Professional Documents
Culture Documents
Most na Drinie
imieniem.
- Masz rację - zgodził się Galus - musiał to być genialny
człowiek. Nie jest on ani pierwszym, ani ostatnim mężem naszej
krwi, który wybił się, służąc innemu państwu. Daliśmy Konstantynopolowi, Rzymowi i
Wiedniowi setki takich ludzi: mężów stanu, wodzów i artystów. Sens naszego zjednoczenia
narodowego w jednym wielkim i potężnym nowoczesnym państwie narodowym polega
właśnie na tym, że wtedy nasze siły
zostaną w kraju, tu będą się rozwijały i wnosiły swój wkład do
ogólnej kultury pod naszym własnym, a nie obcych ośrodków
- A ty wyobrażasz sobie, że te "ośrodki" powstały przypadkowo i że można stwarzać nowe
na zawołanie, gdzie i kiedy komu przyjdzie ochota?
- Przypadkowo czy nie, dzisiaj to już nie jest problemem;
nie to jest ważne, jak one powstały, lecz to, że dziś znikają, że
przekwitły i zdegenerowały się i że muszą ustąpić miejsca innym,
nowym ośrodkom, w których będą mogły wypowiadać się
bezpośrednio młode wolne narody, wstępujące na arenę dziejów.
- Sądzisz więc, że gdyby Mehmedpasza Sokolowić pozostał jako syn chłopa w tym swoim
Sokolowici, byłby tym, czym
był, i wzniósłby między innymi ten most, na którym rozprawiamy teraz?
- W owych czasach, oczywiście, że nie. Ale ostatecznie
Konstantynopolowi nietrudno było wznosić takie budowle, skoro
nam, podobnie jak i tylu innym podbitym narodom, zabierał nie
tylko mienie i dochody, ale także najlepsze siły i najlepszą krew.
Jeśli uprzytomnimy sobie, co i ile w ciągu stuleci nam zabierano,
te wszystkie budowle są tylko nędznymi okruchami. Ale gdy raz
odzyskamy swą niepodległość narodową i niezależny byt państwowy, wtedy nasz pieniądz i
nasza krew będzie tylko dla nas
i pozostanie wśród nas. Wszystko będzie jedynie i wyłącznie
przeznaczone na rozwój kultury narodowej, która będzie nosiła
nasze znamię i nasze imię, a na względzie będzie miała szczęście
i dobrobyt najszerszych warstw naszego narodu.
Bahtijarewić milczał i milczenie to niby najżywszy i najwymowniejszy opór irytowało Galusa
i podniecało, tak że podniósł
głos. Z wrodzonym zapałem, używając słów powszechnie wtedy
przyjętych w młodzieżowej literaturze nacjonalistycznej, jął
przedstawiać program i zadania młodzieży rewolucyjnej. Wszystkie żywotne siły narodu
odrodzą się i uaktywnią. Pod ich ciosami
rozleci się monarchia Austro-Węgierska, to więzienie narodów,
• podobnie jak rozpadła się Turcja europejska. Wszystkie siły
antynarodowe i reakcyjne, które dzisiaj hamują, dzielą i usypiają
nasze siły narodowe, zostaną zwyciężone i zlikwidowane. Będzie
można dokonać tego wszystkiego, gdyż duch czasów, w których
żyjemy, jest naszym najlepszym sprzymierzeńcem, gdyż są za
nami wysiłki wszystkich innych małych podbitych narodów.
Współczesny nacjonalizm zatriumfuje nad różnicami wyznaniowymi i przestarzałymi
przesądami, wyzwoli naród spod obcych,
I nienarodowych wpływów i obcej eksploatacji. A wtedy powstanie
państwo narodowe. Z kolei Galus przedstawił piękno i wyższość
tego nowego państwa narodowego, które na wzór Piemontu
skupi wokół Serbii wszystkich Słowian południowych na zasadzie
całkowitej równości plemiennej, tolerancji religijnej i równości
społecznej. W jego mowie mieszały się śmiałe słowa o mętnym
znaczeniu z wyrazami dokładnie oceniającymi wymogi współczesnego życia; najgorętsze
pragnienia narodu, którym najczęściej
sądzone, aby na zawsze pozostały w sferze życzeń, ze słusznymi
i osiągalnymi potrzebami codziennej rzeczywistości; wielkie
prawdy dojrzewają w ciągu pokoleń, ale tylko młodzież potrafi je
naprzód odczuć i ma odwagę je wypowiedzieć z wiecznymi,
nigdy niegasnącymi, ale też nigdy niezrealizowanymi iluzjami,
gdyż jedno pokolenie młodzieży przekazuje je następnemu jak
mityczną pochodnię. W słowach młodzieńca było, oczywiście,
dużo twierdzeń, niemogących wytrzymać krytyki rzeczywistości,
i wiele przesłanek, które pewnie nie wytrzymałyby próby doświadczeń, ale było w nich
świeże tchnienie, bezcenne soki,
ożywiające i odmładzające drzewo ludzkości.
Bahtijarewić milczał.
- Zobaczysz, Fehimie - z zapałem przekonywał Galus
kolegę, jakby to była kwestia tej nocy lub jutrzejszego dnia
- zobaczysz, stworzymy państwo, które będzie najcenniejszym
wkładem w postęp ludzkości, w którym każdy wysiłek ludzki
będzie błogosławiony, każda ofiara święta, każda myśl samorodna, wyrażona w naszej
mowie, i każde dzieło opatrzone naszym
imieniem. Wtedy będziemy tworzyć rzeczy będące owocem
naszej swobodnej pracy i wyrazem naszego geniuszu narodowego, dzieła, w porównaniu z
którymi to, co zrobiono w czasie
stuletnich obcych rządów, będzie wyglądało jak marne zabawki.
Przerzucimy mosty ponad wielkimi rzekami i przepaściami.
Zbudujemy nowe, większe i lepsze mosty, i to nie po to, żeby
łączyły obce centra z podbitymi prowincjami, lecz aby łączyły
nasze dzielnice między sobą, a nasze państwo z całym światem.
Nie ulega już bowiem wątpliwości, iż sądzone nam jest zrealizować tęsknoty wszystkich
pokoleń poprzednich: stworzyć państwo
zrodzone w wolności, a oparte na sprawiedliwości, jako część
myśli Bożej urzeczywistnionej na ziemi.
Bahtijarewić milczał. A i Galus zniżył głos. W miarę jak
jego słowa nabierały znaczenia, głos cichł, zachrypnięty przechodził w silny, namiętny szept,
aż wreszcie rozpłynął się
w ogromnej ciszy nocnej. Teraz milczeli obaj. A jednak w tę
noc odosobnione uporczywe milczenie Bahtijarewicia przygniatało, narastało w ciemności
dotkliwie i realnie jak mur nie do
przebycia, samym swym ciężarem kategorycznie zaprzeczało
wszystkiemu, co tamten mówił, i objawiało swój niemy, wyraźny
i niezmienny sens:
"Fundamenty świata oraz podstawy życia i stosunków międzyludzkich ustalone zostały po
wieczne czasy. Nie oznacza
to, że są one niezmienne, ale mierzone wiekiem ludzkiego
życia wydają się wieczne. Stosunek ich trwania do wieku ludzkiego jest taki sam, jak
stosunek niespokojnej ruchliwej powierzchni wartkiej rzeki do jej stałego, trwałego dna, które
ulega zmianom wolno i niepostrzeżenie. Nawet sama myśl
o zmianie tych ośrodków jest niezdrowa i niewykonalna. To tak
samo, jakby ktoś chciał zmienić i przenieść źródła wielkich rzek
i podnóża gór. Pragnienia nagłych zmian i myśl o przeprowadzeniu ich za pomocą gwałtu i
przemocy często pojawiają się wśród
ludzi jak choroba i nabierają rozmachu przeważnie w młodzieńczych głowach; tylko głowy te
nie myślą jak należy, w końcu nic
nie osiągają i zwykle nie ostają się długo na karku. Bo nie ludzkie
pragnienia rządzą i kierują sprawami tego świata. Pragnienie jest
jak wiatr, przenosi pył z miejsca na miejsce, przesłania nim
niekiedy cały widok, ale ostatecznie uspokaja się, opada, zostawiając po sobie stare,
odwieczne oblicze świata. Trwałe dzieła na
ziemi powstają z woli Bożej, a człowiek jest tylko jej ślepym
i pokornym narzędziem. Dzieło, które rodzi się z pragnienia,
z pragnienia człowieka, albo nie doczeka się realizacji, albo nie
jest trwałe; w każdym razie nie jest dobre. Te wszystkie wybujałe
dążenia i zuchwałe słowa rzucane pod nocnym niebem na kapii
zasadniczo nic nie zmienią; przeminą ponad wielką i niewzruszoną rzeczywistością świata i
znikną tam, gdzie uspokajają się
wszelkie tęsknoty i burze. A prawdziwie wielcy ludzie, jak
i wielkie budowle, pojawiają się i będą pojawiać się tam, gdzie
Opatrzność Boska wyznaczyła im miejsce, niezależnie od jałowych, przemijających pragnień
i pychy ludzkiej".
