You are on page 1of 441

Przedmowa

Pierwsza krucjata to jedno z najbardziej zdumiewa-


jących wydarzeń w europejskiej historii. Dziesiątki ty-
sięcy ludzi wyruszyły w niezwykłą, liczącą trzy tysiące
kilometrów podróż do Ziemi Świętej, by w imię chrze-
ścijańskiego Boga uwolnić Jerozolimę z rąk wyznaw-
ców islamu. Mimo krańcowego wyczerpania, śmiertel-
nych chorób, potwornego głodu i krwawych bitew
krzyżowcy dowiedli wielkiej pobożności, ale i tego, że
są zdolni do przerażającego okrucieństwa. Wbrew
wszelkim przewidywaniom, kosztem straszliwych cier-
pień odnieśli zwycięstwo. Dzieje tej krucjaty były tak
dramatyczne, a jej wpływ tak kolosalny, że przez na-
stępnych dziewięć wieków niezliczone pokolenia pró-
bowały zmierzyć się z jej historią. Wielu usiłowało po-
jąć to jakże wielkie, niepokojące wydarzenie. Niejeden
przyjął, że do krucjaty pchnęła chrześcijańską Europę
jakaś pierwotna, genetycznie zakodowana nienawiść do
islamu i że starcie między tymi dwiema cywilizacjami
było nieuniknione. W czasach najnowszych analizy
pierwszej krucjaty poszły w innym kierunku. Rozmaite
wcielenia, jakie ta wyprawa przybierała w ostatnich
150 latach, odarto z kontekstu religijnego i ukazano ją
tylko jako wielką, lecz wywołaną chciwością wojnę
będącą pierwszym dobitnym przejawem zachodniego
kolonializmu i niezbitym dowodem spektakularnego
barbarzyństwa średniowiecznej Europy.
W ostatnich dziesięcioleciach intensywne starania
historyków w Europie, na Bliskim Wschodzie
i w Ameryce Północnej wyostrzyły i odmieniły nasze
rozumienie genezy tej krucjaty, jej przebieg i znacze-
nia. Dotąd jednak żaden uczony nie zebrał razem
wszystkich tych wątków badań, by zaprezentować no-
wą, analityczną wersję losów wyprawy, przystępną dla
szerokiego grona odbiorców. W tej książce nie usiłuję
przedstawić kompletnych dziejów pierwszej krucjaty -
taki wyczyn byłby po prostu niewykonalny. Opierając
się na dokonaniach awangardy myśli naukowej, bada-
niach źródłowych i gruntownej znajomości Lewantu,
chcę rzucić nowe światło na genezę tej wyprawy i wy-
jaśnić, co rzeszom Europejczyków kazało się do niej
przyłączyć. Opowiem o ich niewiarygodnej podróży,
próbując odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało, że
choć wyruszyli w nią bez naczelnego przywództwa
i niemalże bez planowania, uniknęli natychmiastowej
zagłady, a także ocenię rzeczywistą naturę relacji mię-
dzy chrześcijaństwem a islamem w czasach krucjaty
i unaocznię zmiany, jakim one uległy na skutek walk
o Ziemię Świętą.
Książkę tę pisałem przez trzy lata, jednak tak na-
prawdę jest ona efektem o wiele bardziej długotrwałego
zamiłowania do dziejów wypraw krzyżowych. Po raz
pierwszy zetknąłem się z cudownym światem pierwszej
krucjaty dzięki inspirującemu nauczaniu Richarda Mo-
le’a. Choć miałem wówczas ledwie szesnaście lat, jej
historia urzekła mnie i niebawem postanowiłem po-
święcić życie studiowaniu wypraw krzyżowych. Teraz,
niemal dwadzieścia lat później, uważam się za szczę-
śliwca, któremu udało się trafić do świata akademickie-
go i zostać mediewistą.
W tym czasie pomoc okazało mi wielu przyjaciół
i mentorów, lecz szczególną wdzięczność pragnę tu
wyrazić tym, którzy w taki czy inny sposób ukształto-
wali mój stosunek do problematyki tej książki. Peter
Edbury, profesor mediewistyki na University of Cardiff
oraz Jonathan Riley‒Smith, obecnie profesor historii
Kościoła w Emmanuel College w Cambridge, przepro-
wadzili mnie przez uniwersyteckie życie, gdy byłem
studentem, a później doktorantem, ucząc prowadzenia
badań historycznych i znaczenia krytycznej analizy
źródeł. Mam szczerą nadzieję, że nie ocenią zbyt suro-
wo mej pierwszej próby wskrzeszenia średniowieczne-
go świata dla szerokiej publiczności.
Podziękowania winien jestem również wielu innym
badaczom wypraw krzyżowych, szczególnie profeso-
rowi Malcolmowi Barberowi i doktor Susan Edington
za lekturę pierwszych wersji tej książki i wszelkie cen-
ne uwagi oraz doktorowi Jonathanowi Phillipsowi za
jego nieustającą przyjaźń i słowa zachęty. Zaciągnąłem
dług wdzięczności wobec wielu moich kolegów z Wy-
działu Historii Queen Mary College University of Lon-
don, bynajmniej nie tylko dlatego, że umożliwili mi
oddelegowanie się na urlop naukowy, bym mógł skoń-
czyć tę książkę. Bez rad profesora Petera Hennessyego
być może nigdy bym jej nie zaczął, a to, że moje zdro-
wie psychiczne przetrwało pisarskie zmagania we
względnie dobrym stanie, zawdzięczam w dużej mierze
nieocenionej przyjaźni doktora Jamesa Ellisona
i Kathryn Mallen.
Mojej pracy niewypowiedziane korzyści przyniosła
także cierpliwa wiara Andrew Gordona, mojego redak-
tora z wydawnictwa Simon & Schuster. Ostateczny
tekst wiele zawdzięcza jego słowom otuchy i bystrym
decyzjom redaktorskim.
Chciałbym też podziękować pracownikom Institute
of Historical Research w Londynie, gdzie powstały
spore fragmenty tej książki, oraz Wydziałowi Historii
Uniwersytetu w Reading za hojny grant naukowy, który
latem 1999 roku umożliwił mi przebycie niemal sześć-
set- kilometrowej drogi szlakiem pierwszej krucjaty
z Antiochii do Jerozolimy. Doświadczenia wyniesione
z tej podróży, a także inne moje wyprawy do krajów
Lewantu, dostarczyły mi nieocenionych wiadomości,
które okazały się wielce przydatne, gdy pisałem tę
książkę.
W ciągu całej mej akademickiej kariery miałem też
szczęście cieszyć się niezawodnym wsparciem rodziny.
Ta książka nie jest pod tym względem żadnym wyjąt-
kiem, jednak muszę wyrazić szczególne podziękowania
moim Rodzicom za bezmierną wyrozumiałość podczas
ostatnich, raczej bolesnych miesięcy pisania, kiedy sta-
rałem się ukończyć tekst i jednocześnie przystosować
się do cudownych, wszelako wyczerpujących obowiąz-
ków związanych z ojcostwem.
Najgłębsze i najszczersze wyrazy wdzięczności
mam dla mojej żony, Christine. Przez wszystkie długie
miesiące i lata pisania oraz badań i rwała przy moim
boku, okazując niezachwiane wsparcie, oceniając moje
pomysły i przekazując mi jak najbardziej konstruktyw-
ne uwagi na temat tej pracy Ponad wszystko zaś spro-
wadziła na świat cud, jakim jest nasza córka, Ella,
i dbała o to, żebyśmy byli razem, kiedy kończyłem tę
książkę.
Tuż przed jej ukończeniem zginął w wypadku mój
agent, Giles Gordon. Bez jego mądrych rad nie miał-
bym szansy przedstawić swej wizji pierwszej krucjaty
szerokiemu gronu odbiorców. Nigdy nie przestanę ża-
łować, że nie zdążył przeczytać ostatecznej wersji tej
książki, mam jednak nadzieję, że by mu się spodobała.
Będzie mi go bardzo brakować.

THOMAS ASBRIDGE
Londyn, listopad 2003
ROZDZIAŁ I
Wezwanie do świętej wojny
Lud [...] rasy nieznanej, zupełnie obcej Bogu [...],
zajął ziemię chrześcijan, doświadczając ich mieczem,
grabieżą i ogniem. Ludzie ci zniszczyli ołtarze i skalali
je swym obrzydliwym obyczajem. Wyrzynali chrześci-
jan, a ich krwią mazali ołtarze albo napełniali nią
chrzcielnice. A tym, którym śmierć postanowili zgoto-
wać w męczarniach, rozpruwali brzuchy, wywlekali
trzewia i przywiązywali je do słupa, i ciągali ich potem
dokoła, chłoszcząc, i zabijali ich, gdy padali na ziemię
z wszystkimi wnętrznościami na wierzchu. A cóż mam
rzec o odrażającym traktowaniu niewiast, o którym
gorszą rzeczą jest mówić niźli je przemilczeć?
Któż więc ma nieść pomstę, kto ratunek, jeśli nie
wy, których ponad wszystkie narody obdarzył Bóg
chwałą oręża, wielkością serca, gibkością ciała i siłą,
byście upokorzyli każdego, kto wam się przeciwstawi?
Takie oto przerażające wyobrażenia i przekonujące
nawoływania zapoczątkowały pierwszą krucjatę.
W ostatni wtorek listopada 1095 roku papież Urban II
wygłosił elektryzującą mowę do tłumów zgro-
madzonych na błoniach południowofrancuskiego mia-
sta Clermont. Chrześcijanie mieszkający na Wschodzie,
utrzymywał, cierpią wielki ucisk i znoszą krzywdy
z rąk swych „dzikich” muzułmańskich panów, a i cen-
trum chrześcijańskiej tradycji, Święte Miasto Jeruza-
lem, znajduje się we władaniu islamu. Papież wezwał
zatem katolicką Europę, by chwyciwszy za broń, po-
mściła te krzywdy i odbiła Ziemię Świętą, a udział
w tej wyprawie obmyje jej uczestników z grzechu. Kie-
dy Urban II ogłosił, że „Chrystusowi żołnierze” zostaną
oczyszczeni w ogniu bitwy, jego słowa rozpaliły świat
chrześcijański.
W następnych tygodniach i miesiącach żarliwe na-
woływania papieża obiegły Europę, a na wezwanie od-
powiedziało około stu tysięcy mężczyzn i kobiet, od
rycerza po nędzarza. Była to największa mobilizacja
ludności od upadku cesarstwa rzymskiego. Jednym
z ochotników był wielki normański wódz Boemund
z Tarentu. W zaciekle oblegającym zbuntowane Amalfi
Boemundzie na wieść o zbliżającej się krucjacie najwy-
raźniej zaszła gwałtowna przemiana. Kazał sobie przy-
nieść swój najzdobniejszy płaszcz i na oczach zdumio-
nych zebranych pociął go na kawałki. Ułożył z nich
krzyże i jeden z nich dumnie umieścił na rękawie, jako
widomą oznakę oddania się sprawie, a pozostałe rozdał
oczarowanej publice. Razem wycofali się z oblężenia,
by ruszyć do nowej walki, a powietrze aż huczało od
ich bojowego okrzyku „Bóg tak chce! Bóg tak chce!”
Owa tytaniczna wyprawa zwana pierwszą krucjatą
stanowi punkt zwrotny w stosunkach między islamem
a Zachodem. Nie była to pierwsza wojna między chrze-
ścijanami i muzułmanami, lecz to w jej wyniku te dwie
wielkie religie nabrały do siebie głęboko zakorzenionej
urazy i trwałej wrogości. Między XI a XIII wiekiem ka-
tolicka Europa i islam ze ścierających się sporadycznie
przeciwników przedzierzgnęli się w zaprzysięgłych
i nieprzejednanych wrogów, a bolesne wstrząsy wtórne
tamtego potężnego trzęsienia ziemi odczuwane są do
dziś.
Pierwsza krucjata tkwi u podstaw tego przeobraże-
nia, ponieważ doprowadziła ona do zmian na dwóch
powiązanych ze sobą płaszczyznach: „rzeczywistości”
i „historii mitycznej”. Faktyczny przebieg krucjaty
przyniósł gwałtowne, fizyczne starcie islamu z Zacho-
dem, lecz nie musiał wcale doprowadzić do nieodwra-
calnego podziału między nimi. Jednakże, zanim jeszcze
wyprawa dobiegła końca, zaczęła obrastać mitem, gdy
współcześni zapragnęli odnotować i wyjaśnić zdumie-
wający rozwój wypadków, zastanawiając się, dlaczego
do wyprawy doszło, kto brał w niej udział i z jakiego
powodu oraz jaki wywarła ona wpływ na świat. Od sa-
mego bowiem początku dzieje krucjaty były zniekształ-
cane. Wyobrażenie muzułmanów jako okrutnych cie-
miężycieli odmalowane przez papieża Urbana było
propagandą - w poprzednich wiekach islam miał więcej
tolerancji dla innych religii niż katolickie chrześcijań-
stwo. Podobnie z pozoru żarliwe i spontaniczne posta-
nowienie Boemunda, by wziąć krzyż, sumiennie odno-
towane przez jednego z jego towarzyszy, niemal na
pewno było fasadą, za którą kryła się wyrachowana
ambicja.
ŚWIAT PAPIEŻA URBANA II
Człowiek, który rozpętał pierwszą krucjatę, urodził
się w rycerskiej rodzinie de Lagery w północnofrancu-
skim miasteczku Châtillon‒sur‒Marne około roku
1035. Ochrzczony jako Odon, w annałach zapisał się
pod innym imieniem, gdyż kiedy wstępował na Tron
Piotrowy, mając już ponad pięćdziesiąt lat, zgodnie
z tradycją zerwał ze swą przeszłością i przyjął imię
Urbana II. Mimo to pozostał człowiekiem swych cza-
sów, a wychowanie i wcześniejsza kariera odcisnęły
piętno na jego pontyfikacie i pomogły sformułować
doniosłe wezwanie do broni, które pod koniec XI wie-
ku poruszyło Europę.

Społeczeństwo europejskie
W 1095 roku docelowymi adresatami przesłania
Urbana było francuskie rycerstwo i możnowładztwo, ta
sama warstwa społeczna, z której pochodził, klasa po-
rywczych wojowników walczących o przetrwanie po-
śród krwawego bezprawia. Ponad tysiąc lat wcześniej
tereny, które dziś nazywamy Francją, zostały podbite
i wchłonięte przez niepowstrzymanie rozrastające się
Imperium Rzymskie. Przez wieki prowincja ta cieszyła
się względnym pokojem i prosperitą pod ochronnym
płaszczem cesarstwa, lecz z końcem IV wieku n.e. pa-
nowanie Rzymu zaczęło się chwiać, a siła jego prawa,
kultura i społeczeństwo podupadały. Cesarstwo rzym-
skie nie rozpadło się w jednym, spektakularnym mo-
mencie - coraz bardziej chyliło się ku upadkowi, aż
otwarła się droga dla „barbarzyńców”, którzy wyparli,
naśladowali i wreszcie unicestwili rzymską władzę.
Pomiędzy V a VII wiekiem n.e. takie ludy jak Wizygo-
ci, Awarowie i Longobardowie przekształciły mapę Eu-
ropy i tam, gdzie niegdyś panowała jedność, pojawiła
się oszołamiająca mozaika rozmaitych, walczących ze
sobą królestw. W północno ‒ wschodniej Galii około
500 roku znaczącą pozycję zyskała jedna taka grupa et-
niczna, Frankowie. Utworzyli oni królestwo, które
wzięło później od nich swą nazwę - Francja - ojczyznę
Urbana.
Do roku 800 potomek tych Franków, Karol Wielki,
zgromadził tak wiele terytoriów zależnych - obejmują-
cych tereny, które dziś stanowią większą część Francji,
Włoch, Niemiec, Belgii i Holandii - że istotnie mógł
twierdzić, iż wskrzesił chwałę cesarstwa rzymskiego na
Zachodzie. Pod panowaniem Karola Wielkiego i jego
następców Francja i cała Europa Zachodnia cieszyły się
powrotem czegoś na kształt scentralizowanej władzy.
Jednak nim nadszedł rok tysięczny, zanikła ona na sku-
tek zawziętych walk o sukcesję i wyniszczających na-
jazdów wikingów. Przy braku sprawnego centralnego
zwierzchnictwa szerzył się nieład, a faktyczna władza
spoczywała w rękach zachłannych, lokalnych panów.
Do narodzin Urbana II z frankijskiego królestwa zosta-
ły nędzne skrawki, a wszelkie przebłyski wspólnej
francuskiej tożsamości istniały jedynie w wyobraźni.
Tytularni królowie Francji z trudem utrzymywali wła-
dzę nad niewielkim terytorium wokół Paryża, państwo
Franków zaś rozpadło się na liczne księstwa i hrabstwa,
które przyćmiewały potęgą domenę królewską. „Fran-
cja” podzielona była nawet w mowie - posługiwano się
dwoma różnymi językami: langue d’oϊl na północy
i langue d’oc na południu. Nie wszyscy, których koniec
końców zwabiła idea krucjaty głoszonej przez Urbana
II w 1095 roku, pochodzili z Francji, lecz piszący ów-
cześnie o wyprawie, szczególnie zaś ci, którzy przyglą-
dali się jej spoza Europy Zachodniej, w odniesieniu do
jej uczestników używali zwykle jednego terminu -
„Frankowie”. I chociaż jest to nieco mylące, przyjęło
się biorących udział w pierwszej wyprawie krzyżowej
nazywać właśnie Frankami.
Urban II dorastał w Szampanii w zamkniętym śro-
dowisku. Tutaj, podobnie jak w pozostałych częściach
Europy, nawet szlachetnie urodzeni mogli dożyć końca
swych dni, nie ruszając się dalej niż sto kilometrów od
domu. Władzę sprawowało wojownicze możnowładz-
two powiązane złożoną siecią senioratu, wasalstwa
i powinności - zwaną dawniej systemem feudalnym,
który zasadzał się na służbie wojskowej w zamian za
prawo posiadania własności ziemskiej, czyli lenna.
Szampania, ani też Francja w ogóle, nie musiały by-
najmniej, jak niegdyś sądzili historycy, być pogrążone
w chaosie i bezprawiu, niemniej jednak Urban urodził
się w nadzwyczaj gwałtownie usposobionej społeczno-
ści, żyjącej krwawymi waśniami i przechodzącą z po-
kolenia na pokolenie zemstą. Nawet bardziej pokojowo
nastawieni rycerze zajmowali się grabieżą i rabunkiem,
a wyniszczające krwawe walki o władzę i ziemię były
na porządku dziennym.

Średniowieczne chrześcijaństwo
Pomimo przemocy i zamętu, jakich pełne było
dzieciństwo Urbana, od swych najwcześniejszych lat
żył on w środowisku bezwzględnie oddanym chrześci-
jaństwu. Średniowieczne społeczeństwo było obse-
syjnie skoncentrowane na wierze i niemal każdy ele-
ment codziennej egzystencji podporządkowany był jej
doktrynom. Przywiązanie Europy do chrześcijaństwa
wywodzi się z IV wieku, kiedy to Konstantyn Wielki
przyjął tę wiarę i „wstrzyknął” ową niewielką wschod-
niośródziemnomorską sektę do rzymskiego krwiobiegu.
Tłoczone arteriami cesarstwa chrześcijaństwo wyparło
politeizm i ostatecznie stało się religią państwową.
Przedziwnym zrządzeniem losu ta sama ziemska potę-
ga, która odpowiadała za egzekucję Chrystusa, teraz
wniosła jego nauczanie na światową scenę. Nawet po
upadku Rzymu religia ta dalej rozpowszechniała się po
niemal wszystkich zakątkach Europy i z nastaniem XI
wieku całą tą część kontynentu można było określić ja-
ko świat zachodniego chrześcijaństwa. Jego mieszkań-
ców, wyznających wiarę, którą dziś nazwano by katoli-
cyzmem, określa się ściślejszym mianem „łacinników”,
dla odróżnienia ich od przedstawicieli rozmaitych in-
nych odgałęzień chrześcijaństwa.
W czasach Urbana wiara dominowała nad codzien-
nym życiem i kierowała nim w stopniu, jaki dzisiej-
szemu człowiekowi, wyczulonemu na postawy
i uprzedzenia współczesnego, coraz bardziej zsekulary-
zowanego społeczeństwa, może wydawać się niepojęty.
Urban żył w epoce autentycznie uduchowionej, w któ-
rej nie kwestionowano istnienia Boga, ponieważ jego
absolutna moc była oczywista dla każdego i przejawia-
ła się na ziemi w postaci „cudów” - nagłego uleczenia
„ślepca” po odmówieniu modlitwy czy „boskiej kary”
wymierzonej mordercy rażonemu gromem. Zdarzenia,
które dziś uznano by za zjawiska naturalne albo też
złożono na karb przypadku, ludziom średniowiecza
służyły za dowód prawdziwości chrześcijańskiego
przesłania. W jedenastowiecznej Europie całe spektrum
ludzkich doświadczeń - narodziny, miłość, gniew
i śmierć - podporządkowane było chrześcijańskim do-
gmatom, a cały ten system opierał się na strachu. Śre-
dniowieczne umysły dręczył wszechogarniający lęk
przed konsekwencjami grzechu. Wierzono, że po
śmierci każda ludzka dusza zostanie osądzona. Czy-
stość przyniesie raj wiekuisty, a skalanych grzechem
czekają wieki makabrycznych męczarni. Ta powszech-
na obsesja, dotykająca tak króla, jak i chłopa, ukształ-
towała wszystkie obyczaje, moralność i prawo. Lata
młodości Urbana, podobnie jak życie jemu współcze-
snych, były w gruncie rzeczy zmaganiem się z grze-
chem, żeby osiągnąć wieczne zbawienie.
Sęk w tym, że grzech i pokusa czyhały wszędzie.
Naturalne ludzkie pragnienia niosły ze sobą nieodłącz-
ne niebezpieczeństwo, Biblia tymczasem nie przedsta-
wiała ludziom średniowiecza jasnej definicji „ide-
alnego” chrześcijańskiego życia. U schyłku epoki sta-
rożytnej niektórzy chrześcijanie posuwali się do osta-
teczności, byle uniknąć skalania doczesnością: w pół-
nocnej Syrii słynny pustelnik z V wieku, święty Szy-
mon, dążąc do czystości, spędził czterdzieści siedem lat
w samotności na szczycie kolumny. Do czasów Urbana
w zachodniej Europie popularność zyskała bardziej
przystępna droga ku doskonałości. Zycie klasztorne,
w którym chrześcijanie poświęcali się modlitwie i służ-
bie Bogu w zamkniętym środowisku, zachowując zasa-
dy ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, zostało uznane
za szczytową formę duchowej egzystencji. Tą właśnie
drogą do „doskonałości” ostatecznie postanowił kro-
czyć Urban. Posłany jako młodzieniec na nauki do
szkoły katedralnej w Reims, wkrótce wstąpił do stanu
duchownego i przyjął obowiązki archidiakona. Wska-
zuje to, że Urban był prawdopodobnie młodszym sy-
nem i nie czekała go rycerska przyszłość.
Urban pozostał w Reims do wieku trzydziestu kilku
lat, po czym podjął radykalną decyzję. Można by są-
dzić, że jako duchowny osiągnął już ideał chrześcijań-
skiej czystości, jednak w rzeczywistości jedenasto-
wieczny kler cieszył się sławą raczej rozwiązłego towa-
rzystwa. Księża i biskupi częstokroć czerpali obfite zy-
ski z ziemi, niektórzy żenili się, sprawowali dwa albo
trzy urzędy kościelne naraz, a niekiedy nawet brali
udział w wojnach. Około roku 1068 Urban zerwał
z tym zanurzonym w doczesności „świeckim” skrzy-
dłem Kościoła, by zostać zakonnikiem, choć jego decy-
zja wynikała prawdopodobnie tyleż z osobistych ambi-
cji, ile z pobożności. Zakonne śluby złożył w chyba
najbardziej wpływowym i szanowanym klasztorze tam-
tych czasów, burgundzkiej wspólnocie Cluny, której
znaczenie sięgało właśnie apogeum. Cluny uosabiało
dwie zazębiające się idee: wolności i czystości. W cza-
sach, gdy nawet klasztory nierzadko padały ofiarą
ziemskich interesów, jako że książęta i biskupi mieszali
się w ich sprawy, Cluny miało jedną ogromną przewa-
gę - odkąd powstało na początku X wieku, podlegało
bezpośrednio papieżowi. Wolne od ingerencji lokal-
nych władz opactwo Cluny było samo sobie panem,
samo wybierało swoich opatów, rządziło się według
własnego uznania i dążyło do monastycznej doskonało-
ści w prawdziwej izolacji. Pod długoletnim przewod-
nictwem dynamicznego opata Hugona (1049‒1109)
klasztor, zamieszkiwany przez trzy razy więcej zakon-
ników niż przed jego wyniesieniem, rozrósł się, po-
wstała także nowa, olbrzymia świątynia, która miała się
stać największą zamkniętą przestrzenią w zachodniej
Europie. Zarazem kluniackie wpływy rozprzestrzeniały
się po całym łacińskim chrześcijaństwie, gdyż istnieją-
ce już klasztory we Francji, Niemczech, Hiszpanii, An-
glii i w północnej Italii reformowały się, dostosowując
się do zasad Cluny. Pod koniec XI wieku do tego ruchu
przyłączyło się ponad 11 000 zakonników z około 2000
wspólnot. Jednak nawet w tak ogromnej, ponadnaro-
dowej strukturze pobożność i zdolności administracyj-
ne Urbana szybko zostały zauważone. Mianowany
przeorem, najwyższym zwierzchnikiem po opacie, po-
mógł ugruntować reputację Cluny jako bastionu bez-
kompromisowej duchowej czystości.
Jednak kariera Urbana nie miała się zakończyć
w klasztornych murach. Bezpośrednio podległe papie-
żowi Cluny od dawna cieszyło się bliskim, korzystnym
dla obu stron związkiem z Rzymem. Nie należy się
więc dziwić, że pozycja Urbana w klasztorze zwróciła
uwagę papieża. Około 1080 roku mianowany został
kardynałem biskupem Ostii i objął tym samym jeden
z najbardziej znaczących urzędów kościelnych w Italii.
Tak więc Urban znalazł się w samym sercu duchowego
zwierzchnictwa, nie mógł jednak wybrać na swoje
przybycie do Rzymu bardziej burzliwego momentu, ja-
ko że papiestwo toczyło właśnie zajadły spór.

Papiestwo w średniowieczu
By zorientować się, na jaką arenę wkroczył Urban,
musimy najpierw zrozumieć różnice między teoretycz-
nym a rzeczywistym statusem średniowiecznego papie-
stwa. W tradycji chrześcijańskiej istniało pięć wielkich
centrów kościelnej władzy na ziemi, pięć patriarcha-
tów, z których jednym był Rzym. Tymczasem u schył-
ku XI wieku biskupi Rzymu domagali się uznania swe-
go prymatu, ze względu na to, że pierwszym spośród
nich był największy apostoł Chrystusa, święty Piotr.
Według Pisma z upoważnienia Chrystusa święty Piotr
reprezentuje wolę Boga i tym samym jest najpotężniej-
szym duchowym przywódcą na ziemi. Papiestwo
utrzymywało, że od świętego Piotra poprzez wieki bie-
gnie nieprzerwana więź, która łączy wszystkich pa-
pieży i czyni ich dziedzicami jego władzy. Co więcej,
ta wyjątkowa „władza apostolska” nie przechodziła
z papieża na papieża, aby się przez to nie rozmyła, lecz
była nadawana, w czystej i nienaruszonej postaci, bez-
pośrednio każdemu, kto obejmował papieski urząd.
Oznaczało to, że postanowienia biskupa Rzymu były
niepodważalne i nieomylne. Średniowieczni papieże
uważali się za czołową duchową siłę chrześcijaństwa
i wierzyli, że są uprawnieni do sprawowania absolutnej
władzy nad Kościołem.
Jednak kiedy Urban dołączył do obozu rzymskiego,
rzeczywistość papieskiej władzy była mizernym, nie-
mal żałosnym cieniem tych wzniosłych aspiracji. Pa-
pież, daleki od tego, by uznano go za przywódcę chrze-
ścijaństwa na świecie, ledwie sobie radził z zarządza-
niem Kościołem w centralnej Italii, a co dopiero w całej
zachodniej Europie. Teoretycznych podwalin papie-
skiej władzy przez wieki nie wykorzystywano, ponie-
waż papiestwo uwikłało się w lokalne interesy i nad-
użycia, a wszelkie próby wyplątania się z tych więzów
obracały się wniwecz w obliczu potężnych przeszkód.
Te same odśrodkowe siły, które rozczłonkowały
władzę polityczną wskutek upadku cesarstwa rzym-
skiego, zdołały też podkopać władzę kościelną. Około
roku tysięcznego biskupi w Anglii, Francji, Niemczech,
Hiszpanii, a nawet w północnej Italii nie oczekiwali ani
też nie mieli zaufania do przewodnictwa papieża, który
bezradny i odizolowany zasiadał na Tronie Piotrowym.
Przywykli do niezależnych rządów, dostojnicy ci z obo-
jętnością, a nawet oporem przyjmowali jakikolwiek
zwrot ku centralizacji i podporządkowaniu Rzymowi.
Po prawdzie nadzieja na to, by dzierżyć absolutną
kościelną władzę w Europie, była nierealistyczna, gdyż
podział między duchowym królestwem Kościoła a do-
czesnym światem królów, możnowładców i rycerzy był
w najlepszym razie zamazany, a w najgorszym - nie ist-
niał. W wiekach średnich obie sfery były tak silnie ze
sobą zespolone, że praktycznie niepodzielne. Królowie,
uznając, że działają z Bożego mandatu, czuli się w ob-
owiązku troszczyć o Kościół, a jeśli trzeba, rządzić
nim. Natomiast w zasadzie wszyscy biskupi, jako feu-
dałowie posiadający własne ziemie i wojsko, mieli
pewne polityczne wpływy. Aby ukrócić ich polityczną
niezależność, wielu władców próbowało kontrolować
wybór, nominację i inwestyturę duchownych na swoich
terenach, mimo że w teorii należało to do prerogatyw
papieża. U schyłku pierwszego milenium dziejów
chrześcijaństwa w Kościele łacińskim panował bezrząd,
a ograniczone starania, żeby utrzymać go w ryzach, po-
dejmowali nie papieże, lecz władcy świeccy.
Pierwsze znaczące kroki ku przywróceniu ładu po-
czynione zostały dopiero w połowie XI wieku.
W powszechnej atmosferze wzmożonej świadomości
religijnej, zainspirowanej częściowo przykładem
wspólnot takich jak Cluny, zachodni chrześcijanie za-
częli przyglądać się swemu Kościołowi i dostrzegać
chorobę. Kler pogrążony w nadużyciach i „rządzony”
przez bezsilnego papieża nie budził szczególnej nadziei
na doprowadzenie ludu do zbawienia. Pojawił się ruch
reformatorski głoszący potrzebę naprawy Kościoła ła-
cińskiego, która miałaby zacząć się w samym Rzymie,
a stamtąd zataczać coraz szersze kręgi, i postulował
zwiększenie władzy papieskiej oraz oczyszczenie du-
chowieństwa. Kampania ta przyniosła częściowy suk-
ces, doprowadziła bowiem do ustanowienia nowych,
rygorystycznych zasad wyboru papieża i publicznego
napiętnowania takich przywar, jak małżeństwa du-
chownych oraz nabywanie i sprzedawanie stanowisk
kościelnych.
Orędownikiem i głównym architektem reformy był
papież Grzegorz VII (1073‒1085), ten sam człowiek,
który poznał się na zdolnościach Urbana i sprowadził
go do Italii. Grzegorz, osoba wielce ambitna, uparta
i nieprzejednana, usilniej niż jakikolwiek papież przed
nim walczył o urzeczywistnienie potencjału sprawowa-
nego urzędu, starając się oczyścić i zjednoczyć łaciń-
skie chrześcijaństwo pod sztandarem Rzymu. Mając na
uwadze wyłącznie jeden cel, zdiagnozował podstawo-
wą, jego zdaniem, przyczynę kryzysu Kościoła - demo-
ralizujący wpływ laikatu - a następnie, z niemal fana-
tyczną nieustępliwością, przystąpił z nim do rozprawy,
którą nazywamy sporem o inwestyturę. Grzegorza nie
interesowała powściągliwa dyplomacja ani kompromi-
sowe reformy - uderzył w najsłabszy punkt najpotęż-
niejszej świeckiej siły w Europie, licząc na to, że przy-
kładem tym zmusi resztę chrześcijańskiego świata do
uległości.
W 1075 roku Grzegorz VII zabronił niemieckiemu
cesarzowi Henrykowi IV wtrącać się w sprawy Kościo-
ła. Kiedy Henryk się sprzeciwił, Grzegorz sięgnął po
najgroźniejszą broń, jaką miał w swoim skromnym ar-
senale. Nie dysponując żadną siłą zbrojną, dzięki której
mógłby wymusić posłuszeństwo, postanowił ugodzić
Henryka religijnym potępieniem. W lutym 1076 roku
ekskomunikował najmożniejszego wówczas łacińskie-
go chrześcijanina i nakazał jego poddanym, aby się go
wyrzekli. Czyn ów był tak szokujący, że - według póź-
niejszej legendy - starożytny tron świętego Piotra pękł
na dwoje. Wyrzucenie Henryka z Kościoła, odmówie-
nie mu praw chrześcijanina, było wielce ryzykownym
posunięciem. Gdyby nakaz Grzegorza został zignoro-
wany, papież zmuszony byłby zareagować i jego wła-
dza ległaby w gruzach, bo nie mógłby go wyegzekwo-
wać; gdyby jednak zyskał posłuch, biskup Rzymu, któ-
ry ledwie kilkadziesiąt lat wcześniej wydawał się figu-
rantem, zostałby najwyższą instancją sprawiedliwości
w zachodniej Europie.
Ostatecznie strategia Grzegorza się nie sprawdziła
i nie doczekał się on realizacji zamysłu dominacji pa-
piestwa nad władzą cesarską. Ekskomunika początko-
wo zmusiła Henryka do ukorzenia się, jednak papież
wkrótce przeliczył się z siłami i swą bezkompromisową
wizją duchowej reformy oraz głęboko osobistą, auto-
kratyczną koncepcją papieskiej władzy rozwścieczył
swych wrogów, a zraził do siebie zwolenników. Ponad-
to zaczął się obnosić z pomysłem utworzenia papieskiej
armii, co w pewnych kręgach wywołało oburzenie, ale
też stanowiło istotny zaczątek idei krucjat.
W takim właśnie świecie niespełnionych papieskich
aspiracji i gniewnych sporów dyplomatycznych znalazł
się Urban, kiedy około 1080 roku mianowany został
kardynałem biskupem Ostii. Pomimo fanatyzmu Grze-
gorza VII i jego niepowodzeń pozostał jednym
z jego najbardziej oddanych sprzymierzeńców i do-
wiódł swego publicznie zadeklarowanego poparcia dla
znękanego papieża, świetnie mu służąc jako legat
w Niemczech w latach 1084‒1085. Urban zmuszony
był jednak oglądać upadek Grzegorza, kiedy Henryk
ogłosił papieżem Klemensa III i koniec końców zajął
Rzym. Grzegorz VII zmarł na hańbiącym wygnaniu
w południowej Italii 25 maja 1085 roku. W chaosie, ja-
ki nastąpił po jego śmierci, nie pojawił się od razu ża-
den oczywisty kandydat gotów bronić jego sprawy albo
rzucić wyzwanie władzy niemieckiego antypapieża.
Pierwszy następca Grzegorza VII został konsekrowany
dopiero w maju 1087 roku, a po jego śmierci we wrze-
śniu tego samego roku trzeba było kolejnych sześciu
miesięcy wewnętrznych sporów, zanim papieski urząd
mógł objąć Urban II.
Biorąc pod uwagę, jak nadzwyczajny wpływ wy-
warł on na dzieje Europy, najbardziej uderzające
w pierwszych latach jego pontyfikatu jest to, że był
wtedy skrajnie słaby, wręcz bezsilny. W roku 1088 ła-
ciński Zachód zdawał się odwracać od stronnictwa
Grzegorza. Urban musiał walczyć z antypapieżem
Klemensem. Do Pałacu Laterańskiego udało mu się
powrócić w 1094 roku wyłącznie dzięki przekupstwu,
lecz nawet wówczas jego zwierzchnictwo nad Rzymem
było niepewne. Powoli jednak udawało mu się odzy-
skiwać władzę. O wiele zręczniejszy dyplomata niż je-
go poprzednik, w kontaktach z europejskimi władcami
i hierarchią kościelną Urban, zamiast jawnie narzucać
swą wolę, przeprowadzał ją łagodnie i stopniowo, ucie-
kając się do perswazji. Elastyczniej również dążył do
reformy Kościoła - wolał pozyskiwać zwolenników niż
karać niechętnych. To umiarkowanie zaowocowało
sporym poparciem dla jego starań. Urban wykorzystał
kontakty, które nawiązał w czasach pobytu w Cluny,
i pragnął odmłodzić sieć arystokratycznych popleczni-
ków, znanych jako fideles beati Petri, „wierni świętego
Piotra”, która powstała za pontyfikatu Grzegorza VII.
Urban, odrzuciwszy despotyzm, pierwszy z następców
świętego Piotra powołał w pełni funkcjonującą kurię
rzymską (curia Romana), czyli papieską administrację
centralną, i korzystał z opinii doradców, zamiast wy-
stępować jako jedyny i doskonały rzecznik świętego
Piotra.
Nim nadszedł rok 1095, powściągliwa polityka
Urbana II zaczęła przynosić efekty, przekonując do re-
form tych, których nie zdołała do tego zmusi zaciśnięta
pięść Grzegorza VII. Papiestwo zaczynało w
końcu odzyskiwać swój międzynarodowy prestiż, nie-
mniej jednak, gdy w marcu Urban zwołał wielki synod
do północnowłoskiego miasteczka Piacenza, władza
Rzymu wciąż jeszcze nie była ugruntowana. To pod-
czas tego właśnie zgromadzenia przybyło
z brzemienną w skutki prośbą poselstwo z Konstanty-
nopola, stolicy potężnego wschodniochrześcijańskiego
cesarstwa bizantyjskiego. Nękani przez agresywnych
islamskich sąsiadów Bizantyjczycy chcieli uprosić
swych chrześcijańskich braci z Zachodu, żeby udzielili
im zbrojnej pomocy. Papież próbował nakłonić „wielu,
by ślubowali wspomóc cesarza przeciwko poganom
najwierniej, jak będzie w ich mocy”, lecz zdaje się, że
początkowo przyniosło to znikomy odzew. Urban się
jednak nie zniechęcał i zaczął się zastanawiać, jak wy-
wołać żywiołową reakcję na prośbę Bizantyńczyków.
Zanim rok dobiegł końca, papież sprawujący ledwo od-
budowaną władzę ogłosił wezwanie do broni, które za-
wiodło rzesze łacinników pod bramy Konstantynopola
i daleko poza nie.
IDEA KRUCJATY
Na jesieni 1095 roku, kiedy autorytet Rzymu dopie-
ro zaczynał się nieśmiało odradzać, papież Urban II
wyruszył z pielgrzymką do Francji. To właśnie podczas
tej wizyty w swej ojczyźnie ogłosił pierwszą krucjatę.
Wezwał rycerzy łacińskiego Zachodu, by pomścili
okrutne „zbrodnie”, jakich dopuścili się na chrześcijań-
stwie wyznawcy islamu, i nawoływał ich, by udzielili
wsparcia braciom ze Wschodu i odzyskali najświętsze
miejsce na ziemi, Jerozolimę. Orędzie to - od którego
poczęła się idea wypraw krzyżowych - powiązało wiarę
chrześcijańską z czynem zbrojnym. Aby zrozumieć, jak
udało się papieżowi pogodzić nakazy religii z przemocą
oraz dlaczego Europa entuzjastycznie poszła za jego
głosem, musimy zbadać, co kazało Urbanowi ogłosić
krucjatę właśnie wtedy.

