You are on page 1of 206

Indeks: 00200/2018/03

Opracowanie edytorskie: Jawa48©


na podstawie egzemplarza ze zbiorów prywatnych

Tylko do użytku wewnętrznego i osobistego bez prawa przedruku i publikacji tak


w części jak i w całości.
Marzec 2018
Prawa autorskie
należą do autora, autorów tłumaczenia
i ilustracji, Instytutu Wydawniczego
NASZA KSIĘGARNIA,
ich spadkobierców oraz innych osób fizycznych
i prawnych mających lub roszczących sobie takie prawa.
Materiały wykorzystane w opracowaniu, stanowią źródło danych o
naszej kulturze i historii, stanowią własność publiczną, a ich
rozpowszechnianie służy dobru ogólnemu.

Wykorzystywanie tylko do użytku osobistego, tak jak czyta się książkę wypożyczoną
z biblioteki, od sąsiada, znajomego czy przyjaciela.
Wykorzystywanie w celach handlowych, komercyjnych, modyfikowanie, przedruk i tym
podobne bez zgody autora edycji zabronione.
Niniejsze opracowanie służy wyłącznie popularyzacji tej książki i przypomnienia
zapomnianych pozycji literatury z lat szkolnych.
FERENC MOLNAR

CHLOPCY
Z PLACU BRONI
Tytuł oryginału: A PAL UTCAI FIUK
(Chłopcy z ulicy Pawła)

Z języka węgierskiego przełożyła:


JANINA MORTKOWICZOWA
Ilustrowała:
LEONIA JANECKA

Instytut Wydawniczy „NASZA KSIĘGARNIA”


Warszawa 1960
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

SPIS TREŚCI

ROZDZIAŁ I 9

ROZDZIAŁ II 21

ROZDZIAŁ III 37

ROZDZIAŁ IV 66

ROZDZIAŁ V 90

ROZDZIAŁ VI 103

ROZDZIAŁ VII 129

ROZDZIAŁ VIII 145

ROZDZIAŁ IX 178

ROZDZIAŁ X 181

Nota edytorska 204

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
8
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

ROZDZIAŁ I

Zegar wskazywał trzy kwadranse na pierwszą, kiedy z po-


dwórza, sąsiadującego z gmachem szkolnym, dobiegły dźwięki
katarynki. W sali, gdzie odbywały się wykłady nauk przyrod-
niczych, wykonano w tejże chwili niezwykle ciekawe doświad-
czenie: oto po długich, bezowocnych usiłowaniach w bezbarwnym
świetle palnika Bunsena zabłysła nagle prześliczna szma-
ragdowozielona smuga. Niestety — katarynka dźwiękami wesołej
melodii przerwała poważny nastrój klasy.
Był ciepły dzień marcowy. Przez otwarte okna muzyka wpa-
dała do sal szkolnych na skrzydłach świeżego powiewu wiosen-
nego i wywoływała na twarzach chłopców wesołe uśmiechy. W
palniku bunsenowskim jasnozielona smuga płonęła dalej.
Podziwiało ją jednak zaledwie kilku uczniów siedzących w
pierwszych ławkach. Inni patrzyli w okna, skąd widać było dachy
niskich domów sąsiednich, a w oddali, w słonecznym oświetleniu
południa, zegar na wieży kościelnej, którego wielka wskazówka
zbliżała się do dwunastej. Teraz wraz z dźwiękami katarynki
wpadać zaczęły do klasy i inne odgłosy. Brzmiały trąbki
tramwajów konnych, a na pobliskim podwórzu służąca śpiewała
zupełnie inną melodię niż ta, którą grała katarynka. Chłopcy nie
mogli już wysiedzieć spokojnie. Jedni zabrali się do składania
książek, inni wycierali starannie stalówki.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
9
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Boka zamknął czerwony kałamarzyk kieszonkowy, od-


znaczający się tą właściwością, że atrament wylewał się zeń
natychmiast, skoro kałamarz dostał się do kieszeni. Czele układał
luźne kartki, zastępujące mu książki, jako elegant bowiem, nie
zwykł nosić przy sobie „biblioteki", i nawet te kartki starannie
rozkładał po wszystkich kieszeniach. Czonakosz w ostatniej ławce
ziewał potężnie jak znudzony hipopotam. Weiss wywracał
kieszenie i wytrząsał z nich okruchy pozostałe po rogaliku, który
spożywał po kawałku od dziesiątej rano do samego południa.
Gereb przebierał pod ławką nogami, gotów zerwać się w każdej
chwili. Barabasz wreszcie rozłożył bez skrupułu teczkę na
kolanach, poukładał w niej książki według wielkości i ścisnął je
paskami tak mocno, że ławka zatrzeszczała, a on sam
poczerwieniał z wysiłku. Wszyscy zajęci byli przygotowaniami do
opuszczenia ławek szkolnych. Tylko nauczyciel nie zwracał uwagi
na to, że lekcja ma się skończyć za pięć minut, powiódł bowiem
łagodnym swym spojrzeniem po głowach uczniów i zapytał:
— Co się stało?
Zapadło głuche milczenie. Barabasz rozluźnił paski. Gereb
przestał przebierać nogami. Weiss wyjął ręce z kieszeni.
Czonakosz, zakrywając usta ręką, stłumił ziewanie. Czele odłożył
„kartki", a Boka wsadził czym prędzej do kieszeni czerwony
kałamarz, z którego natychmiast zaczął wyciekać piękny, niebieski
atrament.
— Co się stało? — powtórzył nauczyciel. Ale wszyscy ucz-
niowie siedzieli już spokojnie na swych miejscach. Wówczas
nauczyciel spojrzał na okno, przez które wpadały do klasy wesołe
tony katarynki, buntującej się przeciwko wszelkiej dyscyplinie
szkolnej. I rzekł surowym głosem:

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
10
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Czengey, zamknij okno.


Czengey, mały Czengey, prymus z pierwszej ławki, podniósł
się, podszedł do okna i zamknął je z powagą.
W tej samej chwili z bocznego szeregu ławek wychylił się
Czonakosz i szepnął do małego, jasnowłosego chłopca:
— Uwaga, Nemeczek!
Nemeczek rzucił ukradkiem spojrzenie poza siebie, po czym
spuścił oczy na podłogę. U stóp jego toczyła się mała papierowa
kulka. Podniósł ją i rozwinął. Na jednej stronie napisane były
następujące wyrazy: „Oddać dalej Boce".
Nemeczek wiedział, że był to tylko adres i że sam list, wła-
ściwa jego treść, znajduje się po drugiej stronie kartki. Ale
Nemeczek był człowiekiem honoru i nie zwykł czytać cudzych
listów. Zgniótł więc papier w kulkę i doczekawszy się odpo-
wiedniej chwili, wychylił się z ławki i szepnął: — Uwaga, Boka!
Teraz Boka wpatrywał się pilnie w podłogę, stanowiącą sta-
łą drogę komunikacyjną między uczniami. Oto właśnie toczy się
po niej znów kulka papieru. Na odwrotnej stronie kartki, na tej
więc, której mały Nemeczek nie przeczytał z poczucia honoru,
napisane było:
„Dziś o czwartej po południu walne zebranie na Placu.
Wybór przewodniczącego. Zawiadomić wszystkich".
Boka schował kartkę i jeszcze raz ściągnął paskiem zapa-
kowane książki. Była pierwsza godzina. Zegar elektryczny zaczął
warczeć i oznajmił nauczycielowi, że lekcja skończona. Zgasił więc
palnik Bunsena, naznaczył zadaną lekcję i udał się do gabinetu
przyrodniczego, gdzie znajdowały się zbiory. Za każdym

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
11
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

uchyleniem drzwi wyzierały stamtąd wypchane zwierzęta i ptaki


o nieruchomych, szklanych oczach, a w kącie, spokojnie i z
godnością stał tajemniczy, przerażający, zżółkły ludzki szkielet.
W przeciągu jednej minuty klasa opustoszała. Chłopcy zbie-
gali na wyścigi z szerokich schodów i zwalniali kroku tylko na
widok któregoś z profesorów. Zaledwie jednak nauczyciel znikał
na zakręcie, wyścigi po schodach szły dalej w najlepsze.
Z bramy chłopcy wysypali się gromadą. Część pobiegła na
prawo, część na lewo. Ściągając czapki żegnali przechodzących
nauczycieli i ciągnęli słonecznymi ulicami zmęczeni i głodni.
Odurzeni, szli zrazu chwiejnym krokiem, niby mali oswobodzeni
więźniowie, w powodzi powietrza i słońca. Stopniowo zanurzali
się w gwarne, ruchliwe miasto, które dla nich stanowiło bezładną
plątaninę ulic, sklepów, wozów i tramwajów konnych na drodze
wiodącej do domu.
W bramie, tuż naprzeciw gmachu szkolnego stał ze swym
kramem przekupień słodyczy. Zatrzymał się przed nim Czele i
targował zawzięcie. Szło o to, że przekupień podniósł bezwstydnie
ceny. Dotychczas za grajcara1 dostać było można kawałek chałwy,
białej masy nadzianej orzechami. Każdy z przysmaków w tym
kramie kosztował grajcara. Więc trzy śliwki nadziane na
drewnianą pałeczkę, trzy figi, trzy orzechy, zanurzone w syropie,
kawałek lukrecji lub owsianego cukru. Tylko grajcara kosztował
także tak zwany „uczniowski obrok", najbardziej wyszukany
przysmak sprzedawany w małych papierowych torebeczkach.
Była to przedziwna mieszanina orzechów laskowych, migdałów,
rodzynków, okruchów chleba świętojańskiego, śmieci i much.

1
Grajcar — drobna moneta miedziana używana na Węgrzech do końca XIX w., wartości 1/100
forinta.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
12
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Tymczasem dziś przekupień nagle podniósł ceny. Kto zna


prawa rządzące handlem, ten wie, że ceny idą w górę także
wówczas, gdy sprowadzanie jakiegoś towaru połączone jest z
niebezpieczeństwem. Tak na przykład drogo kosztuje azjatycka
herbata, którą karawany przewożą przez okolice rojące się od
zbójów. Za to my, mieszkańcy Europy zachodniej, musimy płacić.
W tym wypadku przekupień słodyczy zdradzał wyraźny
zmysł handlowy, gdyż dowiedział się, że chcą mu odebrać prawo
trzymania straganu w pobliżu gimnazjum. Jeśli chcą, łatwo to
mogą uczynić; toteż mimo że wciąż miał do czynienia z łakociami,
nie umiał się tak słodko uśmiechać, by nauczyciele przestali go
uważać za wroga młodzieży.
„Chłopcy wszystkie pieniądze tracą u tego Włocha" — po-
wiadali nauczyciele i przekupień czuł, że dni jego straganu są
policzone. Dlatego podniósł ceny. Jeśli już ma się wynieść, to chce
przynajmniej coś przedtem zarobić. Toteż oświadczył stanowczo:
— Dotychczas wszystko kosztowało grajcara. Od dzisiaj zaś
cena wynosi dwa grajcary.
Z trudem wystękał długie węgierskie zdanie, dziko przy tym
wywijając małym tasakiem. Gereb szepnął Czelemu:
— Trzaśnij kapeluszem w słodycze!
Czele zachwycony pomysłem już... już miał go wykonać, ale
nagle zatrzymał się.
— Taki piękny kapelusz! — szepnął. — Nie jestem tchórzem
— dodał — ale mi szkoda kapelusza; chcesz, rzucę twój!

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
13
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Obejdzie się, dam sobie sam radę — odparł urażony


Gereb. I zdejmując kapelusz, zamierzył się, aby go rzucić na
słodycze.
W tej samej chwili ktoś chwycił go z tyłu za rękę i niemal
męski, poważny głos zapytał:
— Co robisz?
Gereb odwrócił się. Przed nim stał Boka.
— Co robisz? — powtórzył pytanie obejmując Gereba po-
ważnym, rozumnym spojrzeniem.
Gereb zamruczał coś jak lew ujarzmiony przez poskromicie-
la, ale uspokoił się, wsadził kapelusz na głowę i wzruszył ra-
mionami.
Boka rzekł cicho do niego:
— Zostaw tego człowieka. Lubię, gdy ktoś jest odważny. Ale
to nie ma sensu, chodź. — I podał mu rękę.
Ręka była zawalana błękitnym atramentem. To atrament
sączył się z kałamarza do kieszeni, a Boka nic nie podejrzewając
trzymał właśnie rękę w kieszeni. Nie przejął się tym jednak, lecz
wytarł dłoń o mur z takim skutkiem, że mur co prawda zyskał
plamę z atramentu, ale ręka Boki nie stała się czyściej-sza. W ten
sposób sprawa atramentu była zakończona. Boka wziął Gereba
pod rękę i razem się oddalili. Czele, elegancki mały Czele, został
przy straganie. Dosłyszeli jeszcze, jak zduszonym głosem, w
którym drgała ponura rezygnacja zdławionego buntu, zwrócił się
do Włocha:
— No, jak dwa grajcary, to dwa grajcary. Proszę mi dać
chałwy za dwa grajcary.
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
14
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

I sięgnął do swej zielonej portmonetki. Włoch zaś zaczął się


zastanawiać, co by się stało, gdyby następnego dnia podniósł cenę
na trzy grajcary. Ale to było tylko marzenie. Coś jak sen o tym, że
każdy forint2 wart jest nagle sto. Energicznie ciachnął tasaczkiem
w chałwę i odcięty kawałek zawinął w papier.
— Ależ dał mi pan mniej niż przedtem za grajcara! — obu-
rzył się Czele.
Powodzenie w interesach natchnęło Włocha bezczelnością.
Z bezwstydnym uśmiechem wyjaśnił:
— Teraz chałwa droższa, więc daję mniej.
I już się zwrócił do następnego klienta, który nauczony do-
świadczeniem poprzednika trzymał w ręce dwa grajcary.
— Pfuj! — rzucił Czele ze złością. — Nie kupuj u tego Wło-
cha. To paskarz.
Po czym wsadziwszy cały kawał do ust wraz z papierem,
który nie chciał się odlepić, pobiegł za kolegami. Dogonił ich na
rogu i wszyscy trzej, trzymając się pod ręce, skręcili w boczną
ulicę. Boka szedł pośrodku, tłumacząc im coś z powagą. Miał lat
czternaście i oblicze jego nie miało w sobie jeszcze nic męskiego.
Gdy jednak mówił, wydawał się starszym o kilka lat... Już sam głos
brzmiał poważnie i głęboko. Przy tym rzadko wymykało mu się
głupstwo i nie okazywał ochoty do figlów. Nie wdawał się też w
drobne kłótnie i usuwał się nawet wówczas, gdy go proszono o
rozsądzenie sporu. Wiedział, że zawsze jedna strona będzie
niezadowolona i będzie miała żal do rozjemcy. Dopiero kiedy
sprawa stawała się głośna, gdy kłótnia zaszła tak daleko, że
groziła wmieszaniem się nauczyciela, wtedy Boka występował,
2
Forint — 100 grajcarów

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
15
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

starając się pogodzić zwaśnione strony. Przy czym stał zawsze na


stanowisku uczciwości i sprawiedliwości.
Droga prowadziła przez cichą, słoneczną uliczkę. Jedynym
odgłosem, mącącym ciszę, był tu przytłumiony łoskot fabryki
wyrobów tytoniowych. Pośrodku ulicy stało dwóch uczniów. Byli
nimi Czonakosz i mały, jasnowłosy Nemeczek.
Na widok zbliżających się kolegów Czonakosz z radości
przyłożył palce do ust i świsnął głośno jak lokomotywa. Ten świst
był jego specjalnością. Żaden z czwartoklasistów nie mógł mu w
tym dorównać. Zresztą w całej szkole jeden tylko Cynder równie
głośno umiał gwizdać. Ale Cynder gwizdał tylko dopóty, dopóki
nie został przewodniczącym kółka samokształcenia. Odtąd nie
wypadało mu już gwizdać, siadywał przecież co środa po południu
na katedrze profesorskiej. Czonakosz gwizdnął więc, po czym
zwrócił się do małego Nemeczka:
— Powiedziałeś?
— Nie — odrzekł Nemeczek.
— Co? — zapytali wszyscy chórem. Zamiast Nemeczka
odpowiedział Czonakosz:
— Nasi musieli się wczoraj poddać w „muzeum".
— Kto ich zmusił?
—Któż by? Bracia Pastorowie.
Zaległo głuche milczenie.
„Poddać się" było to miejscowe wyrażenie uczniowskie.
Skoro silniejszy chłopiec chciał odebrać słabszemu piłkę lub inny
przedmiot mówił po prostu: „Poddaj się". To straszne słowo

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
16
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

oznaczało, że silniejszy chłopiec uważa zabawkę za zdobycz wo-


jenną, a nad opornym przeciwnikiem używa przemocy. „Poddaj
się" oznacza więc właściwie wypowiedzenie wojny. Jest ono
krótkim i zwięzłym określeniem stanu oblężenia, przemocy,
prawa pięści i rządów rozbójniczych.
Czele pierwszy odzyskał głos. Drżąc jeszcze z wrażenia, za-
pytał:
— Więc zmusili ich do poddania się?
— Tak — odrzekł ośmielony już Nemeczek, widząc, jakie
wrażenie wywiera jego opowiadanie.
Teraz zabrał głos Gereb:
— Tak dłużej być nie może. Byłem zawsze zdania, że
musimy się z nimi rozprawić, ale Boka jest temu stale przeciwny.
Jeśli teraz będziemy cicho siedzieli, dojdzie do tego, że i nas pobiją.
Czonakosz przyłożył już dwa palce do ust na znak, że jest
gotów do walki. Lecz Boka wstrzymał go.
— Nie ogłuszaj nas — rzekł. Po czym zwrócił się do
Nemeczka:
— Kiedy to było?
— Wczoraj po obiedzie.
— Gdzie?
— W muzeum.
Tak chłopcy nazywali ogród przylegający do muzeum miej-
skiego.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
17
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Opowiadaj teraz po kolei. Musimy wszystko wiedzieć,


jeśli mamy zamiar przeciwko temu wystąpić.
Mały Nemeczek był wzruszony, że stał się ośrodkiem
zainteresowania. Zdarzało mu się to rzadko. Nemeczek bowiem
był dla innych chłopców niczym. Nie liczył się. Nikt o niego nie
dbał. Był to niepozorny, drobny, cichy chłopiec. Wydawał się
przeznaczony na ofiarę. Teraz zaczął mówić i chłopcy skupili się
wokoło niego z zaciekawieniem.
— Było tak — zaczął. — Zaraz po obiedzie poszliśmy wszys-
cy do muzeum: Weiss, ja, Rychter, Kolnay i Barabasz. Chcieliśmy
grać w palanta, ale „realniacy" mieli piłką i nie chcieli nas dopuścić
do gry. Więc zaczęliśmy się bawić w „kulki". Kulki były ułożone na
ziemi. Każdy rzucał swoją kulką i ten, czyja kulka potrąciła inną,
wygrywał i zabierał kulki. Bawiliśmy się w najlepsze, kiedy nagle
Rychter zawołał: „Idą Pastorowie!" Naprawdę szli trzymając ręce
w kieszeniach. Przestraszyliśmy się okropnie. Było nas pięciu, ale
tacy dwaj siłacze mogą pobić nawet i dziesięciu. Zresztą nie
można nas nawet uważać za pięciu, bo Kolnay zaraz ucieka,
Barabasz także. Więc zostałoby nas trzech. Może i ja bym uciekł. I
byłoby tylko dwóch. A gdybyśmy nawet wszyscy uciekli, toby się
to na nic nie zdało, bo Pastorowie to najlepsi biegacze i dogoniliby
nas z pewnością. Więc baliśmy się strasznie. A oni tymczasem
podchodzili coraz bliżej i wciąż patrzyli na nasze kulki. „Słuchaj,
im się nasze kulki podobają" — szepnąłem do Kolnaya. A Weiss
był taki mądry, że od razu powiedział: „Będziemy się musieli
poddać". Ale ja myślałem, że nam nic nie zrobią, bo przecież
myśmy ich nigdy nie zaczepiali. Z początku stanęli przy nas i
przyglądali się grze. „Przestańmy" — szepnął mi Kolnay do ucha.
„Ani myślę — odpowiedziałem. — Może dlatego przestać, żeś ty
rzucał i nie trafiłeś? Teraz na mnie kolej. Jak trafię i wygram, to

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
18
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

przestaniemy". Potem rzucał Rychter, ale drżały mu ze strachu


ręce i spoglądał wciąż na Pastorów, więc, rozumie się, nie trafił, a
Pastorowie stali nieporuszeni z rękami w kieszeniach. Wtedy ja
rzuciłem i trafiłem. Ale kiedy chciałem zagarnąć wygrane kulki, a
było ich ze trzydzieści, zastąpił mi drogę młodszy z braci
Pastorów i zawołał: „Poddaj się!" Obejrzałem się. Kolnay i
Barabasz już uciekli. Weiss stał blady jak ściana, a Rychter
namyślał się, czy ma uciekać, czy zostać. Spróbowałem najpierw
sprawiedliwej drogi i powiedziałem: „Przepraszam, nie macie
prawa". Ale starszy Pastor zabrał już wszystkie kulki i wsadził je
do kieszeni. A młodszy chwycił mnie za kurtkę na piersiach i
krzyknął: „Czyś nie słyszał, że wołałem: »Poddaj się!«?" I poszli.
To było wszystko.
— Niegodziwość! — oburzał się Gereb.
— Prawdziwy napad zbójecki! — krzyczał Czele.
Czonakosz gwizdnął na znak, że czuje zapach prochu w po-
wietrzu. Boka zaś stał zamyślony i spokojny. Wszyscy chłopcy
spoglądali na niego z zaciekawieniem. Czekali na to, jak Boka
postąpi wobec tego zajścia. Dotychczas bowiem, kiedy chłopcy od
miesięcy skarżyli się na podobne sprawki przeciwników, nie brał
tej sprawy poważnie. Ale teraz miarka się przebrała i nawet Boka
był poruszony. Przemówił też stłumionym głosem:
— Idźmy na obiad. Po obiedzie zejdziemy się na Placu. Tam
odbędziemy naradę. Takich rzeczy nie można darować!
Chłopcy zgodzili się na to chętnie. Byli radzi, że Boka prze-
konał się wreszcie i oburzył tak, jak na to zasługiwał ten nie-
słychany postępek. Z miłością patrzyli mu w oczy, które lśniły
bojowym zapałem.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
19
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Wracali do domu. Gdzieś z oddali dochodziły dźwięki dzwo-


nów. Słońce świeciło, świat wokoło był piękny i radosny. Chłop-
ców unosiło i rozpierało poczucie, że mają przed sobą coś waż-
nego. Płonęli już żądzą czynu i drżeli w oczekiwaniu tego, co się
miało stać. Bo jeżeli Boka zapowiedział, że takich rzeczy nie
można darować, to na pewno coś się stanie!
Tymczasem jednak Czonakosz i Nemeczek zatrzymali się na
chwilę przed okienkiem piwnicy fabryki wyrobów tytoniowych,
gdzie leżały stosy pyłu tytoniowego.
— Tabaka! — krzyknął wesoło Czonakosz i wciągnął do
nosa szczyptę żółtego proszku.
Nemeczek poszedł za jego przykładem i obaj rozbawieni szli
kichając i śmiejąc się serdecznie. Czonakosz kichał donośnie,
Nemeczek parskał jak źrebak. Kichali, śmieli się, biegli. W zabawie
zapomnieli na chwilę nawet o wielkiej niesprawiedliwości, którą
sam Boka, poważny i spokojny Boka, nazwał niesłychaną.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
20
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

ROZDZIAŁ II

Plac... Wy, zdrowe, rześkie dzieci, mieszkające na wsi, nie


wtłoczone w ciasne mury wysokich kamienic miejskich, wy,
których oczy wznosić się mogą do cudownego sklepienia nie-
bieskiego, obejmować dalekie, nieskończone horyzonty, wy nawet
nie możecie wiedzieć, czym dla dzieci miasta jest „plac"! Nie
zabudowany plac! Plac to, widzicie — wszystko: daleki widnokrąg,
rozległa równina, nieograniczona przestrzeń. To nieskończoność,
to wolność! Chociażby nawet w rzeczywistości był to zaledwie
skrawek ziemi, ograniczony z jednej strony drewnianym płotem, a
z trzech — wysokimi murami domów.
Dziś na tym placu wznosi się szara, czteropiętrowa,
ogromna kamienica, natłoczona lokatorami, z których ani jeden
zapewne nie wie, że ten skrawek ziemi był niegdyś dla gromadki
uczniów symbolem młodości. Plac był pusty, jak to zazwyczaj by-
wa z placami przeznaczonymi pod budowę. Od ulicy oddzielał go
płot, na prawo i na lewo wznosiły się domy, a od tyłu... Od tyłu
było to, co czyniło ten plac ciekawym i ponętnym. A mianowicie
drugi plac, na którym wznosił się duży tartak z parową piłą.
Od rana do wieczora piłowano tam drzewo; trociny i wióry
zaścielały ziemię, sągi drzewa piętrzyły się w ogromnych, pra-
widłowych sześcianach. A wśród tych spiętrzonych sągów wiło się
i krzyżowało mnóstwo wąskich ścieżek, tworzących istny labirynt.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
21
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Sam tartak, wznoszący się w głębi placu, był dziwnie


ponury i tajemniczy. Z wielkiego komina wydobywały się
bezustannie kłęby dymu. Otaczały go ciągle wielkie, ciężkie wozy.
Stawały one kolejno pod rynną wystającą spod dachu. Wówczas
rozlegał się trzask i porąbane drzewo wysypywało się przez
koryto w małym okienku i spadało na wóz. Po czym woźnica
wydawał okrzyk, poganiał konie i napełniony wóz odjeżdżał. W
domku następowała cisza, do chwili kiedy podjeżdżał drugi wóz i
stawał pod rynną.
Praca ta nie ustawała ani na chwilę. Na miejsce zabranego
drzewa przywożono nowe kłody i układano w sągi, które nie
zmniejszały się nigdy.
Przed tartakiem rosło kilka skarłowaciałych drzew morwo-
wych. U pnia jednego z tych drzew sklecona była budka drew-
niana, w której mieszkał Słowak, dozorca.
Czy można sobie było wymarzyć lepsze miejsce do zabawy?
Z nas nikt na pewno nie mógł sobie wyobrazić, aby gdziekolwiek
na świecie można było lepiej bawić się w Indian, jak na Placu. To
nam zastępowało amerykańskie prerie. Skład zaś drzewa od tyłu
był wszystkim tym, co nam w danej chwili było potrzebne —
miastem, lasem lub skalistą, górską okolicą. Była to jednocześnie
warownia. Na szczycie każdego sąga urządzona była forteca.
Każda forteca miała własnego kapitana, porucznika,
podporucznika. To była armia. Zwykły szeregowiec był tylko
jeden. Na całym Placu oficerowie dowodzili jednym szeregowcem,
musztrowali go i tego jednego szeregowca za każde przewinienie
skazywali na areszt. Domyślacie się pewnie, że tym jednym
jedynym szeregowcem był Nemeczek, mały, jasnowłosy
Nemeczek.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
22
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Kapitanowie, porucznicy i podporucznicy salutowali sobie


swobodnie przy każdym spotkaniu, podnosząc rękę do czapki,
choćby się spotkali i sto razy w ciągu popołudnia. Tylko biedny
Nemeczek musiał ciągle salutować w postawie na baczność,
sztywno wyprostowany. Każdy, przechodząc obok niego, miał
prawo krzyknąć:
— Jak stoisz?
— Pięty razem!
— Piersi naprzód, brzuch wciągnąć!
— Baczność!
A mały Nemeczek słuchał wszystkich. Zdarzają się chłopcy,
którzy lubią słuchać. Większość jednak lubi rozkazywać i
dowodzić. Dlatego też na Placu wszyscy byli dowódcami, a tylko
jeden Nemeczek szeregowcem.
O godzinie pół do czwartej nie było jeszcze nikogo na Placu.
Na derce, rozciągniętej przed drewnianą budą, spał
smacznie Słowak. Odsypiał on zazwyczaj we dnie nie przespane
noce, podczas których pilnował drzewa. Piła parowa warczała, ko-
min wyrzucał kłęby dymu, a porąbane drzewo spadało z trza-
skiem na wozy.
Po kilku minutach zaskrzypiała furtka od ulicy i wszedł Ne-
meczek. Przede wszystkim zaryglował za sobą furtkę, był to
bowiem jeden z najważniejszych punktów regulaminu obowią-
zującego na Placu. Surowa dyscyplina wojskowa karała za takie
przewinienie aresztem.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
23
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Po czym, rozejrzawszy się po pustym Placu, Nemeczek


wyjął dużą kromkę chleba, siadł na kamieniu i, jedząc, spokojnie
czekał na kolegów.
Zebranie dzisiejsze zapowiadało się bardzo ciekawie. Czuć
było w powietrzu zbliżanie się ważnych wypadków. Toteż Ne-
meczek był dziś dumny z tego, że i on należy do sławnego
„Związku Chłopców z Placu Broni". W poczuciu tej dumy spa-
cerował wśród sągów drzewa. Nagle spostrzegł Hektora, czarnego
psa należącego do
Słowaka.
— Hektor! —
zawołał przyjaźnie. Ale
pies, machnąwszy
ogonem, uciekł
szczekając gwałtownie.
Nemeczek pobiegł za
nim; Hektor zatrzymał się przed jednym z sągów, naszczekując
coraz głośniej.
Był to sąg, na którym wzniesiona była forteca. Ułożone na
samym szczycie kłody tworzyły mur obronny, na którym
powiewała mała, czerwono-zielona chorągiew. Pies skakał wokół
sąga szczekając zapalczywie.
— Co to ma znaczyć? — spytał Nemeczek psa, z którym był
w wielkiej przyjaźni. Hektor bowiem podzielał los malca: był także
tylko szeregowcem.
Chłopiec spojrzał na szczyt fortecy. Nie dostrzegł nikogo, ale
miał wrażenie, że coś się tam rusza. Chcąc to sprawdzić, zaczął
wspinać się po wystających kłodach.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
24
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Już w połowie drogi usłyszał szelest świadczący


niewątpliwie, że ktoś gospodaruje wśród desek. Poczuł bicie serca
i chęć ucieczki. Ale spojrzał w dół i obecność Hektora dodała mu
odwagi.
— Nie bój się, Nemeczek! — powiedział do siebie dla otuchy
i wspinał się ostrożnie dalej, powtarzając sobie za każdym kro-
kiem:
— Nie bój się, Nemeczek, nie bój się, Nemeczek! Wreszcie
dostał się na szczyt sąga. Powiedział sobie ostatni raz:
— Nie bój się, Nemeczek — i już miał postawić stopę na
szczycie.
Ale noga, podniesiona do góry, zawisła mu nieruchomo w
powietrzu, a z ust wyrwał się okrzyk przerażenia.
Potem zsunął się tak szybko na dół, że zanim się obejrzał,
był już na ziemi. Serce biło mu gwałtownie. Podniósł oczy w górę i
ujrzał na szczycie fortecy obok chorągiewki dużego chłopaka. Był
to Feri Acz, straszny Feri Acz, przywódca wrogiego obozu
chłopców z Ogrodu Botanicznego. Jego czerwona, szeroka koszula
powiewała na wietrze. Uśmiechając się szyderczo, zawołał:
— Nie bój się, Nemeczek!
Stanąwszy bezpiecznie na Placu, Nemeczek spojrzał poza
siebie. Ale czerwona koszula Feriego Acza znikła, a wraz z nią
znikła chorągiew fortecy, mała, czerwono-zielona chorągiewka,
którą uszyła siostra Czelego. Sam Feri znikł także wśród sągów
drzewa. Może wyszedł bramą na drugą ulicę? A może ukrył się
tylko gdzieś w pobliżu i wróci niebawem w towarzystwie
przyjaciół, na przykład braci Pastorów?

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
25
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Na samą myśl, że Pastorowie mogą tu być, Nemeczkiem


wstrząsnął zimny dreszcz. Wprawdzie i widok Feriego Acza
przeraził go bardzo, ale to było zupełnie co innego. Feri, mimo
wszystko, podobał mu się z wyglądu: był silny, dzielny,
czarnowłosy, a czerwona koszula nadawała mu wojowniczy, ry-
cerski wygląd. Czerwone koszule stanowiły mundur chłopców z
Ogrodu Botanicznego, nazywano
ich też czerwonoskórymi.
U furtki rozległo się
czterokrotne stukanie w
miarowych odstępach. Nemeczek
odetchnął z ulgą. Był to
umówiony znak chłopców z
Placu Broni. Spiesznie otworzył
furtkę i wpuścił Bokę, Czelego i
Gereba. Nemeczek pałał chęcią
podzielenia się nadzwyczajną
swą przygodą, ale nie zapomniał
o swoich powinnościach
żołnierskich i przede wszystkim
zasalutował, wyprostowany jak struna.
— Czołem! — powitali go przybyli. — Co nowego?
Nemeczek zaczerpnął powietrza i wyrzucił z siebie:
— Straszne rzeczy!
— Co takiego?
— Okropność! Nie uwierzycie!
— Ale co się stało?

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
26
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Feri Acz był tutaj!


— To niemożliwe! — zawołał Gereb.
Nemeczek przyłożył rękę do serca i rzekł uroczyście:
— Przysięgam!
— Nie przysięgaj — przerwał mu Boka i by dodać swym
słowom powagi, zakomenderował:
— Baczność!
Nemeczek stuknął obcasami.
— Raportuj teraz szczegółowo o wszystkim, coś widział.
Chodziłem po Placu. Nagle zaszczekał Hektor. Poszedłem za
nim i usłyszałem szelest w fortecy. Wdrapałem się na sąg i
zobaczyłem Feriego Acza w czerwonej koszuli.
— Stał na szczycie? W fortecy?
Nemeczek podniósł znów rękę do piersi na znak przysięgi,
ale cofnął ją natychmiast, gdyż Boka spojrzał nań surowo. Dodał
więc tylko:
— Zabrał chorągiewkę.
— Chorągiewkę? — krzyknął z oburzeniem Czele.
Wszyscy pobiegli do fortecy. Nemeczek biegł ostatni. Po
części dlatego, że był prostym szeregowcem, ale i dlatego, że nie
był pewien, czy między sągami nie kryje się Feri Acz. Zatrzymali
się przed fortecą, chorągiewki rzeczywiście nie było. Nie było
nawet drzewca.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
27
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Chłopców ogarnęło wzburzenie, jeden Boka tylko zachował


zimną krew.
— Powiedz siostrze — zwrócił się do Czelego — aby jutro
uszyła nową chorągiew.
— Dobrze — odparł Czele — ale ona nie ma już zielonego
płótna. Czerwone jeszcze jest, ale zielonego nie ma.
— A białe ma? — spytał Boka spokojnie.
— Tak jest.
Dobrze, niech więc uszyje czerwono-białą chorągiew. Odtąd
barwy nasze będą czerwono-białe.
Wszyscy zgodzili się na to od razu. Gereb zwrócił się do
Nemeczka:
— Szeregowiec!
— Na rozkaz!
— Jutro wniesiesz poprawkę do regulaminu, że odtąd bar-
wy nasze nie będą czerwono-zielone, lecz czerwono-białe.
— Rozkaz, panie poruczniku.
Po czym Gereb łaskawym tonem rzucił wyprężonemu na
baczność chłopcu:
— Spocznij!
Nemeczek stanął swobodnie. Teraz chłopcy wdrapali się na
szczyt fortecy i stwierdzili, że Feri Acz odłamał chorągiewkę wraz
z drzewcem, które było przybite gwoździami do muru obronnego.
Szczątki patyka smętnie sterczały na szczycie.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
28
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Od strony Placu rozległy się okrzyki:


— Hola ho! Hola ho! — Tak brzmiało hasło chłopców z
Placu Broni. Widocznie reszta członków była już na miejscu.
Czele skinął na Nemeczka.
— Szeregowiec!
— Na rozkaz!
— Odpowiedz im!
— Rozkaz, panie poruczniku!
I zwinąwszy dłoń w trąbkę, krzyknął swym cienkim,
dziecięcym głosikiem:
— Hola ho! Hola ho!
Po czym zeszli z fortecy i wrócili na Plac. Czekali tam już na
nich: Czonakosz, Weiss, Kolnay i jeszcze kilku innych chłopców.
Witając Bokę, wszyscy stanęli w szeregu na baczność, Boka
bowiem był ich dowódcą.
— Czołem! — powitał ich Boka. Kolnay wystąpił naprzód.
— Panie kapitanie — raportował — melduję posłusznie, że
zastaliśmy furtkę otwartą.
Boka rzucił surowe spojrzenie na swych towarzyszy. Regu-
lamin wymagał, aby furtka była od wewnątrz zaryglowana.
Wszyscy spoglądali na Nemeczka, a biedny malec już kładł
rękę na piersi, chcąc przysięgać, że to nie on zostawił furtkę
otwartą.
— Kto wszedł ostatni?

