wąski szyb, co chwila trzeba było pokonywać
nowe przeszkody. Wielokrotnie specjalnymi kablami elektrycznymi przekazywano robotowi
rozkaz powrotu do punktu wyjścia. Tam dokonywano drobnych zmian w tym cudzie techniki
i minimaszyna ponownie ruszała w głąb liczącego tysiące lat szybu. Robot Gantenbrinka to
ważący 6¬7¦kg pojazd gąsienicowy długości zaledwie 37¬7¦cm. Napędza go siedem
niezależnych silniczków elektrycznych sterowanych mikroprocesorami. Z przodu pojazdu
znajdują się dwa małe reflektorki halogenowe oraz ruchoma wideokamera CCD firmy Sony.
Mimo lekkiej aluminiowej konstrukcji robot ma siłę uciągu 40¬7¦kg, a to dzięki specjalnie
zaprojektowanym gumowym gąsienicom, które opierają się zarówno na podłożu szybu, jak i
na jego suficie. Wszystkie najważniejsze rozwiązania tego jedynego w swoim rodzaju aparatu
pochodzą od Rudolfa Gantenbrinka. Ten wyspecjalizowany pojazd zbudował własnoręcznie,
przez wiele miesięcy wykonując prace z zakresu mechaniki precyzyjnej. Zainwestował w
konstrukcję tego cudeńka niewiarygodnie dużo pracy i potu oraz ponad 400 tysięcy marek.
Wsparcie techniczne otrzymał od szwajcarskiej firmy ESCAP (silniki specjalistyczne), od
HILTI AG z Vaduz (narzędzia wiertnicze) oraz od firmy GORE z Monachium
(specjalizowane kable). Robot inżyniera Gantenbrinka to modelowy przykład dla tych
wszystkich wiecznie niezadowolonych, którzy bez ustanku jęczą: "To się nie może udać!"
Udaje się - wystarczy połączyć ze sobą inteligencję, technikę i jasno określone chęci. Co w
ogóle naprowadziło Rudolfa Gantenbrinka na pomysł wyprawy w głąb Wielkiej Piramidy?
Przecież wszyscy od dawna wiedzą, że nic tam już więcej nie da się znaleźć! Dziennikarz
radiowo-telewizyjny Torsten Sasse z Berlina przeprowadził z Rudolfem Gantenbrinkiem
wywiad (124 ): "Cała historia zaczęła się od tego, że w czasie wojny w Zatoce Perskiej
przebywałem w Egipcie. Zaproponowałem profesorowi Stadelmannowi z DAI (Deutsches
Archäologischer Institut) w Kairze bliższe przyjrzenie się szybom wentylacyjnym - wtedy
jeszcze mówiło się o szybach wentylacyjnych - ponieważ dysponujemy już technologią, która
to umożliwia, a w dodatku chodzi przecież o naprawdę ostatnie nie zbadane fragmenty
piramidy Cheopsa. W 1992 r. zamontowaliśmy w tej piramidzie urządzenia wentylacyjne,
przebadaliśmy górne szyby za pomocą kamer wideo, szukaliśmy też wszelkich możliwych
wylotów szybów dolnych. Przy tej okazji, już w 1992 r., ustaliliśmy definitywnie, że szyby te
mają gdzieś swoje ujście. Oczywiście, nadal otwarte pozostawało pytanie, gdzie i jak kończą
się dolne szyby? Stanowiło to punkt wyjścia całego przedsięwzięcia. Nasz projekt
nazwaliśmy UPUAUT-2, i muszę w tym miejscu wyjaśnić tę nazwę. Otóż naszego robota
ochrzciliśmy imieniem UPUAUT, co było pomysłem profesora Stadelmanna. Upuaut
mianowicie to egipski bóg, którego imię w przekładzie znaczy mniej więcej tyle, co
"otwierający drogi". Jedynym celem prac nad skonstruowanie robota UPUAUT-2 było
87
skończyłoby się na nic nie mówiącej notatce prasowej - gdyby nie przypadek i sam Rudolf
Gantenbrink. Otóż inżynier Gantenbrink pokazał kilku fachowcom kopię fenomenalnego
filmu nakręconego kamerą robota. Wiadomość dotarła do prasy brytyjskiej i w dwa tygodnie
(!) po odkryciu pojawił się mikroskopijny artykulik zatytułowany Portcullis Blocks Robot in
Pyramid (Robot zablokowany w piramidzie) (129 ). Drogą faksową doniesienie to dotarło do
Kairu. Jaka była reakcja? DAI w Kairze zdementowało brytyjskie doniesienie. "To kompletna
bzdura!" oświadczyła Agencji Reutera pani rzecznik Instytutu, Christel Egorov (130 ),
mówiąc jeszcze, że szyby o których mowa, to zwykłe szyby odpowietrzające, minirobot zaś
miał za zadanie tylko zmierzyć wilgotność, ponieważ wiadomo, że w Wielkiej Piramidzie nie
ma żadnych dodatkowych komór. Można nie tylko poczuć się oszukanym, nas się |naprawdę
oszukuje! Archeolodzy z DAI w Kairze doskonale wiedzieli, że ta wypowiedź to zwykłe
kłamstwo. Poza tym wędrujący szybem Gantenbrinka robot w ogóle nie miał żadnego
przyrządu do pomiarów wilgotności. To jeszcze nie wszystko! Profesor Rainer Stadelmann,
wielka znakomitość niemieckiej archeologii i dyrektor DAI, absolutnie wykluczył możliwość
istnienia za drzwiczkami szybu jakiejś ukrytej komory. Dziennikarzom oświadczył: "Wszyscy
doskonale wiedzą, że wszystkie skarby tej piramidy dawno już zostały zrabowane" (131 ).