Zagrożenie dla chrześcijaństwa łacińskiego?


Najpierw należy sobie uświadomić, że clermonckie
wezwanie do broni nie było bezpośrednią reakcją na ja-
kąś niedawną katastrofę ani szczególne okrucieństwa
na Wschodzie. Urbana mogła do tego skłonić, przy-
najmniej częściowo, prośba o zbrojną pomoc, którą
mniej więcej osiem miesięcy wcześniej przekazało bi-
zantyjskie poselstwo w Piacenzy, jednak ona również
nie była sama w sobie związana z żadną najnowszą po-
rażką Greków, jak nazywano wschodnich chrześcijan,
wynikała natomiast z dziesięcioleci narastającego mu-
zułmańskiego naporu w Azji Mniejszej (dzisiejsza Tur-
cja). I chociaż Święte Miasto, Jeruzalem - cel wyprawy
- rzeczywiście znajdowało się w rękach muzułmanów,
zajęli je oni ponad 400 lat temu, nie była to więc dla
chrześcijaństwa żadna świeża rana. Na początku XI
wieku bazylika Grobu Świętego, postawiona w miejscu
zmartwychwstania Chrystusa, została częściowo znisz-
czona przez niezrównoważonego przywódcę religijne-
go, kalifa Al‒Hakima, który do historii przeszedł jako
Szalony. Jego późniejsze prześladowania miejscowej
ludności chrześcijańskiej trwały nieco ponad dziesięć
lat, lecz ustały, gdy Al‒Hakim ogłosił się bogiem i
zwrócił się przeciwko swoim dotychczasowym współ-
wyznawcom. Napięcie wzrosło także w roku 1027, kie-
dy muzułmanie podobno zbezcześcili Grób Święty.
Jeszcze później łacińscy chrześcijanie, którzy pragnęli
odbyć pielgrzymkę do Lewantu, a których zawsze było
wielu, donosili, że podczas pobytu w Ziemi Świętej
czyniono im różne trudności, jednak ich skargi nie były
ani nazbyt liczne, ani szczególnie poważne.
W rzeczywistości, gdy Urban II głosił w Clermont
pierwszą krucjatę, islam i chrześcijaństwo od wieków
współżyły we względnym pokoju. Chrześcijańscy
i muzułmańscy sąsiedzi nie darzyli się zbytnią sympa-
tią, jednak w owych czasach powszechnych politycz-
nych i zbrojnych waśni nie było między nimi szczegól-
nej wrogości. Gdy w VII wieku Mahomet objawił nau-
ki Allacha, a islam rozprzestrzenił się poza Półwysep
Arabski, cesarstwo bizantyjskie stanęło w obliczu na
pozór niepowstrzymanej fali ekspansji. Siły arabskie
przetoczyły się przez Palestynę, Syrię i Azję Mniejszą,
docierając na koniec do murów Konstantynopola.
Z upływem lat islam i Bizancjum mimo licznych na-
pięć, a czasem i zatargów, nabrały do siebie szacunku,
ich stosunki zaś nie były bardziej konfliktowe niż mię-
dzy Grekami a ich słowiańskimi czy łacińskimi sąsia-
dami.
Po drugiej stronie Morza Śródziemnego w 711 roku
muzułmanie zajęli Półwysep Iberyjski. Ich pochód był
niezwykle dynamiczny, lecz Karol Młot, dziad Karola
Wielkiego, zdołał ich zatrzymać u granic Francji. Od-
grodzeni od reszty Europy masywem Pirenejów, osie-
dlili się na terenach dzisiejszej Hiszpanii i Portugalii,
pozostawiając chrześcijanom jedynie pas ziemi na pół-
nocy. Muzułmanie panowali tam przez pokolenia, kul-
tura, nauka i handel kwitły, a Półwysep Iberyjski stał
się jednym z największych ośrodków cywilizacji base-
nu Morza Śródziemnego. Kiedy w XI wieku pojawiły
się w końcu objawy upadku władzy muzułmanów i po-
litycznych podziałów, chrześcijańskie państewka na
północy, które zdołały przetrwać, szybko wykorzystały
sytuację. W dziesięcioleciach poprzedzających pierw-
szą krucjatę natura stosunków między światem łaciń-
skim a muzułmańskim uległa zmianie: wzmogła się
wzajemna wrogość, chrześcijanie rośli w siłę, a granica
pomiędzy obiema religiami stopniowo zaczęła przesu-
wać się na południe. Jednakże nawet wówczas łacinni-
ków o wiele bardziej interesowały legendarne bogactwa
muzułmańskiego południa niż prowadzenie wojny reli-
gijnej. Jeśli obficiej lała się krew, to zwykle wskutek
wewnętrznych walk między chrześcijanami handryczą-
cymi się o łupy.
Pod koniec XI wieku w pewnym sensie świat
chrześcijański częściowo otoczony był przez islam,
który na wschodzie dotarł do azjatyckich granic Bizan-
cjum, a na południu zawładnął Półwyspem Iberyjskim.
Jednak bardzo wiele brakowało, by Europa musiała
stanąć do jakiejś tytanicznej batalii o przetrwanie. Nie
groził jej żaden zorganizowany panśródziemnomorski
atak, bo choć iberyjskich Maurów i Turków z Azji
Mniejszej łączyło religijne dziedzictwo, nigdy nie jed-
noczył ich wspólny cel. Tam, gdzie przez wieki chrze-
ścijanie i muzułmanie sąsiadowali ze sobą, ich kontakty
nie wyróżniały się niczym szczególnym: jak to bywa z
niezbyt zawziętymi rywalami, okresy wzmożonych
konfliktów przeplatały się z latami pokojowego współ-
istnienia. Nic nie wskazuje na to, by któraś ze stron
żywiła przemożną religijną lub rasową nienawiść do
drugiej.
Co znamienne, przez cały ten czas chrześcijanie,
którzy żyli pod prawem islamskim, czy to na Półwyspie
Iberyjskim, czy w Ziemi Świętej, traktowani byli ogól-
nie z łaskawością. Muzułmanie darzyli szacunkiem ju-
daizm i chrześcijaństwo, a więc religie, z którymi łą-
czyła ich wspólna tradycja i zaufanie do autorytatyw-
nego Pisma. Chrześcijanie nie mogli dzielić władzy ze
swymi muzułmańskimi panami, cieszyli się jednak
wolnością wyznania. Wokół całego basenu Morza
Śródziemnego chrześcijańskie społeczności żyły, a na-
wet dobrze się miały, pod bacznym, lecz tolerancyjnym
okiem islamu. Chrześcijanie na Wschodzie żyli pod pa-
nowaniem muzułmanów, jednak nie groziło im unice-
stwienie ani nie padali ofiarą żadnych systematycznych
prześladowań.
Jest faktem, że na dziesięć lat przed synodem cler-
monckim na Półwyspie Iberyjskim zapanowała atmos-
fera nietolerancji religijnej. W roku 1086 najechała go
fanatyczna islamska sekta z północnej Afryki i wyparła
dotychczasowych muzułmańskich władców. Nowy re-
żim przeciwstawił się zachłannej chrześcijańskiej Pół-
nocy i odniósł kilka znaczących militarnych zwycięstw,
które przechyliły szalę na stronę islamu. Wywołało to
reakcję łacińskiego Zachodu. W roku 1087 król Francji
wezwał poddanych, żeby wsparli zbrojnie swych ibe-
ryjskich braci, i pewna liczba francuskich wielmożów,
z których kilku miało później wyruszyć na pierwszą
krucjatę, poprowadziła swe wojska przez Pireneje.
W roku 1089 papież Urban II zainteresował się iberyj-
skimi sprawami. Uwagę swą skupił na Tarragonie, sta-
rożytnym rzymskim mieście portowym w północno-
wschodniej Hiszpanii, które od wieków leżało w gru-
zach na ziemi niczyjej pomiędzy terytoriami chrześci-
jańskimi i muzułmańskimi. Urban opłacił odbudowę
Tarragony, zamierzając uczynić z niej papieski protek-
torat, jednak choć utworzył tam nowe arcybiskupstwo,
a wznoszenie miasta najwyraźniej rozpoczęto, nie jest
jasne, czy zostało ono zamieszkane. Przedsięwzięcie to
było w istocie poligonem doświadczalnym ideologii
wypraw krzyżowych, jako że Urban obiecał odpusz-
czenie grzechów wszystkim biorącym udział w odbu-
dowie Tarragony, jednak jego zaangażowanie na pół-
wyspie było bardzo ograniczone i nie sposób się doszu-
kać bezpośrednich związków między potrzebami tego
teatru działań a jego decyzją o rozpoczęciu kampanii
w Lewancie.

Pobudki Urbana II w roku 1095


Problemy, z jakimi miała się zmierzyć pierwsza
krucjata - muzułmańska okupacja Jerozolimy i zagro-
żenie islamskimi atakami na Wschodzie - majaczyły na
politycznym horyzoncie od dziesięcioleci, a nawet wie-
ków, nie wywołując wszakże szczególnego zaintereso-
wania w Rzymie. Decyzja Urbana II, by w Clermont
zająć się tą sprawą, była więc podjęciem inicjatywy,
a nie reakcją, krucjata zaś miała przede wszystkim słu-
żyć potrzebom papieża. W tej kampanii, rozpoczętej,
gdy tylko Urban zaczął ugruntowywać swoją władzę
w środkowej Italii, dostrzec należy próbę rozszerzenia
strefy wpływów Rzymu. Nieprzypadkowo Urban po-
stanowił ogłosić krucjatę we Francji - pochodził z niej,
miał tam koneksje i znał tamtejsze sprawy, a papiestwo
od dawna pragnęło umocnić kontrolę nad tym krajem.
W gruncie rzeczy krucjatę uważał tylko za jedną z bro-
ni, które mógłby wykorzystać do realizacji tych zamie-
rzeń - jego wielka pielgrzymka po Francji w latach
1095‒1096 była ewidentną próbą zamanifestowania
papieskiej władzy.
Dla Urbana krucjata była kuszącym przedsięwzię-
ciem głównie dlatego, że spodziewał się dzięki niej
zrealizować wiele innych papieskich ambicji. Od po-
czątku swego pontyfikatu starał się ocieplić stosunki
z Kościołem greckim, które bardzo ochłodły na skutek
schizmy 1054 roku, wynikłej z zaciętego sporu teolo-
gicznego. Pozytywna reakcja na bizantyjski apel o po-
moc wojskową mogła przynieść trwałe odprężenie
w stosunkach z Konstantynopolem, a zarazem stwarza-
ła okazję rozszerzenia wpływów łacińskich na Kościół
w Azji Mniejszej, Syrii i Palestynie, co byłoby znaczą-
cym krokiem ku rzeczywistej papieskiej supremacji
w całym świecie chrześcijańskim.
Do pierwszej krucjaty pchały też Urbana pobudki
altruistyczne. Całkiem możliwe, że naprawdę szczerze
pragnął przyjść w sukurs swym bizantyjskim braciom
oraz tym chrześcijanom na Wschodzie, którzy żyli pod
panowaniem islamu. Jakkolwiek zapewne wiedział, że
ci ostatni nie cierpią okrutnych prześladowań, pragnął
oswobodzić cały chrześcijański świat, kładąc kres
wszelkiej groźbie ucisku. I choć muzułmańscy władcy
chętnie dopuszczali pątników do świętych miejsc Jeru-
zalem, w opinii Urbana byłoby nieskończenie lepiej,
gdyby to czcigodne miasto znalazło się w rękach chrze-
ścijan. Zdawał też sobie sprawę, że niosąc wojnę na
Wschód, mógłby zaprowadzić ład na Zachodzie. Wy-
chowany wśród frankijskiego rycerstwa bardzo dobrze
wiedział, z jakim duchowym dylematem się ono bory-
ka. Nieustannie ostrzegani przed potwornym niebezpie-
czeństwem grzechu, a jednocześnie zmuszeni uciekać
się do kalającej duszę przemocy, żeby wypełnić swoje
obowiązki i bronić swych racji w epoce bezprawia,
szlachetnie urodzeni w większości wikłali się w błędne
koło winy, powinności i konieczności. Jako głowa Ko-
ścioła łacińskiego Urban był osobiście odpowiedzialny
za duszę każdego chrześcijanina mieszkającego na Za-
chodzie. Miał obowiązek doprowadzić do zbawienia
jak najwięcej owieczek ze swej owczarni. Zapoczątko-
wana w Clermont kampania była więc w pewnym sen-
sie odpowiedzią na modły wewnętrznie rozdartego ry-
cerstwa, ponieważ wskazywała mu nową drogę do od-
kupienia. Oto w 1095 roku rycerze dowiedzieli się, że
będą teraz mogli walczyć w imię Boga, biorąc udział
w świętej wojnie.

Długa, droga do świętej wojny


Przedzierzgnięcie rozlewu krwi w świątobliwy czyn
wymagało od papieża pogodzenia nauki chrześcijań-
skiej z bezwzględnością średniowiecznego rzemiosła
wojennego. Nawołując do pierwszej krucjaty, Kościół
łaciński wyszedł daleko poza zwykłe przyzwolenie na
przemoc - żywiołowo pobudzał bowiem do zbrojnego
konfliktu i przedstawiał rzeź jako wyraz pobożności.
Owo uświęcenie wojaczki, w którym łączyły się dwie
pozornie nie dające się pogodzić idee - przemocy
i chrześcijańskiego miłosierdzia - jest obecnie postrze-
gane jako charakterystyczna cecha pierwszej wyprawy
krzyżowej, cecha, która wprowadziła ją do sfery zbio-
rowej wyobraźni i przez pokolenia wzbudzała naukowe
zainteresowanie. Sama idea chrześcijańskiej świętej
wojny wywołuje konsternację i potępienie u współcze-
snych, dla których jest ona wypaczeniem nauki Chry-
stusa i potwornością przeczącą głoszonemu przezeń
pokojowi. Wielu zadaje sobie pytanie, jak to możliwe,
że papiestwo stworzyło tak kuriozalną koncepcję.
W rzeczywistości pierwsza krucjata nie była czymś
nietypowym, lecz skrajnym wytworem trosk wspólnych
ludziom wszystkich epok: potrzeby opanowania przy-
rodzonego zamiłowania do przemocy oraz pragnienia
rozróżnienia między wojną „dobrą” a „złą”. W ciągu
wieków w każdym zakątku globu różne cywilizacje
usiłowały ująć w karby i wykorzystać ludzką agresję,
najczęściej sankcjonując pewne formy rozlewu krwi,
a delegalizując lub potępiając inne. Nawet dla współ-
czesnych społeczeństw jest moralna różnica między
„prywatnym” zabójstwem a zabijaniem w wyniku pra-
womocnej, „publicznej” wojny. Rządzący mają także
skłonność do przedstawiania wojen, które sami wszczę-
li, jako usprawiedliwionych, a wszczętych przez ich
wrogów - jako nagannych. Podobnie średniowieczni
teoretycy wypraw krzyżowych usiłowali skanalizować
energię europejskich zwaśnionych watażków i skiero-
wać ich agresję poza granice łacińskiego Zachodu, dla
„dobra” całego chrześcijaństwa. Na dłuższą metę jed-
nak taki sposób radzenia sobie z przemocą odcisnął po-
nure i trwałe piętno na stosunkach ze światem islam-
skim.
Wciąż jednak pozostaje pytanie, jak to się stało, że
tak wielu chrześcijan, wyznawców religii na pozór
przesiąkniętej pacyfizmem, tak łatwo sięgnęło po broń.
Urban II nie wziął idei krucjaty z powietrza, jego kon-
cepcja świętej wojny nie była szczególnie rewolucyjna
czy nowatorska. Dla niego wieki chrześcijańskiej, a
nawet przedchrześcijańskiej tradycji legitymizowały
zasady, jakie przedstawił w Clermont. Było istotne, by
jego zamysł oprzeć na jakimś precedensie z szacownej
przeszłości, ponieważ jedenastowieczne społeczeństwo
łacińskie było głęboko retrospektywne. Przesiąknięte
chrześcijaństwem do szpiku kości, przyjmowało dwie
niezmienne prawdy: Pismo, kamień węgielny wiary,
było niepodważalnym i niezaprzeczalnym słowem Bo-
ga; a założony przez świętego Piotra Kościół rzymski
był wyraźnym przejawem woli Bożej, Bożego planu
dla ludzkości objawionego tutaj, na ziemi. Obie te sta-
rożytne opoki doskonałości odcisnęły się wyraźnie na
umysłowości ludzi średniowiecza. Wpatrzeni w ową
wizję złotego wieku, w którym apostołowie mieli za-
prowadzić doskonały chrześcijański ład, i kierowani
przez niezmienne, autorytatywne Pismo, byli wręcz
opętani przeszłością.
Jednak Urban i jemu współcześni patrzyli na dzieje
chrześcijaństwa poprzez popękane i zamazane okulary.
Chwalebna „doskonałość” przeszłej epoki, do której
aspirowali, nader często więcej miała wspólnego
z fikcją niż z prawdą. Zwyczajna plastyczność historii -
naciąganej i wypaczanej przez ułomną pamięć, przei-
naczanej na skutek manipulacji i fałszerstw - oznaczała,
że „przeszłość”, która legła u podstaw decyzji Urbana
o uświęceniu przemocy, była de facto pulsującą, po-
gmatwaną plątaniną faktów oraz wyobrażeń. Jakkol-
wiek papież był szczerze przekonany, że wyprawa, do
której wezwał w 1095 roku, jest zgodna z nauczaniem
Chrystusa, ideały głoszone przez Pismo od argumentów
sankcjonujących krucjatę dzieliła głęboka przepaść.
Chrześcijańskie poglądy na przemoc, nadpsute
przez tysiąc lat, które minęły od czasów Chrystusa,
powoli, lecz radykalnie się zmieniały.
Na pierwszy rzut oka chrześcijaństwo wydaje się
religią o zdecydowanie pokojowym nastawieniu.
W ewangeliach ukazano wiele sytuacji, w których Je-
zus odrzucał albo zabraniał użycia siły: w Kazaniu na
Górze zalecał pokojową postawę w obliczu agresji
i nadstawienie drugiego policzka w odpowiedzi na cios.
Swym naśladowcom nakazywał kochać nieprzyjaciół,
a zdradzony przez Judasza w Ogrodzie Oliwnym, kiedy
święty Piotr próbował go bronić przed idącymi go poj-
mać, Jezus polecił mu schować miecz do pochwy,
ostrzegając, że ten, kto mieczem wojuje, od miecza gi-
nie. Podobnie Stary Testament zdaje się wyraziście
wypowiadać w kwestii stosowania przemocy, kiedy
Mojżesz objawia Boże przykazanie „nie zabijaj”.
Na Urbana miały też jednak wpływ dzieła chrześci-
jańskich teologów z poprzedniego tysiąclecia, którzy
stwierdzili, że Pismo bynajmniej nie potępia przemocy
zdecydowanie i jednoznacznie. Po części teoretycy ci
zmuszeni byli pośpiesznie zrewidować doktrynę wiary,
gdyż nagle zmienił się status chrześcijaństwa. Zacho-
wanie niewzruszonego pacyfizmu mimo przyrodzonej
ludziom wojowniczości zawsze musiało być trudne,
lecz wraz z przyjęciem przez cesarstwo rzymskie
chrześcijaństwa bezwzględne odrzucenie przemocy sta-
ło się niemal niemożliwe. Od IV wieku począwszy,
chrześcijaństwo przechodziło stopniową, lecz głęboką
przemianę, łącząc się z państwem rzymskim, dla które-
go wojna była koniecznością. Próbując pogodzić naka-
zy wiary z potrzebami cesarstwa, niektórzy z najwięk-
szych wczesnochrześcijańskich uczonych, zwanych Oj-
cami Kościoła, starali się znaleźć w Biblii uzasadnienie
prowadzenia wojen. Nie musieli długo szukać, by od-
kryć, że w kwestii przemocy Pismo pełne jest pozor-
nych sprzeczności.
Pomimo głoszonego zakazu rozlewu krwi Prawo
Mojżeszowe de facto popierało zbrojną obronę przed
agresją. W innych miejscach Stary Testament posuwa
się nawet dalej. Jako zapis dziejów długotrwałej walki
Hebrajczyków o przetrwanie, opisuje szereg świętych
wojen - konfliktów zbrojnych usankcjonowanych
i wspieranych przez Boga, w których zapewnił on im
zwycięstwo. Według niektórych Ojców Kościoła przy-
kłady te dowodziły, że w odpowiednich oko-
licznościach dopuszczalna jest nawet wojna agresywna
lub wywołana chęcią zemsty. Również Nowy Testa-
ment, jeśli spojrzeć nań z pewnej perspektywy, okazuje
się niejednoznaczny w podejściu do fizycznego kon-
fliktu. Wszak Jezus powiedział, że nie przynosi pokoju,
lecz miecz, a innym razem sam przepędził biczem
przekupniów ze świątyni.
Najbardziej wpływowym Ojcem Kościoła, który
zmierzył się z tym problemem, był biskup północ-
noafrykańskiej Hippony, święty Augustyn (354‒430),
być może najwybitniejszy teolog w dziejach chrześci-
jaństwa i autor szeregu dzieł zgłębiających problemy
ludzkiej egzystencji i wiary. Jego rozważania na temat
chrześcijaństwa i przemocy stały się fundamentem, na
którym Urban II ostatecznie wzniósł intelektualną kon-
strukcję wypraw krzyżowych. Według świętego Augu-
styna wojna może być zarówno uprawomocniona, jak i
usprawiedliwiona, jeśli toczy się pod określonymi wa-
runkami: musi ją ogłosić „legalna władza”, na przykład
król, książę albo biskup; musi mieć „sprawiedliwą
przyczynę”, jak choćby odzyskanie utraconej własności
albo obrona przed bezpodstawną agresją; powinna się
toczyć bez okrucieństwa czy nadmiernego rozlewu
krwi. Owe trzy zasady złożyły się na ideę krucjaty.
Jakkolwiek myśl Augustyna ukształtowała formę i cha-
rakter clermonckiego orędzia Urbana II, nie dała za-
chodniemu Kościołowi funkcjonalnej doktryny świętej
wojny. Augustyn wyrwał teologię Kościoła łacińskiego
z więzów pacyfizmu, a jego idee stopniowo przenikały
do europejskiego społeczeństwa, łagodząc powszechny
niepokój, jak pogodzić zasady wiary i służbę wojsko-
wą. Lecz w odniesieniu do średniowiecznego Zachodu
jego teoria miała wyraźne ograniczenia. Widziano
w niej dowód na to, że pewne formy koniecznej walki
mogą być usprawiedliwione, a więc dopuszczalne
i uprawomocnione w oczach Boga.
Od „uświęconej” przemocy dzieli je wszakże pew-
na znacząca pojęciowa różnica. Otóż na świętą wojnę
Bóg miał nie tyle zwyczajnie przymykać oko, ponieważ
wynikłe z niej zło prowadzi do większego dobra, ile ją
aktywnie wspierać, wręcz domagać się jej, a jej uczest-
nikom mogła ona przynieść duchowe pożytki. Krucjata
papieża Urbana należała do tej właśnie kategorii, jed-
nak aż do XI wieku Kościół łaciński nie dopracował się
teorii świętej wojny z prawdziwego zdarzenia.
W okresie dzielącym świętego Augustyna od syno-
du w Clermont zachodnie chrześcijaństwo po trochu
zaczynało przyzwyczajać się do idei uświęconej prze-
mocy. Był to proces narastający i organiczny, znaczony
sporadycznymi epizodami teologicznych eksperymen-
tów, nie zaś programowy i systematyczny postęp my-
ślowy. Przed rokiem tysięcznym papieże od czasu do
czasu szermowali retoryką świętej wojny, kiedy stawali
przed poważnym zagrożeniem. WIX wieku dwaj kolej-
ni biskupi Rzymu usiłowali pozyskać dla siebie mili-
tarne wsparcie, obiecując mgliście duchowe korzyści -
„nagrodę nieba” albo „życie wieczne” - tym, którzy
mieli walczyć i zginąć w obronie Rzymu. Wydaje się
jednak, że tego rodzaju apele przynosiły raczej ograni-
czony odzew i niebawem ich zaniechano. Zarazem jed-
nak łacińskie społeczeństwo uświadomiło sobie, że
w koncepcji wojny sprawiedliwej mieści się element
świętej powinności i nagrody. Wydatna rola biskupów
z epoki Karolingów, którzy inicjowali, a nawet prowa-
dzili okrutne kampanie, by podbić i nawrócić wschod-
nioeuropejskich pogan, przyczyniła się do powstania
poglądu, że wojna może mieć zbożny cel. Również
chrystianizacja germańskich „barbarzyńskich” tradycji,
z których przyswojone zostało rytualne błogosławień-
stwo broni udzielane przez duchownych, przydawała
poważania wojownikom. Wystarczył już niewielki krok
do uznania, że otoczeni szacunkiem chrześcijańscy ry-
cerze, noszący poświęconą broń i zbroję, w pewnym
sensie służbą Bogu. Mimo to u progu drugiego tysiąc-
lecia wszelką otwartość na uświęcenie przemocy rów-
noważyła głęboko zakorzeniona, instynktowna obawa,
że wśród powszechnego bezprawia dotykającego spo-
łeczeństwo wiele z wojen ogłaszanych przez zwaśnio-
nych panów jako „sprawiedliwe” należy uznać za nieu-
zasadnione, a tym samym grzeszne.
Dopiero w drugiej połowie XI wieku chrześcijań-
stwo łacińskie zaczęło się skłaniać ku przyzwoleniu na
uświęcenie przemocy, a przez to ku idei krucjat. Pierw-
szym krokiem były coraz częstsze wojny inicjowane
przez papiestwo. Jako że realizacja części reform wy-
magała od Rzymu prowadzenia energicznej polityki,
kolejni papieże coraz aktywniej starali się zabezpieczyć
swoje terytoria w Italii oraz rozszerzyć swe wpływy na
inne kraje. Niebawem stało się jasne, że jeżeli Rzym
chce odgrywać jakąś rolę na arenie międzynarodowej,
od czasu do czasu będzie potrzebował siły zbrojnej po-
zwalającej urzeczywistniać jego duchową wolę. Szuka-
nie militarnego wsparcia u świeckich sprzymierzeńców
nie było dla papiestwa żadną nowością, teraz jednak
zwiększało się jego zaangażowanie w konflikty - sta-
wało się bezpośrednie, nawet osobiste. W roku 1053
papież Leon IX (1049‒54) sam uczestniczył w bitwie
przeciwko agresywnym normańskim awanturnikom,
którzy niewiele wcześniej najechali południową Italię,
a swym stronnikom udzielił odpuszczenia grzechów
w nagrodę za żołnierską służbę. Dziesięć lat później je-
den z następców Leona, Aleksander II (1061‒73),
udzielił wsparcia chrześcijanom walczącym z muzuł-
manami na Półwyspie Iberyjskim, dowodząc, że taka
wojna może mieć, sama w sobie, charakter pokutny.