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
29
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Głęboka cisza. Nikt nie wszedł ostatni. Nagle twarz


Nemeczka rozjaśniła się i zawołał głośno:
— Pan kapitan wszedł ostatni!
— Ja? — zdziwił się Boka.
— Tak jest.
Boka chwilę się zastanowił, po czym rzekł poważnie:
— Masz słuszność. To ja zapomniałem zamknąć furtkę. Pro-
szę zapisać moje nazwisko do czarnej księgi, panie poruczniku!
Gereb wyjął mały, czarny notes i napisał wielkimi literami:
„Janosz Boka!", aby zaś wiedzieć, o co idzie, dodał: „furtka".
Chłopcy byli ogromnie radzi. Ich dowódca dał im przykład
sprawiedliwości i odwagi, o jakim nawet na lekcjach łaciny nie
słyszeli, chociaż czytali wiele opowiadań o bohaterskich Rzy-
mianach.
Lecz Boka był tylko człowiekiem i miał swoje słabości.
Zwrócił się do Kolnaya, który zameldował o tym, że furtka była
otwarta:
— Nie należy donosić. Panie poruczniku, proszę zapisać
Kolnaya za donosicielstwo.
Gereb wyciągnął znów notes i zapisał Kolnaya. Nemeczek
zaś, który stał na uboczu, aż podskakiwał z radości, że to nie on
został zapisany. Trzeba bowiem dodać, że dotychczas cała czarna
księga była zapisana przewinieniami Nemeczka. Zawsze i za
wszystko zapisywano tylko jego. I sąd, który odbywał posiedzenie
co sobotę, zawsze tylko jego skazywał. Był przecież jedynym
szeregowcem.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
30
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Teraz odbyła się ważna narada. Wszyscy chłopcy wiedzieli


już o niesłychanym czynie Feriego Acza, wodza czerwonoskó-
rych, który odważył się wtargnąć na Plac, wdrapać się na główną
fortecę i zabrać chorągiew. Otoczyli więc Nemeczka, a ten coraz
nowymi szczegółami barwił sensacyjną przygodę.
— Czy mówił coś do ciebie?
— Rozumie się!
— Cóż mówił?
— Wołał.
— Co wołał?
— Wołał: „Nie boisz się, Nemeczek?" — opowiadał malec,
ale w tym miejscu głos mu się załamał, bo czuł, że nie mówi całej
prawdy, brzmiało to przecież tak, jak gdyby on, Nemeczek, okazał
się tak odważny, że aż Feri Acz się temu dziwił.
— A nie bałeś się naprawdę?
— Nie. Stałem pod fortecą. Potem on zeskoczył na dół i
uciekł.
— To nieprawda — przerwał mu Gereb. — Feri Acz jeszcze
nigdy przed nikim nie uciekał.
Boka spojrzał badawczo na Gereba.
— Ależ go bronisz! — zauważył.
— Nie, tylko trudno mi wyobrazić sobie, żeby Feri Acz prze-
ląkł się Nemeczka.
Na takie przypuszczenie roześmieli się wszyscy. Nemeczek
stał wśród nich zmieszany, wzruszając ramionami.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
31
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Słuchajcie — przemówił Boka — trzeba coś przedsię-


wziąć! Na dziś naznaczony jest wybór przewodniczącego. Wy-
bierzemy takiego, któremu powierzymy nieograniczoną władzę i
będziemy mu ślepo posłuszni. Możliwe, że z tej sprawy wyniknie
wojna i wówczas przywódca będzie musiał zawczasu ułożyć plan
tak, jak podczas prawdziwej wojny. Szeregowiec, wystąp!
Baczność! Przygotować tyle kartek papieru, ilu nas tu jest. Każdy z
nas napisze na kartce nazwisko swego kandydata na
przewodniczącego. Kartki wrzucimy do kapelusza, a kto po
obliczeniu będzie miał najwięcej głosów, ten będzie prze-
wodniczącym.
— Brawo! — zawołali wszyscy jednocześnie, a Czonakosz
gwizdnął tak głośno jak lokomotywa. Następnie przystąpiono do
wyborów. Kartki wydarto z notesów, a Weiss wyjął z kieszeni
ołówek. Sprzeczano się jeszcze o to, czyj kapelusz wziąć, przy
czym nieomal nie wynikła walka na pięści, gdyż Kolnay twierdził,
że kapelusz Barabasza jest brudny, a Kende zapewniał, że
kapelusz Kolnaya jest jeszcze brudniejszy. Zaczęli nawet
odskrobywać scyzorykiem brud, żeby sprawdzić, który jest
bardziej przetłuszczony, ale to już nie miało celu, gdyż tymczasem
Czele ofiarował swój wykwintny, czarny kapelusik.
Tymczasem Nemeczek, zamiast rozdawać kartki, skorzystał
ku zdumieniu wszystkich ze sposobności, iż ogólna uwaga była
zwrócona na niego, i wystąpił w osobistej sprawie. Stanął na
baczność i ściskając kartki w brudnej ręce przemówił drżącym
głosem:
— Panie kapitanie, to tak dłużej nie może być!... Wszyscy
awansują na oficerów, tylko ja jeden jestem wciąż szeregowcem,
wszyscy mi rozkazują, muszę wszystko robić za innych i... i...

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
32
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Tu mały Nemeczek tak się rozczulił, że wielkie łzy zaczęły


mu spływać po delikatnej twarzyczce.
— Trzeba go wykreślić ze Związku: płacze — wtrącił zimno
Czele.
— Beczy — dodał ktoś inny. I wszyscy wybuchnęli śmie-
chem. To rozgoryczyło malca ostatecznie. Łkając i szlochając,
mówił dalej urywanymi słowami:
— Zajrzyjcie do... do... czarnej księgi, i tam... zawsze tylko
moje nazwisko... zawsze... zawsze... ja... jak pies...
Teraz przerwał mu Boka spokojnym głosem:
— Przestań natychmiast płakać, inaczej nie wolno ci będzie
należeć do nas. Beksy nie potrzebujemy.
Nazwa „beksa" podziałała od razu. Malec przestał płakać.
Wówczas Boka położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
— Jeżeli będziesz się dobrze sprawował i wyróżnisz się, to
w maju zaawansujesz na podporucznika. Tymczasem pozosta-
niesz szeregowcem.
Nikt się temu nie sprzeciwił. Bo przecież gdyby Nemeczek
od razu zaawansował, komu by wtedy rozkazywali? I już po chwili
rozległ się ostry głos Gereba:
— Szeregowiec, zatemperować ołówek!
Wciśnięto mu w garść ołówek, który się złamał w kieszeni
Weissa między kulkami. Biedny, zapłakany szeregowiec zaczął go
ostrzyć, pochlipując od czasu do czasu i pociągając nosem, jak to
bywa po wielkim płaczu. Cały smutek, jakim przepełnione było
jego małe serduszko, przelał w ostrzony ołówek.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
33
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Zatemperowany, p... panie poruczniku — rzekł i wes-


tchnął głęboko, rezygnując tym westchnieniem na razie ze swego
awansu.
Tymczasem kartki zostały rozdane. Chłopcy odsunęli się od
siebie i pisali z namysłem. Potem Nemeczek zebrał kartki do
kapelusza, a Boka odczytywał je, oddając stojącemu obok Gere-
bowi. Czytał po kolei: Janosz Boka, Janosz Boka, Janosz Boka.
Nagle przeczytał: Deżo Gereb. Chłopcy domyślili się od razu, że to
była kartka Boki, który z grzeczności oddał głos Gerebowi. Potem
były znowu kartki głosujące na Bokę. Następowały dwie kartki, na
których wypisane było nazwisko Gereba. Przy obliczaniu więc
okazało się, że Boka dostał jedenaście głosów, a Gereb trzy. Gereb
uśmiechał się z zakłopotaniem. Po raz pierwszy zdarzyło się, że
współzawodniczył z Boką, i te trzy głosy sprawiały mu
przyjemność. Przez chwilę odczuł przykrość i zastanowił się nad
tym, kto był jego przeciwnikiem. Ale natychmiast opanował się.
Boka zabrał głos:
— Zostałem więc wybrany na przewodniczącego.
— Niech żyje! — rozległo się wokoło.
Czonakosz zagwizdał po swojemu, a Nemeczek z oczami
obeschłymi od łez wołał najgłośniej: „Niech żyje!" Nowy prze-
wodniczący poprosił o spokój, po czym zabrał głos.
— Dziękuję wam, chłopcy — rzekł — a teraz weźmy się od
razu do roboty. Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że
czerwonoskórzy chcą zagarnąć Plac. Już wczoraj Pastorowie ode-
brali chłopcom kulki, a dziś gospodarował tu Feri Acz i zabrał nam
chorągiew. Prędzej czy później przyjdą tu, aby nas wygonić. Czas
najwyższy, abyśmy pomyśleli o obronie naszego Placu.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
34
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Czonakosz wrzasnął na całe gardło:


— Nie damy Placu!
Wszystkie czapki wyleciały w górę. Wszyscy wołali z zapa-
łem: „Niech żyje nasz Plac, niech żyje!"
I rozglądali się wokoło, wodzili spojrzeniem po tej
przestrzeni, oświetlonej łagodnymi promieniami wiosennego
słońca. A w tych spojrzeniach jaśniało ukochanie tego skrawka
ziemi i gotowość walki w jego obronie. Było to tak jak miłość oj-
czyzny. Wołali: „Niech żyje nasz Plac!" z takim samym zapałem,
jak gdyby wołali: „Niech żyje nasza Ojczyzna!"
Oczy płonęły blaskiem, a serca uczuciem.
Tymczasem Boka mówił dalej:
— Nie będziemy czekali na ich przyjście do nas, uprzedzimy
ich i pójdziemy do Ogrodu Botanicznego!
Kiedy indziej chłopcy zawahaliby się może przed tak
odważnym przedsięwzięciem. Ale w tej chwili zapał był tak wielki,
że wszyscy zawołali bez namysłu:
— Idziemy!
Nawet Nemeczek wołał: „Idziemy!", nie myśląc o tym, że
będzie musiał wlec się za wszystkimi i nosić palta panów ofi-
cerów.
Wtem spoza sągów drzewa rozległ się ochrypły głos, woła-
jący również: „Idziemy!" Chłopcy spojrzeli ze zdziwieniem w
tamtą stronę. To wołał Jano, Słowak, pykając z fajki i krzywiąc
twarz w życzliwym uśmiechu. Obok stał Hektor i wywijał ogonem.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
35
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Chłopcy roześmiali się. Słowak przedrzeźniał ich, rzucał kapelusz


do góry i krzyczał: „Idziemy!"
Na tym zakończono sprawy formalne i chłopcy zabrali się
do zabawy. Któryś z nich zawołał rozkazującym tonem:
— Szeregowiec, przynieś palanta!
Nemeczek pobiegł do składu, który mieścił się pod jednym z
sągów drzewa. Wczołgał się tam i wydostał palanta i piłkę. Obok
stał Słowak z Kendem i Kolnayem. Kende oglądał kapelusz
Słowaka, najbardziej wytłuszczony kapelusz, jaki sobie można
wyobrazić.
— Tymczasem Boka zwrócił się do Gereba.
— Dostałeś trzy głosy — powiedział.
— Tak jest — odparł Gereb i spojrzał mu wyzywająco w
oczy.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
36
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

ROZDZIAŁ III

Nazajutrz po południu, po lekcji stenografii, plan wyprawy


wojennej był już gotów. Wybiła godzina piąta i na ulicy zapalono
latarnie. Chłopcy wychodzili ze szkoły.
— Słuchajcie — przemówił Boka — zanim rozpoczniemy
wojnę, musimy czerwonoskórym dać dowód odwagi i pokazać, że
możemy im dorównać. Wezmę dwóch spośród swoich naj-
odważniejszych ludzi i pójdziemy do Ogrodu Botanicznego.
Wtargniemy na ich wysepkę i przybijemy na drzewie tę oto
kartkę.
Wyjął z kieszeni świstek czerwonego papieru, na którym
wypisane było drukowanymi literami:
„Tu byli chłopcy z Placu Broni".
Wszyscy przyglądali się papierowi z nabożeństwem.
Czonakosz, który nie uczył się stenografii i przyszedł tylko
zwabiony ciekawością, zaproponował:
— Trzeba by dopisać jeszcze jakąś obelgę. Boka przecząco
potrząsnął głową.
— Nie można. Nie postąpimy tak jak Feri Acz, kiedy zabrał
naszą chorągiew. Pokażemy tylko, że się ich nie boimy i że
możemy dostać się do ich państwa, tam gdzie odbywają narady i

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
37
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

gdzie ukrywają swój skład broni. Ten czerwony papier będzie


naszym biletem wizytowym, który im zostawimy.
— Słyszałem — wtrącił Czele — że oni właśnie o tej porze
zbierają się na wyspie i bawią się w zbójców i żandarmów.
— To i cóż? Feri Acz także przyszedł wtedy, kiedy wiedział,
że jesteśmy na Placu. Ten, kto się boi, niech nie idzie ze mną!
Żaden się jednak nie bał. Szczególnie Nemeczek był
zdecydowanie odważny. Widocznie chciał sobie zaskarbić zasługi
na rachunek przyszłego awansu. Oświadczył więc rezolutnie:
— Idę z tobą!
Przed szkołą nie potrzeba było stawać na baczność ani salu-
tować, gdyż regulamin obowiązywał tylko na Placu. Tutaj wszyscy
byli równi.
— Ja także idę! — zawołał Czonakosz.
— Musisz się jednak zobowiązać, że nie będziesz gwizdał.
— Przyrzekam. Tylko teraz... pozwól mi jeszcze raz, ostatni
raz zagwizdać.
— Dobrze, gwiżdż.
I Czonakosz zagwizdał tak głośno i przenikliwie, że aż się
ludzie na ulicy odwracali.
— Nagwizdałem się — oświadczył z zadowoleniem — wy-
starczy mi na cały dzień.
Boka zwrócił się do Czelego:
— Nie idziesz z nami?

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
38
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Nie mogę — odrzekł Czele ze smutkiem. — Muszę być o


pół do szóstej w domu. Mama zanotowała sobie, kiedy się kończy
lekcja stenografii. Gdybym nie wrócił na czas, nigdzie by mnie już
nie puściła.
I umilkł przestraszony na samą tę myśl. Bo przecież wtedy
skończyłoby się wszystko: I Plac Broni, i ranga porucznika...
— Zostań więc — zadecydował Boka. — Zabiorę ze sobą
Czonakosza i Nemeczka. A jutro w szkole dowiecie się wszyst-
kiego.
Podali sobie ręce. Nagle Boce przypomniało się jeszcze coś:
— Słuchajcie, prawda, że Gereb nie był dziś na stenografii?
— Nie.
— Może chory?
— Chyba nie. Po południu wracaliśmy razem do domu, nic
mu nie było.
Zachowanie się Gereba nie podobało się Boce w ostatnich
czasach. Było w wysokim stopniu podejrzane. Wczoraj przy
pożegnaniu spojrzał mu tak dziwnie, tak wyzywająco w oczy.
Zachowywał się tak, jak gdyby czuł, że nie wysunie się na
pierwszy plan, dopóki Boka będzie przewodniczył w Związku.
Nurtowała go zazdrość. Był o wiele bardziej zapalczywy, awan-
turniczy; spokój, rozsądek i powaga Boki nie odpowiadały mu
zupełnie. Siebie uważał za większego bohatera.
— Kto go tam wie? — szepnął Boka idąc z towarzyszami.
Czonakosz szedł poważnie obok niego, Nemeczek zaś był w naj-
lepszym humorze i uśmiechał się błogo na myśl, że oto jest

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
39
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

jednym z niewielu, którym wolno brać udział w tak ciekawej


przygodzie. Był tak wesoły, że aż go Boka skarcił:
— Nie szalej, Nemeczek. Może ci się zdaje, że idziemy na
zabawę? Ta wycieczka jest o wiele niebezpieczniejsza, niż przy-
puszczasz. Przypomnij sobie tylko obydwóch Pastorów!
Przypomnienie poskutkowało i wesołość jasnowłosego
chłopaczka znikła. Wprawdzie Feri Acz to straszny chłopiec, silny
i niesłychanie odważny, mówiono nawet, że został wydalony z
realnej szkoły, ale w jego spojrzeniu było zarazem coś miłego i
ujmującego, czego nie było we wzroku Pastorów. Ci chodzili
zawsze ze spuszczoną głową, patrzyli spode łba, a spojrzenie mieli
ponure i przenikliwe i nikt nigdy nie widział uśmiechu na ich
ogorzałych, ciemnych twarzach. Toteż Pastorów bali się wszyscy.
Chłopcy szli teraz z pośpiechem ciągnącą się bez końca ulicą
Üllöi. Było już prawie zupełnie ciemno, wcześnie zapadał zmrok.
Na ulicach paliły się latarnie i ta niezwykła pora budziła w
chłopcach jakiś niepokój. Bawili się zazwyczaj w poobiednich
godzinach, a wieczory spędzali przy książce. Szli teraz w milczeniu
i po kwadransie znaleźli się w Ogrodzie Botanicznym.
Wielkie drzewa, pokrywające się już zielenią, wyciągały
groźnie gałęzie poprzez kamienny mur.
Wiatr szeleścił młodziuchnymi liśćmi. Ciemność i zamknięta
szczelnie brama ogrodu nadawały mu taką niepokojącą tajem-
niczość, że chłopcom zabiły serca. Nemeczek chciał zadzwonić do
bramy.
— Na miłość boską, nie dzwoń! — zawołał Boka. — Od razu
będą wiedzieli, że to my! Możemy ich spotkać po drodze... zresztą i
tak nam nie otworzą!

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
40
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Więc jakże się dostaniemy? Boka spojrzeniem wskazał


mur.
— Przez mur?
— Tak jest.
— Tędy, od ulicy?
— Nie, obejdziemy ogród. Od tyłu mur jest niższy. Skręcili w
ciemną uliczkę, gdzie kamienny mur przechodził w drewniany
płot. Wolniejszym krokiem szli wzdłuż parkanu, szukając
dogodnego miejsca, aby przeleźć na drugą stronę. Zatrzymali się
wreszcie w kąciku, do którego światło latarń ulicznych już nie
dochodziło. Zza płotu wyglądało wielkie drzewo akacjowe.
— Jeśli się tutaj wdrapiemy — szepnął Boka — to będzie
nam łatwo zleźć po drzewie z tamtej strony. Przy tym z wierz-
chołka będziemy mogli się rozejrzeć i zobaczyć, czy nie ma
nieprzyjaciół w pobliżu.
Chłopcy zgodzili się na to i od razu zabrali się do roboty.
Czonakosz przykucnął i oparł się rękami o płot. Boka ostrożnie
stanął mu na ramionach i wysunął głowę nad ogrodzenie. Spra-
wowali się przy tym tak cicho, że nie rozległ się najmniejszy
szmer. Boka przekonał się, że nie ma w pobliżu nikogo, skinął
ręką.
Na ten znak Nemeczek szepnął do Czonakosza:
— Podsadź go.
I Czonakosz podsadził przywódcę na płot. Rozległ się
głuchy trzask spróchniałych desek.
— Skacz! — szepnął Czonakosz.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
41
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Trzask się powtórzył i po chwili rozległ się głuchy łoskot


padającego ciała. Boka znalazł się w samym środku zagonu, gdzie
rosły jakieś warzywa. Po nim przeskoczył Nemeczek, a potem
Czonakosz. Na drzewo wdrapał się pierwszy Czonakosz, przyszło
mu to z łatwością, gdyż chował się na wsi. Tamci dwaj stojąc pod
drzewem pytali:
— Co widzisz?
— Prawie nic, ciemno.
— Wysepkę widzisz?
— Widzę.
— Czy jest tam kto?
Czonakosz wychylił się ostrożnie spoza gałęzi i spoglądał na
prawo i lewo w dal, w kierunku stawu.
— Na wyspie nic nie widać, zasłaniają drzewa i krzaki... ale
na moście...
Tutaj zamilkł. Wdrapał się o jedną gałąź wyżej i znowu za-
meldował:
— Teraz widzę dobrze. Na moście stoją dwie postacie.
Boka szepnął cicho:
— To oni. Na moście czuwają wartownicy.
Gałęzie skrzypnęły i Czonakosz zeskoczył na ziemię. Stali
teraz wszyscy trzej, głęboko rozmyślając nad tym, co uczynić.
Schowali się w krzaki, aby ich nie spostrzeżono, i cichym szeptem
rozpoczęli naradę.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
42
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Byłoby najlepiej — radził Boka — gdybyśmy, idąc pod


krzakami, przedostali się do ruin zamku... wiecie przecież — stąd
na prawo, na stoku wzgórza...
Chłopcy kiwnęli potakująco głowami.
— Możemy ostrożnie podejść do ruin, kryjąc się w
krzakach. Tam jeden z nas wejdzie na wzgórze i rozejrzy się po
okolicy. Jeśli nikogo nie będzie, zsuniemy się na czworakach ze
wzgórza. Tuż obok jest staw. Tam ukryjemy się w sitowiu i
postanowimy, co robić dalej.
Czonakosz i Nemeczek patrzyli na mówiącego błyszczącymi
oczyma. Każde słowo wydawało im się święte.
— Czy dobrze? — pytał Boka.
— Dobrze — zgodzili się obaj.
— Naprzód! Krok w krok za mną. Znam drogę doskonale.
I poczołgał się na czworakach w gąszcz krzewów. Ledwie
towarzysze zdążyli pójść za jego przykładem, w oddali zabrzmiał
przeciągły, ostry świst.
— Spostrzegli nas! — zawołał Nemeczek i zerwał się z
przestrachem.
— Kładź się, kładź! — rozkazał Boka. I wszyscy trzej poło-
żyli się na brzuchu w trawie. Z zapartym oddechem czekali na to,
co nastąpi. Czyżby naprawdę zostali spostrzeżeni?
Tymczasem nikt się nie zjawiał. Wiatr szeleścił liśćmi. Boka
szepnął:
— Nic.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
43
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Nagle rozległ się znów ostry świst. Znowu czekali. I znowu


nikt się nie zjawił. Nemeczek, skulony pod krzakiem, wyszeptał
drżącym głosem:
— Może by się rozejrzeć z wierzchołka drzewa?
— Racja. Czonakosz, właź na drzewo.
I Czonakosz, zwinny jak kot,- wspiął się znów na
wierzchołek wysokiej akacji.
— Co widzisz?
— Na moście poruszają się jakieś postacie... Teraz jest ich
cztery... dwie wracają na wyspę...
— Wszystko w porządku —
rzekł Boka uspokojony. — Zejdź!
Gwizd oznaczał zmianę warty na
moście.
Czonakosz zlazł z drzewa i
znowu wszyscy trzej poczołgali się
na czworakach w stronę wzgórza.
O tej porze rozległy Ogród
Botaniczny ogarniała cisza. Dzwo-
nek wyprosił spacerowiczów.
Zostali tylko tacy, którzy mieli jakieś
złe zamiary, albo ci, którzy snuli
plany wojenne, jak te trzy skulone
postacie, przekradające się od jednego krzaka do drugiego. Nie
odzywali się ani słowem, tak poważnie traktowali swoją misję.
Szczerze mówiąc przejmował ich także strach. Było to bowiem nie
lada zuchwalstwo zakradać się do uzbrojonej warowni

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
44
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

czerwonoskórych na wyspie pośrodku jeziora, wtedy kiedy na


jedynym drewnianym mostku stały straże.
„Może to Pastorowie?" — pomyślał Nemeczek i ogarnął go
gniew na wspomnienie pięknych, kolorowych kulek szklanych,
które wygrał i miał zagarnąć jako swoje właśnie w chwili, kiedy
rozległ się ten straszny rozkaz: „Poddać się!"
— Ach! — krzyknął nagle Nemeczek. Tamci dwaj,
przerażeni, zamarli w bezruchu.
— Co się stało?
Nemeczek uniósł się na kolana i cały palec wsadził w usta.
— Co ci się stało?
Nie wyjmując palca z ust, wyjąkał:
— Pokrzywy... wsadziłem rękę w pokrzywy!
— Ssij palec, ssij, staruszku — doradzał Czonakosz; sam zaś
dla ostrożności owinął rękę chustką.
To czołgając się, to pełznąc posuwali się dalej, aż dotarli do
wzgórza. Tutaj, jak już wiemy, wzniesiono po prawej stronie
pagórka niewielkie ruiny, naśladujące szczątki starego zamczyska,
jak to się często spotyka w arystokratycznych parkach; szczeliny
między kamieniami porastał sztucznie zasadzony mech.
— Ruiny są już blisko — szepnął Boka. — Tu musimy mieć
się na baczności, bo czerwonoskórzy podobno często tu przy-
chodzą.
— Co to za zamek? — spytał Czonakosz. — Nigdy nas w
szkole nie uczono, że tu był kiedyś zamek.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
45
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— To tylko ruiny. Od razu zbudowano ruiny.


Nemeczek roześmiał się.
— Jak już budowali, to czemu nie postawili porządnego
zamku? Za sto lat sam by się rozpadł w ruiny...
— Ależ ci wesoło! — skarcił go Boka. — Niech ci tylko Pa-
storowie zajrzą w oczy, od razu ci się żartów odechce.
Istotnie malcowi zrzedła mina. Miał takie usposobienie, że
zapominał o przykrych rzeczach. Trzeba mu je było stale stawiać
przed oczyma.
Między krzakami dzikiego bzu, chwytając się rozrzuconych
głazów, chłopcy zaczęli się wspinać na wzgórze. Czonakosz szedł
na przedzie. Nagle zatrzymał się, tak jak był, na czworakach, i
podniósł rękę do góry.
Chłopcy w mgnieniu oka rzucili się na ziemię. Bujne
chwasty dobrze kryły ich małe postacie. Tylko oczy błyszczały
wśród zieleni. Nasłuchiwali.
— Idzie ktoś — szepnął przelękniony Czonakosz.
— Przyłóż ucho do ziemi — komenderował Boka szeptem.
— Tak robią Indianie. Dobrze słychać, gdy się ktoś zbliża.
Czonakosz usłuchał, ale natychmiast z przestrachem
oderwał głowę od ziemi.
— Idą — szepnął zdławionym głosem.
Teraz nawet bez indiańskich praktyk słychać już było
wyraźnie trzask wśród zarośli. Tajemniczy wróg — człowiek czy
zwierzę — szedł wprost na nich. Chłopcy przestraszyli się i

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
46
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

schowali głowy w trawy. Tylko Nemeczek nie mógł się po-


wstrzymać i jęknął cicho:
— Ja chcę do domu.
— Leż cicho, staruszku — doradzał Czonakosz, który nie
stracił pogody ducha.
Nemeczkowi jednak te słowa nie dodały odwagi, toteż Boka
spojrzał nań gniewnie i dał rozkaz, z konieczności cichy:
— Szeregowiec, ukryć się w trawie!
Takiemu rozkazowi Nemeczek nie mógł się sprzeciwić i po-
słusznie schował głowę w trawie.
Tajemniczy „ktoś" szeleścił dalej w zaroślach, ale zdawało
się, że zmienił kierunek i przestał się zbliżać. Boka uniósł się nieco
z trawy i rozejrzał się. Zobaczył ciemną postać, która oddalała się
od pagórka i macała kijem po zaroślach.
— Poszedł — oznajmił chłopcom. — To był stróż.
— Stróż obozu czerwonoskórych? — zapytali.
— Nie, stróż Ogrodu Botanicznego.
Chłopcy odetchnęli. Dorosłych ludzi nie obawiali się
zupełnie. Przecież nawet stary honwed3 z nosem pokrytym
brodawkami, który strzegł ogrodu przy muzeum, nie mógł sobie z
nimi dać rady.
Teraz rozpoczęli wędrówkę na nowo. Ale widocznie stróż
usłyszał coś podejrzanego, stanął bowiem i nasłuchiwał.
— Dostrzegł nas — wyjąkał Nemeczek.

3
Honved — żołnierz rezerwista

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
47
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Teraz obaj wyczekująco spojrzeli na Bokę, spodziewając się


rozkazu.
— Schować się w ruinach! — zakomenderował Boka.
Wszyscy trzej zbiegli pędem ze wzgórza, na które się dopiero co z
takim trudem wczołgali. W ruinach były małe gotyckie okienka. Z
przerażeniem spostrzegli, że do pierwszego okna broniły dostępu
żelazne kraty. Podsunęli się do drugiego, ale i tu była krata.
Wreszcie znaleźli między kamieniami wyrwę, w którą się wszyscy
trzej wsunęli. Z zapartym oddechem patrzyli, jak dozorca
przeszedł mimo i skierował się w odległą stronę ogrodu, gdzie
było jego mieszkanie.
— Nareszcie — westchnął z ulgą Czonakosz. — Niebezpie-
czeństwo minęło!
Teraz chłopcy zaczęli się rozglądać po swej kryjówce. Po-
wietrze było wilgotne i duszne, jak gdyby to były naprawdę
podziemia jakiegoś odwiecznego zamku. Nagle Boka stanął. Po-
tknął się o coś na ziemi. Schylił się i podniósł przedmiot, który w
słabym oświetleniu zmroku okazał się rodzajem toporka, zwanym
tomahawkiem; takim, jakim w powieściach wojują Indianie.
Tomahawk był wystrugany z drzewa i oblepiony srebrnym
papierem. Błyszczał groźnie wśród ciemności.
— To broń czerwonoskórych! — rzekł Nemeczek z szacun-
kiem.
— Tak — potwierdził Boka — znajdziemy jej tu pewnie
więcej.
Wzięli się do poszukiwań i wkrótce znaleźli jeszcze siedem
takich toporków w kącie. Stąd łatwo było wnioskować, że czer-
wonoskórych było ośmiu. W tym miejscu urządzili sobie wi-

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
48
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

docznie skład broni. Czonakosz był zdania, że tych osiem to-


porków należy zabrać jako zdobycz wojenną.
— Nie — rzekł Boka — tego nie uczynimy. To byłby po
prostu rabunek".
Czonakosz umilkł zawstydzony.
— Nie traćmy czasu — oznajmił Boka. — Wyjdźmy stąd, i
dalej na wzgórze! Nie chcę, żebyśmy się dostali na wyspę wtedy,
kiedy tam już nikogo nie będzie.
Ten odważny pomysł pobudził chłopców na nowo do czynu.
Rozrzucili toporki po ziemi, aby zostawić ślad swojej bytności, po
czym przecisnęli się przez wyłom i pobiegli ku wzgórzu.
Stanąwszy na wierzchołku, rozejrzeli się wokoło. Boka wyjął z
kieszeni paczkę, odwinął papier i wyjął małą lornetkę z masy
perłowej.
— To lornetka siostry Czelego — oznajmił i spojrzał przez
szkła.
Ale i gołym okiem można było zobaczyć okolicę. Wysepkę
otaczało jezioro, w którym hodowano wodorosty; brzegi były
gęsto zarośnięte trzciną i sitowiem. Wśród rozłożystych i
wysokich zarośli wyspy błyszczało małe światełko. Na ten widok
chłopcy spoważnieli.
— Są tam — rzekł Czonakosz przytłumionym głosem.
— Mają latarnię — oznajmił Nemeczek z zadowoleniem.
Światełko poruszało się na wyspie; to znikało za krzakami, to
błyskało spoza drzewa. Ktoś musiał z latarką chodzić po wyspie.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
49
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Jak widzę — mówił Boka nie odejmując lornetki od oczu


— jak widzę, przygotowują się do czegoś. Albo odbywają ćwi-
czenia wieczorne, albo...
Tutaj zamilkł nagle.
— Co? — spytali zaniepokojeni towarzysze.
— Święty Boże — szeptał Boka patrząc ciągle przez
lornetkę — ten, co niesie latarkę, to...
— Kto? Kto taki?
— Znajoma postać... ale, chyba nie on...
Wszedł wyżej, żeby lepiej widzieć, wkrótce jednak
światełko zgasło w krzakach i Boka odjął lornetkę od oczu.
— Zniknął — rzekł cicho.
— Ale kto to był?
— Tego nie mogę powiedzieć. Nie widziałem dobrze i wła-
śnie, kiedy mu się chciałem dokładnie przyjrzeć, zniknął mi z oczu.
Dopóki więc nie wiem na pewno, nie chcę nikogo podejrzewać...
— Może ktoś z naszych?
Kapitan odparł ze smutkiem:
— Tak mi się zdaje.
— Ależ to zdrada! — krzyknął Czonakosz zapominając o
ostrożności.
Ciekawość dodała im bodźca do dalszego działania. Boka
nie chciał powiedzieć, do kogo postać z latarką wydawała mu się
podobna. Zaczęli więc zgadywać, ale i na to kapitan nie pozwolił,

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
50
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

zaznaczając, że nie wolno nikogo bezpodstawnie podejrzewać.


Zbiegli ze wzgórza i poczołgali się na czworakach po trawie; nie
zważali teraz na to, że pokrzywy, ciernie i ostre kamyki ranią im
ręce. Spieszyli się i byli coraz bliżej tajemniczego jeziorka.
W końcu dotarli do niego. Teraz mogli już wstać, bo gęste
trzciny i sitowia zakrywały ich postacie. Boka wydawał rozkazy z
zimną krwią.
— Tutaj musi gdzieś być łódka. Pójdę z Nemeczkiem na po-
szukiwania na prawo, ty zaś, Czonakosz, idź na lewo. Kto znajdzie
łódkę, niech czeka.
Już po chwili Boka spostrzegł łódkę wśród sitowia.
— Czekajmy — rzekł.
Usiedli więc na brzegu i czekali na Czonakosza, który miał
okrążyć jeziorko i nadejść z drugiej strony. Spoglądali w gwiaź-
dziste niebo i nasłuchiwali odgłosów z wyspy. Nemeczek, chcąc
się okazać roztropnym, zaproponował:
— Przyłożę ucho do ziemi.
— Obejdzie się bez twego ucha — rzekł Boka. — Niepo-
trzebnie byś je trudził. Jeśli się pochylimy nad wodą, będziemy
lepiej słyszeli. Widziałem, jak rybacy nad Dunajem rozmawiają ze
sobą z jednego brzegu na drugi. Wieczorem głos niesie po wodzie
doskonale.
Pochylili się więc nad wodą, ale nic nie usłyszeli, prócz nie-
wyraźnych szmerów i szeptów idących od wyspy. Tymczasem
nadszedł Czonakosz oznajmiając:
— Nigdzie nie ma łódki.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
51
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Nie martw się, stary — pocieszał go Nemeczek. — Zna-


lazła się.
I poszli ku łódce.
— Czy wsiądziemy?
— Nie tutaj — rzekł Boka. — Przeciągniemy łódkę na brzeg
po przeciwnej stronie wyspy, abyśmy nie znajdowali się blisko
mostu, gdyby nas spostrzegli. Spróbujemy przeprawić się w
miejscu najbardziej oddalonym od mostu, tak że będą musieli
obejść daleko, jeżeli zechcą nas ścigać.
Ta przezorność podobała się chłopcom. Świadomość, że
mają takiego roztropnego i przewidującego wodza, dodawała im
odwagi. Tymczasem Boka spytał:
— Kto z was ma przy sobie sznurek?
Czonakosz miał sznurek. W jego kieszeniach znaleźć można
było wszystko, jak na bazarze. Więc: scyzoryk, sznurki, kulki,
gwoździe, miedzianą klamkę, klucz, śrubokręt, szmatki i mnóstwo
innych potrzebnych i niepotrzebnych przedmiotów.
Wyjął sznurek, który Boka przywiązał ostrożnie do kółka na
dziobie łódki tak, że mogli ją teraz wolniutko ciągnąć wzdłuż
brzegu. Nie przestawali przy tym obserwować wyspy. Kiedy już
dociągnęli łódkę do miejsca, w którym zamierzali wsiąść, rozległ
się znowu przeraźliwy świst. Ale tym razem chłopcy nie
przestraszyli się, bo wiedzieli, że to zmiana warty. Zresztą nie bali
się i dlatego jeszcze, że czuli się już w ogniu walki. Zupełnie tak
samo zachowują się i prawdziwi żołnierze na prawdziwej wojnie.
Zanim ujrzą nieprzyjaciela, przeraża ich byle krzak. Skoro jednak
pierwsza kula świśnie im nad uchem, nabierają odwagi, ogarnia
ich zapamiętanie i nie myślą o tym, że idą na śmierć.
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
52
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Chłopcy wsiedli do łódki. Tylko Nemeczek wzdragał się


przez chwilę.
— Dalej, stary! — zachęcał go Czonakosz.
— Idę — szepnął Nemeczek, ale jednocześnie pośliznął się i
uchwyciwszy się z przestrachu cienkiej trzciny, wpadł do wody.
Pogrążył się w niej aż po szyję, ale ani pisnął. Zerwał się wkrótce,
bo woda była płytka, wyglądał jednak śmiesznie, ociekał wodą,
kurczowo ściskał trzcinę, cienką jak patyczek.
— Cóż, stary, napiłeś się? — zadrwił Czonakosz.
— Wcale nie piłem — odparł przestraszony malec i wsiadł
do łódki, przemoczony i blady z przestrachu.
— Nie spodziewałem się, że użyję dzisiaj kąpieli —
próbował żartować.
Ale nie było już czasu do stracenia. Boka i Czonakosz chwy-
cili wiosła i odepchnęli łódkę od brzegu. Ciężka łódź poruszała się
powoli po wodzie, a cisza była tak wielka, że słychać było, jak
małemu Nemeczkowi, który siedział skulony na przodzie łódki,
szczękały zęby. Niebawem chłopcy dopłynęli do brzegu wyspy i
wysiedli ukrywając się za krzakami.
— Stójcie — zakomenderował dowódca — łódki nie
możemy tak zostawić. Gdyby ją zabrali, nie moglibyśmy się
wydostać z wyspy. Na moście stoi warta. Ty, Czonakosz,
zostaniesz na straży i skoro tylko spostrzeżesz coś podejrzanego,
gwizdniesz najgłośniej, jak tylko potrafisz. My biegiem wrócimy
do łódki, wskoczymy, a ty ją odepchniesz od brzegu.
Czonakosz przystał z chęcią, radując się w duchu, że może
będzie miał sposobność zagwizdać po swojemu.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
53
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Boka udał się w drogę z Nemeczkiem. Czołgali się na czwo-


rakach, podnosząc się tylko tam, gdzie drzewa były wysokie i
gęste. Za jakimś wyższym krzakiem stanęli, rozchylili gałęzie i na
małej polance pośrodku wyspy ujrzeli groźny oddział czer-
wonoskórych.
Nemeczek zadrżał i przytulił się do Boki.
— Nie bój się — uspokajał go Boka szeptem.
Pośrodku polanki leżał duży głaz, a na nim stała latarka.
Wokoło latarki siedzieli w kucki czerwonoskórzy. Wszyscy ubrani
byli w czerwone koszule. Obok Feriego Acza siedzieli dwaj
Pastorowie, a obok młodszego Pastora ktoś wyróżniający się tym,
że nie miał czerwonej bluzy... Boka czuł, jak Nemeczek obok niego
drży...
— Słuchaj... — zaczął Nemeczek, ale więcej nie mógł wydo-
być ze ściśniętej krtani — słuchaj... słuchaj...
Potem dodał cicho:
— Poznajesz go?
— Poznaję — odparł Boka ze smutkiem.
Obok czerwonoskórych siedział Gereb. Nie mylił się więc
Boka tam na wzgórzu. Chłopcem, który niósł latarkę, był istotnie
Gereb. Teraz ze zdwojoną uwagą obserwowali grupę czer-
wonoskórych; światło rzucało dziwny blask na smagłe twarze
Pastorów i czerwone koszule przykucniętych postaci. Wszyscy
milczeli, tylko jeden Gereb cicho mówił. Musiał opowiadać coś
bardzo zajmującego, gdyż wszyscy pochylili się ku niemu i słuchali
z wielką uwagą. W ciszy wieczoru głos rozlegał się wyraźnie, tak

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
54
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

że ukryci za krzakami chłopcy mogli zrozumieć słowa Gereba.


Mówił:
— Na Plac można się dostać
z dwóch stron... Jedno wejście jest
od ulicy Św. Pawła, ale utrudnione
z powodu regulaminowego
przepisu, że każdy, kto wchodzi,
musi za sobą zamykać furtkę.
Drugie wejście jest od ulicy Św.
Marii, tam brama prowadząca do
tartaku otwarta jest na rozcież, a
między sągami drzewa można się
doskonale przedostać na Plac.
Trudność polega tylko na tym, że
na sągach wzniesione są fortece...
— Wiem — przerwał Feri
Acz niskim głosem, który wzbudził dreszcz niepokoju u
podsłuchujących.
— Rozumie się, że wiesz, byłeś tam przecież — mówił dalej
Gereb. — W fortecach ustawione są warty, które ostrzegają, o ile
ktoś obcy zbliża się do Placu. Nie radziłbym wam wchodzić od
tamtej strony.
A więc czerwonoskórzy przygotowywali się do napadu na
Plac... Gereb mówił dalej:
— Najlepiej będzie, jeżeli się ułożymy z góry, kiedy macie
przyjść. Wtedy ja wejdę ostatni na Plac i zostawię furtkę otwartą.
— Dobrze — przerwał mu Feri Acz. — Tak będzie w
porządku. Za nic na świecie nie chciałbym przyjść na Plac, kiedy

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
55
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

tam nie będzie nikogo. Chcę otwartej walki. Jeśli obronią Plac —
dobrze. A jeśli nie obronią — Plac będzie nasz i zatkniemy na nim
czerwoną chorągiew. Nie robimy tego z chciwości, wiecie
przecież...
Teraz odezwał się jeden z Pastorów:
— Robimy to po to, żeby mieć gdzie grać w palanta. Tutaj
nie można, a na ulicy Esterhazy trzeba się zawsze bić o miejsce...
Potrzeba nam miejsca do gry w palanta, i basta.
Istotnie rozpoczynali wojnę z takich samych powodów, dla
których prowadzi się prawdziwą wojnę. Rosja chciała mieć dostęp
do morza, dlatego biła się z Japonią. Czerwonoskórym potrzebny
był Plac do gry w palanta, więc postanowili go zdobyć przez
wojnę.
— Stanęło więc na tym — zabrał głos przywódca
czerwonoskórych Feri Acz — że według umowy zostawisz furtkę
otwartą.
— Tak — potwierdził Gereb.
Mały, jasnowłosy Nemeczek zadrżał z przerażenia. Stał w
przemoczonym ubraniu i wpatrywał się szeroko otwartymi ze
zdziwienia oczyma w postaci czerwonoskórych, wśród których
siedział zdrajca. Odczuwał to tak boleśnie, że kiedy Gereb
wymówił „tak", potwierdzając, że on, Gereb, gotów jest zdradzić
Plac — malec zalał się łzami. Tulił się do Boki, łkał i szlochał.
Boka odsunął go łagodnie.
— Płacz na nic się nie przyda — rzekł.
Lecz i jego dławiło w krtani.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
56
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Teraz czerwonoskórzy podnieśli się na znak dany przez


wodza.
— Pójdziemy do domu — rzekł przywódca. — Czy wszyscy
macie broń gotową?
— Tak — odpowiedzieli wszyscy naraz. I podnieśli z ziemi
długie tyki, na których powiewały małe, czerwone chorągiewki.
— Naprzód — zakomenderował Feri Acz — pochować broń
w krzakach!
Oddalili się w głąb wyspy z wodzem na czele. Gereb poszedł
z nimi. Polanka była pusta, z dużym kamieniem pośrodku,
oświetlona zapaloną latarką. Słychać było oddalające się kroki.
Czerwonoskórzy wchodzili w gąszcz, aby schować piki.
— Teraz — szepnął Boka do Nemeczka i sięgnął do kieszeni.
Wyjął z niej czerwoną kartkę, w której tkwiła zawczasu przy-
gotowana pluskiewka. Po czym rozsunął gałęzie krzewów, mó-
wiąc do towarzysza:
— Czekaj tu na mnie. Nie rusz się!
Skoczył na polankę, gdzie przed chwilą siedzieli
czerwonoskórzy.
Nemeczek patrzył za nim z zapartym oddechem. Boka pod-
biegł najpierw do wielkiego drzewa, którego gałęzie osłaniały
wysepkę niby parasol. W mgnieniu oka przymocował do pnia
czerwoną kartkę, potem podbiegł do latarki i dmuchnął na nią.
Świeczka zgasła i Nemeczek już nic nie widział. Ale po chwili,
zanim oko jego przywykło do ciemności, Boka stanął przed nim i
schwycił go za ramię.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
57
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Pędź za mną, najprędzej, jak tylko możesz.


I pobiegli pędem w stronę brzegu, ku łódce. Czonakosz na
ich widok wskoczył do łódki i oparł wiosło o brzeg, aby być
gotowym do odepchnięcia się. Chłopcy dopadli łódki.
— Odpłynąć — zakomenderował Boka zdyszanym głosem.
Czonakosz wparł się w wiosło, ale łódka nie poruszyła się.
Przybijając, najechali zbyt gwałtownie na brzeg i łódka
zaryła się w piasek tak, że trudno było ją ruszyć. Ktoś musiał wy-
siąść i zepchnąć ją na wodę.
Tymczasem z polanki dobiegały głosy. Czerwonoskórzy
wrócili ze składu broni i zastali latarnię zgaszoną. Z początku my-
śleli, że to wiatr ją zdmuchnął, ale Feri Acz, obejrzawszy latarkę,
zauważył, że mała szybka była otwarta.
— Tutaj ktoś był! — zawołał silnym głosem tak donośnie, że
chłopcy, usiłując zepchnąć łódkę do wody, słyszeli go doskonale.
Czerwonoskórzy zapalili latarnię i wtedy zobaczyli przybitą
do drzewa czerwoną kartkę z napisem: „Tu byli chłopcy z Placu
Broni".
— Jeżeli byli, to są jeszcze i teraz! Dalej w trop! — zawołał
Feri Acz. Gwizdnął głośno. Warta z mostu nadbiegła i zamel-
dowała, że przez most nikt nie mógł się dostać na wyspę.
— Przyjechali łódką — domyślił się młodszy Pastor.
Trzej chłopcy, mocujący się wciąż nadaremnie z łódką, z
przerażeniem usłyszeli okrzyk:
— Dalej za nimi!

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
58
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

W tej samej chwili udało się Czonakoszowi zepchnąć łódkę


na wodę i wskoczyć do niej. Schwycili natychmiast za wiosła i całą
siłą odepchnęli łódź. Feri Acz wydawał rozkazy grzmiącym
głosem:
— Wendauer na drzewo, śledzić ich z góry! Pastorowie
przez most, jeden na prawo, drugi na lewo!
Teraz wydawało się, że chłopcy zostaną okrążeni. Zanim
zdążą dobić do brzegu, Pastorowie, słynący jako szybkobiegacze,
obiegną jezioro, a wówczas nie będzie mowy o ucieczce ani na
prawo, ani na lewo. Gdyby zaś udało im się dostać na brzeg
wcześniej od Pastorów, spostrzeże ich Wendauer, czatujący z
wierzchołka drzewa, i zasygnalizuje, dokąd się schronili.
Z łódki widzieli, jak Feri Acz biega z latarnią w ręku wzdłuż
brzegu. Teraz rozległ się głośny tupot: to Pastorowie pędzili przez
most...
Zanim jednak wartownik dostał się na wierzchołek drzewa,
łódka dobiła do brzegu.
— Wylądowali! — krzyknął chłopiec już z wierzchołka
drzewa. I natychmiast odpowiedział mu głos komendanta:
— Wszyscy za nimi!
Tymczasem trzej chłopcy z Placu Broni biegli co tchu.
— Oby nas tylko nie dogonili — rzekł Boka biegnąc — jest
ich znacznie więcej niż nas!
Gnali poprzez ścieżki i klomby. Boka na czele, tamci dwaj
tuż za nim.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
59
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Do oranżerii! — zakomenderował Boka i wbiegł przez


otwarte, na szczęście, drzwiczki do oranżerii. Chłopcy wbiegli za
nim i ukryli się za wielkimi cyprysami. Na razie panowała cisza.
Zdawało się, że pogoń straciła ślad. Chłopcy rozglądali się po
osobliwym swym schronieniu, do którego poprzez szklany dach i
szklane ściany sączyło się słabe oświetlenie miejskiego wieczoru.
Było to lewe skrzydło cieplarni. Wokoło w zielonych kubłach stały
grube drzewa o wielkich liściach. W długich skrzynkach rosły
paprocie i mimozy. Pośrodku, pod wielkim sklepieniem, palmy
roztaczały swe wachlarze, a wokoło nich stał cały las
podzwrotnikowych roślin. Pośrodku tego lasu urządzony był
basen ze złotymi rybkami, obok basenu stała ławka. Dalej znów
magnolie, drzewa wawrzynowe, pomarańczowe, olbrzymie
paprocie. Same rośliny napełniające powietrze mocnym,
odurzającym zapachem. W wielkiej, ogrzewanej hali sączyła się
bezustannie woda. Krople uderzały o wielkie, mięsiste liście, a
wachlarze palm szumiały tak tajemniczo, iż chłopcom zdawało się
za każdym razem, że to jakieś osobliwe podzwrotnikowe zwierzę
przemyka się w tym gęstym, ciepłą wilgocią ziejącym lesie.
Poczuli się bezpieczni i zaczęli się zastanawiać nad tym, w
jaki sposób wydostać się stąd na wolność.
— Żeby nas tylko ktoś tutaj nie zamknął! — szepnął Neme-
czek, który siedział wyczerpany i opierał się o gruby pień wielkiej
palmy, napawając się ciepłem, gdyż odzież miał przemoczoną do
nitki.
Boka uspokajał go:
— Jeżeli dotychczas nie zamknęli oranżerii, to jej już nie
zamkną.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
60
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Siedzieli więc i nasłuchiwali. Nie dochodził żaden dźwięk.


Nikomu nie wpadło na myśl, żeby ich tutaj szukać. Wstali i zaczęli
chodzić wśród drzew i skrzyń z kwiatami. Czonakosz zawadził o
coś i o mało co nie upadł. Nemeczek chciał mu się przysłużyć i
mówiąc: — Czekaj, poświecę ci — wyciągnął z kieszeni pudełko
zapałek i zapalił jedną. Zapałka zapłonęła, ale w tej samej chwili
zgasła, gdyż Boka uderzył malca w rękę.
— Głupcze! — krzyknął z gniewem. — Zapominasz, że znaj-
dujemy się w szklanej hali, przecież i ściany są ze szkła... teraz na
pewno widzieli światło!
Zamilkli, nasłuchując. Istotnie Boka miał słuszność. Czerwo-
noskórzy widzieli światło, które przez mgnienie oka oświetliło
całą oranżerię. Już po chwili rozległ się skrzyp kroków po żwirze
alei. Słychać było wyraźnie komendę Feriego Acza.
— Pastorowie przez małe drzwiczki na prawo — wołał —
Sebenicz przez środkowe, ja tędy...
Chłopcy w oranżerii usiłowali się ukryć. Czonakosz położył
się na brzuchu pod jakąś półką. Nemeczkowi kazali się schować w
basenie, bo przecież i tak był mokry. Malec posłusznie zanurzył
się w wodę i ukrył głowę pod pióropusz paproci. Boka w ostatniej
chwili stanął za drzwiami.
Feri Acz ze swą armią wtargnął z latarnią w ręku. Światło
latarni padało w ten sposób na szklane drzwi, że Boka doskonale
widział Feriego Acza, ten jednak nie widział ukrywającego się
Boki. Boka mógł więc dobrze przyjrzeć się przywódcy
czerwonoskórych, którego przedtem widział tylko raz w ogrodzie
przy muzeum. Był to przystojny chłopak, oczy błyszczały mu
wojowniczo. Czerwonoskórzy rozproszyli się po oranżerii,

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
61
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

szukając we wszystkich kątach. Nikomu nie przyszło na myśl


szukać w basenie. Czonakosz zaś nie został odkryty tylko dlatego,
że właśnie w tej chwili, kiedy miano zajrzeć pod skrzynię, gdzie
się ukrywał, jeden z chłopców, którego Feri nazwał Sebeniczem,
rzekł:
— Dawno już wyszli przez prawe drzwi — i skierował się w
tamtą stronę. Wszyscy poszli za nim, przewracając po drodze
doniczki. Nastąpiła cisza. Najpierw wysunął się Czonakosz.
— Kapitanie — rzekł — doniczka spadła mi na głowę.
Wszędzie mam pełno ziemi. — I wypluwał ziemię, którą istotnie
miał zapchany nos i usta. Następnie wydostał się z basenu
Nemeczek. Biedak ociekał znów wodą i skarżył się żałosnym
głosem:
— Dlaczego ja muszę całe życie siedzieć w wodzie? Czy
jestem żabą? — I otrząsnął się jak zmoczony pudel.
— Nie płacz — uspokajał go Boka. — A teraz chodźmy,
niech się ten wieczór nareszcie skończy...
Nemeczek westchnął:
— Ach, jakże chciałbym już być w domu!
Wtem przyszło mu na myśl, że w domu nie spotka go z pew-
nością zbyt uprzejme przyjęcie z powodu przemoczonej odzieży.
Poprawił się więc szybko:
— Właściwie wcale mi się nie chce wracać do domu.
Pobiegli teraz z powrotem w stronę wielkiej akacji przy
płocie. W ciągu kilku minut byli na miejscu. Czonakosz wdrapał
się na drzewo i spojrzawszy poza siebie na ogród, krzyknął z
przestrachem:
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
62
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Idą!
— Wszyscy na drzewo! — zakomenderował Boka.
Czonakosz dopomógł towarzyszom. Wdrapali się na drzewo jak
najwyżej. Gniewała ich najbardziej myśl, że mogliby zostać
schwytani teraz, kiedy byli już tak blisko końca wyprawy.
Gromada czerwonoskórych zbliżała się z tupotem. Chłopcy
siedzieli cicho wśród liści, skuleni niby trzy wielkie ptaki.
Wtem odezwał się znów Sebenicz, ten sam, który wybawił
ich w oranżerii:
— Widziałem, jak przeskakiwali przez płot!
Widocznie ów Sebenicz był najgłupszy z całej gromady. A
ponieważ najgłupsi zazwyczaj czynią najwięcej hałasu, więc i ten
krzyczał najgłośniej.
Czerwonoskórzy, słynący jako dobrzy gimnastycy, przesko-
czyli natychmiast przez płot. Feri Acz pozostał ostatni i zgasił
latarnię, zanim przedostał się także przez płot. Wdrapał się po
tym samym drzewie, na którego szczycie gnieździły się nasze trzy
ptaki. Wtem spadło mu na nos kilka kropel. Była to wina
Nemeczka, z którego wciąż jeszcze ciekła woda jak z przedziu-
rawionej rynny.
— Deszcz pada! — zawołał Feri Acz, otarł nos i wybiegł na
ulicę.
— Tam idą — rozległo się wołanie z ulicy i wszyscy rzucili
się pędem w tamtą stronę...
Teraz nasi chłopcy poczuli się nareszcie bezpieczni.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
63
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Gdyby nie ten Sebenicz, wpadlibyśmy już dawno w ich


ręce... — odezwał się Boka.
Chłopcy zauważyli, że czerwonoskórzy biegli ulicą za dwo-
ma spokojnie idącymi chłopcami. Ci, przestraszeni, zaczęli
uciekać, a czerwonoskórzy gonili ich zawzięcie. Cicha uliczka
rozbrzmiewała głośnym wrzaskiem, który stopniowo milkł w
oddali.
Nasi chłopcy zsunęli się z płotu i odetchnęli głęboko,
poczuwszy bruk uliczny pod stopami. Obok nich przeszła stara
kobieta, za nią jakiś inny przechodzień. Chłopcy czuli, że są znów
w mieście, gdzie im się już nic stać nie może.
Byli głodni i zmęczeni. W Domu Sierot, którego okna przy-
jaźnie lśniły wśród ciemnej nocy, dzwoniono właśnie na wie-
czerzę.
Nemeczek zaszczekał zębami.
— Spieszmy się — rzekł.
— Stój — odezwał się Boka. — Pojedziesz tramwajem do
domu. Masz pieniądze...
Sięgnął do kieszeni, ale ręka mu zamarła bez ruchu. Były w
niej tylko trzy miedziaki i kałamarz. Wyciągnął pieniądze palcami
uwalanymi atramentem i rzekł podając je Nemeczkowi:
— Nie mam więcej.
Czonakosz znalazł w swojej kieszeni dwa grajcary.
Nemeczek zaś miał jednego grajcara, którego chował na
szczęście w pudełku po pigułkach, więc razem uskładali sześć i
malec mógł pojechać konnym tramwajem. Boka przystanął.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
64
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Zdrada Gereba rozgoryczała go. Stał smutny i milczał. Czonakosz


jednak nie wiedział nic o zdradzie, był w dobrym humorze.
— Słuchaj, stary! — zawołał. I wsadziwszy dwa palce w usta
świsnął ogłuszająco z całych sił.
A potem rozejrzał się wokoło zadowolony z siebie.
— Czekałem na to cały wieczór — dodał — ale nie mogłem
już dłużej wytrzymać!
Wziął Bokę pod rękę i poszli wzdłuż ulicy ku miastu, zmę-
czeni tyloma przejściami i wzruszeniami...

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
65
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

ROZDZIAŁ IV

Na zegarze w klasie wybiła znów pierwsza godzina i


chłopcy zbierali książki. Profesor Rac wstał z katedry. Mały, usłuż-
ny prymus Czengey pomógł mu włożyć palto. Chłopcy z Placu
Broni spoglądali na Bokę, oczekując jego rozporządzeń. Wiedzieli,
że zebranie na Placu odbyć się ma dzisiaj o drugiej, gdyż trzej
wysłańcy mieli złożyć sprawozdanie z wyprawy do Ogrodu
Botanicznego. Wszyscy już wiedzieli, że wyprawa się udała i
przewodniczący chłopców z Placu Broni oddał wizytę czerwo-
noskórym. Byli jednak ciekawi szczegółów, chcieli wiedzieć, jakie
spotkały ich przygody, jakie niebezpieczeństwa im groziły. Z Boki
nie można było kleszczami wyciągnąć ani słowa. Czonakosz gadał
piąte przez dziesiąte i kłamał, ile się zmieści. Opowiadał o dzikich
zwierzętach, z którymi spotkali się w ruinach Ogrodu
Botanicznego... O tym, jak to się Nemeczek o mało nie utopił w
stawie... jak czerwonoskórzy siedzieli wokoło ogromnego,
płonącego stosu... Ale plótł niejasno i zapominał zawsze o
najważniejszych rzeczach. Przy tym ogłuszał słuchaczy
przeraźliwym gwizdem, którym kończył każde zdanie.
Nemeczek zaś tak odczuwał ważność swej roli, że strzegł ta-
jemnicy z całą powagą. Kiedy go pytano, odpowiadał:
— Nie mogę nic powiedzieć. Albo:
— Zapytajcie przewodniczącego.
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
66
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Wszyscy koledzy zazdrościli Nemeczkowi, że choć był tylko


zwyczajnym szeregowcem, brał udział w tak wspaniałej wy-
prawie. Porucznicy i podporucznicy czuli, że teraz Nemeczek
wyrósł ponad nich, niektórzy nawet byli zdania, że powinien od
razu dostać awans na oficera i jedynym szeregowcem w armii
zostanie Hektor, czarny pies Słowaka.
Jeszcze zanim profesor Rac opuścił klasę, Boka podniósł
dwa palce w górę na znak, że zebranie odbędzie się o drugiej.
Chłopcy z Placu Broni wzbudzali zazdrość wszystkich kolegów z
powodu tajnych swych znaków porozumiewawczych. Właśnie
kiedy powstali z ławek, zbierając się do odejścia, profesor Rac
wstrzymał ich jednym słowem.
— Czekajcie — rzekł. Nastąpiła głęboka cisza.
Profesor wyjął kartkę i zaczął z niej odczytywać następujące
nazwiska:
— Weiss!
— Jestem — odezwał się przestraszony Weiss. Profesor
czytał dalej:
— Rychter! Czele! Kolnay! Barabasz! Lesik! Nemeczek!
Wszyscy odpowiadali po kolei:
— Jestem!
Profesor Rac schował kartkę i rzekł:
— Nie pójdziecie teraz do domu, tylko zgłosicie się do mnie
w pokoju nauczycielskim. Muszę z wami pomówić. — I nie
dodając ani słowa wyjaśnienia, wyszedł z klasy.
Teraz rozległ się szmer:

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
67
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Po co nas wzywa?
— Czego od nas chce?
Tak zapytywali wzajemnie jedni drugich. A że byli to wszys-
cy chłopcy z Placu Broni, więc otoczyli Bokę.
— Nie wiem, co to może być — mówił Boka. — Idźcie, będę
na was czekał na korytarzu. — Po czym zwrócił się do innych
chłopców:
— Zamiast o drugiej, zbierzemy się o trzeciej. Zaszła prze-
szkoda.
Długi korytarz szkolny zaludnił się. Z innych klas również
wysypali się chłopcy. W cichym zwykle korytarzu powstał gwar,
bieganina, tupot. Wszystkim było spieszno.
— Zostajecie w kozie? — spytał jakiś chłopiec ponurej gro-
madki czekającej przed pokojem nauczycielskim.
— Nie — odparł Weiss pewnym głosem. Chłopiec odszedł, a
oni spoglądali za nim z zazdrością. Wolno mu już było wrócić do
domu!...
Po kilku minutach otworzyły się drzwi, ukazała się wysoka,
szczupła postać profesora Raca.
— Wejdźcie — rzekł poważnie.
Kancelaria była pusta. Chłopcy stanęli naokoło długiego sto-
łu, pokrytego zielonym suknem.
Była cisza. Nauczyciel usiadł przy stole i wodząc wzrokiem
po twarzach chłopców, zapytał:
— Czy jesteście tu wszyscy?

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
68
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Tak.
Z dołu, z podwórza, dochodził wyraźnie wesoły gwar
biegnących do domu chłopców. Nauczyciel kazał zamknąć okno i
teraz w obszernej kancelarii zapanowała prawdziwie grobowa ci-
sza. Przerwał ją wreszcie nauczyciel mówiąc:
— Dowiedziałem się, że założyliście jakieś stowarzyszenie.
Podobno nazywacie się „Stowarzyszeniem Zbieraczy Kitu". Mam
też spis członków waszego Stowarzyszenia. Należycie do niego
wszyscy, prawda?
Nikt nie odpowiadał. Wszyscy stali w milczeniu z pochylo-
nymi głowami na znak, że oskarżenie jest słuszne. Nauczyciel
ciągnął dalej:
— Zacznijmy po kolei. Najpierw chcę wiedzieć, kto jest za-
łożycielem Stowarzyszenia; zapowiadałem przecież, że nie po-
zwalam na żadne stowarzyszenia. Więc kto jest założycielem?
Głębokie milczenie.
Nagle odezwał się jakiś zalękniony głos:
— Weiss.
Nauczyciel spojrzał surowo na Weissa:
— Czy nie możesz przyznać się sam?
— Mogę — brzmiała szeptem odpowiedź.
— Dlaczego więc nie przyznałeś się od razu?
Na to biedny Weiss już nie miał odpowiedzi. Nauczyciel za-
palił cygaro i mówił dalej:

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
69
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Więc po kolei. Przede wszystkim powiedzcie mi, co to


znaczy: kit?
— Kit — to... kit!...
— A cóż to jest kit?...
Zamiast odpowiedzi Weiss wyjął z kieszeni kawał kitu uży-
wanego przez szklarzy i położył go na stole. Przyglądał mu się
przez jakiś czas, a potem powiedział cichutko:
— To jest kit.
— A cóż to takiego? — pytał nauczyciel.
— To jest taka masa, którą szklarze przylepiają szyby do
ram i którą można paznokciami wydłubać.
— I tyś wydłubał ten kit?
— Nie, panie profesorze. To jest kit związkowy. Nauczyciel
patrzył na niego oczami szeroko rozwartymi ze zdziwienia.
— Co to jest? — zapytał ponownie.
Weiss nabrał nieco odwagi.
— To jest kit zebrany przez związkowców — powiedział —
i zarząd polecił mi przechowywanie go. Przedtem przechowywał
go Kolnay, który był skarbnikiem, ale u niego się zesechł, bo go nie
żuł.
— Więc to trzeba żuć?
— Tak, bo inaczej twardnieje i nie daje się ugniatać. Ja żu-
łem kit codziennie.
— A dlaczegóż ty?

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
70
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Bo statut głosi, że prezes obowiązany jest żuć kit przy-


najmniej raz dziennie, aby nie stwardniał...
Tutaj głos mu się załamał i dokończył płacząc:
— A teraz... ja... jestem... prezesem.
Nauczyciel milczał przez chwilę, a potem spytał surowo:
— Skąd macie taki wielki kawał kitu?
Milczenie. Nauczyciel spojrzał badawczo na Kolnaya i za-
pytał: |
— Kolnay! Skądeście to wydostali?
Kolnay odpowiedział, jąkając się, jak ktoś, co chce szczerym
przyznaniem się naprawić winę:
— Mamy to już od miesiąca, panie profesorze. Ja go żułem
cały tydzień, panie profesorze, ale wtedy był mniejszy. Pierwszy
kawałek przyniósł Weiss i wtedy założyliśmy Związek. Jechał z
ojcem w zamkniętej dorożce i wydłubał kit z okna, aż sobie palce
pokrwawił. Potem w sali śpiewu stłukło się okno, zostałem przez
całe popołudnie w szkole i czekałem na szklarza. Poprosiłem go,
żeby mi dał kawałek kitu. Nie odpowiedział mi, bo miał pełną gębę
kitu.
Nauczyciel zmarszczył brwi.
— Cóż to znów za wyrażenie?
— Przepraszam, panie profesorze, miał usta pełne kitu. Po-
czekałem więc, aż skończy i pójdzie sobie. Wtedy wydłubałem kit
z okna i zabrałem. Ale przecież nie kradłem dla siebie, tylko dla
Związku — skończył z płaczem.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
71
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Nie płacz — przerwał mu nauczyciel.


Weiss, miętosząc brzeg kurtki, syknął:
— Nie rycz!
Ale Kolnay płakał coraz rozpaczliwiej. W końcu i Weiss za-
czął szlochać. Łzy widocznie wzruszyły nauczyciela, gdyż milczał
zaciągając się dymem z cygara. Wtem wystąpił mały elegant Czele.
Chciał okazać się równie mężnym jak Boka i odezwał się pewnym,
stanowczym głosem:
— Proszę pana profesora, ja także dostarczyłem kitu dla
Związku.
— Skąd? — zapytał nauczyciel.
— Z domu! — odparł Czele. — Zbiłem szklaną wanienkę, w
której się kanarek kąpie; mama kazała ją zlepić kitem, a ja
natychmiast zabrałem kit. Woda z wanienki wyciekła na dywan.
Ale kanarek może obejść się bez kąpieli. Przecież i wróble się nie
kąpią i są zawsze brudne!
Nauczyciel spojrzał surowo i rzekł groźnym głosem:
— Jesteś w dobrym humorze, Czele. Zepsuję ci go wkrótce.
Kolnay, opowiadaj dalej.
Kolnay, wycierając nos, zapytał z zakłopotaniem:
— Co jeszcze mam powiedzieć?
— Skąd macie resztę kitu?
— Przecież Czele powiedział... A raz dostałem od Związku
sześćdziesiąt grajcarów na ten cel...
I to nie podobało się nauczycielowi.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
72
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Więc kupowaliście także kit za pieniądze?


— Nie — odrzekł Kolnay. — Tylko mój ojciec jest lekarzem i
jeździ przed obiadem fiakrem do chorych. Raz zabrał mnie ze sobą
i wtedy wydłubałem kit z okna, dobry, miękki kit. Więc potem
Związek dał mi pieniądze, żebym sam pojechał fiakrem. Wtedy
zebrałem kit z obydwóch okien, a potem wróciłem pieszo.
— Czy to było wtedy — zapytał nauczyciel — kiedy cię
spotkałem na ulicy?
— Tak.
— Przemówiłem do ciebie, ale nie odpowiedziałeś mi ani
słowem.
Kolnay spuścił głowę i ponuro wyjąkał:
— Bo miałem pełną gębę — przepraszam, panie profesorze
— pełne usta kitu.
I rozpłakał się na nowo.
Weiss, nie przestając miętosić kurtki, zmieszany szepnął:
— Zaraz beczy! — I sam w bek.
Nauczyciel podniósł się i chodząc po pokoju, mówił do
siebie:
— Ładny Związek! A kto był prezesem? — zapytał surowo.
Weiss przestał płakać i odparł z dumą:
— Ja.
— A kto był skarbnikiem?
— Kolnay.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
73
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Oddaj pieniądze, które wam zostały.


Kolnay sięgnął do kieszeni. Najpierw wydobył z niej jednego
forinta i czterdzieści trzy grajcary. Potem dwa znaczki pocztowe,
kartę, dwa znaczki stemplowe, osiem nowiuteńkich stalówek i
szklaną kulkę. Nauczyciel policzył pieniądze i zasępił się.
— Skąd macie pieniądze?
— Ze składek członków. Każdy płaci tygodniowo po dzie-
sięć grajcarów.
— A na co je macie?
— Tylko tak, żeby składki były zapłacone. Weiss zrzekł się
swojej pensji za prezesurę.
— Ile to wynosiło?
— Pięć grajcarów tygodniowo. Znaczki ja przyniosłem, kar-
tę Barabasz, a znaczki stemplowe Rychter. Jego ojciec... on od
ojca...
Nauczyciel przerwał mu:
— Ukradł? Co? Rychter!
Rychter podszedł ze spuszczonymi oczyma.
— Ukradłeś?
Milcząc skinął głową. Nauczyciel pokiwał głową z oburze-
niem:
— Co za zepsucie! Czym jest twój ojciec?
— Dr Ernest Rychter, adwokat. Ale Związek odkupił
znaczek.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
74
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Co to znaczy?
— To było tak: kiedy ukradłem ojcu znaczek, bałem się
bardzo, więc Związek dał mi pieniądze, żebym go odkupił i
podrzucił z powrotem na biurko ojca. Wtedy ojciec mnie przyłapał
i gniewał się bardzo, i chciał koniecznie wiedzieć, skąd mam ten
znaczek. Nie chciałem powiedzieć prawdy, bo się bałem, więc
powiedziałem, że Kolnay mi dał. Wtedy ojciec powiedział: „Oddaj
natychmiast znaczek Kolnayowi, bo on go na pewno komuś
ukradł". Oddałem więc Kolnayowi znaczek i dlatego Związek ma
teraz dwa znaczki stemplowe.
Nauczyciel zastanowił się.
— Po cóżeście kupowali nowy znaczek, przecież mogliście
oddać stary?
— Nie można było — rzekł Kolnay — bo na odwrocie przy-
biliśmy pieczęć Związku.
— Macie pieczęć? Gdzie ona jest?
— Barabasz przechowuje pieczęć.
Barabasz wystąpił. Rzucił piorunujące spojrzenie na
Kolnaya, z którym miał wieczne zatargi. Nie mógł mu wybaczyć
historii z kapeluszem na Placu. Po czym widząc, że nie ma wyjścia,
wyjął z kieszeni pudełko blaszane z poduszeczką tuszową i kau-
czukową pieczątkę, którą położył na stole.
Nauczyciel obejrzał uważnie pieczęć. Napis brzmiał: „Zwią-
zek Zbieraczy Kitu. Budapeszt, 1889".
Nauczyciel stłumił uśmiech i pokiwał głową. Ośmieliło to
Barabasza, który wyciągnął rękę po pieczątkę. Ale nauczyciel
wstrzymał go.
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
75
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Czego chcesz?
— Proszę pana profesora — jęknął Barabasz — złożyłem
przysięgę, że będę bronił pieczęci do ostatniej kropli krwi, nikomu
nie oddam.
Nauczyciel schował pieczątkę do kieszeni.
— Cicho! — rozkazał.
Ale Barabasz nie mógł się uspokoić.
— Kiedy tak — powiedział — to proszę i Czelemu odebrać
chorągiew!
— Więc macie i chorągiew? Dawaj ją zaraz — zwrócił się
nauczyciel do Czelego. Czele sięgnął do kieszeni i wyjął z niej małą
chorągiewkę. I tę chorągiewkę uszyła jego siostra. Była to
czerwono-biało-zielona chorągiew z napisem: „Związek Zbieraczy
Kitu. Budapeszt, 1889. Przysięgamy walczyć zawsze o wolność i o
c h o n o r".
— Hm — chrząknął nauczyciel — któż to pisze honor przez
ch? Kto to napisał?
Nikt nie odpowiadał. Nauczyciel powtórzył pytanie grzmią-
cym głosem:
— Kto to napisał?
— Moja siostra, proszę pana profesora — odpowiedział
Czele cicho. Napis ten był wprawdzie dziełem Barabasza, ale
trudno było narażać kolegę. Co prawda, Czele zająknął się przy
tym kłamstwie, ale przecież uratował kolegę...
Nauczyciel milczał. Skorzystali z tego chłopcy i zaczęli teraz
mówić jeden przez drugiego.
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
76
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Proszę pana profesora, Barabasz nie powinien był zdra-


dzać chorągwi — mówił Kolnay z gniewem.
Barabasz tłumaczył się:
— On zawsze na mnie! Kiedy straciliśmy pieczątkę, to i tak
Związek przestał istnieć.
— Cicho! — przerwał sprzeczkę nauczyciel. — Od tej chwili
Związek zostaje rozwiązany. Żeby mi odtąd nikt z was nie ważył
się bawić w podobne rzeczy. Wszyscy dostajecie naganę ze
sprawowania, a Weiss specjalną naganę za to, że był prezesem.
— Przepraszam — wtrącił Weiss skromnie — właśnie
dzisiaj byłem ostatni raz prezesem, dzisiaj miało być walne
zebranie i mieliśmy wybrać innego prezesa.
— Kolnay był kandydatem — wtrącił Barabasz szyderczo.
— To mi wszystko jedno! — odparł nauczyciel. — Jutro zo-
staniecie wszyscy za karę do drugiej godziny. Teraz możecie iść!
Chłopcy szurnęli nogami. Weiss chciał skorzystać z zamie-
szania i sięgnął po kit leżący na stole. Ale nauczyciel zauważył ten
ruch.
— Zostaw to!
Weiss zrobił niewinną minkę.
— Więc nie dostaniemy kitu z powrotem?
— Nie. A kto z was ma jeszcze kit, niech odda natychmiast,
bo zostanie surowo ukarany!

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
77
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Na te słowa wystąpił Lesik, który dotychczas milczał jak


ryba. Wyjął z ust kawał kitu i z bólem serca dolepił go do bryły na
stole.
— To wszystko?
Zamiast odpowiedzi Lesik otworzył szeroko usta i pokazał,
że nic w nich nie ma.
Nauczyciel wziął kapelusz.
— A strzeżcie się, żeby do moich uszu nie doszło, żeście za-
łożyli jakiś związek! Marsz do domu!
Chłopcy wysunęli się cicho, spoglądając na siebie ze
smutkiem.
Profesor oddalił się i rozwiązany Związek Zbieraczy Kitu
został sam. Kolnay opowiadał czekającemu Boce przebieg sprawy.
Boka odetchnął.
— Lękałem się bardzo — rzekł — bo już zaczynałem podej-
rzewać, że ktoś zdradził Plac...
Tymczasem Nemeczek zbliżył się do nich i szepnął:
— Patrzcie, podczas kiedy on z wami mówił... podszedłem
do okna, było świeżo wprawione i...
Pokazał świeży kawał kitu, który wydłubał z okna. Chłopcy
spoglądali na niego z podziwem. Weiss zawołał z błyszczącymi
oczyma:
— Teraz, kiedy mamy kit, możemy znów założyć Związek!
Na Placu odbędzie się walne zebranie.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
78
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Na Placu! Na Placu! — zawołali teraz wszyscy. I pobiegli


jak najprędzej do domu.
Ulica rozbrzmiewała ich okrzykiem:
— Hola ha! Hola ha!
Jeden Boka szedł powolnym krokiem. Nie mógł odzyskać
humoru. Wciąż miał w pamięci Gereba zdrajcę, Gereba, który
chodził z latarką na wyspie w Ogrodzie Botanicznym. Wrócił do
domu, pogrążony w myślach, zjadł obiad i zabrał się do
przygotowania lekcji z łaciny na jutro.
Chłopcy uwinęli się prędko i już o pół do trzeciej zjawili się
wszyscy na Placu. Barabasz jeszcze dojadał kawałek chleba.
Poczekał w bramie na Kolnaya, żeby mu dać kuksańca, bo już za
dużo uzbierało się na jego koncie. Weiss zwołał ich na jedno
miejsce, między sągi drzewa, i przemówił z wielką powagą:
— Otwieram walne zebranie.
Kolnay pierwszy zabrał głos, dowodząc, że Związek
powinien dalej trwać mimo zakazu nauczyciela. Barabasz jednak
sprzeciwił się.
— Kolnay tak mówi — dowodził — bo teraz on miał być
prezesem. Ja już mam dosyć tego Związku. Wy jesteście kolejno
prezesami, a my musimy tylko żuć kit i nic z tego nie mamy. Mnie
to już znudziło. Czy zawsze mam mieć usta pełne kitu?
Teraz Nemeczek poprosił o głos.
— Pan sekretarz prosi o głos — powiedział Weiss z powagą
i zadzwonił małym dzwonkiem, kupionym za dwa grajcary.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
79
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Ale Nemeczkowi, który w Związku piastował urząd sekreta-


rza, słowa uwięzły w krtani. Za jednym z sągów dostrzegł Gereba.
Nikt nie wiedział o Gerebie tego, co Nemeczek widział na własne
oczy. Gereb przemykał się ostrożnie wśród sągów drzewa prosto
ku budce Słowaka. Nemeczek zdawał sobie sprawę z tego, że nie
powinien go spuszczać z oczu i że musi obserwować każdy krok
zdrajcy. Boka zapowiedział mu, że na razie Gereb nie powinien się
domyślać, iż jego zdrada została odkryta. Ale po co Gereb skrada
się do budki Słowaka? Trzeba to zbadać za wszelką cenę! Toteż na
wezwanie prezesa odpowiedział:
— Dziękuję panu
prezesowi, ale odkładam
moje przemówienie na
kiedy indziej.
Przypomniałem sobie, że
muszę załatwić coś
bardzo pilnego.
Weiss zadzwonił
ponownie.
— Pan sekretarz odkłada swe przemówienie.
Tymczasem sekretarz uciekł jak najśpieszniej. Pędził, aby
wyprzedzić Gereba. Przebiegł przez pusty Plac, wybiegł z bramy,
skręcił w drugą ulicę i wpadł przez furtkę prowadzącą do tartaku.
O mało co nie przejechał go wielki wóz, który naładowany
drzewem wyjeżdżał właśnie na ulicę. Biała para buchała kłębami,
a piła parowa skrzypiała, jak gdyby chciała go ostrzec:
„Strzeż się! Strzeżżż się!"

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
80
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Dobrze, dobrze! — odpowiedział Nemeczek przebiegając


jak najprędzej obok szopy i wyminąwszy kilka sągów znalazł się
za budką Słowaka. Spadzisty dach stykał się jedną krawędzią z
najbliższym sągiem drzewa. Malec wdrapał się po kłodach i
czekał, co się dalej będzie działo. Czego Gereb chce od Słowaka?
Może to jakiś podstęp wojenny czerwonoskórych? Postanowił
podsłuchać rozmowę, choćby to się miało dla niego źle skończyć.
Okryje się chwałą! Jakiż dumny będzie, gdy odkryje nową zdradę!
Rozglądał się uważnie i nagle dostrzegł Gereba, który
zbliżał się do budki powoli i ostrożnie, oglądając się ciągle poza
siebie w obawie, czy go kto nie śledzi. Przekonawszy się, że nie
jest śledzony, podszedł już śmiało do Słowaka, który siedział
przed budką i zaciągał się fajką, w której palił niedopałki cygar,
przynoszonych mu przez chłopców. Wszyscy bowiem zbierali
niedopałki dla starego Jano.
Pies, leżący obok, zerwał się. Szczeknął kilka razy, ale
przekonawszy się, że to jeden z miejscowych chłopców, położył
się znowu. Gereb podszedł tak blisko do Słowaka, że wystający
brzeg dachu zakrył obu przed oczyma Nemeczka. Ale malec nabrał
odwagi. Cicho, jak mógł najciszej, przesunął się ze stosu drzewa na
dach budki, położył się na brzuchu i po-czołgał na sam brzeg, tuż
nad drzwiami, skąd mógł widzieć rozmawiających. Podczas tej
wędrówki raz czy dwa razy zaskrzypiały pod nim deski i wtedy
Nemeczek drętwiał ze strachu... Gdyby w tej chwili Słowak lub
Gereb spojrzeli w górę, przeraziliby się z pewnością na widok
jasnowłosej główki Nemeczka patrzącego szeroko otwartymi
oczyma na to, co się działo przed budką.
Gereb podszedł do Słowaka i powiedział uprzejmie:
— Dzień dobry, Jano!

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
81
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Dzień dobry! — odparł Słowak nie wyjmując fajki z ust.


Gereb nachylił się do niego:
— Przyniosłem cygaro, Jano!
Jano wyjął fajkę z ust. Oczy mu rozbłysły. Nieczęsto zdarzała
mu się taka gratka. Biedny Jano dopalał tylko zawsze cygara
wypalone przez kogo innego.
Gereb wyjął z kieszeni trzy cygara
i wcisnął je Janowi do ręki.
„Oho — pomyślał Nemeczek —
dobrze, że tu wlazłem. On na pewno
chce czegoś od Słowaka, jeśli zaczyna od
cygar!"
— Jano, chodźcie ze mną do
środka... nie chcę tutaj na progu mówić z
wami... nie chcę, żeby nas ktoś
zauważył... idzie o coś ważnego. Możecie
dostać jeszcze więcej cygar, jeszcze więcej!
I wyjął z kieszeni pełną garść cygar. Nemeczek pokiwał
głową.
„Chodzi pewnie o jakąś wielką podłość — pomyślał — kiedy
aż tyle cygar przyniósł".
Słowak wszedł z Gerebem do budki. Za nimi wsunął się pies.
Nemeczek zaniepokoił się.
„Nie usłyszę, co będą mówili — pomyślał — mój cały, tak
mądrze obmyślony plan wziął w łeb..."

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
82
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Zazdrościł Hektorowi, że mógł wśliznąć się do budki, zanim


zamknięto drzwi.
Przypomniała mu się bajka o czarownicy, która zamieniła
królewicza w czarnego psa... I dałby teraz chętnie dziesięć albo
nawet dwadzieścia kolorowych szklanych kulek, żeby jakaś stara
czarownica zamieniła jego, jasnowłosego Nemeczka, w czarnego
psa Hektora...
Tymczasem zamiast starej czarownicy przyszedł mu z
pomocą owad o żelaznych szczękach, który od dawna już toczył
deski dachu i żywił miękkim drzewem siebie i swoją rodzinę, nie
przeczuwając wcale, jaką kiedyś odda tym przysługę chłopcom z
Placu Broni. W tym miejscu, gdzie kornik stoczył drzewo, ścieniało
ono bardzo. Nemeczek przyłożył ucho do deski i nasłuchiwał.
Zrazu dochodziły go tylko głuche szmery, ale wkrótce spostrzegł z
zadowoleniem, że rozróżnia każde słowo. Gereb mówił cicho, jak
ktoś, kto się obawia, żeby go nie podsłuchano:
— Słuchajcie, Jano, miejcie rozum. Dostaniecie ode mnie
tyle cygar, ile tylko będziecie chcieli. Musicie jednak coś zrobić dla
nas. Jano zapytał mrukliwie:
— A co mam zrobić?
Trzeba tylko wypędzić z Placu chłopców. Trzeba im za-
bronić grać tam w piłkę i w palanta i gospodarować wśród sągów
drzewa.
Teraz przez chwilę było cicho. Widocznie Słowak namyślał
się. Niebawem jednak rozległ się jego głos:
— Mam ich wygnać?
— Tak.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
83
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— A dlaczego?
— Dlatego, że inni chłopcy chcą tutaj przychodzić. Sami
bogaci chłopcy... Będzie tyle cygar, ile tylko zechcecie... nawet i
pieniądze...
— To poskutkowało.
— Będą pieniądze? — zapytał Jano.
— Tak, dużo pieniędzy.
— Zgoda. Wypędzi się chłopców.
Klamka się poruszyła, drzwi skrzypnęły. Gereb wyszedł z
budki. Ale Nemeczka już nie było na dachu. Zwinnie, jak kot,
zsunął się na ziemię i pobiegł z powrotem na Plac. Był bardzo
podniecony, bo czuł, że w tej chwili los chłopców, cała przyszłość
Placu jest w jego rękach.
Biegnąc wołał już z daleka:
— Boka!
Ale nikt nie odpowiedział. Zawołał więc jeszcze raz:
— Boka! Panie przewodniczący!
Nie ma go jeszcze!
Nemeczek pędził jak wiatr. Boka musiał dowiedzieć się o
tym natychmiast. Trzeba było od razu działać, zanim zostaną
wypędzeni z Placu. Mijając ostatni sąg, spostrzegł członków
Związku Zbieraczy Kitu, którzy jeszcze obradowali.
Weiss przewodniczył dalej z wielkim przejęciem, a spo-
strzegłszy Nemeczka, zawołał:

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
84
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Hola ho! Panie sekretarzu!


Nemeczek kiwnął z daleka ręką na znak, że nie może zostać.
— Panie sekretarzu! — krzyczał za nim Weiss potrząsając
dzwonkiem ze wszystkich sił.
— Nie mam czasu — odpowiedział Nemeczek biegnąc coraz
prędzej, żeby Bokę zastać w mieszkaniu. Teraz Weiss użył
ostatniego środka. Ostrym głosem zawołał:
— Szeregowiec! Stój!
I Nemeczek musiał stanąć. Weiss był przecież podporucz-
nikiem. Nemeczek aż pienił się z gniewu, ale musiał stanąć i
odpowiedzieć:
— Na rozkaz, panie poruczniku!
Podporucznik, prezes Związku Zbieraczy Kitu, przemówił:
— Postanowiliśmy dopiero co, że Związek będzie istniał od-
tąd jako tajne stowarzyszenie. Wybraliśmy też nowego prezesa.
Chłopcy zawołali z zapałem:
— Niech żyje Kolnay!
Tylko Barabasz uśmiechał się szyderczo i krzyknął:
— Precz z Kolnayem!
Prezes mówił dalej:
— Jeśli pan sekretarz chce nadal piastować swój urząd, mu-
si wraz z nami złożyć przysięgę na zachowanie tajemnicy, bo
gdyby się profesor Rac dowiedział...

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
85
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

W tej chwili Nemeczek spostrzegł Gereba przemykającego


się wśród sągów. Jeśli się Gereb oddali, wszystko przepadło...
Przepadły fortece, przepadł Plac... Lecz gdyby mu Boka mógł teraz
przemówić do sumienia, może się opamięta, może szlachetne
uczucia wezmą w nim górę...
Nemeczek, drżąc z niecierpliwości, przerwał prezesowi:
— Panie prezesie... Nie mam czasu... Muszę iść...
Weiss zapytał surowo:
— Może pan się boi, panie sekretarzu? Może pan się boi
kary w razie, gdyby nas odkryto?
Ale Nemeczek nie zważał już na jego słowa. Nie spuszczał
oczu z Gereba, który chciał się przemknąć niepostrzeżenie między
sągami do furtki. Na ten widok Nemeczek bez słowa pożegnania
ze Związkiem Zbieraczy Kitu wziął nogi za pas i pędząc z całych
sił, wybiegł przez furtkę na ulicę.
Wśród uczestników walnego zebrania zapanowała głęboka
cisza. Po chwili rozległ się grobowy głos prezesa:
— Szanowni członkowie widzieli wszyscy, jak się zachował
Ernest Nemeczek. Oświadczam, że Ernest Nemeczek jest tchó-
rzem!
— Tak jest! — potakiwało chórem ogólne zgromadzenie. A
Kolnay dodał:
— Zdrajca!
Rychter poprosił o głos.
— Stawiam wniosek, żeby tchórzowi i zdrajcy, który opuścił
Związek w złej doli, odebrać stanowisko sekretarza, wykreślić go
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
86
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

ze Związku, wpisać jego nazwisko do tajnego protokołu jako


zdrajcę!
— Brawo! — zabrzmiało wokoło. I wśród głębokiej ciszy
prezes ogłosił wyrok.
— Walne zebranie ogłasza Ernesta Nemeczka za tchórza i
zdrajcę, odbiera mu urząd sekretarza i wyklucza ze Związku.
Protokolant!
— Jestem! — odezwał się Lesik.
— Wnieś pan do protokołu, że walne zebranie ogłosiło Er-
nesta Nemeczka zdrajcą, i wpisz pan jego nazwisko małymi li-
terami.
Po zebranych przeszedł szmer. Była to najcięższa kara, jaką
przewidywał statut. Chłopcy zgromadzili się wokoło Lesika, który,
siedząc na ziemi, rozłożył kajet z protokołem na kolanach i
wpisywał wielkimi, koślawymi literami: „ernest nemeczek jest
zdrajcą".
W taki sposób Związek Zbieraczy Kitu pozbawił małego Ne-
meczka honoru.
Tymczasem Ernest Nemeczek albo, jeśli kto woli, ernest ne-
meczek, pędził ulicą do małego, niskiego domku, w którym mie-
szkał Boka. W bramie wpadł na niego z impetem.
— Wolniej, wolniej! — zawołał Boka. — Czego tu szukasz?
Nemeczek udzielił mu zadyszanym głosem ważnej nowiny i
ciągnął go za kurtkę gorączkowo, nagląc do pośpiechu. Pobiegli
obaj.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
87
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Wszystko to sam widziałeś, sam słyszałeś? — pytał Boka


biegnąc.
— Sam widziałem, sam słyszałem.
— Gereb jeszcze jest?
— Jeśli się pośpieszymy, to go spotkamy.
Biegli więc dalej, ale po chwili musieli przystanąć. Biedny
Nemeczek dostał napadu kaszlu. Oparł się o mur.
— Słuchaj... — mówił przerywanym
głosem — pędź, nie zważaj na mnie... ja za...
tobą...
I zakaszlał gwałtownie.
— Jestem przeziębiony... — mówił dalej
do Boki, który nie odchodził — przeziębiłem
się wtedy w Ogrodzie Botanicznym... To, że
wpadłem do stawu, to nic. Ale w oranżerii, w
basenie, woda była bardzo zimna. Tam dostałem dreszczy.
Po chwili biegli dalej. I właśnie, kiedy skręcali na rogu,
otworzyła się furtka i Gereb wypadł na ulicę. Nemeczek zawołał:
— Idzie!
Boka zwinął rękę w trąbkę, przyłożył ją do ust i krzyknął
grzmiącym głosem:
— Gereb!
Gereb stanął i obejrzał się.
Ujrzawszy Bokę uśmiechnął się szyderczo i śmiejąc się,
biegł dalej.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
88
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Śmiech rozległ się głośno na ulicy. A więc Gereb szydził z


nich!
Chłopcy stali jak przygwożdżeni na rogu ulicy. Gereb znikł
im z oczu. Czuli, że teraz wszystko stracone. Nie mówili do siebie
ani słowa i szli w milczeniu na Plac. Stamtąd dochodził wesoły
gwar chłopców grających w palanta, a potem grzmiący okrzyk: to
członkowie Związku Zbieraczy Kitu witali nowego prezesa...
Żaden z nich nie wiedział jeszcze o tym, że ten skrawek ziemi już
może do nich nie należy. Ten skrawek nieurodzajnego,
kamienistego gruntu miejskiego, ta mała, pusta przestrzeń między
domami, która wydawała się ich dziecięcej wyobraźni
nieskończonością i wolnością, która przed obiadem była preriami
amerykańskimi, po obiedzie węgierską pusztą, podczas deszczu
morzem, w zimie biegunem północnym, jednym słowem,
przyjacielem zamieniającym się na każde skinienie we wszystko,
czego pragnęli, żeby im sprawić przyjemność.
— Widzisz — rzekł Nemeczek — nie wiedzą nic.
Boka spuścił głowę.
— Nic nie wiedzą — powtórzył głuchym głosem.
Nemeczek ufał rozumowi Boki. Nie tracił też nadziei, dopóki
miał przy sobie tego poważnego, rozumnego przyjaciela. Dopiero
teraz przeraził się naprawdę, kiedy ujrzał pierwszą łzę w oczach
Boki i usłyszał, jak przywódca — sam przywódca — głęboko
przejęty powiedział drżącym głosem:
— Cóż my teraz poczniemy?

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
89
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

ROZDZIAŁ V

W dwa dni później, w czwartek, kiedy nad Ogrodem Bota-


nicznym zapadł zmrok, dwaj wartownicy na mostku salutowali na
powitanie zbliżającej się ciemnej postaci.
— Prezentuj broń! — zawołał jeden z wartowników do dru-
giego.
I obydwaj podnieśli lance z posrebrzonymi końcami, w któ-
rych odbijał się blady blask księżyca. Hołd ten oddali przywódcy
czerwonoskórych Feriemu Aczowi, który szedł z pośpiechem
przez most.
— Są wszyscy? — zapytał strażników.
— Tak jest, panie kapitanie.
— Gereb jest?
— Przyszedł pierwszy, panie kapitanie.
Przywódca salutował w milczeniu, a straże podniosły
jeszcze raz lance ponad głowy. Było to wojskowe powitanie
czerwonoskórych.
Tymczasem na małej polance wyspy zebrali się wszyscy
czerwonoskórzy. Kiedy Feri podszedł do nich, starszy Pastor za-
wołał:

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
90
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Prezentuj broń!
Wszystkie lance, oblepione srebrnym papierem, podniosły
się w górę.
— Musimy się śpieszyć, chłopcy — rzekł Feri Acz odwza-
jemniwszy powitanie — spóźniłem się nieco. Zabierzemy się od
razu do roboty. Zapalcie latarkę.
Latarki nie wolno było zapalić, dopóki nie było przywódcy.
Zapalona latarka oznaczała, że Feri Acz znajduje się na wyspie.
Młodszy Pastor zapalił latarkę i czerwonoskórzy rozsiedli się
wokoło światełka. Wszyscy milczeli i czekali na słowa wodza.
— Czy są jakie meldunki? — zapytał. Sebenicz poprosił o
głos.
— Melduję posłusznie, że w magazynie brak czerwono-zie-
lonej chorągwi, którą pan kapitan zdobył na Placu Broni.
Wódz zmarszczył brew.
— A broń nie zginęła?
— Nie. Jako zarządca arsenału, sprawdziłem, ile jest toma-
hawków i lanc. Każda sztuka była na swoim miejscu, tylko
chorągiewki brak. Ktoś ją ukradł.
— Czy zauważyłeś ślady stóp?
— Tak. Jak co wieczór, tak i wczoraj zgodnie z regulaminem
wysypałem wnętrze arsenału drobnym piaskiem. A dziś
zauważyłem ślady małych stóp, które wiodły do wgłębienia, w
którym leżała chorągiew. Z kąta zaś wiodły z powrotem do
wyjścia. Tam ślad się zacierał, gdyż grunt jest twardy i zarośnięty.
— Ślady były małe?
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
91
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Tak. Tak małe, że nawet mniejsze od nóg Wendauera,


który ma najmniejsze nogi z nas wszystkich.
Zapanowało głębokie milczenie.
— Ktoś obcy był w arsenale — rzekł wódz. — Musiał to być
jeden z chłopców z Placu Broni.
Szmer rozszedł się w szeregach czerwonoskórych.
— Podejrzewam to dlatego — ciągnął dalej Feri Acz — że
gdyby to był inny chłopiec, to wziąłby na pewno także coś z naszej
broni. Ten zaś wziął tylko chorągiewkę. Zapewne dostał rozkaz
odebrania chorągiewki. Czy coś wiesz o tym, Gereb?
Gereb uważany tu był jak widać za urzędowego szpiega.
— Nic nie słyszałem — odparł wstając.
— Dobrze. Siadaj. Zbadamy to. A teraz przejdźmy do na-
szych spraw. Wiecie, jakie upokorzenie spotkało nas zeszłym
razem. Podczas kiedyśmy wszyscy byli na wyspie, nieprzyjaciel
wtargnął aż tutaj i przybił czerwoną kartkę na drzewie. Był tak
zręczny, że nie udało nam się go złapać. Okazało się, że chłopcy,
których goniliśmy, uciekali bez powodu i myśmy też ich gonili bez
powodu. Przylepienie kartki uważam za wielkie upokorzenie dla
nas i musimy je pomścić. Zdobycie Placu odłożyliśmy, gdyż Gereb
miał zbadać teren. Teraz Gereb złoży meldunek, po czym
postanowimy, kiedy rozpocząć wojnę.
Spojrzał na Gereba.
— Gereb! Wstań!
Gereb wstał.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
92
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Chcemy posłuchać twego sprawozdania. Czego


dokonałeś?
— Ja?... — zaczął chłopiec nieco zakłopotany. — Jestem zda-
nia, że Plac dałby się zdobyć bez walki. Pomyślałem sobie, że i ja
należałem do nich... i dlaczego to właśnie ja mam być przyczyną,
że... dość, że udało mi się nakłonić Słowaka, który pilnuje Placu,
aby ich stamtąd wy... wy...
Wyraz utkwił mu w gardle. Nie mógł mówić dalej, gdyż Feri
Acz patrzył nań surowym wzrokiem i głębokim, silnym głosem
zagrzmiał:
— Nie! Jak widać, nie znasz jeszcze czerwonoskórych. Zdra-
da, przekupstwo — to nie nasza droga. Jeśli nie ustąpią do-
browolnie, zdobędziemy siłą! Nie potrzebujemy żadnego Słowaka
ani żadnego wypędzania, do kroćset! To byłaby podłość!
Wszyscy milczeli. Gereb spuścił oczy. Feri Acz podniósł się.
— Jeżeli tchórzysz, zabieraj się do domu! — powiedział do
Gereba z błyskawicą w oczach.
Gereb przeraził się niewymownie. Wiedział, że jeżeli teraz
odepchną go czerwonoskórzy, to nie znajdzie już miejsca dla
siebie nigdzie na świecie. Podniósł więc głowę i spróbował
przemówić odważnym głosem:
— Nie jestem tchórzem! Jestem z wami, nie opuszczę was,
przysięgam wam wierność!
— No, zobaczymy — rzekł Feri Acz, ale widać było po wy-
razie jego twarzy, że ten przybysz nie przypadł mu do serca.
— Jeśli chcesz zostać z nami, musisz złożyć przysięgę na
nasze prawa.
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
93
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Zgoda — odparł Gereb i odetchnął z ulgą.


— Rękę na to! — Podali sobie ręce.
— Od dzisiaj masz u nas stopień podporucznika. Sebenicz
da ci lancę i tomahawk i wpisze twoje nazwisko na naszą tajną
listę. A teraz słuchaj. Sprawy nie można odwlekać. Jutro
przeprowadzimy atak. Po obiedzie zbierzemy się wszyscy tutaj.
Część armii wejdzie przez bramę obok tartaku i zdobędzie fortece.
Drugiej grupie otworzysz furtkę od strony Placu, jej zadaniem
będzie usunięcie chłopców z Placu. W razie gdyby się schronili
między sągami, napadną na nich ci, którzy już będą w fortecach.
Potrzeba nam miejsca do zabaw i musimy je zdobyć, niech się
dzieje, co chce!
Wszyscy czerwonoskórzy zerwali się z okrzykiem:
— Niech żyje! — i potrząsali lancami.
Wódz skinął nakazując ciszę.
— Chcę jeszcze o jedno zapytać. Czy nie przypuszczasz, że
chłopcy z Placu Broni podejrzewają cię o przejście do naszego
obozu?
— Chyba nie — rzekł nowo mianowany oficer. — Jeśli
nawet jeden z nich był tutaj wówczas, kiedy przybił czerwoną
kartkę na drzewie, to w ciemności nie mógł mnie poznać.
— Sądzisz więc, że możesz bezpiecznie pójść do nich jutro
po południu?
— Tak sądzę.
— Nie będą cię podejrzewali?

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
94
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Nie. A gdyby nawet, to żaden nie odważy się nic po-


wiedzieć, gdyż wszyscy mnie się boją. Nie ma wśród nich ani
jednego odważnego chłopca.
— Na pewno jest! — przerwał mu nagle dźwięczny, cieniut-
ki głos.
Wszyscy się obejrzeli. Feri Acz zapytał ze zdumieniem:
— Kto to powiedział?
Nikt się nie zgłosił. Lecz dźwięczny głos rozległ się jeszcze
donośniej:
— Na pewno jest!
Teraz słyszeli wyraźnie, że głos dochodzi z wierzchołka
wielkiego drzewa. Niebawem też gałęzie zaszeleściły i w tej samej
chwili z drzewa zsunął się na ziemię mały, jasnowłosy chłopiec.
Otrzepał ubranie i zbliżył się spokojnie do grupy
czerwonoskórych mierząc ich wzrokiem. Wszyscy milczeli, tak
byli zaskoczeni niespodziewanym zjawieniem się małego gościa.
Gereb zbladł.
— Nemeczek! — zawołał z przestrachem.
A malec odpowiedział:
— Tak, to ja, Nemeczek! Nie pytajcie, kto wam odebrał cho-
rągiew chłopców z Placu Broni. To ja. Otom jest. Mogłem się nie
odezwać, mogłem zostać tam na wierzchołku drzewa i zaczekać,
aż się rozejdziecie, bo i tak siedzę tutaj od pół do czwartej. Ale
kiedy Gereb powiedział, że wśród nas nie ma ani jednego
odważnego, pomyślałem: „Czekajcie! Ja wam pokażę, że chłopcy z
Placu Broni mają odwagę, nawet taki prosty szeregowiec, jak

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
95
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Nemeczek!" — jestem do usług. To ja mam takie małe nogi,


mniejsze od nóg Wendauera. Wysłuchałem waszych narad,
odebrałem naszą chorągiew. Teraz możecie robić ze mną, co
chcecie. Bijcie mnie, wydrzyjcie mi chorągiew, gdyż dobrowolnie
wam jej nie oddam. No, jeśli łaska, proszę! Jestem sam jeden, a
was dziesięciu!
Poczerwieniał cały i wyciągnął rękę, w której kurczowo
ściskał chorągiewkę. Czerwonoskórzy patrzyli ze zdumieniem na
malca, który spadł jak z nieba i stał wśród nich tak odważnie, jak
gdyby mógł sobie poradzić z całą gromadą razem z dwoma
Pastorami i z Ferim Aczem.
Pastorowie pierwsi odzyskali zimną krew. Podeszli do
Nemeczka i schwycili go z dwóch stron za ramiona; młodszy za-
bierał się do wyrwania mu chorągiewki z ręki. Wtem rozległ się
głos wodza:
— Stój! Puśćcie go!
Pastorowie patrzyli ze zdumieniem na przywódcę.
— Puśćcie go! — powtórzył Feri. — Ten chłopiec mi się
podoba! Jesteś dzielny, Nemeczek, czy jak się tam nazywasz. Oto
moja ręka. Wstąp do czerwonoskórych!
Ale Nemeczek potrząsnął odmownie głową.
— Nigdy! — powiedział stanowczo. Głos jego drżał, ale nie
ze strachu, tylko z podniecenia. Blady i poważny, powtarzał z
uporem:
— Nigdy!
Feri Acz uśmiechnął się i rzekł:

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
96
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Jeśli nie chcesz, nie będę cię zmuszał. Jeszcze nikogo nie
prosiłem, żeby do nas wstąpił. Wszyscy, którzy tu są, sami o to
prosili. Jesteś pierwszy, któremu to zaproponowałem. Jeśli jednak
nie chcesz, to nie
I odwrócił się do niego plecami.
— Co z nim zrobimy? — zapytali dwaj Pastorowie.
Przywódca odpowiedział mimochodem:
— Odbierzcie mu chorągiew.
Starszy Pastor wyrwał jednym ruchem czerwono-zieloną
chorągiewkę ze słabej rączki Nemeczka. Dotknięcie ciężkiej ręki
Pastora bolało bardzo, ale malec zacisnął zęby i nawet nie syknął.
— Wykonane! — zameldowali Pastorowie.
Teraz wszyscy oczekiwali z ciekawością dalszych
wypadków. Jakąż straszną karę wymyśli potężny Feri Acz?
Nemeczek stał nieruchomo z zaciśniętymi zębami.
Wódz zwrócił się do niego i dał znak Pastorom.
— Za słaby. Nie wypada takiego bić. Wykąpać go!
W gronie czerwonoskórych rozległ się głośny śmiech. Feri
Acz śmiał się, śmiali się Pastorowie, Sebenicz rzucił czapkę do
góry. Wendauer skakał jak szalony. Nawet Gereb śmiał się, stojąc
na uboczu. W tym wesołym towarzystwie była jedna tylko twarz
poważna, małego Nemeczka. Był przeziębiony i kaszlał od kilku
dni. Matka zabroniła mu dzisiaj wyjść z domu, ale malec nie mógł
wytrzymać w pokoju. O trzeciej wymknął się i od pół do czwartej
aż do zmroku siedział tu na wierzchołku drzewa. Ale nie odezwał
się ani słowem. Czyż miał powiedzieć, że jest przeziębiony?
Wyśmieliby go jeszcze bardziej. Gereb śmiałby się jeszcze głośniej,
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
97
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

a wszak i tak już w szyderczym śmiechu usta otworzył od ucha do


ucha. Toteż Nemeczek milczał. Dał się zaprowadzić na brzeg
wśród ogólnego śmiechu, dał się Pastorom zanurzyć w płytką
wodę. Pastorowie byli okrutni. Jeden trzymał go za ręce, drugi za
kark. Aż po szyję zanurzyli go w wodę, a cała gromada radowała
się na ten widok. Czerwonoskórzy wykonali na brzegu wesoły
taniec, rzucali czapki do góry i wołali:
— Hej, hop! Hej, hop!
Był to ich okrzyk wojenny. Wrzawa zakłóciła wieczorną ci-
szę wysepki, a Gereb stał na rozkraczonych nogach i śmiał się do
rozpuku. Nemeczek patrzył na to z wody smutnie zdziwionymi
oczyma. Wyglądał jak mała, zalękniona żabka.
Wreszcie Pastorowie puścili go i Nemeczek wyszedł ze sta-
wu. Na widok jego mokrej, ociekającej wodą, zabłoconej postaci
śmiech wybuchnął z większą silą. Woda ciekła z kurtki, a za
każdym poruszeniem lała się z rękawa niby z rynny. Wszyscy
odskoczyli, kiedy się otrząsnął jak mokry pudel. Żarty i kpiny
prześcigały się.
— Żaba!
— Napiłeś się do syta?
— Dlaczegoś nie pływał?
Nie odpowiadał nikomu. Uśmiechał się gorzko i wygładzał
mokrą kurtkę. Teraz przystąpił do niego Gereb z ustami wy-
krzywionymi szyderstwem i zapytał:
— Dobrze było?
— Dobrze — odpowiedział Nemeczek spokojnie i dodał:

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
98
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Było dobrze, o wiele lepiej niż stać na brzegu i


wyśmiewać się ze mnie. Wolę choćby cały rok siedzieć w wodzie
po szyję niż łączyć się z wrogami moich przyjaciół. Ostatnim
razem też wpadłem do wody, wtedy też widziałem ciebie na
wyspie. Nie pomogą wasze zaprosiny ani pochlebstwa, ani
podarunki, nie mam i nie chcę mieć z wami nic wspólnego.
Możecie mnie wrzucić do wody jeszcze raz i sto, i tysiąc razy, a ja
mimo to wrócę tu jutro i pojutrze. Nie boję się nikogo z was! A
przyjdźcie tylko do nas, żeby zabrać Plac, to my wam pokażemy.
Tam i nas będzie dziesięciu. Silniejszy zawsze zwycięża.
Pastorowie zabrali mi kulki w muzeum dlatego, że byli silniejsi.
Ale nie sztuka, żeby dziesięciu chłopców pastwiło się nad jednym.
Możecie mnie nawet bić. Nie obronię się przed wami. Mógłbym
przecież uniknąć tej kąpieli, gdybym do was przystąpił. Ale wolę,
żebyście mnie raczej utopili albo zabili, niż żebym miał zostać
zdrajcą jak ten, co tam stoi...
I wyciągnął rękę, wskazując Gereba, któremu teraz uśmiech
zamarł na ustach. Blask latarki padł na ładną, jasnowłosą głowę
Nemeczka i na ubranie ociekające wodą. Stał dumnie wy-
prostowany i patrzył czystym spojrzeniem Gerebowi prosto w
oczy, a Gereb odczuwał spojrzenie to tak, jak gdyby ciężar
ołowiany padł mu na duszę. Spoważniał i spuścił głowę. Milczeli
też wszyscy chłopcy i cisza panowała tak wielka, że słychać było
wyraźny szelest kropel wody, które spadały z odzieży Nemeczka
na twardą ziemię...
Tę wielką ciszę przerwał Nemeczek pytaniem:
— Czy mogę iść?
Nikt nie odpowiadał. Zapytał jeszcze raz:

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
99
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Czy pozwalacie mi pójść?


A ponieważ znów nikt mu nie odpowiedział, więc odszedł
spokojnym, pewnym krokiem w stronę mostu. Ani jedna ręka się
nie podniosła, aby mu przeszkodzić, żaden z chłopców nie
poruszył się z miejsca. Wszyscy czuli, że ten mały, jasnowłosy
chłopiec jest prawdziwym bohaterem, prawdziwym mężczyzną,
którego można uważać za dorosłego... Wartownicy przy moście,
którzy przyglądali się całemu zajściu, patrzyli na niego ze
zdumieniem, żaden jednak nie śmiał go tknąć. Kiedy Nemeczek
wszedł na most, rozległ się nagle głośny, grzmiący głos Feriego
Acza:
— Prezentuj broń!
Straże stanęły na baczność podnosząc lance z posrebrzany-
mi końcami. Wszyscy chłopcy uczynili to samo. Nikt nic nie mówił
i tylko kroki Nemeczka dudniły po moście. Po czym rozlegało się
już z daleka człapanie mokrych butów... Nemeczek odszedł.
Na wyspie czerwonoskórzy poruszyli się. Feri Acz stał po-
środku polanki ze spuszczoną głową. Gereb podszedł do niego,
blady i zmieszany, jąkając się, zaczął mówić:
— Wiesz... proszę cię...
Ale Feri Acz odwrócił się do niego plecami. Gereb zwrócił
się więc do starszego Pastora i znów wyjąkał:
— Wiesz... proszę cię...
Lecz Pastor poszedł za przykładem dowódcy. I on odwrócił
się plecami do Gereba, który stał bezradnie i wreszcie powiedział
zdławionym głosem:
— Zdaje mi się, że mogę sobie pójść?
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
100
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

I teraz nikt mu nie odpowiedział. Poszedł więc tą samą dro-


gą, którą przed chwilą oddalił się Nemeczek. Tylko że jemu nikt
nie oddawał honorów wojskowych. Wartownicy oparli się o
barierę mostu i patrzyli w wodę. Kroki Gereba ucichły niebawem
w mrokach Ogrodu Botanicznego.
Teraz Feri Acz zerwał się i stanął przed starszym Pastorem.
— Tyś zabrał temu chłopcu kulki w muzeum?
Pastor odpowiedział cichym głosem:
— Tak.
— Twój młodszy brat był tam także?
— Tak.
— Zmusiliście ich do poddania się?
— Tak.
— Czyż nie zabroniłem czerwonoskórym odbierać kulek
małym, słabym chłopcom?
Pastorowie milczeli. Z Ferim Aczem nie było żartów. Patrzył
na nich surowo i rozkazał głosem nie znoszącym oporu:
— Do wody!
Pastorowie spojrzeli na niego, nie rozumiejąc.
— Tak, jak stoicie, w ubraniu do wody — powtórzył. A wi-
dząc uśmiech na twarzach niektórych chłopców, dodał:
— A ten, kto się z nich będzie śmiał, pójdzie też do wody.
Wszyscy stracili ochotę do śmiechu.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
101
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Feri zwrócił się do Pastorów, komenderując:


— Raz, dwa! Aż po szyję!
A zwracając się do innych chłopców, dodał:
— A wy nie gapić się! W tył zwrot!
Czerwonoskórzy odwrócili się plecami do stawu, Feri od-
wrócił się także. Pastorowie zaś, ociągając się, powlekli się
smutnie nad staw i zanurzyli się po szyję w wodzie. Rozległ się
głośny plusk.
Feri Acz sprawdził, czy rozkaz został wykonany, i zakomen-
derował:
— Odłożyć broń! Marsz!
I wyprowadził oddział z wysepki. Straże zgasiły latarkę i
połączyły się z oddziałem, który głośnym, dudniącym żołnierskim
krokiem przeszedł przez most i zniknął w ciemnościach
Botanicznego Ogrodu.
Pastorowie wyleźli z wody. Spojrzeli na siebie, potem wsa-
dzili swoim zwyczajem ręce do kieszeni i poszli. Nie zamienili ze
sobą ani słowa i wstydzili się bardzo.
Wyspa pozostała samotna w ciszy wiosennego
księżycowego wieczoru.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
102
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

ROZDZIAŁ VI

Kiedy nazajutrz po obiedzie chłopcy jeden po drugim wsu-


wali się przez furtkę na Plac, wzrok ich padał natychmiast na
wielki arkusz papieru, przybity gwoździami na wewnętrznej
stronie płotu.
Arkusz ten był odezwą, którą Boka napisał poświęcając na
to pół nocy. Namalował ją wielkimi, drukowanymi literami,
czarnym tuszem, tylko pierwsze litery każdego zdania były
czerwone. Treść brzmiała następująco:

ODEZWA!

NIECH WSZYSCY BĘDĄ W POGOTOWIU! NASZEMU


PAŃSTWU GROZI WIELKIE NIEBEZPIECZEŃSTWO I TYLKO
NASZA ODWAGA MOŻE JE URATOWAĆ.

CZERWONOSKÓRZY PRZYGOTOWUJĄ NAPAD NA PLAC.


LECZ MY BĘDZIEMY NA STANOWISKU I JEŚLI ZAJDZIE
POTRZEBA, ODDAMY ŻYCIE ZA NASZE PAŃSTWO!

NIECHAJ KAŻDY SPEŁNI SWÓJ OBOWIĄZEK.


Przewodniczący

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
103
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Nikt dziś nie myślał o palancie. Piłka spoczywała bezczynnie


w kieszeni Rychtera, który miał obowiązek przechowywania jej.
Chłopcy chodzili po Placu i rozmawiali o bliskiej wojnie, stawali
przed odezwą przybitą do płotu i czytali po dziesięć, dwadzieścia
razy te słowa budzące zapał. Niektórzy nauczyli się ich na pamięć i
wygłaszali je, stojąc na szczycie jakiegoś sąga. Inni słuchali z dołu
z szeroko otwartymi ustami, potem sami wdrapywali się na
wierzchołek innego sąga i powtarzali odezwę uroczystym głosem.
Cała gromadka zajęta
była tym faktem, który był
pierwszym tego rodzaju
wydarzeniem w dziejach
Placu. Niebezpieczeństwo
musiało być rzeczywiście
wielkie i poważne, kiedy
Boka zdecydował się wydać
taką odezwę i podpisać ją
własnoręcznie.
Chłopcy znali już niektóre szczegóły. Słyszeli także to i owo
o Gerebie, nikt jednak nie wiedział nic pewnego. Przewodniczący z
różnych względów uważał za odpowiednie otaczać tajemnicą
sprawę Gereba. Między innymi liczył na to, iż w ten sposób uda
mu się przyłapać go tutaj, na Placu, i od razu postawić przed sąd.
O tym, że mały Nemeczek sam na własną rękę zakradł się do
Ogrodu Botanicznego i tam wywołał wśród wrogiego obozu
niesłychane zamieszanie, dowiedział się Boka dopiero rano. W
szkole, po lekcji łaciny, Nemeczek odwołał go na bok i opowiedział
mu wszystko. Na Placu nic o tym nie wiedziano. Teraz do ogólnego
zamętu przyczynił się jeszcze rozłam w Związku Zbieraczy Kitu.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
104
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Mianowicie kit związkowy zesechł się i stał się niezdatny do


użytku. Była to oczywiście niedbałość ze strony prezesa, którego
obowiązkiem, jak wiemy, było żucie kitu. Kolnay, nowy prezes,
zaniedbał tego. Można się domyślić, kto najenergiczniej
napiętnował to przewinienie. Barabasz chodził od jednego z
chłopców do drugiego i w gwałtownych słowach występował
przeciwko niedbalstwu nowego prezesa. Już po pięciu minutach
udało mu się część członków tak usposobić, że zażądali, aby
zwołać nadzwyczajne zebranie. Kolnay przeczuwał, o co idzie.
— Dobrze — powiedział — ale w tej chwili ważniejsza jest
sprawa Placu. Nadzwyczajne zebranie zwołam jutro.
Ale Barabasz sprzeciwiał się temu.
— Nie zgadzamy się! — wołał. — Tak wygląda, że pan pre-
zes się boi.
— Może ciebie?
— Mnie nie, ale walnego zebrania! Żądamy więc, abyś zwo-
łał zebranie na dziś!
Kolnay właśnie chciał odpowiedzieć, kiedy od bramy rozległ
się okrzyk:
— Hola ho! Hola ho!
Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Przez furtkę wchodził
Boka, a obok niego Nemeczek z szyją owiązaną czerwonym,
wełnianym szalem. Przybycie przywódcy uciszyło swary. Kolnay
ustąpił.
— Dobrze więc, jeszcze dziś odbędzie się zebranie. Naj-
pierw jednak posłuchajmy, co nam powie Boka.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
105
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Zgoda — potwierdził Barabasz.


Wszyscy chłopcy otoczyli już kołem Bokę i zasypywali go
tysiącem pytań. Boka nakazał milczenie, po czym wśród ogólnego
zaciekawienia przemówił:
— Chłopcy! Z odezwy dowiedzieliście się, co nam grozi. Nasi
zwiadowcy przedostali się do wrogiego obozu i wyśledzili, że
czerwonoskórzy planują napad na jutro.
Rozległ się szmer. Nikt nie spodziewał się tak prędko wy-
buchu wojny.
— Ogłaszam od dziś stan wojenny — ciągnął dalej Boka. —
Każdy obowiązany jest do bezwzględnego posłuszeństwa wobec
swych zwierzchników. Nie myślcie tylko, że to jest zabawka.
Czerwonoskórzy są silni i odważni, a przy tym jest ich liczna
gromada. Walka będzie zacięta. Nie chcemy jednak nikogo
zmuszać do niej i dlatego uprzedzam, aby ci, którzy nie chcą brać
udziału w walce, zgłosili się natychmiast.
Nastąpiła wielka cisza. Nikt się nie zgłaszał. Boka powtórzył
oświadczenie:
— Kto nie chce uczestniczyć w walce, niech się zgłosi. Czy
nikt się nie zgłasza?
Wszyscy zawołali jakby jednym głosem:
— Nikt!
— Więc dajcie wszyscy słowo, że stawicie się tutaj jutro o
drugiej godzinie!

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
106
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Wszyscy po kolei podchodzili do Boki i podawali mu rękę na


znak, że stawią się jutro. Po czym Boka przemówił podniesionym
głosem:
— Kto jutro się nie zjawi, ten uznany będzie za człowieka
bez czci i honoru i wyrzucony zostanie z naszego grona na zawsze.
Lesik wystąpił z szeregu i rzekł:
— Panie przewodniczący, jesteśmy tutaj wszyscy, tylko jed-
nego Gereba nie ma.
Zapadła grobowa cisza. Wszyscy z zaciekawieniem czekali
na odpowiedź Boki. Przewodniczący nie był jednak chłopcem,
który odstępuje od obmyślonego planu. Nie chciał, by sprawa
Gereba skończyła się na potępieniu go wobec chłopców.
Kilku ponowiło pytanie:
— Co się stało z Gerebem?
— Nic — odparł Boka ze spokojem. — O tym pomówimy
kiedy indziej. Teraz myślmy tylko o tym, żeby wygrać bitwę.
Zanim jednak wydam rozkaz, musimy załatwić jeszcze jedną
sprawę. Jeśli są między wami jakieś spory, trzeba je skończyć.
Niech ci, którzy są powaśnieni, pogodzą się natychmiast.
Nastąpiła cisza.
— No? — spytał przewodniczący. — Nie ma między wami
kłótni?
Weiss bąknął:
— O ile wiem...
— Mów!

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
107
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Zdaje mi się, że... Kolnay... i Barabasz...


Boka spojrzał na Barabasza.
— Czy to prawda?
Barabasz zarumienił się.
— Tak — powiedział. — Bo... Kolnay...
Ale Kolnay mu przerwał:
— Bo... Barabasz...
— Pogódźcie się natychmiast — rozkazał Boka. — Inaczej
obu wyrzucę. Możemy tylko wtedy walczyć i zwyciężyć, jeśli
wśród nas będzie zgoda i jedność.
Dwaj przeciwnicy podeszli do siebie i podali sobie ręce.
Natychmiast jednak Barabasz wtrącił:
— Panie przewodniczący!
— Cóż takiego?
— Pod jednym warunkiem...
— Pod jakim?
— Jeżeli... jeżeli czerwonoskórzy nie napadną na nas... to...
żebym ja mógł na nowo pogniewać się z Kolnayem, bo...
Boka spojrzał na niego piorunującym wzrokiem i zawołał:
— Dość tego!
Barabasz umilkł. Ale gniew w nim wzbierał i dałby wiele za
to, żeby w tej chwili móc wymierzyć porządnego szturchańca
Kolnayowi, który uśmiechał się przekornie.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
108
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— A teraz — rzekł Beka — niech szeregowiec przedstawi


plan wojenny.
Nemeczek sięgnął natychmiast do kieszeni i wyciągnął kart-
kę papieru. Był to plan wojenny, który Boka ułożył dziś po
popołudniu.
Nemeczek położył plan na kamieniu i chłopcy przykucnęli
wokoło na ziemi. Wszyscy oczekiwali z natężoną uwagą dalszych
rozkazów i wskazówek co do swego udziału i roli w bitwie.
Boka zaczął objaśniać plan:
— Patrzcie uważnie i miejcie zawsze ten rysunek przed
oczyma. Jest to mapa naszego państwa. Plac, według
sprawozdania naszych zwiadowców, ma być napadnięty z dwóch
stron: od strony ulicy Św. Pawła i od ulicy Św. Marii. Idźmy po
kolei. Dwa czworokąty, nazwane A i B, oznaczają dwa bataliony,
które mają bronić furtki od ulicy Św. Pawła. Batalion A składa się z
trzech ludzi pod dowództwem Weissa. Batalion B również z trzech
ludzi pod komendą Lesika. Bramy od ulicy Św. Marii bronią
również dwa bataliony. Dowódcą batalionu C jest Rychter,
batalionu D — Kolnay.
Głos jakiś przerwał:
— Dlaczego nie ja?
— Kto się odezwał? — zapytał surowo Boka.
Barabasz podniósł się.
— Znowu ty? Jeżeli jeszcze słowo powiesz, postawię cię
przed sąd wojenny! Siadaj!

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
109
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Barabasz zamruczał coś pod nosem i usiadł. Boka zaś obja-


śniał dalej:
— Czarne punkty E oznaczają fortece. Zaopatrzone będą w
piasek, wystarczy więc po dwóch ludzi do obrony, gdyż piaskiem
jest łatwo walczyć. Fortece znajdują się tak blisko jedna drugiej, że
o ile jedna zostanie zaatakowana, druga może bombardować
napastników. Fortece 1, 2, 3 bronią Placu od ulicy Św. Marii,
fortece 4, 5 i 6 zasilają oddziały A i B bombami z piasku. Później
podam, kto będzie bronił fortec. Komendant każdego batalionu
wybiera sobie sam dwóch ludzi do pomocy. Zrozumieliście?
— Tak jest! — brzmiała jednogłośna odpowiedź.
Chłopcy siedzieli w skupieniu, podziwiając wspaniały plan
wojenny; niektórzy wyjęli notesy i notowali gorliwie wszystkie
słowa naczelnego wodza.
— Tak więc — mówił Boka — wygląda rozmieszczenie sił.
Teraz wydam właściwe rozkazy operacyjne. Uważajcie! Kiedy
obserwator umieszczony na płocie zamelduje, że czerwonoskó-
rzy się zbliżają, wtedy oddziały A i B otworzą furtkę.
— Otworzą?
— Tak jest, otworzycie. Nie barykadujemy się, lecz przyj-
mujemy walkę. Niech przyjdą, potrafimy ich zmusić do odwrotu.
Otwierają więc furtkę i wpuszczają nieprzyjaciół. Wszystkich, aż
do ostatniego. Potem atakują ich. Jednocześnie fortece 4, 5 i 6
zaczynają bombardowanie. To stanowi obowiązek jednego
batalionu, a mianowicie batalionu z ulicy Św. Pawła. Jeśli wam się
uda, wygnacie ich, jeśli nie, to nie dopuścicie przynajmniej, żeby
się przedostali poza linię obronną utworzoną przez fortece 3, 4, 5 i
6, i zatrzymacie ich na Placu. Drugi batalion z ulicy Św. Marii

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
110
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

będzie miał trudniejsze zadanie. Uważajcie dobrze, Rychter i


Kolnay. Bataliony C i D wyślą forpoczty na zwiady na ulicę Św.
Marii, aby dały natychmiast znać, skoro tylko ukażą się
czerwonoskórzy. Wtedy bataliony staną w szyku bojowym. Gdy
czerwonoskórzy wtargną przez wielką bramę, oba bataliony rzucą
się pozornie do ucieczki. Patrzcie tutaj... na plan... Widzicie?
Batalion C, twój, Rychter ... cofnie się do wozowni...

Wskazał palcem miejsce na planie.


— Tutaj. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Batalion D, Kolnaya, schroni się do budki starego Jano.
— Teraz uważajcie i patrzcie na plan, bo powiem rzecz
najważniejszą. Czerwonoskórzy obejdą tartak wokoło i znajdą się
nagle na wprost fortec 1, 2 i 3. Wtedy z fortec rozpocznie się
bombardowanie. W tej samej chwili wypadną dwa bataliony,

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
111
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

jeden z wozowni, drugi z budki Słowaka, i napadną na nie-


przyjaciela od tyłu. Jeżeli będziecie dzielnie walczyli, to nie-
przyjaciel dostanie się w zasadzkę i musi się poddać. Zagnacie
wrogów do budy i zamkniecie tam. Potem wypadną bataliony C i
D, jeden od strony budki, drugi zaś po okrążeniu sągów, i rzucą się
na pomoc batalionom A i B. Załogi fortec 1 i 2 przejdą do fortec 4 i
5 i wzmocnią bombardowanie. Następnie bataliony A, B, C i D
połączą się w jedną linię ataku i wyprą nieprzyjaciela do furtki od
ulicy Św. Pawła, a tymczasem wszystkie fortece będą z góry
ostrzeliwały nieprzyjaciela, który nie będzie się mógł oprzeć
zjednoczonym siłom. W ten sposób wygnamy go z Placu.
Rozumiecie?
Pytanie to wywołało olbrzymi entuzjazm. Chłopcy machali
chustkami do nosa i rzucali kapelusze w górę. Nemeczek zdjął z
szyi czerwony, włóczkowy szal i wołał zachrypniętym głosem:
— Niech żyje dowódca!
— Niech żyje! — wołali wszyscy.
— Cicho! Jeszcze jedno. Ja z moim adiutantem będę znajdo-
wał się w pobliżu batalionów C i D i wszystko, co wam przez niego
powiedzieć każę, uważać macie za mój rozkaz.
Czyjś głos zapytał:
— Kto będzie adiutantem?
— Nemeczek.
Chłopcy spojrzeli jedni na drugich, członkowie Związku
Zbieraczy Kitu trącali się porozumiewawczo łokciami. Słychać
było głosy.
— Powiedz ty!
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
112
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Powiedz sam!
— Dlaczego ja? Mów ty!
Boka spojrzał na nich ze zdziwieniem.
— Czy macie coś przeciwko temu?
Jeden Lesik odważył się powiedzieć:
— Tak.
— Cóż takiego?
— Na walnym zebraniu Związku Zbieraczy Kitu, ostatnio..
kiedy...
Boka przerwał mu zniecierpliwionym głosem:
— Dość. Milcz. Nie jestem ciekawy waszych głupstw. Neme-
czek będzie moim adiutantem. Kto piśnie słówko przeciw temu,
stanie przed sądem wojennym.
Odpowiedź była nieco ostra, ale wszyscy przyznawali, że
podczas stanu wojennego porządek musi być przestrzegany.
Tylko wśród przywódców Związku Zbieraczy Kitu rozległ się ci-
chy szmer. Twierdzili, że to jest obraza Związku. Wstyd im było, że
w czasach wojennych przyznane zostało tak ważne stanowisko
temu, którego walne zebranie uznało za zdrajcę i którego
nazwisko wpisane zostało do czarnej księgi małymi literami. A
jednak gdyby wiedzieli...
Boka tymczasem wyjął z kieszeni spis nazwisk. Podał szcze-
gółowo, do jakiej fortecy każdy z chłopców zostaje wyznaczony.
Dowódcy batalionów dobierali sobie załogi. Wszystko to
odbywało się z wielką powagą, a chłopcy byli tak przejęci, że nikt

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
113
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

nic nie mówił. Po załatwieniu tych formalności Boka wydał


rozkaz:
— Każdy na swoje stanowisko. Odbędziemy manewry!
Rozbiegli się na swoje miejsca.
— Czekajcie na dalsze rozkazy! — wołał za nimi Boka.
Pozostał sam na
środku Placu z adiutantem
Nemeczkiem. Biedny
adiutant kaszlał gwałtownie.
— Erneście — rzekł
Boka łagodnie — owiń
gardło chustką. Jesteś bardzo
przeziębiony.
Nemeczek spojrzał z wdzięcznością na przyjaciela i
posłuchał go jak starszego brata. Owinął szyję szalem tak
szczelnie, że sterczały nad nim tylko uszy.
— Teraz słuchaj — rzekł Boka — wydam ci rozkaz, który
zakomunikujesz drugiej fortecy. Uważaj...
Nemeczek jednak w tej chwili uczynił coś takiego, na co się
dotychczas nigdy nie odważył. Mianowicie przerwał swemu
przywódcy.
— Wybacz — rzekł — ale chciałbym ci coś powiedzieć.
Boka zmarszczył czoło.
— Cóż takiego?
— Członkowie Związku Zbieraczy Kitu...

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
114
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Ależ proszę cię — zniecierpliwił się Boka — i ty bierzesz


te głupstwa poważnie?
— Tak — odparł Nemeczek — muszę, gdyż oni to biorą po-
ważnie. Wiem, że oni są głupi, i zupełnie mnie nie obchodzi, co o
mnie myślą, nie chciałbym tylko, żebyś ty... żebyś i ty... mną
pogardzał.
— Ale dlaczegóż ja miałbym tobą pogardzać?
Przerywanym głosem, w którym drżało tłumione łkanie,
wykrztusił Nemeczek:
— Bo... oni wydali na mnie wyrok, że... że... jestem zdrajcą.
— Ty zdrajcą?
— Tak, ja.
— No, to ciekawe.
Wtedy Nemeczek opowiedział zdławionym głosem, jąkając
się, to, co niedawno zaszło. Że musiał właśnie wtedy odbiec, kiedy
członkowie Związku Zbieraczy Kitu składali tajną przysięgę. Że
skorzystali natychmiast z tego przypadku i oznajmili, iż on ucieka,
ponieważ boi się należeć do tajnego stowarzyszenia, że jest
zdrajcą bez honoru. A to wszystko dlatego się stało, że
porucznikom i podporucznikom zaczęło się nie podobać, iż Boka
wtajemnicza jego, zwyczajnego szeregowca, we wszystkie
tajemnice stanu. I wreszcie — wpisali jego nazwisko do czarnej
księgi samymi małymi literami.
Boka wysłuchał cierpliwie do końca, po czym milczał przez
chwilę. Bolało go, że wśród jego kolegów mogą być tacy nie-
mądrzy chłopcy. Boka był rozumny, ale nie wiedział jeszcze, że nie
wszyscy ludzie rządzą się sercem i rozumem i że dowiadujemy się
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
115
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

o tym zawsze za cenę bolesnych doświadczeń. Potem spojrzał


serdecznie na małego Nemeczka.
— Dobrze, Erneście — powiedział — rób tylko dalej swoje
nie troszcz się o nich. Teraz, przed wojną, nie będziemy o tym
mówili. Zabiorę się do tego później. Tymczasem pędź prędko do
pierwszej i drugiej fortecy i zanieś im rozkaz, aby chłopcy
natychmiast przenieśli się do czwartej i piątej fortecy. Chcę się
przekonać, ile czasu im na to potrzeba.
Szeregowiec wyprężył się na
baczność i zasalutował. Mimo że
zasmucił się bardzo, słysząc, iż jego
sprawa honorowa nie zostanie
rozstrzygnięta z powodu wojny,
stłumił swe rozżalenie i odparł
służbiście:
— Rozkaz!
Po czym popędził w stronę
fortec. Kurz unosił się tumanami w
ślad za nim i wkrótce adiutant znikł
wśród sągów drzewa. Spoza umocnień wyzierały szeroko
rozwarte oczy dziecięce, błyszczące takim samym podnieceniem
jak oczy żołnierzy przed bitwą, jak wiemy to z opisów dzielnych
korespondentów wojennych.
Boka został na Placu sam jeden. Zza płotu dochodził turkot
ulicy, ale Boka miał wrażenie, że nie znajduje się w sercu
wielkiego miasta, tylko gdzieś daleko, w jakimś obcym kraju, na
wielkiej równinie, gdzie jutro ma się odbyć bitwa i rozstrzygnięte
zostaną losy narodów. Chłopcy nie odzywali się zupełnie, wszyscy

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
116
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

stali na swych stanowiskach i czekali na rozkazy. Boka czuł, że


teraz wszystko od niego zależy. Więc powodzenie i przyszłość
całej gromady, i wszystkie wesołe poobiednie godziny spędzane
na Placu, wszystkie zabawy i gry, za którymi chłopcy tak
przepadają. Boka czuł to i był dumny, że podjął się tak pięknego
zadania.
— Tak — szepnął do siebie — ja was obronię!
Rozejrzał się wokoło po ukochanym Placu. Popatrzył na sągi
drzewa, na tartak, na komin, z którego unosiły się białe kłęby pary
tak wesołe, jak gdyby dzisiejszy dzień był taki sam jak inne, jak
gdyby nie miała się rozegrać ostateczna walka...
Boka miał takie samo uczucie jak wielki wódz przed de-
cydującą bitwą. Przyszedł mu na myśl Napoleon. Wyobraźnią
wybiegł w przyszłość. Jaka ona będzie? Co się z nim stanie? Czym
będzie? Czy zostanie prawdziwym żołnierzem i kiedyś dowodzić
będzie prawdziwą armią, gdzieś na prawdziwym polu bitwy, i
walczyć nie o mały skrawek, lecz o całą tę ukochaną ziemię, która
się zwie ojczyzną? A może będzie lekarzem, który dzień w dzień
wiedzie wielką, poważną, mężną walkę z największym wrogiem
ludzkości, z chorobą?
Tymczasem zapadł cichy wiosenny zmierzch. Boka
otrząsnął się z głębokim westchnieniem ze swych dumań i
poszedł ku sągom drzewa, aby odbyć przegląd załóg fortecznych.
Chłopcy spostrzegli go z daleka i w fortecach wszczął się
ruch. Bomby z piasku leżały ułożone rzędami, a załogi wyprężyły
się na baczność.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
117
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Nagle dowódca zatrzymał się w pół drogi, nasłuchując


pilnie. Potem odwrócił się i poszedł pośpiesznym krokiem do
furtki w płocie.
Ktoś stukał. Boka odsunął się i otworzył furtkę. Ale natych-
miast cofnął się zdumiony.
Przed nim stał Gereb bełkocąc z zakłopotaniem:
— To ty, Boka?
Boka nie mógł na razie odpowiedzieć. Nie zdawał sobie
sprawy z zamiarów Gereba. Widział tylko, że Gereb nie był taki
spokojny i wesoły jak zwykle. Był blady i smutny, skubał nerwowo
kołnierzyk i widać było, że chce coś powiedzieć, ale nie wie, jak
zacząć. Milczeli więc obaj i stali tak dłuższą chwilę naprzeciw
siebie.
Wreszcie Gereb przerwał milczenie:
— Przyszedłem, żeby... pomówić z tobą.
Teraz Boka odzyskał głos i rzekł poważnie i spokojnie:
— Nie mam ci nic do powiedzenia. Najlepiej będzie, jeśli
wyjdziesz przez tę samą furtkę, przez którą wszedłeś.
Ale Gereb nie poszedł za tą radą.
— Słuchaj, Boka — rzekł — wiem już, że dowiedziałeś się o
wszystkim. Wszyscy już wiecie, że przeszedłem do czerwo-
noskórych. Ale ja teraz nie przychodzę do was jak szpieg, tylko
jako przyjaciel.
Boka odparł spokojnie:
— Nie możemy cię uważać za przyjaciela.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
118
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Gereb spuścił głowę.


Był przygotowany na to, że zostanie szorstko przyjęty, a na-
wet wyrzucony, ale nie spodziewał się, że Boka mówić będzie do
niego z takim cichym, poważnym smutkiem. To było bardzo
bolesne, boleśniejsze od uderzenia. Toteż i jego głos stał się cichy i
smutny w odpowiedzi:
— Przyszedłem naprawić moją winę.
— To niemożliwe — odparł Boka.
— Ale ja żałuję... bardzo żałuję... i przyniosłem wam z po-
wrotem chorągiewkę, którą wam zabrał Feri Acz... a potem
Nemeczek odebrał... a potem mu Pastorowie zabrali...
I Gereb wyciągnął z kieszeni małą czerwono-zieloną chorą-
giewkę. Boce zaświeciły się oczy. Chorągiewka była zgnieciona,
poszarpana, znać było, że staczano już o nią walki. I to właśnie
stanowiło jej piękno. Była poszarpana jak prawdziwa chorągiew,
powiewająca w ogniu bitew.
— Chorągiewkę — odparł Boka — odbierzemy czerwono-
skórym sami. Jeśli jej nie zdołamy odebrać, to i tak wszystko
stracone... to i tak będziemy musieli stąd pójść... nie będziemy już
razem, rozproszymy się... Teraz jej nie potrzebujemy, tak jak nie
potrzebujemy ciebie.
I uczynił ruch, jak gdyby chciał się odwrócić od Gereba. Ale
Gereb schwycił go za brzeg kurtki.
— Janosz — powiedział zdławionym głosem — sam czuję,
jak ciężko zawiniłem względem was, ale chcę naprawić moją winę.
Przebaczcie mi!
— O — odparł Boka — ja ci już przebaczyłem.
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
119
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— I przyjmiecie mnie z powrotem?


— To niemożliwe.
— Za nic?
— Za nic.
Gereb wyjął chustkę od nosa i podniósł ją do oczu. Boka
rzekł ze smutkiem:
— Nie płacz. Nie chcę, abyś tutaj płakał. Idź do domu i zo-
staw nas w spokoju. Wracasz teraz do nas dlatego, że straciłeś
uznanie u czerwonoskórych.
Gereb schował chustkę i usiłował okazać się mężnym.
— Dobrze — powiedział — idę. Nie zobaczycie mnie już
nigdy. Ale daję wam słowo, iż przyszedłem nie dlatego, że mnie
czerwonoskórzy odpędzili. To zupełnie inna przyczyna.
— Jaka?
— Tego nie powiem. Może dowiesz się jeszcze o tym. Ale
biada mi, jeśli się dowiesz...
Boka spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Nic nie rozumiem.
— Teraz ci tego nie wytłumaczę — szepną1: Gereb i poszedł
w stronę furtki. Tam stanął i odwrócił się jeszcze raz, mówiąc:
— Czy to będzie nadaremnie, jeśli cię jeszcze raz poproszę,
żebyście mnie przyjęli z powrotem?
— Nadaremnie!
— Dobrze... więc cię nie będę prosił.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
120
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Gereb wybiegł i zatrzasnął furtkę za sobą. Boka zawahał się


przez chwilę. Pierwszy raz w życiu był dla kogoś bez litości. Już
drgnął, żeby biec za Gerebem i zawołać: „Wracaj i popraw się!".
Ale nagle przypomniała mu się pewna scena: jak Gereb uciekł
przed nim i przed Nemeczkiem z szyderczym śmiechem. Jak obaj
stali smutni, ze spuszczonymi głowami, a w uszach brzmiał im
złośliwy śmiech, którym Gereb odpowiadał na ich wołanie.
— Nie — szepnął do siebie — nie przywołam go. To nie-
dobry chłopiec.
I zwrócił się w stronę sągów. Wtem stanął zdumiony. Na
wierzchołkach wszystkich fortec stali chłopcy, nawet ci, których
posterunek wyznaczony był gdzie indziej. Cała armia skupiła się w
milczeniu i przyglądała się, wstrzymując oddech, całemu zajściu.
Kiedy Gereb odszedł, a Boka zwrócił się w ich stronę, armia
wybuchnęła, jak jeden mąż, głośnym okrzykiem:
— Niech żyje!
I wszystkie czapki frunęły w górę. I ze wszystkich krtani
dziecięcych rozległ się ponowny okrzyk:
— Niech żyje dowódca!
Powietrze rozdarł przeraźliwy świst, tak głośny, że nawet
lokomotywa nie mogłaby wydobyć z siebie głośniejszego, choćby
się nie wiem jak natężyła. To Czonakosz gwizdał triumfująco i
wołał ze śmiechem:
— Tak głośno chyba jeszcze w życiu nie gwizdałem!
Boka zaś stał na środku Placu i salutował swej armii wzru-
szony i uszczęśliwiony. Teraz znów myślał o Napoleonie Wielkim.
Jego tak bardzo kochała stara gwardia...

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
121
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Nie słyszeli, o czym Boka rozmawiał z Gerebem przy bra-


mie, ale obserwowali ich ruchy i domyślali się wszystkiego.
Widzieli odmowny ruch Boki, widzieli, że nie podał Gerebowi ręki.
Widzieli, jak Gereb rozpłakał się i jak odszedł. Gdy odwrócił się od
bramy, mówiąc do Boki, przestraszyli się trochę. Lesik szepnął:
— Ojej, a jeśli mu przebaczy?
Gdy mimo wszystko Gereb odszedł i zobaczyli przeczący
ruch głowy Boki, ogarnął ich entuzjazm. Dlatego wybuchły okrzy-
ki na cześć wodza. Podobało im się, że Boka nie zachował się jak
dziecko, lecz jak dojrzały mężczyzna. Chcieliby go uściskać i
wycałować. Ale czas był wojenny, mogli więc tylko krzyczeć. I
krzyczeli, ile mieli sił w płucach.
— Zuch jesteś, stary! — rzekł Czonakosz z dumą, lecz zląkł
się i poprawił natychmiast:
— Przepraszam... panie dowódco.
Po czym rozpoczęto manewry. Dziarska komenda rozległa
się głośno. Oddziały rzuciły się na fortece, bomby z piasku latały w
powietrzu. Wszystko udawało się doskonale. Każdy znał swoje
zadanie. Zapał wzrastał z każdą chwilą.
— Zwyciężymy! — wołano.
— Odpędzimy ich!
— Skrępujemy jeńców!
— Pochwycimy samego wodza czerwonoskórych!
Tylko Boka był poważny.
— Nie upajajcie się powodzeniem! — mówił. — Po wygra-
nej bitwie będziecie dopiero mogli się weselić. Tymczasem idźcie
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
122
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

do domu. A jutro, pamiętajcie, kto nie stawi się na czas, ten złamał
słowo!
Manewry były skończone. Ale nikt nie miał ochoty wracać
do domu. Chłopcy stali gromadkami i rozmawiali o sprawie
Gereba.
Barabasz wołał przeraźliwym głosem:
— Związek Zbieraczy Kitu! Związek Zbieraczy!
— Czego chcesz? — pytali go chłopcy.
— Walnego zebrania!
Kolnay przypomniał sobie, że będzie musiał na tym
zebraniu oczyścić się z zarzutu, że nie żuł związkowego kitu i do-
puścił, aby się zesechł. Smętnie więc zawołał:
— Proszę szanownych stowarzyszonych na zebranie!
Chłopcy ruszyli gromadą pod płot, gdzie miało się odbyć ze-
branie.
— Cicho! Spokój! — wołał Barabasz.
Kolnay tymczasem przemówił z urzędową miną:
— Otwieram posiedzenie. Pan Barabasz prosił o głos.
— Chrr, chrr! — chrząknął złowieszczo Barabasz. — Sza-
nowne zgromadzenie! Panu prezesowi sprzyjało szczęście, gdyż z
powodu manewrów omal nie zostało odłożone walne zebranie, na
którym prezes miał zostać pozbawiony urzędu.
— Hoho, hoho! — oburzyła się partia przeciwna.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
123
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Na próżno wołacie „hoho!" — krzyknął mówca. — Wiem,


co mówię! Pan prezes opóźnił trochę całą sprawę dzięki ćwi-
czeniom wojennym, ale teraz już mu się to nie uda. Teraz bo-
wiem...
W tym miejscu musiał przerwać. U furtki rozległo się silne
stukanie. Chłopców ogarnął przestrach. Może to nieprzyjaciel?
Nasłuchiwali. Głośne, niecierpliwe stukanie powtórzyło się.
— Stukają — przemówił drżącym głosem Kolnay i spojrzał
przez szparę w płocie. Potem rzekł ze zdziwieniem, zwracając się
do chłopców:
— Jakiś pan.
— Pan?
— Tak, pan z brodą.
— Więc otwórz mu.
Kolnay otworzył furtkę. Istotnie wszedł jakiś pan w długim,
czarnym palcie z pelerynką. Miał czarną brodę i nosił okulary.
Stanął na progu i zapytał:
— Czy wy jesteście chłopcami z Placu Broni?
— Tak — odparł jednogłośnie cały Związek.
Wtedy pan podszedł bliżej i powiedział zamykając furtkę za
sobą:
— Jestem ojcem Gereba.
Nastąpiła cisza. Sprawa musiała być poważna, jeśli sam oj-
ciec Gereba przychodzi. Lesik trącił Rychtera.
— Pędź i zawołaj Bokę.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
124
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Rychter pobiegł ku tartakowi, gdzie Boka opowiadał


właśnie chłopcom sprawki Gereba. Tymczasem pan z brodą
zwrócił się do zbieraczy kitu:
— Dlaczegoście wydalili spośród was mego syna?
Na to wystąpił Kolnay i odparł:
— Dlatego, że zdradził nas przed czerwonoskórymi.
— Któż to są czerwonoskórzy?
— To inny związek chłopców, którzy się bawią w Ogrodzie
Botanicznym... Teraz chcą nam odebrać nasz Plac, bo nie mają
gdzie bawić się w palanta. To są nasi nieprzyjaciele.
— Syn przyszedł z płaczem do domu. Nalegałem, aby mi
powiedział przyczynę. Wzbraniał się długo i dopiero po surowym
rozkazie przyznał się, że podejrzewają go o zdradę. Wtedy
oświadczyłem: „Biorę kapelusz, idę do twoich kolegów i dowiem
się prawdy. Jeśli się okaże, że podejrzenie jest niesłuszne,
zażądam, żeby cię przeprosili. Jeśli zaś jest słuszne, to będzie źle z
tobą. Twój ojciec był przez całe życie uczciwym człowiekiem i nie
zniesie tego, żeby jego syn miał być zdrajcą swych towarzyszy". A
teraz odwołuję się do waszego sumienia i żądam, abyście mi
powiedzieli szczerą prawdę, czy mój syn jest zdrajcą, czy nie?
Nastąpiło głębokie milczenie.
— No i cóż? — pytał ojciec Gereba. — Nie bójcie się mnie.
Powiedzcie całą prawdę. Muszę wiedzieć, czy mego syna nie-
słusznie posądzono, czy też zasługuje na karę.
Nikt nie odpowiadał. Nikt nie chciał sprawić przykrości
ojcu, który tak drżał o prawość syna. Wtedy pan zwrócił się do
Kolnaya:
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
125
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Tyś powiedział, że on was zdradził. Musisz mi na to dać


dowody. Kiedy was zdradził? Na czym polegała ta zdrada?
Kolnay wyjąkał:
— Ja... ja... ja tylko słyszałem...
— To za mało. Kto z was wie na pewno? Kto widział na
własne oczy?
W tej samej chwili ukazali się z daleka Boka i Nemeczek.
Sprowadził ich Rychter. Kolnay odetchnął.
— Proszę pana — powiedział — tam idzie... ten mały, jasno-
włosy chłopiec... to Nemeczek... ten widział. Ten wie wszystko.
Czekali, aż się chłopcy zbliżą. Ale Nemeczek skierował się
prosto do furtki, a Boka za nim. Kolnay zawołał ich.
— Boka! Chodźcie tutaj!
— Zaczekajcie — odparł Boka. — Nemeczek zasłabł, ma
gwałtowny atak kaszlu, muszę go odprowadzić do domu...
Pan z brodą, usłyszawszy nazwisko Nemeczka, zwrócił się
wprost do niego:
— Ty jesteś Nemeczek?
— Tak — odparł cicho malec i podszedł do czarnego pana.
Ten rzekł do niego surowym głosem:
— Jestem ojcem Gereba i przyszedłem się dowiedzieć, czy
mój syn jest zdrajcą, czy nie. Twoi towarzysze mówią, żeś ty
widział i że ty wiesz na pewno. Odpowiedz więc zgodnie z su-
mieniem, czy to prawda, czy nie?

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
126
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Twarz Nemeczka płonęła w gorączce. Był naprawdę chory.


Skronie mu pulsowały, ręce miał rozpalone. A cały świat wydawał
mu się taki dziwny... Ten czarny pan w okularach, który patrzył na
niego tak surowo jak profesor Rac, kiedy gniewał się na złych
uczniów... ci wszyscy wpatrzeni w niego chłopcy... wojna... Gereb i
jego smutny los, jeśli się wyda, że on jest naprawdę zdrajcą...
— Odpowiadaj — nalegał czarny pan. — Teraz mów! Odpo-
wiadaj! Czy mój syn jest zdrajcą?
Mały Nemeczek odpowiedział z twarzą rozpaloną gorączką i
oczyma błyszczącymi nieprzytomnie, odpowiedział śmiało, ale
cichym głosem, jak gdyby to on przyznawał się do winy:
— Nie, proszę pana. On nie jest zdrajcą.
Ojciec zwrócił się do innych chłopców:
— Więc skłamaliście?
Związek Zbieraczy Kitu skamieniał. Nikt się nie odezwał.
— Cha cha! — zaśmiał się szyderczo czarny pan. — Więc
skłamaliście. Wiedziałem od razu, że mój syn jest uczciwym
chłopcem!
Nemeczek, który z trudem stał na nogach, zapytał pokornie:
— Czy mogę odejść?
Czarny pan odparł z pogardliwym uśmiechem:
— Możesz iść, ty mały krętaczu!
I Nemeczek chwiejnym krokiem wyszedł na ulicę,
prowadzony przez Bokę. Mąciło mu się w głowie, przed oczyma
wirowała mu ulica, czarny pan, sągi drzewa, a w uszach brzmiały

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
127
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

dziwne wyrazy: „Chłopcy, na fortece!" — rozlegał się rozkaz. A


zaraz potem jakiś głos pytał: „Czy mój syn jest zdrajcą?" I czarny
pan uśmiechał się szyderczo i otwierał usta tak szeroko jak bramę
szkolną... a z bramy wychodził właśnie profesor Rac...
Nemeczek zdjął kapelusz.
— Komu się kłaniasz? — zapytał Boka. — Na całej ulicy nie
ma żywego ducha.
— Kłaniam się panu profesorowi Racowi — odparł cicho
Nemeczek.
Boce zakręciły się łzy w oczach. Spiesznie prowadził, prawie
ciągnął przyjaciela przez ciemną ulicę. A tymczasem na Placu
Kolnay mówił do czarnego pana:
— Proszę pana, Nemeczek jest kłamcą. Ogłosiliśmy go
zdrajcą i wyrzuciliśmy ze Związku.
Ojciec Gereba potakiwał uradowany:
— Widać to po nim od razu. Ma przewrotny wyraz twarzy,
który świadczy o nieczystym sumieniu.
I poszedł do domu uszczęśliwiony, że syn jego został oczy-
szczony z winy. Na rogu ulicy ujrzał Bokę prowadzącego Ne-
meczka, który słaniał się na nogach. Biedny Nemeczek na pół
przytomny płakał wypowiadając w tym cichym, jękliwym płaczu
cały smutek i ból, i gorycz udręczonej duszyczki „prostego
szeregowca". Płakał szepcąc rozgorączkowanymi ustami:
— Zapisali moje nazwisko małymi literami... małymi lite-
rami... moje uczciwe, prawe nazwisko...

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
128
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

ROZDZIAŁ VII

Następnego dnia podczas lekcji łaciny panowało w całej kla-


sie tak niezwykłe podniecenie, że profesor Rac zwrócił na to
uwagę. Chłopcy w ławkach kręcili się niespokojnie, nie uważali,
zajęci byli najwidoczniej zupełnie czym innym niż lekcją. I to nie
tylko chłopcy z Placu Broni, inni także.
Wieść o wielkich przygotowaniach do wojny rozeszła się po
całym gmachu szkolnym i zainteresowała nawet chłopców z
siódmej i ósmej klasy. Czerwonoskórzy byli uczniami szkoły
realnej i dlatego wszyscy gimnazjaliści pragnęli zwycięstwa
chłopców z Placu Broni. Wielu z nich uważało nawet zwycięstwo
za sprawę honoru szkoły.
— Co się z wami dzisiaj dzieje? — zapytał niecierpliwie pro-
fesor Rac. — Jesteście niespokojni i roztargnieni, myślicie o
wszystkim, tylko nie o lekcji!
Nie badał jednak dalej, stwierdziwszy, że klasa ma dziś nie-
spokojny dzień. I dodał karcącym głosem:
— Rozumie się, wiosna nadeszła, palant, piłka... w szkole za
ciasno! Ale ja was nauczę!
Chłopców ta pogróżka nie przestraszyła. Profesor Rac był
mimo surowych pozorów łagodnym człowiekiem.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
129
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Możesz usiąść — rzekł do tego, który odpowiadał, i za-


czął czegoś szukać w notesie.
W takiej chwili w klasie panowało zawsze grobowe milcze-
nie. Chłopcy wstrzymali oddech i nawet ci, którzy byli dobrze
przygotowani, patrzyli nieruchomo na palce nauczyciela, prze-
wracające wolniutko kartki notesu. Chłopcy wiedzieli, na której
stronie notesu znajduje się nazwisko każdego z nich. Kiedy
nauczyciel dochodził do ostatnich stron, oddychali swobodnie ci,
których nazwiska zaczynały się od liter A lub B. Gdy potem nagle z
końca listy przeskakiwał na początek, wracał humor tym, których
nazwiska zaczynały się od R, S lub T. Teraz po długim szukaniu
wywołał:
— Nemeczek.
— Nieobecny — odpowiedziała klasa. A jakiś głos, dobrze
znany głos z Placu Broni — dodał:
— Chory.
— Co mu jest?
— Przeziębił się.
Nauczyciel Rac zwrócił się do całej klasy, mówiąc:
— Nie dbacie o siebie...
Chłopcy z Placu Broni porozumieli się znaczącym spojrze-
niem. Wiedzieli bardzo dobrze, kiedy i dlaczego Nemeczek nie
dbał o siebie. Siedzieli w klasie oddzielnie, jeden w pierwszej, inny
w drugiej ławce, a Czonakosz — nie ma co taić — w ostatniej; ale
w tej chwili popatrzyli na siebie. Z każdej twarzy można było
wyczytać, że powodem przeziębienia Nemeczka było coś bardzo
wzniosłego. Mówiąc po prostu, biedny Nemeczek przeziębił się za
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
130
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

ojczyznę, za wielką sprawę. Trzy razy zanurzył się w wodę: raz


przypadkowo, raz dla honoru, raz pod przymusem. Nikt i za żadną
cenę nie zdradziłby tej wielkiej tajemnicy, chociaż wiedzieli o tym
już wszyscy, nawet Związek Zbieraczy Kitu. Powstał nawet w
łonie Związku ruch domagający się wykreślenia Nemeczka z
czarnej księgi, nie mogli się tylko pogodzić co do tego, czy
najpierw poprawić małe litery na duże i dopiero potem wykreślić
nazwisko, czy też po prostu je wymazać bez żadnych ceregieli.
Ponieważ Kolnay, który wciąż jeszcze był prezesem,
zaproponował, żeby po prostu wykreślić nazwisko, Barabasz, jako
partia przeciwna, utrzymywał, że nazwisku powinna być
przedtem przywrócona cześć.
Była to jednak sprawa uboczna. Ogólne zainteresowanie
skupiało się na bitwie, która miała być stoczona dziś po obiedzie.
Po lekcji łaciny zeszło się mnóstwo uczniów z innych klas,
ofiarując Boce pomoc. Boka odpowiadał wszystkim:
— Bardzo żałujemy, ale nie możemy przyjąć waszej
pomocy. Chcemy sami bronić naszego państwa. Jeśli
czerwonoskórzy okażą się silniejsi od nas, spróbujemy pokonać
ich rozumem i zręcznością. Niech się dzieje, co chce, ale musimy
walczyć sami.
Zainteresowanie ogólne było tak wielkie, że zgłaszali się nie
tylko uczniowie innych klas, ale o pierwszej godzinie, kiedy
chłopcy rozchodzili się do domu, podszedł do nich Włoch, który
ciągle jeszcze sprzedawał słodycze w sąsiedniej bramie; on też
ofiarował Boce swą pomoc.
— Paniczu — rzekł — pójdę i wyrzucę ich wszystkich.
Boka uśmiechnął się.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
131
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Bardzo dziękuję, ale damy sobie sami radę.