Współpracownik profesora, egiptolog dr Günter Dreyer, dorzucił jeszcze dobitniej: "Za tymi
drzwiami nic nie ma. To wszystko urojenia" (132 ). Zanim pokażę moim Czytelnikom, w jaki
sposób krąg szanownych panów egiptologów z Kairu wyślizgał Rudolfa Gantenbrinka, muszę
nieco naświetlić poglądy na temat wnętrza piramid. Twierdzenie, że w piramidzie mogą być
tylko znane już trzy komory i że za nowo odkrytymi drzwiczkami nie może się nic
znajdować, jest kompletnie pozbawione sensu. Archeolodzy z DAI niewątpliwie mieliby
rację, gdyby stwierdzili, że |nie |wiadomo, czy za tajemniczymi drzwiczkami coś jest, czy też
nie. Jednakże kategoryczne twierdzenie, że za nimi na pewno nic nie ma, to nie tylko przejaw
dogmatyzmu i nienaukowości, ale też - by posłużyć się słowami DAI - "kompletna bzdura".
Wiedza starożytnych Co nieco na temat historii. W Xiv w. w Bibliotece Kairskiej znajdowały
się jeszcze fragmenty staroarabskich i koptyjskich tekstów, które geograf i historyk Tahi ad-
Din Ahmad ben'Ali ben'Abd al-Kadir ben Muhammad al-Makrizi zebrał w swoim dziele
Chitat. Czytamy tam m.in.: "Następnie kazał [twórca piramidy - E.v.D.] wybudować w
piramidzie zachodniej trzydzieści skarbców z barwnego granitu i wypełniono je bogatymi
skarbami, różnymi przyrządami i pokrytymi mnogością rysunków kolumnami z kosztownych
kamieni szlachetnych, z przyrządami ze znakomitego żelaza, takimi jak broń, która nigdy nie
rdzewieje, ze szkłem, które daje się składać i nie pęka, z dziwnymi talizmanami, z różnego
rodzaju prostymi i złożonymi lekami i śmiertelnymi truciznami. We wschodniej piramidzie
kazał umieścić przedstawienia różnych sklepień niebieskich i planet, a także wizerunki, jakie
kazali sporządzić przodkowie; do tego doszło kadzidło, które poświęcono gwiazdom i |księgi |
o |tychże. Są tam również gwiazdy stałe i to, co się z nimi od czasu do czasu dzieje [...].
Wreszcie do kolorowej piramidy kazał wnieść ciała proroków w trumnach z czarnego granitu;
obok każdego proroka leżała księga, w której opisane były jego cudowne czyny, dzieje jego
życia oraz dzieła, których za życia dokonał [...]." I któż to miał wznieść tę potężną budowlę?
Cheops, jak twierdzą egiptolodzy? Cytowana powyżej księga Chitat tak o tym mówi:
"Pierwszy Hermes, którego zwano Trzykroć Wielkim w jego właściwościach jako proroka,
króla i mędrca (|on |jest |tym, którego Hebrajczycy zwą Henochem, synem Jareda, syna
Mahalaleela, syna Kenana, syna Enosza, syna Seta, syna Adama - niech mu Allah błogosławi
- to jest Idrysem), wyczytał w gwiazdach, że przyjdzie potop. |Wtedy |kazał |zbudować |
piramidy i pomieścić w nich skarby, uczone pisma i wszystko, czym się martwił, że przepaść i
zginąć może, aby było ochronione i zachowane." Nie tylko w księdze Chitat wymienia się
Henocha jako budowniczego Wielkiej Piramidy. To samo czyni w Xiv w. arabski badacz,
podróżnik i pisarz Ibn Battuta (134 ): "Dowodzą oni, że wszelkie znane przed potopem nauki
pochodzą od Hermesa [...], który zwał się także Chunuch albo Idris [...]. To on zaprawdę
90
przepowiedział ludziom potop, a powodowany troską, aby nie zaginęły nauki i nie przepadły
dzieła sztuki, wzniósł piramidy [...]." Nie muszę chyba dodawać, że egiptolodzy za nic mają
te staroarabskie przekazy. Dla nich budowniczy Wielkiej Piramidy będzie nazywał się
"Cheops", żeby nie wiedzieć ile przekonujących argumentów przeciwko temu przemawiało.
Dokładniej omówiłem tę sprawę w mojej książce Oczy Sfinksa (135 ). Tak się składa, że
egiptolodzy zachowują się w tym momencie dokładnie tak, jak słynne małpie trio: nic nie
słyszeć, nic nie widzieć, nic nie mówić. To, że nie chcą dać wiary czternastowiecznym
przekazom, potrafię jeszcze, choć z oporami, zrozumieć. Ale oni nie wierzą także w ani jedno
słowo nowoczesnej nauki, jeśli tylko mówi ona rzeczy sprzeczne z ich świętymi dogmatami.
Poniższe przykłady z okresu ostatnich 25 lat mówią same za siebie: W latach 1968¬8¦69
laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, dr Luis Alvarez, przeprowadził na Wielkiej
Piramidzie doświadczenie z promieniowaniem kosmicznym. Alvarez i jego zespół wyszli od
znanego fizyce faktu, że naszą planetę przez 24 godziny na dobę bombardują promienie
kosmiczne i przy przechodzeniu przez gęstą materię tracą ułamek swej energii. Za pomocą
precyzyjnych pomiarów można ustalić, ile protonów zdoła przejść przez jedną warstwę
kamieni. Jeśli kamienna budowla zawiera jakieś puste przestrzenie, to promieniowanie,
przechodząc przez nie, utraci nieco mniej energii protonów. Alvarez zmierzył przy użyciu
komory iskrowej i komputera IBM tory ponad 2,5 miliona cząstek. Lecz oscylografy
pokazały chaotyczny wzór, zupełnie jakby cząsteczki pokonywały jakieś zakręty. Kompletna
rozpacz. Bardzo kosztowny eksperyment, w którym brały udział różne instytuty
amerykańskie, firma IBM oraz kairski uniwersytet Ain-Shams, nie przyniósł żadnych
jednoznacznych rezultatów. Doktor Amr Gohed powiedział dziennikarzom, iż wyniki są z
"naukowego punktu widzenia niemożliwe" i dodał, że albo struktura piramidy jest jedną
wielką gmatwaniną, albo jest w tym "jakaś zagadka, której nie potrafimy wyjaśnić" (136 ).
Archeologowie nie wyciągnęli żadnych wniosków ze zdumiewających wyników pomiarów
piramid. Miary psu na budę W roku 1986 podjęto próbę poszukiwania ukrytych komór w
piramidzie Cheopsa za pomocą nowych przyrządów i nowych metod. Dwaj francuscy
architekci, Jean-Patrice Dormion i Gilles Goidin, za pomocą detektorów elektronicznych
odkryli w piramidzie puste przestrzenie. Dogmaty egiptologów nie zmieniły się ani na jotę.
Ponieważ pośród sponsorów eksperymentu znajdowało się też francuskie towarzystwo
Electricite de France, zbyto odkrycie stwierdzeniem, że to zwykły "chwyt reklamowy" tego
towarzystwa. Następny wielki eksperyment przeprowadził zespół japońskich naukowców z
tokijskiego Uniwersytetu Waseda. Wyposażeni w najnowocześniejszą aparaturę elektroniczną
specjaliści tego uniwersytetu prześwietlili zarówno wnętrze Wielkiej Piramidy, jak i teren
wokół niej aż do Sfinksa. Japończycy znaleźli jednoznaczne dowody na istnienie całego
labiryntu korytarzy i pustych przestrzeni. W precyzyjnym naukowym raporcie różni
profesorowie biorący udział w eksperymencie przedstawili wyniki swoich badań (135 ). A
reakcja egiptologów? Eee, to tylko element kampanii reklamowej japońskiego przemysłu
elektronicznego! Zespół kairskiego DAI kompletnie nie interesuje się takimi badaniami. A ich
koledzy w Europie i w innych krajach często nawet nie wiedzą, co się dzieje na
płaskowzgórzu w Gizie. Gdyby to zależało od samych egiptologów, w ogóle nic by się tam
nie działo - bo przecież od dawna już wszystko wiadomo! W roku 1992 geolog dr Robert M.
Schoch z wydziału College of Basic Studies uniwersytetu w Bostonie, wspólnie z innymi
naukowcami, dokonał geologicznych pomiarów Sfinksa. Wynik: Sfinks liczy sobie co
najmniej 5 tysięcy lat więcej niż dotychczas przyjmowano (138 ). Według powszechnego
mniemania, Sfinksa miał wybudować faraon Chefren (2520-2494 przed Chr.). Sądzi się tak
nie dlatego, że istnieją po temu jakieś niepodważalne dowody, lecz dlatego, iż imię "Chefren"
było jedynym słowem, jakie udało się odcyfrować na zerodowanym kartuszu, oczywiście jeśli
się człowiek uprze, że było to właśnie to słowo. W dodatku nie był to kartusz przynależny do
samego Sfinksa, lecz znajdujący się na steli faraona Tutmosisa Iv, a ten panował ponad tysiąc
91
380 lat więcej od wartości, jakie ustalili archeologowie na podstawie Listy Królów. Jedna z
próbek pochodząca z piramidy Cheopsa była nawet o 843 lata starsza niż "miała prawo" być
(140 ). Ogólnie rzecz biorąc, fizycy przebadali 64 próbki z okresu Starego Państwa,
przeprowadzając datowania najróżniejszymi metodami, między innymi spektroskopii
masowej. Wszystkie bez wyjątku próbki wykazywały wiek o setki lat starszy od tego, jaki
pasowałby archeologom. Wniosków z tych faktów nie wyciągnięto - przeciwnie: znaleziono
nowe wykręty dla podbudowania dawnych, niemożliwych do utrzymania pozycji. Wykręty?
Czy to aby nie za mocne słowo? Nie, właściwie jest nawet zbyt szlachetne jak na bzdury,
które usiłuje się nam wmówić. Dyskredytacja człowieka Egiptolodzy z DAI chcą się pozbyć
Rudolfa Gantenbrinka. Właściwie dlaczego? Czyż nie dokonał za pomocą swojego robota
epokowego odkrycia? Czyż nie zainwestował mnóstwa czasu i 400 tysięcy marek, aby
wyświadczyć szlachetnej archeologii przysługę, pomóc jej pójść dalej w badaniach? Może
pracował nienaukowo? Nie, Gantenbrink zrobił wszystko wręcz perfekcyjnie, uzyskane przez
niego wyniki można w każdej chwili zweryfikować. A więc może był nieuprzejmy, niemiły?
Nic z tych rzeczy! Gantenbrink należy do gatunku bardzo przyjemnych osób. A może zaczął
rozgłaszać jakieś nienaukowe spekulacje? Po raz kolejny trzeba zaprzeczyć. Rudolf
Gantenbrink z wielką rezerwą odnosił się do środków masowego przekazu. Właśnie on,
inżynier kierujący misją UPUAUT w Wielkiej Piramidzie, zawsze był zdania, że nie
wiadomo, czy za kamienną przegrodą nowo odkrytego szybu w ogóle coś się znajduje. Z jego
strony nie było najdrobniejszych nawet spekulacji na temat szybu i drzwiczek. Cóż zatem - na
miły Bóg - zrobił nie tak? Dlaczego egiptolodzy z DAI chcą się go pozbyć? Otóż rozmawiał z
prasą. Ale nie było tak, że on sam pobiegł do dziennikarzy, żeby roztrąbić o swoim odkryciu.
Było dokładnie odwrotnie. To dziennikarze dobijali się do Gantenbrinka, kiedy brytyjscy
naukowcy dostali cynk o jego fenomenalnym odkryciu. Tak się składa, że praca dziennikarza
polega na tym, aby iść tropem interesującyeh informacji, sprawdzać je. Rudolf Gantenbrink
zachował się swobodnie, skromnie i przyzwoicie. Czy powinien ich okłamywać, zwodzić?
Gantenbrink nie jest politykiem. W depeszy niemieckiej agencji prasowej dpa z 27 czerwca
1994 Jörg Fischer pisze (141 ): "Już od setek lat gigantyczne piramidy z Gizy prowokują do
snucia owianych mgiełką tajemnicy mistycznych fantazji [...] Dyskusja rozgorzała przed
rokiem [...] Specjalista od robotów, Rudolf Gantenbrink z Monachium, samowolnie podał do
prasy wiadomość o swoim odkryciu i wyraził przypuszczenie, iż za |drzwiami znajduje się
komora grobowa. Jedna z niemieckich gazet bulwarowych pisała już nawet o odnalezieniu
prochów faraona i złotych |skarbów, przypomina sobie dyrektor DAI, profesor Rainer
Stadelmann, mówiąc o bzdurach, jakie w tym kontekście nawypisywano." To, co się tutaj
przypisuje panu Gantenbrinkowi, jest typowym wyrazem złej woli. Gantenbrink nigdy nie
wyrażał przypuszczeń, "iż za drzwiami znajduje się komora grobowa". Za pomocą środków
masowego przekazu, które nie znają prawdziwej wersji wydarzeń i zobowiązane są wierzyć w
słowa panów profesorów, dokonuje się dyskredytacji człowieka i usuwa w cień jego
dokonania. Gantenbrink nie podał też "samowolnie" żadnych informacji, ponieważ ani przez
chwilę nie był pracownikiem DAI i nie obowiązywały go żadne restrykcje związane z
polityką informacyjną tego instytutu. Depesza dpa, która poszła w świat i została
przedrukowana w serwisach wielu gazet, służyła dezinformacji. Ludzie mieli uwierzyć, że
inżynier Gantenbrink rozsiewa nienaukowe przypuszczenia. To z kolei do tego stopnia
rozsierdziło rząd egipski, iż na dalsze badania szybów piramidy nie wydano pozwolenia. Oto
jak nieprawdopodobnie można zdeformować rzeczywiste wydarzenla. Uczona pomyłka
Dalsza część depeszy agencji dpa wyraźnie zdradza cel całej machinacji: "Archeolog
(profesor Rainer Stadelmann - E.v.D.) kategorycznie wyklucza możliwość istnienia komory.
Po dokonaniu analizy przekazanych przez zdalnie sterowaną kamerę wideo obrazów i
porównaniu z trzema innymi szybami tej piramidy uważa, iż w pełni potwierdza to jego
pogląd; że szyb ten to jedynie modelowy korytarz. Wedle wierzeń starożytnych Egipcjan
93
przez otwór prowadzący od tzw. komory królowej w górę miała wydostawać się dusza
faraona. Widoczny przed kamiennym blokiem czarny pył to, zdaniem profesora Stadelmanna,
resztki skorodowanych metalowych okuć modelowych drzwi. Zdroworozsądkowa teoria
profesora i wielokrotne wskazywanie na fakt, że przez niezwykle wąski szyb nie przeciśnie
się żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy skarbach, niewielkie jednak wzbudza
zrozumienie [...]." Kto nie podziela tego dogmatu lub nie chce się z nim zgodzić z innych
powodów, na pewno jest niespełna rozumu. Domyślam się nawet, dlaczego uczony profesor
"kategorycznie wyklucza możliwość istnienia kolejnej komory" - w końcu to właśnie Rainer
Stadelmann jest "wynalazcą" teorii trzech komór. Nie ma w niej miejsca na czwartą, nie
mówiąc już o piątej. Dziwne to trochę. Odkryte dotąd w Wielkiej Piramidzie pomieszczenia
mają łączną objętość około 2000 metrów sześciennych. Na te metry pustych przestrzeni
składają się trzy komory, prowadzące do nich korytarze oraz Wielka Galeria. Jednak sama
tylko Wielka Galeria zajmuje 1800¬7¦m¬ó:¦. Inaczej mówiąc, objętość Wielkiej Galerii
stanowi wielokrotność objętości wszystkich trzech komór razem wziętych. Mimo to Wielkiej
Galerii nie traktuje się jako, powiedzmy, czwartej komory. Nie pozwala na to święta |teoria |
trzech |komór. Zdaniem profesora, szyb Gantenbrinka miałby być "modelowym korytarzem",
ponieważ "wedle wierzeń starożytnych Egipcjan przez otwór prowadzący od tzw. komory
królowej w górę miała wydostawać się dusza faraona". Warto pozwolić przeanalizować
swoim szarym komórkom sprawę "modelowego korytarza". Oto Egipcjanie stawiają
najwspanialszą budowlę świata. Składa się ona z prawie 2,5 miliona kamiennych bloków.
Poprzedzające budowę planowanie musiało być fenomenalne, wszystkie kamienie ciosowe,
wszystkie występy pasują co do milimetra, mają przetrwać wieczność. We wnętrzu piramidy
powstaje korytarz, który dziś nazywamy Wielką Galerią. Prowadzi ukosem w górę do komory
królewskiej, ma 46,61¬7¦m długości, 2,09¬7¦m szerokości i 8,53¬7¦m wysokości. Ponieważ
przeciwległe ściany schodzą się ku sobie, utworzone z poziomych płyt sklepienie mierzy
tylko 1,04¬7¦m szerokości. Granitowe belki sklepienia nie leżą bynajmniej poziomo, lecz -
zupełnie jakby chciano nam, zarozumialcom, dać dodatkowego prztyczka w nos - biegną
ukosem w górę zgodnie z kątem nachylenia Wielkiej Galerii. Obróbka belek i kamiennych
płyt jest tak idealna, że z trudem dostrzec dziś można fugi i szczeliny łączeń. Zanim turysta
dojdzie do Wielkiej Galerii, musi przecisnąć się wiodącym w górę korytarzem, idąc w kucki,
ze zgiętym grzbietem. Do dziś nie potrafimy się domyślić, dlaczego budowniczy najpierw
wybudowali ten niski korytarz, który przechodzi potem w Wielką Galerię. Za to profesor
Stadelmann z godną lunatyka pewnością twierdzi, że szyb Gantenbrinka to "modelowy
korytarz", w dodatku nabierając tego przekonania po "porównaniu z trzema innymi szybami
tej piramidy". O święty Ozyrysie! Gdzież to w Wielkiej Piramidzie istnieją jakieś inne
"modelowe korytarze" pozwalające na "porównanie¬)¦? Jak dotąd wszystkie inne szyby
nazywały się |szybami |wentylacyjnymi! Ponadto szyb Gantenbrinka ma mieć za małe
wymiary, aby można było przezeń przetransportować sarkofag, "nie mówiąc już o [...]
skarbach". Jak to możliwe zatem, że w komorze królewskiej znajduje się sarkofag o
wymiarach większych od wymiarów prowadzącego do |niej |korytarza? W świetle logiki
profesora Stadelmanna sarkofag ten nie miał prawa znaleźć się w komorze królewskiej,
albowiem - podobnie jak szyb Gantenbrinka - prowadzący do niej korytarz również jest o
wiele za mały, aby przetransportować przezeń "sarkofag czy skarb". Budowniczowie
starożytnego Egiptu mieliby zatem umieścić we wspaniałym dziele, mającym przetrwać
wieczność, "modelowy korytarz". Lecz ten "modelowy korytarz" jest przecież niewidoczny i
w dodatku wcale nie wychodzi na komorę królowej. Otwory wybił dopiero 120 lat temu
mister W. Dixon. Przez ten "modelowy korytarz" miałaby ulecieć ku gwiazdom dusza faraona
- tyle, że w komorze królowej nigdy nie było żadnego faraona, którego dusza mogłaby
dokądkolwiek ulecieć. Zresztą, nawet gdyby znajdowały się tam jakieś zwłoki i szyby od
samego początku były otwarte, to dusza faraona nie miałaby wolnej drogi ku niebu. Przecież
94
za pewnik uważa się, że szyb Gantenbrinka zamknięty jest kamienną przegrodą, za którą nie
ma nic więcej. Biedny faraon! "Zdroworozsądkowa teoria" szacownych egiptologów oraz
"wielokrotne wskazywanie na fakt, że przez niezwykle wąski szyb [chodzi o szyb
Gantenbrinka - E.v.D.] nie przeciśnie się żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy
skarbach" stanowią niemalże kropkę nad "i" w słowie "idiotyzm". Spróbujmy rozważyć
sytuację następującą. Załóżmy, że kalif Abdullah AI-Ma'mun - to ten, któremu w 827 r. przed
Chr. udało się wyrąbać wejście do piramidy - wybił otwór w |innym miejscu niż w
rzeczywistości, na poziomie 74 warstwy kamiennych bloków natrafił na wejście i w końcu
dotarł do komory. I patrzcie państwo, oto z komory prowadzi w dół pod kątem 20 st. szyb o
przekroju kwadratu z bokiem długości 20¬7¦cm. Późniejsi egiptolodzy ochrzciliby tę komorę
mianem "komory Ma'muna". Oni także zauważyliby kwadratowy otwór i obdarzyliby
prowadzący od niego szyb mianem "otworu, którym ulatuje dusza faraona", "korytarza
modelowego" czy, powiedzmy, "szybu wentylacyjnego". A potem pewnego dnia zjawia się
inny Rudolf Gantenbrink i wysyła miniaturowy pojazd gąsienicowy 60¬7¦m w głąb piramidy.
Tam robot zostaje zatrzymany przez kamienny blok uniemożliwiający dalszą jazdę. Wedle
zastałego sposobu myślenia fachowców nowo odkryty szyb żadną miarą nie może prowadzić
do komory, ponieważ "nie przeciśnie się nim żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy
skarbach". Wybaczcie, szanowni panowie, ale faktem jest przecież, że szyb ten - patrząc od
góry - prowadzi wprost do komory królowej. Jakiż to brak rozsądku zabrania spojrzenia od
drugiej strony? Nikt, kto nie jest obciążony wiedzą fachową, nie wpadł nigdy na zwariowany
pomysł, że ktoś mógłby przecisnąć jakieś skarby czy sarkofag przez kwadratowy szyb o
długości boku 20¬7¦cm. Za tajemniczymi drzwiczkami szybu Gantenbrinka jak najbardziej |
może (co nie znaczy, że musi) znajdować się komora mająca jeszcze inne wejście, dokładnie
tak samo jak komora królowej. W zależności od tego, z której strony patrzymy, szyb
Gantenbrinka może prowadzić równie dobrze z komory królowej, jak też do komory
królowej. Niezależnie od niego istnieje jeszcze inne przejście, przez które można się dostać |
do komory królowej. Na końcu szybu Gantenbrinka może znajdować się jakaś komora nawet
wtedy, jeśli drzwiczki czy też kamień zamykający są na stałe zamurowane. Bardzo
przepraszam, ale obydwa szyby prowadzące z komory królowej (ten południowy to właśnie
szyb Gantenbrinka) aż do zeszłego wieku |również były zamurowane. Gdyby mister Dixon
nie puścił w ruch kilofa, do dziś nie mielibyśmy pojęcia o istnieniu obydwu szybów i robot
inżyniera Gantenbrinka nie mógłby wspiąć się jednym z nich. I odwrotnie: gdyby robot
Gantenbrinka wjechał do tego szybu |od |góry, zostałby zatrzymany dokładnie tak samo jak
dzisiaj, kiedy poruszał się od dołu do góry. No i oczywiście wszyscy mądrzy fachowcy byliby
zgodni: to koniec szybu, dalej nic nie ma. I żaden nie zadałby sobie trudu, by przewiercić
rzekomo ostatni kamienny blok albo rozpuścić go kwasami. Czy można tu jeszcze mówić o
nauce? A gdzie ciekawość, gdzie żądza poznania, skoro a priori i definitywnie stwierdza się,
że za drzwiczkami w szybie Gantenbrinka nic nie ma, a każdego, kto uważa inaczej,
natychmiast dyskredytuje się jako szaleńca i niepoprawnego fantastę? Na końcu szybu robot
Gantenbrinka sfilmował dwa metalowe uchwyty umieszczone bezpośrednio na drzwiczkach.
Nie da się zaprzeczyć, że chodzi tu o metal, ponieważ, Bogu dzięki, jeden kawałek się
odłamał i leży przy drzwiczkach. Jako że w czasach Cheopsa wytapiano co najwyżej miedź,
naukowcy z wielką pewnością siebie mówią o "miedzianych okuciach". Mogłoby się okazać,
że i teoria o miedzi jest trafiona jak kulą w płot. Lecz profesor Stadelmann i jego dzielna
trzódka egiptologicznych znakomitości mają "naturalne" i z pewnością "rozsądne"
wyjaśnienie. Oto jak je przedstawił dziennikarzowi Torstenowi Sassemu (143 ): "Do czego
służy [miedziany fragment - E.v.D.]? Na początku zakładaliśmy, że jest to jakiś element
techniczny. Zważywszy jego cienkość, wykluczyłbym jednak dzisiaj taką możliwość i
uznałbym raczej, że chodzi o hieroglify. O znaki hieroglificzne umieszczone tam jako ozdoby.
Jeśli zaś były to hieroglify, to miały oczywiście treść symboliczną. Musimy zatem dojść, co
95
mogły oznaczać. Nasuwają się tutaj znaki przypominające kwiat lotosu. Kwiat lotosu
symbolizuje południe, południową część kraju - to by mogło być to. Albo może jeszcze
wyraźniej - staroegipski znak |shuut, czyli coś w rodzaju parasola przeciwsłonecznego, który
noszono za władcą w czasie uroczystych procesji. Mogłoby być czymś zupełnie naturalnym,
że te parasole przeciwsłoneczne przygotowano dla duszy władcy, aby mogła je ze sobą
zabrać, ulatując do nieba." Wielkie nieba! Cała Wielka Piramida to jeden olbrzymi znak
zapytania. Ani zespół projektanów i architektów, ani prowadzący budowę kapłan czy faraon,
nie pozostawili najmniejszego słówka na temat prac przy wznoszeniu tego dzieła. Nie ma ani
jednej inskrypcji głoszącej, w jaki sposób je wykonano. Żaden z nich nie pozostawił
najmniejszej notki, która pozwoliłaby odpowiedzieć choćby na jedno jedyne pytanie
dotyczące sposobu, w jaki zbudowano Wielką Piramidę. W samej piramidzie nie ma żadnych
hieroglifów. Nigdzie nie spotkamy ścian pełnych znaków pisma, jakie znajdowano w innych
starożytnych egipskich grobowcach. Cheops, rzekomy budowniczy Wielkiej Piramidy, miał
być podobno despotą, który wbił sobie do głowy, że pozostawi po sobie największą budowlę
wszystkich czasów. Ale zarówno on sam, jak i jego słudzy zapomnieli jakoś zawrzeć w
samym dziele imię jego twórcy. Nie ma najmniejszego znaczka upamiętniającego imię
faraona Cheopsa, nigdzie ani śladu inskrypcji gloryfikujących choćby jeden jego bohaterski
czyn. Nie ma nic ku czci jakiegoś boga czy bogini, nie opiewa się żadnych przodków, na
żadnej powale nie znajdziemy tekstów modłów. Wszystkie ściany, korytarze i komory
piramidy Cheopsa są gładko wypolerowane, także w przeszłości nie zawierały najmniejszych
nawet glifów. Anonimowość wręcz perfekcyjna. Ale stop! Oto na końcu szybu Gantenbrinka
mają się znajdować hieroglify oznaczające shuut, aby faraon mógł udać się do swych
zmarłych przodków z parasolem przeciwsłonecznym chroniącym od udaru. Naprawdę trzeba
mieć głowę, żeby na coś takiego wpaść! Mnie w każdym razie nie starcza konceptu, żeby to
skomentować! W prawym dolnym rogu drzwiczek w szybie Gantenbrinka brakuje
niewielkiego trójkątnego kawałka. Oko kamery zarejestrowało w tym miejscu wąską smugę
czarnego pyłu. Dla profesora Stadelmanna jest to "pył ze skorodowanych metalowych okuć
modelowych drzwiczek". Jeśli pójdziemy śladem interpretacji uczonego, że szyb
Gantenbrinka to jedynie "modelowy korytarz", w dodatku zamknięty na głucho kamiennym
blokiem, to w szybie tym nie ma prawa być najmniejszego powiewu, musi tam panować
całkowity bezruch powietrza, jak w hermetycznym grobie. Z dwóch metalowych okuć
drzwiczek |lewe jest częściowo odłamane. Czarny pył natomiast jest widoczny w |prawym
rogu. Czyżby dzieło jakichś pyłowych duszków? Gdyby obydwa metalowe okucia
jednocześnie i bez ruchu rdzewiały sobie przez tysiąclecia, to czarny pył musiałby być
widoczny przy dolnej krawędzi drzwiczek, bezpośrednio pod okuciami. Tak jednak nie jest.
Pył wysypuje się z małego trójkątnego otworu, zupełnie jakby wywiewał go stamtąd słabiutki
prąd powietrza. Jednakże najmniejszy nawet prąd powietrza świadczy o tym, iż szyb
Gantenbrinka ma swoje przedłużenie. Albo o tym, że za drzwiczkami istnieje komora, do
której prowadzi inne wejście. W dodatku pięciomilimetrowej średnicy laserowy promień
UPUAUTA zniknął |pod dolną krawędzią drzwiczek. Niezależnie od tego, czy są to
drzwiczki, czy kamień zamykający - na pewno nie jest oparty o podłoże. Czy nie powinno to
dać do myślenia? Najwidoczniej nie, w końcu przecież egiptolodzy zgodzili się, że chodzi o
"modelowy korytarz", więc jakiekolwiek dogłębne badania są po prostu zbędne.
ZaprzepaszczonaŃ wiarygodność 5 sierpnia 1993 r. dyrektor Muzeum Egipskiego w Berlinie,
profesor Dietrich Wildung, napisał w artykule dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" (143 ):
"Jest to wystarczający powód dla egiptologa, aby złożyć serdeczne podziękowania
inżynierowi [Rudolfowi Gantenbrinkowi - E.v.D.]. Ten jednak nie potrafi oprzeć się pokusie
taniej sensacji i nie zdając sobie z tego sprawy, wchodzi na grząski teren fantasmagorii na
temat piramid i zawartych w nich skarbów. Zaraz też oczywiście na scenie pojawia się pan
von Däniken i z miejsca interpretuje ciemną smugę pyłu przy dolnej krawędzi kamiennej
96
płytki jako sygnał, że za nią leży mumia faraona Cheopsa. Skoro zaś mamy nienaruszoną
mumię egipskiego władcy, to w pobliżu muszą być też niezmierzone skarby, od czasów
Herodota poruszające wyobraźnię potomnych. W ten sposób puszczono w ruch machinę
trywialnej archeologii, a nawołujących do umiaru fachowców dyskredytuje się jako
skostniałych konserwatystów nie umiejących wyzwolić się z pęt tradycyjnej akademickiej
nauki." Z takiej właśnie materii utkane są egiptologiczne wyobrażenia i tak dyskredytuje się
inaczej myślących. Nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy interpretować czarnego pyłu
jako sygnału, że za kamiennymi drzwiczkami "leży mumia faraona Cheopsa". Na taki pomysł
wpadł David Keys, archeologiczny korespondent brytyjskiej gazety "The Independent"
(144 ). Jeśli idzie o piramidę Cheopsa, to już choćby dlatego nie strzępiłbym sobie języka na
temat jakichś grobów faraona i rzekomych złotych skarbów, że moim zdaniem piramida
Cheopsa wcale nie jest Cheopsa, nie mówiąc już o tym, by zawierała jakiś grób. Cóż więc
takiego może się ewentualnie znajdować za kamiennymi drzwiczkami przegradzającymi szyb
Gantenbrinka? Przypuszczalnie to samo, co w innych, nie odkrytych jeszcze komorach:
wszelkiego rodzaju pisma i dokumenty, o których pisali arabscy historycy z Xiv wieku. David
Keys zwrócił uwagę na jeszcze jedną osobliwość: otóż różnica poziomów między komorą
królowej a komorą królewską wynosi 21,5¬7¦m, a więc dokładnie tyle samo, co między
komorą królewską a drzwiczkami na końcu szybu Gantenbrinka. Przypadek czy wyraźny
sygnał mówiący o istnieniu kolejnej komory? Profesor Dietrich Wildung, który w artykule dla
"Frankfurter Allgemeine Zeitung" kłamliwie przypisał mi coś, czego nigdy nie powiedziałem,
jest zarazem prezydentem Międzynarodowego Stowarzyszenia Egiptologów. W wywiadzie
dla pewnej rozgłośni radiowej wygłosił następujący pogląd: "Nie łudzimy się, że naszymi
materiałami, naszymi produktami musimy zadowolić każdego [...] Zadowalająca wszystkich
wizja pełnej archeologii dla każdego to bzdura, to po prostu coś źle pomyślanego" (145 ).
Skoro sami szefowie gildii egiptologów tak właśnie myślą, to nic dziwnego, że za nic sobie
mają opinię publiczną. I tak wiedzą, że w piramidzie Cheopsa nie ma prawa niczego być -
więc po co jeszcze czytać i wysłuchiwać opinii jakichś tam niespecjalistów? W zasadzie, z
jakiej racji finansuje się ze środków publicznych poczynania tych udzielnych książąt?
Książęta również nigdy nie zdawali poddanym relacji z tego, co robią. Eksperci DAI
zamierzają obecnie zbadać szyb północny odchodzący od komory królowej. O tym samym
myślał także Rudolf Gantenbrink. Ja jednak chciałbym zapytać, czemu nikt nie pomyśli o
tym, żeby najpierw dokończyć to, co już rozpoczęto? Istnieje wiele propozycji, w jaki sposób
otworzyć, przewiercić czy nawet rozpuścić kwasem odkryte przez robota drzwiczki. Dlaczego
nagle odrzuca się opinię, współpracę i fachową wiedzę Rudolfa Gantenbrinka? Jak to
możliwe, by uczeni, którzy zazwyczaj są przecież całkiem rozsądni i nie pozbawieni poczucia
humoru, zachowali się do tego stopnia dziwacznie i z taką niechęcią? Wydaje mi się, że
chodzi tu o coś więcej niż o zwykłą zawiść. Przedstawiciele dumnej egiptologii czują się w
głębi duszy urażeni, ponieważ oto komuś spoza kręgu archeologów udało się dokonać
niespodziewanego odkrycia. Są wściekli, ponieważ Gantenbrink rozmawiał z prasą. Czy
dorośli mogą zachowywać się jak krnąbrne dzieciuchy? A może tak naprawdę próbuje się po
prostu zataić to, co mogłoby się ukazać za tymi drzwiczkami? Czyżby chodziło o to, by na
razie uchronić dotychczasowy dogmat przed niedowiarkami i najpierw potajemnie
posortować to, co przez tysiące lat leżało w ukryciu? Nic nie pomoże reagowanie złością na
taki zarzut. Fakt pozostaje faktem - kompetentni naukowcy z Egiptu nie życzą sobie
publicznych wystąpień, chyba że będą to ocenzurowane komentarze kogoś z ich własnego
obozu. Żaden dziennikarz, żaden neutralny obserwator nie może być obecny przy dalszych
badaniach szybu Gantenbrinka, przy przebijaniu czy przewiercaniu tajemniczych drzwiczek.
Żadna kamera telewizyjna nie może wysyłać w świat obrazów ani pokazać ścian szybu ze
wszystkimi szczegółami. Żadna grupa naukowców z innych dziedzin nie ma prawa sprawdzić
wyników analiz metalu okuć. A cała ta dziecinna zabawa w tajemnice ma rzekomo służyć
97
tylko temu, by egiptolodzy mogli spokojnie i nie nagabywani przez nikogo pracować. Jak
najbardziej rozumiem takie pragnienie, lecz przecież tym razem nie chodzi o jakiś tam
pozbawiony znaczenia grobowiec, lecz o Wielką Piramidę, która od tysięcy lat fascynuje
ludzkość. Chodzi o najpotężniejszą budowlę na naszej planecie, o jeden z cudów świata, o
monument, wokół którego przez tysiąclecia narosły niezliczone legendy i przekazy. Nawet
bez zbiegowiska i ciżby dziennikarzy egiptologia zaprzepaszcza właśnie jedyną w swoim
rodzaju szansę, by zademonstrować światowej opinii publicznej swoje precyzyjne i
nieskazitelne pod względem naukowym podejście. Marnuje okazję, by raz na zawsze jasno i
wyraźnie zademonstrować wszystkim fantastom i kombinatorom, wietrzącym wszędzie
tajemnice i spiski, co jest faktem, a co nie. A może ktoś się obawia, że na końcu szybu
Gantenbrinka mogłoby się jednak coś znajdować? Dawni archeologowie nie byli pod tym
względem aż tak małostkowi. Kiedy otwierano grobowiec Tutenchamona czy królowej
Sechemchet, jednak dopuszczono obecność dziennikarzy. Dziś istnieją globalne sieci
informacyjne, więc przekazywane "na żywo" przez kamerę robota obrazy z Wielkiej Piramidy
dotarłyby jednocześnie do wszystkich domów. Wcale nie potrzeba do tego hordy dziennikarzy
w komorze królowej, specjaliści mogą spokojnie i rzetelnie wykonywać swoją pracę. Ale
muszą to być obrazy przekazywane |na |żywo, dokładnie w momencie dokonywania odkrycia,
a nie pokazane dopiero w parę dni, tygodni czy miesięcy później, przycięte i opatrzone
gładkim komentarzem. Wyobraźmy sobie, że Amerykanie trzymaliby w tajemnicy
wydarzenie takie, jak lądowanie na Księżycu i dopiero w parę tygodni później NASA
udostępniłaby ocenzurowaną relację. Okrzyki oburzenia byłyby jak najbardziej uzasadnione.
Co wy chcecie przed nami zataić? Dlaczego nie gracie od samego początku w otwarte karty?
Dlaczego podatnicy mają finansować organizację, która traktuje ich jak smarkaczy?
Egiptolodzy z DAI i Egipskiego Zarządu Starożytności unikają otwartości. Kto się boi
otwartości i okrywa swoje działania płaszczykiem milczenia - ten ma coś do zatajenia. Jeśli
zaś ktoś chce coś przemilczeć, to musi potem czymś zamydlić oczy. Dopóki "polityka
informacyjna" egiptologów ograniczać się będzie do stwarzania atmosfery tajemnicy i
rzucania od czasu do czasu ochłapów informacji, opinia publiczna nie ma najmniejszych
powodów, by dawać wiarę ich oświadczeniom. Żeby wystąpiło nie wiadomo ilu szacownych
uczonych obwieszczających z poważnymi minami, że za drzwiczkami zamykającymi szyb
Gantenbrinka, tak jak się tego spodziewano, nic nie ma, to krytyczna opinia publiczna i tak w
to nie uwierzy. Szansa została zaprzepaszczona. Już zresztą starożytny rzymski historyk
Cornelius Tacitus (55-120 po Chr.) powiadał: "Kto złości się z powodu krytyki, przyznaje, że
na nią zasłużył."
1/ 1