Ale Bahtijarewić nie wypowiedział ani jednego z tych słów.
Ci, którzy jak ten młody muzułmanin mają swoją filozofię we
krwi, żyją i umierają zgodnie z nią, nie potrafią ani nie czują
potrzeby, aby przyoblec ją w słowa. Po dłuższej pauzie Stikowić i Glasinczanin spostrzegli,
że któryś z tych dwóch niewidocznych kolegów rzucił za poręcz niedopałek papierosa; niby
błędny ognik, zataczając łuk wpadł do Driny. Jednocześnie
usłyszeli, że w milczeniu i wolno oddalają się w stronę rynku.
Wraz z nimi szybko cichły odgłosy ich kroków.
Stikowić i Glasinczanin znów zostali sami, ocknęli się
i spojrzeli na siebie, jakby dopiero teraz tu się spotkali.
Twarze ich w mdłym blasku księżyca, to oświetlone, to
ukryte w cieniu, zarysowują się ostro i załamują, wyglądają
znacznie starzej. Ogień ich papierosów lśni fosforyzująco.
Obaj są zgnębieni. Przyczyny są całkiem różne, ale uczucie to
samo. Obaj mają tę samą ochotę: wstać i pójść do domu. Ale
siedzą jak przykuci na kamiennych ławach, jeszcze ciepłych po
upalnym dniu. Rozmowa dwóch młodszych kolegów, której
przysłuchiwali się przypadkowo i niepostrzeżenie, była im na
rękę jako zwłoka w ich rozmowie i wzajemnych wyjaśnieniach.
Ale teraz było to już nieuniknione.
- Słyszałeś Heraka i jego argumenty? - zaczął Stikowić
pierwszy, nawiązując do wieczornej dyskusji, i od razu wyczuł w tym pewną swoją słabość.
Glasinczanin zaś, który odczuwał chwilową wyższość jako
sędzia, nie od razu odpowiedział.
- Proszę cię! - ciągnął niecierpliwie Stikowić. - Dzisiaj
mówić o walce klasowej i zalecać mrówczą pracę, gdy nawet
najnędzniejszy nasz obywatel zdaje sobie sprawę, że zjednoczenie i wyzwolenie narodowe
dokonane za pomocą środków
rewolucyjnych jest najpilniejszym zadaniem społeczeństwa!
Przecież to śmieszne!
W głosie Stikowicia wyczuwało się i pytanie, i wyzwanie do
dyskusji. Ale Glasinczanin tym razem też się nie odezwał.
W ciszę tego mściwego, złośliwego milczenia wmieszała się teraz
muzyka dolatująca z kasyna oficerskiego nad rzeką. Szeroko
otwarte okna na parterze były oświetlone. Łkały skrzypce przy
akompaniamencie fortepianu. To gra lekarz wojskowy, Regimentsartz dr Balasz, a
towarzyszy mu żona pułkownika Bauera,
dowódcy garnizonu. (Ćwiczą drugą część sonatiny Schuberta na
fortepian i skrzypce. Zaczynają dobrze i zgodnie, ale zanim dojdą
do połowy, fortepian wyprzedza. Skrzypce milkną. Po krótkiej
przerwie, kiedy zapewne rozmawiają o spornym miejscu, zaczynają od początku). Prawie
stale ćwiczą tak i muzykują do którejś
tam w nocy, podczas gdy pułkownik w sąsiednim pokoju gra
swoje nieskończone partie preferansa albo po prostu drzemie nad
mostarskim winem, ze szwabskim cygarem w ustach, a młodzi
oficerowie opowiadają sobie kawały na temat zakochanej pary.
Między panią Bauer i młodym lekarzem istotnie już od
miesięcy snuje się coś skomplikowanego i trudnego. Stosunku ich
nie umieją określić nawet najbystrzejsi oficerowie. Jedni twierdzą,
że związek ten jest czysto platoniczny (i oczywista śmieją się
z tego), a inni utrzymują, że w tym wszystkim i ciało ma należny
mu udział. Dość, że ci dwoje są nierozłączni z całkowitym
ojcowskim przyzwoleniem pułkownika, który jest poczciwcem
kompletnie otępiałym na skutek służby, lat, wina i tytoniu.
Cała kasaba znała tę parę. Poza tym oficerskie towarzystwo
wiodło życie ekskluzywne, bez najmniejszych kontaktów nie
tylko z ludem i mieszczanami, ale i z urzędnikami przybyszami. U wejścia do ich parków,
pełnych okrągłych i gwiaździstych klombów porosłych niezwykłymi gatunkami kwiatów,
na tabliczce widniał napis zabraniający wprowadzania psów
i wstępu cywilom. Ich zabawy i zajęcia były niedostępne dla
tych, którzy nie nosili munduru. Całe ich życie było istotnie
życiem ogromnej, zamkniętej hermetycznie kasty, która pielęgnuje swoją ekskluzywność jako
najważniejszą część swej siły,
a pod olśniewającą, zastygłą glazurą kryje w sobie wszystko, co
pozostałym ludziom życie udziela z wielkości i biedy, z rozkoszy i goryczy.
Ale są sprawy, które z natury rzeczy nie mogą pozostać
utajone, przebijają każdy, nawet najtwardszy pancerz i wykraczają poza każdą, nawet
najpilniej strzeżoną granicę. ("Są trzy
rzeczy, których nie podobna ukryć - mawiali Turcy - a mianowicie: miłość, kaszel i nędza").
Podobnie rzecz miała się z tą
parą zakochanych. Nie było w kasabie starca ani dziecka,
kobiety ani mężczyzny, który by nie natknął się na nich na
jakimś spacerze, kiedy zatopieni w rozmowie, ślepi i głusi na
wszystko dokoła, wędrowali samotnymi ścieżkami wokół kasaby. Pasterze przywykli do nich
jak do owadów, które w maju
widać na liściach drzew przydrożnych, parami przytulone do
siebie. Spotykano ich wszędzie: nad Driną i Rzawem, u stóp
ruin starego zamczyska, na trakcie za miastem, koło Strażiszta.
O każdej porze dnia. Jako że dla zakochanych czas zawsze jest
krótki, a żadna ścieżka nie dość długa. Jeździli konno, wybieraK
się na przejażdżki wolantem, ale najczęściej spacerowali - i to
krokiem, jakim chodzi dwoje ludzi istniejących tylko dla siebie,
krokiem charakterystycznym, świadczącym, że dla nich wszystko na świecie jest obojętne
prócz tego, co mają sobie wzajemnie
do powiedzenia.
On jest zmadziaryzowanym Słowakiem z urzędniczej rodziny, biedakiem kształconym na
koszt państwa; młody, bardzo
muzykalny, ambitny, osobliwie przeczulony na punkcie swego
pochodzenia, które mu nie pozwala uważać się za równego
oficerom Niemcom albo Węgrom ze znamienitszych i bogatszych rodzin. Ona ma
czterdzieści lat, o osiem więcej od niego.
Jest wysoką blondynką, nieco już przywiędłą, ale o cerze białoróżowej, dużych, lśniących,
błękitnych oczach, wyglądem i postawą przypomina królowe z portretów, w zachwyt
wprawiające
młode dziewczęta.
Każde z tych dwojga ludzi ma swoje własne, rzeczywiste czy
urojone, ale głębokie przyczyny do niezadowolenia z życia.
Prócz tego jeszcze jeden ogromny wspólny powód: oboje czują
się nieszczęśliwi i jakby na wygnaniu w tej kasabie i w towarzystwie oficerów, przeważnie
pustogłowych i ograniczonych ludzi.
Nie dziw więc, że trzymają się kurczowo siebie jak rozbitkowie.
Zatracają się, giną i zapominają o bożym świecie w długich
rozmowach albo jak teraz w muzyce.
Taka była niewidoczna para, której gra wypełniała przykre
milczenie obu młodzieńców.
W pewnej chwili muzyka, rozpływająca się w spokojnej
nocy, znów się poplątała i urwała na pewien czas. W ciszy tej
Glasinczanin odezwał się jakimś drewnianym głosem, nawiązując do ostatnich słów
Stikowicia:
-302-