I skierował się w stronę domu. Przed bramą szkoły otoczył
chłopców z Placu Broni rój kolegów. Wszyscy dawali im dobre
rady. Byli nawet tacy, którzy uczyli ich, jak podstawiać nogę. Inni
ofiarowali się szpiegować. Jeszcze inni prosili, żeby im wolno było
przyglądać się walce. Ale nawet na to nikt nie dostał pozwolenia.
Boka dał surowy rozkaz zamknięcia furtki zaraz po rozpoczęciu
bitwy i otworzenia jej dopiero po porażce nieprzyjaciela.
Ale to wszystko trwało krótko. Chłopcy rozproszyli się nie-
bawem, gdyż punktualnie o drugiej mieli się stawić na Placu.
Piętnaście po pierwszej gimnazjum opustoszało zupełnie. Sprze-
dawca słodyczy też się pakował; tylko woźny przed bramą palił
fajkę i mówił złośliwie do sprzedawcy:
— No, niedługo już tego dobrego. Pozbędziemy się tych
śmieci.
Sprzedawca nie odpowiadał. Wzruszył tylko ramionami.
Uważał się za wielką osobistość, chodził w czerwonym fezie i z by-
le woźnym nie miał ochoty rozmawiać. Szczególnie wówczas, gdy
ten woźny miał słuszność.
Punktualnie o drugiej, kiedy Boka w czerwono-zielonej
czapce (noszonej jako oznaka przez chłopców z Placu Broni)
wszedł przez furtkę na Plac, zastał już całą armię w wojennym po-
gotowiu. Brakowało tylko jednego: Nemeczka. Złożyło się więc
tak, że w dzień bitwy, w sam dzień bitwy, armia znalazła się bez
szeregowca. Pozostali sami kapitanowie, porucznicy i pod-
porucznicy. Szeregowiec zaś, czyli właściwa armia, leżał chory w
małym domku na odległej uliczce.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
132
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Boka przystąpił od razu do czynu. Tonem wojskowym za-


wołał:
— Baczność!
Wszyscy stanęli w szeregu i przywódca rozpoczął
przemowę donośnym głosem:
— Oznajmiam wam, że składam mój urząd
przewodniczącego, który trwa tylko w czasie pokoju. Teraz jest
stan wojenny i dlatego przyjmuję tytuł generała.
Chłopcy wysłuchali tej przemowy z uznaniem i ze wzrusze-
niem. To była prawdziwie podniosła historyczna chwila, gdy w
dniu wybuchu wojny, w chwili największego niebezpieczeństwa,
Boka stał się generałem. Mówił dalej:
— Jeszcze raz powtórzę wam plan wojenny, aby wszystko
było dla was jasne.
Wszyscy słuchali z napięciem, chociaż znali go już
doskonale.
— A teraz każdy na swoje stanowiska! — zakomenderował
generał.
Chłopcy rozbiegli się, został tylko Kolnay, jako adiutant Boki
zamiast chorego Nemeczka. Miał on przy boku mosiężną trąbkę,
kupioną za forinta i czterdzieści grajcarów. W tej kwocie mieścił
się cały kapitał Związku Zbieraczy Kitu, to jest dwadzieścia sześć
grajcarów, które naczelny wódz po prostu zarekwirował na cele
wojenne. Była to mała trąbka pocztowa i miała zupełnie taki sam
głos jak trąbka wojskowa. Wygrywano na niej trzy sygnały.
Pierwszy oznaczał zbliżanie się nieprzyjaciela, drugi wzywał do

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
133
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

ataku, a trzeci zwoływał całą armię do generała. Sygnałów tych


chłopcy wyuczyli się już poprzedniego dnia.
Tymczasem wartownik, który nie schodził z płotu, zawołał:
— Panie generale!
— Co się stało?
— Melduję posłusznie, że służąca z listem chce się przedo-
stać na Plac.
— Do kogo ma interes?
— Mówi, że przychodzi do pana generała.
— Przyjrzyj się dobrze, czy to nie czerwonoskóry przebrany
w suknie kobiece.
Wartownik przechylił się przez płot tak, że omal nie spadł
na ulicę. Potem zameldował:
— Panie generale melduję posłusznie, widzę wyraźnie, że to
prawdziwa kobieta.
— Jeśli tak, niech wejdzie.
I wartownik poszedł, aby otworzyć furtkę. Kobieta weszła, a
była to istotnie prawdziwa kobieta, bez chustki na głowie i w
domowych pantoflach; wyglądała, jakby odeszła prosto od kuchni.
— Przynoszę list od państwa Gerebów — rzekła. — Panicz
mówił, że jest bardzo pilny i że mam dostać odpowiedź.
Boka otworzył list zaadresowany do „jaśnie wielmożnego
pana przewodniczącego Boki". Był to właściwie nie list, ale plik
kartek z kajetu i arkusików listowego papieru, starannie nu-

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
134
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

merowanych i zapisanych dużym, kaligraficznym pismem. List


brzmiał:
Kochany Boka!
Wiem, że nie zechcesz może czytać mego listu. Ale chcą
spróbować ostatniej drogi, zanim zupełnie z wami zerwą. Teraz
dopiero czują całą moją winą wzglądem was i umiem was ocenić po
tym, jak zachowaliście się wobec mego ojca, szczególnie Nemeczek.
Mój ojciec tak się cieszył z tego, że zaraz tego samego dnia
podarował mi „Tajemniczą Wyspę" Verne'a, której od dawna sobie
życzyłem. Natychmiast zaniosłem tę książką Nemeczkowi, chociaż
tak bardzo chciałem ją przeczytać. Ojciec spostrzegł, że książki nie
mam, i gniewał się bardzo, że ją sprzedałem w antykwarni.
„Nigdy nic ode mnie nie dostaniesz" — zagroził mi.
I rzeczywiście nie dostałem tego dnia obiadu. Ale to nic. Skoro
biedny Nemeczek niezasłużenie cierpiał z mojego powodu, ja też
chętnie dla niego pocierpię. Ale to nie jest główna rzecz, o której
chcą Ci dzisiaj napisać. Ciągle myślałem tym, jak naprawić to, co
wam złego zrobiłem. I wymyśliłem, że najlepiej będzie, jeśli wam
oddam jakąś wielką przysługę. Poszedłem więc wczoraj po obiedzie
do Ogrodu Botanicznego schowałem się wśród gałęzi tego samego
drzewa, na którym wówczas podsłuchując nas siedział Nemeczek!
Doczekałem się przyjścia czerwonoskórych. Zaczęli posiedzenie od
tego, że wymyślali na mnie. Słyszałem wszystko. Ale nie czułem się
dotknięty. Czułem się znów chłopcem z Placu Broni, bo chociaż
mnie wyrzuciliście, to serca mojego nie możecie wyrzucić, gdyż jest
z wami. Prawie płakałem z radości, gdy Feri Acz powiedział: „Gereb
jest znowu z nimi, to nie był prawdziwy zdrajca, oni go chyba sami
przysłali do nas na przeszpiegi". A potem urządzili wielką naradą i
postanowili, że bitwa odbędzie się jutro, bo dziś jesteście uprzedzeni

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
135
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

i przygotowani. Wymyślili jednak jeszcze jakiś podstęp, ale mówili


tak cicho, że musiałem zejść o dwie gałęzie niżej, żeby coś usłyszeć.
Gałęzie tak zatrzeszczały, że Wendauer powiedział: „Może znowu
ten Nemeczek siedzi na drzewie?" Na szczęście wszyscy wzięli to za
żart i nikt nawet nie spojrzał w górę, zresztą listowie jest już tak
gęste, że i tak nic by nie zobaczyli. Postanowili więc, że jutro
napadną znienacka i zupełnie w ten sposób, jak to było ułożone,
gdyż wy pewnie myślicie, że oni zmienią plan. Feri Acz powiedział:
„Oni pewnie myślą, że zmienimy plan ataku, ponieważ nas
podsłuchali. Tymczasem my nic nie zmienimy właśnie dlatego, że
oni spodziewają się zmiany". Na tym więc stanęło. Potem zaczęły się
ćwiczenia wojskowe. A ja aż do wpół do siódmej siedziałem na
drzewie i o mało nie spadłem, bo mi ręce zemdlały! A możesz sobie
wyobrazić, co by to było, gdybym tak spadł między nich jak dojrzała
brzoskwinia, chociaż to wcale nie było brzoskwiniowe drzewo. Wpół
do siódmej poszli, a ja zszedłem z drzewa i pobiegłem do domu.
Musiałem potem do późna w nocy odrabiać lekcje i uczyć się łaciny
przy świeczce, bo straciłem całe popołudnie. A teraz, kochany Boka,
proszę Cię o jedno. Nie posądzaj mnie już o nic złego, bo robię teraz
wszystko tylko po to, żeby do was wrócić. Więc wierz temu, co Ci
mówię, i przyjmij mnie z powrotem. Będę wam wiernie służył i
mogą nawet przestać być porucznikiem i zostać zwykłym
żołnierzem. Bo przecież teraz, kiedy Nemeczek jest chory, nie macie
ani jednego żołnierza. Więc, kochany Boka, przebacz mi, a ja zaraz
przyjdę i będę walczył w bitwie, i odznaczę się, i zasłużę tak, że
naprawię wszystko. Powiedz Marysi, czy mogę przyjść, czy nie, bo ja
czekam na odpowiedź w bramie naprzeciwko i mogę zaraz stawić
się na Placu.
Twój kochający Cię kolega Gereb

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
136
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Boka przeczytał list i zamyślił się głęboko. Sprawa była


trudna do rozwiązania, czuł, że Gereb mówi prawdę, szczerze chce
naprawić swą winę i wrócić do nich, ale wszak nie może to się stać
za cenę nowej zdrady. Gereb tego widocznie nie rozumie. Jeżeli go
przyjmą na powrót, będzie można mu to wytłumaczyć i przekonać
go, że tak postępować nie wolno. Jeśli zaś zostanie odepchnięty, to
kto wie? Może się zupełnie zmarnować.
Boka skinął na Kolnaya.
— Panie adiutancie — rzekł do niego — daj pan trzeci sy-
gnał, niech się wszyscy zbiorą.
— Czy dostanę odpowiedź? — zapytała tymczasem Marysia.
— Proszę chwilkę poczekać — rozkazał generał.
Trąbka zagrała i na ten dźwięk chłopcy zaczęli przybiegać
ze wszystkich stron i ustawili się w szeregu przed swym wodzem.
Boka przeczytał im list Gereba, wytłumaczył, o co mu idzie, i
potem zapytał:
— Czy można go przyjąć z powrotem?
— Można — odpowiedzieli chłopcy jednogłośnie.
— Proszę powiedzieć, żeby przyszedł! — zwrócił się Boka
do Marysi.
Marysia patrzyła ze zdumieniem na armię, na czerwono-zie-
lone czapki, na broń... Po czym wybiegła przez furtkę.
— Rychter! — przywołał Boka kolegę, a potem rzekł: —
Oddaję Gereba pod twoje dowództwo. Zwracaj na niego uwagę i
gdybyś zauważył coś podejrzanego, natychmiast zamknij go w
budce. Nie przypuszczam, aby do tego doszło, ale ostrożność nie
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
137
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

zawadzi. Spocznij! Jak widać z listu, dzisiaj nie dojdzie do bitwy.


Wydam rozkazy obowiązujące na jutro. Ponieważ oni nie
zmieniają planu ataku, u nas też wszystko utrzymuje się po
staremu.
Chciał mówić dalej, ale w tej chwili ktoś energicznie kopnął
furtkę nie zamkniętą po wyjściu Marysi i ukazał się Gereb,
rozpromieniony i szczęśliwy, jak gdyby przestępował granicę
ziemi obiecanej. Spoważniał jednak, ujrzawszy całą armię
zgromadzoną na Placu; podszedł do Boki i podniósł rękę do
czapki. Była to czerwono-zielona czapka chłopców z Placu Broni.
Wyprężony na baczność, powiedział salutując:
— Panie generale, melduję się na rozkaz!
— Dobrze — rzekł po prostu Boka — przydzielony jesteś do
oddziału Rychtera, tymczasem jako zwyczajny żołnierz. Co będzie
potem, zobaczymy po bitwie, możesz nawet odzyskać swój
stopień oficerski.
Następnie zwrócił się do armii:
— Niech się nikt nie waży przypominać Gerebowi jego wi-
ny. Chce się poprawić, a my powinniśmy mu dopomóc. Ta sprawa
jest skończona.
Chłopcy milczeli, każdy tylko mówił sobie w duchu: „Boka
to mądry chłopiec, naprawdę zasługuje na to, aby być naszym
generałem".
Po czym Rychter wziął Gereba na stronę i wyjaśniał mu jego
rolę w bitwie. Boka naradzał się nad czymś ze swoim adiutantem.
Nagle wartownik, który cały czas siedział okrakiem na płocie,
przerzucił szybkim ruchem nogę, która zwieszała się po stronie
ulicy. Twarz jego wyrażała przerażenie, gdy krzyknął:
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
138
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Panie generale... nieprzyjaciel!


Boka zerwał się błyskawicznie i zatrzasnął furtkę. Wszyscy
patrzyli na Gereba, który zbladł jak trup.
— Skłamałeś! — krzyknął Boka. — Znowu skłamałeś?
Gereb z przerażenia nie był w stanie przemówić ani słowa.
Rychter schwycił go za ramię.
— Odpowiadaj! — wrzasnął.
— Może... może... zauważyli mnie na drzewie i chcieli...
mnie... zwieść... — wyjąkał wreszcie Gereb z trudem.
— Czerwonoskórzy idą! — oznajmił wartownik zeskakując
z płotu i stając w szeregu razem z innymi.
Boka podszedł do bramy i wyszedł śmiało na ulicę. Ujrzał
nadchodzących czerwonoskórych, ale było ich tylko trzech: dwaj
Pastorowie i Sebenicz.
Na widok Boki Sebenicz począł powiewać małą, białą cho-
rągiewką. Wołał przy tym z daleka:
— Przychodzimy jako parlamentariusze!
Boka wrócił na Plac. Był zmieszany i zawstydzony tym, że
posądził Gereba zbyt pośpiesznie. Więc przede wszystkim pod-
szedł do niego, mówiąc:
— Wybacz, Gereb. To tylko parlamentariusze z białą cho-
rągiewką. Nie gniewaj się.
Biedny Gereb odetchnął z ulgą. Omal nie dostał się w przy-
kre opały, i to niewinnie! Ale wartownik oberwał.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
139
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— A ty — krzyknął nań Boka — patrz uważniej, zanim


wszczynasz alarm. Zachowałeś się jak tchórzliwy osioł!
I zakomenderował:
— Wszyscy cofnąć się do fortec. Ze mną zostaje tylko Czele i
Kolnay. Marsz!
Armia oddaliła się wojskowym krokiem i ukryła wśród
sągów drzewa. W chwili gdy zniknęła ostatnia czerwono-zielona
czapka, rozległo się pukanie do furtki. Adiutant otworzył ją i par-
lamentariusze weszli. Wszyscy trzej ubrani byli w czerwone
koszule i czerwone czapki. Przyszli bez broni, a Sebenicz wysoko
dzierżył białą chorągiew.
Boka wiedział, jak się w takiej sytuacji należy zachować: od-
stawił swą dzidę, opierając ją o płot, a Czele i Kolnay poszli,
milcząc, za jego przykładem. Kolnay położył nawet trąbkę na
ziemi.
Starszy Pastor przemówił pierwszy:
— Czy mam zaszczyt mówić z naczelnym wodzem?
Kolnay odpowiedział:
— Tak, to nasz generał.
— Przychodzimy jako parlamentariusze — rzekł Pastor — a
ja jestem przewodniczącym. Przyszliśmy, aby w imieniu naszego
dowódcy Feriego Acza wypowiedzieć wam wojnę.
Gdy wspomniał imię wodza, parlamentariusze podnieśli rę-
ce do czapek i zasalutowali.
Chłopcy z Placu Broni przez uprzejmość również zasaluto-
wali.
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
140
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Pastor ciągnął dalej:


— Nie chcemy zaskoczyć nieprzyjaciela. Oznajmiamy więc,
że przyjdziemy jutro punkt pół do trzeciej. Prosimy o odpowiedź.
Boka czuł, że chwila jest bardzo ważna. Odpowiedział więc
drżącym nieco głosem:
— Przyjmujemy wypowiedzenie wojny. Musimy się jednak
porozumieć w pewnej sprawie. Nie chcemy, aby z tego wywiązała
się bijatyka.
— I my tego nie chcemy — odparł Pastor poważnie i swoim
zwyczajem spuścił głowę.
— Zgadzamy się na trzy sposoby walki — mówił Boka —
bomby z piasku, zapasy według reguł sportowych i szermierka na
dzidy. Znacie chyba zasady, co?
— Tak jest.
— Jeśli ktoś obiema łopatkami dotknie ziemi, będzie uwa-
żany za zwyciężonego i nie wolno mu już stawać do zapasów.
Może jednak w dalszym ciągu walczyć bombami i bić się na dzidy.
Zgadzacie się na to?
— Zgadzamy.
— Dzidami zaś nie wolno ani kłuć, ani uderzać, a tylko fech-
tować się.
— Bardzo dobrze.
— Nie wolno dwóm napadać na jednego, ale całe oddziały
mogą się nawzajem atakować. Zgadzacie się?
— Zgadzamy.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
141
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Więcej nie mam nic do powiedzenia.


Boka zasalutował uroczyście. Posłowie oddali ukłon, po
czym Pastor przemówił jeszcze raz:
— Muszę was zapytać jeszcze o jedno. Nasz dowódca polecił
nam dowiedzieć się o zdrowie Nemeczka. Słyszeliśmy, że jest
chory. Jeśli tak jest, mamy go odwiedzić, gdyż okazał się tak
dzielny, że szanujemy go, mimo iż jest naszym wrogiem.
— Mieszka przy ulicy Rakoszańskiej — rzekł Boka — nu-
mer trzeci. Jest bardzo chory.
Posłowie zasalutowali, Sebenicz wysoko uniósł białą chorą-
giewkę, Pastor dał komendę: „Naprzód, marsz!" i opuścili Plac. Już
na ulicy doleciał ich sygnał trąbki, którym generał kazał zwołać
armię, by wszystkim opowiedzieć o najnowszych wydarzeniach.
Tymczasem posłowie spiesznym krokiem pomaszerowali
na ulicę Rakoszańską i zatrzymali się przed domem, w którym
mieszkał Nemeczek. W bramie stała mała dziewczynka, do której
zwrócili się z zapytaniem:
— Czy w tym domu mieszka niejaki Nemeczek?
— Tak — rzekła dziewczynka i zaprowadziła ich do
ubogiego mieszkania w suterenie. Na drzwiach znajdowała się
blaszana tabliczka pomalowana na niebiesko, z napisem: „Andrasz
Nemeczek, krawiec".
Weszli i kłaniając się, powiedzieli, po co przyszli. Matka Ne-
meczka, chuda, jasnowłosa, drobna kobieta, bardzo podobna do
syna — zaprowadziła ich do pokoju, w którym leżał malec. Se-
benicz, wchodząc, podniósł do góry białą chorągiew. A Pastor
przemówił:

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
142
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Feri Acz przesyła ci pozdrowienia i życzy, abyś wyzdro-


wiał.
Mały Nemeczek, blady, z rozwichrzonymi włosami, podniósł
się na łóżku. Uśmiechnął się uszczęśliwiony i zapytał:
— Kiedy będzie bitwa?
— Jutro.
Malec zasmucił się.
— Nie będę mógł tam być
— rzekł.
Posłowie nic nie
odpowiedzieli.
Każdy po kolei podał mu
rękę, a starszy Pastor, o ponurej
twarzy, powiedział ze
wzruszeniem:
— Przebacz mi.
— Przebaczam — rzekł cicho mały Nemeczek i zakaszlał
się. Potem opadł wyczerpany, a Sebenicz poprawił mu pod głową
poduszkę.
— Chodźmy — zakomenderował Pastor. Sebenicz podniósł
białą chorągiew do góry i wszyscy trzej wyszli do kuchni. Matka
Nemeczka zatrzymała ich, mówiąc z płaczem:
— Wszyscy... wszyscy jesteście tacy dobrzy... tak kochacie
mego biednego synka. Poczekajcie, dostaniecie po filiżance cze-
kolady...

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
143
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Posłowie spoglądali na siebie. Czekolada była bardzo


nęcąca. A jednak Pastor powiedział podnosząc z godnością głowę:
— Dziękujemy bardzo, ale nie zasłużyliśmy na czekoladę.
Marsz!
I poszli.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
144
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

ROZDZIAŁ VIII

Dzień bitwy był prześlicznym, wiosennym dniem. Rano i


podczas lekcji padał deszcz. Na pauzie chłopcy wyglądali ze
smutkiem przez okno. Obawiali się, że deszcz zepsuje wszystko.
Ale około południa deszcz ustał i niebo rozjaśniło się. O godzinie
pierwszej świeciły już promienie rozkosznego wiosennego słońca,
które osuszyło chodniki. Kiedy chłopcy wracali do domu, było
znów zupełnie ciepło i powiew wiatru przynosił wiośnianą woń.
Była to najpiękniejsza pogoda, jaką sobie można było wymarzyć
na dzień bitwy. Piasek, nagromadzony w fortecach, był wilgotny i
bomby dawały się z niego wybornie ugniatać.
Już kwadrans przed drugą cała armia uwijała się na Placu.
Niektórzy chłopcy dojadali chleb, którego nie zdążyli zjeść w
domu. Byli dziś znacznie spokojniejsi. Wczoraj dręczyła ich
niepewność. Zjawienie się posłów wyjaśniło sytuację i miejsce
wzruszenia zajęło spokojne oczekiwanie. Wiedzieli już, kiedy
nieprzyjaciel przyjdzie i jaka będzie walka. Wszyscy płonęli za-
pałem i chcieli jak najprędzej znaleźć się w ogniu bitwy.
W ostatniej chwili Boka zmienił coś w planie wojennym i
chłopcy zauważyli ze zdziwieniem, że przed czwartą i piątą
fortecą ciągnie się wielki, głęboki rów. Bojaźliwi pomyśleli, że to
sprawka nieprzyjaciela, i zasypali Bokę pytaniami:
— Widziałeś rów?
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
145
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Widziałem.
— Kto go zrobił?
— Jano, na moje polecenie.
— Po co?
— Bo częściowo zmieniłem plan wojenny.
Boka zajrzał do swych notatek i zawołał dowódców batalio-
nów A i B.
— Czy widzicie ten rów?
— Widzimy.
— Wiecie, co to są szańce?
Nie wiedzieli dokładnie.
— Szańce — tłumaczył Boka — służą do tego, aby się woj-
sko mogło za nimi ukryć przed nieprzyjacielem i rozpocząć bitwę
w odpowiedniej chwili. Plan zmienimy w ten sposób, że nie
będziecie stali przy furtce, lecz schowacie się za szańce. Kiedy się
nieprzyjaciel ukaże, z fortec zaczną go bombardować, a on rzuci
się na fortece; gdy podejdzie na odległość pięciu kroków, wy
wysuniecie głowy z rowu i zaczniecie ze swej strony
bombardować nieprzyjacielską armię piaskiem. A tymczasem
fortece bombardują dalej bez przerwy. Potem wyskoczycie spoza
szańców i rzucicie się na wroga. Ale nie wygonicie ich za bramę,
tylko wyczekacie, aż my zapędzimy oddział z ulicy Św. Marii do
budki Słowaka. Załogi fortec pierwszej i drugiej przejdą do fortec
od strony Placu, a my przybędziemy wam na odsiecz. Waszym
zadaniem jest więc zatrzymanie wroga. Zrozumieliście?
— Rozumiemy.
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
146
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Wtedy trąbka da sygnał do ataku; będzie nas wówczas


dwa razy tyle, co ich, gdyż połowa armii wroga będzie zamknięta
w budce.
Podczas gdy Boka mówił, Jano podszedł do szańców i coś
tam poprawiał. Następnie wsypał do środka jeszcze jedną taczkę
piasku na bomby.
Reszta chłopców żwawo się uwijała, załogi gospodarowały
w fortecach, przygotowując bomby. Umocnienia na szczytach
sągów tak były zbudowane, że wyglądały spoza nich tylko głowy
obrońców. Gdy się który schylił, znikał zupełnie, po chwili znowu
ukazywała się głowa. Lepili bomby. Małe, czerwono-zielone
chorągiewki powiewały na wietrze; tylko na trzeciej fortecy
brakowało chorągiewki, którą w swoim czasie zabrał Feri Acz. Nie
zastąpili jej inną, bo chcieli tamtą zdobyć z powrotem w bitwie. Do
znanych już dziejów tej chorągiewki przybył jeszcze jeden fakt.
Zaraz po wizycie delegacji czerwonoskórych parlamentariu-
sze z Placu Broni udali się do Ogrodu Botanicznego.
W Ogrodzie Botanicznym odbywała się właśnie wielka rada
wojenna. Parlamentariusze, którymi byli Czele, Czonakosz i Weiss,
szli śmiało. Czele miał przy sobie białą chorągiewkę, a Weiss niósł
owiniętą w gazetę czerwono-zieloną flagę trzeciej fortecy.
Straże na moście zastąpiły im drogę:
— Stój, kto idzie?
Czele wyjął spod kurtki białą chorągiewkę i podniósł ją do
góry. Ale nie mówił nic. Straże, nie wiedząc, co to oznacza,
zawołały głośno:
— Hop, hop! Obcy idą!

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
147
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Feri Acz udał się na most. Kazał wpuścić posłów na wyspę i


zapytał:
— Czy przychodzicie jako parlamentariusze?
— Tak.
— Czego chcecie?
Czele wystąpił.
— Przynosimy wam z powrotem chorągiewkę, którą nam
odebraliście. Dostaliśmy ją, ale w ten sposób nie chcemy jej
przyjąć. Miejcie ją jutro ze sobą podczas bitwy. Jeśli zwyciężymy
— wróci do nas. Jeśli nie — zatrzymacie ją. To wam kazał
powiedzieć nasz generał.
Skinął na Weissa, który z wielką powagą rozpakował chorą-
giewkę i przed wręczeniem Feriemu ucałował ją.
— Magazynier Sebenicz! — zawołał wódz
czerwonoskórych.
— Nieobecny! — rozległa się odpowiedź z krzaków.
— Zastępca! — zakomenderował Acz.
Gałęzie zarośli rozsunęły się i przed wodzem stanął mały,
zwinny Wendauer.
— Weź chorągiew od parlamentariuszy i schowaj ją do
arsenału.
Potem zwrócił się do posłów:
— Podczas bitwy chorągiew będzie miał przy sobie maga-
zynier Sebenicz. Oto moja odpowiedź.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
148
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Czele chciał znowu podnieść białą chorągiew na znak odej-


ścia, ale wódz czerwonoskórych zatrzymał go pytaniem:
— Chorągiew odniósł wam pewnie Gereb?
Nikt nie odpowiedział. Acz pytał dalej:
— Przyznajcie się, że to Gereb!
Czele wyprostował się po wojskowemu i odpowiedział:
— Nie jestem upoważniony do odpowiadania na to pytanie.
Po czym zakomenderował:
— Baczność! Marsz!
I posłowie odeszli pozostawiając Feriego Acza nieco zmie-
szanego. Odprowadzał ich zdziwiony wzrok czerwonoskórych,
którzy myśleli w duchu:
„Dzielni chłopcy, nawet wrogiego im zdrajcy nie chcą wy-
dać!"
Oto dlaczego na trzeciej fortecy nie było chorągiewki. Na
płocie okalającym Plac siedziały straże. Boka chodził wśród sągów
i odbywał przegląd wojska. Nagle stanął przed nim Gereb.
— Panie generale, melduję posłusznie, mam prośbę.
— Słucham.
— Pan generał wyznaczył mnie do trzeciej fortecy dlatego,
że tam jest najniebezpieczniej i że tam brak chorągiewki.
— Tak. O co ci idzie?
— Chciałbym prosić, aby pan generał raczył mnie przenieść
na inną, jeszcze niebezpieczniejszą pozycję. Chciałbym zamienić

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
149
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

się z Barabaszem, który ma bronić szańców. Pragnę walczyć


otwarcie, w pierwszej linii. Proszę o pozwolenie.
Boka popatrzył na niego.
— Jesteś jednak dzielnym chłopcem, Gereb. Zgadzam się.
Gereb zasalutował, ale stał nadal przed generałem.
— Co jeszcze? — zapytał Boka.
Chciałem tylko powiedzieć — rzekł nieco zmieszany chło-
piec — że bardzo się ucieszyłem, kiedy pan generał nazwał mnie
dzielnym, ale zabolał mnie ten dodatek „jednak".
Boka uśmiechnął się.
— Na to nic nie poradzę. Sam jesteś winien. Ale teraz nie
roztkliwiaj się. W tył zwrot! Naprzód marsz! Na miejsca!
I Gereb rozradowany odmaszerował na szaniec i zajął się
przygotowywaniem bomb z piasku. Z rowu wylazł upaprany
ziemią Barabasz i zapytał Boki z niedowierzaniem:
— Pozwoliłeś?
— Tak — odparł generał.
Widocznie Barabasz nie miał zaufania do Gereba; taki los
spotyka ludzi, którzy choć raz poderwali czyjeś zaufanie. Ale
słowo generała rozproszyło wszelkie wątpliwości. Barabasz
wdrapał się do narożnej fortecy i zameldował się u dowódcy. W
następnej chwili obie chłopięce głowy zniknęły za kłodami.
Zabrano się teraz z zapałem do układania bomb w piramidy.
Przeszło kilka minut, które wydawały się chłopcom godzinami.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
150
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Niecierpliwość ich wzrosła do tego stopnia, że słychać było


wołania:
— Może się rozmyślili?
— Boją się!
— Przygotowują jakiś podstęp!
— Nie przyjdą wcale!
W kilka minut po drugiej przygalopował adiutant z
rozkazem, aby wszystkie oddziały zakończyły prace, gdyż generał
ma odbyć ostateczny przegląd wojsk.
Zanim adiutant dobiegł do ostatniej pozycji, przy pierwszej
zjawił się Boka, milczący i poważny. Rozpoczął przegląd od ulicy
Św. Marii. Wszystko było w porządku. Przy bramie stały
wyprężone na baczność dwa bataliony. Dowódcy wystąpili na-
przód.
— W porządku — skinął głową Boka. — Czy pamiętacie roz-
kazy?
— Tak jest. Mamy upozorować ucieczkę.
— Potem atak od tyłu!
— Zrozumiano, panie generale!
— Dobrze. — Generał zwrócił się w stronę budki Słowaka.
Otworzył drzwi i przełożył wielki, zardzewiały klucz do zamka od
zewnątrz. Potem odbył przegląd trzech pierwszych fortec. W
każdej z nich znajdowało się po dwóch chłopców, zaopatrzonych
w bomby z piasku. W trzeciej fortecy było trzy razy więcej bomb
niż w pozostałych. To była główna pozycja obronna. Tutaj trzech

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
151
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

artylerzystów wyprężyło się przed generałem. W czwartej, piątej i


szóstej fortecy zgromadzone były bomby zapasowe.
— Tych nie ruszajcie — rzekł Boka — gdyż przydadzą się
na końcu, kiedy do was przejdą załogi z tamtej linii.
— Rozkaz, panie generale.
W piątej fortecy oczekiwanie nieprzyjaciela tak podniecało
artylerzystów, że jeden z nich na widok generała zawołał:
— Stój, kto idzie?
— Nie znasz swego generała, błaźnie jeden! — krzyknął
rozgniewany Boka. — Takiego warto by dla przykładu od razu
rozstrzelać.
Artylerzysta zbladł z przerażenia. W pierwszej chwili nawet
mu nie przyszło na myśl, że nie bardzo jest prawdopodobne, by go
rozstrzelano. W przedbitewnym podnieceniu nawet Boka nie
zastanowił się, że plecie głupstwa, co mu się rzadko zdarzało.
Szedł dalej aż do szańców. W rowie ukrywały się dwa ba-
taliony. Boka stanął nad rowem i przemówił:
— Chłopcy, od was zależą losy bitwy. Jeżeli uda się wam
zatrzymać nieprzyjaciela tak długo, dopóki armia od ulicy Św.
Marii nie wykona swego zadania, to wygrana po naszej stronie.
Zapamiętajcie to sobie!
Głośny okrzyk był odpowiedzią na to przemówienie pełne
zapału.
— Cicho! — zakomenderował Boka, po czym udał się na
środek Placu. Tam czekał już na niego Kolnay z trąbką.
— Adiutant!
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
152
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Na rozkaz!
— Musimy się udać na takie miejsce, skąd łatwo będzie
objąć wzrokiem cały plac boju. Dowódcy zwykli lokować się na
wierzchołku jakiegoś wzgórza. My umieścimy się na dachu budki.
Po chwili byli już na dachu. Słońce lśniło na trąbce Kolnaya i
to nadawało adiutantowi prawdziwie wojowniczy wygląd.
Chłopcy w fortecach trącali się, wskazując go sobie.
Boka wyjął z kieszeni lornetkę, tę samą, z którą był na wy-
prawie w Ogrodzie Botanicznym. Przewiesił ją przez ramię na
rzemyku. W takim rynsztunku zaledwie w drobnych szczegółach
różnił się od Napoleona. Jedno jest pewne: czuł się wodzem.
Historyk obowiązany jest dokładnie notować czas
wydarzeń należy więc zapamiętać, że w sześć minut później
rozległ się od strony ulicy Św. Pawła dźwięk trąbki. Była to obca
trąbka. Bataliony zamarły w oczekiwaniu.
— Idą! — szło z ust do ust.
Boka zbladł nieco.
— Teraz! — zawołał Kolnay. — Teraz rozstrzygną się losy
naszego państwa.
Po chwili straże zeskoczyły z płotu i podbiegły do budki, na
której dachu stał generał. Salutując zameldowali:
— Nieprzyjaciel idzie!
— Na miejsca! — zakomenderował Boka.
Wartownicy puścili się pędem, by zająć swe bojowe
stanowiska, jeden w szańcu, drugi w batalionie od ulicy Św. Marii.
Boka podniósł do oczu lornetkę i szepnął do Kolnaya:
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
153
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Przygotuj trąbkę.
Nagle odjął lornetkę od oczu, twarz mu poczerwieniała z
podniecenia i pełnym energii głosem wydał rozkaz:
— Trąb!
Rozległ się donośny sygnał trąbkowy. Przed obiema
bramami stali czerwonoskórzy. Lance błyszczały w słońcu, a
czerwone koszule i czerwone czapki nadawały im wyzywający i
napastniczy wygląd. Ich trębacz także dawał sygnał do ataku i
powietrze rozbrzmiewało chrapliwymi głosami trąb.
Tata... tra... trara... — rozlegało się z dachu budki.
Boka przez lornetkę rozglądał się, z której strony ukaże się
wódz czerwonoskórych.
— Jest! Feri Acz prowadzi oddział atakujący od ulicy Św.
Pawła! Przy nim znajduje się Sebenicz... niesie naszą chorągiew...
Trudne zadanie będą mieli nasi chłopcy!
Od ulicy Św. Marii armia czerwonoskórych wkraczała pod
dowództwem starszego Pastora. Trzy trąbki grały bez przerwy
ochrypłymi głosami. Wrogie oddziały zaś stały bez ruchu w
zwartych szeregach.
— Coś knują — zauważył Boka.
— Nic nie szkodzi! — krzyknął adiutant przerywając na
moment trąbienie. W następnej chwili już znowu podniósł trąbkę
do ust.
Tata... tra... trara...
Nagle trąbki czerwonoskórych umilkły. Przy bramie od uli-
cy Św. Marii rozległ się bojowy okrzyk:
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
154
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Hej, hop! Hej, hop!


W tej samej chwili napastnicy wbiegli na Plac. Chłopcy z
batalionów przy bramie stali w miejscu, jakby chcieli stawić im
czoło. Ale już za chwilę rzucili się gwałtownie do ucieczki zgodnie
z planem wojennym.
— Brawo! —
zawołał Boka.
Ale rzuciwszy
okiem na furtkę od ulicy
Św. Pawła, przestraszył
się. Oddział Acza nie
ruszał się i stał jak
wrośnięty w ziemię przed furtką.
— Co to jest? — zawołał Boka.
— Jakiś podstęp wojenny — rzekł, drżąc, Kolnay. Spojrzeli
na lewo. Tam czerwonoskórzy z wrzaskiem rzucili się za chłop-
cami z Placu Broni.
Nagle Boka, który dotychczas obserwował całe zajście w
milczeniu, rzucił czapkę do góry i zaczął tańczyć z radości na
dachu budki. Robiło to wrażenie, że zwariował, a spróchniałe
deski zaczęły złowieszczo trzeszczeć, jakby się miały załamać.
— Jesteśmy uratowani! — krzyczał ściskając Kolnaya i
obracając go w kółko. Ten nic a nic nie rozumiał.
— Co to znaczy? Co to znaczy? — pytał Kolnay zdumiony.
Boka wskazał mu oddział Feriego Acza, stojący nieruchomo
przed furtką.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
155
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Czy widzisz? — zapytał.


— Widzę.
— A czy rozumiesz?
— Nie rozumiem.
— Boś głupi... Jesteśmy uratowani. Zwyciężyliśmy. I ty nie
rozumiesz?
— Nie.
— Widzisz, jak oni stoją nieporuszenie?
— Rozumie się, że widzę.
— Nie posuwają się ani na krok... czekają.
— Widzę.
— Dlaczego czekają? Na co czekają? Czekają, aż oddział
Pastora opanuje Plac z tej strony, i dopiero wtedy rzucą się do
ataku. Mają mniej więcej taki sam plan wojenny jak my, i to jest
nasze szczęście. Chcą, aby Pastor wypędził połowę naszego
wojska na ulicę Św. Marii, a wtedy napadną z dwóch stron na
resztę. Ale to im się nie uda! Chodź!
I zaczął się zsuwać z dachu.
— Dokąd?
— Chodź ze mną. Stąd już nic nie wypatrzymy, bo oni nie
ruszą się na pewno z miejsca. Idźmy z pomocą naszym!
Tymczasem oddział od ulicy Św. Marii sprawował się
doskonale. Chłopcy biegali tam i z powrotem, wydając udane
okrzyki przerażenia:

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
156
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Ach! Ach!
— Już po nas! Już po nas!
Czerwonoskórzy gonili ich z wrzaskiem. Boka tylko obser-
wował, czy nieprzyjaciel da się wciągnąć w pułapkę. Nagle
chłopcy zniknęli. Połowa schroniła się do szopy, druga połowa do
budki.
Pastor wydał rozkaz:
— Za nimi! Łapać!
I czerwonoskórzy puścili się
pędem za nimi, okrążając szopę
tartaku.
— Trąb! — krzyknął Boka.
Zabrzmiała mała trąbka na
znak, że fortece rozpocząć mają bombardowanie. Z trzech
pierwszych fortec rozległ się okrzyk cienkich głosów chłopięcych.
Boka, drżąc cały, zawołał:
— Adiutant!
— Na rozkaz!
— Pędź na szańce i powiedz im, żeby czekali. Niech tylko
czekają. Kiedy zatrąbimy do ataku, wtedy niech zaczynają. Tak
samo fortece od ulicy Św. Pawła!
Adiutant popędził. Zbliżając się do szańców, położył się na
brzuchu i wczołgał do rowu, aby go nieprzyjaciel nie dostrzegł.
Szeptem podawał po drodze rozkazy i w ten sam sposób wrócił do
generała.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
157
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Wszystko w porządku — zameldował.


Tymczasem zza tartaku rozlegały się zwycięskie okrzyki.
Czerwonoskórzy byli pewni, że zwyciężają. Ale z fortec rozpoczęło
się bombardowanie. Barabasz zdjął kurtkę i walczył jak lew.
Zasypywał bombami Pastora, który miał już pełne usta piasku. Po
każdej bombie Barabasz krzyczał:
— Masz, bracie!
Pastor otrząsał się i wściekle parskał.
— Poczekaj! — krzyczał. — Zaraz cię dopadnę!

— Tylko spróbuj! — wrzeszczał Barabasz celując i trafiając


znowu prosto w twarz Pastora. — Masz, najedz się do syta!
Załogi fortec wydały okrzyk triumfu. Chłopcy nie próżnowa-
li. Obiema rękami ciskali kule piasku.
Tymczasem dwa bataliony czekały w odwodzie, jeden w
wozowni, drugi w budce. Walka toczyła się już pod samymi for-
tecami.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
158
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— W górę! Na sągi! — rzucił rozkaz Pastor.


— Bęc! — rozlegało się raz za razem ze szczytu fortec, a
jednocześnie na głowy czerwonoskórych spadała istna ulewa
piasku.
— Słuchaj — szepnął Boka do Kolnaya — piasek jest na
wyczerpaniu, widzę to stąd. Nawet Barabasz rzuca już tylko jedną
ręką...
Istotnie zdawało się, że ogień artyleryjski słabnie.
— Cóż teraz będzie? — zapytał Kolnay.
— Zwyciężymy!
Z drugiej fortecy bombardowanie ustało zupełnie. Po prostu
zbrakło piasku.
— Teraz nadeszła chwila! — zawołał Boka. — Pędź do wo-
zowni. Niech nacierają!
Sam skoczył do budki i otworzył
drzwi z okrzykiem:
— Do ataku!
Jednocześnie wypadły dwa
bataliony, jeden z wozowni, drugi z
budki. Przybywały w porę. Pastor był
już jedną nogą na szczycie drugiej
fortecy. Ściągnęli go na dół.
Czerwonoskórych ogarnął popłoch. Wydawało im się, że
uciekający oddział skrył się między sągami drzewa i że zadaniem
fortec jest nie dopuścić wroga za sągi. I oto teraz napadli na nich
od tyłu ci, którzy przed nimi uciekali.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
159
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Znawcy sztuki wojennej, którzy brali udział w prawdziwych


wojnach, mówią, że największym niebezpieczeństwem w czasie
bitwy jest zamieszanie. Wodzowie mniej boją się setek dział niż
małego zamieszania, które wkrótce przeradzać się zwykło w
ogólny zamęt. Więc jeśli zamieszanie może osłabić prawdziwą
armię, uzbrojoną w działa i karabiny, to jakże mogła tego uniknąć
garstka małych piechurów w czerwonych koszulach?
Nie rozumieli, co się dzieje. W pierwszej chwili wydawało
im się, że nowy oddział przybył na odsiecz. Dopiero powoli zaczęli
rozpoznawać znajome twarze i przekonali się, że mają do
czynienia z tym samym oddziałem, który przedtem uciekł.
— Czyżby wydostali się spod ziemi? — krzyknął Pastor, kie-
dy dwie silne ręce chwyciły go za nogi i ściągnęły z fortecy.
Teraz i Boka wziął udział w walce. Upatrzył sobie
przeciwnika i zaczął się z nim mocować. W czasie walki zręcznie i
powoli popychał go w stronę budki Słowaka. Czerwonoskóry,
widząc, że nie da sobie rady z Boką, chytrze podstawił mu nogę.
Boka istotnie przewrócił się.
Ze szczytu fortecy obserwowano to zajście i natychmiast
rozległ się okrzyk:
— Hańba!
— Podstawił nogę!
Tymczasem Boka zdążył się podnieść i rozgniewany huknął
na przeciwnika:
— Postąpiłeś wbrew prawidłom wojennym, musisz zejść z
Placu! — I przy pomocy Kolnaya wepchnął wierzgającego
przeciwnika do budki.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
160
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Głupiec! — dodał. — Nie dałbym mu może rady. A tak


mieliśmy prawo rozprawić się z nim we dwóch. — I znów rzucił
się w wir walki. Teraz chłopcy walczyli pojedynczo. Artylerzyści z
dwóch pierwszych fortec rzucali resztki piasku na nieprzyjaciela.
Pozostałe fortece milczały. Oczekiwano tam na odpowiedni
moment.
Kolnay miał właśnie doskoczyć do jakiegoś
czerwonoskórego, gdy powstrzymał go Boka:
— Nie zaczynaj! Pędź z rozkazem do pierwszej i drugiej for-
tecy, żeby załogi przeniosły się do czwartej i piątej!
Kolnay przedarł się przez linię frontu i zaniósł rozkaz. Po
chwili z dwóch pierwszych fortec znikły chorągiewki, które
chłopcy zabrali z sobą.
Walka wrzała na całej linii wśród głośnych okrzyków. Naj-
głośniejszy rozległ się wówczas, kiedy Czonakoszowi udało się
wepchnąć straszliwego i niezwyciężonego Pastora do budki. W
bezsilnym gniewie bębnił i kopał w drzwi, ale... od środka. Armia
czerwonoskórych, straciwszy jednego z przywódców, czuła się
zgubiona. Jeden wojak za drugim ginął we wnętrzu budki, a całą
ich nadzieją było, że Feri Acz przybędzie z pomocą.
Tymczasem Feri Acz wsłuchiwał się w zwycięskie wrzaski
dobiegające od ulicy Św. Marii. Z dumnym uśmiechem zwrócił się
do swych żołnierzy:
— Słyszycie? Zaraz dadzą sygnał.
Umówili się bowiem, że skoro tylko oddział Pastora wykona
zadanie, wtedy da sygnał trąbką i rzucą się do ataku z dwóch stron
jednocześnie. Ale mały Wendauer, trębacz pułku Pastora, siedział

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
161
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

zamknięty w budce, a trąbka, zapchana piaskiem, leżała spokojnie


w trzeciej fortecy wśród stosu innych łupów wojennych.
Feri Acz uspokajał swych towarzyszy:
— Cierpliwości. Na pierwszy odgłos trąbki, naprzód do
ataku!
Ale gorąco oczekiwany dźwięk trąbki nie odzywał się.
Wrzask i krzyki przycichły stopniowo, w końcu dobiegały tylko
jakieś przyduszone głosy, które czyniły wrażenie, jak gdyby
wydobywały się z zamknięcia. Wreszcie — a było to wtedy, gdy
ostatni wróg został wepchnięty do budki — rozległ się głośny,
zwycięski okrzyk chłopców z Placu Broni. Wówczas niepokój
ogarnął oddział Feriego Acza. Młodszy Pastor wystąpił z szeregu.
— Zdaje mi się — rzekł — że tam stało się coś złego.
— Dlaczego?
— Słyszę same obce głosy.
Istotnie i Feri rozróżniał w ogólnej wrzawie obce głosy. Ale
starał się udawać spokój.
— Nic im się nie stało — mówił — walczą w milczeniu.
Tamci krzyczą dlatego, że sobie nie dają rady.
W tej samej chwili, jakby dla zaprzeczenia jego słowom, roz-
legły się głośne wiwaty chłopców z Placu Broni: — Niech żyje!
— Ten, kto sobie nie daje rady, nie wiwatuje! — powiedział
mały Pastor z niepokojem — kto wie, może nie należało być tak
pewnym zwycięstwa naszych?
Feri Acz milczał czując, że jego plan zawiódł. Przeczuwał
zarazem, że cała bitwa jest przegrana, gdyż teraz jego oddział
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
162
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

będzie musiał podjąć walkę z całą armią nieprzyjaciela. Miał


jeszcze trochę nadziei, że odezwie się upragniony sygnał trąbki.
Istotnie po chwili zabrzmiał głos trąbki, ale nie ten. Był to
znak dla chłopców z Placu Broni; oddział wroga został do
ostatniego człowieka pojmany i zamknięty, teraz zacznie się atak
w kierunku Placu. Na sygnał trąbki grupa z ulicy Św. Marii rozbiła
się na dwie części i pojawiła się jednocześnie od strony budki i
przy szóstej fortecy. Chłopcy mieli nieco poszarpane ubrania, ale
oczy lśniły im radością zwycięstwa i czuli się zahartowani w ogniu
walki.
Teraz Feri Acz wiedział na pewno, że oddział Pastora
poniósł porażkę. Przez chwilę wpatrywał się groźnym wzrokiem
w bataliony, które pojawiły się na Placu. Potem zdenerwowany
Acz zwrócił się do małego Pastora, pytając z rozdrażnieniem:
— Jeśli ich pobito, to gdzież się podziewają? Dlaczego nie
śpieszą do nas?
Wyjrzeli na ulicę, Sebenicz pobiegł nawet za róg. Nigdzie ani
śladu. Ulicą Św. Marii wlokła się jakaś fura naładowana cegłami i
szło kilku spokojnych przechodniów.
— Nigdzie ich nie ma! — zameldował z rozpaczą w głosie
Sebenicz.
— To co się z nimi stało?
Wtem nagłe podejrzenie, jak błyskawica, przeszyło myśl
wodza.
— Zamknięto ich! — krzyknął w bezsilnym gniewie. —
Pobito ich i zamknięto w budce.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
163
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Istotnie od strony budki rozlegały się teraz głuche odgłosy,


jak gdyby łomotanie pięściami o deski. Wszystko jednak na
próżno. Budka trzymała stronę swoich chłopców. Nie dała sobie
wyłamać ani drzwi, ani ściany. Dzielnie opierała się uderzeniom
pięści. Uwięzieni więc wszczęli piekielny hałas, którym chcieli
zwrócić na siebie uwagę oddziału Feriego Acza.
Biedny Wendauer, pozbawiony trąbki, złożył dłonie przy
ustach i trąbił w nie, jak mógł najgłośniej.
Feri Acz zwrócił się do swego oddziału.
— Chłopcy! — zawołał. — Starszy Pastor przegrał bitwę. Do
nas należy uratowanie honoru czerwonoskórych. Naprzód!
I tak jak stali, w wyciągniętym szeregu popędzili na Plac. Na
ten widok Boka, który znowu wdrapał się na dach budki,
zakomenderował:
— Trąbić do ataku! Ognia!
Ze wszystkich czterech fortec naraz posypały się bomby
piasku. Czerwonoskórzy stanęli zaskoczeni, a chmura piasku
zasypała ich, oślepiając niemal zupełnie.
— Rezerwy, naprzód! — krzyknął Boka.
I rezerwy ruszyły w tumanach kurzu wprost na napastnika.
Piechota, wciąż jeszcze zaczajona za szańcami, czekała, kiedy
przyjdzie na nią kolej działania. Tymczasem z fortec padała na
walczących bomba za bombą, niejedna trafiała w plecy chłopców z
Placu Broni. Tam gdzie zabrakło bomb, rzucano garściami suchy
piasek. Na środku Placu, zaledwie o dwadzieścia kroków od
szańców, walczyły ze sobą dwa wojska i coraz ukazywała się w
chmurach piasku czerwona koszula albo zielono-czerwona

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
164
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

czapka. Ale chłopcy z Placu Broni byli już zmęczeni.


Czerwonoskórzy zaś przystąpili do walki ze świeżymi siłami i
stopniowo zbliżali się do szańców. Im bliżej jednak byli, tym
celniejsze stawało się bombardowanie z fortec. Barabasz znowu
upatrzył sobie wodza i raz po razie trafiał Feriego Acza.
— Nie zaszkodzi ci — krzyczał — najedz się do syta, to tylko
piasek!
Stał na szczycie fortecy niby złośliwie rozchichotany, mały,
zwinny diablik i wydawał dzikie wrzaski, schylając się błyska-
wicznie po coraz nowe pociski. Czerwonoskórzy daremnie przy-
dźwigali piasek w małych workach. Nie mogli tej broni wyko-
rzystać, gdyż wszyscy żołnierze byli potrzebni w pierwszej linii,
toteż odrzucili na bok worki.
Wśród zamętu, zgiełku i wrzawy, jakie teraz nastąpiły, roz-
legały się bezustannie dźwięki dwóch trąbek — Kolnaya z dachu
budki i młodszego Pastora ze środka kotłującej się gromady.
Walka toczyła się już zaledwie o dziesięć kroków od szańców
— Pokaż teraz, co umiesz! — zawołał Boka do Kolnaya. —
Pędź do szańców i tam zatrąb do ataku. Niech dają ognia, a gdy im
zabraknie piasku, niech wyskoczą z rowu!
— Hola ho! — krzyknął Kolnay i pobiegł jak strzała ku
szańcom. Boka wołał coś za nim, ale głos jego ginął we wrzawie
wojennej. Śledził więc tylko wzrokiem postać Kolnaya, aby się
przekonać, czy doniesie on polecenie do oddziału ukrytego w
rowie.
Niebawem ujrzał, że z szeregu czerwonoskórych wybiegła
na spotkanie Kolnaya jakaś silna postać i rozpoczęła z nim walkę.
Przepadło. Kolnay nie będzie mógł spełnić polecenia.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
165
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Pójdę sam! — zawołał Boka w rozpaczy i zeskoczywszy z


dachu, biegł w stronę szańców.
— Stój! — wrzasnął Feri Acz i usiłował go zatrzymać wy-
zywając do walki.
Boka wiedział, że powinien przyjąć wyzwanie wodza czer-
wonoskórych, ale ważniejsze było podanie rozkazu. Pędził co tchu
w kierunku rowu.
— Tchórz! — wołał za nim Feri pogardliwie. — Uciekasz
przede mną, ale czekaj, dogonię cię!
Dogonił go istotnie przed samymi szańcami i Boka ledwie
zdążył rzucić komendę:
— Ognia!
W mgnieniu oka na przywódcę czerwonoskórych posypał
się grad dziesięciu co najmniej bomb i pokrył piaskiem jego
czerwoną bluzę, czerwoną czapkę i rozpłomienioną twarz.
— Diabły! — krzyknął. — Teraz znowu strzelacie spod
ziemi!
Tymczasem na całej linii rozpoczął się ogień artylerii. Forte-
ce dawały ognia z góry, szańce z dołu. Unosiły się tumany piasku i
do ogólnej wrzawy wmieszały się świeże głosy. Odezwały się
bowiem nieme dotychczas szańce. Boka zdawał sobie sprawę, że
nadeszła chwila ostatecznej rozgrywki. Stanął na skraju szeregu,
ujął czerwono-zieloną chorągiew i podnosząc ją w górę, wydał
rozkaz:
— Wszyscy do ataku! Hura!

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
166
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Istotnie spod ziemi ukazał się nowy oddział. Szedł w zwar-


tych szeregach wprost na czerwonoskórych, odpierając ich od
szańców.
Barabasz wołał ze szczytu fortecy:
— Nie mamy już piasku!
— Zejdźcie! Do ataku! — odpowiedział Boka biegnąc.
Niebawem sągi zaroiły się od złażących z wierzchołków wo-
jowników.
Walka stała się zaciekła.
Czerwonoskórzy, czując swą porażkę, przestali się stosować
do umówionego regulaminu walki. Szanowali go tylko do czasu,
kiedy sądzili, że i tak wygrają. Sytuacja stała się niebezpieczna.
Czerwonoskórzy lepiej wytrzymywali walkę, chociaż było ich o
połowę mniej.
— Do budki! — zagrzmiał Feri Acz. — Uwolnić
uwięzionych!
I armia czerwonoskórych zmieniła kierunek, naciskając ca-
łym impetem na budkę. Ten nieoczekiwany zwrot zaskoczył
obrońców Placu, poczuli, że czerwonoskórzy zaczynają im się
wymykać.
— Za mną! — krzyknął Feri Acz triumfującym głosem.
W tej samej chwili stanął nagle, jakby coś podcięło mu nogi.
Mała postać chłopięca rzuciła mu się naprzeciw, tuż przed samą
budką. Przywódca czerwonoskórych cofnął się. Przed nim stał
mały chłopiec, o głowę niższy od niego, i podnosząc chude rączki
do góry, wołał cienkim, dziecięcym głosikiem:

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
167
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Stój!
Armia chłopców z Placu Broni wydała na jego widok okrzyk
zdumienia:
— Nemeczek!
A mały, wątły chłopczyna chwycił Feriego wątłymi rą-
czętami wpół i z siłą spotęgowaną gorączką, powalił go według
wszelkich prawideł sztuki zapaśniczej.
Po czym sam padł na ziemię zemdlony.
W armii czerwonoskórych zapanowało zamieszanie. Z
chwilą kiedy przywódca ich runął na ziemię, stracili głowę.
Skorzystali z tego chłopcy z Placu Broni, otoczyli zwartym kołem
napastników i wyparli ich z Placu.
Tymczasem Feri Acz podniósł się i, strząsając kurz, rozglą-
dał się wokoło zaczerwieniony z gniewu, z błyszczącymi oczami.
Przekonał się, że został sam jeden. Jego armia była już za furtką.
Stał sam — opuszczony, pobity. Obok niego leżał Nemeczek. A
tymczasem w szeregach zwycięzców zapanował triumf. Na
wszystkich twarzach jaśniała radość. Okrzyki: — Niech żyje! —
rozbrzmiewały w powietrzu. Tylko Boki nie było wśród
zwycięzców. Po chwili przybiegł niosąc kubeł wody. Wszyscy
skupili się teraz wokoło Nemeczka leżącego na ziemi i w jednej
chwili wesoły i głośny nastrój triumfu zamienił się w grobową
ciszę. Feri Acz stał z boku i ponuro przyglądał się zwycięzcom. Z
budki Słowaka rozlegał się głuchy łomot uwięzionych.
Któż by jednak troszczył się o nich w takiej chwili?
Boka podniósł ostrożnie Nemeczka i ułożył go na szańcu.
Potem wodą zwilżył mu oczy, czoło, twarz. Po kilku minutach

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
168
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Nemeczek otworzył oczy. Powiódł dokoła wzrokiem, uśmiecha-


chając się słabo. Wszyscy milczeli.
— Co się stało? — spytał malec cichym głosem. Wszyscy
byli tak przejęci, że nikt nie odpowiedział.
— Co się stało? — powtórzył Nemeczek siadając.
— Jak się czujesz? — spytał go Boka troskliwie.
— Lepiej.
— Nic cię nie boli?
— Nic.
Nemeczek uśmiechał się. Potem spytał:
— Czyśmy zwyciężyli?
Na to pytanie wszyscy razem odpowiedzieli okrzykiem:
— Zwyciężyliśmy!
A tymczasem Feri Acz stał dalej na uboczu i przyglądał się
chmurnie tej scenie rodzinnej chłopców z Placu Broni.
— Zwyciężyliśmy! — powtórzył Boka zwracając się do Ne-
meczka. — Ale było już z nami krucho i tylko tobie zawdzięczamy
ostateczne zwycięstwo. Gdybyś się nagle nie pojawił wśród nich,
gdybyś nie powalił Feriego Acza, wyswobodziliby jeńców i nie
wiadomo, co by się stało.
Malec jednak zrobił zagniewaną minę i odpowiedział roz-
drażnionym głosem:
— Mówicie mi to tylko dlatego, żeby mi sprawić przy-
jemność, bo jestem chory.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
169
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

I potarł ręką rozpalone czoło; teraz, kiedy krew znowu mu


napłynęła do twarzy, poczerwieniał i widać było, że pożera go
gorączka.
— Chodź — mówił Boka — zaniesiemy cię do domu. Nie
rozumiem, jak rodzice mogli ci pozwolić wyjść w takim stanie.
— Nie pozwolili mi wcale. Sam wyszedłem. Ojciec poszedł
odnieść robotę, matka była u sąsiadki i grzała kleik dla mnie.
Leżałem w łóżku i zdawało mi się, że słyszę granie trąbek i
okrzyki. Nagle usłyszałem głos Czelego, jak gdyby mówił: „Chodź,
Nemeczek, jesteśmy w niebezpieczeństwie!" Potem usłyszałem
twój głos: „Nie przydasz nam się, Nemeczek, przecież jesteś chory.
Byłeś z nami, kiedyśmy się bawili, ale teraz, w walce i w
niebezpieczeństwie nie ma ciebie!" Wtenczas zerwałem się z
łóżka. Z początku upadłem na podłogę, bo jestem taki słaby. Ale
podniosłem się, wyjąłem ubranie z szafy... i buty... i ubrałem się
prędko. Byłem już ubrany, gdy usłyszałem kroki. Mama wracała.
Szybko wskoczyłem do łóżka w ubraniu i naciągnąłem na siebie
kołdrę aż po uszy, żeby mama nie zobaczyła ubrania. Ale
powiedziała tylko: „Przyszłam zapytać, czy czegoś nie
potrzebujesz?" A ja odpowiedziałem, że nic, więc wyszła i wtedy
wybiegłem na ulicę. I przyszedłem do was, żeby walczyć z wami.
To wszystko.
I malec, wyczerpany opowiadaniem, zaniósł się kaszlem.
— Nie mów więcej — rzekł Boka — zaniesiemy cię do
domu. Teraz zaczęto pojedynczo wypuszczać z budki
uwięzionych.
Odbierano broń tym, którzy ją jeszcze posiadali. Wszyscy,
jeden za drugim, opuszczali Plac z głową smutnie zwieszoną.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
170
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Wydawało im się, że czarny komin wypluwa za nimi dym z


szyderczym uśmiechem. A tartak warczał tak radośnie, jak gdyby i
on był przyjacielem zwycięskiej armii chłopców z Placu Broni.
Feri Acz ostatni pozostał na Placu. Stał jeszcze wciąż na tym
samym miejscu ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Kolnay i Czele
chcieli mu odebrać broń.
— Nie tykać wodza! — zawołał rozkazująco Boka. Po czym
podszedł do niego.
— Panie generale — rzeki. — Walczyłeś jak bohater.
Feri spojrzał na niego smutnie, jak gdyby chciał powiedzieć:
„Cóż mi z twojej pochwały?"
Ale Boka zwrócił się do armii i zakomenderował:
— Salutujcie!
W armii zapanowało milczenie. Wszyscy podnieśli ręce do
czapek. Boka stał na przedzie również z podniesioną ręką. Nawet
mały, biedny Nemeczek poczuł się znów szeregowcem; z trudem
podniósł się z ziemi i stanął chwiejnie na baczność, salutując. Feri
oddał wojskowy ukłon i poszedł. Broń swą zabrał ze sobą. On
jeden tylko. Wszystkie dzidy, słynne dzidy z posrebrzanymi
końcami, wszystkie srebrne toporki leżały stosem przed budką,
jako zdobycz wojenna. Na trzeciej zaś fortecy powiewała
odzyskana chorągiewka, którą Gereb odebrał Sebeniczowi w
ogniu gorącej walki.
— Gereb jest tutaj? — zapytał Nemeczek rozglądając się
szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma.
— Tak — odpowiedział sam Gereb.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
171
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Malec spojrzał pytająco na Bokę. A ten odrzekł:


— Jest tutaj i naprawił swą winę. Dlatego przywracam mu
rangę porucznika.
— Dziękuję — wyszeptał zarumieniony Gereb. — Ale...
— Cóż jeszcze?
— Wiem, że nie mam prawa, ale pozwalam sobie przy-
pomnieć panu generałowi, że Nemeczek jest wciąż jeszcze
szeregowcem.
Zapanowało milczenie. Gereb miał rację. W wielkim pod-
nieceniu wszyscy zapomnieli, że ten, któremu trzeci raz już tyle
zawdzięczali, wciąż jeszcze jest szeregowcem.
— Masz słuszność — odparł Boka. — Trzeba to zaraz na-
prawić. A więc mianuję...
Ale Nemeczek przerwał mu:
— Nie chcę, abyś mnie mianował... ja nie dlatego tu przy-
szedłem, nie dlatego...
Boka usiłował być surowy i zawołał:
— Nie idzie o to, po coś tu przyszedł, ale o to, coś tu uczynił!
I dlatego mianuję niniejszym Ernesta Nemeczka kapitanem.
— Niech żyje! — zawołali chórem chłopcy, salutując uro-
czyście.
Sam Boka salutował tak, jak gdyby on by! szeregowcem, a
mały Nemeczek generałem.
Tymczasem pojawiła się na Placu nowa postać. Była to
drobna, ubogo ubrana kobieta.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
172
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Jezus Maria! — zawołała z przerażeniem. — Więc jesteś


tutaj? Od razu się domyśliłam, że musisz tutaj być.
Była to matka Nemeczka. Płakała ze wzruszenia, bo od go-
dziny szukała wszędzie chorego synka i w największym niepokoju
przybiegła aż tutaj. Chłopcy otoczyli ją i usiłowali uspokoić.
Wreszcie kobieta owinęła malca w chustkę i wziąwszy go na ręce,
skierowała się ku domowi.
— Odprowadźmy ich! — zaproponował Weiss.
Pomysł ten podobał się wszystkim. Wrzucili do budki
zdobytą broń i cały oddział ruszył za biedną kobietą dźwigającą
syna i tulącą go do siebie, jak gdyby chciała mu oddać ciepłotę
własnego ciała. Zmrok zapadał. Zapalono latarnie, z wystaw
sklepowych padało światło na ulicę. Przechodnie stawali zdzi-
wieni na widok osobliwego orszaku kroczącego ulicą. Przodem
szła nędzna, drobna postać kobieca z zapłakanymi oczyma, tuląc
do siebie chłopca, owiniętego w wielką chustkę, za nią podążała
gromada chłopców w czerwono-zielonych czapkach. Czasem ktoś
się uśmiechnął, czasem jakiś łobuz głośno się roześmiał. Ale
chłopcy nie zważali na to. Poważni byli i uroczyści. Nawet
Czonakosz, który na taki śmiech zwykle od razu reagował i
przedsiębrał odpowiednie kroki, by go ukrócić, teraz nie zwracał
uwagi na zaczepki. Sprawa była tak poważna, że nie mogło nic
zakłócić tego nastroju.
Tak doszli przed bramę domu, w którym mieszkał
Nemeczek.
Tutaj chłopczyna wyrwał się z objęć matki i podbiegłszy do
kolegów, podał każdemu z nich rękę. Gorąca była i rozpalona.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
173
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Powiedział jeszcze: „Serwus", po czym znikł w ciemnym otworze


bramy.
Rozległ się trzask zamykanych drzwi, w małym okienku od
podwórza zajaśniało światło. I nastąpiła cisza. Chłopcy nie ruszali
się z miejsca i spoglądali na oświetlone okienko, za którym małego
bohatera kładziono z powrotem do łóżka. Czele zapytał z
głębokim westchnieniem:
— Co z nim będzie?
Chłopcy zaczęli się rozchodzić. Walka i wrażenia dnia wy-
czerpały ich. Ostry, wiosenny wiatr dął po ulicy, przynosząc z sobą
chłód śniegu topniejącego w górach.
Przed domem Nemeczka pozostali tylko Boka i Czonakosz,
który kręcił się niespokojnie, czekając, żeby razem pójść.
— Idziesz? — zapytał wreszcie.
— Nie — odparł Boka cicho.
— Zostajesz?
— Tak.
— Zatem do widzenia!
I Czonakosz odszedł sam wolnym krokiem.
Boka spoglądał za nim i widział, że co kilka kroków chłopiec
się odwracał. W końcu zniknął za rogiem. Na małej, wąskiej
uliczce zapanowały spokój i ciemność. Tylko wiatr przebiegał ją z
końca w koniec, potrząsając szybkami gazowych latarni. Jakiś
ostrzejszy podmuch poruszył wszystkie po kolei i zabrzęczały,
jakby chwiejne płomyki podawały sobie dziwne, tajemnicze
sygnały. Ulica w tej chwili była zupełnie pusta — jeden tylko
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
174
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

człowiek stał nieporuszony: Janosz Boka, generał. Rozejrzał się,


zobaczył, że jest sam, i tak mu się ścisnęło serce, że oparł się o
bramę i gorzko zapłakał.
Czuł i widział to, czego żaden z chłopców nie miał odwagi
wypowiedzieć: że mały szeregowiec powoli gaśnie. Wiedział, że to
nie potrwa długo, że wkrótce nastąpi koniec. Duszę jego
przepełniał nie triumf zwycięstwa, nie duma wodza po wygranej
bitwie, lecz głęboki, bolesny żal i niepokój o małego, chorego
przyjaciela. Po twarzy jego spływały wielkie łzy, a usta szeptały
bezwiednie:
— Mój mały Nemeczek... mój kochany, dobry, mały przy-
jaciel...
Jakiś przechodzień zapytał:
— Dlaczego płaczesz, chłopcze?
Nie odpowiedział. Potem przeszła stara kobieta z wielkim
koszem, popatrzyła na niego ze współczuciem i odeszła w
milczeniu. Wreszcie nadszedł niski, drobny mężczyzna i skierował
się w stronę bramy. Odwrócił się i poznał Bokę.
— To ty, Janosz?
Był to krawiec, ojciec Nemeczka. Trzymał w ręku ubranie, z
którym wracał od miary. Nie pytał, dlaczego Boka płacze, ale
podszedł bliżej, objął go i rozpłakał się również.
— Bóg zapłać — rzekł ze wzruszeniem — idź już do
domu.— I wszedł w podwórze.
Teraz i Boka otarł łzy. Rozejrzał się wokoło. Chciał już
odejść, ale coś go wstrzymywało. Zdawało mu się, że jego

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
175
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

obowiązkiem jest pozostać na straży przed domem chorego


żołnierzyka.
Niebawem po cichej, odludnej ulicy rozległy się czyjeś kroki.
„Jakiś spóźniony robotnik wraca do domu" — przemknęło
chłopcu przez myśl. Opuścił głowę i dalej przemierzał chodnik,
głęboko zadumany. Myślał o tym, że jego mały przyjaciel jest
bardzo chory i może umrzeć. Myślał o życiu i o śmierci i nie umiał
rozwiązać tej zagadki.
Tymczasem kroki się zbliżały, a stukot ich robił wrażenie, że
idący zwalniał. Cień postaci przesunął się pod samymi murami i
przystanął przed domem Nemeczka. Przechodzień zajrzał do
bramy, nawet wszedł, ale za chwileczkę ukazał się znowu. Stanął
nieruchomo. Czekał. Potem zaczął także chodzić tam i z
powrotem. Kiedy znalazł się pod najbliższą latarnią, zadął
silniejszy wiatr i odchylił mu kurtkę. Boka dostrzegł czerwoną
koszulę.
Był to Feri Acz.
Dwaj wodzowie stanęli ze sobą oko w oko przed bramą
smutnego domu. Jednego przywiodło tutaj serce, drugiego
wyrzuty sumienia. Nie zamienili ze sobą ani słowa i krążyli dalej w
milczeniu po pustej uliczce. Długo tak chodzili, aż przed domem
ukazał się stróż zabierając się do zamknięcia bramy. Feri Acz
podszedł do niego, zdjął kapelusz i zapytał o coś cichym głosem.
Boka słyszał tylko odpowiedź stróża:
— Źle.
I ciężka brama zamknęła się z łoskotem. Ten trzask zmącił
ciszę ulicy, ale zamarł jak grzmot wśród wysokich górskich
szczytów.
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
176
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Feri Acz odszedł powolnym krokiem. Niebawem odszedł i


Boka. Jeden wódz odchodził na prawo, drugi na lewo, nie zamie-
niwszy ze sobą ani słowa. Ulica usnęła w ciszy wiosennej nocy i
tylko zimny wiatr po niej hulał. Wstrząsał szybami latarń
ulicznych, w których migotały nierównym światłem żółte pło-
mienie. Wciskał się we wszystkie szczeliny, przenikał nawet do
pokoiku, w którym siedział ubogi krawiec spożywając nędzną
wieczerzę. Na łóżku leżał mały kapitan o płonącej twarzy i roz-
żarzonych oczach, dysząc ciężko. Szyby w oknie brzęczały, po-
ruszane wiatrem, a płomień lampy naftowej chwiał się bez-
ustannie. Matka mówiła okrywając dziecko troskliwie:
— Wiatr wieje, chłopaczku mój serdeczny.
A mały kapitan odpowiadał szeptem, uśmiechając się smu-
tnie:
— Wieje od Placu. Od naszego kochanego Placu...

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
177
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

ROZDZIAŁ IX

Oto kilka stron z Wielkiej Księgi Związku Zbieraczy Kitu.

UCHWAŁA
Na dzisiejszym walnym zebraniu podjęto następujące uchwały, które zostają
wpisane do Wielkiej Księgi Związku.

§1
Na str. 17 Księgi zapisany jest małymi literami: ernest nemeczek. Zapis ten
unieważniamy, gdyż został umieszczony niesprawiedliwie. Walne zebranie
stwierdza, że wspomnianego członka posądzono bezpodstawnie; że w czasie wojny
spisał się on dzielnie, jak prawdziwy bohater, co jest faktem historycznym. Walne
zebranie stwierdza, że poprzednia wzmianka była błędem i że wobec tego imię i
nazwisko wspomnianego członka powinno być wpisane dużymi literami.

§2
Wpisuje się więc dużymi literami:
ERNEST NEMECZEK
Podpisany: L e s i k , protokolant, m.p.

§3
Walne zebranie jednogłośnie uchwala złożyć podziękowanie generałowi Janoszowi
Boce za to, że poprowadził bitwę z czerwonoskórymi tak jak prawdziwi wodzowie,
o których uczyliśmy się w historii. W dowód uznania postanowiono, że każdy
członek Związku Zbieraczy Kitu obowiązany jest w swym podręczniku historii na
stronie 168, wiersz 131

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
178
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

czwarty od góry, po słowach „Janosz Hunyadi"4 dopisać atramentem: „i Janosz


Boka". Uchwaliliśmy to, ponieważ wódz nasz na to zasługuje, gdyby bowiem nie
poprowadził tak mądrze walki, czerwonoskórzy byliby nas rozgromili. Poza tym w
rozdziale o klęsce pod Mohaczem każdy zobowiązany jest po nazwisku biskupa
Tomoriego5, który poniósł klęskę, dopisać ołówkiem: „I Ferenc Acz".

§4
Ponieważ generał Janosz Boka mimo naszych sprzeciwów przemocą zabrał majątek
Związku (24 grajcary), gdyż każdy musiał oddać wszystko, co posiada, na cele
wojenne, i kupiono za to tylko jedną trąbkę za 1 forinta i 40 grajcarów — chociaż
na bazarze można było dostać trąbkę za 60 lub 50 grajcarów, ale musieli kupić
droższą; bo miała silniejszy głos — i ponieważ zdobyto na czerwonoskórych drugą
trąbkę i teraz są dwie, co nie jest konieczne, gdyż jedna wystarczy — postano-
wiono, że Związek zażąda zwrotu swego kapitału (24 grajcary); niech więc generał
Boka sprzeda jedną trąbkę, jak to już obiecał, bo nam pieniądze są potrzebne (24
grajcary).

§5
Prezes Związku, Pal Kolnay, otrzymuje niniejszym naganę od wszystkich członków
za to, że dopuścił do zeschnięcia się związkowego kitu. Ponieważ dyskusja w tej
sprawie musi być zaprotokołowana, wpisuję ją w całości.
P r e z e s : — Nie miałem czasu żuć kitu, gdyż byłem zajęty przygotowaniami
wojennymi.
C z ł o n e k B a r a b a s z : — To nie jest żadne wytłumaczenie.
P r e z e s : — Barabasz zawsze się czepia i przywołuję go do porządku. Ja chętnie
będę żuć kit, bo wiem, co to jest obowiązek, i na to jestem prezesem, żeby zgodnie z
regulaminem żuć kit związkowy, ale nie pozwolę, żeby ktoś się czepiał.
C z ł o n e k B a r a b a s z : — Ja się nikogo nie czepiam.
P r e z e s : — Czepiasz się.
C z ł o n e k B a r a b a s z : — Nie.
P r e z e s : — Tak.
C z ł o n e k B a r a b a s z : — Nie.
P r e z e s : — Dobrze więc, niech i tak będzie.
4
J a n o s z H u n y a d i — mąż stanu i wódz węgierski, wielokrotny zwycięzca w wojnach z Turkami
w XV w.
5
B i s k u p T o m o r i — wódz węgierski, który krwawo stłumił powstanie chłopskie Doży, a
następnie poniósł klęskę w bitwie z Turkami pod Mohaczem w 1526 r

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
179
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

C z ł o n e k R y c h t e r : — Czcigodne walne zebranie! Stawiam wniosek, aby


wpisać do księgi naganę dla prezesa za to, że zaniedbał swych obowiązków.
W s z y s c y : — Zgoda! Zgoda!
P r e z e s : — Proszę walne zebranie, by mi tym razem wybaczyło, gdyż wczoraj
walczyłem jak lew i byłem adiutantem, i w chwili największego niebezpieczeństwa
pobiegłem na szaniec, i wróg mnie napadł, i cierpiałem za nasze państwo, czemu
mam więc teraz cierpieć oddzielnie za to, że nie żułem kitu.
C z ł o n e k B a r a b a s z : — To co innego.
P r e z e s : — To nie co innego.
C z ł o n e k B a r a b a s z : — Co innego.
P r e z e s : — Wcale nie.
C z ł o n e k B a r a b a s z : — Ale tak.
P r e z e s : — Dobrze więc, niech i tak będzie.
C z ł o n e k R y c h t e r : — Proszę o przyjęcie mojego wniosku.
R ó ż n e g ł o s y : — Przyjmujemy, przyjmujemy.
G ł o s y z l e w e j s t r o n y : — Nie przyjmujemy.
C z ł o n e k B a r a b a s z : — Żądam głosowania.
Odbywa się głosowanie.
P r e z e s : — Większością głosów zebranie uchwala, że prezes Pal Kolnay
otrzymuje naganę. To świństwo.
C z ł o n e k B a r a b a s z : — Prezes nie ma prawa używać ordynarnych wyrazów
w stosunku do większości głosów.
P r e z e s : — Ma prawo.
C z ł o n e k B a r a b a s z : — Nie ma prawa.
P r e z e s : — Dobrze więc, niech i tak będzie.
Ponieważ wszystkie punkty porządku dziennego zostały wyczerpane, prezes
zamknął zebranie.

Podpisani: L e s i k , protokolant, m.p.

K o l n a y prezes, m.p.
(w dalszym ciągu utrzymuję, że to
świństwo)

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
180
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

ROZDZIAŁ X

W małej, żółtej kamieniczce przy ulicy Rakoszańskiej


panowała głęboka cisza. Mieszkańcy, którzy zwykli się gromadzić
dla pogawędki na podwórku, przechodzili na palcach obok drzwi
prowadzących do mieszkania krawca Nemeczka. Służące wynosiły
dywany do trzepania w najodleglejszy kąt podwórza i obchodziły
się z nimi łagodniej niż kiedykolwiek. Od czasu do czasu ktoś
pytał:
— Jak się miewa mały chłopiec? Odpowiedź brzmiała
zawsze jednakowo:
— Źle, bardzo źle.
Kobiety wchodziły do kuchni mieszkanka krawca,
przynosząc to lub owo.
— Kochana pani, proszę wziąć buteleczkę dobrego wina...
Albo:
— Niech się pani nie obrazi, ale te karmelki są takie sma-
czne...
Drobna kobiecina o zapłakanych oczach wpuszczała wszyst-
kich, dziękowała uprzejmie za podarki, ale nie wiedziała, co z nimi
począć. Odpowiadała też stale:

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
181
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Mój biedak nie je nic, od dwóch dni karmimy go z trud-


nością mlekiem.
O trzeciej godzinie krawiec wrócił z pracowni, skąd zabierał
robotę do domu. Ostrożnie, na palcach wszedł do kuchni, nie
zadając żonie żadnych pytań. Spojrzał tylko na nią, a ona od-
wzajemniła mu się smutnym wzrokiem, po czym podeszli razem
do łóżka, w którym leżał biedny chłopczyna. Zmieniony był nie do
poznania ten wesoły niegdyś szeregowiec, a teraz smutny kapitan
z Placu Broni. Wychudły, z zapadłą twarzą i długimi włosami miał
policzki nie blade, przeciwnie, płonące ogniem zabójczej gorączki.
Biedni rodzice, których całe życie dotychczasowe upłynęło
w ciągłej trosce i mozole, stali nad łóżkiem chorego dziecka ze
spuszczonymi głowami. Wreszcie krawiec zapytał cichym głosem:
— Czy śpi?
Kobieta nie śmiała wydobyć głosu, skinęła tylko głową.
Sama nie mogła się zorientować, czy jej synek śpi, czy tylko leży
spokojnie.
U drzwi rozległo się ostrożne stukanie.
— Może to doktor? — szepnęła kobieta.
— Otwórz drzwi — zwrócił się do niej.
Na progu stał Boka. Na widok przyjaciela synka kobieta
uśmiechnęła się smutnie.
— Czy mogę wejść?
— Prosimy.
Boka wszedł do kuchni.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
182
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Jakże się miewa? — zapytał.


— Bez zmiany.
Stali teraz wszyscy troje nad łóżkiem, nie mówiąc ani słowa.
Chłopczyna odczuł ich obecność, gdyż niebawem otworzył wol-
niutko oczy. Spojrzał najpierw głębokim, smutnym spojrzeniem
na ojca, potem na matkę. Wreszcie przeniósł wzrok na Bokę i
uśmiechnął się.
— Przyszedłeś do mnie? — spytał słabym głosem.
— Przyszedłem — odparł Boka podchodząc bliżej.
— I zostaniesz?
— Zostanę.
— Dopóki nie umrę?
Boka nie wiedział, co odpowiedzieć, uśmiechał się więc
tylko do malca, a potem spojrzał na kobietę, jak gdyby szukając u
niej pomocy. Kobieta jednak odwrócona była plecami i ocierała
oczy rogiem fartucha.
— Mówisz głupstwa, mój synu — odezwał się krawiec i
chrząknął. — Hm! Hm! Mówisz głupstwa.
Mały kapitan nie zwracał jednak uwagi na słowa ojca. Zwró-
cił się do Boki, wskazując ruchem głowy rodziców:
— Oni nie wiedzą.
Teraz i Boka się odezwał:
— Ależ wiedzą. Lepiej od ciebie.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
183
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Malec jednak podniósł się z trudem na łóżku i powtarzał z


uporem:
— Nie wierz temu, co oni mówią, ja wiem, że umrę.
— Nie umrzesz — próbował mu zaprzeczyć Boka.
— Więc ja kłamię? — zapytał malec surowo, wodząc nie-
spokojnymi oczyma po twarzach obecnych.
Usiłowali go uspokoić, mówili, że nikt go nie posądza o
kłamstwo. Ale to nie pomagało. Uparł się, że mu nie wierzą, i z po-
wagą oświadczył:
— Daję wam słowo, że umrę.
W drzwiach ukazała się dozorczyni.
— Pani Nemeczek... doktor.
Doktor wszedł do pokoju. Wszyscy powitali go z
szacunkiem. Był to poważny, starszy mężczyzna. W milczeniu
podszedł do łóżka, wziął chłopca za puls i położył mu rękę na
czole. Potem nachylił się nad nim i przyłożył ucho do piersi malca.
Kobieta, nie mogąc się powstrzymać, zapytała:
— Proszę... panie doktorze... czy gorzej?
— Nie — odparł krótko doktor. Mówił jednak dziwnym to-
nem i nie patrzył kobiecie w oczy. Potem wziął kapelusz i wyszedł.
Krawiec odprowadził go usłużnie do drzwi. W kuchni doktor
zamknął drzwi za sobą i zwrócił się do krawca.
— Panie Nemeczek — rzekł cieplejszym głosem. — Jesteś
mężczyzną, więc zniesiesz prawdę.
Krawiec pochylił głowę ze smutkiem.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
184
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Chłopiec nie dożyje jutrzejszego rana, może nawet


dzisiejszego wieczoru.
Krawiec nie drgnął. Po chwili dopiero kiwnął głową w mil-
czeniu.
— Mówię to dlatego, że jesteś pan ubogim człowiekiem i że
taki cios nie powinien spaść na was niespodziewanie, bo... bo...
niech się pan zatroszczy o to, co w takich wypadkach jest ko-
nieczne. Bóg z wami. Wrócę tu za godzinę.
Ale krawiec już tego nie słyszał i nie zauważył, że doktor
wyszedł. Wpatrzony był nieruchomo w czysto wyszorowaną
podłogę kuchni. Po głowie kołatała mu myśl, że ma się o coś
zatroszczyć. O coś, co jest w takich wypadkach konieczne. Co ten
doktor chciał powiedzieć? Może myślał o trumnie? Krawiec wrócił
do pokoju i usiadł ciężko na krześle.
— Co mówił doktor? — pytała zaniepokojona kobieta. Ale
krawiec kiwał tylko głową w milczeniu.
Tymczasem mały Nemeczek jak gdyby poweselał.
Przywołał Bokę do siebie?
— Usiądź tutaj na łóżku. Nie bój się — zapraszał go.
— Czegóż miałbym się bać! — zaprzeczył żywo Boka i
usiadł w nogach łóżka.
— Może się boisz, że przy tobie umrę? Nie bój się, jak będę
czuł, że umieram, to ci przedtem powiem. Słuchaj — szeptał dalej,
obejmując go, jak gdyby chciał mu powierzyć wielką tajemnicę. —
Słuchaj, co się dzieje z czerwonoskórymi?
— Pobiliśmy ich.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
185
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— A co potem?...
Potem poszli do Ogrodu Botanicznego na naradę. Czekali do
późnego wieczora, ale Feri Acz nie przyszedł.
— Dlaczego nie przyszedł?
— Bo się wstydził! Wiedział, że chcą go pozbawić godności
dowódcy. Dzisiaj po obiedzie znowu mieli zebranie. Feri też był.
Wczoraj w nocy widziałem go przed waszym domem.
— Tutaj?
— Tak. Pytał dozorcy o twoje zdrowie.
Nemeczek nie dowierzał:
— On sam?
— Tak. On sam.
Nemeczek uśmiechnął się z dumą.
— Więc, jak mówiłem — ciągnął dalej Boka — czerwono-
skórzy zebrali się na wyspie. Zebranie było bardzo głośne i
burzliwe. Chcieli wybrać innego wodza, tylko Wendauer i Se-
benicz byli po jego stronie. I Pastorowie byli przeciwko niemu, bo
starszy Pastor chciał zostać wodzem. W końcu odebrano
dowództwo Feriemu i oddano je starszemu Pastorowi. Ale nie
wyszło im to na dobre, bo wrzawa zwabiła dozorcę, który
oświadczył, że dyrektor Ogrodu Botanicznego nie pozwala na
takie hałasy i zabrania im zbierać się na wyspie. Wyrzucił ich, a
dzisiaj wstawiono furtkę, która zamyka wejście na mostek.
Nemeczek słuchał rozbawiony.
— A co słychać na Placu? — zapytał.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
186
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Związek Zbieraczy Kitu odbywa posiedzenie.


Nemeczek skrzywił się niechętnie.
— Nie chcę słyszeć o nich, zapisali moje nazwisko małymi
literami.
Boka starał się uspokoić go, mówiąc:
— Naprawili to już. Wpisali cię nawet samymi dużymi lite-
rami do wielkiej księgi.
Nemeczek wstrząsnął głową.
— Nie wierzę ci. Mówisz tak dlatego, że jestem chory i że
chcesz mnie pocieszyć.
Boka zapewnił go uroczyście, że mówi prawdę, ale malec
obstawał przy swoim, a w końcu zaczął się unosić i gniewać — on,
do niedawna szeregowiec, gniewał się i krzyczał na swojego
generała. A Boka słuchał w milczeniu z pobłażliwym uśmiechem.
— Dobrze — rzekł w końcu — przekonasz się sam. Przygo-
towali dla ciebie adres honorowy i przyniosą ci go tutaj. Cały
Związek przyjdzie tutaj.
— Nieprawda. Nie wierzę ci wcale — upierał się malec
dalej.
Boka próbował mu przeczyć. Ale Nemeczka rozdrażniło to
tylko. Zaczął wspominać krzywdę, jaką mu chłopcy wyrządzili
wtedy, kiedy on myślał tylko o ratowaniu Placu dla nich, nie dla
siebie. Bo on przecież już Placu nie zobaczy nigdy.
...I nagle zamilkł z oczyma pełnymi łez. Nie zobaczy nigdy
Placu. Ani tartaku, ani budki Słowaka. Ani tych wielkich drzew
morwowych, na które wspinał się tyle razy tylko po to, żeby
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
187
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

narwać liści dla Czelego, gdyż Czele hodował jedwabniki, a nie


lubił niszczyć ładnego ubrania, wspinając się na drzewa.
Im bardziej malec zagłębiał się w tych rozmyślaniach, tym
mocniej gorzała mu twarzyczka i płonęły oczy. Wreszcie zawołał:
— Chcę iść na Plac! — A że nikt mu nie odpowiedział, za-
wołał po raz drugi, jeszcze bardziej nakazująco:
— Chcę iść na Plac!
Boka wziął go łagodnie za rękę.
— Pójdziesz na przyszły tydzień, jak wyzdrowiejesz,
pójdziesz na pewno!
— Nie — upierał się malec. — Chcę teraz, zaraz iść! Zaraz!
Ubierzcie mnie!
Sięgnął pod poduszkę i wyciągnął zgniecioną czerwono-zie-
loną czapkę. Włożył ją na głowę i powtórzył:
— Ubierzcie mnie!
Ojciec odparł ze smutkiem:
— Jak wyzdrowiejesz, synku.
Ale malec nie ustępował. Ze wszystkich sił, na jakie się jego
chore płuca zdobyć mogły, krzyknął:
— Nigdy nie wyzdrowieję! Nie kłamcie! Chcę iść i umrzeć na
Placu!
Teraz wszyscy mówili bezładnie, starając się uspokajać go i
powstrzymywać:
— Teraz nie można...

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
188
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Pogoda straszna...
— Na przyszły tydzień...
— Jak wyzdrowiejesz...
Ale wszystko zdawało się przeczyć tym słowom. Kiedy mó-
wili o złej pogodzie, słońce, jasne słońce wiosenne rzuciło snopy
promieni na podwórko i wniosło nowe życie.
Tylko w małym Erneście nie mogło wskrzesić życia. Gorącz-
ka ogarnęła go z taką siłą, że rzucał się i miotał na łóżku, wołając
nieprzytomnie:
— Plac to cały kraj, to państwo! Wy nie wiecie, boście nigdy
nie walczyli za ojczyznę!
Do drzwi zastukano. Matka poszła otworzyć.
— To pan Czetneky — rzekła do męża.
Pan Czetneky był to urzędnik, któremu krawiec szył ubra-
nie. Wszedłszy do kuchni, zapytał dość ostro:
— Co słychać z moim brązowym garniturem?
Krawiec nie zdążył odpowiedzieć, kiedy z pokoju rozległy
się głośne okrzyki:
— Trąbka gra... tumany piasku... Hura! Do ataku!
— Proszę pana — usiłował zagłuszyć te okrzyki krawiec —
możemy zaraz przymierzyć, tylko, jeśli szanowny pan nie będzie
miał nic przeciwko temu, zostaniemy w kuchni, gdyż w pokoju
leży mój synek, bardzo chory...

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
189
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Hura! Hura! — rozległ się ochrypły głos. — Za mną! Do


ataku! Na czerwonoskórych! Tam jest Feri Acz... Ratujcie, wrzucą
mnie do wody!
Pan Czetneky nasłuchiwał.
— Co to jest?
— Krzyczy
biedactwo.
— Dlaczego krzyczy,
jeśli jest chory?
Krawiec wzruszył
ramionami.
— Majaczy w
gorączce... — szepnął i
wszedł do pokoju, aby
przynieść ubranie do
miary. Kiedy otwierał
drzwi, rozległ się znów
okrzyk:
— Baczność! Idą!...
Trębacz, trąbić z całych sił!
I zwinąwszy rękę w trąbkę, malec zatrąbił:
— Trata... trata... trata! Trąb! — krzyknął do Boki.
I Boka, nie chcąc mu się sprzeciwiać, zwinął także dłoń w
trąbkę. Teraz trąbili obaj: jeden słabym, ochrypłym głosikiem,
drugi głosem zdrowym i silnym, ale nad wyraz smutnym, zdła-
wionym przez łzy.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
190
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Bardzo mi przykro — rzekł pan Czetneky — ale ubranie


jest mi koniecznie potrzebne.
— Trata! Trata! — rozległo się w pokoju.
Krawiec przymierzał ubranie.
— Pod pachami za ciasne — rzekł pan Czetneky.
— Poprawię, proszę pana.
— Trata! Trata!
— Ten guzik trzeba przesunąć, nie lubię zbyt obcisłych
ubrań.
— Poprawię, proszę pana.
— Do ataku! Hura!
— Rękawy wydają mi się za krótkie.
— Chyba nie, proszę pana.
Niech pan koniecznie zwróci na to uwagę, aby nie były za
krótkie.
Krawiec w milczeniu naznaczał długość rękawa kredą. Tym-
czasem w pokoju hałas się wzmagał.
— Haha! — krzyczał głos dziecinny. — Jesteś! Przychodzisz
po mnie? Chcesz mnie rzucić do wody? Zobaczymy, kto z nas
silniejszy!
— Niech pan podłoży waty na ramionach i na piersiach. Pan
Czetneky zdjął marynarkę i zapytał:
— Kiedy będzie gotowe?

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
191
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Pojutrze.
— Dobrze... Tylko postaraj się pan nie zrobić mi zawodu,
gdyż jest mi koniecznie potrzebne.
— Gdyby nie choroba dziecka... ale
postaram się, proszę pana...
— Dobrze — rzekł pan Czetneky
żegnając się i jeszcze raz na progu dodał:
— Niechże się pan zaraz weźmie do
roboty.
Krawiec wziął ubranie i zasiadł do
szycia myśląc o tym, co powiedział doktor.
Trzeba się zatroszczyć o to, co w takich
wypadkach jest konieczne. Dobrze, zabierze
się do roboty. Kto wie, na co będą
potrzebne pieniądze, które dostanie za to
ubranie. Może zawędrują do stolarza, który
robi małe trumienki? A pan Czetneky
będzie dumnie spacerował w nowym
garniturze...
Siedział i szył; nawet nie spoglądał w
stronę łóżka, a igła z nitką tylko mu migała
w palcach; chciał jak najprędzej skończyć, bo robota była pilna. I
pan Czetneky potrzebował ubrania, i, kto wie, może się pieniądze
przydadzą na stolarza...
Tymczasem malec był już zupełnie nieprzytomny. Wstąpiła
w niego dziwna siła, stanął na łóżku w długiej, sięgającej kostek
nocnej koszuli. Przyłożył dłoń do głowy, na której zawadiacko

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
192
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

przekrzywiła się czerwono-zielona czapeczka. Salutował. Głos


miał chrypliwy, a wzrok gdzieś utkwiony w dal.
— Melduję posłusznie, panie generale, pokonałem wodza
czerwonoskórych. Proszę o awans. Walczyłem za ojczyznę i
umieram za ojczyznę. Trąb, Kolnay! Trara! Trara!
Jedną ręką chwycił się za poręcz łóżka.
— Fortece, ognia! Ha! Ha! Idzie Jano! Uważaj, stary! Ty też
będziesz kapitanem! Nikt twego imienia nie napisze małą literą!
Fe! Jesteście niedobrzy! Zazdrościcie mi, że Boka uważa mnie za
przyjaciela, a nie was. Związek Zbieraczy Kitu to głupstwo!
Wycofuję się! Wycofuję się ze Związku! — I skończył
bezdźwięcznym szeptem:
Proszę to wnieść do protokołu.
Krawiec, pochylony nad garniturem dla pana Czetnekiego,
nie odrywał się od igły. Za nic nie spojrzałby w stronę łóżka. Bał
się, że rzuciłby ubranie pana Czetnekiego i nie mógłby się
oderwać od syna. Malec na łóżku umilkł. Boka zapytał go cicho:
— Zmęczyłeś się, Erneście?
Nie odpowiadał. Boka przykrył go. Matka poprawiła mu
poduszki.
— Śpij, malutki. Odpocznij!
Ale chłopczyna patrzył na Bokę szerokimi, zdziwionymi
oczyma, które nic nie widziały, i po chwili szepnął:
— Tatusiu...
— Nie, nie — zaniepokoił się Boka — to nie tatuś — czy nie
poznajesz mnie? To ja — twój przyjaciel Boka.
©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
193
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Głuchym, nieprzytomnym głosem malec powtórzył:


— Twój przyjaciel... Boka...
Potem zamknął oczy i westchnął tak głęboko i długo, jak
gdyby ból wszystkich cierpiących ludzi zebrał się w jego du-
szyczce. A potem nastąpiła cisza.
— Może zaśnie — szepnęła matka, która po tylu bezsennych
nocach z trudem trzymała się na nogach.
— Zostawmy go — szepnął Boka.
Odsunęli się i usiedli w kącie na zniszczonej kanapie.
Krawiec odłożył robotę i oparł głowę o stół. Wszyscy milczeli.
Była to senna cisza, w której słychać było brzęk przelatującej
muchy. Przez okno wpadły z podwórza do pokoju głosy dziecięce.
Boka usłyszał, że ktoś wymawia znajome nazwisko:
Barabasz.
Wyszedł na palcach z pokoju. Przed drzwiami natknął się na
gromadkę chłopców z Placu Broni.
— To wy? — zapytał.
— Tak — odparł Barabasz szeptem. — Cały nasz Związek
jest tutaj.
— Czego chcecie?
Przynieśliśmy Nemeczkowi dyplom honorowy, na którym
wypisaliśmy, że Związek prosi go o przebaczenie i że nazwisko
jego wniesiono do protokołu wielkimi literami. Oto protokół.
— Nie mogliście przyjść wcześniej? — rzekł Boka.
— Dlaczego?

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
194
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Teraz śpi.
Członkowie delegacji popatrzyli na siebie.
— Nie przyszliśmy wcześniej, bo kłóciliśmy się, kto ma być
przewodniczącym delegacji. Pół godziny trwało, zanim wybrali-
śmy Weissa.
Matka ukazała się na progu.
— Nie śpi — rzekła — mówi od rzeczy.
Chłopcy spojrzeli na nią przerażeni.
— Wejdźcie — zapraszała matka — może oprzytomnieje na
wasz widok.
Chłopcy weszli do pokoju uroczyście i w skupieniu, jak gdy-
by wchodzili do kościoła. Jeszcze przed progiem zdjęli czapki i
kapelusze. Stanęli cichutko przy samych drzwiach, skupieni i
poważni. Spoglądali to na łóżko, to na krawca, który siedział z
głową opuszczoną na łokieć i nawet nie podniósł na nich oczu. Nie
płakał. Ale czuł się straszliwie zmęczony.
W łóżku zaś leżał mały kapitan, z otwartymi, niewidzącymi
oczami. Z trudem oddychał, blade, wąskie wargi były rozchylone.
Nikogo nie poznawał. Może widział już rzeczy, których ziemskimi
oczami człowiek nie dostrzega.
— Podejdźcie do niego — zachęcała kobieta.
Ruszyli w stronę łóżka i jeden dodawał odwagi drugiemu:
— Idź ty.
— Idź ty pierwszy.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
195
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Ty jesteś głową delegacji — przekonywał Barabasz Weis-


sa.
Wreszcie Weiss podszedł cichutko do łóżka. Za nim przysu-
nęli się inni. Ale chory chłopczyna nie widział ich.
— Mów — szepnął Barabasz.
I Weiss zaczął drżącym głosem:
— Słuchaj... Nemeczek...
Ale Nemeczek nie słuchał. Dyszał ciężko i patrzył nierucho-
mo w ścianę.
— Nemeczek — powtórzył Weiss głosem dławionym przez
łzy.
— Nie płacz — skarcił go po cichu Barabasz.
— Ja nie płaczę — odparł Weiss.
I zaczął na nowo swą przemowę pewniejszym już głosem,
wyciągając papier z kieszeni:
— Szanowny panie kapitanie! Przychodzimy w imieniu
Związku... aby... prosić o przebaczenie... ponieważ zbłądziliśmy.
Oto uchwała...
Zwrócił się do Lesika:
— Panie protokolancie, proszę podać papier!
Lesik podał papier. Weiss położył go na kołdrze.
— Patrz, Nemeczek — rzekł — przeczytaj!
Ale oczy chorego chłopczyny zamknęły się powoli. Nie od-
powiedział ani słowa.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
196
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Chłopcy obstąpili łóżko. Matka odsunęła ich i pochyliła się z


drżeniem nad dzieckiem.
— Słuchaj — odezwała się do męża, nie swoim, jakby zdu-
mionym głosem. — On nie oddycha...
Przyłożyła głowę do piersi chłopca.
— Nie oddycha! — krzyknęła drugi raz głośno, przejmująco.
Chłopcy cofnęli się w głąb pokoju. Uchwała spadła z kołdry na
podłogę.
— Patrz! — krzyknęła znów matka. — Jego ręka jest zimna!
W głębokiej, dławiącej ciszy, jaka nastąpiła po tych słowach,
rozległo się nagle ciche szlochanie krawca pochylonego nad
stołem.
Matka rzuciła się na łóżko z głośnym płaczem. Mały
Nemeczek leżał blady i nieruchomy, nie widział i nie słyszał nic.
Boka stał na środku pokoju, kiwając głową. Jeszcze przed
kilkunastu minutami, gdy siedział na brzegu łóżka, z trudem
powstrzymywał łkanie. A teraz czuł ze zdumieniem, że łzy nie
spływają mu po policzkach, że nie potrafi płakać. W duszy miał
pustkę. Rozejrzał się i spostrzegł w kącie pokoju zgromadzonych
chłopców. Na przodzie stał Weiss trzymając w rękach dyplom
honorowy, którego Nemeczek już nie zobaczył. Podszedł do nich,
mówiąc: „Idźcie stąd". A oni prawie się ucieszyli, że mogą opuścić
pokoik, w którym leżał na łóżku ich zmarły kolega. Jeden po
drugim wychodzili do kuchni, a stamtąd na pełne słońca
podwórze. Tylko Lesik został. Na palcach zbliżył się do łóżka i
podniósł z podłogi księgę Związku. Chłopcy stali na podwórzu i
patrzyli na wróble skaczące wesoło po gałęziach drzew. Nie

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
197
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

zdawali sobie sprawy ze znaczenia śmierci swego kolegi. I z


niedowierzaniem patrzyli jeden na drugiego.
O zmroku Boka wyrwał się z domu. Powinien był się uczyć,
bo na następny dzień nauczyciel dużo zadał z łaciny. Boka zaś
dawno nie odpowiadał i liczył, że tym razem profesor Rac na
pewno go wyrwie. Ale nie miał chęci do nauki. Odrzucił książki i
wyszedł.
Bez celu błąkał się po ulicach, starając się omijać ulicę Św.
Pawła i inne znajome kąty. Ból sprawiała mu myśl, że w tym
smutnym dniu mógłby się znaleźć na Placu. Ale gdziekolwiek się
ruszył, wszędzie coś mu przypominało Nemeczka.
Tą ulicą szli we trójkę z Czonakoszem, kiedy pierwszy raz
wybrali się na zwiady do Ogrodu Botanicznego...
Tędy wracali razem ze szkoły i zatrzymali się, a Nemeczek z
przejęciem opowiadał, jak poprzedniego dnia Pastorowie odebrali
im kulki w ogrodzie przy muzeum... Potem Czonakosz podszedł do
okienka fabryki wyrobów tytoniowych i wciągnął nosem szczyptę
pyłu tytoniowego. Ależ kichali!
Boka zawrócił. Im bardziej oddalał się od Placu, tym
mocniej coś go tam ciągnęło. W końcu zdecydował nagle, że
właśnie pójdzie na Plac, prosto i odważnie. Od razu lżej mu się
zrobiło na duszy. Przyśpieszył kroku, żeby się tam jak najprędzej
znaleźć. Im bliżej był Placu, tym większy spokój go ogarniał. Na
ulicy Św. Marii tak nim to uczucie owładnęło, że zaczął biec. Kiedy
dobiegł do rogu i w gęstniejącym mroku zobaczył znajomy
parkan, zabiło mu serce. Musiał przystanąć. Nie miał już po co się
śpieszyć, był przecież na miejscu. Wolnym krokiem zbliżył się do

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
198
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

otwartej furtki, przy której z fajką w zębach stał stary Jano.


Słowak na widok Boki wyszczerzył zęby w uśmiechu i zawołał:
— Aleśmy ich pobili, co?
Boka smętnie się uśmiechnął. Ale Jano wpadł w zapał:
— Pobiliśmy!... Wyrzuciliśmy!... Przepędziliśmy!...
— Tak, tak — odpowiedział cicho Boka.
Przystanął przed Słowakiem, chwilę milczał, potem rzekł:
— Czy wiecie, Jano, co się stało?
— A co?
— Nemeczek umarł.
Jano szeroko otworzył oczy. Wyjął fajkę z ust.
— Który to był Nemeczek? — spytał.
— Ten mały, z jasnymi włosami.
— Aha! — kiwnął głową Jano i wsunął z powrotem fajkę
między zęby. — Biedactwo!
Boka minął furtkę. Rozległy, pusty wielkomiejski Plac leżał
teraz opuszczony, ten sam Plac, który był świadkiem tylu gło-
śnych, wesołych zabaw. Chłopiec wolno przemierzył go i podszedł
do szańca. Widoczne tu jeszcze były ślady wczorajszej walki.
Piasek poryły liczne odciski stóp. Część nasypu osunęła się, gdy
oddział ukryty w rowie rzucił się do ataku.
Dalej czerniały ustawione rzędem sągi, drzewa
przekształcone w fortece, a wystające kłody były grubo osypane
prochem strzelniczym — to jest piaskiem.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
199
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Generał usiadł na szańcu i oparł brodę na dłoni. Na Placu


panowała cisza. Jak zwykle wieczorem żelazny komin wystygł i
czekał, aż następnego rana pracowite ręce znowu podłożą ogień
pod kocioł. Piła parowa też odpoczywała, a szopa drzemała okryta
zielonymi pędami dzikiego wina. Z dala, niby w jakimś śnie,
dolatywał gwar wielkiego miasta. Turkotały wozy, rozlegały się
okrzyki, z oświetlonego okna sąsiedniej kamienicy dochodziła
melodia wesołej piosenki. Pewnie jakaś służąca sobie śpiewała.
Boka wstał i poszedł w stronę budki stróża. Przystanął w
miejscu, gdzie Nemeczek powalił Feriego Acza jak ongiś Dawid
Goliata. Schylił się i szukał śladów stóp, które tak samo znikną w
piasku, jak jego mały przyjaciel znikł z ziemskiego świata. Ziemia
była poryta butami, ale śladów stóp nie można było rozpoznać. A
przecież poznałby ślady zostawione przez malca, który miał tak
małe stopy, że nawet czerwonoskórzy byli zdumieni wtedy w
Ogrodzie Botanicznym... Tak, to był pamiętny dzień...
Z westchnieniem poszedł dalej. Przystanął przy trzeciej for-
tecy, tej samej, na której Nemeczek zobaczył Feriego Acza. Wtedy
to wódz czerwonoskórych krzyknął: „Boisz się, Nemeczek?"
Generał był zmęczony. Czuł zawrót głowy. Z trudem wdra-
pał się na drugą fortecę i skrył się za umocnienie. Tu przynajmniej
nikt go nie widział, nikt mu nie przeszkadzał. Zagłębił się we
wspomnienia i może by się rozpłakał, gdyby w ogóle mógł płakać.
Wieczorny wietrzyk przyniósł jakieś głosy. Wyjrzał i do-
strzegł dwie drobne, ciemne postacie przed budką. W mroku nie
rozróżniał twarzy, ale dosłyszał rozmowę. Chłopcy cicho mówili.
— To tutaj, Barabasz — powiedział pierwszy. — Tu właśnie
biedny Nemeczek uratował nasze państwo.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
200
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Umilkli. Potem znowu zabrzmiał ten sam głos:


— Słuchaj, Barabasz, pogódźmy się teraz naprawdę i na
zawsze; po co mamy się ze sobą kłócić?
— Dobrze — odpowiedział Barabasz wzruszony — pogódź-
my się. Przecież po to tutaj przyszliśmy.
Znowu zapadła cisza. Stali w milczeniu, czekając, który
pierwszy wyciągnie rękę. Wreszcie odezwał się Kolnay:
— No, to daj rękę.
Podali sobie ręce i chwilę tak stali ze splecionymi dłońmi.
Potem bez słowa uściskali się.
I ten cud się stał. Boka z góry spoglądał na chłopców, ale nie
zdradził swej obecności. Chciał pozostać sam, zresztą po co miał
im przeszkadzać.
Dwaj chłopcy odeszli w stronę ulicy Św. Pawła, cicho
rozmawiając. Barabasz mówił:
— Na jutro mamy dużo zadane z łaciny.
— Och, tak! — westchnął Kolnay.
— Tobie to dobrze — dodał Barabasz — przecież wczoraj
odpowiadałeś. Ale na mnie z pewnością teraz będzie kolej.
— Tylko pamiętaj — zauważył Kolnay — że w drugim roz-
dziale trzeba opuścić cały ustęp od dziesiątego do dwudziestego
trzeciego wiersza. Zaznaczyłeś to sobie?
— Nie.
— Przecież nie warto się uczyć tego, co jest wykreślone!
Wstąpię do ciebie i pokażę ci to miejsce.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
201
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Dobrze.
Już myślą tylko o lekcjach. Jak prędko zapomnieli! Neme-
czek umarł, ale profesor Rac żyje i lekcja łaciny żyje, a przede
wszystkim oni sami też żyją.
Odeszli, zniknęli w ciemnościach. Teraz Boka został
zupełnie sam. Ale wciąż był niespokojny i zrobiło się już późno. Z
jakiejś kościelnej wieży dobiegł stłumiony głos dzwonów.
Zsunął się z fortecy i przystanął obok budki. Dostrzegł sta-
rego Słowaka zbliżającego się od strony furtki. Pies Hektor biegł
obok niego, węsząc ziemię i kręcąc ogonem. Boka poczekał, aż
podejdą bliżej.
— No i co? — spytał Jano. — Kawaler nie idzie do domu?
— Właśnie idę. Słowak roześmiał się.
— Mama czeka ze smaczną kolacją.
— Tak, ze smaczną kolacją — powtórzył machinalnie Boka i
wyobraził sobie mały domek na ulicy Rakoszańskiej, gdzie przy
stole siedzą we dwoje biedny krawiec z żoną. A w pokoju palą się
świece i na krześle wisi piękny, brązowy garnitur pana
Czetnekiego.
Stojąc przy budce, przypadkiem zajrzał do środka przez
okienko.
Dostrzegł oparte o drewnianą ścianę dziwne przyrządy:
okrągłe, biało-czerwone blaszane tarcze, takie same, jakich
używają dróżnicy, kiedy pociąg pospieszny z hukiem przelatuje
przed ich domkiem; jakiś trójnóg z przymocowaną na wierzchu
mosiężną rurą i jeszcze całą wiązkę białych tyczek.

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
202
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

— Co to jest? — zapytał.
— To przyrządy pana inżyniera.
— Jakiego inżyniera?
— Ano, pana architekta.
Boce zabiło gwałtownie serce.
— Architekt? A czego on tu chce?
— Będzie budował.
— Tutaj?
— Tak. W poniedziałek przyjdą robotnicy. Rozkopią
ziemię... wymurują fundamenty...
— Co?! — krzyknął Boka. — Tutaj wybudują dom?!
— Tak, dom — odparł obojętnie Słowak — wielki, trzypię-
trowy dom... ten, do kogo ten plac należy, ma prawo budować
dom.
I wszedł do budki.
Boka zachwiał się na nogach. Łzy napłynęły mu do oczu.
Teraz biegł jak najprędzej do furtki. Uciekał stąd, od tego nie-
wiernego skrawka ziemi, którego oni bronili z takim męstwem i z
taką miłością, a który ich teraz tak haniebnie zdradza, aby po
wieczne czasy dźwigać na swym grzbiecie wielką czynszową
kamienicę.
Wychodząc, odwrócił się i spojrzał jeszcze raz tak jak ktoś,
kto na zawsze opuszcza ojczyznę. W wielkim bólu poczuł jeden
słaby promyk pociechy. Dobrze przynajmniej, że biedny, mały

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
203
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

Nemeczek nie doczekał tej strasznej chwili i nie dowiedział się


przed śmiercią, że zabierają mu ojczyznę, za którą zginął.
A nazajutrz, kiedy cała klasa siedziała na miejscach w po-
ważnym, uroczystym skupieniu, a profesor Rac z wysokości ka-
tedry uczcił cichym, wzruszonym głosem pamięć Nemeczka,
przypominając, aby wszyscy stawili się jutro o trzeciej przy ulicy

Rakoszańskiej na pogrzeb — Janosz Boka patrzył przed siebie


poważnym, głębokim wzrokiem, a w jego młodej duszy po raz
pierwszy świtać zaczęło zrozumienie zagadki życia, w którym
smutek tak dziwnie przeplata się z radością.

KONIEC

Nota edytorska
Z książką Chłopcy z Placu Broni zetknąłem się po raz pierwszy w II połowie lat 50. w
szkole podstawowej za sprawą słuchowiska radiowego. W stałej audycji radiowej
nadawanej w niedzielę o godz. 15 wyemitowano słuchowisko pt. „Chłopcy z podwórza
broni”. Już następnego dnia odwiedziłem szkolną bibliotekę i niemal pochłonąłem
wypożyczoną książkę. Tym bardziej, ze w tamtych szkolnych latach lektury czytało się
bardzo chętnie. Treść książki szybko przenieśliśmy na podwórkowe zabawy. Nie było co

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
204
Ferenc Molnar – CHŁOPCY Z PLACU BRONI

prawda kąpieli w basenie czy sadzawce ale krzaków, zarośli, zaułków i ruin nie
brakowało. Nie pamiętam już z którego roku pochodziło wydanie które ja wtedy
czytałem. Pamiętam tylko spolszczoną pisownię np. Franek Ats, bracia Pasztorowie a i
autor był przedstawiony jako Franciszek Molnar. Nie pamiętam natomiast czy książką
zawierała ilustracje, możliwe że tak, gdyż pierwsze tłumaczenie z 1913 roku pochodziło
z języka niemieckiego mogło więc zawierać ilustracje oparte na tym wydaniu. Książkę
wielokrotnie adaptowano na słuchowiska i spektakle teatralne. Doczekała się także
ekranizacji węgiersko amerykańskiej, najpierw w 1934 roku w reż. Franka Borzage (pt.
No Greater Glory) oraz w 1969 roku pt. The Boys from Paul Street w reż. Zoltana Fabri. Z
kolei Maciej Dejczer zrealizował w 1995 roku spektakl telewizyjny pt. „Chłopcy z Placu
Broni” z Bartoszem Obuchowiczem w roli Nemeczka oraz z udziałem Bożeny Adamek,
Marka Walczewskiego i Sławomira Orzechowskiego
Tłunaczenie Janiny Mortkowiczowej z 1913 roku jest przekładem skróconym, pełnego
dokonał Tadeusz Olszański w 1989 roku bezpośrednio z języka węgierskiego. W
oryginale książka nosi tytuł Chłopcy z ulicy Pawła (A Pál-Utcai Fiuk) lecz Janina
Mortkowiczowa słusznie i trafnie przedłożyła rangę powieściowego placu zabaw nad
nazwę ulicy.
Ferenc Molnar (właściwe nazwisko Neumann) ur. 1878 roku, w
młodości studiował prawo lecz marzył o szkole oficerskiej. Pisywał
także reportaże do popularnych dzienników, którymi zainteresowały się
także pisma zagraniczne. Powieść „Chłopcy z ulicy Pawła powstałą
niejako z potrzeby spłaty niebagatelnych długów, jakie Molnar zaciągał
grając w karty i prowadząc burzliwe życie kawiarniane oraz wydając
pieniądze na częste miłostki. Wspólnie z wydawcą gazetki szkolnej (notabene
profesorem kalwińskiego gimnazjum wymyślili powieść w odcinkach drukowaną w
tejże gazetce, która wkrótce stała się bestsellerem. Molnar nie wzbogacił się na swym
wiekopomnym dziele o randze światowej, gdyż wszystkie zyski zgarniali wydawcy i
producenci. Przełom nastąpił dopiero gdy zaczął pisać sztuki teatralne (komedia Diabły
i Liliom) i wtedy wielki autorytet poeta Endre Ady okrzyknął go geniuszem sceny. W
czasie I wojny Molnar pisywał fantastyczne reportaże z frontu rosyjskiego ukazujące
tragizm i bezsens wojny dla narodu węgierskiego, co przyniosło mu sukces w postaci
powołania do Węgierskiej Akademii Nauk. W hitlerowskich Niemczech zakazano
wystawiania jego sztuk z uwagi na żydowskie pochodzenie, zdecydował się więc na
emigrację do USA, z której już nie powrócił. Zmarł w 1952 roku w USA.
W Budapeszcie upamiętniono „Chłopców z placu Broni w wielopostaciowej rzeźbie
Petera Szanyi przy ulicy Pawła.

(Opracowano na podstawie artykułu Tadeusza Olszańskiego z 12 czerwca 2007 roku opublikowanego na


stronie internetowej Polityki oraz dostępnych stron internetowych i materiałów własnych).

©
Opracowanie edytorskie: Jawa48
205
Uwaga!!!

Bez zezwolenia twórcy wolno nieodpłatnie korzystać z już


rozpowszechnionego utworu w zakresie własnego użytku
osobistego.

Nie wymaga zezwolenia twórcy przejściowe lub incydentalne


zwielokrotnianie utworów, niemające samodzielnego
znaczenia gospodarczego

Można korzystać z utworów w granicach dozwolonego użytku


pod warunkiem wymienienia imienia i nazwiska twórcy oraz
źródła. Podanie twórcy i źródła powinno uwzględniać istniejące
możliwości.

Twórcy nie przysługuje prawo do wynagrodzenia.

Pliki można pobierać jeśli posiada się ich oryginał a pobrany


plik będzie służył jako kopia zapasowa.

Można pobierać pliki nawet jeśli nie posiada się oryginału, pod
warunkiem że po 24 godzinach zostaną one usunięte z dysku
komputera.

Szczegółowe postanowienia zawiera USTAWA z dnia 4 lutego 1994 r. o


prawie autorskim i prawach pokrewnych.

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

You might also like