Papież Grzegorz VII i święta wojna


W czasie pontyfikatu Grzegorza VII teoria i prakty-
ka uświęconej przemocy przeszły radykalną przemianę.
Jego ambitna, bezkompromisowa wizja władzy papie-
skiej pchała go do inicjowania i sankcjonowania wojny
w bezprecedensowym tempie. Jego dokonania przy-
gotowały grunt pod orędzie Urbana z roku 1095. Grze-
gorz, być może szczerzej niż jakikolwiek papież przed
nim przekonany, że jest bezpośrednim sukcesorem
świętego Piotra, był dogłębnie przeświadczony, że mo-
że skupić w swym ręku pełnię apostolskiej władzy na
ziemi. W jego opinii nie ulegało wątpliwości, że papież
powinien mieć całkowity nadzór nad duchową kondy-
cją ludzkości. Równie pewien był tego, że ma prymat
przed królami i książętami. Aby zrealizować swój
śmiały plan, Grzegorz poczynił ogromny krok ku mili-
taryzacji Kościoła łacińskiego. Uznał, że Rzymowi po-
trzebne jest nie tyle zbrojne wsparcie zawodnych
świeckich sprzymierzeńców, ile w pełni sprawna papie-
ska armia winna posłuszeństwo przede wszystkim
świętemu Piotrowi.
Dążąc do tego celu, Grzegorz zaczął głosić niosące
dalekosiężne skutki idee, które powoli zaczęły się sze-
rzyć w Europie Zachodniej, grożąc przemianą porządku
społecznego. Aby znaleźć precedens dla swej wojowni-
czej polityki, zreinterpretował chrześcijańską tradycję.
Wieki wcześniej Ojcowie Kościoła opisywali we-
wnętrzną, duchową walkę wydaną grzechowi przez po-
bożnych chrześcijan jako „Chrystusową wojnę”.
Z czasem w wykształconych kręgach popularne stało
się wyobrażenie zakonników jako „żołnierzy Chrystu-
sa”, ascetów zbrojnych w modlitwę oraz obrzędy reli-
gijne, toczących nieustającą batalię z pokusami. Grze-
gorz podchwycił ten pomysł i przekształcił go tak, by
służył jego sprawie. Ogłosił, że świeccy również są
„żołnierzami Chrystusa”, tyle że na nich spoczywa po-
winność fizycznej obrony Kościoła.
W poprzednich dziesięcioleciach zachęcano wier-
nych, żeby swoje duchowe związki z Bogiem
i Kościołem wyobrażali sobie w kategoriach odzwier-
ciedlających strukturę doczesnego społeczeństwa. Sko-
ro więc Bóg był „panem i władcą królestwa” niebie-
skiego, chrześcijanom kazano wierzyć, że winni są mu
wierność i służbę tak samo jak śmiertelnemu królowi.
Aby tę mętną teorię wprowadzić w czyn, Grzegorz wy-
korzystał i dostosował do swych potrzeb wielce popu-
larny element wiary - kult świętych. Na całym Zacho-
dzie mężczyźni i kobiety czcili świętych patronów, li-
cząc na ich opiekę i wsparcie. Grzegorz VII postanowił
przeobrazić tę zdecentralizowaną mozaikę oddania w
powszechny kult świętego Piotra. Już od jakiegoś czasu
Rzym określał swych stronników mianem fideles beati
Petri. Tymczasem Grzegorz zdecydował się skoncen-
trować na innym niż wierność aspekcie słowa fideles.
Położył nacisk na implikowaną przezeń służbę i podpo-
rządkowanie lenne, sugerując, że wszyscy łacińscy
chrześcijanie są w rzeczywistości „lennikami świętego
Piotra”, a tym samym wasalami papieża.
Łącząc wyobrażenie świata chrześcijańskiego jako
Bożego „królestwa”, praktykę otaczania czcią świętych
oraz feudalne konotacje słowa fideles, Grzegorz VII
wykoncypował wyszukane uzasadnienie swego twier-
dzenia, że wszyscy świeccy winni są mu żołnierską
służbę. Po prawdzie większość Europejczyków nie po-
trafiła zgłębić tej zawiłej składanki przeinaczonych
precedensów i wypaczonej tradycji, a w sprzyjającej
podziałom atmosferze sporu o inwestyturę z pewnością
nie wszyscy łacinnicy odpowiedzieli na ogłoszone
przez Grzegorza wezwanie do posłuszeństwa. Niemniej
jednak udało mu się stworzyć solidną sieć fideles po-
wolnych woli Rzymu, z których wielu miało później
wesprzeć krucjatę Urbana II.
Najbardziej oddaną i wpływową postacią wśród fi-
deles była margrabina Toskanii Matylda, wielce powa-
żana w północnej Italii. Władając jednym z najprzed-
niejszych europejskich księstw, budziła respekt we
wszystkich zakątkach zachodniego chrześcijaństwa.
Swym całkiem pokaźnym wojskiem ta „córa świętego
Piotra”, jak chciała, by ją zwano, przydawała papieskiej
sprawie realnej siły Jako majętna protektorka Matylda
przyciągnęła na swój wystawny dwór niektóre z naj-
znamienitszych umysłów w Europie. Uczeni tacy jak
Anzelm z Lukki, znawca prawa kanonicznego (historii
prawa kościelnego i papieskich orzeczeń), oraz Bonizo
biskup Sutri postanowili wzmocnić teologiczne podwa-
liny reformy papiestwa i skonsolidować doktrynę
chrześcijańskiej wojny. W latach osiemdziesiątych XI
wieku ich prace umacniały teorie Grzegorza w niektó-
rych sferach, w innych zaś podsycały dążenie do prze-
jęcia władzy przez papieża. Ten „sztab ekspertów”
zgromadził szereg cieszących się poważaniem tekstów,
które miały bronić reputacji Matyldy i parować wszelką
krytykę militaryzacji papiestwa. Anzelm przetrząsał
annały prawa kościelnego w poszukiwaniu preceden-
sów legitymizacji przemocy, tymczasem Bonizo popeł-
nił serię popularyzatorskich, polemicznych prac, które
miały dowieść, że Bóg wielokrotnie popierał świętą
wojnę. Jeden z ich współpracowników, Jan z Mantui,
zdołał nawet zreinterpretować najważniejszy „pacyfi-
styczny” fragment Nowego Testamentu. Zauważył on,
że choć w Ogrodzie Oliwnym Chrystus nakazał świę-
temu Piotrowi schować miecz do pochwy, nie powie-
dział mu, żeby go na zawsze odrzucił. Na tej podstawie
Jan doszedł do przekonania, że Jezus w istocie chciał,
by jego najważniejszy apostoł zachował broń, aby mógł
jej użyć w przyszłości. Alegoryczne rozumowanie Jana
prowadziło do wniosku, że chociaż Bóg nie pragnie, by
sam papież dzierżył „miecz”, to oczekuje, że posłuży
się on uzbrojonym laikatem - w obronie chrześcijań-
stwa. Intelektualiści działający na dworze Matyldy
odegrali wielką rolę w narodzinach idei wypraw krzy-
żowych, ponieważ zapoznawszy się z wielowiekowym
dorobkiem myśli chrześcijańskiej na temat przemocy,
ukształtowali spójną teorię świętej wojny, do której
później odwołał się Urban.
Razem z uczonymi Matyldy Grzegorz VII przeszedł
od teorii do praktyki i położył podstawy umożliwiające
stworzenie papieskiej armii, co stanowiło punkt zwrot-
ny na drodze do clermonckiego orędzia Urbana II.
W początkach swego pontyfikatu Grzegorz wyłuszczył
plany wielkiego zbrojnego przedsięwzięcia, które moż-
na uznać za prototyp krucjaty. W roku 1074 próbował
wzniecić świętą wojnę na wschodnich brzegach Morza
Śródziemnego, która - gdyby doszła do skutku - ude-
rzająco przypominałaby kampanię zapoczątkowaną
w 1095 roku przez Urbana II. Grzegorz chciał zgroma-
dzić zbrojnych z Francji i Niemiec, by posłać ich na
pomoc greckim chrześcijanom w Bizancjum, których,
jak utrzymywał - muzułmanie z Azji Mniejszej „co-
dziennie zarzynają jak bydło”. Tę śmiałą kampanię
w obronie chrześcijaństwa miał zamiar poprowadzić
osobiście. Głosił, że być może dotrze aż do Grobu
Świętego, oraz wyrażał nadzieję, że przyniesie to zjed-
noczenie Kościoła wschodniego i zachodniego pod
przewodem Rzymu. Choć w liście z grudnia 1074 roku
oświadczył, że zdołał już zgromadzić pięćdziesięcioty-
sięczną armię - co było oczywistą fantazją - jego impo-
nujące przedsięwzięcie niebawem zaczęło się chwiać,
gdyż miało zbyt ścisły związek z osobistą władzą
Grzegorza, i w końcu upadło, zdmuchnięte wichrami
sporu o inwestyturę.
Jednakże planowana przez Grzegorza wyprawa
przyczyniła się do skrystalizowania idei świętej wojny.
Już jego poprzednik sugerował, że przemoc w służbie
Bogu może być chwalebna, a plany Grzegorza z 1074
roku objaśniały dlaczego. Duchowe korzyści wynikają-
ce z udziału w jego kampanii, przedstawione zwycza-
jowo jako „nagroda nieba”, wciąż wydają się nieco
mgliste, jednak powody, że oczekiwać należało takiej
właśnie nagrody, jawią się o wiele wyraźniej. Grzegorz
dowodził, że szykowana przezeń wojna toczyć się bę-
dzie w obronie wiary i że samo udzielenie pomocy Bi-
zancjum jest wyrazem miłości do chrześcijańskich bra-
ci, a tym samym - miłosiernym uczynkiem. Owa zasada
obrony wynikającej z miłosierdzia sprawiała, że współ-
czesnym łatwiej było uwierzyć, iż udział w świętej
wojnie może stanowić zasługę w oczach Boga. Później-
sze wydarzenia, jakie przyniósł pontyfikat Grzegorza,
pomogły także wyjaśnić pokutną naturę uświęconej
przemocy. Podczas sporu o inwestyturę Grzegorz na-
kłonił margrabinę Matyldę, żeby wystąpiła zbrojnie
przeciwko Henrykowi IV, „żeby zmazać swe grzechy”,
oraz polecił, by „wydała [swoich] żołnierzy na niebez-
pieczeństwo zbliżającej się bitwy dla odkupienia ich
wszelkich nieprawości”. Na tej podstawie uczony An-
zelm z Lukki uznał później, iż udział w tej wojnie ma
taką samą oczyszczającą wartość jak inne formy pokuty
właśnie dlatego, że - podobnie jak pielgrzymka - wiąże
się z wielkimi trudami i niebezpieczeństwami.
Mimo to Grzegorza VII nie można uznać za jedy-
nego architekta wypraw krzyżowych. Nigdy nie zdołał
zainicjować kampanii rozmiarów pierwszej krucjaty ani
też nie troszczył się specjalnie o to, by skierować ży-
wioł świętej przemocy przeciw islamowi. Niemniej jed-
nak położył podwaliny pod ideę krucjat. Zdecydowane,
uporczywe dążenie Grzegorza do militaryzacji Kościo-
ła wzbudziło sporą krytykę części duchownych, którzy
oskarżali go, że wprowadza praktyki, „o których nigdy
nie słyszano”. Jego wizja była tak skrajna, że gdy
Urban II zabrał się do tego przedsięwzięcia z większym
umiarem, w porównaniu z Grzegorzem wydał się nie-
mal konserwatystą i nie naraził się na szczególne potę-
pienie.
Osiągnięcia Grzegorza oraz jego poprzedników
oznaczały również, że z początkiem pontyfikatu Urba-
na II, czyli w 1088 roku, idea świętej wojny była już
sformułowana. Łaciński Zachód przyswoił sobie myśl,
że niekiedy przemoc bywa usprawiedliwiona,
i powoli uświadamiał sobie, że wojna pod wodzą pa-
piestwa może mieć charakter pokutny. W ciągu roku od
wstąpienia na papieski tron Urban zaczął wypróbowy-
wać tę nową broń: biorący udział w odbudowie Tarra-
gony otrzymali odpuszczenie grzechów, co przy okazji
pozwoliło papieżowi zrównać zasługi w odbudowie
Tarragony z zasługą pielgrzymki do Jerozolimy. W na-
stępnych latach, gdy papiestwo powoli odzyskiwało au-
torytet, Urban zaczął pojmować, jak wielkie możliwo-
ści drzemią w idei uświęconej przemocy. Dopiero jed-
nak podczas synodu w Clermont, w następstwie apelu
z Piacenzy, stała się oczywista skala jego ambicji.
ORĘDZIE CLERMONCKIE
Pierwsza krucjata ogłoszona została w listopadzie
1095 roku podczas doniosłej wizyty Urbana II we
Francji. Podróż ta była pierwszą pielgrzymką papieża
poza Italię niemal od półwiecza. Z uwagi na toczący się
spór o inwestyturę i niedawne osłabienie papiestwa
wyprawa na północ od Alp miała potwierdzić prawowi-
tość władzy Urbana i zaznaczyć obecność Rzymu w je-
go ojczyźnie. Mimo zszarganej przez lata chaotycznych
konfliktów reputacji papiestwa ów uroczysty objazd nie
mógł nie robić wrażenia. Od dziesięcioleci w większo-
ści miast i wiosek, przez które przeciągał jego wystaw-
ny orszak, nie postawił nogi żaden biskup albo książę,
nie mówiąc już o samym papieżu w towarzystwie za-
stępów wysokich rangą duchownych. Dla wielu był to
spektakl ich życia.
By zmobilizować Kościół łaciński dla swej sprawy,
Urban zawezwał duchowieństwo na wielki synod. Pod
koniec listopada do Clermont w Owernii, w południo-
wej Francji, zjechało nań około dwunastu arcybisku-
pów, osiemdziesięciu biskupów i dziewięćdziesięciu
opatów - jak na owe czasy nie było to szczególnie licz-
ne zgromadzenie tego rodzaju, lecz i tak największe za
dotychczasowego pontyfikatu Urbana. Ponad tydzień
zajmowano się na nim rozmaitymi kościelnymi spra-
wami, gdyż Urban starał się propagować swoje plany
kontynuowania reformy Kościoła. 27 listopada, kiedy
synod miał się już ku końcowi, papież oznajmił, że
pragnie wygłosić nadzwyczajne orędzie do zebranych
na błoniach za murami Clermont. Urban zaaranżował to
publiczne wystąpienie, licząc, że przyciągnie wielkie
rzesze, a według późniejszej tradycji zgromadzenie
trzeba było przenieść za miasto właśnie dlatego, że
przybyło tak wielu ludzi, w rzeczywistości jednak led-
wie 300 czy 400 osób odważyło się stawić tego dnia
czoło rześkiemu listopadowemu powietrzu. Owa garst-
ka wybranych miała wysłuchać porywającej homilii27.

Przesłanie Urbana II
O ile nie ujrzą światła dziennego jakieś nowe do-
kumenty, nigdy się nie dowiemy, co dokładnie papież
Urban II wtedy powiedział. Mimo że jego orędzie zai-
nicjowało kampanię, która miała odmienić dzieje Euro-
py, nie zachował się z niego żaden wierny przekaz.
Kilku ludzi, w tym trzech naocznych świadków, spisało
wprawdzie relacje z jego przemowy, jednak było to już
po pierwszej krucjacie. Do ich świadectw należy więc
podchodzić z dystansem, jako że wiedzieli już dobrze,
jak potężne emocje wzbudziło w zachodnim chrześci-
jaństwie clermonckie wystąpienie Urbana, jak wielkie
rzesze odpowiedziały na jego apel i jak straszliwy
przebieg miała krucjata. Tylko ostrożnie porównując
ich zapiski z listami Urbana, które powstały w okresie
synodu w Clermont, możemy przybliżyć się do zrozu-
mienia jego przesłania i intencji.
Wiemy, że Urban wezwał zachodnie chrześcijań-
stwo do realizacji wzajemnie zazębiających się celów:
wyswobodzenia Kościołów wschodnich i udzielenia
zbrojnego wsparcia zagrożonemu cesarstwu bizantyj-
skiemu oraz odzyskania Ziemi Świętej, zwłaszcza zaś
Jerozolimy. Od początku więc wyobrażał sobie tę kam-
panię jako obronną i zmierzającą do odebrania utraco-
nej własności. Krucjata nie była zatem pomyślana jako
ewangeliczne przedsięwzięcie, które przyniesie wymu-
szone lub dobrowolne nawrócenie muzułmanów, lecz
miała służyć ochronie i odzyskaniu chrześcijańskich te-
rytoriów. Miała to być wojna religijna, ale skoncentro-
wana na sile fizycznej, a nie ulotnej teologii. Zamiast
odwoływać się do złożonych kwestii dotyczących do-
gmatów i wyznania wiary, Urban wzywał do wojny, ja-
ką jego słuchacze mogli pojąć, kładąc nacisk na ideę
chrześcijańskiego braterstwa i podkreślając, że wszyscy
łacińscy rycerze mają obowiązek bronić Chrystusowe-
go dziedzictwa, żarliwie walcząc o odzyskanie Ziemi
Świętej.
Wydaje się, że jego orędzie było luźno skompono-
wane wokół trzech Augustynowych zasad wojny spra-
wiedliwej - legalnej władzy, sprawiedliwej przyczyny
oraz powściągania się od okrucieństwa - osadzonych
w przeformułowanych ideach Grzegorza VII. Na głów-
ny wątek clermonckiej przemowy Urban wybrał
„słuszną przyczynę” i dodał do tego bulwersujące wizje
muzułmańskich okrucieństw.
Chcemy, byście wiedzieli, jaka ważka przyczyna
przywodzi nas w wasze strony, jaka potrzeba wasza
i wszystkich wiernych sprowadza nas tutaj. Z Jeruzalem
i miasta Konstantynopola doszły nas smutne wieści, że
oto lud z królestwa Persów, rasy nieznanej, zupełnie
obcej Bogu [...], zajął ziemię chrześcijan, doświadcza-
jąc ich mieczem, grabieżą i ogniem.
Dominującą cechą wojennej doktryny Urbana było
oczernianie i dehumanizacja islamu. Od samego po-
czątku zamierzał poprowadzić świętą wojnę przeciwko,
jak się wyrażał, „bestialstwu Saracenów”, „barbarzyń-
skiego” ludu zdolnego do niepojętego okrucieństwa
i brutalności. Wschodni chrześcijanie, zwłaszcza
mieszkańcy Bizancjum, zostali przez nich „zepchnięci
aż po Morze Śródziemne”. Urban opisywał, jak mu-
zułmanie, „zajmując coraz więcej i więcej ziem przy-
granicznych [Bizancjum], mordują i biorą do niewoli
wielu, niszcząc świątynie i pustosząc królestwo Boże.
Jeśli więc pozostawi się ich samym sobie jeszcze dłu-
żej, dalej miażdżyć będą wiernych Bogu piętami stóp
swoich”.
Papież twierdził ponadto, że krzywd i wyzysku do-
znają też pątnicy zmierzający do Ziemi Świętej. Za-
możnych zwykle biją i pozbawiają majątku, pobierając
od nich nielegalne podatki, biedotę zaś spotyka jeszcze
okropniejszy los:
Pieniądze, których przecie nie posiadają, odbiera
się im, poddając ich nie- wysłowionym męczarniom,
zdzierając im skórę z pięt, by odciągnąwszy ją, spraw-
dzić, czy czegoś pod nią nie ukryli. Okrucieństwo tych
bezbożników
sięga jeszcze dalej: otóż sądząc, że owi nieszczęśnicy
połknęli złoto lub srebro, albo do ich napojów wrzucają
powój, żeby zmusić ich do wymiotów i opróżnienia ich
trzewi, albo - rzecz nie do opisania - rozdzierają na
strzępy wnętrzności, otwarłszy brzuchy ich ostrzem
miecza, odsłaniając ziejącą raną, co natura chciała
ukryć.
Oskarżenia te miały niewiele wspólnego z rzeczy-
wistością, jednak spełniły swoje zadanie. Przedstawia-
jąc domniemane zbrodnie islamu, Urban pragnął rozpa-
lić w słuchaczach ogień zemsty, natomiast jego próby
zdegradowania muzułmanów do roli „podludzi” otwar-
ły drogę skrajnie bestialskiemu odwetowi. Nie ma to
być, dowodził papież, haniebna wojna równych sobie
dzieci Boga, ale „sprawiedliwa” i „święta” walka,
w której „obcy” mogą zostać ukarani bez skrupułów
i z całą bezwzględnością. Urban poruszył jeden z naj-
potężniejszych społecznych impulsów - wrogość wobec
„innych”. Od nieprzeliczonych pokoleń w dziejach
ludzkości plemiona, miasta, narody i ludy usiłowały
określić swoją tożsamość przez odniesienie do swych
sąsiadów albo nieprzyjaciół. Nakazując łacińskiej Eu-
ropie postrzegać muzułmanów jako odrębną rasę, pa-
pież mógł nie tylko zyskać poparcie dla kampanii, do
której nawoływał, lecz także pchnąć Zachód do zjedno-
czenia.
Miał jednak Urban w Clermont jeden duży pro-
blem. Brakowało mu jakiejś niedawnej poważnej klęski
czy zbrodni, która by jak iskra wznieciła świętą pożogę.
Aby orędzie przyniosło żywiołowy odzew, papież usil-
nie starał się wykazać, że chodzi o palącą, niecierpiącą
zwłoki sprawę. Od dziesięcioleci Rzym i Konstantyno-
pol głęboko dzieliła schizma, mimo to Urban podkre-
ślał, że te dwa światy łączy wspólna chrześcijańska
spuścizna, i dowodził, że łaciński Zachód ma braterski
obowiązek pójść na pomoc greckiemu Wschodowi.
Według jednej z relacji nakazał on słuchaczom „tak
szybko, jak to możliwe, ruszyć z pomocą waszym bra-
ciom zamieszkującym wschodnie brzegi”; według innej
zaś ponoć ich zachęcał, żeby o chrześcijanach ze
Wschodu myśleli jak o „rodzonych braciach, waszych
towarzyszach broni, zrodzonych z tego samego łona,
z którego i wyście wyszli, boście są synami tego same-
go Chrystusa i tego samego Kościoła”. Wykorzystał
również oczywiste religijne skojarzenia, jakie budzi Je-
rozolima, nazywając Święte Miasto „pępkiem świata”,
miejscem narodzin chrześcijańskiej wiary i świadkiem
życia, śmierci i zmartwychwstania Jezusa. Urban II li-
czył na to, że wizja zniewolonej Jerozolimy będzie tak
bolesna, że wywoła natychmiastową reakcję, toteż na-
woływał zgromadzonych, by „wzruszyli się szczególnie
[losem] Świętego Grobu Naszego Pana i Zbawiciela,
znajdującym się w rękach nieczystego ludu”. Być może
wykorzystał też użyty swego czasu przez Grzegorza
VII wątek „Królestwa Bożego” i przedstawił Ziemię
świętą jako „królestwo” albo „dziedzictwo” Chrystusa,
przypominając łacinnikom o ich obowiązku obrony
włości swego pana.
Papież przestawiał krucjatę jako odmienny rodzaj
wojny, bardzo daleki od powszechnych na Zachodzie
„brudnych” walk między chrześcijanami. Według jed-
nego ze źródeł oświadczył:
Niechaj ci, którzy w przeszłości zwykli byli tak nik-
czemnie szerzyć prywatne wojny wśród wiernych, wy-
ruszą teraz przeciw niewiernym [...]. Niechaj ci, co
dawniej byli bandytami, staną się teraz żołnierzami
Chrystusa; ci, co niegdyś wydawali wojnę swym bra-
ciom i krewnym, niech teraz walczą, zgodnie z prawem,
przeciw barbarzyńcom; a ci, co dotąd dla kilku monet
najmowali się do zaciężnej służby, niechaj sięgną po
wieczną nagrodę.
Podejście to miało źródło w Augustynowej zasadzie
mówiącej, że wojnę sprawiedliwą należy toczyć po-
wściągliwie i z umiarem. Urban uważał, że „normalna”
przemoc jest zarówno bezprawna, jak i demoralizująca,
że jedynie wojna toczona pod określonymi warunkami
może być prawnie dopuszczalna albo święta. Ogłosił
jednak, że o sprawiedliwości w tej kampanii nie tyle
będzie decydować umiarkowanie w okrucieństwie, ile
status „obcych”, przeciwko którym przyjdzie walczyć
krzyżowcom. Wcześniej w XI wieku papiestwo zachę-
cało świeckich do przestrzegania Pokoju i Rozejmu
Bożego, które ograniczały miejsce i czas stosowania
przemocy. Fundamentalnym założeniem było tu prze-
konanie, że w oczach Boga nie wszystkie rodzaje
przemocy są równe. W wypadku Pokoju i Rozejmu
Bożego różnica zasadzała się na „stopniu grzeszności”:
przemoc w dzień święty wobec duchownego była
większym grzechem niż atak na osobę świecką przy-
puszczony w dzień powszedni. Urban II przeformuło-
wał tę koncepcję i oznajmił, że krucjata zalicza się do
oddzielnej kategorii działań wojennych. Wyprawa ta
będzie sprawiedliwa - dowodził - gdyż skierowana jest
przeciwko „nieludzkim” muzułmanom, nie zaś ze
względu na powściągliwość w przemocy. Do pewnego
stopnia może to tłumaczyć, dlaczego biorący udział w
pierwszej krucjacie okazali się zdolni do skrajnego
okrucieństwa.

Nowa forma świętej wojny


Być może najbardziej znaczącym elementem cler-
monckiego orędzia Urbana II była formuła świętej
wojny, którą powiązał z planowaną kampanią. Jego po-
przednicy, na przykład Grzegorz VII, już tego próbo-
wali, usiłując wylansować przekonanie, że służba woj-
skowa w imię Boga może przynieść duchową nagrodę.
Jednak rzucane przez nich wezwania do broni najczę-
ściej miały ograniczony oddźwięk. Mimo to Urban po-
szedł za ich przykładem: tym, którzy staną w obronie
braci ze Wschodu i odzyskają Jerozolimę, obiecał od-
puszczenie grzechów. Poszedł jednak o krok dalej - do-
pracowawszy ideologiczne założenia uświęconej prze-
mocy, stworzył model świętej wojny, który po raz
pierwszy naprawdę odpowiadał potrzebom i oczekiwa-
niom średniowiecznej Europy. Właśnie ta nowa recepta
na zbawienie tak zelektryzowała jego słuchaczy.
Urban uciekł się do prostej sztuczki. Nadał idei
świętej wojny zrozumiałą i możliwą do przyjęcia for-
mę. Wcześniej papieże dowodzili oczywiście, że święta
wojna oczyszcza duszę, lecz zdaje się, że łacińskich
wojowników nękały wątpliwości, czy aby na pewno
tym sposobem można się pozbyć grzechów. Urban
sprzedał im ten sam pomysł, przedstawiając go w kate-
goriach, które były znajome, przekonywające i atrak-
cyjne.
Chrześcijanie z Zachodu nauczeni byli myśleć o so-
bie jak o ludziach do cna skalanych grzechem i despe-
racko starali się z niego obmyć poprzez spowiedź i po-
kutę. Jedną z cieszących się największym uznaniem
i najmodniejszych praktyk pokutnych XI wieku były
pielgrzymki, zbożne wędrówki do miejsc kultowych,
wyczerpujące i niebezpieczne. W clermonckim orędziu
Urbana wątek świętej wojny przeplatał się z wątkiem
pielgrzymowania, składając się w rezultacie na krucja-
tę. Oczyszczające właściwości walki dla Chrystusa łą-
czyły się w niej z pokutnym rygorem pątniczej wę-
drówki, tworząc idealne warunki do zmazania grze-
chów. Biorąc udział w pierwszej krucjacie, docelowi
adresaci przesłania Urbana, rycerze zachodniej Europy,
mogli więc jednocześnie poświęcić się dwóm ze swo-
ich ulubionych rozrywek - wojnie i pielgrzymowaniu -
angażując się w pobożne poczynania, które wydawały
się im naturalnym rozszerzeniem dotychczasowych
praktyk religijnych. Powab tej zbrojnej pielgrzymki był
tym większy, że jej celem był centralny punkt w chrze-
ścijańskiej kosmologii, najczcigodniejsze miejsce na
ziemi: Święte Miasto Jeruzalem.
Jerozolima ma wyjątkowe znaczenie dla trzech
największych religii na świecie - jest trzecim najważ-
niejszym miastem islamu oraz centrum chrześcijaństwa
i judaizmu. Pod koniec XI wieku popularne na łaciń-
skim Zachodzie było wyobrażenie tego miasta i jego
okolic jako namacalnych relikwii życia Chrystusa.
Urban doskonale zdawał sobie sprawę z nieodpartego
czaru Świętego Miasta, toteż w swym orędziu silnie
uderzył w tę strunę. Według jednej z relacji ogłosił, że
ponieważ „całe nasze chrześcijańskie nauczanie czer-
piemy z jerozolimskiego źródła”, a „sama Ziemia
[Święta] i miasto, w którym Chrystus żył i cierpiał,
zgodnie z Pismem są święte”, wszyscy chrześcijańscy
rycerze powinni się czuć zobligowani do odpowiedzi
na jego apel:
Wy, najdrożsi bracia, musicie zadać sobie wszelki
trud, by świętość tego miasta i chwała jego Grobu zo-
stały oczyszczone [...]. Wy, chrześcijańscy żołnierze,
możecie zbrojnym czynem słusznie bronić wolności oj-
czyzny. [A] jeśli wierzycie, że powinniście, nie zważając
na trudy, pielgrzymować do grobów apostołów
[w Rzymie] czy do grobów innych świętych, jakież du-
chowe ofiary byście ponieśli, żeby przynieść ratunek
i odbyć pielgrzymkę do Krzyża, do Krwi, do Grobu?
Duchowe nagrody, które za odbycie tej zbrojnej
pielgrzymki do Jerozolimy obiecywał Urban, były nie-
zmiernie atrakcyjne, choć z teologicznego punktu wi-
dzenia bynajmniej nie śmiałe. Później samozwańczy
kaznodzieje rozszerzyli i uprościli przesłanie Urbana,
jednak sam papież nigdy nie sugerował, jakoby przyłą-
czenie się do krucjaty miało „magicznie” zagwaranto-
wać wszystkim uczestnikom miejsce w niebie. Współ-
czesnemu obserwatorowi już sama idea toczenia wojny,
żeby oczyścić duszę, może wydać się absurdalna i irra-
cjonalna, jednakże odpuszczenie grzechów wskutek
udziału w wyprawie krzyżowej, o którym mówił
Urban, było mocno osadzone w umysłowości ludzi śre-
dniowiecza. Przedstawione przezeń duchowe pożytki
z krucjaty były odzwierciedleniem powszechnie przyję-
tych praktyk religijnych i stały się podstawą jasnego
i racjonalnego - w kategoriach XI wieku - systemu, któ-
ry prostą drogą prowadził ku zbawieniu.
Tak więc, nadawszy krucjacie postać zbrojnej piel-
grzymki, Urban przedstawił owe korzyści z kampanii
w kategoriach pokutnych. Przed rokiem 1095 łaciński
rycerz zaprzątnięty czystością swej duszy, obawiając
się ognia piekielnego, wyznałby swoje grzechy du-
chownemu, otrzymał odpowiednią pokutę (na przykład
post albo pielgrzymkę), a po odbyciu owej „kary” zy-
skałby odpuszczenie grzechów. Wyprawa krzyżowa
ogłoszona w Clermont ukazana została jako „pokuta
nadzwyczajna”: przedsięwzięcie tak znojne, tak przera-
żające, że mogące zmazać każdy grzech. Jego uczestni-
cy w dalszym ciągu mieli wyznawać grzechy duchow-
nym, jednak krucjata zastępowała każdą pokutę. We-
zwanie do broni głoszone przez Urbana było więc dla
europejskiego rycerstwa nową, potężną pokutną opcją,
która spowita była woalem powszechnie przyjętych
zwyczajów. Po raz pierwszy walka w imię Boga i pa-
pież przynosili duchową nagrodę, która była zrozumia-
ła i wielce pociągająca: realną szansę wkroczenia
w wojenną pożogę i wyjścia z niej nie skażonym grze-
chem.
ROZDZIAŁ II
W ferworze przygotowań
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że orę-
dzie, które Urban II wygłosił w Clermont, miało niemal
cudowny wpływ, że jego słowa padły niczym iskry na
suchą jak pieprz hubkę, momentalnie rozpalając wyob-
raźnię i entuzjazm łacińskich chrześcijan, którzy odpo-
wiedzieli na nie w niezwykły, bezprecedensowy
i wręcz niewytłumaczalny sposób.
W ciągu dwunastu miesięcy po synodzie w Cler-
mont na papieski sygnał do walki stawiło się od sześć-
dziesięciu do stu tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci z ca-
łej zachodniej Europy. Nie była to, oczywiście, pełna
mobilizacja jej zasobów ludzkich i niewątpliwie więcej
osób zostało w domu niż wzięło krzyż. Było to jednak
zgromadzenie na nieporównywalną w tamtych czasach
skalę. Ówcześni obserwatorzy z Europy i spoza niej
przypatrywali się temu ze zdumieniem, przekonani, że
są oto świadkami wydarzeń, do jakich nigdy jeszcze nie
doszło. Próbując to wytłumaczyć, odwoływali się więc
do interwencji Boga albo nawet diabła. W zeszłym stu-
leciu historycy poświęcili więcej analitycznej uwagi
wyjaśnianiu wybuchu krucjatowej gorączki niż jakie-
mukolwiek innemu aspektowi wyprawy. Zmierzyli się
z serią złożonych pytań. Jakież to emocje kazały tym
wielkim rzeszom wyruszyć na krucjatę? Jak i dlaczego
apel o pomoc dla Kościołów na Wschodzie i oswobo-
dzenie Jerozolimy poniósł się po Europie z taką mocą
i szybkością? Czy Urban II zdawał sobie sprawę, jaka
siła drzemie w przesłaniu z Clermont?
Odpowiedzi na wszystkie te pytania są, w najlep-
szym razie, ostrożne i przybliżone. Tak jak możemy co
najwyżej zgrubnie oszacować, do ilu tysięcy ludzi
przemówiła wizja krucjaty, tak dany jest nam jedynie
ograniczony wgląd w powodujące nimi motywy i za-
mierzenia. Jakkolwiek było naprawdę, stwierdzenie, że
takimi tłumami kierowały jednorodne przekonania
i pragnienia, trzeba uznać za uproszczenie. W półmro-
ku między teorią a potwierdzoną źródłowo rzeczywi-
stością pozostać muszą szczegóły nawoływań do kru-
cjaty i odzewu na nie, jak również to, czego dokładnie
oczekiwał Urban. Nie znaczy to bynajmniej, że te wątki
badawcze do niczego nie prowadzą. Wręcz przeciwnie
- nawet cień dowodu i wyjaśnienia może być niezwykle
odkrywczy. Obserwacja wpływu idei krucjaty przypo-
mina śledzenie rozprzestrzeniania się w żywym organi-
zmie zjadliwej choroby. Tak jak jej postępy i objawy
mogą bardzo wiele powiedzieć o naturze zarażonego,
tak analiza odzewu, z jakim spotkało się nauczanie
Urbana, choćby cząstkowa, może dać znaczący wgląd
w charakter społeczeństwa europejskiego końca XI
wieku. Niewykluczone, że pozwoli nawet zerknąć na
istotę średniowiecznej mentalności. Zgłębienie moty-
wów i intencji uczestników pierwszej krucjaty w mo-
mencie, gdy decydowali się wziąć krzyż, może pomóc
wytłumaczyć ich reakcje na ciężkie próby i niezwykłe
sukcesy, jakie przyniosły następne cztery lata.
OCZEKIWANIA I ZAMIERZENIA URBANA II
W przeszłości historycy sugerowali, że wzywając
w Clermont do pierwszej krucjaty, Urban spodziewał
się, że na jego wołanie stawi się kilkuset rycerzy, że
w związku z tym całkowicie go zaskoczyła porywająca
fala entuzjazmu, która przetoczyła się przez Europę,
i w rezultacie szybko utracił kontrolę nad formą i roz-
miarami wyprawy. Tymczasem wiele wskazuje na to,
że z tym przedsięwzięciem wiązał Urban bardzo śmiałe
ambicje i doskonale sobie uświadamiał, jaką może mieć
ono skalę i zasięg. Po synodzie w Piacenzy (1‒7 marca
1095 roku), podczas którego dotarło do Urbana bizan-
tyjskie wołanie o pomoc, i może nawet jeszcze wcze-
śniej, papież wpadł na pomysł zbrojnej pielgrzymki do
Jerozolimy, która przy okazji mogłaby zbrojnie wes-
przeć schodnie chrześcijaństwo i rozszerzyć sferę pa-
pieskich wpływów. Nie znaczy to, że myślał wyłącznie
o krucjacie, jednak stanowiła ona znaczący element je-
go ewoluujących planów reformatorskich. Zarazem
Urban począł czynić przygotowania mające zagwaran-
tować tego wyprawie pozytywny oddźwięk i posłużył
się w tym celu wciąż umiejącą siecią fideles beati Petri.
Uderzające jest, jak wielu znamienitych arystokratów,
którzy wzięli krzyż po Clermont, należało do fideles al-
bo też było związanych z tą grupą poprzez związki
małżeńskie czy rodzinne. Między przybyciem do Fran-
cji w lipcu 1095 roku i rozpoczęciem synodu w Cler-
mont 18 listopada Urban odwiedził szereg wpływo-
wych klasztorów, w tym swe dawne opactwo w Cluny.
Spotkał się też z dwoma mężczyznami, którzy - jak li-
czył - mieli się stać przywódcami wyprawy.

Rdzeń krucjaty
Pierwszym z nich był Ademar z Monteil, który zo-
stał później duchowym pasterzem pierwszej krucjaty.
Pochodził z możnej rodziny, prawdopodobnie hrabiów
Valentinois, i gdzieś między rokiem 1080‒1087 został
mianowany biskupem Le Puy w południowo ‒ wschod-
niej części Owernii. Prawdopodobnie przed rokiem
1087 odbył on pielgrzymkę do Jerozolimy. Jako wpły-
wowy duchowny stał się niebawem sojusznikiem i to-
warzyszem najpotężniejszego feudała w tym regionie,
markiza Prowansji Rajmunda z Tuluzy. Ademar, naj-
wyraźniej zagorzały zwolennik polityki Grzegorza VII,
miał z woli Urbana odegrać pierwszoplanową rolę
w zbliżającej się wyprawie. W sierpniu 1095 roku, tuż
po przybyciu do Francji, papież wybrał się do Le Puy,
gdzie z pewnością spotkał się z Ademarem. To właśnie
wtedy, jak i zapewne przy innych nadarzających się
w nadchodzących miesiącach okazjach, obaj omawiali
planowaną przez Urbana wyprawę krzyżową : opraco-
wywali scenariusz jej recepcji i urzeczywistnienia. Nie-
stety, nie zachował się żaden zapis prowadzonych przez
nich rozmów, w zasadzie jednak możemy być pewni,
że się odbyły, ponieważ późniejsze wydarzenia były
wyraźnie wyreżyserowane. Ademar z Monteil stawił
się posłusznie na synodzie w Clermont i 27 listopada
z uwagą przysłuchiwał się krucjatowemu orędziu
Urbana. Gdy tylko papież umilkł, Ademar wystąpił
i wziął krzyż, stając się pierwszym w dziejach krzy-
żowcem. Według jednego z naocznych świadków, po
tym, jak Urban ogłosił wyprawę na Wschód:
Oczy niektórych przepełnione były łzami, innych
znów zdjęła trwoga, a jeszcze inni spierali się w tej
sprawie. Lecz pośród wszystkich zgromadzonych na sy-
nodzie - a wszyscyśmy go widzieli - biskup Le Puy, mąż
wielkiej sławy i najznamienitszej godności, zbliżył się
do papieża z uśmiechniętym obliczem i uklęknąwszy, jął
prosić i błagać go o pozwolenie i błogosławieństwo, by
mógł wziąć udział w wyprawie.
Ademar znalazł się wśród słuchaczy, by zagwaran-
tować ciepłe przyjęcie słowom papieża. Następnego
dnia ogłoszono, że biskup Le Puy będzie oficjalnym
przedstawicielem papieża, czyli legatem papieskim, na
nadchodzącą krucjatę. Sam Urban pisał później:
Wyznaczyliśmy w nasze miejsce jako przywódcę tej
wyprawy i jej dzieła naszego najdroższego syna Ade-
mara, biskupa Le Puy. Przeto każdy, kto zdecyduje się
przyłączyć do wyprawy, powinien słuchać jego poleceń,
jakby były naszymi poleceniami, i poddać się całkowi-
cie jego zwierzchnictwu w każdej sprawie, która doty-
czyć może tego przedsięwzięcia.
Papież wybrał Ademara na przywódcę wyprawy do
Jerozolimy i powierzył mu całkowitą duchową władzę
nad krzyżowcami. Biskup Le Puy okazał się utalento-
wanym i cierpliwym rozjemcą, nieocenionym głosem
rozsądku i gorliwym zwolennikiem lansowanej przez
Urbana polityki odprężenia w stosunkach z Kościołem
bizantyjskim. Jednak, choć może papież wyobrażał so-
bie krucjatę w kategoriach zbrojnej pielgrzymki, musiał
zdawać sobie sprawę, że do zwycięstwa wyprawie po-
trzebne będzie faktyczne wojskowe zwierzchnictwo
i natchnione dowództwo. Możliwe, że Ademar był cał-
kiem zdolnym taktykiem, być może nawet drzemał
w nim wódz, lecz ponieważ, formalnie rzecz biorąc,
prawo kościelne zabraniało mu bezpośredniego udziału
w bitwie, biskup nie mógłby pełnić funkcji naczelnego
wodza krucjaty.
Przed synodem w Clermont papież spotkał się
z jeszcze jedną osobą, która mogła objąć to przywódz-
two - Rajmundem z Tuluzy. Urodzony około 1042 roku
jako drugi syn Ponsa hrabiego Tuluzy, Rajmund po-
czątkowo objął niezbyt wielką posiadłość w Saint‒Gil-
ies, gdyż hrabstwo odziedziczył jego starszy brat. Jed-
nak połączenie sprzyjającej fortuny, przebiegłej dyplo-
macji i niezłomnej determinacji ostatecznie pozwoliło
mu zająć miejsce brata, przejąć hrabstwo Tuluzy i roz-
ciągnąć imponującą sieć władzy i wpływów. Nim nad-
szedł rok 1095, był on już najbardziej znaczącym moż-
nowładcą w południowej Francji. Nie zawsze co praw-
da sprzyjał gregoriańskiej wizji papiestwa - Grzegorz
VII dwukrotnie go ekskomunikował - lecz do lat
osiemdziesiątych skruszony Rajmund wrócił na łono
Kościoła i niebawem przedzierzgnął się w żarliwego
poplecznika ruchu reformatorskiego i zdeklarowanego
„lennika świętego Piotra”. Swoją przyjaźń z Urbanem
II potwierdził w roku 1090, kiedy zrezygnował z wszel-
kich praw do Saint‒Gilles, które przywłaszczyła sobie
w przeszłości jego rodzina. Jako jeden z najpotężniej-
szych książąt w całym łacińskim świecie, a także odda-
ny sprzymierzeniec papiestwa, był pod wieloma wzglę-
dami naturalnym kandydatem na świeckiego wodza
krucjaty.
Wedle późniejszej tradycji i legend, Rajmund był
niemal na to skazany, ponieważ uczestniczył już ponoć
w kampaniach przeciw islamowi, a i podróż do Jerozo-
limy nie była dla niego nowością. Na przełomie XI
i XII wieku pokutowało przekonanie, że w latach
osiemdziesiątych Rajmund wojował z Maurami na
Półwyspie Iberyjskim, gdzie stracił oko, jednak nie
sposób tego zweryfikować. Pewien mało znany, współ-
czesny Rajmundowi Syryjczyk spisał jeszcze bardziej
niewiarygodną opowieść o jego wyczynach. Stwierdził
on mianowicie, że przed rokiem 1095 hrabia wyruszył
z pielgrzymką do Jerozolimy, a gdy dotarł do Świętego
Miasta, wyłupiono mu oko, ponieważ odmówił zapła-
cenia wygórowanego muzułmańskiego podatku nałożo-
nego na łacińskich pątników. Rajmund podobno wrócił
na Zachód z owym okiem w kieszeni, na świadectwo
doznanych cierpień. Hrabia być może rzeczywiście
stracił kiedyś oko - obie opowieści są bowiem w tej
kwestii zgodne - nie ma wszakże żadnych dowodów na
to, że przed pierwszą krucjatą odbył jakąś podróż do
krajów Lewantu.
Niemniej jednak, tak jak w wypadku Ademara, mo-
żemy być niemal pewni, że w miesiącach poprzedzają-
cych synod w Clermont Urban spotkał się z Rajmun-
dem z Tuluzy i że rozmawiali o wyprawie. Rajmunda
nie było na błoniach w Clermont, gdy papież wzywał
do krucjaty, lecz zaraz następnego dnia przybyli jego
wysłannicy, by zadeklarować, że stanowczo ją popiera.
Błyskawiczna reakcja Rajmunda świadczy, że było to
działanie z góry zaplanowane. Jeżeli jednak hrabia Tu-
luzy, podobnie jak biskup Le Puy, wszedł tak zdecy-
dowanie do gry, wydaje się dziwne, że nie pojawił się
na synodzie. Być może jego nieobecność spowodowana
była różnicą zdań co do kierownictwa wyprawy. Bez
wątpienia Rajmund pragnął zostać naczelnym wodzem.
Miał niezbędne po temu kwalifikacje i ze swych nie-
przebranych pokładów bogactwa mógł sfinansować ca-
łe to przedsięwzięcie, a jego przyjaźń z Ademarem
czyniła zeń oczywistego kandydata na świeckiego przy-
wódcę, który działałby u boku papieskiego legata. Jego
decyzja, by ogłosić poparcie dla krucjaty 28 listopada,
a więc tego samego dnia, którego Ademar został mia-
nowany legatem, wskazuje na to, że zamierzali wziąć w
niej udział jako współdowódcy. Niestety, papież upar-
cie odmawiał, zarówno w Clermont, jak i w następnych
miesiącach, publicznego potwierdzenia, że wyznaczył
hrabiego na wodza wyprawy. Uniki Urbana być może
brały się stąd, iż oczekiwał, że kiedy wyprawa dotrze
do Konstantynopola, dowództwo nad nią obejmie bi-
zantyjski cesarz. Jednakże bez względu na to, czy to-
czył się o to otwarty spór czy też nie, upłynęło niemal
osiem miesięcy, zanim Rajmund ogłosił wszem i wo-
bec, że zamierza wziąć udział w krucjacie.
Nawet bez papieskiej nominacji Rajmund z Tuluzy
był, przynajmniej z początku, najpotężniejszym jej
uczestnikiem. Miał ponad sześćdziesiąt lat, co w śre-
dniowieczu było dość zaawansowanym wiekiem, i bez
wątpienia był doświadczonym mężem stanu, lecz
upływ czasu wpłynął na jego organizm. A jednak, choć
ciało przejawiało czasem oznaki słabości, umysł pozo-
stał sprawny i stanowczy Rajmund, dumny, opanowany
i nieugięty, oddał krucjacie zasoby swego przepastnego
skarbca, cały swój zmysł polityczny i całą swoją woj-
skową wiedzę. Niewątpliwie pragnął wypełnić swój
ślub i oswobodzić Jerozolimę, lecz z biegiem czasu by-
ło coraz bardziej oczywiste, że próbuje pogodzić zboż-
ny cel z żądzą władzy Nim krucjata dobiegła końca,
stało się jasne, że Rajmund obsesyjnie pragnął zostać
naczelnym wodzem i że podbój Lewantu podsycił jego
terytorialne ambicje.

Wici
Przed synodem w Clermont, oprócz tego, że zmobi-
lizował dwóch głównych uczestników krucjaty, Urban
zadbał też o rozpropagowanie swego wezwania. Już
w grudniu 1095 roku mógł stwierdzić w liście do
mieszkańców Flandrii, że jego orędzie z Clermont jest
„szeroko znane”, a swój apel rozpowszechniał dalej,
odbywając pielgrzymkę, podczas której objechał więk-
szą część Francji. Chciał tym sposobem nie tylko spo-
pularyzować ideę wyprawy krzyżowej, lecz także pro-
mować swe plany reformatorskie i wzmocnić papieski
autorytet. Między grudniem 1095 roku a wrześniem ro-
ku 1096, oprócz wielu innych miast i miasteczek, od-
wiedził Limoges, Le Mans, Bordeaux, Tuluzę i Mont-
pellier oraz przewodniczył znaczniejszym synodom
w Tours w marcu 1096 roku i w Nimes w lipcu tegoż
roku, nim wreszcie powrócił do Italii. Podczas tej wiel-
kiej podróży konsekrował liczne świątynie i ołtarze,
udzielił też poparcia zakrojonemu na szeroką skalę
programowi rozwoju budownictwa sakralnego,
a wszystko to miało dowodzić supremacji Rzymu. Jak
na człowieka prawdopodobnie po sześćdziesiątce,
Urban wykazał się w ciągu tych długich miesięcy nie-
spożytą energią i wytrzymałością, jednak jego wysiłki
się opłaciły. Korzystając z każdej nadarzającej się oka-
zji, by nawoływać do odbicia Jerozolimy, papież przy-
ciągał niezmierzone tłumy, wywołując falę krucjatowe-
go entuzjazmu. Jeden z naocznych świadków tak rela-
cjonuje wpływ jego bytności w Limoges:
Widzieliśmy [papieża] na własne oczy i byliśmy
wśród tłumów wiernych podczas konsekracji [...].
W dobrej mowie nakłaniał przybyłych, żeby ruszyli w
drogę do Jeruzalem. Dzięki niech będą Tobie, o Chry-
ste, boś nawodnił pęczniejące ziarna przezeń posiane,
nie tylko w naszym regionie, lecz na całym świecie.
Nieodparta siła jego słów, teatr tych masowych
wieców i aura władzy otaczająca papieski urząd łącznie
tworzyły atmosferę, w której nie można się było oprzeć
krucjatowemu przesłaniu. Rozmiary oddziaływania
Urbana unaocznia to, że wysoki odsetek uczestników
pierwszej krucjaty znanych nam z historycznych prze-
kazów pochodził z terenów, którymi wiodła trasa jego
pielgrzymki, oraz ich okolic.
Nawoływanie do krucjaty było przewodnim moty-
wem francuskiej podróży Urbana, który żarliwie starał
się powszechnie zaszczepić ideę wyprawy Wszystko to
wskazuje, że do pewnego stopnia przewidywał, z jakim
odzewem może się spotkać jego orędzie. Wydaje się, że
nie miał zamiaru dopuścić, by poszło ono w zapomnie-
nie, ani też nie byłby zadowolony, gdyby odpowiedzia-
ło na nie ledwie kilkaset osób. Urban wiedział, że w li-
stopadzie 1095 roku roztacza potężną, porywającą wi-
zję. Mimo to był zdumiony błyskawiczną reakcją na
swój apel i jej oszałamiającymi rozmiarami.
Szybkie szerzenie się krucjatowej gorączki można
częściowo tłumaczyć tym, że po synodzie w Clermont
nie tylko Urban nawoływał do wyprawy. Wtórowali mu
we własnych diecezjach nakłonieni przezeń do tego bi-
skupi, którzy zjechali na synody w Clermont i Nimes,
a podczas szeregu zgromadzeń, pod jego nieobecność,
zachęcano rozszalałe tłumy do wzięcia krzyża. W Rou-
en entuzjazm wywołany podczas jednego z takich wie-
ców sięgnął zenitu i doszło do zamieszek. Jednocześnie
po całej Europie swoje wersje apelu Urbana rozpo-
wszechniać zaczęli nieupoważnieni do tego kaznodzie-
je. Niebawem papież zdał sobie sprawę, że może utra-
cić kontrolę nad całym przedsięwzięciem. Martwił się
głównie o to, że na krucjatę wybierają się tysiące du-
chownych, chłopów, kobiet i dzieci, starców i chorych,
tymczasem nigdy nie planował ani nie oczekiwał, że
wezmą w niej udział osoby niezdolne do walki. Na je-
sieni 1096 uznał za stosowne oświadczyć kandydatom
na krzyżowców z północnej Italii i Półwyspu Pirenej-
skiego: „Nie pozwalamy duchownym ani zakonnikom
[wziąć krzyża], o ile nie będą mieli zgody swych bi-
skupów i opatów”. Następnie przypomniał biskupom,
że „powinni zadbać o to, by ich parafianie nie wyrusza-
li bez rady i wcześniejszej wiedzy duchownych”.
W tym momencie zainteresowanie krucjatą najwyraź-
niej przeszło papieskie oczekiwania i groziło rozpadem
łacińskiego społeczeństwa. Gorliwi młodzieńcy rap-
townie decydowali się opuścić dom i przyłączyć się do
krucjaty, co kazało Urbanowi zalecić, by nie pozwalano
im „pochopnie wyprawiać się w tak długą drogę bez
zgody żon”. Urban w gruncie rzeczy wymigiwał się od
odpowiedzialności. Utraciwszy pełną, bezpośrednią
kontrolę nad krucjatą, zaczął mało realistycznie doma-
gać się od biskupów, żeby przywrócili porządek
w swoich diecezjach. Wielu z nich nie miało do tego
ani zdolności, ani chęci, jednak podstawowy problem
polegał na tym, że jako forma pielgrzymki była krucja-
ta przedsięwzięciem pokutnym, a z uwagi na to dobro-
wolnym i otwartym dla wszystkich chrześcijan. To sa-
mo więc, co sprawiało, że przesłanie Urbana było tak
kuszące - czyli wkomponowanie krucjaty w istniejące
ramy praktyki religijnej - spowodowało, że do reguł
wypraw krzyżowych włączona została, niejako siłą, za-
sada nieograniczonego uczestnictwa, co uniemożliwiło
kontrolę nad tym, kto się na nie wybiera.
Papieża zaniepokoiło również to, że krucjata odcią-
ga zbrojnych z Półwyspu Iberyjskiego. Rycerzom
z tych stron tak oto poradził: „jeżeli kto z was powziął
postanowienie wyruszyć [na wschód], niech raczej tutaj
[we własnym kraju] spróbuje wypełnić swe śluby, nie
jest bowiem żadną zasługą ratować przed Saracenami
chrześcijan w jednym miejscu, wystawiając ich na ty-
ranię i ucisk Saracenów gdzie indziej”.
Chociaż Urban przewidywał, że jego zachęty do
odbycia zbrojnej pielgrzymki zostaną ciepło przyjęte,
zaskoczył go żywiołowy entuzjazm, jaki wzbudziły.
Z końcem 1096 roku musiał przyjąć do wiadomości
smutną prawdę, że „armia” krzyżowców będzie wyglą-
dała zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażał. Papież za-
mierzał przyciągnąć ludzi wywodzących się z jednego
środowiska - rycerstwa. Była to warstwa społeczna,
w której sam się wychował i której mocne strony, aspi-
racje i obawy znał aż nadto dobrze. I choć nie zwrócił
się w szczególny sposób do mieszkańców Szampanii,
gdzie spędził młodość, okazał ogólną sympatię swej oj-
czyźnie, całą moc swego początkowego apelu kierując
do szlachetnie urodzonych mieszkańców Francji, i do-
piero później objął nim wojowników z zachodnich
Niemiec, Niderlandów i Italii.
UCZESTNICY PIERWSZEJ WYPRAWY
KRZYŻOWEJ
Urban oceniał, że rycerze ci, określani łacińskim
terminem milites, mężni i posiadający środki finansowe
oraz poczucie religijnego obowiązku, rokują najwięk-
sze nadzieje na to, by ideę krucjaty wprowadzić
w czyn. Ponad wszystko zaś wiedział, że aby wyprawa
mogła zakończyć się powodzeniem, musi dysponować
potężną siłą zbrojną, toteż rycerze - elitarni wojownicy
jedenastowiecznej Europy - stanowili jego naturalny
wybór. Urban osobiście objaśnił w liście, że „nakłania-
liśmy umysły rycerzy, by ruszyli na wyprawę, ponie-
waż są oni zdolni powstrzymać zaciekłość muzułma-
nów orężem i przywrócić chrześcijanom należną im
wolność”.

Rycerstwo w XI wieku
Chociaż niewątpliwie rycerze byli zaprawieni
w rzemiośle wojennym, nie tworzyli stałej armii. Byli
wojownikami, lecz także panami albo wasalami, posia-
daczami ziemskimi i rolnikami. Każdego roku wojacz-
ka zajmowała im nie więcej niż kilka miesięcy, a nawet
wówczas niekoniecznie walczyli w znanym sobie od-
dziale. Nie powinniśmy wyobrażać sobie rycerzy cza-
sów pierwszej krucjaty jako dostojnych, szlachetnych
mężów ruszających do walki na ogromnych bojowych
rumakach, okrytych okazałą gotycką zbroją płytową
i dzierżących długą ciężką kopię. Trzeba było jeszcze
ponad stu lat, nim postęp techniczny i obyczaj dopro-
wadziły ideę i praktykę średniowiecznego rycerstwa do
pełni świetności. Mimo to jedenastowieczni rycerze by-
li najlepszymi wojownikami, jakich miał do dyspozycji
Urban II.
W roku 1095 stan rycerski znajdował się wciąż
w fazie embrionalnej. Rosnące koszty służby w ciężko-
zbrojnej jeździe, związane głównie z wyposażeniem
i wyszkoleniem, sprawiały, że mężczyznom z mniej
zamożnych środowisk coraz trudniej było w niej słu-
żyć, choć - na razie jeszcze - nie była to wyłączna do-
mena bogatych właścicieli ziemskich. Oczekiwano, że
praktycznie wszyscy świeccy szlachetnie urodzeni
mężczyźni będą wypełniać rycerskie obowiązki, a co
bardziej majętni panowie mieli w służbie pewną liczbę
milites w charakterze wasali, którzy zgodnie z umową
chronili i uprawiali ich ziemie w zamian za służbę woj-
skową. Pozwalało to uzyskać status milites uboższym,
którzy dzięki takiemu zatrudnieniu zdobywali niezbęd-
ne narzędzia pracy.
W czasach, gdy Urban głosił krucjatę w Clermont,
charakterystyczne cechy rycerstwa - odmienne uzbro-
jenie i wynikający z tego styl walki - zaczęły ujednoli-
cać się w całym łacińskim świecie. Tym, co naprawdę
wyróżniało rycerza, była jego umiejętność walki kon-
nej. W XI wieku konie bojowe były, według współcze-
snych standardów, całkiem małe, prawdopodobnie mie-
rzyły średnio dwanaście piędzi, a więc dziś zaliczono
by je do nieco większych kuców. Niemniej jednak ich
zakup był niezwykle kosztowny, a jeszcze kosztowniej-
sze było ich utrzymanie, ponieważ wymagały obroku,
podków i nieustannego nadzoru opiekuna, który póź-
niej nazwany zostanie giermkiem. Zakup konia porów-
nywalny był z dzisiejszym zaciągnięciem długu hi-
potecznego na zakup domu i łączył się z takimi samymi
początkowymi nakładami oraz dożywotnim ponosze-
niem kosztów utrzymania. Co gorsza, większość ryce-
rzy musiała mieć jeszcze jednego, lżejszego wierz-
chowca do podróżowania.
Te cenne bojowe wierzchowce dawały jednak ryce-
rzom wyraźną przewagę w walce, zapewniając im
większą prędkość, mobilność i siłę. Dokładna natura
walki konnej w czasach pierwszej krucjaty nie jest ja-
sna. Jeszcze w 1066 roku anglosascy wojowie przybyli
na pole bitwy pod Hastings wierzchem, po czym zaraz
zsiedli z koni i walczyli pieszo, ponieważ inaczej nie
umieli. Rozbudowa siodła i wydłużenie strzemion za-
pewniło rycerzom pewniejszy dosiad, dzięki czemu
mogli używać coraz cięższych włóczni, a później kopii,
trzymanych do ataku pod ramieniem. Z biegiem czasu
doprowadziło to do powstania najsławniejszego ele-
mentu rycerskiej taktyki: szarży ciężkiej jazdy, która
w zwartym szyku wpadała cwałem w formacje wroga
i zadawała im miażdżące uderzenie kopiami. Aby taki
manewr mógł się powieść, trzeba było sporej wiedzy
i spójności działania, a w roku 1095 jego zastosowanie
wciąż jeszcze było doskonalone. Uczestnicy pierwszej
wyprawy krzyżowej stosowali szarżę jazdy, a najlepsi
dowódcy krucjaty eksperymentowali z taktycznymi
możliwościami tej broni, jednak nie powinniśmy sobie
wyobrażać, że rycerze, którzy wyruszyli do Jerozolimy,
przyzwyczajeni byli walczyć w zwartych, zdyscypli-
nowanych formacjach albo że można ich było przesta-
wiać podczas bitwy jak pionki na szachownicy. Ogól-
nie rzecz biorąc, wałka podczas krucjaty była krwawa
i nierówna, a głównie sprowadzała się do chaotycznej
rąbaniny w bezpośrednim starciu. W takich warunkach
to właśnie bezwzględność i okrucieństwo czyniło łaciń-
skie rycerstwo tak skutecznym.
Rycerze, do których skierowane było wezwanie
Urbana, mieli do dyspozycji różne rodzaje oręża
i uzbrojenia ochronnego. Większość z nich nosiła stoż-
kowy hełm żelazny, nałożony najczęściej na kaptur lub
czepiec kolczy, oraz sięgającą ud zbroję kolczą wkła-
daną na ochronny kaftan. Nie mogła ona zabezpieczyć
przed pchnięciem bronią kolną czy uderzeniem topora,
ale zazwyczaj chroniła przed cięciem miecza. W jednej
ręce rycerze trzymali budzącą zwykle większe zaufanie
dużą drewnianą tarczę, czasem okutą żelazem, zazwy-
czaj w kształcie migdała. W drugiej dzierżyli jedną
z wielu broni zaczepnych. Do najważniejszych należała
włócznia, którą trzymano w ataku pod ramieniem, ude-
rzano znad głowy, a nawet miotano, oraz miecz, zwy-
kle jednoręczny, o okołoosiemdziesięciocentymetrowej
głowni, ciężki, lecz dobrze wyważony, z tępym szty-
chem, przeznaczony zatem do cięcia. Nauka posługi-
wania się taką bronią wymagała lat ofiarnych ćwiczeń
(czasu, na który najczęściej pozwolić sobie mogli tylko
majętni), mnóstwa energii i stalowych nerwów. Wśród
szlachetnie urodzonych nie było niczym niezwykłym
poświęcić młodość na naukę rycerskiego rzemiosła -
jeden ze sławnych krzyżowców, Gotfryd z Bouillon,
już w wieku szesnastu lat był wytrawnym wojowni-
kiem - przy czym ta rygorystyczna zaprawa była nie-
bezpieczna i niejednokrotnie zdarzało się, że ćwiczący
odnosili rany, doznawali trwałych okaleczeń albo na-
wet ginęli.
Rycerzowi z końca XI wieku niemal zawsze towa-
rzyszyło kilkoro sług, którzy doglądali jego koni, broni
i rynsztunku. Urban II wiedział, że każdy rycerz, które-
go zwerbuje na krucjatę, przyprowadzi też ze sobą lu-
dzi, którzy - jeżeli zajdzie potrzeba - zasilą szeregi pie-
choty. Z historycznej perspektywy owi pedites, co po
łacinie oznacza piechurów, stanowili dość nieokreśloną
masę. Struktura oddziałów piechoty wchodzących
w skład typowej łacińskiej armii była bardzo zmienna,
jako że było to nieprzewidywalne zbiorowisko rycer-
skich pachołków, chłopów, a nawet, co stało się po-
wszechne podczas krucjaty, rycerzy, którzy potracili
wierzchowce. Na temat ich uzbrojenia wiadomo nam
o wiele mniej, choć możemy się domyślać, że używali
podobnej broni co jazda - włóczni i mieczy, a także
maczug, toporów i puginałów. Być może największym
wyzwaniem, przed jakim stawał średniowieczny do-
wódca, było opracowanie taktyki umożliwiającej
współdziałanie jazdy z piechurami. W drodze obie gru-
py mogły poruszać się z porównywalną prędkością - w
końcu nawet rycerze część czasu maszerowali obok
swoich koni. Poważne problemy z koordynacją działań
pojawiały się natomiast w walce, ponieważ piesi po
prostu nie mogli przemieszczać się na polu bitwy w ta-
kim samym tempie co jeźdźcy. Jak dowiodły doświad-
czenia krucjaty, czyniąc użytek z wielkiej mobilności
konnicy, można było wystawić osamotnioną piechotę
na wielkie niebezpieczeństwo.
Innym rodzajem broni, której używali tak rycerze,
jak i piechurzy, był łuk. Podówczas broń ta miała około
metra długości i wyrzucała strzały na 150‒200 metrów.
Łuki te, proste w budowie, względnie łatwe w utrzy-
maniu i użyteczne na polowaniu, były główną bronią
biedniejszych wojów, którzy jednak stanowili niezwy-
kle cenny element bojowy. Dobrze rozmieszczony od-
dział łuczników mógł miotać kolejne fale strzał, zdolne
przebić kolczugę i siać spustoszenie w szeregach wro-
ga. Łucznicy szczególnie nękali skądinąd dobrze chro-
nionych rycerzy, a pisarze nie raz opisywali ze zgrozą,
jak dumni jeźdźcy ginęli pod gradem pocisków, a ich
usiane strzałami ciała przyrównywali do jeży. U schył-
ku XI wieku niektórzy wojownicy używali już prymi-
tywnej kuszy. Broń ta była droga, nieporęczna i wyma-
gała długotrwałego przygotowania do strzału, mogła
jednak posłać ciężki bełt z ogromną siłą, i to na więk-
szą niż łuk odległość. Zagrożenie, jakie kusza stwarzała
dla rycerstwa, było tak wielkie, że w XII wieku papieże
chcieli zabronić jej stosowania i zaproponowali w tym
względzie coś na kształt układu rozbrojeniowego. Wia-
domo jednak, że podczas pierwszej krucjaty kusza po-
jawiała się w walce, między innymi w rękach Gotfryda
z Bouillon.
Chociaż Urban II wysławiał francuskich rycerzy
i chwalił za żołnierskie cnoty, ich doświadczenie wo-
jenne nie odpowiadało wymogom planowanej wyprawy
do Jerozolimy. Łacińscy wojownicy z końca XI wieku
przyzwyczajeni byli do krótkich kampanii i potyczek.
W większości nie byli przygotowani do dalekich mar-
szów po obcej ziemi. Wielu z nich nigdy nie brało do-
tąd udziału w wielkiej, planowej bitwie, ponieważ tych
masowych, nieprzewidywalnych w skutkach starć sta-
rano się zwykle unikać. Istniał wszelako jeden element
sztuki wojennej dobrze znany Europejczykom, który
mógł się przydać w nadchodzącej wyprawie: było to
prowadzenie oblężenia.
W 1095 roku zamki i inne fortyfikacje stanowiły
dominującą militarną cechę społeczno ‒ politycznego
pejzażu łacińskiego chrześcijaństwa. Na ziemi ogarnię-
tej przemocą i chaosem fizyczna ochrona, jaką dawały
twierdze, pozwalała panującym zachować zbrojną,
ekonomiczną i administracyjną kontrolę nad terytoria-
mi, którymi władali. Zamki, niczym nity spajające
strukturę średniowiecznego społeczeństwa, były prawie
wszechobecne, praktycznie zaś każde miasto było jakoś
obwarowane lub w jego pobliżu stał zamek, w którym
można się było schronić. W atmosferze powodowanych
chciwością, wyniszczających konfliktów, czymś zwy-
czajnym były ataki na forty, zamki i miasta. Królowie
i książęta starali się zapanować nad swymi poddanymi,
a pomniejsi feudałowie usiłowali wykroić dla siebie
i zachować na poły niezależne terytoria. Nasilanie się
i wygasanie polityczno ‒ militarnych sporów znajdowa-
ło wyraz w zamiłowaniu do okresowego prowadzenia
i odpierania oblężeń. Wraz z postępem techniki i coraz
powszechniejszym zastosowaniem kamienia w miejsce
drewna mury i baszty stawały się coraz wyższe, szersze
i mocniejsze, a swarliwi zachodnioeuropejscy wielmo-
że rozwijali coraz przemyślniejsze i skuteczniejsze spo-
soby ich pokonywania.
Gdy padło hasło do pierwszej krucjaty, większość
łacińskich rycerzy była zaznajomiona z techniką oblęż-
niczą. Do broni, jakiej używano w takich razach, nale-
żały machiny miotające. Urządzenia te, wykorzystujące
zwykle albo siłę skupioną w materiałach sprężystych,
albo przeciwwagę, mogły się znacząco różnić rozmia-
rami i możliwością rażenia. Najmniejsze miotały led-
wie parokilogramowe kamienie, najpotężniejsze zaś
zdolne były ciskać wielkimi głazami, a nawet - maka-
bra - ludzkimi trupami. Wszystkie one były jednakże
trudne w budowie i mało mobilne. Nawiązując do ter-
minologii starożytnego Rzymu, jedenastowieczni pisa-
rze nazywali je rozmaicie, jak na przykład petraria,
mangana czy mangonella, lecz nie było ujednolicone-
go nazewnictwa w tym zakresie, toteż czasem trudno
odgadnąć, o jaką dokładnie machinę chodzi.

Najważniejsi krzyżowcy
Urban II swój apel skierował przede wszystkim do
arystokracji. Wiedział, że za nią podążą hufce rycerzy
i piechurów, bo chociaż przystąpienie do krucjaty było
dobrowolne, złożona sieć więzów rodowych i feudal-
nych powinności łączyła grupy społeczne we wspólnej
sprawie. W rezultacie papież wywołał efekt domina
i każdy szlachetnie urodzony, który brał krzyż, powo-
dował reakcję łańcuchową, inicjując rozchodzące się
odeń fale werbunku.
Jeżeli Urban chciał naprawdę wykorzystać pirami-
dalną hierarchię społeczną średniowiecznej Europy,
musiał namówić do wyprawy przedstawicieli warstw
najwyższych. Uderzające jest jednak, że w pierwszej
krucjacie nie wziął udziału ani jeden łaciński monarcha.
Niegdyś historycy sugerowali, że ta „porażka” była
w istocie częścią mistrzowskiego planu papieża, bo sta-
rał się zniechęcić królów w nadziei, że łatwiej będzie
mu sprawować pieczę nad wyprawą. W rzeczywistości
jednak poczynił on pewne kroki, by wzbudzić zaintere-
sowanie europejskich monarchów. Biorąc pod uwagę
niedawny konflikt i animozje między Grzegorzem VII
a cesarzem, Urban musiał zdawać sobie sprawę, że
Henryk IV odmówi udziału w krucjacie. Z kolei syn
i następca Wilhelma Zdobywcy, Wilhelm II Rudy, usi-
łował podporządkować sobie Anglię i nie mógł sobie
pozwolić na dłuższą nieobecność; udzielił jednakże
wyprawie znacznego finansowego wsparcia. Najbliższy
przyłączenia się do tego przedsięwzięcia był król Fran-
cji, Filip I.
Filip, o wiele słabszy od panujących w Anglii czy
Niemczech, miał sporo kłopotów ze sprawowaniem
władzy na terenach przylegających do jego stolicy, Pa-
ryża, nie mówiąc już o egzekwowaniu swej woli na ca-
łym terytorium dzisiejszej Francji. Wszelako przy jego
pozycji oraz zasobach finansowych udział w krucjacie
mógłby się dlań okazać szczęśliwym trafem. Niewąt-
pliwie Filip wykazywał pewne zainteresowanie plano-
waną kampanią i 11 lutego 1096 roku przewodniczył
poświęconej jej radzie, w której uczestniczył jego brat,
Hugon z Vermandois, oraz wybrani wielmoże. Tej sa-
mej nocy nastąpiło efektowne, lecz wielce niepokojące
zaćmienie księżyca, który przybrał krwistoczerwoną
barwę, co odczytano jako niepomyślną wróżbę dla kró-
la. Problem polegał na tym, że Filip nie cieszył się,
przynajmniej oficjalnie, najlepszą opinią papieża. Czte-
ry lata wcześniej król zakochał się w Bertradzie
z Montfort, żonie wpływowego możnowładcy, hrabie-
go Andegawenii Fulka IV. W atmosferze międzynaro-
dowego skandalu Filip porzucił żonę i wstąpił w biga-
miczny związek małżeński z Bertradą. Kiedy próbował
wymóc na biskupach Francji oficjalne uznanie tego nie-
legalnego związku, Rzym uznał, że dłużej już nie może
przymykać na to oka i niezwłocznie ekskomunikował
króla. W tym kłopotliwym położeniu Filip znajdował
się jeszcze po synodzie w Clermont. Podczas piel-
grzymki Urbana po Francji toczyły się w tej sprawie
negocjacje zmierzające do rozwiązania problemu
i w lipcu 1096 roku Urban otrzymał zapewnienie, że
skruszony Filip gotów jest wyrzec się Bertrady. Jednak
w końcu uczucia króla wzięły górę, a ponieważ eksko-
munikowany nie mógł wyruszyć na krucjatę, ominęła
go szansa wzięcia w niej udziału.
Pierwsza wyprawa krzyżowa nie przyciągnęła kró-
lów, lecz zwabiła śmietankę arystokracji z Francji, za-
chodnich Niemiec, Niderlandów oraz Italii, także z ro-
dów panujących. Mężczyźni ci, często noszący tytuł
hrabiego albo księcia, sprawowali w dużej mierze nie-
zależną władzę i mogli podważyć, a niekiedy wręcz
przyćmić potęgę królów. Rajmund z Saint‒Gilles, hra-
bia Tuluzy, który zaraz po orędziu w Clermont zadekla-
rował, że chce się przyłączyć do krucjaty, należał do
najznamienitszych spośród nich. Jego wiek oraz moż-
liwości finansowe gwarantowały mu silną pozycję
w walce o naczelne dowództwo krucjaty.
Jednak nie był on jedynym księciem, który przyłą-
czył się do wyprawy Latem 1096 roku Norman z połu-
dnia Italii, Boemund z Tarentu, wziął krzyż podczas
publicznej, teatralnej ceremonii. W XI wieku normań-
scy awanturnicy dzięki niezłomnej determinacji i umie-
jętnościom żołnierskim przebili się na południowe
krańce Półwyspu Apenińskiego i wykroili tam sobie
niezależne terytoria, które ostatecznie zjednoczyły się
w normańskie królestwo Sycylii. Ojcem Boemunda był
jeden z głównych architektów tego procesu, Robert
Guiscard, znany też jako Robert Chytry. Kiedy Boe-
mund brał krzyż, miał około czterdziestu lat i był nie-
zwykłą postacią. Jeden z Bizantyjczyków opisał go
w dość fantazyjny sposób:
Boemund z wyglądu, mówiąc krótko, nie przypo-
mniał żadnego innego męża, jakiego spotkać można by-
ło w owych dniach w rzymskim świecie, czy to Greka,
czy barbarzyńcy. Widok jego wzbudzał zachwyt,
a dźwięk jego imienia - przerażenie [...]. Posturą nad
najwyższymi mężczyznami górował prawie o łokieć.
W talii i po bokach był smukły, miał szerokie plecy
i pierś, a ramiona mocne [...]. Skóra na całym jego cie-
le była bardzo jasna, a na twarzy zarazem jasna i ru-
miana. Włosy miał rude i nie tak długie jak inni barba-
rzyńcy [...]. Jego oczy były jasnoniebieskie i znać było
po nich jego ducha i dostojeństwo [...]. Bił z niego pe-
wien urok, [lecz także] bezwzględna srogość, co - jak
mniemam - brało się z potężnego wzrostu i oczu; nawet
jego śmiech brzmiał jak groźba dla innych.
Przykuwające uwagę cechy fizyczne Boemunda łą-
czyły się z budzącą respekt osobowością, którą powo-
dowała niezaspokojona ambicja i ożywiał wojskowy
geniusz. Gdy przyłączył się do krucjaty, był już utalen-
towanym i doświadczonym dowódcą - któryś ze współ-
czesnych pisał o nim, że „nie ma sobie równych
w dzielności i w znajomości wojennego rzemiosła”.
Tego fachu Boemund uczył się podczas brutalnych
walk o panowanie nad południową Italią. W tych zma-
ganiach głównymi przeciwnikami jego i Normanów by-
li niestrudzenie zabiegający o te tereny Bizantyjczycy.
Aby udaremnić ich starania, w 1081 roku ojciec Boe-
munda zorganizował zuchwałą wyprawę przeciwko po-
siadłościom cesarstwa na wschodnich brzegach Adria-
tyku, której celem było ustanowienie normańskiego
władztwa na Bałkanach. Przez następne cztery lata Bo-
emund, najpierw jako zastępca ojca, a później przez
długi czas głównodowodzący, toczył długotrwałą i za-
kończoną niepowodzeniem kampanię przeciwko Gre-
kom.
W trudach tego zawziętego konfliktu zdobył bez-
cenną wojskową edukację. Część wiedzy na temat do-
wodzenia zaczerpnął z surowych wzorców, które prze-
kazał mu ojciec - w przeddzień pierwszej wielkiej bi-
twy z Bizantyjczykami Robert podobno podpalił wła-
sną flotę, żeby odciąć drogę ucieczki i umocnić deter-
minację swych niepewnych żołnierzy. Udział w sied-
miomiesięcznym oblężeniu Dyrrachium, głównej grec-
kiej placówki nad Adriatykiem, umożliwił Boemundo-
wi praktyczne zapoznanie się ze sztuką oblężniczą.
Normanowie, którzy oblegali to miasto od czerwca
1081 roku do lutego 1082, borykając się z ostrą zimą,
czynili raczej niewielkie postępy. Dyrrachium skapitu-
lowało, dopiero gdy Robert Guiscard sypnął brzęczącą
monetą i znalazł zdrajców w mieście. Ta lekcja miała
wpłynąć na poczynania Boemunda podczas krucjaty.
Następnie, od wiosny roku 1082 aż do zimy roku 1083,
Boemund osobiście prowadził odważną wyprawę przez
dzikie ostępy Bałkanów, odnosząc znakomite zwycię-
stwa w dwóch zaciętych bitwach przeciwko cesarzowi
Aleksemu. Przedłużająca się transadriatycka kampania
pozwoliła też Boemundowi zrozumieć, jak ważne jest
wsparcie i zaopatrzenie z morza.
Normanowie jednak przeliczyli się z siłami i koniec
końców Grecy odzyskali Bałkany. Lecz dla Boemunda
wyniesione z tych walk doświadczenia, zarówno gdy
chodzi o dowodzenie w bitwie, planowanie i prowa-
dzenie kampanii oraz logistykę, okazały się doskona-
łym przygotowaniem do pierwszej krucjaty Umożliwiły
mu poza tym kontakt z muzułmańskimi żołnierzami za-
ciężnymi walczącymi w armii bizantyjskiej oraz dały
wyborną praktyczną znajomość Bałkanów. Oczywiście
za tę naukę trzeba było zapłacić. Kampania 1081‒1085
przyniosła niemal nieodwracalne szkody w stosunkach
normańsko‒bizantyjskich. Boemunda nękało niezaspo-
kojone pragnienie zawładnięcia wschodnimi wybrze-
żami Adriatyku, a cesarz Aleksy nabrał głęboko zako-
rzenionej nieufności do normańskiego księcia.
Wygasająca powoli bałkańska kampania dobiegła
końca wraz ze śmiercią Roberta Guiscarda w lipcu
1085 roku. Był to poważny cios dla Boemunda. Choć
był najstarszym synem Roberta, ten, tuż po tym, jak
przyszedł on na świat, rozwiódł się z jego matką pod
pozorem zbyt bliskiego pokrewieństwa i ożenił się
z italską księżniczką. Urodziła mu ona drugiego syna,
Rogera (któremu nadano później przydomek Borsa,
„trzos”, bo podobno nade wszystko kochał liczyć mo-
nety), i to jego, a nie Boemunda, Robert wyznaczył na
dziedzica południowej Italii. Po śmierci ojca Roger
Borsa niezwłocznie zgłosił się po ojcowiznę i dobił
dość kosztownego targu ze swym stryjem, hrabią Sycy-
lii, który uznał w nim wyłącznego spadkobiercę
Guiscarda. Kiedy więc Roger przejął władzę nad pra-
wie całą południową Italią, nieoczekiwanie Boemund
znalazł się praktycznie bez grosza.
Przez następnych dziesięć lat Boemund toczył prze-
ciągającą się wojnę podjazdową, żeby wydrzeć bratu
część Apulii i Kalabrii. Jednym z jego najwcześniej-
szych sukcesów było zajęcie Tarentu, miasta, z którym
historycy tradycyjnie łączą jego imię, choć najpraw-
dziwszym klejnotem z takim trudem odzyskiwanego
Boemundowego władztwa było portowe miasto Bari.
Do roku 1095 Boemund zapewnił sobie znaczące opar-
cie na samym skraju Półwyspu Apenińskiego, lecz rea-
lizację pełni jego ambicji wciąż uniemożliwiały kno-
wania brata i stryja. Jego niespożyta energia i wiedza
wojskowa czyniły go idealnym kandydatem do krucja-
ty.
Boemund znał głównego architekta wyprawy,
Urbana II. W drugiej połowie XI wieku południowoi-
talscy Normanowie bywali zwolennikami papieskich
reform, a na początku swego pontyfikatu Urban zabie-
gał o ich wsparcie. Biorąc pod uwagę, że siostra Boe-
munda należała do fideles beati Petri, koneksje rodzin-
ne mogły były doprowadzić go do kręgów reformator-
skich. Nie ulega wątpliwości, że z Urbanem Boemund
spotkał się co najmniej trzykrotnie, po raz pierwszy na
synodzie w Melfi we wrześniu 1089 roku oraz dwu-
krotnie w latach 1092‒1093, podczas wizyty papieża
w Tarencie. Jest również całkiem prawdopodobne, że
Boemund uczestniczył w synodzie w Piacenzy w marcu
1095 roku, gdzie ze swym apelem pojawili się Grecy.
Problem polegał na tym, że dawny zacięty konflikt
Boemunda z cesarstwem nie przystawał do Urbano-
wych planów porozumienia z Bizancjum. Boemund
może i świetnie nadawał się do dalekiej wyprawy do
Ziemi Świętej i związanych z nią trudów, lecz dla
wszystkich było oczywiste, że niełatwo mu będzie do-
trzymać przymierza z byłym przeciwnikiem, Aleksym.
Kiedy Boemund wziął krzyż, wielu podejrzewało, że
w rzeczywistości planuje nową ofensywę przeciwko
Grekom, a jeden ze współczesnych rozpowszechniał
nawet fantastyczną sugestię, że krucjata jest spiskiem
przygotowanym przez Urbana „za radą Boemunda”,
który liczy, że dzięki niej podbije Bałkany.
Przystąpienie Boemunda do krucjaty miało złe i do-
bre strony Jego obecność groziła osłabieniem łacińsko-
bizantyjskiej koalicji, jednak nadzwyczajne talenty do-
wódcze księcia Tarentu mogły dać krzyżowcom prze-
wagę na polu bitwy. Ponadto jego decyzja, by wziąć
krzyż, skłoniła do wyruszenia na krucjatę gromadę bit-
nych, choć niezbyt licznych Normanów z południa Ita-
lii, wśród nich młodzieńca, który stał się sławnym orę-
downikiem krucjatowej sprawy - siostrzeńca Boemun-
da, Tankreda z Hauteville. Miał on ledwie dwadzieścia
lat i niewielkie doświadczenie wojenne, umiał jednak
porozumieć się po arabsku i rychło stał się drugim do-
wódcą zbrojnych, którzy wraz z Boemundem wyruszyli
na Wschód. Rosły, jasnowłosy i dobrze zbudowany, był
człowiekiem bardzo ambitnym, o niewyczerpanych za-
sobach energii.
Dowodem siły oddziaływania krucjatowego prze-
słania Urbana jest to, że poruszyło ono także serca tych,
którzy przed rokiem 1095 byli zawołanymi przeciwni-
kami papieskich reform. Jednym z nich był lotaryński
książę Gotfryd z Bouillon, który nie miał zupełnie nic
wspólnego z papieskimi poplecznikami tworzącymi
szkielet krucjaty Nigdy nie współpracował ze stronnic-
twem reformatorskim, nic nam też nie wiadomo, by
miał cokolwiek wspólnego z fideles beati Petri. Co
więcej, Gotfryd nie ukrywał swego wrogiego nastawie-
nia wobec wielkiej protektorki pierwszej krucjaty, Ma-
tyldy toskańskiej. Jako oddany sojusznik cesarza Hen-
ryka IV, brał nawet udział w oblężeniu Rzymu. Mimo
to wziął krzyż.
Gotfryd był „znacznej postury, nie nadmiernie wy-
soki, lecz wyższy od przeciętnego człowieka. Siłę miał
niezrównaną, mocne kończyny i krzepką pierś. Jego
oblicze miłe było oku, a broda i włosy jasne”. Urodził
się około 1060 roku, jako drugi syn Eustachego II hra-
biego Boulogne, a jego rodowód po kądzieli sięgał Ka-
rola Wielkiego, czemu późniejsi kronikarze krucjaty
nadali bardzo romantyczny charakter. Ponieważ hrab-
stwo przeszło w ręce jego starszego brata, perspektywy
Gotfryda rysowały się dość mizernie, gdy na swego na-
stępcę wyznaczył go jego bezdzietny wuj, książę Dol-
nej Lotaryngii Gotfryd Garbaty, pozostający w separa-
cji małżonek margrabiny Matyldy.
Rzeczywistość pokazała, że nad burzliwą Dolną Lo-
taryngią niemal nie sposób zapanować, co czyniło jego
książęcy tytuł raczej mało znaczącym, choć udało mu
się zająć jedną ważną twierdzę - zamek w Bouillon
w Ardenach, około siedemdziesięciu kilometrów na
północ od Verdun. Gotfryd miał pewne doświadczenie
w wojaczce, jednak żadnego w dowodzeniu, a jako
znany grabieżca ziem Kościoła, nie cieszył się szcze-
gólną sławą człowieka pobożnego. Niektórzy historycy
podejrzewają, że wybierając się na wyprawę do Ziemi
Świętej, zwyczajnie poszedł w ślady swych darzonych
większą estymą północnofrancuskich sąsiadów.
A mimo to okazał niezachwiane oddanie krucjacie.
Późniejsza tradycja, wedle której ślubował, że nigdy
z niej nie powróci, jest najpewniej niezgodna z prawdą,
jednak był on jednym z książąt najmniej dbających
o prywatę i najbardziej zdecydowanych, by pielgrzym-
kę do Ziemi Świętej doprowadzić do końca. W ostat-
niej chwili do Gotfryda dołączył jego brat, Baldwin
z Boulogne, który - podobnie jak Tankred - wyszedł
podczas krucjaty z cienia, wyróżniając się wytrwałością
oraz nieustępliwością w walce i niemalże niezaspoko-
jonym pragnieniem awansu. Baldwin miał ciemniejsze
włosy i jaśniejszą cerę niż brat oraz podobno przeszy-
wające spojrzenie.
Owych pięciu książąt - Rajmund z Tuluzy, Boe-
mund z Tarentu, Gotfryd z Bouillon, Tankred z Hau-
teville i Baldwin z Boulogne - wywarło największy
wpływ na przebieg pierwszej krucjaty. Byli w centrum
tej zdumiewającej wyprawy, a ich umiejętności, ambi-
cje oraz poświęcenie na przemian napędzały to przed-
sięwzięcie i groziły jego unicestwieniem, krucjata zaś
całkowicie odmieniła ich losy.

Pozostali książęta
Na papieskie wezwanie stawili się też inni łacińscy
książęta. Wyróżniał się spośród nich pochodzeniem
Hugon z Vermandois, brat króla Francji Filipa I, któ-
remu historycy przypisują czasami raczej mylący przy-
domek Magnus, Wielki. Hugon był z pewnością dumny
z płynącej w jego żyłach królewskiej krwi, jednak za-
soby, którymi dysponował, były ograniczone. Wydaje
się, że niewielkie hrabstwo Vermandois zapewniało mu
dość skromne dochody, a na krucjatę zdołał wystawić
nieliczną drużynę.
Robert II zwany Krótkonogim, książę Normandii,
najstarszy syn Wilhelma Zdobywcy i brat króla Anglii
Wilhelma II Rudego, także był świetnie skoligacony.
Obdarzony podobno miłym usposobieniem, dorobił się
później reputacji lenia i miłośnika wygód, jednak opi-
nia ta więcej chyba miała wspólnego z jego nieskutecz-
nymi rządami w Normandii niż jakąś wrodzoną cechą
charakteru. A musiał Robert niemal nieustannie prze-
ciwstawiać się atakom zachłannego brata, który z de-
terminacją usiłował ponownie zjednoczyć ojcowskie
posiadłości po obu stronach kanału La Manche. W la-
tach poprzedzających rok 1095 Robertowi coraz trud-
niej było władać tonącą w „straszliwym zamęcie”
Normandią. Jeden z dwunastowiecznych obserwatorów
twierdził wręcz, że książę wziął krzyż tyko po to, by
uniknąć ciężaru sprawowania rządów, wydaje się to
jednak mało prawdopodobne, skoro przez cały czas
najwyraźniej planował powrót do Europy po zakończe-
niu wyprawy do Jerozolimy.
Robert z Normandii wyruszył na krucjatę w towa-
rzystwie swego szwagra, Stefana hrabiego Blois, oraz
kuzyna, Roberta II hrabiego Flandrii. Ta zwarta, spo-
krewniona ze sobą grupa poprowadziła liczny północ-
nofrancuski kontyngent krzyżowców. Stefan podobno
był jednym z najmożniejszych panów we Francji, czego
jednak dokonał przed rokiem 1095, niewiele wiadomo,
poza tym, że pojął za żonę jedną z budzących w owym
czasie największy respekt niewiast, Adelę, córkę Wil-
helma Zdobywcy. Roberta z Flandrii do wzięcia krzyża
zachęcić mógł był przykład jego sadystycznego ojca
i imiennika, który niecałe dziesięć lat wcześniej odbył
pielgrzymkę do Jerozolimy jako pokutę za sprawowa-
nie okrutnych rządów. Przy okazji nawiązał przyjazne
stosunki z cesarzem Aleksym, któremu do pomocy
w obronie Bizancjum posłał później 500 rycerzy.
Niemalże wszyscy ci książęta mieli doświadczenie
w walce, lecz tylko Robert z Normandii i Boemund
dowodzili wcześniej większymi armiami, a tylko ten
ostatni miał jakiekolwiek rozeznanie w świecie muzuł-
mańskim na wschodnich brzegach Morza Śródziemne-
go. Jako że ambicja Rajmunda z Tuluzy, by objąć na-
czelne dowództwo wyprawy, pod koniec 1096 roku
wciąż jeszcze nie została spełniona, pierwsza krucjata
rozpoczęła się bez żadnego oczywistego czy po-
wszechnie zaaprobowanego świeckiego przywódcy.
Wbrew wszelkim zasadom sztuki wojennej krzyżowcy
musieli radzić sobie bez wodza.
Wyzwanie, jakie stanowiło ujęcie w karby tysięcy
uczestników wyprawy, było olbrzymie, tym bardziej że
pochodzili oni z różnych środowisk. Każdy książę, któ-
ry wziął krzyż, prowadził niewielką grupę bliskich so-
bie ludzi, w tym członków swego domostwa - być mo-
że seneszala, marszałka dworu czy majordomusa, słu-
żących, kapelana, a nawet łowczego. Za władcami, jak
Gotfryd z Bouillon, Boemund z Tarentu i Robert
z Normandii, ciągnęły też luźniejsze grupy ludzi, z któ-
rymi łączyły ich związki feudalne, więzy rodzinne albo
zasadzające się na wspólnocie etnicznej czy językowej.
Na przykład w drużynie Stefana z Blois znalazło się
wielu rycerzy z jego ojczystego regionu Chartrain,
z których część była jego wasalami, inni zaś, niejedno-
krotnie sami będąc możnymi panami, należeli tylko do
jego nieformalnych stronników. W XI wieku idea toż-
samości narodowej miała niewielkie znaczenie, ale po-
dobnie myślący rycerze zwykle trzymali się razem.
Uformowały się więc cztery odrębne kontyngenty:
Francuzów z północy kraju pod wodzą dwóch Rober-
tów i Stefana, Lotaryńczyków i Niemców idących
z Gotfrydem z Bouillon, Prowansalczyków i Francu-
zów z południa pod przewodnictwem Rajmunda z Tu-
luzy oraz Normanów z południowej Italii dowodzonych
przez Boemunda. Pomiędzy Francuzami z północy
a Francuzami z południa panowało wyraźne napięcie,
wręcz otwarta niechęć - mieli przecież w końcu za sobą
lata wzajemnej wrogości i posługiwali się różnymi ję-
zykami, langue d’oϊl langue d’oc.
Pierwsza krucjata była więc niejednolitym tworem.
Byłoby nierealistycznie, przynajmniej w roku 1096,
mówić o jednej armii krzyżowców, ponieważ siły ła-
cinników składały się z różnorodnych, czasem podzie-
lonych oddziałów, między którymi mogło dojść do
konfliktu i w których obrębie często następowały mi-
gracje na skutek przeniesienia lojalności. Nie należy się
więc dziwić, że współcześni nie potrafili dokładnie
ustalić rozmiarów tych sił. Wielu, szacując ich liczeb-
ność, brało z sufitu takie liczby jak 500 000 i więcej.
Według naszej oceny na krucjatę wyruszyło około 7000
rycerzy i może 35 000 piechurów. Do tego zbrojnego
trzonu przyłączyła się horda cywilów licząca od 20 000
do 60 000 osób. Wcale niemałym zadaniem, przed któ-
rym stanęli biorący udział w krucjacie książęta, było
nadanie tej niestabilnej masie jakichś znamion jedności
i uporządkowania. Na ich szczęście ta dość przypad-
kowa zbieranina miała wielki, wspólny cel.
PRZYJMOWANIE KRZYŻA
Większość uczestników pierwszej krucjaty zdecy-
dowała się na nią wyruszyć podczas przeładowanych
emocjami zgromadzeń, doprowadzona do histerii po-
rywającym kazaniem na temat zalet wyprawy krzyżo-
wej. Swoje oddanie sprawie deklarowano. Składały się
na to dwa rytualne elementy: złożenie uroczystej przy-
sięgi, że pielgrzymkę na Wschód odbędzie się do koń-
ca, aż po Święty Grób w Jeruzalem, oraz przyjęcie ma-
terialnego znaku, krzyża - właśnie stającego się po-
pularnym symbolem chrześcijaństwa - który należało
zachować aż do powrotu na Zachód. Na te dwa sposoby
chciał Kościół utrwalić potężne oddziaływanie krucja-
towego przesłania. Wykorzystując prawnie wiążącą
moc przysięgi i natychmiast rozpoznawalny znak krzy-
ża, pragnął się upewnić, że początkowy spontaniczny
entuzjazm przełoży się na udział w wyprawie. Jeden
z ówczesnych kronikarzy opisywał później, jak to
w Clermont Urban II oświadczył, że
Każdy, kto postanowił odbyć tę świętą pielgrzymkę
i złożył Bogu przyrzeczenie, i ślubował, że stanie się
dlań żywą, świętą i miłą Mu ofiarą, musi nosić znak
krzyża Pańskiego na piersi. Ten, kto spełniwszy śluby,
zechce powrócić, musi znak ów umieścić na plecach,
między łopatkami.
Krzyżowcy czuli z pewnością, że rytuały te wyróż-
niają ich spośród społeczeństwa, a noszone przez nich
znaki oznajmiają wszem i wobec, kim są, że spoczywa-
ją na nich obowiązki zbrojnych pątników - jak okazało
się później, owo brzemię powinności było dla nich za-
razem zachętą i przymusem. Jednak wydaje się, że mi-
mo wiążącej mocy tych rytuałów, przynajmniej w la-
tach 1095-1096, były one względnie niesformalizowa-
ne. Nie istniała prawdopodobnie żadna ścisła czy usta-
lona formuła przysięgi ani też żaden powszechnie przy-
jęty sposób przekazywania czy noszenia krzyża.
W większości rozdawali je zakonnicy, choć zrobił tak
też Boemund, rozdarłszy swój płaszcz, a kapelan Got-
fryda z Bouillon, opat Baldwin, obył się zupełnie bez
materiału i kazał sobie wypalić znak krzyża na czole,
co skądinąd było nie tak rzadką praktyką. Podobnie jak
wiele innych aspektów krucjatowego werbunku i po-
stępowania, ryty związane z braniem krzyża rozwijały
się samoistnie.

Pierwotna motywacja
Było kiedyś w modzie sądzić, że podstawowym
powodem, który kazał uczestnikom pierwszej krucjaty
brać krzyż, była zachłanność i że wyprawę tę uważali
za wielką przygodę, okazję, by zdobyć niezmierzone
bogactwa i ziemie. Prawdą jest, że już w Clermont
Urban II liczył się z tym, że do krucjaty skusić może
jego słuchaczy chciwość. Odnotowany w kanonach sy-
nodu dekret dotyczący wyprawy stanowił: „Kto jedynie
z racji pobożności, nie dla chwały czy pieniędzy, wy-
prawi się do Jeruzalem, by oswobodzić Kościół Boży,
może tą podróżą zastąpić wszelką pokutę”.
Sugerowano też, że pragnienie materialnych zy-
sków potęgowało to, że na zachodzie Europy pod ko-
niec XI wieku pogorszyły się warunki życia. W latach
poprzedzających rok 1096 sporą część Francji nawie-
dziły poważne susze, przynosząc mizerne zbiory i sze-
rzący się głód. Następnie, kiedy właśnie rozlegały się
nawoływania do krucjaty, przez kraj przetoczyły się
masowe zatrucia sporyszem, pasożytniczym grzybem
atakującym zboża, który wywołuje między innymi mar-
twicę kończyn. Według tej teorii, wobec takich nie-
szczęść łaciński Zachód z zachwytem i entuzjazmem
zaczął spoglądać na Lewant, który miał być krainą
mlekiem i miodem płynącą. Jeden z ówczesnych ob-
serwatorów potwierdza tę hipotezę, pisząc, że „łatwo
było nakłonić zachodnich Franków, żeby opuścili swo-
je gospodarstwa. Bo Galia od lat kilku ciężko była do-
świadczana, to wojną domową, to głodem, to wielką
liczbą zgonów. Na koniec zaraza [...] tak przeraziła lu-
dzi, że stracili nadzieję na przetrwanie”. Inny znów
kronikarz stwierdza, że trudno o pewność, czy aby
wszyscy krzyżowcy kierowali się czystymi pobudkami:
Różni ludzie różne dają powody podróży. Jedni po-
wiadają, że we wszystkich pątnikach pragnienie wzbu-
dził sam Bóg i Pan nasz, Jezus Chrystus. Inni twierdzą,
że francuscy panowie i większość pozostałych wyruszy-
ła w drogę z błahych powodów i że to dlatego właśnie
niepowodzenia spadły na tylu pielgrzymów [...] i z tego
względu nie może im się powieść.
Ze wszystkich teorii przypisujących pierwszym
krzyżowcom zachłanność jako ich główną pobudkę,
najsilniej ugruntowana głosi, że w wyprawie najwięcej
było głodnych ziemi młodszych synów, których obo-
wiązujące na Zachodzie prawo primogenitury pozbawi-
ło dziedzictwa i którzy w związku z tym szaleńczo pra-
gnęli posiąść włości na Wschodzie. To wyobrażenie
jest jednak bardzo mylące.
Niektórymi krzyżowcami rzeczywiście, przynajm-
niej w pewnej mierze, powodował ten motyw - Boe-
mund z Tarentu, na przykład, z pewnością był świa-
dom, że podróż do Jerozolimy może być okazją do
zdobycia nowych terenów - jednak byli oni w mniej-
szości. Na każdego krzyżowca w rodzaju Boemunda
przypadali niezliczeni inni, którzy - jak Stefan z Blois
i Robert z Flandrii - cieszyli się dostatecznie dużymi,
wręcz rozległymi majątkami. Oczywiście niektórzy
krzyżowcy rozważali możliwość osiedlenia się w Ziemi
Świętej. Wydaje się na przykład, że pomimo swych
niezmierzonych prowansalskich posiadłości Rajmund
z Tuluzy miał ochotę przenieść się do Lewantu i dlate-
go wyruszył w tę podróż ze swą trzecią żoną, Elwirą.
W rzeczywistości większość krzyżowców kierowa-
ła się złożonymi pobudkami; wielu musiało pewnie li-
czyć, że ta zbożna pielgrzymka przyniesie im osobiste
korzyści. Wszelako najbardziej chyba znaczącą infor-
macją na temat średniowiecznej mentalności, jakiej do-
starcza nam pierwsza krucjata, jest to, że w XI wieku
autentyczna pobożność i pożądanie dóbr materialnych
wcale się nie wykluczały. Obecnie wiemy, że zachłan-
ność nie mogła być dominującą przyczyną tego, że ci
ludzie brali krzyż, szczególnie że - jak dowodzą naj-
nowsze badania - dla większości z nich ta wyprawa by-
ła przerażająca i oszałamiająco kosztowna.
Perspektywa tak odległej podróży w nieznane - do
Jerozolimy było ponad 3000 kilometrów, a większość
krzyżowców nigdy wcześniej nie oddaliła się od domu
na więcej niż sto - wielu zdejmowała paraliżującym
strachem. Dojmujący niepokój, który wyraził Stefan
z Blois, dokonując tuż przed wyjazdem na Wschód da-
rowizny na rzecz miejscowego opactwa, odzwierciedla
uczucia wielu krzyżowców: „ [Niechaj Bóg] wybaczy
mi, cokolwiek uczyniłem złego, i poprowadzi mnie na
wędrówkę poza ziemię ojczystą, i sprowadzi z powro-
tem cało i zdrowo, i niech strzeże żony mej, Adeli, i na-
szych dzieci”. Wielu spośród tych, którzy poszli za we-
zwaniem Urbana, spodziewało się zginąć podczas wy-
prawy, toteż starali się przygotować do spotkania
z oczyszczającym ogniem świętej wojny. Większość
też znalazła się na skraju ubóstwa, opłaciwszy astro-
nomiczne koszty udziału w wyprawie. Według najnow-
szych szacunków, przeciętny rycerz, żeby sprostać wy-
datkom związanym z uzbrojeniem, zapasami, końmi
i służącymi potrzebnymi na czas kampanii, musiał
zgromadzić równowartość swych pięcioletnich przy-
chodów. Wiele rodzin poważnie uszczupliło swe zaso-
by finansowe, aby umożliwić jakiemuś krewniakowi
udział w krucjacie. Najbardziej zaś wymowne jest to,
że - o czym wiemy z perspektywy czasu - jedynie
garstka krzyżowców została w Lewancie po zakończe-
niu wyprawy, a nikt spośród powracających nie wrócił
obładowany skarbami.
Jeżeli więc krzyżowcami nie powodowała chci-
wość, czy powinniśmy przyjąć, że to przede wszystkim
chrześcijańska pobożność kazała dziesiątkom tysięcy
ludzi ryzykować życie i dobytek? Nad tym nieustannie
powracającym pytaniem, najeżonym trudnościami
i skażonym bezpodstawnymi wyobrażeniami, historycy
głowili się od pokoleń, aż w ostatnich latach udało się
częściowo na nie odpowiedzieć. Niemniej jednak, ze
względu na skąpy materiał źródłowy, możemy pokusić
się ledwie o zbliżoną rekonstrukcję motywów i zamie-
rzeń jednej, szczególnej grupy krzyżowców, mianowi-
cie możnowładztwa majętnego rycerstwa. Jedynie oni
spośród całego średniowiecznego społeczeństwa zo-
stawili po swych przygotowaniach do krucjaty wyraźny
ślad w annałach, przekazując nam fragmentaryczne,
lecz pouczające spostrzeżenia dotyczące swego stanu
ducha. Jeśli chodzi o pozostałe grupy społeczne, szcze-
gólne biedotę, której dziesiątki tysięcy przyłączyły się
do wyprawy, nie zachowały się o nich żadne relacje
z prawdziwego zdarzenia. Jeśli w ogóle pojawiają się
w źródłach pisanych, to tylko jako tło, a ich poglądy,
aspiracje i wierzenia przetworzone zostały przez pióra
obserwatorów z wyższych warstw społecznych. Tak
więc w tej jakże trudnej kwestii musimy zadowolić się
tym, co mamy, i skoncentrować na bogatym rycerstwie
oraz możnowładcach.
Nawet jednak gdy o nich chodzi, nasze źródła zo-
stały, przynajmniej częściowo, ocenzurowane. Podsta-
wowym materiałem badawczym są tu dla nas doku-
menty prawne pozostawione przez bogatych krzyżow-
ców, którzy chcieli pozałatwiać swoje sprawy, nim wy-
ruszą na krucjatę. Jak na ironię, w wypadku tego rodza-
ju źródeł administracyjna sprawność jest wrogiem hi-
storyka. Na przykład dokumenty spisane według rygo-
rystycznych zasad dwunastowiecznej angielskiej wła-
dzy są zwykle ścisłe i uporządkowane, a przez to bar-
dzo schematyczne i często nudne. Na nasze szczęście,
przywileje, które powstawały w bałaganie prawnym
i archiwalnym panującym we Francji w końcu XI wie-
ku, a więc gdy wyruszała pierwsza krucjata, są o wiele
bardziej zajmujące. Te czasem wręcz chaotyczne zapi-
ski niejednokrotnie wychodzą poza drobiazgowe
szczegóły finansowych transakcji oraz kwestii praw-
nych i odnotowują zdumiewającą różnorodność przy-
padkowych informacji, łącznie z losami ludzi i ich
uczuciami, bieżącymi sprawami i niechlubnymi skan-
dalami, tym, co dziwne i co cudowne - wszystko to po-
jawia się jak w kalejdoskopie, ukazując wycinki śre-
dniowiecznej rzeczywistości. Co najistotniejsze, dają
nam one niemal bezpośredni wgląd w umysły krzy-
żowców. Lecz nawet gdy czerpiemy z tej skarbnicy
wiedzy, musimy zachować ostrożność, gdyż większość
możnych była niepiśmienna, a ponieważ duży odsetek
tych dokumentów dotyczy transakcji z klasztorami,
niemal wszystkie one były pisane przez zakonników.
Nie możemy więc wykluczyć, że to, co w nich znajdu-
jemy, zostało przez nich podkolorowane i okraszone
cechującą tę społeczność wręcz obsesyjną pobożnością.
Mentalność rycerstwa i możnych
Nawet uwzględniając to wszystko, trzeba stwier-
dzić, że źródła te wyraźnie dowodzą, że biorąc krzyż,
rycerstwo i możni kierowali się głównie troskami du-
chowymi. Aby zrozumieć, jak to możliwe, musimy od-
tworzyć religijny klimat, w którym przyszło im żyć. Na
tej płaszczyźnie byli oni blisko związani z zakonnika-
mi. Ponieważ kler świecki wciąż znajdował się w rela-
tywnym nieładzie, rycerstwo w XI wieku niechętnie
zwracało się o duchowe przewodnictwo do księży z pa-
rafii czy miejscowych biskupów. Wsparcia szukało
w ośrodkach monastycznych, takich jak Cluny, u samej
awangardy rzeczników religijnej czystości. Kiedy
Urban II wzywał do pierwszej wyprawy krzyżowej, je-
go docelowi adresaci - stan rycerski, jak łaciński Za-
chód długi i szeroki - żyli w symbiozie z klasztorami.
Prawdopodobnie każdy rycerz, który wyruszył na wy-
prawę do Jerozolimy, w jakiś sposób związany był
z jakimś klasztorem, czy to przez protektorat i donacje,
czy też przez krewnego, który wstąpił do zakonu.
Ośrodki monastyczne ukształtowały u rycerstwa wyob-
rażenie chrześcijańskiego kosmosu: nauczyły je po-
strzegać świat duchowy, a także go interpretować i ob-
cować z nim, poprzez odniesienia i ryty, które same
określiły.
Najpotężniejszą cechą tego kształtowania umysłów
była dojmująca świadomość niebezpieczeństwa grze-
chu i związany z tym lęk przed potępieniem. Całe śre-
dniowieczne społeczeństwo pochłonięte było dążeniem
do czystości, lecz wydaje się, że rycerstwo i możno-
władztwo, zmuszone przez charakter swego powołania
do codziennego kontaktu z grożącymi skalaniem poku-
sami, takimi jak przemoc czy bogactwo, szczególnie in-
teresowały się grzechem i życiem pozagrobowym. Nie-
ustanną wewnętrzną walkę, jaką toczyli ci ludzie, opi-
sał dwunastowieczny biograf i powiernik Tankreda
z Hauteville:
[Tankreda] często trawił niepokój, ponieważ wo-
jaczka, którą parał się jako rycerz, zdawała mu się
sprzeczna z przykazaniami Pana. Pan przecie nakazał,
by jeśli go kto uderzy, nadstawił mu jeszcze drugi poli-
czek, rycerze zaś nie szczędzili krwi bliźnich. Pan pole-
cił mu oddać swój płaszcz i suknię, gdyby kto chciał je
zabrać, tymczasem reguły wojny zmuszały go, by temu,
co już i płaszcz, i suknię stracił, odebrał jeszcze i to, co
mu pozostało. Toteż, jeśli kiedy mądry ów mąż oddawał
się wytchnieniu, sprzeczności te odbierały mu odwagę.
Tankred i podobni mu rycerze w całej Europie zna-
leźli się w potrzasku - ich świeckie zobowiązania czy-
niły grzech nieuniknionym, zakonnicy zaś ostrzegali, że
po śmierci ich występki sprowadzą na nich piekielne
katusze. Bliżej przyjrzawszy się sprawie, możemy
dojść do wniosku, że w owym czasie nikt nie mógł
mieć pewności, jakie poniesie konsekwencje grzechów,
które popełnili, ponieważ około roku 1095 nie istniała
jeszcze wyrazista wizja tego, co dusze czeka po śmier-
ci. Formująca się wciąż chrześcijańska teologia zarzu-
cała wiernych plątaniną wyobrażeń i idei, oszałamiają-
cą mozaiką rytuałów, zwyczajów i wierzeń, które
człowiekowi współczesnemu wydać się mogą nie-
pomiernie zagmatwane, a nawet sprzeczne, lecz można
z nich wyłonić trzy główne, powiązane wątki.
Po pierwsze, Kościół utrzymywał, że niechybnie
zbliża się Dzień Sądu Ostatecznego - oczywiście od
samego początku chrześcijaństwa - kiedy to dobro zo-
stanie ostatecznie oddzielone od zła po tym, jak odbę-
dzie się „ważenie” każdej ludzkiej duszy. Oprócz tego
łacinnikom wpajano jeszcze inne przekonanie - że tuż
po śmierci każdy z osobna zostanie osądzony i że za
najmniejszy grzech poniesie karę. Trzeci element sta-
nowiła wiara, że groźbę owego sądu i kary może odda-
lić jałmużna.
Jałmużnę można ogólnie zdefiniować jako obdaro-
wanie wspólnoty religijnej, często w formie tytułu do
ziemi albo prawa do przynoszonych przez nią docho-
dów. Tych przemijających, materialnych dóbr nie spo-
sób, podkreślał Kościół, zabrać ze sobą do grobu, moż-
na je wszakże wykorzystać, by ułatwić sobie drogę do
prawdziwego chrześcijańskiego „dziedzictwa”, Króle-
stwa Niebieskiego. Podobnie jak pielgrzymka, jałmuż-
na mogła być wyznaczona jako pokuta lub być dobro-
wolnym, przebłagalnym zadatkiem. Oceniając skutecz-
ność takich donacji, Kościół dokładał starań, by unik-
nąć bezpośredniego stwierdzenia, że chrześcijanie mo-
gą sobie zbawienie po prostu kupić; zamiast tego wska-
zywał, że przed Bogiem darczyńcy mogą stanąć w au-
rze zasług. Niemniej jednak większość świeckich wy-
obrażała sobie, że istnieje bezpośredni związek między
donacją a zbawieniem. Darowizny na rzecz klasztorów
kluniackich uważano za szczególnie skuteczne, ponie-
waż zamieszkujący je braciszkowie, dzień i noc zato-
pieni w modlitwie, przekształcali je w swoiste superge-
neratory nieprzebranej odkupicielskiej mocy Ofiarowa-
nie jałmużny takiej instytucji pozwalało skorzystać z tej
zbawczej energii, ponieważ imię darczyńcy włączane
było do mnisich modlitw. Większość klasztorów zwią-
zana była też z konkretnym świętym czy świętymi
i wierzono, że donacja pomoże zyskać ich przychyl-
ność, co usprawni przeprawę przez trudy ziemskiej eg-
zystencji.
Dobrym na to przykładem jest południowofrancuski
baron, Gaston IV z Bearn. Jako fidelis beati Petri
w 1087 roku walczył z Maurami na Półwyspie Iberyj-
skim, a w 1096 roku wziął krzyż i przyłączył się do
Rajmunda z Tuluzy. Wcześniej, w roku 1091, zdecy-
dował się ofiarować pewne dobra kluniackiemu klasz-
torowi Saint Foy w Morlaàs w Gaskonii. Przy okazji
potwierdził darowizny, które przed laty poczynił jego
ojciec. Dokument, w którym odnotowano tę transakcję,
stwierdza, że Gaston robi to dla dobra duszy własnej
i swej małżonki oraz dzieci, w nadziei, że „Bóg dopo-
może nam we wszystkich naszych potrzebach na tym
świecie, a w przyszłości da nam życie wieczne”.
W pewnym sensie ten dość fragmentaryczny model
religijny, oparty na idei apokalipsy niezwłocznego osą-
du i przebłagalnej jałmużny, rodzi więcej pytań, niż da-
je odpowiedzi. Na przykład co się dzieje z duszą mię-
dzy chwilą śmierci a nadejściem Sądu Ostatecznego?
Czy można natychmiast dostąpić rozkoszy Nieba albo
zostać na wieczność mazanym na piekielne męki, czy
też wszystkie dusze oczekują Apokalipsy w jakiejś ot-
chłani? Czy jałmużna albo pielgrzymka rzeczywiście
zmywają grzech z ludzkiej duszy, czy tylko uchylają
doczesne albo pośmiertne kary za występki?
W późniejszych wiekach łacińscy teologowie zaj-
mowali się tymi wątpliwościami z różnym powodze-
niem, lecz rycerzom, do których w 1095 roku dotarła
wieść o krucjacie, jedynie częściowo udawało się sto-
sować do głównych zasad wiary lub choćby je godzić.
A mimo to nie traciły one nic ze swej siły oddziaływa-
nia. Wydaje się, że w XI wieku społeczeństwo zachod-
nioeuropejskie wypełniło tę teologiczną lukę, tworząc
religijny obyczaj, który umacniał wiarę. Na niepewno-
ści co do życia po śmierci wyrosło powszechne, prymi-
tywne wyobrażenie tajemniczego czyśćca umiejsco-
wionego między niebem a piekłem. Zakładano, że owa
stacja w pół drogi jest pierwszym celem wszystkich
świeckich po śmierci - chyba że ktoś był tak zepsuty, że
zasłużył sobie na natychmiastowe potępienie. Tak
przemożne i wszechogarniające było skażenie grze-
chem, że każdy zwykły człowiek musiał w zaświatach
przejść dłuższy czy krótszy okres oczyszczenia. Co
gorsza, skoro dusze zmarłych grzęzły na nieokreślony
czas w czyśćcu, łacińscy rycerze musieli się zatrosz-
czyć nie tylko o własną pośmiertną przyszłość, lecz
i o dusze zmarłych krewnych. Rycerze tacy jak Tan-
kred, borykając się z tak ciężkim brzemieniem, szukali
spokoju swego pełnego obaw sumienia.
W końcu XI wieku obyczaj i tradycja religijna na-
kazywały, by rycerze i możni, oprócz praktyk pokut-
nych w rodzaju pielgrzymki, dla dobra własnej duszy
i pomyślności przodków w zaświatach wiązali się
z klasztorami poprzez protektorat i donacje. Wizja
czyśćca przydawała takim aktom darowizny wiekuistej
mocy. Do umów ze świeckimi darczyńcami klasztory
dołączały często klauzule przywodzące na myśl dzisiej-
sze polisy ubezpieczeniowe. Zwane formalnie klauzu-
lami przekleństw, załączniki te groziły poważnymi du-
chowymi konsekwencjami i zawierały misterne klątwy
wymierzone przeciw każdemu, komu postałoby w gło-
wie uznać swe darowizny za niebyłe albo mieszać się
do zapisów poczynionych przez swoich antenatów.
Gdyby w 1091 roku Gaston z Bearn chciał odwołać da-
rowiznę ojca na rzecz klasztoru Saint Foy, mógłby się
spodziewać, że ściągnie karę na siebie, ale i na swego
rodziciela, który będzie cierpiał w czyśćcowej otchłani
niewypowiedziane katusze.
Rycerze i możni, do których Urban II zaapelował
w 1095 roku, tkwili więc w przytłaczającym systemie
monastycznego patronatu. Mężczyźni ci nie byli po
prostu dzikimi okrutnikami oddanymi prawu zemsty
i przemocy; byli też, w średniowiecznym pojęciu, po-
bożnymi chrześcijanami toczącymi nieustanną, lecz po-
zornie beznadziejną walkę z występkami. Na skutek
bliskich religijnych kontaktów z klasztornymi wspólno-
tami nauczyli się postrzegać życie zakonne jako kwin-
tesencję duchowej doskonałości, dla nich jednak - po-
nieważ związani byli rycerskimi powinnościami - ta
droga ku zbawieniu była zamknięta. Śluby składane
przez uczestników krucjaty przypominały śluby postu-
lantów, sugerowały, że wyprawa do Jerozolimy otwiera
przed nimi nową drogę do Królestwa Niebieskiego. Jak
zauważył jeden z ówczesnych dziej opisów:
Bóg ustanowił w naszych czasach święte wojny, by
rycerze i ciżba podążająca ich śladem [...] odnaleźli
nową drogę do zbawienia. Tak więc nie muszą zupełnie
porzucić spraw ziemskich i wybierać życia zakonnego
czy innej kościelnej posługi, jak było w zwyczaju, lecz
mogą zyskać Bożą łaskę, poświęcając się swym zaję-
ciom, ze swobodą i w odzieniu, do jakich są przyzwy-
czajeni.
Ekscytujący urok tej nowej sposobności oraz trady-
cyjny kontekst pokutny inicjowanej przez Urbana
zbrojnej pielgrzymki sprawiły, że idei krucjaty trudno
było się oprzeć. Reakcja Tankreda, podobna do reakcji
tysięcy innych rycerzy, musiała być najwyraźniej ży-
wiołowa:
Po tym, jak mocą swego urzędu papież Urban
udzielił odpuszczenia wszelkich grzechów wszystkim
chrześcijanom idącym walczyć przeciwko poganom,
wtedy wreszcie, jak gdyby wcześniej był uśpiony, zapał
[Tankreda] zbudził się, jego siły wezbrały, oczy się
otwarły, narodziła się odwaga. Przedtem bowiem [...]
jego umysł był rozdarty, niepewny, czy iść za nakazami
Ewangelii czy świata.
Biograf maluje wyidealizowany obraz biorącego
krzyż Tankreda, którym rodzi się heros, lecz główne
przesłanie jego relacji - że mianowicie do udziału
w krucjacie skłaniały przede wszystkim uczucia religij-
ne - znaleźć można w licznych nadaniach, opisujących
szczegółowo przygotowania rycerstwa i możnowładz-
twa do wyprawy krzyżowej.

Przysposobienie duszy i ciała


Przyjąwszy krzyż podczas pełnych emocji, często
spontanicznych obrzędów, większość krzyżowców
otrzymywała następnie tradycyjne symbole pielgrzyma
- kostur i sakwę. Odbywało się to podczas innej cere-
monii, kilka dni, tygodni albo miesięcy po złożeniu
pierwszej, publicznej deklaracji poświęcenia się spra-
wie. W wypadku bogatego rycerstwa i możnowładztwa
ceremonia taka często odbywała się w murach miej-
scowego klasztoru i zbiegała się z zakończeniem szere-
gu duchowych i praktycznych przygotowań, których
szczegóły i notowano w nadaniach. Źródła te zdradzają,
że większość przyszłych krzyżowców dręczyły: obawa
przed zbliżającą się kampanią, pragnienie, by udać się
na tę świętą wyprawę z czystym sumieniem i z pokut-
nym nastawieniem, oraz niepewność, czy uda się
zgromadzić na nią dość pieniędzy. Wielu skorzystało
z uświęconej zwyczajem nacji, by rozwiązać wszystkie
te trzy problemy naraz. W roku 1096 niesłychanie
wzmogła się finansowa aktywność setek możnych, któ-
rzy starali się uporządkować swoje sprawy, zakończyć
zaległe spory z klasztorami i spieniężyć część majątku,
by zdobyć pieniądze albo uposażenie na krucjatę.
Kościół mógł wiele zyskać dzięki tej fali pokutnej
desperacji, toteż rok ten okazał się dla niego niezwykle
dochodowy. Jednak po synodzie w Clermont tylu ryce-
rzy chciało sprzedać albo zastawić swe posiadłości, że
rynek w końcu zaczął cierpieć na nadmiar ziemi i nie-
dobór potrzebnej na nią gotówki. Klasztory przejmowa-
ły majątki za ułamek ich rzeczywistej wartości, a i tak
z trudem udawało im się uwalniać środki finansowe dla
przeprowadzenia tych transakcji. Biskup Liège (Leo-
dium) zmuszony był podobno wyłuskać kamienie szla-
chetne z wszystkich relikwiarzy we własnej katedrze
i okolicznych świątyniach, by zebrać 1300 srebrnych
marek i 3 złote marki dla księcia Gotfryda, który oddał
mu pod zastaw swój zamek w Bouillon. Żaden du-
chowny nie wyłuskałby jednak dość cennych kamieni,
żeby wziąć w zastaw całe księstwo Roberta z Norman-
dii, toteż zwrócił się on do swego brata, Wilhelma Ry-
żego, który zapłacił mu 10 000 srebrnych marek za pię-
cioletnie prawo do tych włości i przynoszonych przez
nie dochodów.
Rajmund z Tuluzy starannie przygotował się do
wyprawy. Aby zapewnić sobie wstawiennictwo Maryi
Panny, przekazał znaczną darowiznę katedrze w Le
Puy, w zamian za co, póki żył, przed świętą figurą pło-
nęła w jego intencji świeczka. Rajmund wyjaśnił, że
składa ten dar, „żeby odkupić me zbrodnie i przewiny
moich rodziców, oraz dla chwały i miłości świętego
Idziego, któregom często i na różne sposoby obrażał”.
Zatroszczył się też o to, by odnowić stosunki z opac-
twem Saint‒Gilles, i zakończył długotrwały spór
o ziemię na jego korzyść.
Także Gotfryd z Bouillon starał się uporządkować
swoje sprawy. Biskupom Verdun i Liège sprzedał lub
oddał w zastaw swoje dobra, żeby zgromadzić niezbęd-
ne na wyprawę fundusze dla siebie i brata, Baldwina
z Boulogne, oraz zakończył zawzięte utarczki z oboma
dostojnikami Kościoła. Jedno ze źródeł stwierdza, że
braci „ogarnęła nadzieja na wieczne dziedzictwo i z mi-
łości gotowali się do walki dla Boga w Jeruzalem,
i sprzedali, i zrzekli się wszelkiego dobytku”. Podczas
krucjaty cieszyli się wsparciem rodziny - w 1098 roku
ich matka, hrabina Ida z Boulogne, dokonała zapisu na
rzecz miejscowego klasztoru „w intencji bezpieczeń-
stwa jej synów, Gotfryda i Baldwina, którzy wyprawili
się do Jeruzalem”. Gotfryd wszakże zostawił sobie
furtkę na wypadek powrotu i zachował możliwość wy-
kupienia zamku Bouillon, a swego suzerena, cesarza
niemieckiego Henryka IV, poprosił o zgodę na wzięcie
udziału w wyprawie.
W zestawieniu z tą przebogatą mozaiką dowodów
zbożnych intencji krzyżowców modny niegdyś mit, ja-
koby byli to tylko dbający o własną korzyść wydziedzi-
czeni i spragnieni ziemi młodsi synowie, trzeba odrzu-
cić. Udział w wyprawie krzyżowej mógł przynieść du-
chowe i materialnie korzyści, jednak przede wszystkim
było to przedsięwzięcie zatrważające i niebywale kosz-
towne. To pobożność pchnęła Europę do krucjaty,
a w drodze do Jerozolimy krzyżowcy nie raz udowod-
nili, że ich najpotężniejszą bronią jest wspólny cel
i niezłomność ducha.
PIOTR PUSTELNIK I KRUCJATA LUDOWA
Gdy wodzowie, którzy musieli wydać olbrzymie su-
my na wielkie orszaki, przygotowywali się niczym za-
pobiegliwi zarządcy, lud prosty, w dobra ubogi, liczbą
jednak nieprzebrany, przyłączył się do niejakiego Pio-
tra Pustelnika i był mu posłuszny, jak gdyby był on mu
przywódcą, póki przebywali w naszych granicach.
Tak oto ówczesny dziejopis przedstawia wpływ
enigmatycznego demagoga Piotra Pustelnika, najsław-
niejszego „plebejskiego” orędownika wyprawy do Je-
rozolimy i przywódcę tak znanej krucjaty ludowej.
Przez długi czas historycy sądzili, a odpowiadało to
wymowie zacytowanego fragmentu, że w odpowiedzi
na wezwanie do wyprawy wyłoniły się dwa odrębne
nurty: oficjalny, zdominowany przez rycerstwo i moż-
nowładztwo, który zainspirowało nauczanie Urbana,
duchowieństwa, oraz nieprzeliczone hordy nieopano-
wanego ciemnego motłochu poruszonego płomiennymi
kazaniami w zdecydowanej większości nieoficjalnych
kaznodziei.
W rzeczywistości nie było żadnej wyraźnej różnicy
między siłami, ideami i osobami przyciągającymi do
krucjaty możnych rycerzy i ubogie pospólstwo. Ofi-
cjalni i nieoficjalni kaznodzieje szerzyli po całej Euro-
pie wezwanie do wyprawy, ich oracje zaś porywały do
czynu tak bogatych, jak i biednych, a wielka piel-
grzymka papieża Urbana po Francji znalazła oddźwięk
we wszystkich warstwach społecznych. Nie było też
wcale jakiejś’ ogromnej różnicy między rytuałami, któ-
rym, biorąc krzyż, poddawali się szlachetnie urodzeni
i ubodzy krzyżowcy.
Jednak mówiąc o tak zwanym plebejskim nurcie
krucjaty, w dużej mierze zdani jesteśmy na przypusz-
czenia. Wiemy, że większość krzyżowców pochodziła
z warstw średnich i niższych, lecz po tych dziesiątkach
tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci nie zachował się
praktycznie żaden bezpośredni ślad. Jak w wielu innych
okresach dziejów ludzkości, nikt nie zadbał o to, by
głos mas nie przebrzmiał, a ich historia została opowie-
dziana. Wiadomo również, że Urban II upoważnił pew-
ną liczbę samodzielnych kaznodziejów, żeby propago-
wali jego wezwanie w całej łacińskiej Europie, jednak
mamy bardzo mało informacji na temat tego, kim oni
byli i co głosili.
Jedynie Piotr Pustelnik, którego żarliwych nawoły-
wań papież najprawdopodobniej nie usankcjonował,
znalazł miejsce w annałach. Po prawdzie przez wieki
widziano w nim twórcę idei krucjaty. Był Piotr niewąt-
pliwie wyjątkową osobą, obdarzoną nieprzeciętnym ta-
lentem oratorskim. Jeden ze współczesnych tak opisy-
wał jego poczynania:
Pewien ksiądz o imieniu Piotr, ongiś eremita, uro-
dzony w mieście Amiens na wschodzie królestwa Fran-
ków, pierwszy nawoływał do wytrwałości w tej podróży
[do Jerozolimy] z wielkim natchnieniem. W Berry, re-
gionie rzeczonego królestwa, był kaznodzieją o prze-
możnej sile perswazji i krasomówczym kunszcie.
Na pierwszy rzut oka musiał wyglądać na włóczę-
gę, tak wielkie w nim było zamiłowanie do skrajnej
prostoty i tak dalece nie dbał o higienę. Jeden z tych,
którzy zetknęli się z Piotrem, usiłując oddać jego dziw-
ną naturę, pisał, że:
na dworze nosił wełnianą szatę, spod której wysta-
wały mu kostki, a na niej kaptur; wkładał pelerynę, by
okryć górę ciała i nieco ramion, lecz stopy miał bose.
Pił wino i jadał ryby, lecz rzadko spożywał chleb.
Człowiek ten, częściowo przez wzgląd na swą sławę,
częściowo przez swe nauki, [zebrał] liczną armię.
Inny znów kronikarz zanotował, że „był niewielkiej
postury i nikczemnego wyglądu, lecz wielkie męstwo
mieszkało w jego wątłej połaci. Bo był on bystry, spoj-
rzenie miał jasne i ujmujące, a przemawiał swobodnie
i ze swadą”. Dzisiaj nieskrywany ascetyzm, odrażający
wygląd i niezwykły sposób odżywiania się sprawiłyby
pewnie, że Piotr byłby wyrzutkiem społecznym. Tym-
czasem zdaniem jego słuchaczy te osobliwe zwyczaje
dowodziły nieziemskiej pobożności właściwej aposto-
łom i potęgowały magnetyczne oddziaływanie jego ka-
zań. Być może w młodości odebrał jakieś scholastyczne
wykształcenie, na pewno przez kilka lat był pustelni-
kiem, lecz do 1095 roku otaczała go coraz większa sła-
wa wędrownego kaznodziei, nawołującego do ubóstwa
i powrotu do prostych chrześcijańskich wartości. Jeden
ze świadków ego poczynań wspomina:
Widzieliśmy, jak wędruje przez miasta i miasteczka,
głosząc swą naukę, otoczony tak wielu ludźmi, obdaro-
wywany tak wieloma podarkami i taką dla swej wielkiej
pobożności cieszący się sławą, że nie pamiętam nikogo
równie poważanego [...]. Cokolwiek zrobił albo rzekł,
zdawało się niemal boskie. Nawet sierść jego osła wy-
rywano, jakby była jaką relikwią [...]. Nowość wielbio-
na przez prostaków.
Jeszcze zanim narodził się pomysł krucjaty, dzięki
zdumiewającemu talentowi do publicznych wystąpień
Piotr Pustelnik wzbudzał u słuchaczy żarliwy, wręcz
histeryczny odzew. Pod tym względem nie był wyjąt-
kiem: wydaje się, że ludzie średniowiecza szczególnie
łatwo r oddawali się demagogicznym wpływom, toteż
często urzekali ich różni charyzmatyczni heretycy.
Uczniowie jednego z nich do tego stopnia ulegli jego
słowom, że pili wodę, w której się mył, niczym jakiś
święty eliksir.
Aż do połowy XIX wieku historycy byli przekona-
ni, że Piotr odegrał główną rolę w genezie pierwszej
krucjaty. Tradycja ta, obecnie powszechnie odrzucona,
opierała się na opowieści, która w pierwszych dziesię-
cioleciach XII wieku krążyła po zachodniej Europie.
„Według niej Piotr, jeszcze przed synodem w Cler-
mont, wybrał się z pielgrzymką do Ziemi Świętej.
W Jerozolimie widział podobno, jak miejscowi chrze-
ścijanie uciskani są przez muzułmanów, a podczas au-
diencji u tamtejszego patriarchy usłyszał o ich nieby-
wałych cierpieniach. Wzburzony pustelnik szukał po-
ciechy w bazylice Grobu Świętego, gdzie - jak wieść
niesie - „wycieńczonego modlitwą i czuwaniem zdjął
sen. A chwała Pana Jezusa ukazała mu się w widze-
niu”. W owym objawieniu Piotr dowiedział się, że od-
bierze od patriarchy „listy z naszym posłaniem, opa-
trzone pieczęcią Świętego Krzyża, i pośpieszysz co ry-
chlej do ziemi swego ludu, wyjawisz niegodziwości
i niesprawiedliwość, jakie cierpi nasz lud i święte miej-
sce, i poruszysz serca wiernych, by oczyścili święte
miejsca w Jeruzalem”. Proroctwo się wypełniło, pustel-
nik powrócił do Europy, uzyskał audiencję u papieża
i nakłonił Urbana do zorganizowania wyprawy krzy-
żowej.
W twierdzeniu, że Piotr miał list, w którym Chry-
stus udzielał aprobaty wyprawie do Ziemi Świętej, mo-
że kryć się ziarno prawdy, ponieważ według innej kro-
niki pustelnik „nosił przy sobie list, o którym twierdził,
że spadł z nieba, i który głosił, że chrześcijanie ze
wszystkich zakątków świata muszą pójść do Jeruzalem
[i] przegnać pogan”. Nie ma jednak żadnych dowodów
na to, że Piotr naprawdę był w Lewancie przed listopa-
dem 1095 roku, nie można też potwierdzić, że kiedy-
kolwiek spotkał się z Urbanem II lub uzyskał jego po-
parcie.
Niemniej jednak z końcem 1095 roku Piotr Pustel-
nik nawoływał już do wyprawy z żywiołowym entuzja-
zmem. W następnych miesiącach dotarł z Berry przez
północną Francję aż do Niemiec, a gdziekolwiek prze-
mawiał, rozpalał żar krucjaty. Już wcześniej, gdy nawo-
ływał do ascezy, dowiódł, że potrafi zdziałać cuda, lecz
gdy zaczął przekonywać do pielgrzymki, której celem
jest odzyskanie Jerozolimy, efekt był niemalże magicz-
ny. Niestety, nie zachowała się żadna relacja z jego ka-
zań, nie wiemy więc, czy przeinaczał Urbanową wizję
krucjaty ani jakie duchowe nagrody obiecywał tym,
którzy wyruszą na wyprawę. Jego wpływ nie budzi
jednak wątpliwości. Jeden z dziejopisów odnotował, że
słowa Piotra Pustelnika przyciągały także duchownych,
rycerzy, ale przede wszystkim „prostaczków, tyluż
grzesznych, ilu pobożnych, cudzołożników, zabójców,
złodziei, krzywoprzysięzców, rabusiów [...], wszelkiej
maści ludzi chrześcijańskiej wiary, a nawet płeć nie-
wieścią”. Pewien grecki kronikarz z czasów krucjaty
pisze, że Piotr Pustelnik jak gdyby boskim głosem roz-
brzmiewał w ich sercach i Frankowie ze wszystkich
stron zebrali się z bronią, końmi i pozostałym wojen-
nym rynsztunkiem”.
W ciągu sześciu miesięcy od synodu w Clermont
Piotr nakłonił tysiące ludzi, żeby wzięli krzyż. W więk-
szości byli to rozpaczliwie ubodzy chłopi, ale wśród je-
go zwolenników znaleźli się także możni, w tym fran-
cuski rycerz Walter Bez Mienia (Walter Sansavoir).
I gdy papież oraz kler wysławiali krucjatę i nakłaniając
do starannych przygotowań, wyznaczyli na datę jej ofi-
cjalnego rozpoczęcia 15 sierpnia, Piotr Pustelnik, wraz
z innymi, podobnymi doń, lecz nieznanymi nam
z imienia charyzmatykami, podżegał wiernych do szyb-
szych natchnionych działań. Utworzyła się z nich gru-
pa, która pod wodzą Waltera Bez Mienia ruszyła
w drogę 21 maja, a w następnych tygodniach i miesią-
cach ponad 15 000 mężczyzn, kobiet i dzieci opuściło
swoje domostwa, żeby udać się na Wschód. To właśnie
ta, w dużej mierze nieokiełznana zbieranina poprzedzi-
ła wielką wyprawę papieża Urbana, stanowiąc pierwszą
falę krzyżowców, która nie przystawała do jego upo-
rządkowanych planów i groziła rozpadem kampanii,
zanim na dobre się ona zaczęła.
ROZDZIAŁ III
Droga do Bizancjum
W 1096 roku gorączka krucjaty trawiła już całą za-
chodnią Europę i dziesiątki tysięcy chrześcijan przygo-
towywało się do długiej drogi. Pierwsi krzyżowcy wy-
ruszyli z Francji i Niemiec późną wiosną. Były to nie-
wielkie grupy złożone z chłopów i garstki rycerzy, czę-
sto nakłanianych do tego przez plebejskich kaznodzie-
jów, takich jak Piotr Pustelnik, które stopniowo łączyły
się w większe, luźne gromady. Ta początkowa fala
„pielgrzymów” zwana jest krucjatą ludową.
Niewielu z nich potrafiło pojąć, w jak długą i uciąż-
liwą podróż się właśnie wybierają. Porwani entuzja-
zmem, w zdecydowanej większości wyruszyli bez pla-
nu czy przygotowań. Ich cel - Jerozolima - oddalony
był o tysiące kilometrów surowych terenów, z których
wiele znajdowało się w rękach nieprzyjaciół. Za biedni,
aby choćby pomyśleć o rejsie statkiem przez Morze
Śródziemne, postanowili przebyć całą drogę na wła-
snych nogach. Była to nadzwyczaj lekkomyślna decy-
zja, w wyniku której wielu z nich zmarło albo popadło
w skrajną nędzę jeszcze na Zachodzie.
Na początku podróży oczywista wydawała się jedna
droga, mianowicie starożytny pielgrzymkowy szlak do
Azji Mniejszej prowadzący wzdłuż Dunaju przez nie-
dawno nawrócone na chrześcijaństwo królestwo Wę-
gier. Jednak jeszcze w swojej ojczyźnie wielu z tych
plebejskich krzyżowców uwikłało się w jeden z naj-
czarniejszych i najkrwawszych epizodów historii śre-
dniowiecza. „Chrystusowi żołnierze” zwrócili się prze-
ciwko „wrogowi”, którego mieli pod ręką - europej-
skim Żydom - ujawniając tym samym, jak łatwo prze-
słanie krucjaty rodzić może niewyobrażalną przemoc
i głęboką rasową nienawiść. Antysemityzm niczym za-
raza przeniknął od krzyżowców na chrześcijan środko-
wej i wschodniej Europy. W czasie tak zwanego pierw-
szego holokaustu wspólnie uknuli i przeprowadzili sze-
reg zbrodniczych ataków na Żydów - ludzi, którzy od
pokoleń żyli wśród nich w pokoju.
Pogromy rozpoczęły się już w grudniu 1095 roku
od antyżydowskich rozruchów w Rouen, a z począt-
kiem 1096 roku zaniepokojeni Żydzi francuscy napo-
minali swych niemieckich braci, by strzegli się krzy-
żowców. Zaledwie kilka miesięcy później, między ma-
jem a lipcem 1096 roku, Żydzi w Nadrenii padli ofiarą
sadystycznych prześladowań, i fala antysemickich na-
strojów przetoczyła się na wschód przez Niemcy i poza
ich granice. Zamieszki, zapoczątkowane w Spirze, wy-
buchały następnie między innymi w Trewirze, Metzu,
Ratyzbonie i Kolonii, i do najbardziej haniebnych ata-
ków doszło w Wormacji i Moguncji. Przez długi czas
historycy byli przekonani, że okropności te były dzie-
łem nieopanowanego chłopstwa i że to ów ciemny mo-
tłoch tak nikczemnie wypaczył idee krucjaty.
Wbrew tej opinii trzeba ze smutkiem stwierdzić, że
chociaż chłopi stanowili przeważającą część uczestni-
ków krucjaty ludowej, w większości na ich czele stali -
i całkiem sprawnie nimi dowodzili - rycerze, w tym
niemało możnych panów. Pewien żydowski świadek
tamtych wydarzeń zanotował, że jego ludowi przyspo-
rzyli cierpień „tak książęta, jak i pospólstwo, [którzy]
na swym odzieniu umieścili zły znak, krzyż, a na gło-
wach hełmy”. Jedna z największych grup zebrała się
w Moguncji późnym majem: Niemcy, pod wodzą moż-
nego pana Emicha, hrabiego Leisingen, Szwabi prowa-
dzeni przez hrabiego Hartmanna z Dillingen, oraz do-
brze wyposażona i karna armia krzyżowców z Francji,
Anglii, Flandrii i Lotaryngii, do której należeli znamie-
nici panowie Drogon z Nesle i Wilhelm zwany Cieślą.
Ten oddział, liczący tysiące ludzi, nie był byle motło-
chem i stanowił poważną siłę zbrojną. Antysemickie
skłonności można by zarzucić nawet książętom z głów-
nej, drugiej fali krzyżowców - Gotfryd z Bouillon po-
dobno wyłudził od Żydów z Moguncji i Kolonii 500
sztuk srebra w zamian za obietnicę, że ich obroni, któ-
rej nie dotrzymał.
Pogromy z roku 1096 nie były po prostu przypad-
kowymi bandyckimi wybrykami, tak jak niekoniecznie
były wypaczeniem idei, które wielu krzyżowców przy-
ciągnęły do pierwszej krucjaty. Dlaczego jednak wy-
prawa lansowana jako wojna przeciwko islamowi do-
prowadziła do masakry Żydów? Niepewni w tym
względzie byli nawet ówcześni łacinnicy. Jeden z nich
napisał:
Nie wiem, czy zrządzeniem Pana, czy z jakiegoś
błędnego mniemania, rozbudzili w sobie ducha okru-
cieństwa przeciw żydowskim mieszkańcom rozsianym
po owych miastach i wymordowali ich bez litości [...],
twierdząc, że jest to początek ich wyprawy do Jerozoli-
my i ich obowiązek wobec nieprzyjaciół chrześcijań-
skiej wiary.
Wydaje się, że zadziałały tu dwie siły podsycone
przesłaniem Urbana. Kiedy papież scharakteryzował
muzułmanów, na których mieli uderzyć krzyżowcy, ja-
ko „lud rasy nieznanej”, wykorzystał ludzką skłonność
do definiowania się w zestawieniu z „obcymi”. Jednak
sięgnąwszy do tych wrodzonych pokładów uprzedzeń,
otworzył puszkę Pandory. Uwolnił nieopanowaną falę
rasowej i religijnej nietolerancji.
Pierwsza krucjata była też przedstawiana, najbar-
dziej chyba przez „plebejskich” kaznodziejów, jako ka-
ra za krzywdy, które ponoć wyrządzili chrześcijaństwu
muzułmanie. Przesłanie to, już samo w sobie rażące
przeinaczeniem rzeczywistości, łatwo było rozciągnąć
na innych niechrześcijan. Tak to przedstawił żyjący w
tych czasach Żyd. wyobrażając sobie dyskusję toczącą
się wśród krzyżowców:
Patrzcie tylko, wybieramy się tak daleko, by odna-
leźć świątynię i zemścić się na muzułmanach. A wśród
nas mieszkają Żydzi, których przodkowie zabili [Jezusa
Chrystusa] i ukrzyżowali go bez żadnego powodu. Ze-
mścijmy się i na nich. Zgładźmy ten naród. Imię Izraela
już nigdy nie zostanie wspomniane. Albo też niech sta-
ną się jak my i przyjmą [Chrystusa].
Przeświadczeni, że stoi za nimi Bóg, łacinnicy dali
upust od dawna kipiącej w nich wrogości i poddali wy-
znawców judaizmu programowym, bezwzględnym
prześladowaniom, szantażowi i nawracaniu siłą. Wszę-
dzie, dokąd się udali, zarażali swą ślepą nienawiścią,
chciwością żądzą krwi miejscowych chrześcijan, pod-
żegając ich przeciwko żydowskim sąsiadom. Niemiec-
kie duchowieństwo odnosiło się do tego z dezaprobatą,
lecz niewiele robiło. Biskupi bardzo dobrze wiedzieli,
że Rzym nie nawołuje do prześladowania Żydów oraz
że prawo kanoniczne wyraźnie zabrania nawracania si-
łą. Niektórzy, jak biskup Spiry, starali się ratować za-
grożonych Izraelitów, dając im schronienie i wsparcie.
Inni tymczasem przyglądali się tym wydarzeniom nie-
poruszeni albo, co gorsza, czynnie sprzyjali napastni-
kom.
Ze wszystkich krzyżowców, którzy wzięli udział
w pogromach, żaden nie dorównuje złą sławą Emicho-
wi z Leisingen. Dziesiątki lat później pewien Żyd
wspominał:
Hrabia Emich, prześladowca wszystkich Żydów,
niechaj jego kości miażdżą żelazne kamienie młyńskie
[...], stanął na czele band i obmyślił historię, że po-
słaniec [Chrystusa] odcisnął na jego ciele znak, który
oznacza jakoby, że kiedy dotrze do Bizancjum, [Chry-
stus] ukoronuje go królewskim diademem.
Zbrodnie Emicha i jego ludzi odnotowali z przej-
mującą wyrazistością zarówno kronikarze żydowscy,
jak i chrześcijańscy. Najsilniejsze wrażenie robi hebraj-
ska kronika spisana tuż po roku 1096 przez ano-
nimowego Żyda z Moguncji, którego świadectwo po-
twierdza dwunastowieczny chrześcijański historyk
z Nadrenii, Albert z Akwizgranu.
Ponieważ w Spirze plany Emicha w znacznej mie-
rze pokrzyżował tamtejszy biskup, krzyżowcy odstąpili
od tego miasta i 18 maja 1096 roku nadciągnęli do
Wormacji. Według Kroniki Mogunckiej, by podburzyć
miejscową ludność, obmyślili przebiegłą intrygę:
Wzięli stratowane zwłoki jednego ze swoich, które
wcześniej leżały pogrzebane przez trzydzieści dni,
i nieśli je poprzez miasto, mówiąc: „Spójrzcie, co Żydzi
uczynili z naszym towarzyszem. Wzięli goja i ugotowali
go w wodzie. A potem wlali tę wodę do naszych stu-
dzien, by nas wygubić”
Nim na ulicach zapanował terror, wielu Żydów, za-
alarmowanych wydarzeniami w Spirze, schroniło się
u biskupa Wormacji. Z jego pałacu przypatrywali się,
jak ich braci, którzy postanowili zostać w swych do-
mach, „zarzynano jak bydlęta i ciągano po rynkach
i ulicach niczym owce na rzeź”. Oszczędzano tylko
tych, którzy godzili się przyjąć chrześcijaństwo. Jednak
uciekinierzy krótko byli bezpieczni. Hałastra Emicha
przypuściła szturm na siedzibę biskupa, a wdarłszy się
do niej, kontynuowała rzeź. Niektórzy łacinnicy mor-
dowali Żydów natychmiast, lecz większość usiłowała
najpierw bezwzględnymi środkami zmusić ich do na-
wrócenia. Kronika Moguncka tak opisuje męczarnie
Izaaka z Wormacji:
Nałożyli mu na szyję sznur i powlekli go przez cale
miasto, przez uliczne błoto, do ich świętego miejsca.
Jego dusza wciąż jeszcze trwała w ciele. Powiedzieli
mu: „Możesz się jeszcze uratować. Czy pragniesz się
nawrócić?” Pokazał im palcem, albowiem z ust nie
mógł dobyć słowa, tak mocno go dusili, „Zetnijcie mi
głowę!”, i stracili go.
To właśnie z Wormacji pochodzą pierwsze donie-
sienia o tym, jak całe żydowskie rodziny popełniały
samobójstwo, żeby uniknąć mieczy krzyżowców i sideł
chrześcijaństwa. Do 20 maja niemalże wszyscy Żydzi
z Wormacji zostali wymordowani.
25 maja Emich pociągnął ku Moguncji. Także tutaj
ludność żydowska próbowała szukać ucieczki u miej-
scowego biskupa. Albert z Akwizgranu pisze, że biskup
ostatecznie zgodził się udzielić im schronienia za „nie-
wiarygodną sumę pieniędzy”, lecz gdy ludzie Emicha
dostali się do miasta, nie zrobił prawie nic, żeby ich
powstrzymać. Oni zaś:
Wyłamali zasuwy i drzwi, i wymordowali Żydów,
w liczbie siedmiuset, którzy na próżno opierali się sile
i atakom tylu tysięcy. Zabijali także kobiety, a mieczami
przeszywali kruche pacholęta, nie zważając na wiek
i płeć [...]. Straszna to rzecz, lecz matki podrzynały
gardła osesków, a pozostałe dziatki przebijały nożami,
iżby raczej zginęły w ten sposób, z ich własnych rąk.
Nie minął miesiąc od wymarszu pierwszych grup
krzyżowców, gdy ta czołowa fala krucjaty zmiażdżyła
nadreńskich Żydów, poczynając sobie z bezlitosną sku-
tecznością i w barbarzyńskim, radosnym uniesieniu. Po
dziś dzień w synagogach całego świata w intencji ofiar
tamtych rzezi odmawiany jest kadysz. Kompania Emi-
cha oraz wiele innych podobnych do niej bardzo szyb-
ko dowiodły jakie okropności może przynieść ta święta
wojna.
Tymczasem, przynajmniej dla Emicha, krucjata do-
biegała końca. W sierpniu jego obładowani łupami lu-
dzie, tworzący już potężną armię, dotarli do granicy
Węgier na Dunaju. Gdy ze względu na poprzedzającą
ich reputację brutalnych grabieżców zabroniono im
wstępu na węgierską ziemię, przystąpili do trzytygo-
dniowego oblężenia przygranicznej twierdzy w Wie-
selbergu (Mosonie), podczas którego wykazali się
znacznymi umiejętnościami wojskowymi. Wszystko
jednak na próżno. Król Węgier ostatecznie rozgromił
ich w bitwie i poszli w rozsypkę. Emich uciekł do
Niemiec, natomiast niektórzy z jego najmożniejszych
popleczników, na przykład Drogon z Nesle, Tomasz
z Marle i Wilhelm Cieśla, przedostali się do Italii, gdzie
później przyłączyli się do głównych sił krzyżowców.
Pozostałe grupy wyprawy ludowej przemierzały
wschodnią Europę, nie napotykając większych trudno-
ści. Walter Bez Mienia przebył tę drogę względnie ła-
two i bez przygód. Piotr Pustelnik, który prowadził
wielką gromadę Francuzów i Niemców, być może brał
udział w antyżydowskich rozruchach w Kolonii, jednak
do połowy lata dotarł na Bałkany. Podróż odbyły też
liczne pozostałe grupy, na temat których nie mamy
żadnych szczegółowych informacji. Ogólnie jednak ta
awangarda krucjaty okryła się w pełni zasłużoną nie-
sławą.
GŁÓWNE SIŁY PIERWSZEJ KRUCJATY
Armie wielkich książąt zbierały się od sierpnia do
grudnia 1096 roku. W drogę do Ziemi Świętej wyru-
szyło ponad 40 000 rycerzy i piechurów, a z nimi tłumy
cywilów Na skutek tej masowej migracji łacińskie spo-
łeczeństwo przeżyło wstrząs. W ciągu mniej niż półro-
cza zniknęły całe rzesze europejskich rycerzy i moż-
nowładców, z których wielu miało już nigdy nie po-
wrócić. Pozbawione mężczyzn niezliczone włości
i domostwa pozostały pod opieką żon, rodzin, klaszto-
rów albo świeckiego duchowieństwa. W całym za-
chodnim świecie krzyżowcy porzucali dawne życie,
tłumiąc obawy, co czeka ich i bliskich, których pozo-
stawiają. Dla wielu wyjazd był bardzo wzruszającym
przeżyciem. Pewien krzyżowiec z północnej Francji pi-
sze, jak to „mąż podawał żonie czas swego spodziewa-
nego powrotu i zapewniał ją, że jeśli, dzięki Bożej ła-
sce, przeżyje, wróci do niej do domu”, ona jednak
opłakiwała swego małżonka, „którego traciła w tym
życiu, jak gdyby już był martwy”.
Jakkolwiek drugi rzut krzyżowców był nieco lepiej
zorganizowany niż pierwszy, źródła niewiele mówią
o tym, jak wielkie logistyczne przygotowania do wy-
prawy poczynili książęta. Większość z nich miała jako
takie pojęcie o drodze, którą będą zmierzać na Wschód.
Na pewno Boemund dobrze znał Bałkany, a ojciec Ro-
berta z Flandrii zaledwie kilka lat wcześniej odbył piel-
grzymkę do Jerozolimy, toteż syn musiał się nasłuchać
jego opowieści. Wydaje się, że Urban II doradzał ksią-
żętom wyruszyć po żniwach i udać się do Konstanty-
nopola, gdzie mogli liczyć na pomoc cesarza Aleksego
I Komnena. Możliwe, że sporo krzyżowców oczekiwa-
ło wręcz, że bizantyjski władca obejmie wówczas na-
czelne dowództwo wyprawy. Najwyraźniej zapadła
wspólna decyzja, by zebrać poszczególne armie krzy-
żowców w wielkiej stolicy Bizancjum. Było to raczej
oczywiste, ponieważ Konstantynopol był naturalnym
przystankiem na lądowej drodze do Lewantu, poza tym
zaś jednym z głównych zadań krzyżowców miało być
udzielenie pomocy Grekom.
Wielu rycerzy pozbyło się swych dóbr, aby zgro-
madzić potrzebną na wyprawę gotówkę. Źródła archeo-
logiczne i pisane dowodzą, że łacinnicy zabrali ze sobą
całe bogactwo różnorodnych europejskich monet, by po
drodze na Wschód dokonywać potrzebnych zakupów -
w samym tylko kontyngencie Rajmunda z Tuluzy doli-
czono się siedmiu różnych walut.
Być może pod rozwagę brano też wsparcie z morza.
Wiadomo, że Urban zabiegał o pomoc dwóch wielkich
potęg morskich tamtych czasów. W lipcu 1096 roku
wysłał poselstwo do Genui, a później kontaktował się
z jej rywalką, Pizą, jednakże nie zachowały się żadne
relacje dotyczące tych negocjacji oraz ich wyników.
Większość krzyżowców nie zdecydowała się na bezpo-
średnią przeprawę morską do Ziemi Świętej, wybiera-
jąc głównie lądowe szlaki do Konstantynopola. Nie-
mniej jednak już podczas krucjaty angielskie, niemiec-
kie i genueńskie statki trafiły na wschodnie wody Mo-
rza Śródziemnego, choć taki to dokładnie miało zwią-
zek z wyprawą, nie wiadomo.
Wygląda na to, że plany łacińskich książąt tu się
właśnie kończyły. Zamiast organizować złożoną sieć
długich linii zaopatrzeniowych czy obarczać się tonami
żywności i wyposażenia, postanowili swe potrzeby za-
spokajać na bieżąco, z dnia na dzień - na terytoriach za-
przyjaźnionych korzystać z miejscowych targów i ży-
wić się tym, co daje natura, a na ziemiach nieprzyjaciół
łupić i grabić. Przyjęcie tego rozwiązania może tłuma-
czyć, dlaczego z biegiem czasu krzyżowcy byli coraz
bardziej skłonni do grabieży. Wyjaśnia to również, dla-
czego nie obrali jednej marszruty.
Z przyczyn czysto praktycznych krzyżowcom opła-
cało się podróżować w kilku grupach. Jeżeli papież
kiedykolwiek wyobrażał sobie, że wszyscy oni wyruszą
razem, pomysł ten trafił do lamusa, gdy tylko stało się
jasne, jakie tłumy wybierają się do Ziemi świętej.
Zgromadzonych w jednym miejscu 60 000 ludzi ogoło-
ciłoby okolicę w jeden dzień i wkrótce zaczęło głodo-
wać, natomiast podzielonym o wiele łatwiej było się
wyżywić. Z tego względu, jak również z uwagi na natu-
ralną skłonność do skupiania się w powiązanych języ-
kowo grupach oraz wzajemną niechęć i podejrzliwość
dawnych przeciwników, na przykład Francuzów z pół-
nocy i z południa, krzyżowcy wyruszyli na Wschód
czterema różnymi drogami.
Było to rozumne posunięcie, gdyż w zaprzyjaźnio-
nych chrześcijańskich krajach, przez które zamierzali
przejść, połączone siły nie były im potrzebne, a źle by
się to dla wszystkich skończyło, gdyby kolejne oddzia-
ły szły tym samym, przetartym, lecz ogołoconym
z żywności szlakiem.
Tak więc późnym latem 1096 roku łacińscy książęta
powiedli swoich ludzi do Bizancjum trzema głównymi
transeuropejskimi szlakami, które biegły na Wschód
niegdyś wspaniałymi rzymskimi drogami. Pierwszy,
w końcu sierpnia, wyruszył Hugon z Vermandois, który
ze swą raczej niewielką kompanią przeszedł Alpy,
a następnie przemaszerował przez całą Italię aż do por-
towego miasta Bari, skąd statkiem przeprawił się przez
Adriatyk. Do granic Bizancjum dotarł jednak w dość
pechowych okolicznościach. Jego okręt zatonął u wy-
brzeży Dalmacji, a ocalałego z katastrofy Hugona wy-
ratowali Grecy, co było dlań nieznośnym upokorze-
niem tym bardziej że wcześniej zabiegał o to, aby przy-
jęli go jak królewskiego brata.
Wczesną jesienią tym samym szlakiem prowadzą-
cym na południe Italii ruszyły z północnej Francji połą-
czone oddziały Roberta z Normandii, Stefana z Blois
i Roberta z Flandrii. Po drodze, w końcu października,
spotkali się oni w Lukce z Urbanem II. Nim dotarli do
południowego krańca półwyspu, dowiedzieli się, że jest
już zbyt późno na bezpieczną przeprawę przez Adria-
tyk, lecz z niewiadomych powodów Robert z Flandrii
nie zamierzał czekać. Odłączył się ze swym hufcem od
głównej armii i wypłynął w niespokojne zimą morze.
Jego przeprawa do Dalmacji i dalsza podróż musiały
być szczególnie uciążliwe, jednak nie zachował się ża-
den przekaz na ten temat. Tymczasem Robert z Nor-
mandii i Stefan postanowili przezimować. Ich majątek
pozwalał im oczekiwać wiosny we względnej wygo-
dzie, lecz ich towarzysze zostali na lodzie. Fulcher
z Chartres, ksiądz, który rozpoczął krucjatę w armii
Stefana, a później spisał jedną z ważniejszych łaciń-
skich kronik wyprawy, notuje, że w tamtym okresie
„wielu prostych ludzi, którzy pozostawieni zostali
[przez Roberta i Stefana] sami sobie, obawiając się
przyszłego niedostatku, sprzedało broń i wziąwszy swe
pątnicze kostury, powróciło do domu jak tchórze”.
Dopiero w początku kwietnia 1097 roku książęta
poprowadzili tych, którzy pozostali, do portu w Brindi-
si. Podróż zaczęła się złowróżbnie - jeden ze statków
„nagle przełamał się na pół bez żadnej widomej przy-
czyny” i zatonął. Na dno poszło czterystu krzyżowców,
później zaś rozpowiadano, że niektóre wyrzucone na
brzeg ciała miały znak krzyża odciśnięty na ciele [...]
pomiędzy łopatkami”. „Cud” ten uznano za dowód ich
męczeństwa i nieustającej Bożej aprobaty, większość
świadków tego zdarzenia była jednak przerażona. Ful-
cher z Chartres pisze, że „wielu bojaźliwych, którzy
jeszcze nie weszli na statek, wróciło do domu, porzu-
ciwszy pielgrzymkę, mówiąc, że nigdy więcej nie po-
wierzą swych losów zdradliwemu morzu”. Większość
jednak pozostała i cztery dni później, przy nareszcie
sprzyjających wiatrach, bez problemów przeprawiła się
przez Adriatyk i wylądowała pod Dyrrachium.
Połączone wojska południowofrancuskie wyprawiły
się z Prowansji w końcu listopada 1096 roku pod wo-
dzą Rajmunda, hrabiego Tuluzy, oraz Ademara, bisku-
pa Le Puy. Bogactwo i potęga Rajmunda przyciągnęły
nobilów z okolic hrabstwa Tuluzy oraz księstwa Akwi-
tanii. Znaleźli się wśród nich mężowie obdarzeni nie-
przeciętnym męstwem i wojskowymi umiejętnościami:
Rajmund wicehrabia Turenne, którego ojciec pielgrzy-
mował do Jerozolimy w 1091 roku, Gulfer, pan na La-
stours, z regionu Limousin, oraz żądny przygód rycerz
Rajmund Pilet. Znalazłszy się w północnej Italii, mieli
oni do wyboru kilka dróg. Kontynuując marsz na połu-
dnie, mogli, jak krzyżowcy z północy Francji, przepra-
wić się przez Adriatyk, co jednak z konieczności ozna-
czałoby oczekiwanie aż do wiosny. Mogli też pocią-
gnąć na wschód via Gemina, rzymską drogą prowadzą-
cą do Belgradu, gdzie dostaliby się na ważny piel-
grzymkowy szlak na południe, do Konstantynopola.
Z nieznanych powodów ruszyli jednak na południowy
wschód pozostałościami rzymskiego traktu wiodącego
przez dzikie tereny Dalmacji.
Idący z tą armią Rajmund z Aguilers, duchowny
i prawdopodobnie jeden z kapelanów Rajmunda z Tu-
luzy, spisał dzieje krucjaty z perspektywy Prowansal-
czyków. Tę część podróży wspomina z nie ukrywanym
niesmakiem, pisząc, że kroczyli „ziemią opuszczoną,
niedostępną i górzystą, gdzieśmy przez trzy tygodnie
nie ujrzeli ani zwierza, ani ptactwa, [tylko] barbarzyń-
skich, nieokrzesanych tubylców”. Gdy w początku lu-
tego 1097 roku przybyli do Dyrrachium, byli zupełnie
wyczerpani.
Książę Gotfryd z Bouillon stanął na czele krzyżow-
ców z Lotaryngii i Niemiec. Oprócz jego ambitnego
brata, Baldwina z Boulogne, w armii tej znalazł się tak-
że budzący grozę wojownik Renald III hrabia Toul.
Wyruszyła ona późnym latem 1096 roku tym samym
pielgrzymkowym szlakiem, którym szła większość
uczestników wyprawy ludowej - wzdłuż brzegów Du-
naju do serca wschodniej Europy. Jednak u granic Wę-
gier Gotfryd przekonał się, podobnie jak wcześniej
Emich z Leisingen, że dalsza droga jest dla niego za-
mknięta. Przedkładając dyplomację nad rozwiązania si-
łowe, wyprawił książę jednego ze swoich ludzi, Got-
fryda z Eschu, który wziął krzyż razem ze swym bra-
tem Henrykiem i był niegdyś powiernikiem króla Wę-
gier, by wyjednał zgodę na przemarsz. Choć początko-
wo, na skutek doświadczeń z krucjatą ludową, władca
ów był temu niechętny, w końcu na to przystał, posta-
wiwszy jednak twarde warunki - między innymi brat
księcia Gotfryda został u Węgrów jako tymczasowy
zakładnik, co miało zagwarantować dyscyplinę w sze-
regach krzyżowców. Ostatecznie armia we wrześniu
wkroczyła na Węgry i w spokoju dotarła do Belgradu.
Mieszkający tuż pod bokiem cesarstwa bizantyj-
skiego Normanowie z południa Italii zebrani pod wo-
dzą Boemunda z Tarentu mieli do pokonania najkrótszą
drogę. Obok Tankreda, siostrzeńca Boemunda, w tej
niewielkiej, lecz silnej armii znalazł się Roger z Bar-
neville, srogi sycylijski wielmoża, który władał języ-
kiem arabskim. Spod pióra ciągnącego z italskimi
Normanami duchownego albo rycerza, którego imię ni-
gdy nie zostało ostatecznie ustalone, wyszła trzecia
bezpośrednia relacja z pierwszej krucjaty. Według tych
anonimowych zapisków, zwanych Gesta Francorum
(„Czyny Franków”), w październiku 1096 roku nor-
mańskie rycerstwo przeprawiło się przez Adriatyk do
Dyrrachium „na koszt Boemunda”, co musiało być spo-
rym wydatkiem, który jednak potwierdził jego status
przywódcy.
Tak więc zdążając różnymi drogami, druga fala
krzyżowców znalazła się na terenach Bizancjum. Ów-
czesny grecki kronikarz zanotował później, że „niczym
dopływy łączące się z rzeką ze wszystkich stron spłynę-
li na nas z całą mocą”.
W GŁĄB CESARSTWA
Pierwsi krzyżowcy dotarli do granic cesarstwa bi-
zantyjskiego latem 1096 roku, niecały rok od wygło-
szonego w Clermont orędzia papieża Urbana II. Przez
następnych dwanaście miesięcy przelewali się przez je-
go ziemie, zmierzając przez Bałkany do Konstantyno-
pola, by potem ruszyć w stronę cieśniny Bosfor, wą-
skiego przesmyku oddzielającego Wschód od Zachodu,
i stanąć u wrót świata islamu.
Bizancjum
Bizancjum, chrześcijańskie mocarstwo średniowie-
cza, miało niezmiernie długą historię. Było ono w isto-
cie pozostałością cesarstwa rzymskiego. W roku 395,
gdy już od ponad czterech stuleci Rzym panował nad
większością znanego wówczas świata, uznano, że bez-
kresne imperium jest niewydolne i podzielono jego
ziemie. Od tego czasu zachodnią częścią cesarstwa rzą-
dził Rzym, Wschód zaś podlegał Konstantynopolowi.
Kiedy w V wieku rzymska dominacja w Europie zaczę-
ła się chwiać, ostała się jedynie wschodnia część impe-
rium. To właśnie mocarstwo, któremu pisane było prze-
trwać aż do roku 1453, historycy nazywają cesarstwem
bizantyjskim. Wszakże w XI wieku jego mieszkańcy
myśleli o sobie przede wszystkim jako o bezpośrednich
spadkobiercach potęgi Rzymu, jego bogactwa i kultury.
W swoim mniemaniu żyli w centrum cywilizacji, a ich
cesarz był najpotężniejszym człowiekiem na ziemi.
W rzeczywistości otoczone przez wrogów Bizan-
cjum od wieków toczyło niemal nieustanną walkę
o przetrwanie. W VII wieku muzułmańscy wojownicy
z Półwyspu Arabskiego najechali znaczne połacie
wschodniego cesarstwa rzymskiego, łącznie z Syrią
i Palestyną. Odtąd Bizantyjczycy prowadzili niekoń-
czące się zmagania z islamem, usiłując zachować Azję
Mniejszą. Oblegany był nawet sam Konstantynopol -
najpierw w roku 678, potem w 717 i 718. Jednocześnie
od północy i zachodu nadciągały drapieżne hordy „bar-
barzyńców” - Bułgarów, Pieczyngów i Połowców - któ-
re uszczuplały posiadłości cesarstwa na Bałkanach.
Z nastaniem XI wieku chwała i potęga Bizancjum odro-
dziły się pod rządami srogiego despoty Bazylego II
(976‒1025), zwanego Bułgarobójcą. Na swój przydo-
mek zasłużył sobie, dopuszczając się niesłychanego
okrucieństwa. W 1014 roku, odpierając kolejny najazd
Bułgarów, zamknął w potrzasku ich armię i wziął do
niewoli 14 000 jeńców. Bułgarski car, Samuel, uciekł,
Bazyli jednak postanowił dać mu jasno do zrozumienia,
czym grozi nękanie cesarstwa. Zamiast wytracić jeń-
ców, zdecydował się ich uwolnić, lecz z każdej setki
wziętych do niewoli kazał oślepić dziewięćdziesięciu
dziewięciu, jednemu zaś pozostawić jedno oko, by
mógł zaprowadzić swych okaleczonych towarzyszy
z powrotem na terytoria Bułgarów. Widok tego orszaku
nieszczęśników załamał Samuela, który wstrząśnięty
zmarł dwa dni później.
Niewielu następców Bazylego było równie jak on
bezwzględnych i przenikliwych, toteż po jego śmierci
w państwie rychło zapanował grożący upadkiem chaos,
a tron cesarski stał się niebezpiecznym siedziskiem.
W latach 1025‒1081 władcy zmieniali się trzynaście
razy, i Konstantynopol tonął w intrygach i kolejni cesa-
rze padali ofiarą brutalnych zamachów stanu. W roku
1071 bazyleus Roman Diogenes został pokonany
i pojmany przez Turków w bitwie pod Mantzikertem, i
większa część Azji Mniejszej znalazła się w rękach
muzułmanów, natomiast zachodnia granica uległa de-
stabilizacji. Niegdyś potężne Bizancjum było na skraju
upadku, jego skarbiec świecił pustkami, wojska były
źle rozmieszczone, a ostatni cesarz wiekowy i nieudol-
ny.
Upadkowi zapobiegł Aleksy I Komnen (1081‒
1118), młody wódz z arystokratycznego rodu, który
w czasie swego długiego panowania zainicjował proces
odrodzenia. Jego córka i biograf, Anna Komnena, w ta-
ki oto udramatyzowany sposób przedstawia, jak wyglą-
dał:
Aleksy nie był bardzo wysoki, miał jednak szerokie
ramiona i proporcjonalną sylwetkę. Kiedy stał, nie wy-
dawał się patrzącym szczególnie niezwykły, lecz gdy za-
siadał na cesarskim tronie, groźny błysk jego oczu
sprawiał, że przypominał ognistą trąbę powietrzną, tak
wszechogarniająca była [...] jego obecność. Miał ciem-
ne, łukowate brwi, spod których wyglądały oczy, tyleż
przerażające, co życzliwe.
Aleksy objął rządy w wyniku bezkrwawego prze-
wrotu, który umożliwiła jego wojskowa przeszłość oraz
kunsztownie utkana sieć koneksji z najpotężniejszymi
rodami cesarstwa. Bystry i wyważony polityk oraz
przebiegły dyplomata, wiedział, że jeśli chce mieć ja-
kąkolwiek nadzieję na pomyślne rządy, musi dokonać
dwóch rzeczy niemal niemożliwych - utrzymać się na
tronie i zdobyć co rychlej ogromne ilości pieniędzy.
Aby zażegnać nieustającą groźbę zamachu i rebelii, po-
tencjalnym spiskowcom ponadawał puste tytuły, co
miało ich udobruchać i zmusić do przebywania na ce-
sarskim dworze, pod czujnym okiem cesarza. W tym
czasie skarbiec zaczął się ponownie zapełniać dzięki
skandalicznie wysokim podatkom oraz, dokonywane-
mu w imię wyższej konieczności, zwyczajnemu rabun-
kowi kościelnego majątku. Aleksy wykorzystał zgro-
madzone bogactwa, by przywrócić atmosferę imperial-
nej świetności zarówno w Bizancjum, jak i poza jego
granicami, łącząc kupiecką siłę pieniądza z olśniewają-
cym blaskiem cesarskiego majestatu. Przekupstwem
bądź szantażem umocnił swój polityczny mandat w
kraju, a następnie zaczął powoli odbudowywać mię-
dzynarodową pozycję Bizancjum.
Na wschodzie, za pomocą siły i dyplomacji, udało
się Aleksemu powstrzymać pochód muzułmanów, choć
Turcy nadal mogli swobodnie harcować po Azji Mniej-
szej. Na północy Syrii utracił Antiochię, cenny ośrodek
handlowy, a ufortyfikowaną Nikeę (Niceę), miasto,
które od samego Konstantynopola dzielił jedynie Bos-
for, wciąż zajmowali Turcy. Grecka stolica trzymała
się, lecz Turcy, mimo wysiłków Aleksego, nie pozwa-
lali się wyprzeć. Aleksy uznał, że aby pozbyć się nie-
przyjaciół, potrzebuje zbrojnego wsparcia spoza granic
Bizancjum, a pierwszym i najbardziej oczywistym
miejscem, gdzie mógłby go szukać, była Europa.
Łaciński Zachód był z wielu względów naturalnym
sojusznikiem cesarstwa - wszak oba światy łączyło
chrześcijaństwo. Jednakże więzy wspólnej wiary roz-
luźniało to, że Bizantyjczycy i łacinnicy od dawna róż-
nili się w niektórych sprawach religijnych - na przykład
w kwestii wyznania wiary, datowania „Wielkanocy,
praktyk modlitewnych i obrządków. Poza tym Kościół
grecki, któremu przewodził patriarcha Konstantynopo-
la, uparcie kwestionował roszczenia biskupa Rzymu 10
zwierzchności nad całym chrześcijaństwem. Czynniki
te, jak również kwestie natury politycznej i etnicznej,
wywołały w 1054 roku otwarty rozłam między oboma
Kościołami, nazwany wielką schizmą, co było kościel-
nym odpowiednikiem zerwania stosunków dyploma-
tycznych. W ciągu kilku lat kontakty zostały częściowo
odnowione, jednak gdy w 1081 roku Aleksy obejmował
władzę, wciąż jeszcze pobrzmiewało echo tamtych wy-
darzeń.
Tarcia religijne zbiegły się z realiami stosunków
międzynarodowych. Tak jak chrześcijańscy wielmoże
z zachodniej Europy zajadle walczyli ze sobą o władzę
i bogactwo, tak wspólna religia nie zapobiega sporom
Bizancjum z Zachodem o polityczną i ekonomiczną do-
i nację w Europie i w basenie Morza Śródziemnego.
Grecy od dawna oburzali się, że niemieccy władcy
przyznają sobie tytuł cesarza rzymskiego, w ostatnich
zaś latach rywalizowali z Normanami o panowanie naj-
pierw w południowej Italii, a później na zachodzie Bał-
kanów, Grecy byli przekonani, że są światłymi dziedzi-
cami rzymskiej cywilizacji, łacinników zaś uważali za
niewiele więcej niż dzikie plemiona, bitne, lecz poza
tym godne pogardy. Tak więc w stosunkach z łacin-
~ikami Bizancjum było aroganckie i wyrachowane i z
pewnością nie :raktowało ich jak równych sobie. Jed-
nak gdy w XI wieku zachodni europejczycy coraz bar-
dziej dawali odczuć swoją obecność na scenie między-
narodowej, przepaść ta zaczęła się z wolna zasklepiać.
Bizancjum mogło spoglądać na Zachód ze wzgardą,
lecz łacinnicy coraz częściej odpowiadali mieszaniną
podszytej respektem podejrzliwości oraz rosnącej pew-
ności siebie.
Od początku swego panowania Aleksy Komnen sta-
rał się złagodzić napięcia w stosunkach z zachodnim
chrześcijaństwem, sprzyjając kompromisowi na płasz-
czyźnie religijnej oraz umacniając pierwszoplanową ro-
lę cesarstwa w polityce europejskiej. Jak wielu jego
poprzedników, korzystał też z usług wojowników z Za-
chodu. Przez większą część XI wieku trzon greckiej
armii stanowili najemnicy, szczególnie w elitarnej
gwardii wareskiej, złożonej głównie z Anglosasów
i skandynawskich wikingów, której zadaniem była
ochrona cesarza.
Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych przyszło
Aleksemu zmierzyć się z problemem nieustępliwej
obecności islamu u granic imperium, zmuszony wybrać
między chrześcijańskim braterstwem broni a tlącą się
wzajemną niechęcią, zdecydował się zwrócić do Za-
chodu o pomoc. Nie było to, jego zdaniem, oznaką sła-
bości ani przyznaniem Zachodowi równego statusu,
lecz zwykłą pragmatyczną manipulacją. Wcześniej już
zdarzyło mu się wejść w przymierze ze znaczącym ła-
cińskim wielmożą, Robertem I, hrabią Flandrii, ojcem
jednego z krzyżowców. Spotkali się około roku 1091,
gdy w drodze do Jerozolimy Robert zatrzymał się
w Konstantynopolu, po czym hrabia posłał cesarzowi
pięciuset zachodnich rycerzy, którzy mieli go wspo-
móc. Kiedy Aleksy wyprawił poselstwo na synod
w Piacenzy, prawdopodobnie spodziewał się podobne-
go wsparcia. Tymczasem łacińska pomoc, jaką otrzy-
mał, należała do innego rzędu wielkości.

Pierwsza fala: losy wyprawy ludowej


Zachowanie pierwszych krzyżowców, którzy dotarli
do granic jego imperium, wstrząsnęło Aleksym i zanie-
pokoiło go. Mimo że uszczuplone w wyniku zgonów
i dezercji, napływające wciąż hordy krucjaty ludowej
były jak wielka nieokiełznana fala grożąca zatopieniem
całego cesarstwa. Pątników nadciągało tak wielu, że je-
den z ówczesnych greckich obserwatorów przyrównał
ich do „piasku na brzegu morza i gwiazd na niebie”. Ze
wszystkich tych grup, które dotarły do Konstantynopo-
la, jedynie losy Piotra Pustelnika i jego ludzi znane są
nam nieco dokładniej. Znalazłszy się na greckim teryto-
rium, Piotr robił, co w jego mocy, żeby utrzymać dys-
cyplinę, jednak nie zdołał powstrzymać rabusiów od
splądrowania przedmieść Niszu, jednego z głównych
miast na szlaku wiodącym na południe, skutkiem czego
stał się celem ataków mieszkańców miasta. Pozostałą
część drogi ludzie Piotra pokonali względnie łatwo,
lecz gdy 1 sierpnia 1096 roku dobrnęli do Konstanty-
nopola, nasiliły się problemy z zachowaniem ładu i po-
rządku. Piotr musiał teraz utrzymać w ryzach już nie
bezładną czeredę pątników, lecz mnożące się rzesze
krzyżowców, które stopniowo gromadziły się u bram
stolicy Bizancjum. Był tam już oddział Waltera Bez
Mienia oraz potężna grupa z Italii, do której dołączały
teraz potoki krzyżowców francuskich i niemieckich.
Z początku stosunki między Piotrem a Aleksym by-
ły serdeczne. Cesarz zgodził się szczodrze zaopatrzyć
łacinników i poradził im, by cierpliwie oczekiwali
przybycia głównych sił krzyżowców, zanim przejdą
Bosfor i wkroczą na terytorium wroga. Wystarczyło
jednak ledwie kilka dni, a w ich szeregi wdarło się roz-
przężenie. Nawet jeden z łacinników zmuszony był
przyznać, że „chrześcijanie owi zachowywali się ohyd-
nie, plądrowali i puszczali z dymem pałace w mieście, i
kradli blachę ołowianą z dachów świątyń, by sprzedać
ją potem Grekom, aż cesarz rozgniewał się i nakazał im
iść za Bosfor”. Aleksy, skonsternowany takim bezpra-
wiem i niespokojny o Bizancjum, nie widział innego
wyjścia, jak tylko deportować owych krzyżowców na
wrogie brzegi Bitynii w Azji Mniejszej.
Tak więc w wyniku ułomnego przywództwa Piotra
Pustelnika i stanowczej reakcji cesarza wyprawa ludo-
wa znalazła się w poważnym niebezpieczeństwie. Oko-
ło 7 sierpnia łacinnicy zostali przetransportowani przez
Zatokę Nikomedyjską i w ciągu kilku następnych dni
założyli obóz na jej południowym brzegu, pod Civetot.
Aleksy cały czas zapewniał im żywność, jednak mimo
wszystko krzyżowcy byli tam boleśnie osamotnieni.
W odległości mniejszej niż dwa dni marszu na wschód
leżała Nikea, główna twierdza Turków, potężnych mu-
zułmańskich nieprzyjaciół, o których ci niedoświadcze-
ni i źle przygotowani do walki krzyżowcy mieli nikłe
pojęcie. Zamiast nie zwracać na siebie uwagi, jak naka-
zywałby rozsądek, rozwydrzona łacińska hałastra po-
częła niebawem przeczesywać okolicę, dopuszczając
się bezwzględnych grabieży i „ze wszystkimi obcho-
dząc się z potwornym okrucieństwem: niektóre dzieci
rozpłatali na kawałki, inne nadziewali na drewniane
rożna i opiekali nad ogniem, starców [zaś] poddawali
najprzeróżniejszym torturom”.
Nim nadszedł wrzesień, krzyżowcy coraz odważ-
niej poczynali sobie w okolicach Nikei, porywając by-
dło i plądrując wioski. Pod koniec miesiąca spora grupa
łacinników z Italii i Niemiec spustoszyła pobliską
twierdzę Kserigordon. I gdy napawali się właśnie zdo-
bytymi łupami, nieoczekiwanie pojawił się silny od-
dział nikejskich Turków, którzy otoczyli miasto. Uwię-
zieni w twierdzy krzyżowcy trzymali się przez osiem
dni, lecz w letniej spiekocie wkrótce zabrakło im wody.
Według jednego z dziejopisów tak bardzo „dokuczało
im pragnienie, że nacinali żyły koniom i osłom, żeby
napić się krwi; inni znów spuszczali pasy i ubrania do
ścieków i wyciskali z nich ciecz do ust”. Opór zaczął
słabnąć, muzułmanie wdarli się do miasta i część łacin-
ników wytracili, a pozostałych wzięli do niewoli.
Wieści o tej klęsce wzburzyły pozostałych krzy-
żowców obozujących pod Civetot, a co bardziej lekko-
myślni zaczęli nawoływać do bezpośredniego kontrata-
ku na samą Nikeę. W tym czasie Piotr Pustelnik prze-
bywał w Konstantynopolu, gdzie targował się z Alek-
sym o żywność, nie mógł więc przestrzec przed tą nie-
ostrożnością. W końcu nawet Walter Bez Mienia dał
się przekonać, że konieczne jest uderzenie prewencyj-
ne, i tak 21 października 1097 roku wszyscy zdolni do
walki uczestnicy wyprawy ludowej wymaszerowali
z Civetot, zostawiając „w obozowisku jedynie tych, co
nie mieli broni, oraz chorych”. Nie był to, jak niegdyś
sądzili historycy, lichy i marny motłoch. Ludźmi tymi
dowodzili całkiem zręczni dowódcy, jak choćby Walter
Bez Mienia, a należało do nich około 500 rycerzy, so-
lidny trzon formacji liczącej tysiące piechurów. Jed-
nakże poważyli się oni na wielce ryzykowną operację
wymierzoną przeciwko właściwie nieznanemu prze-
ciwnikowi i z błahego w zasadzie powodu sprowadzili
zagładę na całą wyprawę ludową.
Zaledwie w kilka godzin po tym, jak oddalili się od
wybrzeża, wpadli w tarapaty. Okazało się, że groźny
oddział Turków z Nikei najprawdopodobniej szykował
się tego dnia do ataku na nich i obie rormacje spotkały
się na równinach niedaleko Civetot. Wywiązała się za-
żarta walka, w której frankijscy rycerze stawiali zacie-
kły opór, jednak tureccy łucznicy dziesiątkowali ich ko-
lejnymi falami śmiercionośnych pocisków. Walter Bez
Mienia padł rażony siedmioma strzałami, i cała krzy-
żowa armia została zmasakrowana. Po latach pewien
grecki kronikarz ze smutkiem pisał, że poległo tylu
Franków, iż ich trupy utworzyły: „nie mówię potężny
grzbiet czy pagórek albo wzgórze, lecz górę [...], tak
wielka była liczba ciał”.
Turcy natychmiast poszli za ciosem i z niemiłosier-
nym okrucieństwem rozprawili się z krzyżowcami
w obozie pod Civetot. Znaleźli tam „słabych i kalekich,
duchownych, zakonników, stare kobiety, chłopięta przy
piersi, i wszystkich ich wycięli mieczem, bez względu
na wiek. Zabrali ze sobą jedynie młode niewiasty i za-
konnice, których oblicza i kształty wydały się miłe ich
oczom, oraz pięknych młodzieńców bez zarostu”.
Pierwsze kroki krzyżowców na terytorium islam-
skim zakończyły się zupełną katastrofą. Piotr Pustelnik,
przerażony doniesieniami, nakłonił Aleksego, żeby ra-
tował niedobitków. Odszukano garstkę tych, którzy
„pognali do morza, w las albo w góry”, i sprowadzono
ich z powrotem do Konstantynopola.

Druga fala: wojska


Główne siły krzyżowców docierały do Bizancjum
między październikiem 1096 roku a kwietniem roku
1097. Ich przeprawa przez ziemie cesarstwa stwarzała
problemy zarówno im samym, jak i Grekom. Wielu ła-
cinników oczekiwało, że po przybyciu traktowani będą
jak drodzy sojusznicy. Jeden z południowofrancuskich
krzyżowców stwierdził: „byliśmy przekonani, że jeste-
śmy na swojej ziemi, bośmy wierzyli, że Aleksy i jego
ludzie są naszymi chrześcijańskimi braćmi i sprzymie-
rzeńcami”. Co się tyczy podstawowej kwestii żywności
i zaopatrzenia, łacinnicy założyli, że albo otrzymają je
zupełnie za darmo, albo też będą mogli niedrogo zaku-
pić towary na targach. Jednak po przejściu pierwszej,
plebejskiej fali krucjaty zaniepokojeni i wojowniczo
nastawieni Grecy strzegli swych zapasów, wystawiając
na sprzedaż ograniczone ilości wiktuałów, i to po wy-
górowanych cenach. Rozczarowani krzyżowcy zmu-
szeni byli przetrząsać okolice w poszukiwaniu żywno-
ści, jednakże granica między przetrząsaniem a plądro-
waniem jest subtelna i większość książąt z trudem
utrzymywała swe wojska w ryzach. Mimo że napięcie
rosło, względy ideologiczne i pragmatyczne nakazywa-
ły powściągliwość. Książęta wiedzieli dobrze, że Urban
II pragnie, by wsparli Bizancjum, i w większości za-
mierzali ofiarować cesarzowi swoje usługi, starali się
więc unikać otwartego konfliktu. Poza tym bez wspar-
cia Aleksego mieli niewielkie szanse przeprawić się
przez Bosfor. Jak notuje pewien krzyżowiec z północy
Francji: „było ważne, by wszyscy zadzierzgnęli z cesa-
rzem nić przyjaźni, gdyż bez jego pomocy i rady nieła-
two byłoby podróżować nam i tym, którzy szli za nami
tą samą drogą”.
Tymczasem po doświadczeniach z wyprawą ludową
cesarz Aleksy pragnął szybko i spokojnie przeprowa-
dzić główne siły Franków przez serce Bizancjum. Był
niewątpliwie poruszony rozmiarami krucjaty, co wielu
uznało za oznakę wrogości. Po latach jego córka, Anna
Komnena, pisała, iż „usłyszawszy pogłoski, że zbliżają
się nieprzeliczone armie Franków, zląkł się ich przyby-
cia, gdyż znał ich nieopanowaną gwałtowność, ich nie-
obliczalny charakter i brak zdecydowania, by nie
wspomnieć o chciwości”. Innym razem Anna nazywa
krzyżowców „barbarzyńcami z Zachodu”, szczególnie
zaś pogardliwie odnosi się do Boemunda, „pospolitego
łotra” i „łgarza z natury”. Jednak na opinie te w znacz-
nej mierze wpływ miała retrospekcja - mimo nieufności
i tarć, przynajmniej z początku, między Grekami
a krzyżowcami nie było w zasadzie mowy o otwartej
wrogości. W latach 1096‒1097 Aleksy chciał zapano-
wać nad łacinnikami, zamierzając ich wykorzystać,
i dopóki zachowywali się właściwie, gotów był służyć
im radą i pomocą.
Główne siły dotarły do Konstantynopola we
względnie dobrym stanie. Pierwszy przybył w listopa-
dzie 1096 roku przemoczony Hugon z Vermandois, po
nim zaś, 23 grudnia, pojawił się ze swymi ludźmi Got-
fryd z Bouillon. Rajmund z Tuluzy i Boemund nadcią-
gnęli w kwietniu 1097 roku, a na większość sił z pół-
nocnej Francji trzeba było czekać do połowy maja.
Na spotkanie każdej z tych armii Aleksy wysłał na
granice wysokich rangą dowódców ze sporymi oddzia-
łami. Oficjalnie mieli oni służyć za przewodników
i łączników z cesarzem, w rzeczywistości ich głównym
zadaniem było nadzorowanie krzyżowców. Postępowa-
nie to przyniosło pewne rezultaty: armia Gotfryda bez
incydentów pokonała większą część północnego szlaku
pielgrzymkowego, który prowadził przez Nisz, Sofię
i Filipopolis; a korzystając z łagodnej wiosennej pogo-
dy, Robert z Normandii i Stefan z Blois sprawnie
przemaszerowali łączącą Dyrrachium z Konstantynopo-
lem via Egnatia. Udało się uniknąć większych starć
z miejscową ludnością, a także grabieży wsi.
Czasem jednak dochodziło do przejawów wrogości
i nieporozumień. Rajmund z Tuluzy wyruszył via
Egnatia w lutym, lecz dla niego droga ta okazała się
o wiele trudniejsza. Jakkolwiek w Dyrrachium bratanek
Aleksego przekazał Francuzom z południa listy gwa-
rantujące bezpieczny przemarsz, mieli kłopoty z zaopa-
trzeniem, a ich szeroko zakrojone poszukiwania żyw-
ności doprowadziły wkrótce do spięć z bizantyjskimi
oddziałami, którym nakazano mieć ich na oku. Na po-
czątku podróży legat papieski, biskup Ademar, został
zaatakowany przez Pieczyngów, którzy w tamtym cza-
sie związani byli luźnym przymierzem z Grekami.
Zrzucili biskupa z muła, okradli ze wszystkich kosz-
towności i pobili. Prawdopodobnie spotkałby go jesz-
cze gorszy los, gdyby nie zachłanność jednego z na-
pastników, który chciał zagarnąć dla siebie cały skarb
Ademara i wdał się w bójkę z towarzyszami, dzięki
czemu oddział krzyżowców zdążył przybyć biskupowi
na ratunek. Przemarsz przez Bałkany strasznie się dłu-
żył i z nastaniem kwietnia napięcie dawało się już wy-
raźnie we znaki. Gdy mieszkańcy Russy zgotowali
krzyżowcom niezbyt przyjazne powitanie, łacinnicy
zapomnieli o dyscyplinie, wzięli miasto szturmem
i splądrowali je, co oczywiście przyniosło działania
odwetowe ze strony Greków. Sam Rajmund z garstką
swych ludzi pospieszył do Konstantynopola, żeby na-
prawić stosunki z cesarzem.
Boemund ruszył w głąb lądu z Awlony na wybrze-
żu Adriatyku, by w Wodenie wejść na via Egnatia i tym
sposobem uniknąć towarzystwa Greków na pierwszym
etapie podróży. Wydaje się, że celowo niespiesznie
ciągnął przez Bałkany. Być może chciał się przekonać,
jak cesarz przyjmie w Konstantynopolu pozostałych
książąt, i obrócić wszystko na swoją korzyść. Wiedział
doskonale, że w związku z kampanią w latach 1081‒
1085 Aleksy przygląda się południowoitalskim Norma-
nom szczególnie bacznie, toteż postanowił, że nie da
cesarzowi najmniejszych powodów do niepokoju. Pole-
cił swoim ludziom „zachować uprzejmość i powstrzy-
mać się od grabieży tej ziemi, która należy do chrześci-
jan, i przykazał, aby nikomu nie zabierali więcej jedze-
nia niż potrzebują”. Trudno to było wyegzekwować
i między Bizantyjczykami a krzyżowcami dochodziło
do starć. W styczniu 1097 roku mieszkańcom Kastorii
łacinnicy zrabowali żywy inwentarz, kiedy nie chcieli
oni sprzedać im swoich zapasów żywności, a 18 lutego
oddziały Boemunda zostały zaatakowane przez wojska
cesarskie podczas przeprawy przez rzekę Wardar. Kilka
dni później krzyżowcy złupili niewielki zamek na dro-
dze do Serresu, podobno wbrew woli Boemunda.
Jego pojednawcze postępowanie było jednak tylko
wątłą dyplomatyczną fasadą skrywającą prawdziwe in-
tencje, ponieważ w tym samym czasie książę badał
możliwości utworzenia antygreckiego sojuszu z innymi
łacińskimi książętami. Próbował porozumieć się co do
tego z obozującym już pod Konstantynopolem Gotfry-
dem z Bouillon, któremu chciał zaproponować połą-
czenie sił i zaatakowanie Aleksego, jednak jego posłań-
cy zostali najwyraźniej zatrzymani. Z pewnością coś
wisiało w powietrzu, ponieważ doradcy Gotfryda dora-
dzali mu, żeby nie podejmował jakichkolwiek prób za-
machu, nawet przy użyciu tak egzotycznych metod jak
zatrute peleryny. Kiedy knowania Boemunda spaliły na
panewce, zostawił swoich ludzi pod wodzą Tankreda,
żeby w okolicach Russy spędzili Wielkanoc, a sam udał
się do Konstantynopola pertraktować z cesarzem.
Grecko ‒ łacińska polityka pojednania przetrwała
pochód książęcych wojsk zmierzających do stolicy Bi-
zancjum, lecz w pierwszej połowie 1097 roku zaczęła
wychodzić na wierzch dotąd skrywana wzajemna po-
dejrzliwość i głęboko zakorzeniona niechęć.
KONSTANTYNOPOL
Zmęczeni uciążliwą podróżą z zachodniej Europy
krzyżowcy wreszcie dotarli do bram Konstantynopola.
Na całym świecie nie było wspanialszego chrześcijań-
skiego miasta. Jego zdumiewające rozmiary egzotyczny
zbytek i kosmopolityczna społeczność wprawiły ich
w osłupienie. Jeden z nich pisał:
Och, jakże szlachetnym i pięknym miastem jest
Konstantynopol! Jak wiele w nim klasztorów i pałaców,
zbudowanych z niedościgłym kunsztem! Długo by opi-
sywać całe jego bogactwo we wszelkiej postaci, złoto,
srebro, wszystkie rodzaje odzienia, święte relikwie [...].
Mieszka tu na stałe około, tak myślę, dwudziestu tysięcy
eunuchów.
Konstantynopol, usadowiony na cyplu wbijającym
się w cieśninę Bosfor - wąski pas wody łączący Morze
Śródziemne z Morzem Czarnym, który oddziela Europę
od Azji - mógł dzięki swemu doskonałemu położeniu
wykorzystywać tętniący życiem szlak handlowy na
Wschód. W starożytności znany był jako Bizancjum
(stąd pochodzi nazwa cesarstwa), lecz został przemia-
nowany na cześć Konstantyna Wielkiego, który w 324
roku obrał go na nową stolicę cesarstwa rzymskiego.
Miasto założone było na planie trójkąta, którego dwa
boki przylegały do morza, a zamykały je potężne bliź-
niacze mury - od strony lądu stanowiły budzącą re-
spekt, nieprzystępną ścianę, długości siedmiu kilome-
trów, grubą na pięć i wysoką na dwadzieścia metrów.
Największe miasta łacińskiej Europy były dziesięcio-
krotnie mniejsze od tej metropolii, a jej tętniąca życiem
społeczność, licząca być może pół miliona mieszkań-
ców, na Zachodzie mogłaby zaludnić całe królestwo.
Aleksy Komnen miał zamiar chronić to prześwietne
miasto za wszelką cenę. Tak więc mimo że krzyżowcy
przybyli do Bizancjum jako sprzymierzeńcy, cesarz
zmusił ich do obozowania pod murami Konstantynopo-
la. Jak wspomina pewien łacinnik, „nie próbowaliśmy
wejść do miasta, ponieważ nie odpowiadało to [Alek-
semu], gdyż obawiał się, że możemy knuć przeciwko
niemu jakiś spisek [...]. [Mogliśmy jedynie] wchodzić
do miasta po pięciu albo sześciu na godzinę. Tak więc
gdy my wychodziliśmy, inni wchodzili, żeby pomodlić
się w świątyniach”42. Tych, którzy mieli szczęście do-
stać się w obręb murów, czekały niezrównane widoki.
Stolica Bizancjum swą wspaniałością zaświadczała
o bajecznym bogactwie Greków i starożytnej spuściź-
nie cesarstwa.
Pierwsze kroki krzyżowiec kierował ku bazylice
Mądrości Bożej (Hagia Sophia), wzniesionej w VI wie-
ku największej i najokazalszej świątyni chrześcijańskiej
na świecie. Jej przestronne wnętrze aż lśniło, a ściany
i sklepienie pokrywały malowidła i mozaiki przyćmie-
wające wszystko, co łacinnicy mogli ujrzeć w zachod-
niej Europie. Tę gigantyczną budowlę wieńczyła
ogromna kopuła wysoka na ponad pięćdziesiąt metrów
i szeroka na metrów trzydzieści. Bazylika, jak i całe
miasto, słynęła ze zgromadzonych w niej relikwii. Od-
wiedzający Konstantynopol miał okazję zobaczyć cier-
niową koronę Chrystusa oraz fragmenty jego krzyża,
szaty Maryi Panny i pukiel jej włosów, co najmniej
dwie głowy Jana Chrzciciela i kości praktycznie
wszystkich apostołów.
W całym mieście mogli łacinnicy zachwycać się
niezliczonymi cudami: Forum Konstantyna, nad którym
górowała pięćdziesięciometrowa kolumna z gigantycz-
nym posągiem założyciela miasta przedstawionego ja-
ko Apollo, Hipodromem - starożytnym stadionem sły-
nącym z krwawych wyścigów rydwanów, który mógł
pomieścić 100 000 widzów - oraz posadowionym na
ogromnej marmurowej kolumnie odlanym z brązu nad-
naturalnej wielkości posągiem Justyniana, który dosia-
dając rumaka, wyciąga rękę na wschód w symbolicz-
nym ostrzeżeniu dla Persów.
Tylko najznamienitsi goście mogli się dostać do pała-
cu cesarza, Blachern, usytuowanego na wzgórzu w pół-
nocno-zachodniej części Konstantynopola, z którego
roztaczał się widok na miasto i jego okolice. Pewien
krzyżowiec, który widział Blacherny w XII wieku, tak
oto je opisuje:
Ze swych trzech stron pałac pozwala swym miesz-
kańcom czerpać potrójną przyjemność z przyglądania
się a to morzu, a to wsi, albo znów miastu. Na zewnątrz
jest on niezrównanej piękności, a jego wnętrz nie spo-
sób opisać. Cały ozdobiony jest złotem i rozmaitymi ko-
lorami, a podłogi zmyślnie wyłożono marmurem.
Przepych ten całkowicie onieśmielał większość
krzyżowców. Urodzili się na łacińskim Zachodzie,
gdzie w zbiorowej pamięci zachowało się jeszcze
wspomnienie starożytnego Rzymu, probierza złotego
wieku w dziejach ludzkości. Teraz, gdy kroczyli ulica-
mi Konstantynopola, chwała i potęga tamtego cesar-
stwa zdawała się odrodzona, wskrzeszona na ich
oczach w całej świetności. Nikt nie wątpił, że oto dotar-
li do potężnego, bijącego serca zachodniej cywilizacji.

Przysięga wierności
Aleksy miał zamiar wykorzystać przepych swego
miasta. