You are on page 1of 70

MACIEJ ŚWIĘCH

I cóż że ze Szwecji ?!

POCZĄTEK

2010
Spis Treści

Koran ………………………………………………………………...… 2

Daleko, tak daleko, daleko tak… …………………………………..... 5

Królestwo ……………………………………………………………..... 6

Mora …………………………………………………………………..... 8

Perspektywy …………………………………………………………... 10

Rättvik ………………………………………………………………... 12

Szwedzka sugestywność i wędrówka ludów ………………………... 16

Egzystencja …………………………………………………………… 22

Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina… ……………………………... 25

„Życie jak w Madrycie” …………………………………………….. 29

Made in Svenska ……………………………………………………. 31

Stop …………………………………………………………………... 34

Heya Nörge ! ……………………………………………………….. 35

I jazda ! ……………………………………………………………... 41

Niebo a ziemia …………………………………………………….... 45

Nyneshamn …………………………………………………………. 49

Repatriacja …………………………………………………………. 52

Mieszkam Tu! Tu! Tu ! Tu! ………………………………………... 55

„To se juz ne vrati” …………………………………………………... 57

Zdjęcia i Mapy ………………………………………………………. 59

1
Koran

Zwykły czerwcowy dzień. Można powiedzieć iż „powietrze lekko drgało tak”. Słońce,

piwo i naturalna konwersacja na temat egzystencji, polityki i znów egzystencji. Motywacją do

zmian i przemyśleń był chroniczny brak pieniędzy na kontynuowanie tej monotonnej i

płytkiej z jednej strony, ale jakże pięknego codziennego wakacyjnego bytowania. Rozmów

było wiele. Poparte różnego typu doświadczeniami innych, braci, kuzynów znajomych etc.

Konsensus każdej z nich był jeden, łatwy, duży zarobek. Perspektywy ewentualnych profitów

związanych z posiadaniem większych pieniędzy były dla młodych i niedoświadczonych

jeszcze umysłów niczym eldorado. Wyjazdy wakacyjne, tańce, hulanki… Innymi słowy jak

śpiewa jeden wokalista „zamki na piasku, gdy pełno w szkle”. Od słów do czynów było

wówczas niedaleko. Kalkulacja finansowa była stricte hipotetyczna. Zapewnienie prowiantu

na co najmniej miesiąc, jak również pieniądze potrzebne na ewentualne nieprzewidziane

wydatki. Do tego koszty transportu no jak i wydzielone finanse na alkohol, niezbędny

przecież do przeżycia podczas podróży. Ze sporym jak nam się wówczas wydawało

ułatwieniem przyszedł Kurdziel. Znalazł w Internecie poradnik na temat wyjazdów

zarobkowych do Szwecji. Poradnik ten wydawać by się mogło ułatwił nam zadanie. Jednakże

prawda była taka iż podświadomie nas ograniczył. Nakierował nas mianowicie bardzo

jednoznacznie, zbiory borówek w lasach środkowej Szwecji. Wszystko wydawało się

logiczne, proste i jednoznaczne. Poradnik poza charakterem i logistyką tego zajęcia, opisywał

również wiele specyficznych czynników życia społecznego Szwedów. Wiele z nich, jeśli nie

wszystkie wzbudzały w nas zadziwienie irytację jak również śmiech. Nomen omen wiele z

pośród nich również dziś, na nauczonych doświadczeniem, wzbudza przede wszystkim

śmiech. Ów poradnik rozjaśnił nam wszelkie jak nam się wydawało problemy logistyczne.

Gdzie będziemy spać? Proste! W namiocie. A jeśli nie będzie pola namiotowego? Nie ma

2
problemu, w Szwecji można się rozbić na dowolnej również prywatnej posesji na 48 godzin i

właściciel nie ma prawa nas z nie wyrzucić. Gdzie będziemy oddawać zebrane borówki?

Proste! Skupy borówek są na każdym kroku. Powstały także dosyć precyzyjne wyliczenia co

do naszych zarobków, ponieważ w tym cudownym poradniku były informacje również na ten

temat. W tym momencie wszedł w życie również wariant ultra optymistyczny. Poradnik

zawierał informacje iż w skupach prócz borówki czy też jagody, przyjmowana jest również

tzw. malina moroszka. Jest ona trudno dostępna w głębszych partiach lasu zarówno ze

względu na dostęp jak obfitość. Tenże cudowny owoc, był obiektem naszych przemyśleń jako

substytut fortuny, bo jak nie trudno się domyślić był cztero krotnie droższy. Poradnik był

czytany niczym Koran przez ortodoksyjnych muzułmanów. Znaliśmy go na pamięć i

wydawać by się mogło, że jesteśmy ekspertami w dziedzinie wiedzy na temat Królestwa

Szwecji. Skrupulatnie na pozór przygotowany plan, niebawem miał wejść w życie. Wszystko

było proste. Przysłowiowe pieniądze leżące na ulicy od których dzieliło nas tylko pochylenie

się by je podnieść. Problemem okazywała się logistyka. Ilość przedmiotów które były

niezbędne podczas tego wyjazdu była spora. Gumowce, kilka par butów, kurtka deszczowa…

Problemy były ciągłe. Skompletowanie wszystkiego sprawiało trudności. Pieniądze na

wyjazd też były problemem. Towarem poszukiwanym okazała się wymieniona w

przewodniku maszynka do obierania borówek. Udało mi się takową zdobyć ale problem mógł

pojawić się na granicy gdyż w Polsce używanie jej było zabronione. Dlatego została przeze

mnie umieszczona na dnie stelażowego plecaka marki Ural. Kurdziel posiadał namiot. Na

temat namiotu tego który oficjalnie był „trójką” wypowiedział się jego ojciec. Powiedział że

co prawda jest trzy osobowy ale on we troje by tam nie spał. Cóż dla chcącego i tak dalej,

dlatego też uznaliśmy że sprawa mieszkaniowa dla naszego czteroosobowego zespołu jest

zamknięta. Namiot posiadał pewne ubytki w tropiku które zostały zidentyfikowane dosyć

przypadkowo i na całe szczęście w porę naprawione. Kwestie językowe mieliśmy również za

3
sobą. Moja znajomość języka angielskiego, wówczas była znikoma podobnie jak Bębena i

Kyja, ale za to Kurdziel uchodził w środowisku za „anglistę”, więc problem był za nami.

Dodatkowo, w poradniku zawarte były podstawowe zwroty, w języku szwedzkim.

Nauczyliśmy się kilku słów. „Tack” (dziękuję) czy „Jag prätar inte svenska” co znaczyło że

nie mówię po szwedzku. Poradnik zawierał również informacje, na temat cen żywności jak

również opisywał największe sieci sklepowe. ICA, Konsum oraz Hemkopf. Ceny tam, były

zróżnicowane w zależności od marki produktu. Dla nas jedyną alternatywą, były najtańsze,

znane również z Polski produkty marki Euroshopper. Poradnik zawierał ceny chleba, które

wydały nam się niezwykle wysokie. Dlatego też, każdy z nas, zaopatrzył się w kilka (ja np.5)

bochenków. Zajmowały one niestety, niezwykle dużą przestrzeń bagażową. Zaciekawił nas

fakt dystrybucji alkoholu wysokoprocentowego (w tym piwa powyżej 3,5%!), w tym kraju, w

jednej na cały kraj sieci sklepów System Bolaget. Był to pierwszy, zidentyfikowany na żywo

przez nas fakt, wyczytany w owym poradniku. Staraliśmy się skumulować wszystkie bagaże

(później na stałe określone mianem tobołów), w jak najmniejszej objętości. Po mimo tego,

każdy oprócz wielkiego plecaka stelażowego (plecak Bębena był naprawdę wielki, co

wynikało poniekąd z posiadania wielu „niezbędnych” rzeczy jak np. grzebień), posiadał mały

plecak oraz dużą torbę na prowiant. Naturalnie był jeszcze tobół wspólny, w postaci namiotu.

Nie zrażało nas to jednak, bo przecież po dotarciu na miejsce docelowe, nikt z nas nie będzie

niczego nosił. Wszystko to było niesamowicie ciężkie. Jak się okazało, już w PKP były

problemy z transportem tobołów,. Jednak z każdym dniem ustalona przez nas data wyjazdu

zbliżała się, a my dopinaliśmy ostatnie elementy organizacyjne. Po przeanalizowaniu oferty

promowej, zdecydowaliśmy się na najdłuższą morską drogę, biorąc pod uwagę czynnik

ekonomiczny. Przepłyniemy morzem kilkaset kilometrów więcej, zamiast płacić za drogie

środki transportu lądowego w Szwecji. Tak więc, mieliśmy płynąć z Gdańska do Nyneshamn,

portu oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów od Sztokholmu. Zorganizowaliśmy imprezę

4
pożegnalną w myśl zasady każdy powód dobry. Wtedy nie było już odwrotu, wszyscy

znajomi zostali poinformowani o naszym planie.

Daleko, tak daleko, daleko tak…

Transport na dworzec, zapewnił ojciec Kurdziela, ze względu na najbardziej pojemny

samochód (renault 19). Po zainstalowaniu się w jednym z przedziałów, udaliśmy się po

doraźne środki spożywcze. Ze względu na dojazd z ojcem, nie zorganizowaliśmy nic

wcześniej i niestety nie udało się także nic, przed samym odjazdem. Był to, nie mały zgrzyt

organizacyjny. Wprawdzie Kurdziel, podejmował desperackie próby, podczas krótkich

postojów na większych stacjach, ale nie przyniosły one efektów. Po mimo tego, podróż

pociągiem upłynęła dosyć szybko, w bardzo optymistycznych nastrojach. W Gdańsku,

zaskoczyła nas pozytywnie cena biletów MPK, które okazały się o połowę tańsze, niż w

Krakowie. Podczas podróży do portu, mijaliśmy symbol Solidarności, który kiedyś dawał

ludziom nadzieje na inne czasy. Dziś pozostał jedynie legendą. W porcie, mieliśmy jeszcze

sporo czasu do odpływu potężnego promu Polferries. Uwolniliśmy się na jakiś czas, od coraz

bardziej znienawidzonych tobołów, pozostawiając je w płatnej bagażowni. Ostatnim

zakupem na naszej ziemi, były dwa filmy do aparatu. Zamierzaliśmy uwiecznić tę historyczną

podróż. Uzupełniliśmy także braki alkoholowe po suchej podróży. Nie wiedząc co nas czeka

na promie, zaopatrzyliśmy się profilaktycznie, w kilka piw. Podczas odbierania bagaży,

powiało optymizmem. Pracująca tam kobieta powiedziała, że wszyscy wracają stamtąd

zadowoleni. Przypuszczalnie, nigdy tam nie była. Dostaliśmy również praktyczną i istotną

informację na temat podróży promem. Zaraz po wejściu na pokład, trzeba było się szybko

udać na najwyższy pokład w celu zajęcia foteli lotniczych. Były to miejsca przeznaczone, dla

5
pasażerów nie posiadających wykupionych kajut. Liczba tychże foteli, była ograniczona

ponieważ istotny był czas. Wtedy wywiązała się pierwsza z wielu sprzeczek, dotycząca tego

kto ma siedzieć przy oknie, pomiędzy mną a Kurdzielem. Dla całej naszej czwórki, była to

pierwsza wizyta i zarazem podróż, tak dużym promem. Wiązało się to, z dużą ekscytacją,

powiązaną ze zwiedzaniem, każdego zakątku infrastruktury promu. Towarzyszył temu

również alkohol i papierosy, zakupione w sklepie bezcłowym. Podróż upłynęła na uciechach i

rozrywkach, które oddalały realny fakt, iż kiedyś dopłyniemy. Mało tego, poziom

pozytywnego zaskoczenia podczas podróży promem, podświadomie wzbudziła w nas

oczekiwanie, że wszystko co kolejne, będzie równie miłe, przyjemne i pozytywne. Po

ekscytującej nocy, obudziliśmy się z lekkim bólem głowy. Po wyjściu na zewnątrz, okazało

się że widać już spore fragmenty lądu i mniejsze wysepki. Widoki były piękne. Beztrosko

obserwowaliśmy otocznie robiąc zdjęcia. W telefonach pojawił się zasięg. Dopływaliśmy.

Królestwo

Po odprawie, dostrzegliśmy pierwszy fizyczny fakt, bycia w Unii Europejskiej. Dla

jej obywateli, były osobne bramki. Postawiliśmy pierwsze kroki, czytając tablicę witającą

nas, w Królestwie Szwecji. Przemieszczaliśmy się alejką prowadzącą od promu. Po kilku

minutach obserwacji ludzi, po których najczęściej ktoś przyjechał, bądź po prostu wiedzących

dokąd się udać i my zaczęliśmy się nad tym zastanawiać. Wtedy padły pamiętne słowa, które

w głębi, każdemu z nas od kilkunastu dni się nasuwały. Tłumione jednak głęboko, nigdy nie

padły. I co teraz? Zapytał Kurdziel. Bańka euforii pękła. Po chwili milczenia, Bęben zapalił

papierosa. Postanowiliśmy udać się, do punktu informacyjnego, w którym pobraliśmy

kilkanaście zupełnie nam niepotrzebnych prospektów turystycznych. Zachwalały one

pobliskie regiony. Uzyskaliśmy informacje o jedynym pociągu, który kursował z Nyneshamn

6
czyli na Sztokholm. W pociągu był tłok. Standard zestawiony w naszych głowach z taborem

PKP, raził. Szybko udało nam się nawiązać znajomość. Nie było o to trudno. Nasz widok

musiał przykuwać uwagę. Czterech facetów, obłożonych tobołami, niczym Ormianie,

widywani często w Polsce. Bez trudu zidentyfikował nas Polak, który wracał do Sztokholmu

ze swoją dziewczyną Szwedką. Poradził nam w sprawach biletów jak również wypompował

resztkę optymizmu gdy stwierdził iż w tym składzie, bez samochodu, będąc tutaj pierwszy

raz, będzie nam ciężko. Stwierdził że powinniśmy raczej jechać do Norwegii bo tam jest

lepsza kasa. Dodatkowo nie uzyskaliśmy precyzyjnej informacji na temat wyczytanej w

poradniku enklawy borówkowej czyli miejscowości Rättvik. Nam ta nazwa była znana nie

mniej niż Sztokholm, natomiast nic nie mówiła szwedzkiej dziewczynie naszego nowego

znajomego. Stwierdziła że takich Rättvików jest w całej Szwecji pełno. Informacja ta, nie

napawała optymizmem. Parka wysiadła na wcześniejszym przystanku życząc nam

powodzenia. Patrzyłem na nich z zazdrością. W niedługim czasie, zapewne dotrą do swojego

domu i prędzej czy później pójdą spać, w miejscu które zapewne już znają i jest to dla nich na

tyle naturalne, że nawet o tym nie myślą. Dla nas, ta niby na co dzień nieistotna i oczywista

kwestia, była czymś w tamtej chwili, zupełnie dalekosiężnym i nieokreślonym. Sztokholm

przywitał nas deszczem. Byliśmy pod wrażeniem ogromem centralnej stacji pociągów,

zestawiając ten widok podświadomie z ówczesnym dworcem PKP w Krakowie. Na szczęście

dosyć szybko, okazało się, że Rättvik istnieje, dobrze się ma i co najważniejsze jest jeden.

Oprócz tej miejscowości, w poradniku były wymienione jeszcze Mora, Orsa i Leksand.

Wszystkie miejscowości były blisko siebie. Najbardziej na północ wysunięta była Mora i to

właśnie tam zakupiliśmy bilety. Do odjazdu zostało trochę czasu. Pozostawał niedosyty, że w

tak krótkim czasie będzie trzeba opuścić Sztokholm. By załagodzić te odczucia, podjęliśmy

desperacką próbę zwiedzania. Słowo zwiedzanie, co trzeba nadmienić, jest tu dużym

nadużyciem. Ulewny deszcz i toboły ograniczały nas, więc podzieliliśmy czas pozostały do

7
odjazdu na dwa i dwójkami postanowiliśmy zwiedzać. Każdy miał około 30 minut więc

wyglądało to komicznie. Bieganie od budynku do budynku i fotografowanie zabytków, tak

żeby zobaczyć i uwiecznić jak najwięcej. Niedosyt był jednak spory i już wtedy

postanowiliśmy że podczas drogi powrotnej, w bliżej nie określonej przyszłości, wrócimy

tutaj już z pieniędzmi i uśmiechem na ustach, poświęcając znacznie więcej czasu na

zobaczenie miasta.

Mora

Pociąg do Mory miał jechać ponad trzy godziny. Do pokonania mieliśmy około 400

kilometrów. Naturalnie jego standard był wysoki, to czego już zdążyliśmy się przyzwyczaić.

Szybko zaadoptowaliśmy naszą część wagonu, jako pierwsze miejsce zamieszkania.

Wprawdzie próba zagotowania wody w toalecie nie powiodła się, ale wypakowanie

prowiantu i przygotowanie kanapek, już jak najbardziej tak. Dodatkowo Bęben, postanowił

się ogolić we wspomnianej toalecie. Wszystko to, wzbudziło naturalnie zdziwienie, na

twarzach podróżujących z nami Szwedów. Tego typu spojrzenia, towarzyszyły nam w

późniejszym okresie jeszcze bardzo często. Trzeba było, najzwyczajniej się do tego

przyzwyczaić. Podróż upływała spokojnie. Naszym oczom ukazywały się różnorodne

krajobrazy szwedzkiej ziemi. Płaskie tereny przedzielone jeziorami, zaczęły powoli zmieniać

się w pagórkowate lasy. Właśnie lasy wzbudziły nasze zainteresowanie, co zrozumiałe. W

jednym miejscu nieopodal lasu, tuż obok torów, pasło się stadko łosi. Jednym słowem,

kolejny element krajobrazu zawarty w przewodniku się urzeczywistniał. Skoro są łosie

myśleliśmy, na pewno są również małe niebieskie owoce, które były naszym celem. Słońce

było coraz niżej na horyzoncie a my wciąż nie wiedzieliśmy czy znajdziemy miejsce, gdzie

będzie można przenocować. Minęliśmy Rättvik, następna stacja to była Mora. Miejscowości

8
te, były położone nad dużym jeziorem Siljan. Były to, jak się okazało, miejscowości

utrzymujące się głównie z turystyki, a nie jak nam się wydawało przemysłu borówkowego.

Pociąg opustoszał, stacja Mora była ostatnią na tej trasie. Wysiedliśmy. Mora nie była dużą

metropolią. Składała się ze stacji pociągów, dosłownie kilku ulic i małego ryneczku. Po

zasięgnięciu informacji na temat campingu, udaliśmy się we wskazanym kierunku. Docelowo

nasz plan nie przewidywał, powiększenia budżetu o pobyt na płatnym kampusie, ale w tej

sytuacji trzeba było się na to zdecydować. Dotarliśmy z łatwością. Frekwencja była spora.

Panowała cisza. Większość mieszkańców, już spała bądź szykowała się do tego. Pole

namiotowe to złe określenie dla szwedzkiego campingu. W większości, składał się on z

opasłych, w pełni zmechanizowanych, przyczep kempingowych. Ceny, co nie było

zaskoczeniem, były wysokie. Postanowiliśmy wykupić trzy doby i później podjąć dalsze

decyzje. Było, już późno. Jak się okazało po północy, ale w tym regionie, nie robiło się

całkiem ciemno. Rzuciliśmy okiem na infrastrukturę kampusu. Głównie, chcieliśmy jednak

odpocząć. I tutaj zaczęły wychodzić, pierwsze błędne bądź nie do końca przemyślane decyzje.

W tym wypadku, chodziło o nasz namiot. Problem pojawił się już z zainstalowaniem

wszystkich tobołów w przedsionku. Ale nie był to problem wiodący. Ten, pojawił się po

wejściu do środka, nas wszystkich. Trzeba nadmienić, że wcześniej nigdy tam nie

wchodziliśmy na raz. Przy układaniu karimat, trzeba było zastosować system zakładkowy. To

udało się zrobić. System zakładkowy nie zadziałał jednak w stosunku do nas. Kolejna

podstawowa i na co dzień nie zauważalna rzecz, stała się nagle niedocenioną wygodą. Nie

dało się spać, w takiej pozycji jak było wygodniej, ale jedynie w takiej na jaką pozwalała

sytuacja, ze względu na położenie pozostałych. Co najwyżej dwie osoby mogły spać na

plecach żeby wszyscy mogli się pomieścić. Cóż w końcu to trójka… Początki bywają trudne

pomyślałem, ciesząc się mimo tego, że wreszcie posiadaliśmy jakiś punkt zaczepienia, i że

teraz musi być już, tylko lepiej.

9
Perspektywy

Kolejny dzień przywitał nas słońcem. Wstaliśmy odczuwając już skutki, specyficznego

położenia względem siebie. Pojawiły się pierwsze konflikty organizacyjne. Potężna ilość

tobołu, umieszczona w przedsionku, nie mogła być zachowana w należytym porządku. Kiedy

ktoś próbował dostać się do swoich rzeczy, destruował staranny układ rzeczy kogoś innego.

Problemy zaczęły się piętrzyć z czasem. Kurdziel nie potrafił zachować podstawowych norm

czystości. Brudne skarpetki, plątały się po namiocie. Często można było je znaleźć, również

w naczyniach. Szwedzki kamping, okazał się dla nas bardzo pomocny. Cena, w pewien

sposób oddawała jego standard. Był dostęp do kuchni, pryszniców, łazienek oraz, co

wzbudziło głównie moje zainteresowanie, tzw. pokoju telewizyjnego. Do czasu jednak, kiedy

nie generowaliśmy żadnych dochodów, nie było mowy o dłuższym pobycie. Podczas gdy

pozostali zbierali się do wstępnej egzystencji, ja postanowiłem zrobić wstępny rekonesans.

Co prawda Mora, nie przylegała bezpośrednio do lasu, ale po przejściu pewnego dystansu,

można było do niego dotrzeć. Dziwnym trafem, nie rosły tam borówki. Gdy zlokalizowałem

krzaczk,i które je przypominały, owoce były zielone i w niewielkiej ilości. Któregoś dnia

udaliśmy się na dalszy rekonesans w inny obszar. Nie było to również zalesione tereny a

jedynie zagajniki. Zlokalizowaliśmy tam kilka krzaków tego, co w naszym mniemaniu było

złotem, czyli moroszki. Ilość owoców, nie przekraczała jednak kilkudziesięciu. Pogoda się

pogarszała. Postanowiliśmy zapytać w pobliskim sklepie, gdzie mieści się jakiś wspominany

w poradniku skup. Sprzedawca myślał, że chcemy kupić jagody, gdy zrozumiał że chcemy

hipotetycznie sprzedawać, odparł że nie słyszał o skupie. Oprócz nas, jak dotąd nie

napotkaliśmy też, żadnych rodaków. Pewnego dnia takowi, pojawili się. Była to rodzina, z

10
trójką małych dzieci. Samochód jakim przyjechali, sugerował wysoki status majątkowy

(nowa mazda6). Jednak ich zachowanie już nie. Spali w samochodzie i nie sprawiali wrażenia

że odpoczywają. Postanowiliśmy się z nimi nie zapoznawać. Budzili w nas mieszane

odczucia. Nie wyglądali na zbieraczy, podobnych nam, ale raczej na wczasowiczów, no

prawie wczasowiczów. Jak okazało się w późniejszym okresie naszego pobytu, prawie robi

wielką różnicę. Ale o tym później. Postanowiliśmy dać sobie trochę więcej czasu, licząc że

przemysł borówkowy, ruszy w niedługim czasie. Przedłużyliśmy pobyt jeszcze o kilka dni i

czekaliśmy na rozwój sytuacji. W tym czasie poznawaliśmy miasto, ale w zasadzie nie było to

zbyt zaawansowane przedsięwzięcie. Jak wcześniej wspominałem, była to niewielka

miejscowość. Po mimo tego słynna, jak się okazało w całej Szwecji. W Mora była największa

fabryka, produkująca noże. Kurdziel posiadał nóż, można powiedzieć uniwersalny, czyli

zarówno do krojenia chleba jak i dłubania w nogach. Jak się okazało wrócił on na miejsce

swojego powstania, był wyprodukowany właśnie w miejscowej fabryce. Pogoda nas nie

rozpieszczała. Chcąc umilić sobie czas wybraliśmy się na zakupy, do jednego z marketów.

Była najwyższa pora posmakować szwedzkiego piwa. W sklepach spożywczych było piwo

jedynie poniżej 3,5 % alkoholu. U nas tego typu produkt nie miał by racji bytu. Tam jednak,

tego typu asortyment był popularny a skala procentowa wahała się pomiędzy 1,5 a 3,5%.

Dokonaliśmy zakupu 2,8% piwa głownie ze względu na promocyjną cenę. Była ona niewiele

wyższa, niż cena piwa w Polsce. Na tym niestety, skończyły się podobieństwa. Picie nie

przyniosło spodziewanych efektów, ale pomogło zabić monotonię i nudę. Kyju i Kurdziel

dodatkowo rozgrywali partyjki w karty, całymi dniami. Pokój telewizyjny, nie miał zbyt

obfitej oferty. Szwedzka telewizja naziemna, składała się wówczas z trzech kanałów. O

transmisjach sportowych można było zapomnieć. Pomimo to, pokój telewizyjny był

namiastką normalności. Fotele, telewizor dawały wrażenie poczucia miejsca. Jednego dnia

postanowiliśmy poeksperymentować w dziedzinie gastronomii. Z prowiantu, będącego w

11
obwodzie nie było wielkiego wyboru, by zjeść coś ciepłego. Jednak dla chcącego nic

trudnego. Kurdziel był w posiadaniu sosu tatarskiego w słoiku. W połączeniu z konserwą na

patelni, udało się stworzyć coś na podobieństwo gulaszu. Prawda była jednak taka, że

wyglądało to, a także przypuszczalnie smakowało, jak jedzenie dla kotów. Obawa przed

złapaniem nas na nielegalnym egzystowaniu na kampusie oraz zero przesłanek na temat

skupów borówek, zmusiły nas do podjęcia decyzji o zmianie lokalizacji. Kierunek Rättvik. Po

prowizorycznym pakowaniu, okazało się że mamy większe toboły niż przed przyjazdem.

Drogę na stacje przebyliśmy śpiewając piosenkę „parobek”. Było to ciekawe zjawisko. Śpiew

wzbudzał u mijających nas Szwedów uśmiech. Kto jednak zna te przyśpiewkę, wie że w

Polsce za jej śpiewanie, zapewne mielibyśmy zagospodarowane około czterdziestu ośmiu

godzin.

Rättvik

Pociąg do Rättvik kolejny raz przypomniał nam, że jesteśmy daleko od naszego

kraju. Był jeszcze nowocześniejszy niż poprzednie. Jak się okazało w praniu,

wsiedliśmy do przedziału dla zwierząt. Dokładniej dla podróżujących ze zwierzętami.

Króliki, psy no i my. Poniekąd podświadomie byliśmy we właściwym miejscu. Podróż

do Rättvik, nie trwała długo. Cały czas przemieszczaliśmy się wzdłuż jeziora Siljan.

Stacja była podobna, jednakże odczuwało się wrażenie, że ta miejscowość jest

znacznie żywsza niż Mora. Byliśmy w posiadaniu ulotek na temat walorów

turystycznych tych miejscowości, nabytych jeszcze w punkcie turystycznym w

Nyneshamn. Zaraz obok stacji znajdował się kampus. Postanowiliśmy zastosować ten

sam system co w Morze, tzn. zapłacić za kilka dni, a później waletować. Kurdziel udał

się w tym celu do punktu informacyjnego. Po krótkiej chwili, wyszedł z wymownym

12
wyrazem twarzy. Okazało się że kampus o nazwie Siljansbadet miał wyższy standard

niż poprzedni, co pociągało za sobą wyższe stawki. Nie mogliśmy sobie na to

pozwolić w ówczesnej sytuacji. W tej sytuacji, trzeba było znaleźć miejsce na obóz.

Wydawać by się mogło, że w tym kraju to proste zadanie. Jednak w praktyce nie do

końca. Przemieszczaliśmy się wzdłuż brzegu jeziora, licząc że znajdziemy ustronne

ale zarazem wygodne miejsce. Od jednej strony otaczał nas w niedużej odległości las,

co zdecydowanie podświadomie sugerowało nam że znajdujemy się we właściwym

miejscu. Po przemierzeniu około dwóch kilometrów, udało nam odnaleźć właściwe

miejsce. Oddzielone zagajnikiem, mieszczące się nad samym jeziorem z mini plażą i

molo. Był tam też, betonowy grill i altanka. Miejsce wydawało się idealne. Sugerując

się wykoszonym trawnikiem, jako wskaźnikiem granicy posesji, postanowiliśmy

rozbić namiot obok, w głębszej trawie. Dzień zbliżał się ku końcowi. Po

przemierzeniu sporego dystansu wzdłuż wybrzeża, oraz psychicznej presji i poczuciu

wygnania, rozbicie namiotu, podświadomie nas uspokajało. Tak trywialne czynności

jak wypicie herbaty były rarytasem. W tamtych warunkach nie łatwym do

zrealizowania. Wprawdzie warunki bytowe były dobre, ale nie mieliśmy dostępu do

elektryczności. Był jednak wspominany grill i jezioro. Na swoim wyposażeniu miałem

garnek. Po rozpaleniu ognia napełniłem garnek, jak nam się wydawało naturalnie

czystą wodą z jeziora. Gotowała się długo. Tylko Kyju, obawiając się bakterii nie

wypił herbaty. Smakowała całkiem nieźle. Garnek pokrył się sadzą, co ostatecznie

skończyło się jego wyrzuceniem, pomimo kilkugodzinnego, nieskutecznego

czyszczenia. Nowe miejsce, to i nowe nadzieje. Tego dnia po wypiciu herbaty i

zjedzeniu kilku kanapek, z coraz bardziej wyschniętego, jeszcze polskiego chleba,

nikomu nie chciało się już robić niczego więcej. Zaadoptowana przez nas enklawa

miała też zasadniczy mankament. Bezpośrednio, przylegała do torów kolejowych.

13
Oprócz pociągów pasażerskich, kursowały tam składy przewożące drewno z

pobliskich lasów, Green-Cargo. Tak więc prócz ograniczonej ilości miejsca w

namiocie, doszedł czynnik sporego hałasu do którego musieliśmy się przyzwyczaić.

Tego dnia ograniczyliśmy logistykę, jedynie do kilkudziesięciu metrów otaczających

obozowisko. Od strony, z której przyszliśmy był zagajnik. Od drugiej natomiast

posiadłość, jak szybko określiliśmy artysty. Był to duży drewniany dom, w którym

Kurdziel zaobserwował wiele obrazów. Przy brzegu były zacumowane trzy łódki.

Naturalnym było zainteresowanie nimi. Bęben szybko określił, parametry

napędzających je silników. Jak powiedział, silnik Hondy miał idealne gabaryty, żeby

zmieścić się w jego plecaku podręcznym. Jedyne co stało na przeszkodzie, to cztery

śruby i brak klucza „trzynastki” do ich odkręcenia. Dla ówcześnie myślących nas,

było sprawą niewyobrażalną, że coś takiego, można tak po prostu zostawić nad

brzegiem jeziora. Była to nasza pierwsza noc na nowym miejscu i zarazem pierwsza

na zupełnie dzikim nie pilnowanym i docelowo nie wyznaczonym do obozowania

miejscu. Pojawiły się fabularne wizje o tym, jakoby artysta zamieszkujący obok,

miałby przyjść i zabić nas siekierą podczas snu. Sen okazał się jednak silniejszy od

pozornego strachu i wkrótce zwyciężył. Kolejny dzień był słoneczny. Oprócz

ciasnoty, zbyt wysokiej temperatury wewnątrz, hałasu ze strony torów pojawił się

kolejny nie przewidziany problem, który uniemożliwiał sen. Mewy. Szybko

przylgnęło, do tych niezwykle głośnych, uciążliwych i wścibskich ptaków, mało

wyszukane określenie. Nie było zbyt wyszukane – kurwy. Poza hałasem, ptaki te

plądrowały nasze śmieci, robiąc z miejsca naszego obozu, śmietnisko. Musieliśmy

naturalnie wszystko później sprzątać, żeby nie przykuwać zbytniej uwagi, nieznanego

nam właściciela tejże posesji. Nowy dzień pokazał też, że miejsce, które wydawało

nam się ustronne, nie do końca takie właśnie jest. Przychodzili tam miejscowi

14
Szwedzi, popływać lub odpoczywać na słońcu. Ponieważ byliśmy świeżakami w

dziedzinie dzikiego obozowania za granicą, postanowiliśmy podzielić się na dwu

osobowe zespoły. Gdy ja i Kurdziel szliśmy do miasta Bęben i Kyju pilnowali obozu i

vice-versa. Siedzenie i oczekiwanie na drugą parę, było jednak niezwykle monotonne.

Podczas wyjścia Kyja i Bębena postanowiliśmy z Kurdzielem podjąć ryzyko i opuścić

obóz incognito. Jak można było się spodziewać, nikt ani nic poza mewami, nie

naruszyło naszego obozu podczas nieobecności. Nie mówiliśmy jednak pozostałym o

naszych wyjściach. Po dwóch dniach jednak nie udało się tego ukryć. Od tego czasu

obóz bardzo często i na długo pozostawał sam sobie. Najwygodniejsza droga do

centrum, nie wiodła wzdłuż jeziora, ale po torach kolejowych. Był to nasz codzienny,

długi i monotonny trakt podróży. Kyju wymyślił szybko określenie „ludzie torów”.

Podstawowym sprzymierzeńcem, okazała się pogoda. Dni były ciepłe, słoneczne i w

tamtym rejonie świata długie. Po wstępnym rozeznaniu, rozpoczęliśmy działania,

zmierzające do meritum tegoż wyjazdu. Pytając ludzi, udało nam się dotrzeć do

miejsca, gdzie mieścił się skup borówek. Żółta tabliczka i szwedzki napis. Niestety

poza fizycznym istnieniem owego skupu, niewiele zmieniła się nasza perspektywa na

przyszłość. Był on nieczynny a jego właściciel powiedział, że w tym roku ze względu

na srogą zimę, sezon jest opóźniony o około 2-3 tygodnie. Innymi słowy usłyszeliśmy

to, czego już od pobytu w Mora się domyślaliśmy. Otrzymaliśmy telefon od

właściciela żeby dzwonić w sprawie ewentualnego otwarcia. Tutaj trzeba nadmienić

nasz kolejny nie przemyślany przed wyjazdem element. Nikt z nas nie miał zdjętego

sim-locka w telefonie co skutecznie uniemożliwiało użycie szwedzkiej karty

telefonicznej. Był by to wygodny i relatywnie tani sposób na komunikacje. Bęben jako

jedyny posiadał telefon abonamentowy, dzięki czemu mógł dzwoni przez roaming.

Było to jednak drogie przedsięwzięcie. Już pierwszego dnia pobytu, zauważyliśmy na

15
kampusie naszych rodaków. Byli z Koszalina, posiadali VW Golfa II i znali

Sebastiana Mile. Były to dwie parki, przebywające tam w tym samym celu co my, i

jak dotąd z podobnym rezultatem. Jak na ironię, ich wiedza na temat tego biznesu była

tożsama z naszą, ponieważ oni również zakupili w Internecie owy poradnik.

Postanowiliśmy nie zagłębiać się jak na razie w tę znajomość aczkolwiek bez

odpowiedzi pozostawało kilka interesujących aspektów z ich egzystencji. Pomijając

fakt posiadania przez nich samochodu, co było ogromnym ułatwieniem, egzystowali

na znacznie wyższym standardzie. Mieszkali ostentacyjnie na kampusie, korzystając w

pełni z jego usług, a ich pożywienie to nie polskie konserwy, ale markowe szwedzkie

produkty znane nam z półek sklepowych w Rättvik. Odpowiedzi na nasze

wątpliwości, pozostawały jednak nie rozstrzygnięte. Chwilowo pojawili się kolejni

Polacy, których to egzystencja przypominała już znacznie bardziej nasz model.

Rozbili się nieopodal kampingu, w krzakach i również korzystali z usług Siljansbadet.

Ich błędem, jak się później okazało, była właśnie ta lokalizacja. Zbyt ostentacyjne

miejsce spowodowało ich usunięcie przez właścicieli. Nim to się stało udało nam się z

nimi porozmawiać. Okazał się że pracowali przez tydzień i udało im się zarobić po

800 koron dlatego już mieli powody do świętowania. My niestety nie mieliśmy.

Dodatkowo jedyna perspektywa była naszego zarobku była ciągle zielona. Pojawiły

się koncepcje zakupu środka transportu. Samochód ułatwił by nam dotarcie do

odleglejszych partii lasu i transport ewentualnie zebranych borówek. W połowie drogi

pomiędzy naszym obozem a kampusem, na parkingu stała stara złota Honda

hatchback, z wywieszoną kartką informującą o sprzedaży i ceną 1700 koron.

Spekulacje na temat ewentualnego zakupu były długie. Problemem były pieniądze,

których musielibyśmy się praktycznie w całości pozbawić. Dlatego głównie pomysł

upadł.

16
Szwedzka sugestywność i wędrówka ludów

Minęły „ustawowe” dwie doby, naszego pobytu na dzikim obozowisku. Sugerowało to

nam, iż pora się przemieścić. Codzienna obecność i oficjalny brak reakcji wypoczywających

Szwedów, sugerowały nam, że może nikomu tu nie przeszkadzamy. Było inaczej. Pierwszą

sugestią było obkoszenie. Jak wspomniałem na początku, rozbiliśmy się na nie wykoszonej

części, ze zwykłą polną trawą. Pewnego poranka obudził nas dźwięk kosiarki, nienaturalnie

blisko namiotu. Żaden z nas nie wyszedł wtedy, ale dopiero jak dźwięk umilkł. Okazało się że

zostaliśmy obkoszeni. Właściciel dał nam tym samym do zrozumienia iż zarośnięta część

posesji, również należy do niego. To nie pomogło. Nie zamierzaliśmy się przenosić. Co

wieczór, dwoje dziadów wracało z połowu ryb. Jedna z łodzi, którymi na początku

interesował się Bęben, należała do nich. Nie reagowali na nas praktycznie wcale. Jedynym

sygnałem było, wszechobecne i dla Szwedów naturalne, zwyczajowe Hey! Tego dnia

piekliśmy chleb, na betonowym grillu. Dwoje dziadów, zbliżyło się do nas. Jeden z nich, znał

angielski i oznajmił, że minął już czas naszego pobytu i musimy opuścić to miejsce.

Jednocześnie poinformował nas, że właścicielem jest drugi dziad. Ten nie znał angielskiego,

wiec tylko gestykulował i wydawał bardzo nieprzyjemne jęki. Teraz nie było już odwrotu.

Musieliśmy się przebić. Poirytowani całą sytuacją, z coraz mocniejszym przekonaniem, że

państwo szwedzkie nas u siebie nie chce, zaczęliśmy pakowanie. Na blacie stolika od altanki

pozostawiliśmy po sobie znak, w postaci wyrytego, nożem Kurdziela, napisu „Chuj w dupę,

wszystkim Szwedom!!!”. Skierowaliśmy się w kierunku kampusu. Nie chcąc się jeszcze

oddalać od centrum. Podjęliśmy ryzykowną decyzję o rozbiciu się zaraz obok kampusu. Było

to miejsce, w którym wcześniej rozbili się na krótko nasi rodacy. Po szybkim rozbiciu

namiotu i wstawieniu tobołu do przedsionka, udaliśmy się jak co dzień na kampus. Po kilku

17
godzinach wróciliśmy zadowoleni. Zachwalaliśmy kwestię bliskości naszego obozu, w

stosunku do kampusu. Niestety, nie było tak pięknie. Na drzewach pojawiły się karteczki

„camping ferbjudet” , co oznaczało zakaz biwakowania. Była również notka, że jest to

rozporządzenie policji. Z policją nie chcieliśmy zadzierać, więc szybko zaczęliśmy się

zawijać. Pech był podwójny bo okazało się że rozbiliśmy się na mrowisku. W żadnym z nas

nie było już wtedy nawet kszty entuzjazmu. Dodatkowo niektórzy z nas ponieśli w ferworze

przepakowywania straty materialne. Bęben zgubił złoty łańcuszek, nad czym lamentuje do

dziś. Przenieśliśmy się na pagórek, obok ośrodka dla młodzieży oazowej. Nie chcąc

wzbudzać zainteresowania, zaraz po przebiciu oddaliliśmy się od namiotu. Resztę dnia

spędziliśmy na kampusie, zabijając czas piciem herbaty. Do namiotu wróciliśmy dopiero po

zmroku. Wokół namiotu nie było świeżo skoszonej trawy ani kartek z policji, co nas

uspokoiło. Położyliśmy się spać. Rano obudził nas czyjś głos. Jakiś Szwed stał przed

namiotem i głośno mówił. Naturalnie wszyscy się obudziliśmy, ale nikt się nie ruszył. Po

chwili poirytowany Kurdziel, syknął coś pod nosem i wyszedł. Ów Szwed nie zaskoczył nas

zbytnio. Oznajmił, że tu nie wolno biwakować. Poinformował nas również, że niedaleko jest

camping i najlepiej jak właśnie tam się udamy. Abstrakcja. Poziom irytacji, wściekłości

skumulowany z psychicznym zmęczeniem osiągnął apogeum. Obłożeni tobołami po trzech

przebiciach, szliśmy tępo przed siebie. Trzeba było znaleźć coś w rodzaju ziemi niczyjej. Nie

było o to łatwo. Znaleźliśmy takie miejsce, nad brzegiem jeziora. Mieściło się w połowie

drogi na kampus a naszym pierwszym obozowiskiem. Nie było to dobre miejsce na rozbicie

obozu, ze względu na pochyłość terenu oraz kamienistą nawierzchnie. Nie było jednak

wyjścia. Zajęliśmy skrawek ziemi, mieszczący się pomiędzy krzakami a przepływającym

równolegle, wzdłuż ścianki namiotu, potoczkiem. Kyju, który spał od zewnętrznej lewej

strony, znajdował się praktycznie w potoku. To wyjątkowo nie przyjazne nam miejsce, stało

się jak pokazał czas naszym ostatecznym obozowiskiem. Sugestywność Szwedów nie

18
skończyła się jednak tego wieczoru. Rano obudziło nas stukanie. Gdy umilkło, wyszliśmy

sprawdzić o co chodzi. Jak się okazało, Szwedzi obili nas tyczkami z logo ośrodka dla

młodzieży wyznaczając tym samym oficjalną granicę. Namiot znajdował się jednak, pół

metra za linią tyczek, więc postanowiliśmy na to nie zważać.

Czas upływał a my wciąż nie mieliśmy perspektywy zarobkowej. Do codziennej

rutyny, obok jedzenia i toalety obowiązkowo byliśmy pod skupem. Jednak nic się nie

zmieniało. Daliśmy sobie limit czasowy do którego mieliśmy czekać, na ewentualne zmiany.

Dodatkowo często wychodziliśmy do lasu, który teraz mieścił się znacznie bliżej naszego

obozowiska niż y byliśmy jeszcze w Morze. Jednego razu udaliśmy się tam popołudniem z

Bębenem. Zaraz po wejściu do lasu, zauważyliśmy na drodze rozjechaną żmiję. To była

kolejna prawdziwa informacja, o której wyczytaliśmy w poradniku. Żmij i łosi było w

szwedzkich lasach pełno. Dodatkowym faktem, który mógł o tym świadczyć był fakt, nie

objęcia ich w tym kraju ochroną. Nie były to zachęcające wiadomości, ale nie mogło nas to

zniechęcać. Tego dnia zapuściliśmy się głębiej w las, sądząc że może w górnych partiach

proces dojrzewania jest szybszy. Niestety tak nie było. Jednocześnie zauważyliśmy

wszechobecnie rosnące krzaczki poziomek. Szwedzi nie zapuszczali się w swoje lasy, nie

zbierali grzybów ani żadnych leśnych owoców. Wiązało się to z tym, że owe lasy były o

wiele trudniej dostępne, niż w naszym kraju. Często trzeba było się przedzierać przez

gęstwiny oraz zgniłe powalone pnie drzew. Wróciliśmy do obozu z niezbyt optymistycznymi

wyrazami twarzy. To była pora na podjęcie decyzji. Bęben zasugerował żeby skorzystać z

tego, co aktualnie tam się znajduje. Borówki były Szwedom znane i często sprzedawane,

właśnie poprzez istnienie owych skupów. Podobnie wyglądała dystrybucja truskawek. Ale o

sprzedaży poziomek, o walorach smakowych, przecież nie odbiegających od tamtych

owoców, nikt nie słyszał. Było ich naprawdę dużo. To była ostatnia szansa na jakikolwiek

zarobek. Trzeba było również obmyślić biznes plan. Żeby coś zarobić, trzeba najpierw

19
zainwestować. Postanowiliśmy zakupić w markecie, paczkę stu plastikowych kubeczków.

Każdy kubeczek poziomek, kosztować miał 20 koron, czyli mniej więcej w tamtym czasie

równowartość 10 złoty. Kubeczki trzeba było w czymś dostarczać na miejsce sprzedaży. W

tym celu zaadoptowaliśmy plastikową skrzynkę, z magazynu pobliskiej piekarni Rättvik’s

bägeri. Na skrzynce było logo owej piekarni, które naturalnie usunęliśmy, by nie wzbudzać

podejrzeń miejscowej ludności. Na tyłach piekarni znaleźliśmy również tekturę, z której

powstał szyld. Obok naszego obozu mieszkała kobieta, pracowniczka pobliskiego ośrodka dla

młodzieży. Kiedyś Kurdziel nawiązał z nią przypadkowo znajomość. Osoba ta okazała się

bardzo sympatyczna. Zaoferowała na przykład, możliwość skorzystania z jej pralki, co

wykorzystał Kurdziel. Wtedy też, poznaliśmy to magiczne słowo, którego zabrakło, w

podręcznym słowniku polsko-szwedzkim Kurdziela. „Smultron”, tak właśnie nazywał się,

oferowany przez nas produkt. Na szyldzie dodaliśmy też przedrostek „rättvik’s”, sugerując

potencjalnym klientom, że to produkt miejscowy. Pierwszego dnia, poszliśmy zbierać w

godzinach popołudniowych. Szło to dosyć szybko, nasza paczka mieściła 20 kubeczków. Tak

więc każdy musiał wyrobić dzienną normę pięciu. Ewentualne zwiększenie kontyngentu,

miało następować, przy dużym dziennym popycie. W kilka godzin zebraliśmy pożądaną ilość.

Nie obyło się bez incydentów. Rozstawiliśmy się, w sporych odległościach od siebie, starając

się, ogołocić obszar wokół siebie z poziomek. Po jakiś czasie Kurdziel wstał energicznie i

szybkim krokiem, zaczął biec w naszą stronę. W ślad za nim podążył Kyju. Jak się okazało w

bliskiej odległości, zlokalizował spacerującą żmiję. Jak już wspominałem ten czynnik nie

mógł nas zniechęcić. Jakiś czas później, przestaliśmy być intensywnie wyczuleni na wszelkie

szmery, szelesty i hałasy wokoło. Pomijając aspekt węży, przestaliśmy zwracać uwagę na

wszelkie, wszechobecne, pełzające i latające wokoło owady. Nie było innego wyjścia.

Wróciliśmy z pełną skrzynką, poprawiliśmy jakość wizualną naszego szyldu i powoli

zbieraliśmy się do spania . Kolejny dzień miał dać odpowiedź kiedy wrócimy do domu. Jedna

20
strona, podświadomie chciała wprawdzie, by było to jak najszybciej, ale z drugiej rozsądnie

było by przecież odrobić choć część strat. Podzieliliśmy się na zespoły dwu osobowe. Ja z

Kyjem a Bęben z Kurdzielem. System był bardzo efektywny. Wszyscy wstawaliśmy rano,

zaopatrzeni w gumiaki i kubeczki i szliśmy do lasu na zbiory. Po dwóch godzinach, dwójka z

nas udawała się na miejsce docelowe, z tym co udało się uzbierać, natomiast reszta zostawała

w lesie i zbierała dalej, minimum do wypełnienia dziennej normy 20 kubeczków. Gdyby

ewentualnie ruch w biznesie był duży, to dwójka będąca w centrum, dawała znać pozostałym

by zbierali dalej, wysyłając sms-a z pobliskiej biblioteki, gdzie był darmowy Internet. Jeśli

natomiast nie było ruchu, wtedy dwójka z lasu, po zebraniu normy 20, szła do obozu i około

12, udawała się by zmienić się ze sprzedającymi. W kolejny dzień schemat był odwrotny. Na

pierwszej zmianie, w centrum był Kurdziel i Bęben. Nie było źle. Na początku

wzbudzaliśmy przede wszystkim zaciekawienie. Miejscowi Szwedzi przechodzili, spoglądali

uśmiechali się z lekkim zdziwieniem. Udało się jednak, sprzedać kilka kubeczków. Nawet z

nadwyżką, ponieważ nie każdy chciał by mu wydawać resztę. Najczęstsze pytanie, kierowane

do nas było skąd pochodzimy, co nie budziło w nas zdziwienia. Równie często padało pytanie

skąd są owe poziomki. Gdy mówiliśmy, że z okolicznych lasów, praktycznie nikt w to nie

wierzył. Pojawiały się nawet sugestie że przywieźliśmy je z Polski. Dowodziło to, że Szwedzi

istotnie nie chodzą po lesie, bo nie sposób było by nie zauważyć wszechobecnych poziomek.

Dodatkowym czynnikiem, dla którego bzdurną była sugestia, jakoby poziomki były z Polski,

była ich trwałość. To znów dowodziło że większość Szwedów nie tylko nie chodzi po lesie

ale również nie jadło poziomek. Kiedy danego dnia nie udało się sprzedać poziomek, na drugi

dzień praktycznie nie nadawały się do spożycia. Wysokie temperatury i plastikowy kubeczek

bardzo szybko wpływały negatywnie na owoce. Często jednak zdarzało się, że podczas

słabszego dnia zostawało nam kilka kubeczków i wypadało by je wyrzucić. Szkoda było

jednak wysiłku, tak więc Kurdziel poddawał je tzw. przesączaniu. Jak wspominałem, obok

21
namiotu płynął potoczek. Był on pomocny podczas porannego mycia, ale również do tego

procederu. Kubeczek z nieświeżymi poziomkami zanurzało się w potoczku i zatykało ręką.

Gdy wypełnił się wodą, przepłukiwało się poziomki, po czym odwracało i wylewało się

wodę. Po tym procesie, poziomki przez jakiś czas były lśniące i wyglądały na świeże. Było to

spore usprawnienie. Często też, mieszaliśmy świeże owoce, na dnie umieszczając starsze.

Dzięki temu udawało nam się dziennie zarobić po około 50 PLN na głowę, co nie było

wprawdzie oszałamiającą kwotą ale dawało nadzieje na odrobienie kosztów wyjazdu. Wtedy

też porzuciłem, zmniejszając objętość mojego tobołu, maszynkę do zbioru borówek. Jak się

okazało była to słuszna decyzja.

Egzystencja

Od jakiegoś czasu, udało nam się wypracować, dosyć precyzyjny schemat codziennej

egzystencji. Poza pracą, która zajmowała nam najdłuższą część, podczas codziennych

czynności, mieliśmy praktycznie całodzienny, często urozmaicony plan dnia. Odkąd nie

musieliśmy się już martwić miejscem na obóz, kolejne następujące dni, były coraz bardziej

spokojne i harmonijne. Podstawową sprawą była higiena. Naturalne było dla nas, już

codzienne korzystanie z wszelkich dóbr, kampusu Siljansbadet. Tam to odbywały się

cowieczorne, rozpoczynane już późnym popołudniem, posiadówki. W tym czasie

przygotowywaliśmy jedzenie i piliśmy nieludzkie ilości herbaty. Herbata była jedynym

bezpłatnym napojem, jaki mieliśmy w posiadaniu. W niedługim czasie zabrakło już cukru.

Próba jego pozyskania od Szwedów nie była zbyt owocna więc przyzwyczajaliśmy się, do

22
picia jej bez słodzenia. Największy problem miał z tym Bęben, który słodził najwięcej.

Prysznice były dosyć wygodne, posiadały całe wyposażenie a więc również umywalkę.

Mieliśmy jednak świadomość że zbytnie manifestowanie się na kampusie, nie jest

bezpieczne. Dlatego do codziennych zajęć należały też przechadzki po miejscowych

marketach oraz sklepach branżowych. Duże zainteresowanie, wzbudzał w nas sklep media

expert ze sprzętem RTV. Spędzaliśmy tam dużo czasu. Każdy miał upatrzony jakiś sprzęt,

który w perspektywie zarobków, miał w planie zakupić. W moim przypadku, był to aparat

cyfrowy. Ostatecznie kupiliśmy tam jedynie małe radio na baterie, którego słuchaliśmy

wieczorami. Odwiedziny w słynnym System Bolaget, sklepie z wysokoprocentowym

alkoholem, traktowaliśmy jak wyjścia do muzeum. Przechadzaliśmy się między pułkami,

podziwiając eksponaty i ewentualnie podważając absurdalność ich cen. Codziennym

miejscem naszych wizyt, była też miejscowa biblioteka. Przeglądaliśmy tam książki i każdy

miał 15 minutowy limit czasu w Internecie. Było to praktycznie jedyne, nasze źródło kontaktu

ze światem. Krótka ale bardzo istotna. Udało się wysyłając sms-y, zdać relacje z naszego

pobytu i uzyskać jakieś informacje z kraju. Zabytkowy kościół, również był miejscem,

głównie moich wizyt. Znajdował się on w połowie drogi na kampus z obozu. Żeby

maksymalnie skrócić ten dystans, każdego dnia przechodziliśmy przez teren kościoła i

przylegający do niego cmentarz. Cmentarze w Szwecji przypominają raczej te amerykańskie.

Małe tabliczki i koszone maszynami trawniki. Dodatkowo co wydało nam się grubą przesadą,

znajdowała się tam przesadna ilość ławek, altanki i grill. Z tego powodu, miejsce to

przypominało bardziej park. O 23 każdego dnia włączał się automatyczny system zraszania.

Często kolidowało to z naszym powrotem. Wtedy cmentarz stawał się torem przeszkód.

Nieodzownym, najistotniejszym chyba miejscem naszej codziennej egzystencji był tzw. przez

nas „kibel parafialny”. Oficjalnie to była po prostu publiczna, bezpłatna toaleta, znajdująca się

pod jurysdykcją miejscowego kościoła. Gdy mówimy, publiczna toaleta i wyobrażamy sobie

23
tego typu miejsce w Polsce, to zapewne nie mamy przyjemnych skojarzeń. Nasze skojarzenia

w odniesieniu do „parafialnego” były diametralnie odwrotne. Był to nowy, nieduży budynek.

W środku znajdowały się trzy pomieszczenia wyposażone w umywalki, lustra, kontakty oraz

WC. Były one zachowane w niezwykłym, wręcz klinicznym stanie czystości. To jednak nie

było najistotniejsze, bo przecież większość miejsc publicznych w tym kraju, z którymi

dotychczas mieliśmy styczność była w podobnym stanie. Podstawową rzeczą robiącą

ogromne wrażenie, było pełne zautomatyzowanie. Gdy się weszło, światło zapalało się samo.

Przy wejściu była zdalnie regulowana klimatyzacja. Po wejściu do któregoś z pomieszczeń

drzwi zamykały się automatycznie, woda w kiblu również sama się spłukiwała, podobnie było

z wodą w umywalce oraz suszarką do rąk. Jedyną czynnością którą trzeba było wykonać

manualnie to poddarcie się oraz załatwienie innych potrzeb fizjologicznych. Kibel stał się do

tego stopnia ulubionym prze nas miejscem, że Kurdziel na przykład, siedząc na kiblu,

nagrywał swoje wizyty tam dyktafonem, komentując wszystkie czynności, również moment

oddania kału przez Bębena, znajdującego się w pomieszczeniu obok. Ów kibel był jednak

zamykany na noc. Któregoś razu przedłużył się mój pobyt, a przed wejściem czekał już na

mnie wikary z kluczami w ręku, chcący zamknąć. Na jego twarzy było lekkie zdziwienie,

gdy wyszedłem w klapkach, ręczniku z przybornikiem w ręku. Nie wywołało to jednak,

żadnej negatywnej reakcji, która uniemożliwiłaby nam, dalsze korzystanie z tego miejsca. Z

czasem niekonwencjonalne dla nas szwedzkie zachowania zaczęły w wielu przypadkach

razić. Kiedyś Kurdziel, który na swoim wyposażeniu posiadał żyłkę, podjął próbę łowienia

ryb. Jak można było sądzić nieskuteczną. Chleb który przeznaczył na przynętę, zostawił w

foliowej siatce nad brzegiem. Nad jezioro przychodzili często miejscowi. Niektórych z nich

kojarzyliśmy z widzenia, ze względu na ich dość częste wizyty w pobliżu. Szwedzi nie mieli

problemu z obnażaniem się publicznie. O ile gdyby, chodziło o jakieś młode, urodziwe

Szwedki było by to przyjemne doświadczenie. Niestety w większości wypadków, byli to inni

24
przedstawiciele społeczeństwa. Gość, który przychodził z dzieckiem, obnażał się przed nim i

niestety nami, opalając się, oddalony o kilka metrów od naszego namiotu. Już to wzbudzało

naszą irytację, a zwiększyło ją jeszcze, jego podejście wraz z dzieckiem do siatki z przynętą

Kurdziela. Wskazał on dziecku siatkę, sugerując, że to śmieć, a zaśmiecanie jest złe, po czym

wyrzucił ją na naszych oczach do pojemnika, spoglądając przy tym pogardliwie w naszym

kierunku. Wieczorami siadaliśmy często z Bębenem nad brzegiem jeziora, na zrobionej

wcześniej przez nas ławeczce. Przygotowywaliśmy tam kanapki na kolację i rozmawiając,

jedliśmy je. Pewnego dnia zaraz obok pojawiła się stara, siwa kobieta w szlafroku z jednego z

pobliskich domostw. Jakby zupełnie się nami nie przejmując, zrzuciła szlafrok i weszła do

lodowatej wody. Raszpla pływała przez długi czas zupełnie nie przejmując się naszą

obecnością. Dalsze jedzenie w tym miejscu, z wiadomych względów nie mogło się odbyć.

Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina…

Podczas naszego pobytu, co jakiś czas napotykaliśmy na naszych rodaków. Nie było

ich co prawda zbyt wielu, ale gdy już byli to najczęściej wzbudzali spore kontrowersje.

Wspominałem już że podczas pobytu w Morze, spotkaliśmy tam rodzinkę, Mazdą 6. Nie bez

przyczyny po raz kolejny wspominam o samochodzie. W naszym kraju w przeciwieństwie do

Szwecji, z reguły jest tak, że ludzie posiadający pieniądze, posiadają też dobry samochód,

dobry telefon, markowe ubrania czy sprzęt RTV. Samochód tej rodzinki, jasno sugerował, że

powinni to być ludzie zamożni. Niedługo po naszym przybyciu do Rättvik, pojawiła się

również owa rodzinka. Podobnie jak my, nie mieszkali na campingu. Rozbijali namiot w

pobliżu kampusu na noc a w dzień go zwijali. Po kilku dni obserwacji, można było jasno

stwierdzić że nie są tutaj na wczasach. Dramatyczne było to, że towarzyszyła im trójka

25
małych dzieci. W tym miejscu trzeba wyjaśnić pewne istotne, również z punktu widzenia

naszej egzystencji sformułowanie – Pant. Był to bardzo skuteczny skądinąd, sposób na

pozbywanie się opakowań po napojach. Puszki, butelki zarówno plastikowe jak i szklane,

oznaczone specjalnym znaczkiem „pant” , można było wrzucać do specjalnych automatów,

przy sklepach spożywczych. Oprócz pozbycia się śmieci, co dla Szwedów było by

wystarczająco zasadnym powodem ich istnienia, odzyskiwało się odpowiednią kwotę,

zawartą w cenie produktu. Tylko z opakowań z napisem „pant” , były pieniądze, ale wrzucać

można było wszystkie. Kwotę zwrotu można było wypłacić po pobraniu bloczka z maszyny.

Można też było wcisnąć przycisk oznaczony krzyżem i przekazać tę kwotę na cele

charytatywne. Przy sporym dostępie do puszek na kampusie można było dorobić sobie do

dniówki nawet w granicach 100 Koron. Polska rodzinka, też szybko się o tym przekonała.

Jednocześnie wchodząc w nasz (patrz mój) obszar wpływów. Nie sposób było z nimi

rywalizować. Trójka małych dzieci przemykała pomiędzy namiotami, zbierając, zapakowane

wcześniej przez Szwedów odpadki. Dodatkowo byli w posiadaniu samochodu, dzięki czemu

poszerzyli obszar działań o okoliczne miejscowości. Kilkukrotnie byłem świadkiem

oddawana przez nich tego towaru. Notorycznie zapychali maszyny, ze względu na zbyt dużą

jednorazowo ilość odpadów. Przywozili oni ogromne worki. Hurtowe ilości wypełniające

niejednokrotnie cały bagażnik i tylną kanapę mazdy. Ich zarobki były w tej sytuacji

wielokrotnie wyższe około 500-700 koron. Ale i nam się raz poszczęściło. Zdarzało się że

Szwedzi, też przywozili spore ilości puszek. Robili to jednak, z czysto ideologicznych

pobudek. Dlatego gdy akurat natrafili na awarie maszyny, po prostu zostawiali worek,

wiedząc że prędzej czy później, ktoś przecież i tak go zutylizuje. Kiedyś wraz z Kyjem

natrafiliśmy właśnie na taki porzucony worek w jednym z marketów. Maszyna nie działała

ale w kolejnym sklepie nie było problemu. Udało nam się dorobić po 200 koron.

26
Drugą specyficzną grupką naszych rodaków, były wspominane przeze mnie

wcześniej dwie parki z Koszalina, Golfem II, stacjonujące ostentacyjnie na kampusie. Nasz

kontakt z nimi, poza rozmową odbytą zaraz po przyjeździe, ograniczył się do mówienia sobie

„cześć”. Kilkukrotnie jednak, spotykaliśmy się w kuchni kampusu i mimochodem

rozwinęliśmy nieco tę znajomość. Ich pobyt miał oficjalnie ten sam cel co naszej brygady, jak

wspominałem wcześniej. Raził nas jednak sposób ich egzystencji, diametralnie różniący się

od naszej. Mieszkali oficjalnie na kampusie, jedli dobre, drogie jedzenie ze szwedzkich

sklepów. Mało tego. Zaoferowali nam sprzedaż zupek chińskich, których jak mówili, mieli w

nadmiarze. Myśląc logicznie musieli najzwyczajniej zarabiać. Nie chcieliśmy pytać wprost,

licząc że sami nam powiedzą. Z rozmów wynikało jednak że zbierają borówki. Jeździli do

Orsa gdzie otwarto skup i zbierali w miejscowych lasach. Istotnie kilkukrotnie widzieliśmy

jak wracają brudni samochodem. Stawki, które nam podawali, jak również niemożność

dalszego transportu nie zachęciła nas nawet do próby przenosin. Stwierdziliśmy, że

pojedziemy już na zrobionym przez nas wózku do końca pobytu, chyba że zostanie otwarty

skup w Rättvik. Od pewnego czasu spotykaliśmy się co wieczór. Niższy chłopak, już z twarzy

wyglądał na… i tu wypadało by użyć pewnego wiadomego zapewnie, ale niecenzuralnego

sformułowania. Ciągle rozmawiał o jakiś radiach samochodowych. Obydwie dziewczyny za

to często odbierały z Polski telefony z cyklu „czy masz jeszcze ten krem?”. Wydawało się, że

może jest konsultantką jakiejś firmy kosmetycznej. Gdy jedli hamburgery bądź kurczaka,

wypadało by zawyć do księżyca. Pewnego dnia umówiliśmy się z nimi na grę w kraty i piwo.

Zaoferowali że przejadą samochodem do sklepu. Dotychczas piliśmy tylko piwa 1,8% bo

jedynie te kosztowały niewiele. Oni jednak zaproponowali, że kupią normalne, czyli w

szwedzkich warunkach 3,5%. Spodziewaliśmy się że trzeba będzie zapłacić więcej ale

zdecydowanie raz, można było zaszaleć. Gdy zapytaliśmy po ile się składamy, poprosili nas o

10 koron od osoby czyli około 5 złoty. Po kilkunastu minutach, wrócili z chipsami,

27
precelkami i trzema sześcio-pakami Budweisera. Byliśmy w szoku. Nikt nas od wielu dni nie

pił ani normalnego piwa, ani nie jadł chipsów. Był to jeden z lepszych wieczorów. Gra w

karty, opowieści o różnych przypadkach na ziemi szwedzkiej no i co najważniejsze piwo.

Nasi znajomi opowiedzieli nam historię swojego pierwszego spotkania z łosiem. Obie

dziewczyny spędziły dwie godziny, schowane w rowie, czekając aż łoś sobie pójdzie.

Notabene kilka dni później, podczas rekonesansu w poszukiwaniu poziomek, w dalszych

partiach lasu, sam przeżyłem bliskie spotkanie trzeciego stopnia z tym zwierzęciem. Nie było

ono na szczęście tak dramatyczne. Młody łoś wyłonił się zza drzew, popatrzył na osłupiałego

mnie i sobie poszedł. Wracając jednak do wspominanego wieczoru, jak zwykle szliśmy tą

samą trasą tzn. przez wzgórze obok piekarni, cmentarz i teren ośrodka dla młodzieży. Tego

dnia wracaliśmy jednak po raz pierwszy, lekko wstawieni. Na trawniku ośrodka, była

trampolina. Najbardziej rozentuzjazmował się nią Kurdziel. Dotąd nigdy żaden nie odważył

się na nią wejść, nie chcąc przede wszystkim, zwracać na siebie zbytniej uwagi Szwedów

(nasz namiot był nieopodal). Kurdziel wspiął się na trampolinę i zaczął skakać. Skakał dość

intensywnie, a że był podpity robił to nie uważnie. Po chwili spadł na obręcz trampoliny i

uderzył się w nogę. Zaczął kuleć. Śmiejąc się poszliśmy spać. Kolejnego dnia, jak zwykle

zaczęliśmy się zbierać do pracy. Jednak Kurdziel stwierdził, że nie może chodzić. Pojawiła

się nawet wizja wizyty w szpitalu. Nie dość że Bęben stracił, współ sprzedającego to

musieliśmy uwinąć się ze zbieraniem. Dodatkowo pod znakiem zapytania stanął nasz dalszy

pobyt. Postanowiliśmy jednak zwyczajnie kontynuować codzienny grafik. Po południu

wracając z Kyjem, z naszej zmiany spotkaliśmy, znajomych Polaków. Zapytali czy idziemy z

nimi do sklepu. Zgodziliśmy się. Z pośród trzech marketów mieszczących się w mieście, dwa

nie były monitorowane. Jak można było się domyślić później, nie przypadkowo udaliśmy się

do jednego z nich. Laski przez chwilę zastanawiały się co by tu zjeść. Gdy już zdecydowały

się, że będzie to pizza ich koledzy rozpoczęli akcje, jednocześnie demonstrując nam jakie to

28
proste. Wrzucali wybrane przez siebie produkty do głębszej lodówki. Następnie wkładali tam

plecak i poza czymkolwiek wzrokiem, ładowali do niego, to co wcześniej wrzucili. Na koniec

kupowali coś taniego dla niepoznaki, płacili w kasie i jak gdyby nigdy nic wychodzili. Oto

uzyskaliśmy odpowiedź na nurtujące nas pytanie, tyczące się ich egzystencji. Tego dnia

zaopatrzyli również nas w kilka produktów, wtedy uchodzących za rarytas, skrzydełka z

kurczaka i chipsy. Po powrocie do naszego obozu opowiedzieliśmy tę historię pozostałym,

jednocześnie oznajmiając że dziś zjemy prawdziwą kolację na kampusie. Wtedy to dokonał

się cud, Kurdziel ozdrowiał. Lekko kulejąc podążył wraz z nami. Nie obyło się bez,

zwłaszcza z mojej strony pewnych etycznych przemyśleń. Nie przyjechaliśmy tu przecież

kraść. Ostatecznie głód i chęć zjedzenia czegoś normalnego, tym razem zwyciężyła.

Postanowiliśmy jednocześnie unikać spotkań z Polakami z Golfa, sądząc iż prędzej czy

później ściągnęli by i na nas kłopoty. Tak więc stereotypowość ludzi zachodu, na temat

naszego narodu, nie jest wcale bezzasadna i złośliwa. Cwaniactwo, kombinatorstwo, wreszcie

chęć pójścia na łatwiznę i satysfakcja z tego że udało się kogoś lub coś oszukać, brała niestety

górę.

„Życie jak w Madrycie”

Wydawać by się mogło, że życie w Skandynawii, to wiele wygód i udogodnień. Prawda

była jednak taka, iż być może rzeczywiście takie było, ale tylko dla rodowitych Szwedów.

Tego aspektu życia społecznego, nie rozpatrywaliśmy bo praktycznie, nie mieliśmy do niego

dostępu. Styl życia, który przyszło nam przyjąć, nie miał wiele wspólnego z życiem

cywilizacji zachodu. Próżno by w tym modelu szukać jakichkolwiek, powtarzam

jakichkolwiek wygód. Trzeba było szukać zamienników wygód, które w tych warunkach

faktycznie, za wygody musiały nam wystarczać. Przez jakiś czas byliśmy ludźmi torów, przez

29
jego większość ludźmi lasu. Koczownikami. Za relaks przyjmowaliśmy to, co w normalnej

egzystencji ludzkiej, nie miało z nim wiele wspólnego. Relaksacją, były pobyty w

„parafialnym”, picie gorzkiej herbaty czy zakupy. Przez chwilę zatrzymam się nad tym

ostatnim zajęciem. Byliśmy wprawdzie zaopatrzeni w naprawdę spory zapas prowiantu.

Wszystko jednak się kiedyś kończy. Konserwy, pasztety w pewnym momencie poszły w

zapomnienie i musiały wystarczać nam, ich szwedzkie zamienniki. Nie do końca jednak

zamienniki. W marketach było tylko kilka produktów, na które mogliśmy sobie pozwolić,

chcąc przywieźć jakiekolwiek pieniądze do kraju. Posiadaliśmy stałą paletę produktów, w

które zaopatrywał się w podobnych ilościach, każdy z nas. Mus jabłkowy był jednym z nich.

Spory słój (¾ litra), słodkiego o bardzo płynnej konsystencji musu, zastępował skutecznie

dżemy. Małe puszki tuńczyka w oleju „happy tuna” były podstawą naszej codziennej diety.

Do tego dochodził, najtańszy z pośród pieczywa, chleb tostowy. W naszym zasięgu, były też

lody w „Konsum”. Lody, były wielkości mniej więcej półtora kostki masła i były raczej

przeznaczone do jedzenia w pucharkach. My, jedliśmy je jak kanapki. Kosztowały niewiele,

więc weszły na stałe do naszego menu. Czasem dochodziły jeszcze inne, nieco droższe

produkty, jak krojone salami, pakowane po kilkanaście plastrów no i ketchup.

Uzupełnieniem, były tanie zamienniki piwa 1,8%, które spożywaliśmy w dużych ilościach. Z

reguły sześciopak przypadał na jedną osobę. Któregoś dnia, będąc w sklepie z Bębenem,

zakupiliśmy po sześciopaku dla wszystkich. Wracaliśmy przez kampus i niosąc każdy po

dwie zgrzewki, czym wzbudzaliśmy ogromne zainteresowanie Szwedów. Pytali nas, na jak

dużą imprezę ten ekwipunek? Poirytowani nie odpowiadaliśmy. Na brzegu, przed naszym

namiotem była zacumowana spora łódka. Czasami pijąc wieczorem piwo, siadaliśmy w niej,

sprawiając wrażenie zadowolonych. Tak w skrócie, przedstawiała się nasza codzienna dieta.

Tylko kilka razy, udało się zjeść coś innego. Kiedyś Kurdziel nie wytrzymał. Stwierdził, że

jesteśmy „pojebani” i że nie zamierza się głodzić. Innymi słowy postanowił zaszaleć. Zakupił

30
duże jabłko i dużą paczkę chipsów. Jabłko, zjadł na naszych oczach ostentacyjnie, kwitując,

iż jest „zajebiste”. Później otworzył chipsy. Spojrzał na nas i dał nam po jednym. Sam jadł te

paczkę na kilka razy. My wytrwaliśmy we wstrzemięźliwości, marząc o tym jak po

przypłynięciu do Gdańska, pierwszą rzeczą, którą zrobimy, będzie zjedzenie kebaba. Do

rozrywek, trzeba było zaliczyć też wieczorne słuchanie, zakupionego przez nas radyjka.

Szwedzkich stacji w tamtym rejonie nie było wiele. Najlepiej odbierało radio NRJ (Energy),

w którym około 7 komercyjnych kawałków leciało non-stop (Ragosta din tei oraz Hey Boy!

czy jakoś tak). Często, wracaliśmy późnym wieczorem z centrum. Miasteczko było

niewielkie, tak więc znaliśmy wszystkie zakamarki. Pewnego dnia, leżeliśmy już z Bębenem

w namiocie. Szykując się do snu, usłyszałem hałas. Kurdziel i Kyju wrócili z miasta. W ich

głosie, dało się wyczuć podekscytowanie. Oznajmili głośno, że mają darmowy chleb! Jak

wspominałem wcześniej, jedliśmy na co dzień chleb tostowy, który gdyby go delikatnie

ścisnąć, zmniejszył by się objętościowo, co najmniej o połowę. Kurdziel oznajmił, że na tyły

miejscowego sklepu, przywieziono chleb, około godziny 22. Był on przeznaczony, już na

kolejny dzień. W Polsce nie do pomyślenia. Przywieźć towar, na kolejny dzień i zostawić go

bez żadnego zabezpieczenia na ulicy. Nasi koledzy, szybko zauważyli ów ubytek w

przepisach bezpieczeństwa i zaopatrzyli się, każdy po kilka bochenków, różnych rodzajów

chleba. Słysząc o tym fakcie, opróżniłem z resztek prowiantu moją torbę podróżną i wraz z

Bębenem, udałem się na łowy. Szybko dotarliśmy na miejsce, i po krótkiej dyskusji, na temat

kamery zamontowanej na sąsiednim markecie, załadowaliśmy torbę. Jedno było pewne,

chleba mieliśmy w nadmiarze, do końca pobytu. Ten czyn, z etycznego punktu widzenia był

zły. Wyrzuty sumienia wówczas, przyćmiła chęć zjedzenia czegoś smacznego. Jak się jednak

okazało, nie uszło nam to całkiem bezkarnie, ale o tym później.

31
Made in Svenska

Kolejne dni mijały. Przez większą część pobytu, dosyć leniwie. Sporym urozmaiceniem,

był zlot samochodów amerykańskich. Jak się później dowiedzieliśmy, był to największy tego

typu zlot w Europie. Z dnia na dzień, na kampus zjeżdżały coraz większe rzesze, fanów

motoryzacji. Większość, w efektownych, opasłych, chromowanych krążownikach. Było to

spore urozmaicenie pobytu, w tym dość monotonnym jak wspominałem i aż nadto spokojnym

miejscu. Trzeba nadmienić, iż dotychczas na kampusie nie działo się praktycznie nic. O ile w

Polsce i jak mniemam większości krajów Europy, campingi podczas sezonu to wesołe, głośne

i tętniące życiem miejsca, to w Szwecji można było z pośród tych elementów zaobserwować

jedynie, ten ostatni czyli sporą frekwencję. Nie było muzyki, śpiewu, zapachu ogniska czy

grilla. Przechodząc często obok domków, można było zobaczyć, tę żałosną formę

wypoczynku. Szwedzki sposób na spędzanie wakacji wyglądał np. tak: mężczyzna siedzi przy

stoliku i układa pasjansa z kart a naprzeciw niego żona, czyta książkę, bądź oboje siedzą

przed domkiem czy przyczepą i wpatrują się w milczeniu w świeczkę. Podobnych kombinacji

było więcej. Szwedzi byli zaopatrzeni w całą infrastrukturę kampingową. Wielkie przyczepy

bądź kampingo-wozy. Do tego ogródek i wiata, fotele, często antena satelitarna, pełne

wyposażenie kuchenne etc. Nie można zapomnieć o nieodzownym atrybucie, mianowicie

szwedzkiej fladze. W zasadzie poza zmianą miejsca zamieszkania, nie zmieniał się

praktycznie wcale tryb ich codzienności. Dochodziło do absurdów. Poirytowanie, połączone

ze śmiechem wzbudzały różne, mega-leniwe zachowania. Jeden mężczyzna wymieniał

bukłaki z wodą, podłączane do instalacji jego przyczepy. Ładował je na rower i wiózł do

punktu wody pitnej. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że punkt był oddalony od

jego przyczepy, o około pięć metrów. Jednego dnia po przyjściu na kampus, zauważyliśmy

nienaturalny ruch. Szybko zorientowaliśmy się że wybuchł pożar. Pojawiło się kilka

32
jednostek straży, nad głowami latał helikopter. Narzucało się, iż musiał być to spory pożar.

Na kampusie, były duże kosze na odpady częściowo wkopane w ziemie. W ziemi, był tylko

worek, połączony z półkolistą obudową, wystającą na zewnątrz. Był on wielkości,

widywanych u nas koszy na surowce wtórne. Jak się okazało, palił się jeden z takich koszy.

Widok palącego się kosza na śmieci, nie dziwił nas zbytnio. Dla Szwedów, widok ten był

poruszający, jakby co najmniej palił się dom wielorodzinny. Akcja była długa. Pojawili się

strażacy w specjalnych, ognioodpornych kombinezonach. Po około pół godzinie, ugaszono

ów pożar. Kosz został podniesiony dźwigiem nad ziemię i wtedy naszym oczom ukazało się

spalone miejsce. Była to dziura w foli, znajdującej się w ziemi, około 30 centymetrowej

średnicy. Po raz kolejny potężna irytacja mieszała się ze śmiechem. Sporym urozmaiceniem,

był zlot samochodów amerykańskich. Jak się później dowiedzieliśmy, był to największy tego

typu zlot w Europie. Z dnia na dzień na kampus zjeżdżały coraz większe rzesze, fanów

motoryzacji. Większość w efektownych, opasłych chromowanych krążownikach. Było to

spore urozmaicenie pobytu, w tym dość monotonnym jak wspominałem i aż nadto spokojnym

miejscu. Przechadzaliśmy się pomiędzy tymi pięknymi maszynami, wynajdując te najbardziej

efektowne, żeby je sfotografować. Bęben jako największy fachowiec w sprawach

motoryzacji, wychwycił spośród wielu fordów mustangów tego najrzadszego, model shelby.

Na pierwszy rzut oka, nie różnił się znacząco, ale dla konesera różnice były kolosalne.

Zrobiło się nieco głośniej i weselej. Któregoś dnia, zorganizowano również wystawę

kolejnictwa. Zabytkowe tabory stanęły obok budynku stacji kolejowej. Szybko

zweryfikowaliśmy pewne fakty. To co było dla Szwedów historią, dla nas było

teraźniejszością. Skansen ów, zawierał bowiem egzemplarze taboru, bardzo podobne do tych,

które w Polsce były normalnie użytkowane. Zlot trwał ponad tydzień. Gdy się skończył,

kampus bardzo szybko opustoszał. Była to data 1 sierpnia, która w tym kraju, jest

jednocześnie datą kończącą wakacje min. dla dzieci. Spora dotychczas frekwencja i

33
podwyższony ruch na kampusie, całkowicie uśpiły naszą czujność. Codziennie

przychodziliśmy jak do siebie, korzystając w pełni ze wszystkich usług kampusu, tak jak

bylibyśmy jego klientami. Jak się szybko okazało był to błąd. Podobny błąd popełnili Polacy

z Golfa II. Oni od początku, nie podejmowali żadnych kroków, by nie zwracać na siebie

uwagi. Przy dużym obłożeniu na polach, udawało im się jednak pozostać nie namierzonym.

Wcześniej, poza tym że nie mieszkaliśmy na kampusie, staraliśmy się nie wchodzić

ostentacyjne na kampus z ręcznikami, przyborami do mycia, garnkami czy czajnikiem.

Robiliśmy to grupkami, starając się jak najbardziej ograniczyć ewentualną możliwość

identyfikacji. Wtapianie w tłum nie było łatwe. Bez większej wiedzy na nasz temat, każdy z

łatwością stwierdzał, iż nie jesteśmy tutejsi. Któregoś wieczora, postanowiliśmy, zdobyć łupy

z tej wyprawy. Najlepszym atrybutem wydała nam się flaga. Jak wspominałem była ona przy

każdym stanowisku na campingu. Jedną ze zdobytych flag, dla niepoznaki, wbiliśmy przed

naszym namiotem, sugerując przechodniom, że jesteśmy miejscowi. Udało nam się nabrać,

ale tylko w pierwszej chwili jedną Polkę, pracującą w sąsiadującym z nami ośrodku dla

młodzieży. Zmyliła ją, jak powiedziała w pierwszej chwili flaga. Szybko jednak,

zweryfikowały to wrażenie, nasze głośne dialogi, obfitujące w słowo „kurwa”. Przyniosła

nam trochę jedzenia i co wtedy było rarytasem, margarynę. Wracając do kwestii naszej

nieuwagi. Pewnego dnia, jak gdyby nigdy nic, przybyliśmy na kampus. Dwóch z nas zajęło

się jedzeniem, a Bęben i ja poszliśmy pod prysznic. Gdy skończyłem udałem się do kuchni.

Tam z Kurdzielem rozmawiał jakiś mężczyzna. Kojarzyłem go z widzenia. Był szefem

campingu. Oznajmił nam, spokojnym tonem, iż musimy się wyprowadzić, i że wie o naszym

namiocie nad jeziorem. Całość odbyła się bardzo spokojnie. Kurdziel zapytał nawet, czy

może skończyć zrobioną właśnie zupkę, z czym nie było problemu. W tym momencie pojawił

się Bęben, wycierający włosy ręcznikiem. Jakoby bez niego, podjęliśmy decyzję, że poprzez

przyspieszenie naszego powrotu, będziemy próbować dostać się do Sztokholmu stopem. Szef

34
spojrzał na niego i wyszedł. Ulegliśmy przez chwile panice. Przecież powiedział, że mamy się

teraz wyprowadzić! Był wieczór, zaczęły się dywagacje na temat natychmiastowej ewakuacji.

Zbliżała się noc i przebijanie w tym właśnie czasie, nie było dla nas korzystne. Starałem się

studzić tę panikę. Przecież to nie państwo policyjne. Funkcjonariusze w Saabach i Volvo z

niebieskim napisem Polis już dawno tj. o 18 skończyli pracę. Przecież ów szef kampusu, nie

przyjedzie tutaj o 22 z psem i szczując nas nim, i każe się wynosić. Ostatecznie

postanowiliśmy się definitywnie spakować jeszcze tego wieczora. Plan zakładał że nocujemy

tutaj i z samego rana się przebijamy.

Stop

Następny dzień przywitał nas słońcem. Ostatnia już wizyta w „parafialnym” pociągła za

sobą nieco sentymentu. Nieopodal kościoła, mieścił się skansen zabytkowych chat. Nie

ukrywam iż cała ta sytuacja ze zlokalizowaniem naszego obozu, perspektywa drogi powrotnej

i ogólne poirytowanie całokształtem wyjazdu, była bardzo irytująca. Spowodowało to w nas

chęć zemsty, bądź choćby zrobienia komuś (czemuś) na złość. Usiedliśmy obok owego

skansenu, i jedząc, zaczęliśmy śmiecić. Było to miejsce uczęszczane przez turystów, więc

nasz akt musiał zostać zauważony. Po wizycie w toalecie poziom poirytowania osiągnął

apogeum. Chęć opuszczenia tego „chorego” kraju była ogromna. Okazało się że wszystkie

pozostawione przez nas śmieci, zniknęły. Prom wedle biletu typu „open” musiał być

zaserwowany 48 godzin przez odpływem. Dlatego mieliśmy sporo czasu na dotarcie do portu.

Postanowiliśmy spróbować, przyoszczędzić jeszcze raz. Podróż pociągiem była, szybka,

wygodna ale i droga. Była też już w całości przez nas znana. To jeszcze bardziej utwierdzało

nas w przekonaniu że stop to dobry pomysł. Po sprawdzeniu mapy, jedynym obowiązkiem

miało być, trzymanie się blisko torów. Dawało to zabezpieczenie, przed ewentualnym nie

35
zdążeniem na czas. Gdyby nie udało się dojechać na czas, w każdej chwili można było

wsiąść do pociągu. Na dotarcie, pozostawały dwie doby. Co się z tym wiązało, kolejny raz

wchodziło w grę nocowanie, w bliżej nie określonym miejscu. Szybko doszliśmy do wniosku

iż nie ma szans, by ktoś zabrał nas wszystkich razem. Nas i toboły. Dlatego podzieliliśmy się

na dwa zespoły. Ja z Bębenem i Kurdziel z Kyjem. Ustaliliśmy teoretycznie, że dwójka która

jako pierwsza złapie stopa, nie zabiera namiotu. Udaliśmy się do biblioteki odpocząć i

zaczekać na godziny szczytu. W rowie nieopodal, leżał wózek z supermarketu

Zaadoptowaliśmy go, do przewozu tobołu.

Heya Nörge !

W bibliotece, w której podczas naszego pobytu, byliśmy częstymi bywalcami, panował

spokój. W pojedynkę, udawaliśmy się na stanowisko komputerowe, podczas gdy pozostali

wtapiali się w otoczenie, przeglądając głownie obrazkowe książki. Czas się dłużył. Nikt nie

chciał już tutaj być. Myśl o powrocie do normalności, przysłaniała ewentualne i w zasadzie

pewne, problemy logistyczne, z którymi w najbliższym czasie mieliśmy się borykać.

Wreszcie nadeszła godzina „0”. Zamontowaliśmy toboły na wózek, i ruszyliśmy w kierunku

głównej drogi ekspresowej. Wtedy już, pojawił się kolejny zaogniany z czasem konflikt.

Torba, w której mieliśmy chleb, należała do mnie. Dopóki byliśmy w posiadaniu wózka,

miała ona tam miejsce bezdyskusyjne. Wychodząc na drogę, trzeba było się pozbyć wózka,

co za tym idzie, ktoś musiał ją ponieść. Była równie ciężka, co w pierwszą stronę. Zabrałem

ją ze sobą, choć docelowo przez większość drogi wiedziałem, że pozostała dwójka nie będzie

miała dodatkowego obciążenia. Obawiałem się jednak, że Kurdziel podejmie radykalny krok i

ją porzuci. Wózek został ponownie umieszczony w rowie. Niebo ciemniało, zaczynało padać.

36
Scenariusz nie nastrajał optymistycznie. Po kilkunastu minutach, trzeba było pomyśleć o

jakimś usprawnieniu. W tamtym okresie, wszyscy byliśmy laikami w podróżowaniu stopem.

Liczyła się psychologia. Rozsunęliśmy się na drodze. Toboły zostały zakamuflowane w

rowie, żeby nie razić potencjalnego kierowcy. Stworzyliśmy też tabliczkę z napisem

”Stockholm”. Pierwsze nawiązanie kontaktu interpersonalnego z kierowcami, nastąpiło dosyć

szybko. Nie był to jednak kontakt zadawalający. Najczęściej uśmiechali się i gestem palca

wskazującym w dół, sugerowali jakoby byli miejscowi. Wreszcie po jakimś czasie udało się.

Zatrzymała się stara czerwona fiesta. Podbiegłem i zapytałem dokąd jedzie, wskazał na mapie

miejscowość Boelnas nad morzem. Nie był to co prawda Sztokholm, ale co najmniej 180-200

km na tej trasie, więc wsiedliśmy. Kurdziel z Kyjem zgodnie z wcześniejszym planem, zostali

z namiotem i tabliczką. I tutaj nasze drogi się rozeszły na najbliższe 30 godzin. Spotkaliśmy

się dopiero w Sztokholmie na stacji centralnej. Część podróży Kyja i Kurdziela, będzie ich

relacją, bez mojej interpretacji. Ale najpierw wrócimy do podróży mojej i Bębena.

Zapakowawszy toboły, wsiedliśmy do samochodu. Kierowcą był wysoki, siwy

mężczyzna po 50-ce. Sprawiał wrażenie inteligentnego. Wrażenie jednak, często bywa mylne.

Dotychczas nie mieliśmy żadnych bliższych kontaktów ze Szwedami, na stopie towarzyskiej.

Tym razem było inaczej. Gość okazał się bardzo rozmowny, ale im więcej mówił, tym

sprawiał wrażenie bardziej chaotycznego. Pytał o cel podróży, wrażenia na temat pobytu i

ogólne informacje na temat naszego kraju. Szybko okazało się iż poziom wiedzy

obcokrajowców, o naszym kraju jest wprost żenujący. Lekko zszokowało nas, gdy okazało

się, że gość nie ma pojęcia czym jest Kraków. Jego ogólny poziom wiedzy o naszym kraju,

zatrzymał się na poziomie PRL. Jak powiedział, był wiele lat temu w Świnoujściu i został

zatrzymany przez milicje, która to miała obiekcje odnośnie noszonych przez niego jeansów.

Sprostowałem bardzo ogólnie, informacje na temat przemian ustrojowych w naszym kraju.

Nie miałem jednak ochoty na wgłębianie się w temat Polski, z człowiekiem który nie wiedział

37
czym jest Kraków. Skierowałem więc rozmowę na niego. Okazało się, że był Norwegiem,

pracującym i mieszkającym w Szwecji, w miejscowości Boelnas, do której właśnie zmierzał.

Kiedyś był na misji wojskowej w Libanie i miał adoptowanego syna, murzyna. Rozmowa

rozeszła się na różne dziedziny. Zapamiętałem opowieść, w której ów norweg wraz z ojcem

jechał samochodem i przez drogę przechodziły krowy. Zatrzymawszy samochód, jego ojciec

zapytał, co chcesz w życiu robić synu? Wskazując krowy stwierdził, że na pewno nie chce

zostać rolnikiem. Wtedy to, postanowił że będzie się dalej uczyć. Podążaliśmy znaną nam

autostradą, na ironie o oznaczeniu takim jak znanej nam z Polski – A4. Zaczęło dosyć

intensywnie padać. Zaczęliśmy się zastanawiać jak idzie pozostałym, z zadowoleniem patrząc

kolejne mijane przez nas przydrożne słupki. A4 wiodła przez obwodnice większych miast.

Wzdłuż ciągły się tory kolejowe. Jak wcześniej wspomniałem, plan awaryjny zakładał

przesiadkę do pociągu, gdyby nie udało się dotrzeć dalej. Trasa wiodła przez miasta Orsa –

Leksand – Börlange - Sala – Uppsala – Sztokholm. Trzymanie się tego traktu, dawało bufor

bezpieczeństwa, iż dotrzemy do stolicy na czas. Wszystko szło zgodnie z planem, do

momentu obwodnicy Börlange. Zamiast pojechać w lewo i nadal trzymać się wyznaczonego

szlaku, pojechaliśmy w prawo. Miejscowość, do której jechał Norweg, również znajdowała

się w odwrotnym kierunku od naszej jazdy. Gdybyśmy jechali właściwie, to wysiedlibyśmy w

Sala i łapali dalej. Po skręcie w przeciwną stronę zapytałem dokąd jedziemy. I tu zaczęły się

schody. Koleś powiedział, że jedziemy odebrać jego samochód od mechanika. Miał to być

duży amerykański suv, marki Dodge. Nie podał jednak precyzyjnie, dokąd zmierzamy. To był

moment, w którym powinniśmy byli się z nim rozstać. Deszcz padał intensywnie, a Norweg

zapewnił, że jeszcze dziś jedzie do Boelnas, a więc będzie tędy wracał. Co za tym szło

dotarlibyśmy dziś do Sala, a więc 70 km dalej, niż wysiadając w deszczu w Börlange. W

przypadku podróży stopem, trzeba jednak wystrzegać się metody planowania. Niczego nie da

się zaplanować i jedyny pewnik to tu i teraz, w odniesieniu do miejsca, w którym się

38
znajdujesz. Jechaliśmy więc, w zupełnie przeciwnym kierunku niż powinniśmy. Nie było

torów, nie było domów, tylko lasy. Kilkukrotnie pytałem, dokąd zmierzamy, kiedy tam

dotrzemy, i co za tym idzie kiedy będziemy wracać. Uzyskiwałem odpowiedź niewerbalną.

Norweg brał mapę i wskazywał coraz to inną pozycję, bez jakiejkolwiek precyzji czy logiki.

Przestało padać. Chęć na rozmowę z tym człowiekiem, była coraz mniejsza. Gdy

stwierdziliśmy jego ewidentną niepoczytalność, było już za późno. Rozstanie się z nim, na

tym odludziu nie był realne. Wokoło były lasy, od kilkudziesięciu kilometrów nie

widzieliśmy żywej duszy. Gdzieś na poboczu pojawiły się łosie. Nie mieliśmy też namiotu, a

próba złapania jakiegokolwiek transportu w tej głuszy, była równoznaczna ze złapaniem

czegoś na Saharze. Brnęliśmy więc dalej w to bagno. Krajobraz się zmieniał, lasy nie były już

tak gęste, droga zaczęła wieść pod górę, pojawiały się skały. Nie było to nic innego, jak góry

Skandynawskie. Wokoło nas było coraz więcej wyciągów narciarskich i stoków. Dla kogoś,

kto nie zna szwedzkiej geografii nadmienię, że stolica, do której zmierzaliśmy, była blisko

wschodniego wybrzeża półwyspu skandynawskiego, natomiast owe góry były częścią

naturalnej granicy szwedzko-norweskiej. Chwilę później, minęliśmy niebieskie drogowskazy,

informujące o strefie przygranicznej z Norwegią. Kierowały one nas do Hamar, miasta w

Norwegii. Wtedy na moim ramieniu poczułem impuls. Był to, nie odzywający się dotychczas

zbyt często Bęben. Odwróciłem się i zobaczyłem w jego oczach przerażenie. Poinformował

mnie, o niezbyt odkrywczym fakcie, mianowicie że zbliżamy się do Norwegii. Przebyliśmy

już kilkaset kilometrów. Norweg mamrotał coś bez sensu pod nosem, pokazując często na

nogę, przyciskającą pedał gazu. Dawał tym do zrozumienia, że jest zmęczony bardzo długą i

męczącą podróżą. Zapaliła się kontrolka rezerwy benzyny. Dodatkowo telefon Norwega był

rozładowany a mój nie miał doładowanego konta. Pozostawał wprawdzie telefon Bębena, ale

nie było to zbytnie pocieszenie na tym odludziu. Stało się jasne, że już nie dotarcie do

Sztokholmu ale wydostanie się z tej głuszy, było priorytetem. Do tego potrzeba była benzyna.

39
Z przerażeniem wypatrywaliśmy symptomów życia. Około pięciu kilometrów od granicy, był

ogromy kompleks narciarski. Wjechaliśmy na jego teren. Był jednak środek lata i nie było

tam żywej duszy. Zbawienny okazał się widok, automatów na kartę z benzyną. Uśmiechnięty

miś (logo Preem) zdawał się naprawdę do nas uśmiechać. Norweg wyszedł z samochodu by

zatankować. Wtedy doszliśmy z Bębenem do wniosku, że musimy tylko dotrzeć z tym idiotą

do najbliższej stacji kolei i dotrzeć do Sztokholmu pociągiem. Po chwili okazało się, że jak

wszystko inne wokoło, również owe agregaty, były nieczynne. Wrócił strach i niepewność.

Chciało się zapytać, za co? Na tym nie koniec jednak. Z głupim wyrazem twarzy, Norweg

podszedł do nas i oznajmił, że nie może wyjąć kluczyka z korka od baku. To było już

apogeum. Nie dość że byliśmy na odludziu, nie dość że mieliśmy resztki benzyny i żadnych

widoków na stację, to jeszcze nie mogliśmy ruszyć samochodu. Wtedy na telefon Bębena

przyszedł sms od Kyja. Pytał nas gdzie mają się zatrzymać, w Sala czy Uppsala, tak żeby się

spotkać. Mieli oni na uwadze to, iż nie posiadaliśmy namiotu. Nie trzeba więcej komentować,

co odpisaliśmy. Postanowiliśmy ich nie informować o naszej sytuacji. To był koszmar.

Zaczęliśmy chodzić po ośrodku i szukać kogokolwiek. Norweg nie sprawiał wrażenia

zajętego tą sytuacją i jak gdyby nigdy, nic nabijał fajkę tytoniem, podśmiechując się

głupkowato. Po chwili oddalił się w głąb zabudowań. My rozpaczając nad naszym

położeniem, wróciliśmy do samochodu. Kolejne próby wyjęcia kluczyka, pogarszały jeszcze

jego stan. Gość zostawił nas w samochodzie, wraz ze swoimi rzeczami osobistymi, portfelem,

walizką i telefonem komórkowym. Gdybyśmy byli pokroju naszych rodaków z golfa II, już

by nas i samochodu tam nie było. Było już po 21. Powoli zaczęło się ściemniać. W

perspektywie mieliśmy już nocleg w samochodzie i mijane po drodze drogowskazy,

ostrzegające przed niedźwiedziami. Po kilkunastu minutach zobaczyliśmy z oddali dwie

postacie. Był to Norweg i jakiś facet. Jak się okazało, udało mu się spotkać serwisanta, który

właśnie wyjeżdżał do domu. Serwisant miał wkrętarkę. Udało mu się przewiercić bolec od

40
kluczyka. Zastanawialiśmy się, ile ten idiota zapłaci za te przysługę (patrz ratunek)

serwisantowi. Skończyło się na Tacks i Hey. To było dla nas jak drugie życie. W tych

okolicznościach, postanowiliśmy zakończyć dyskusję z tym imbecylem i przejąć inicjatywę.

Zlokalizowałem nasze położenie na mapie i przejąłem kontrolę nad podróżą. Co ciekawe

Norweg, ani słowem się temu nie sprzeciwiał. Jak się okazało najbliżej tj jakieś (150km)

dzieliło nas od Mora, miejscowości do której przybyliśmy na samym początku podróży.

Obraliśmy właśnie ten kurs. Dlaczego Mora? Przecież nie mieliśmy namiotu, więc nie

powinno mieć większego znaczenia gdzie spędzimy noc. Zbawienny okazał się, negowany

przez pozostałych, pokój telewizyjny. Podczas pobytu w Morze, bywałem tam często.

Wiedziałem dzięki temu, że pomieszczenie jest bardzo rzadko nawiedzane przez

kogokolwiek, nie jest zamykane na noc i ma zamek od środka. Idealne miejsce na nocleg.

Dodatkowo Wracaliśmy na trakt pociągu. Co prawda 35km dalej, niż w miejscu z którego

zabrał nas, na wspaniałą wycieczkę krajoznawczą ten idiota, ale w znanym nam miejscu.

Straciliśmy jeden dzień. Postanowiliśmy jednak, że z samego rana spróbujemy jeszcze raz.

Tym razem rygorystycznie trzymając się torów. Jeśli nie uda się do 16, to wsiadamy w pociąg

i w Sztokholmie będziemy na wieczór. Udało się zatankować na stacji w Avesta, po czym

dotarliśmy do Mora. Norweg naciągnął jeszcze Bębena, na rozmowę telefoniczną z jego

aparatu. Sugerował, że mu się to należy bo wiele mu zawdzięczamy. Miałem ochotę go zabić.

Wysiedliśmy i zaopatrzeni w toboły, podążyliśmy w stronę znanego nam już kampusu. Było

po 23. Zjadłszy sporo chleba, pojedynczo udaliśmy się do toalety. Po północy gdy ruch na

kampusie opustoszał, mieliśmy udać się niepostrzeżenie do pokoju telewizyjnego. Wcześniej

siedząc w kuchni spotkaliśmy rodzinkę z Mazdy 6. Opowiedzieli nam kilka epizodów, ze

swojego pobytu. Poznali właściciela jednego ze skupów z Orsa, który był Polakiem.

Powiedział im, że Polacy mają tutaj złą sławę. Jego żona, często pomagała na policji jako

tłumacz, podczas zatrzymań Polaków, łapanych na kradzieżach. Przed oczami mieliśmy od

41
razu dwie parki z Golfa. Polak z mazdy stwierdził też, że jutro wracają do Orsa, bo tamtejsi

Szwedzi byli dla nich życzliwsi. Zasugerował jakoby Szwedzi w Mora na kampusie z

zazdrości o jego samochód, byli by skłonni wybić mu szyby. Nie skomentowałem tego

patrząc z politowaniem. Po chwili pożegnali się, życząc nam powodzenia. Wtedy pojedynczo,

przemieściliśmy się do pokoju telewizyjnego. Wbrew pozorom, pierwszy raz od bardzo

dawna czekała nas w miarę komfortowa noc. Zamknąwszy się od środka, zasłoniłem okno.

Ustawiliśmy budziki na 6 rano żeby zdążyć niepostrzeżenie się ewakuować. Zasypiałem tego

wieczoru z poczuciem niezwykłego bezpieczeństwa i zadowolenia.

I jazda !

Rano zebraliśmy się bardzo szybko i sprawnie. Po krótkim śniadaniu (chleb),

ruszyliśmy na trasę. Udało nam się zdobyć kawałek tektury, więc mogliśmy zrobić napis –

Stockholm. Pogoda była umiarkowana. Symptomy wskazywały jednak, że idzie ku lepszemu.

Około 30 minut bezskutecznego machania i jest. Opel Vectra i kierowca, jadący główną

drogą, zaledwie dwa kilometry dalej. Zaproponował jednak, byśmy z nim pojechali bo

niedaleko jest obwodnica i tam będziemy mieć większe szanse. Zdesperowani skorzystaliśmy

z tego planu. Dwa kilometry nie były niczym wielkim, ale od czegoś, trzeba było zacząć. Jak

się okazało obwodnica czy nie, nie znaleźliśmy chętnego przez najbliższą godzinę . Aż

wreszcie pojawił się ,Mitsubishi Galant i koleś w średnim wieku. Nim wsiedliśmy, dokładnie

zapytałem dokąd jedzie. Mimo iż było to tylko około 30 kilometrów, wskazał nam miejsce na

mapie. Do Rättvik było nam po drodze. Wygodny dobrze wyposażony samochód i niezbyt

rozmowny, co było w tym momencie cechą pozytywną, kierowca. Po około 18 godzinach od

pierwszego łapania stopa minęliśmy nasz kampus i punkt zero, z którego poprzedniego dnia

wyruszyliśmy. Nawet więcej, udało się zrobić kilka kilometrów „in plus”. Dodając do tego

42
dorobek kilkuset kilometrów poprzedniego dnia, był to już naprawdę ogromny dystans.

Następną godzinę staliśmy, machając bez efektów. Nie pomógł zabieg marketingowy,

schowania tobołu do rowu i większy dystans pomiędzy nami dwoma. Modyfikacji uległa też

tabliczka. 90% przejeżdżających kierowców, wskazywało palcem w dół, sugerując jakoby

byli miejscowi. Dlatego wprowadziłem metodę mniejszych kroków. Następne za Rättvik było

Leksand. Po kilkunastu minutach udało się złapać kolejnego stopa. Tym razem było to stare

Volvo kombi i ekscentryczny, dosyć niechlujny kierowca z długą brodą. Jechał nawet kilka

kilometrów za Leksand ale nadal na trasie, z której nie zamierzaliśmy się ruszać.

Przeprowadziłem z nim krótką dyskusję na temat naszej podróży i na temat znaczenia języka

narodowego. Oboje zgodziliśmy się, że tylko w danym języku narodowym można naprawdę

porozmawiać, bo angielski nie jest w stanie zastąpić i oddać wszystkiego. Gdy wysiedliśmy, z

za chmur wyjrzało słońce. Poczułem, że może to być znak. Szło nieźle. Niecałe dwie godziny

i już około 70 kilometrów za nami. Tabliczka uległa modyfikacji, ale zwiększyliśmy nieco

zasięg – Uppsala (około 120 km). 30 minut i nic, 60 minut i nic. Po około 90 minutach

zatrzymał się samochód z dwiema młodymi dziewczynami. Podszedłem i zapytałem dokąd

jadą. Ucieszyłem się, bo było to Börlange ( jakieś 70 km). Laska, siedząca od strony pasażera

była w podkoszulce i majtkach, druga w podobnie lekkim odzieniu. Tył samochodu był

zawalony ubraniami. Gdy jednak Bęben wytoczył z rowu „działa” tj. nasze toboły, obie

szybko stwierdziły, że nie mają miejsca i nie są w stanie nas zabrać. Słońce grzało coraz

mocniej. Przestawało nam się to podobać. Było gorąco, nikt się nie zatrzymywał. Coraz mniej

ludzi reagowało choćby spojrzeniem. Kolejna modyfikacja tabliczki, zmniejszenie zasięgu,

(Börlange) nie przyniosła efektu. Coraz realniejsza, stawała się wizja udania się na stację

kolejową. Nagle, z jednej z bocznych dróg, wyłonił się samochód. Zatrzymał się na poboczu,

jakieś 300 metrów dalej. Wydawało by się, że nie jest to nic nadzwyczajnego. Oboje jednak

spoglądaliśmy intensywnie w tamto miejsce, gdyż ów samochód to Polonez. Jeśli Polonez, to

43
musieli to być Polacy. Postanowiliśmy porzucić łapanie i udać się w ich kierunku. Tablica

rejestracyjna potwierdziła nasze przypuszczenia, województwo zachodniopomorskie. Było to

małżeństwo w średnim wieku. Zapytaliśmy dokąd jadą. Niestety nie zamierzali jechać w

naszym kierunku. Już z czystej ciekawości zapytałem, co tutaj robią? Odpowiedzieli, że w

zasadzie zwiedzają, ale też trochę pracują, jednak z naciskiem na zwiedzanie. Roześmiałem

się wewnętrznie. Para Polaków wyjeżdża z lasu Polonezem w centralnej Szwecji. Oboje mają

brudne od soku jagodowego ręce, na tylnych siedzeniach wyładowany po sufit ekwipunek.

No tak pomyślałem, idealnie pasujący opis do turystów. Pożegnaliśmy się i wróciliśmy na

drogę. Wtedy też, podjęliśmy decyzje, że jeśli w godzinę nic nie złapiemy, to udamy się na

stację. Nie było innego wyjścia. Koszty podróży pociągiem, niezależnie w ilu byśmy nim

jechali, mieliśmy dzielić na czworo. Nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie są nasi koledzy. Jedno

było pewne, dużo dalej. Po kilkunastu minutach, z za wzgórza wyłonił się samochód.

Granatowa Skoda Octavia kombi. Samochód zwolnił i kilka metrów dalej się zatrzymał. W

pierwszej chwili nie wiedziałem (nie wierzyłem), że zatrzymał się z naszego powodu. Po

chwili podbiegłem do samochodu. Szpakowaty pan w podkoszulce, przywitał się mówiąc

„Hey”. Na tabliczce mieliśmy napis Börlange. Zapytałem więc, czy jedzie w tym kierunku.

Odparł ”tak”, a jedzie dalej. Wtedy zapytałem o kolejne miasto na naszej trasie, Uppsala i też

tam jechał. Zapytałem więc dokąd docelowo jedzie. Odpowiedzi nie przyswoiłem od razu,

Sztokholm! Zszokowany zawezwałem Bębena z tobołami. Wpakowaliśmy je do bagażnika i

szybko wsiedliśmy do samochodu. Kolejne kilkanaście minut zasypywałem naszego

zbawiciela komplementami, jakim jest dobrym człowiekiem i jakie wielkie mieliśmy

szczęście, stając na trasie jego przejazdu. Pokrótce opisałem też nasze problemy logistyczne,

pomstując na nienormalny naród norweski… Gość nie był zbyt rozmowny, ze względu na

bardzo słabą znajomość angielskiego. Nie przeszkadzało nam to wcale. Przed nami było kilka

godzin podróży i z miłą chęcią spędziliśmy je w ciszy, przysypiając. W między czasie,

44
doszedł sms od pozostałej dwójki, że są w Sztokholmie. Bęben wreszcie mógł to napisać. Też

będziemy tam za kilka godzin. Podróż upłynęła w spokoju. Klimatyzowany samochód,

wygodne fotele i nostalgiczna muzyka, naładowały nam baterie. Zbawiciel jechał do swojej

ukochanej. Mieszkała ona poza centrum. Wysadził nas w jednej z dzielnic, informując jak

owa dzielnica się nazywa. Kilkanaście razy mu dziękując, pożegnaliśmy się. Byliśmy

zaopatrzeni w mapę. Studiowaliśmy ją zaledwie 5 minut, po czym podeszła młoda

dziewczyna i zapytała, czy może w czymś pomóc. Szybko i sprawnie udzieliła nam

informacji, jak miejską kolejką dojechać na centralen. Stacja była nieopodal. Zapytałem

przechodzącej staruszki, czy bilety kupuje się wcześniej, czy może w pociągu. Z

przerażeniem i przestrogą w głosie odparła, że musimy kupić bilet, bo inaczej zapłacimy karę.

Poszliśmy za jej radą i zakupiliśmy dwa bilety. Kolejny raz nasuwała się myśl, iż w tym kraju

słownie każdy, w każdym pokoleniu zna angielski. Przestroga staruszki okazała się

nieprawdziwa. Około 30 minut podróży i byliśmy na centralnej stacji, a nikt nas nie

skontrolował. Wtedy wdałem się w kłótnię z Bębenem. Sugerował on intensywnie, że nie jest

to ta stacja centralna, na którą, przybyliśmy przed kilkoma tygodniami i musimy szukać dalej

żeby spotkać się z resztą. Pogoda była piękna. Chciałem choć godzinę poświęcić na pobieżne

obejrzenie miasta, a nie kłócić się o oczywistość, mianowicie czy Sztokholm ma więcej niż

jedną stację centralną. Po jakimś czasie wreszcie przyswoił tę wiadomość i się uspokoił.

Bęben zadzwonił do Kurdziela. Ten opisał że jest obok jakiegoś ronda, nieopodal dużej

fontanny. Rozpoczęliśmy poszukiwania. Po chwili było rondo i była fontanna. W oddali po

drugiej stronie ulicy był też Kurdziel. Przechodząc przez ciąg skrzyżowań na przejściu dla

pieszych, zatrzymało się żółte Ferrari, bez tablic rejestracyjnych. Wydawało nam się, że

kierowca w nim siedzący jest dziwnie znajomy. Faktycznie kilka dni później, dowiedziałem

się że David Beckham, był wtedy w Sztokholmie. Po drugiej stronie jezdni, czekał

uśmiechnięty Kurdziel.

45
Niebo a ziemia

No właśnie, uśmiechnięty Kurdziel. Nasza część tego etapu podróży, była w dużej

mierze katuszą. Co w tym czasie działo się z pozostałą dwójką? Nie mogło mnie tam być

więc przekażę, mam nadzieje w miarę wiarygodną relację z ich podróży. Po naszym

odjeździe z Norwegiem, machali jeszcze przez kilkanaście minut. Udało im się jednak wsiąść

do samochodu, przed największym deszczem. Była to młoda dziewuszka, w starym Volvo.

Pokonali z nią około 20 kilometrów. Następny postój trwał około godziny, aż wreszcie

zatrzymała się kolejna kobieta, również w starym Volvo. Ta jednak nie była sama.

Podróżowała w towarzystwie dwóch psów rasy „morderca”. Mimo iż psy były w klatkach,

podróż nie należała do przyjemnych. Z tą kobietą pokonali około 30 kilometrów. Gdy

wysiedli okazało się, że znajdują się na idealnie płaskim terenie, wręcz wymarzonym do

rozbicia namiotu. Wtedy też, postanowili się posilić. Wyciągnęli standardowy zestaw, czyli

dużą ilość chleba i mus. Kyju z kanapką w ręku, leniwie machnął, na przypadkowo

przejeżdżający samochód. Wtedy zatrzymała się kobieta po 50-tce, Fordem Mondeo kombi.

Zapytali, czy jedzie w kierunku Börlange. Odparła że tak. Wsiedli i zaczęli dyskusję. Kobieta

mieszkała w Uppsala. Był to już ostatni, większy przystanek, na znanym nam trakcie do

stolicy. Dodatkowo to było 250 kilometrów dalej ! Wtedy też, Kyju wysłał sms-a, do naszej

dwójki, z zapytaniem, czy pasuje nam postój w Sala czy Uppsala? Tam właśnie zmierzali.

Mogliby wysiąść wcześniej, gdybyśmy byli gdzieś po drodze. To oni przecież byli, w

posiadaniu namiotu. Po tym jednak, jak dostali od nas jasną deklarację, że dziś się już nie

zobaczymy, nic nie stało na przeszkodzie ażeby dotrzeć do Uppsala Dowiedziawszy się,

dokąd zmierzają i w jakim celu przybyli do jej ojczyzny, włączył się w niej matczyny

instynkt. Przynajmniej coś takiego, można było podejrzewać. Robiło się coraz później. Gdy

46
dojeżdżali, kobieta podjęła temat noclegu. Gdzie i jak zamierzają spędzić noc etc.

Odpowiedzieli, że mają namiot. Wtedy kobieta zasugerowała, że mogą przenocować u niej w

garażu. Nasi towarzysze, szybko z entuzjazmem stwierdzili, że to świetny pomysł. Każdy

garaż, był lepszy od kolejnej nocy w namiocie. Po dotarciu na miejsce, okazało się szybko, że

ów garaż, to w pełni wyposażony domek letniskowy, o bardzo wysokim standardzie. Można

się tylko domyślać w jak dużym szoku byli, gdy kobieta zapytała co chcą na kolację.

Zszokowani, odparli że nie chcą nic. Następnie przekazała im kod do zamka wspominanego

„garażu”. Kolejnym nieprzewidzianym punktem pobytu, miało być zwiedzanie miasta . Jak

można się domyśleć, żaden z naszych kolegów nie zaprotestował, po raz kolejny z trudem

ukrywając ogromne zdziwienie. Miła pani, pokazała im miasto, jego zabytki i krótką historię.

Zaproponowała też wizytę, w jednym z Fast-foodow. Kurdziel i Kyju, odmówili jednak z

wielkim bólem, nie mając pewności, kto będzie za to wszystko płacił. Po powrocie, zapytała

co chcą do picia, herbatę czy może wino? Kurdziel po minucie niepewności i

niezdecydowania, nieśmiało zasugerował wino. Kobieta przyniosła wino, życzyła dobrej

nocy. Stwierdziła jedynie, żeby pamiętali o zamknięciu drzwi na klucz, w przypadku gdyby

chcieli wyjść na miasto. Kobieta szokując kolejny raz, zapytała na którą godzinę, życzą sobie

śniadanie. Zdezorientowani odpowiedzieli, że 8 rano im odpowiada. W „garażu” na co dzień,

mieszkali jej synowie, którzy obecnie studiowali za granicą. Mąż też dużo czasu spędzał za

granicą. W jakimś stopniu wyjaśniało to jej zachowanie w stosunku do Kyja i Kurdziela.

Miała dużo, pieniędzy, dużo wolnego czasu i bardzo mało zajęć. Domek był w pełni

wyposażony. W łazience leżała biżuteria, w salonie sprzęt RTV, nawet lodówka była pełna.

Nasi koledzy stwierdzili, że nie wypada wypić całego przyniesionego wina. Postanowili że

zostawią parę łyków i doleją trochę wody. Nie chcieli tym samym wyjść na pospolitych

mentów. Po tak długiej abstynencji, ta ilość została pochłonięta bardzo szybko, by nie

powiedzieć zbyt szybko. Kurdziel szybko zlokalizował 3 litrowy, pełny w 2/3, karton wina,

47
znajdujący się w lodówce. To było dopełnienie. Najedzeni, zrelaksowani i pod konkretnym

wpływem. W tamtym czasie, nikt z nas nawet nie wyobrażał sobie, że w tym kraju można

osiągnąć taki stan. W momencie w którym, my byliśmy w przygranicznych lasach Szwecji,

bez jakiejkolwiek perspektywy, nasi koledzy zdawali się być na przeciwległym biegunie losu.

Zgodnie z planem, o 8 rano udali się na śniadanie. Szybko okazało się, że kobieta nie ma

bladego wyobrażenia, na temat naszego kraju. O ile pytanie, o to czy w Polsce jest IKEA,

mogło mieć jeszcze logiczną podstawę, o tyle zapytanie, czy w Polsce mamy jogurty (!),

mogło już nieprzyjemnie poirytować. Świadczyło to o jednym. Nasi koledzy w jej oczach to,

biedni imigranci z biednego kraju, trzeciego świata. Nomen omen, kilka lat później

powiedziałem, kończąc współpracę z jednym Szwedem, żeby otworzył oczy, bo nie jestem z

Czeczenii. Naturalnym było, że następował moment rozstania. Kurdziel zapytał, gdzie

najlepiej będzie im stać, żeby złapać coś na Sztokholm. Kobieta odpowiedziała, że odwiezie

ich na autostradę. Zostali zaopatrzeni w przewodniki po mieście. Każdy kosztował około

80PLN. Po śniadaniu, kobieta odstawiła ich na autostradę, w najbardziej, jak sama określiła

właściwym, z punktu widzenia stopowicza, miejscu. Zostawiła numer telefonu i zastrzegła

jednocześnie, że gdyby nie udało im się nic złapać, wtedy sama odwiezie ich na miejsce! Był

to absolutny precedens. Spotkanie się, w dzisiejszych czasach z tak szeroko zakrojoną

gościnnością, było nieprawdopodobne. Pogoda dopisywała. Do Sztokholmu mieli jeszcze

około 70 kilometrów. Zaopatrzyli się w Kinleya z garażowej lodówki. Był to niezbędny

element, nie ze względu na temperaturę ale stan psychofizyczny. Postanowili, że będą

machać na zmianę, co 10 minut się zmieniając. Po 5 minutach machania Kyja, zatrzymał się

samochód. Było to BMW wypełnione młodymi, zdegenerowanym szwedzikami. Zaczęli coś

wykrzykiwać i trąbić, po czym wolno ruszyli dalej. Kurdziel, który w tym czasie leżał i

odpoczywał, energicznie wstał. Wyskoczył na środek jezdni poirytowany, bluzgając po tym

elemencie, pokazał palec. Był to jak najbardziej uzasadniony wyraz frustracji. Nieliczne,

48
młode pokolenie Szwedów, niebawem wymrze, a jego ostatni przedstawiciele sprawiają

wrażenie i tak już nieudanego eksperymentu. Po kilkudziesięciu minutach zmiennego

machania, zatrzymało się Audi A3 na Holenderskich blachach. Samochód stał i dopiero po

dłuższej chwili, kobieta na siedzeniu pasażera zapytała czy wsiadają? Stwierdzili, że jest to

styl samoobsługowy. Schowawszy toboły do bagażnika, wsiedli. Holendrzy jechali do

Sztokholmu. Nie rozmawiali z nimi za wiele, częstując ich jedynie Twix-em. Nie byli to

Szwedzi, więc tempo podróży było znacznie większe i podróż minęła, bardzo szybko. W

Sztokholmie mieli cały dzień na zwiedzanie. Robili to pojedynczo. W tym czasie drugi

pilnował tobołu. Kurdziel chciał podjąć próbę, pomnożenia swojego majątku. Natrafił na grę

w trzy kubeczki. Wyczaił, w którym momencie gość robił trik podmiany. Po kilku godzinach

niezdecydowania, wyjął 500 Koron. Koleś, prawdopodobnie wychwycił go wcześniej i

wyczuwając ewentualne zagrożenie, skwitował słowami „spieprzaj gówniarzu”. Tak mniej

więcej przebiegła podróż, drugiej części naszej ekipy, którą mam nadzieje wiarygodnie

odtworzyłem, przy pomocy relacji Kyja. Jak wcześniej wspomniałem około godziny 18

dotarliśmy tam i my.

Nyneshamn

W Sztokholmie, mieliśmy pozostać jeszcze przez około 2 godziny. W tym czasie

trzeba było zakupić bilety do Nyneshamn. Przed nami była ostatnia noc w Królestwie. Nie

było realnym spędzić jej w stolicy. Dlatego trzeba było pojechać już do Nyneshamn i tam

czekać na prom, który przypłynie rankiem z Polski. Nyneshamn, było niewielkim

miasteczkiem portowym i znalezienie odpowiedniego dzikiego miejsca na rozbicie namiotu,

nie powinno sprawiać problemu. Zakup biletów, jak i odnalezienie się na ogromnym dworcu

49
centralnym, nie sprawiało już dużej trudności Kurdzielowi, który wraz z Kyjem przebywał

tam od kilku godzin. Zdążyli oni zrobić rozeznanie w terenie. Na koniec napotkaliśmy

niestety na bardziej wyraziste niż dotychczas, elementy degeneracji społecznej miejscowch.

Podsarzały transwestyta w falbaniastej sukni czy wszechobecne pedały, zdawali się usilnie

udowadniać, że są normalni. Raziła znieczulica i brak jakiejkolwiek reakcji na to

zwyrodnienie, pozostałych członków miejscowego społeczeństwa. Poza nami, nikt nie zdawał

się na nich jakkolwiek reagować. Nie przypadkowo, Kaczmarski śpiewał „Wojtek w Szwecji

w porno klubie…”. Zakupiliśmy bilety. Ostatni wydatek w tym kraju. Ostatni, ten konieczno

– logistyczny. Bo zapewne jeszcze na terenie wód terytorialnych, będziemy dokonywać

zakupów na promie. Na te zakupy zarówno ja, jak i moi towarzysze nie mogli się już jednak

doczekać. Oczekiwanie na odjazd, zdawało się trwać wieczność. Nareszcie pociąg podjechał

na peron. Wsiedliśmy. Spoglądaliśmy na Sztokholm, po raz ostatni. Gdy tu przyjechaliśmy,

przed kilkoma tygodniami, pełni entuzjazmu, mimo ulewy i przeciwności, desperacko

chcieliśmy je ogarnąć. Wracając, mieliśmy poświęcić co najmniej dzień na jego zobaczenie.

Pomijając fakt, braku czasu, nikt z nas bardzo nie żałował tego, że nie udało się zrealizować

w pełni tego założenia. Każdy myślał tylko o jednym. Za kilkadziesiąt godzin, wróci do

naszego życia normalność. Normalność w postaci regularnego jedzenia, sprecyzowanego

miejsca do spania. A świadomość, nieograniczonego dostępu do takich rzeczy jak telewizor

czy komputer, no i normalne, dobre piwo w umiarkowanej cenie, zdawała się być nie do

uwierzenia. Ogólne przedziały pociągu, były zatłoczone. Po kilkunastu minutach, moją uwagę

zwrócił Bęben siedzący na przeciwko. Zapytałem z czego się śmieje? Odpowiedział, że za

moimi plecami siedzi kolejny „zrysowany” psychicznie transwestyta, przebrany i

wystylizowany na kobietę. Zapomniał on jednak o jednym znaczącym fakcie ludzkiej

fizjologii. Czy mu się to podobało czy nie był facetem i jak każdy facet, miał zarost na

twarzy. Najwidoczniej doszedł do wniosku, że będzie negował ten fakt i się nie dogolił.

50
Pierwszy raz od wielu tygodni zobaczyliśmy też noc. Noce w Rättvik czy Mora, nigdy nie

były ciemne. Nawet o północy dało się czytać książkę. Tu była noc. Po pół godzinie, nagle

usłyszeliśmy komunikat w języku szwedzkim. Nikt z nas go jednak nie zrozumiał. Po kilku

minutach pociąg się zatrzymał. Nie byliśmy jednak, na żadnej stacji, tylko w środku lasu. Od

innych pasażerów dowiedziałem się, że na kolejnej stacji wybuchł pożar i dalej nie

pojedziemy. Nasuwało się przekonanie, że to kolejny element ciążącego nad nami ewidentnie

fatum. Po około godzinie czekania pojawiła się informacja, o tym że zostaną podstawione

autobusy miejskie. To okazało się kolejna katuszą. Obarczeni tobołami, ledwo zmieściliśmy

się do maksymalnie wypełnionego autobusu. Obok mnie wmontowała się kobieta, z dużą

suszarką na pranie. Stłoczeni jak sardynki, mając trudności z oddychaniem, ruszyliśmy do

Nyneshamn. Gdy dotarliśmy, było już po północy. Na dworcu, przekazałem, torbę z chlebem

Kurdzielowi. Ja musiałem ją taszczyć, przez całą drogę.. Ten wyjął z niej tylko dwa bochenki

dla siebie, i bez skrupułów ją porzucił. Nienawidziłem go. Kłótnie były częste, a ta po raz

kolejny przelała czarę pod nazwą „sk.....yn Kurdziel”. Gdybym miał wtedy jego nóż z Mory,

to nie zawahałbym się go użyć. Zaciskając zęby zabrałem torbę na ramię. Noc była już

zaawansowana. Byliśmy potwornie zmęczeni, nikomu nie chciało się kolejny raz rozkładać

parszywego namiotu. Udaliśmy się w pobliże terminalu. Jak się okazało prom przypływa

około 6 rano i wtedy też ów terminal, zostanie on otwarty. Wewnątrz, można będzie

przeczekać do momentu odpłynięcia. Do tego czasu pozostawało jednak jeszcze prawie 6

godzin. Wtedy to, podjęliśmy kolejną decyzję z cyklu hard-core. Bezpośrednio z miejscem,

do którego podpływał prom, przylegał pagórek, ze sporym pasem zieleni. Postanowiliśmy

ostatnią noc na ziemi szwedzkiej, spędzić pod gołym niebem. Zabezpieczyliśmy

prowizorycznie nasze toboły, wiążąc je razem paskami. Pieniądze i dokumenty, jak zwykle w

torebkach na pasie. Rozłożywszy karimaty i śpiwory i poszliśmy spać. Zmęczenie było tak

duże, że czas na zaśnięcie to zaledwie kilka minut. Obudziłem się jako pierwszy. Było już

51
jasno a ogromny prom stał kilkadziesiąt metrów przed nami. Jego przypłynięcie nie zdołało

nas wybudzić. Rozejrzałem się w około. Był spory ruch, dało się słyszeć nasz rodzimy język.

Rodacy wracali do kraju. Spojrzałem w kierunku tobołów. Stały jak wcześniej obok siebie,

ale zaraz…coś było nie tak. Nie było mojej torby z chlebem. Spojrzałem dokoła i moja torba,

z przywiązanym do niej wciąż paskiem, leżała rozwleczona kilkanaście metrów dalej.

Sprawiedliwość w naszym wykonaniu zachowała status-quo. Złupiony przez nas chleb,

państwu szwedzkiemu, teraz na terenie owego państwa, złupili nam zapewne nasi rodacy.

Ręka sprawiedliwości czuwała, przynajmniej nad nami. Nie była to na szczęście wielka

strata. Zwinęliśmy nasz terenowy obóz, przenosząc wszystko na terminal. Tam udało się

dokonać, nie bez przeszkód, porannej toalety. Pozostali przyjęli postawę pasywną i kolejne 8

godzin chcieli spędzić, śpiąc czy leżąc na ławkach. Ja postanowiłem zrobić rekonesans po

mieście. Trafiłem na „Konsum”. Postanowiłem, po raz ostatni zakupić słynne już w naszym

środowisku lody. Nawiedziłem też miejscowy kościół ewangelicki. Czas upływał i wreszcie

nastąpił wyczekiwany moment. Około półtorej godziny przed odpływem, otwarły się drzwi

tunelu prowadzącego do promu. Jako weterani, w pierwszej kolejności, udaliśmy się na fotele

lotnicze. Szybki rekonesans i znów zawód. Nie dość, że do odpływu była ponad godzina to

sklep bezcłowy, otwierano dopiero godzinę po odpłynięciu. Nie pozostawało nic jak tylko

uzbroić się w cierpliwość.

Repatrianci

Stałem na najwyższym, trzynastym pokładzie, w promieniach słabo grzejącego

skandynawskiego słońca. Spoglądałem na otaczający krajobraz. W głowie miałem moment

przybycia. Pozbawieni pokory, i rządni sukcesu, przybyliśmy. Wracamy pokorni, nauczeni

52
respektu do życia i pozbawieni złudzeń, że w życiu można coś dostać za półdarmo. Teraz

tylko nieliczne elementy kultury, sposobu egzystencji czy przepisów przeniósłbym na nasz

grunt. Wcześniej zdawaliśmy się sądzić że to kraj graniczący z idealnym. Charakterystyczny

dźwięk, uruchamianych silników promu, dźwięczał w uszach. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą.

Ostatnie dni podsycane przez ciągłą niepewność, czy ten moment wreszcie nastąpi, dały nam

się mocno we znaki. Prom ruszył. W towarzystwie Bębena spoglądaliśmy na powoli

oddalający się brzeg. Nikt z nas nie odczuwał raczej w podświadomości, iż odniósł porażkę.

Była to niezwykle ekstremalna wyprawa, dla wielu jak dowiadywaliśmy się później nierealna

do zrealizowania. Wiodąca stała się myśl znanego przecież przysłowia „Co cię nie zabije to

cię wzmocni”. Państwo szwedzkie doświadczyło nas mocno ale nie udało się mu nas zgładzić.

Spojrzałem na telefon, nie było już szwedzkiego zasięgu. Był to dobry znak. Po weryfikacji

czasu stwierdziliśmy, iż już czas udać się na siódmy pokład, gdzie znajdował się sklep.

Będziemy wcześniej, szybciej zakupimy pożądane produkty i zaczniemy relaksacje. Po

zjechaniu, stanęliśmy jak osłupiali. Hol, przed nie otwartym wciąż sklepem, był całkowicie

wypełniony oczekującymi. Nie byliśmy jedynymi przezornymi, którzy postanowili przyjść

wcześniej jak widać. Chęć skosztowania rodzimych trunków, przez wyposzczonych na

skandynawskiej ziemi Polaków, była ogromna. Stłoczeni w kolejce, spostrzegliśmy w

pewnym momencie że zabrakło koszyków. Ochrona wpuszczała na teren sklepu, jedynie z

koszykiem, więc wywiązywał się konflikt o ich zdobycie. Wreszcie udało się. Nikt nie myślał

już o Tuborgu czy Faxe, tak jak podczas pierwszej podróży. Zakupiliśmy zgrzewkę (24),

starego, dobrego Żywca. Co prawda przy wyjściu, jakaś uwaga była na nas skupiona, ale nie

miało to nic wspólnego z reakcją Szwedów, na nasze zakupy w Rättvik. Pogoda była dobra,

więc udaliśmy się na sam szczyt promu i rozpoczęliśmy spożycie. Dopiero ten moment

okazał się tym naprawdę szczęśliwym. Prom obrał już kurs na nasz kraj. Nikt nie myślał już o

niczym innym jak tylko o powrocie. Piwo pochłanialiśmy w iście ekspresowym tempie.

53
Można to było porównać, do ryby wyjętej z wody, próbującej desperacko do niej wrócić. Po

około godzinie, rozpoczęliśmy wędrówkę po promie. Piętro 8 i tzw. „skórka” były pierwszym

przystankiem. W między czasie, pośród rzeszy naszych upajających się rodaków, znalazł się

jeden samotnik. Szybko się z nami skooperował, jako kolega po fachu. Jak się okazało, też

wracał z pracy. Był tam wraz z ojcem i pracował prywatnie u Szweda, przy remoncie. Oboje

byli pierwszy raz w tym kraju, więc mieliśmy rozległy obszar do dyskusji. Porównania, w

wielu przypadkach skłaniały nas, do tych samych przemyśleń. Niemniej jednak, nasza

wyprawa bezdyskusyjnie była zdecydowanie bardziej pionierska. Nasze zachowanie na 8

pokładzie, było znacznie bardziej ekspresyjne, że się tak wyrażę niż podczas podróży w

pierwszą stronę. Spowodowało to zainteresowanie nami obsługi, a wreszcie po prostu kazano

nam to miejsce opuścić, jako że nie posiadamy na tym pokładzie kajut. Dalsza bujanka po

różnych zakamarkach promu, znów niefortunnie skupiała na nas uwagę „wielkiego brata”.

Apogeum zostało osiągnięte w holu głównego pokładu. Po tym jak Kurdziel rozbił piwo. Już

to wzbudziło w nas salwy śmiechu. Otrzymał od obsługi wiadro i mop. Wiadro było

zaopatrzone w wyciskarkę. Kurdziel, nie miał zbyt często wcześniej do czynienia z tego typu

urządzeniami. Będąc pod działaniem wiadomych napojów, zainteresował się ową wyciskarką.

Można to określić, jako jeden z odcinków cyklu, znanego nam głównie z wakacyjnych

wyjazdów na Słowację, mianowicie „the Kurdziel show”. Po chwili wyciskania, stwierdził „

o kurwa, jak to się zajebiście wygina!”. W tym momencie wiadro pękło i wszystko się wylało.

Ciężko było przestać się śmiać. Do Kurdziela podszedł mężczyzna z obsługi, odebrał mu

mopa i wypowiedział pamiętne słowa „ochrona już was namierzyła!”. Chcąc nie chcąc

dotarło do nas, że czas zejść do podziemia. Wprawdzie na chwilę dosłownie do niego

zeszliśmy, bo podróżując windą po całym promie, trafiliśmy również do maszynowni. Po tym

zdarzeniu entuzjazm i euforia zaczynały słabnąć kosztem chęci odpoczynku. Udaliśmy się na

nasze fotele. Bęben jako pierwszy zdecydował się na odpoczynek, później zrobił to Kurdziel.

54
Ja, Kyju i wcześniej wspominany kolega postanowiliśmy jeszcze podziałać. Że nie pamiętam

niestety jego imienia, nazwijmy go „Rasta”. Na ostatnim zewnętrznym pokładzie poznaliśmy

kolejną grupkę robotniczą, wracającą z kraju trzech koron. Poczęstowali nas cygarem i

opowiedzieli swoją historię. Była to grupka bardzo zróżnicowana wiekowo, od młodych

nastolatków po 50-letnich panów. Nie mogę, ze względu na stan i czas (6 lat), w stanie sobie

przypomnieć historii, które nam opowiedzieli. Jedno co pamiętam, to że kolejny raz tego

wieczoru, ciężko było nam przestać się śmiać. Wiem tylko, że bohaterem jednej z historii był

kruk. Sklep był już zamknięty. Kyju postanowił, że pójdzie spać. Ja natomiast, jeszcze

zostałem. Klub nocny, jak nazwa wskazywała miał się całkiem dobrze. Rasta zaproponował,

byśmy tam właśnie się udali. Miał tam być jego ojciec. Istotnie, przy jednym ze stolików

siedział niewysoki siwy pan. Zapoznałem się i zostałem poczęstowany piwem. Ojciec mojego

nowego znajomego, był wyraźnie zafascynowany Szwecją i Szwedami. Wspominał min. jak

ich pracodawca wynajął im łódkę i wykupił karnet na łowienie ryb. Później zaczął nas

namawiać, abyśmy udali się na parkiet, potańczyć. Nie udało mu się jednak nas zachęcić,

mimo konkretnego argumentu, skierowanego głownie do swojego syna, a mianowicie że „ jak

ja byłem w twoim wieku, to ty już szedłeś do przedszkola…”. Dokończyłem piwo,

podziękowałem za towarzystwo i udałem się na 12 pokład spać.

Kolejny dzień, znów przywitał nas słońcem. Zbudziłem Bębena i wyszliśmy na górny

pokład. Dziesiątki ludzi spoglądało w horyzont, na którym zaczęły się pojawiać zarysy naszej

ojczyzny. Przypadkowo poznaliśmy mężczyznę, który okazał się znać wujka Bębena z

Nowego Śącza, taryfiarza. Przejął on po nim „nr 1” na postoju. Kolejny raz okazało się, że

świat jest mały. Gość okazał się jednak bardzo niesympatyczny, i mimo że nie poznałem go

bliżej, można było sądzić że był rodzajem konfidenta. Prom zbliżał się do celu, ostatnim

etapem było naładowanie telefonów. Po tym fakcie udaliśmy się do bagażowni, żeby po raz

ostatni założyć na siebie toboły. Oczekiwanie było długie. Zaczęły już pojawiać się głosy

55
niezadowolenia, wydawane przez rozdrażnionych i skacowanych rodaków. Były to pierwsze

symptomy powrotu. Musieliśmy na nowo przestawić zapadkę w swoich głowach, odnośnie

behawioralnych zachowań ludzkich. Różniły się one przecież diametralnie od tych, z którymi

przez dłuższy czas, mieliśmy do czynienia w Szwecji. Wreszcie drzwi się otwarły i stłoczony

w holu tłum ruszył.

Mieszkam tu! tu! tu ! tu!

To były jeszcze czasy, gdy Polska nie należała do strefy Schengen, więc następną

kolejką, była ta do odprawy paszportowej. Pojawił się mężczyzna, próbujący się przedostać

na dziko. Przebiegł szybko obok budki celnika, ale został złapany kilkanaście metrów dalej.

Ja, że pozbyłem się maszynki do zbioru borówek, nie posiadałem niczego co sprawiło by

problem podczas kontroli. Po wyjściu z portu, udaliśmy się autobusem w kierunku centrum.

Od samego początku, coś było nie tak. Brud, wszechobecne śmieci, niedopałki i panujący

wokoło harmider. To te zapadki w naszych głowach, o których wspominałem, nie były

jeszcze całkowicie przestawione. Szybko jednak przestawiły się całkowicie. W drodze na

dworzec, minął nas dramatycznie odurzony, prawdopodobnie klejem, mężczyzna. Po dotarciu

do dworca Gdańsk główny, stanęliśmy w kolejce po bilety. Nie dłużej niż pięć minut później,

usłyszeliśmy, jak stojący obok mężczyzna „jedzie” po kobiecie, dawno nie słyszaną przez nas

łaciną. Chwilę później, z megafonów usłyszeliśmy komunikat : „Uwaga kieszonkowcy!

Kieszonkowcem może być każdy, młody dobrze ubrany mężczyzna, niepozorna staruszka,

czy dziecko…”. Bodźce, którymi nas bombardowano, były jednoznaczne. Najlepiej

kwitowała je przecież, nie słyszana od dawna piosenka Kultu – Polska. Po zakupie biletów

mieliśmy ponad godzinną przerwę do odjazdu. Postanowiliśmy spełnić swoje marzenie i

56
zakupić po kebabie. Nieopodal była budka. W pamięci mieliśmy jeszcze, aż do przesady miłą

obsługę szwedzką, uśmiechnięte twarze i „hey”. Tu przywitała nas ordynarnie wymalowana

małolata, dająca swoim zachowaniem jasno do zrozumienia, że nie chce tu być. Nasza

obecność, jeszcze dodatkowo ją irytowała. Prowadziła rozmowę z koleżanką, z której

wywnioskowaliśmy, że jest po imprezie, ma kaca i nie chce jej się pracować. Cóż zapadka już

prawie się przestawiła. Po zjedzeniu, udałem się z Kurdzielem, po napój do miejscowego

marketu. Na kasie siedziała inna małolata. Płacąc, Kurdziel chciał być uprzejmy. Zapłacił,

używając słów, „proszę” i „dziękuję”. W zamian nie uzyskał, nic poza rzuconą z impetem

resztą, która rozpadła się po całej ladzie. Wymieniliśmy między sobą tylko znaczące

spojrzenia, po czym oddaliliśmy się. W tym czasie nasi znajomi z Myślenic, byli na

wakacjach w Sarbinowie. Kurdziel postanowił do nich dołączyć. My, nie mieliśmy na to

ochoty, głownie przez ogólne zmęczenie. Pożegnawszy się, wsiadł do SKM-u na Koszalin.

My udaliśmy się na właściwy peron. Na peronie obok nas, właśnie odjeżdżał inny pociąg.

Wtem, usłyszeliśmy krzyk. „Wy Skur....ny je..ne!!!”. Frazes, został powtórzony kilkukrotnie,

a jego autor biegł trzymając rower, wzdłuż peronu. Po chwili pociąg się zatrzymał, a

rowerzysta wsiadł, pomstując jeszcze coś pod nosem. Owe zapadki w naszych głowach,

wtedy całkowicie się przestawiły. Byliśmy w Polsce. Mieszkaliśmy Tu! Tu! Tu! Tu!

„To se juz ne vrati”

Droga powrotna upłynęła spokojnie. Nikt z nas, nie miał już ochoty na większe ilości

napojów wyskokowych, zastępowała je herbata, wypita w WARS-ie. Był czas na wiele

przemyśleń. Jedno było pewne. Tego typu wyprawy, o tak pionierskim i radykalnym

57
przebiegu, na pewno nie przyjdzie już nam przeżyć. Pozostaje zapamiętać i wyciągnąć

właściwe wnioski. Dziś wrażenia są na pewno pozytywne, ale wtedy nikt z nas tak nie myślał.

Dziś komiczne, wtedy momentami dramatyczne przeżycia, zostały na stałe w naszych

umysłach. Podróż i pobyt tam, zmienił całkowicie nasze horyzonty myślowe. Ktoś kto nie

spróbował czegoś innego w praktyce, a nie jedynie w teorii, nie będzie w stanie ogarnąć

pewnych rzeczy. Życie jest brutalne, ale w całej swojej brutalności, tak samo jak zły pies,

który wcześniej był miłym szczeniakiem, zaczyna się niewinnie. Problemem jest, umiejętność

nim pokierowania nim tak, żeby ta wrodzona brutalność, nie była skierowana przeciwko nam

samym. Świadomość wiedzy na temat społeczeństw zachodu w Polsce, jest niewielka. Jak

duże są rozbieżności, wynikające przecież nie z natury, ale właśnie z owego życia. Nie

dotknięta nigdy wojną, komunizmem (patrz wojną) oraz innymi zagrożeniami Szwecja,

ukształtowała swoje społeczeństwo tak, iż dla nas Polaków jest ortodoksyjnie inne. Nie da się

tego pogodzić i potrzeba było by przynajmniej kilkudziesięciu lat, a przede wszystkim chęci

do zmiany modeli i schematów życia, żeby dało się wspólnie obok siebie egzystować. Z pełną

świadomością mogę stwierdzić, że nie byłbym wstanie tam zamieszkać na stałe. Nawet gdyby

nie wiązało się to z takimi trudnościami, jakie przyszło nam przejść. Mentalność, przekonania

i sposób bycia są nie do przeskoczenia, a tylko kwestią czasu, były by otwarte konflikty.

Wynika z tego, że łatwy wydawać by się mogło zarobek, perspektywa jego wysokości,

przecież jak najbardziej korzystna, z naszego punktu widzenia, nie zrekompensuje

radykalnego przymusu, diametralnej zmiany świadomości, w naszych głowach. Dlatego

najlepiej wyznawać zasadę, „wolnoć Tomku w swoim domku!”. Zastanawia jednocześnie,

bardzo otwarty i prosty system opieki imigracyjnej, skierowany głownie do uchodźców z

krajów islamu i Afryki. Jest tylko kwestią czasu jak zacznie się to przeradzać w otwarty

konflikt. Wynikać to będzie, ze zrozumiałych różnic w świadomości imigrantów, w stosunku

szwedzkiego modelu życia. Pozostaje zapytać „quo vadis Sverige?”.

58
Zdjęcia

Zwarci i gotowi do pracy, zaraz po wypłynięciu z Gdańska

Dopływamy

59
Centralen Stadion w Sztokholmie

Przystanek Mora

60
Pierwsze dzikie obozowisko w Rättvik

Herbatka z wody z jeziora

61
Ludzie torów…

Wędrówka w poszukiwaniu miejsca na obóz

62
Obóz jednonocny na wzgórzu, obok ośrodka dla młodzieży

Docelowy obóz w krzakach nad jeziorem

63
Widok z przed namiotu na kościół w Rättvik

Dowózka na stopa…

64
„Garaż” u kobiety z autostopu…

Zlot samochodów w Rättvik – Mustang Shelby

65
Skórka ;)

„Ochrona już was namierzyła!”

66
I do domu…

Kolorowych snów

67
Mapy

Jezioro Siljan, widoczne Mora i Rättvik. (źródło Google Earth)

Rättvik, na czerwono miejsce naszego obozu. (Google Earth)

68
Droga Z Rättvik, pokonana stopem : czerwona (Kurdziek, Kyju
całość), zielona (ja, Bęben pierwszy dzień). (Google Earth)

Copyright © Maciej Święch, sviechovicius@gmail.com

69

You might also like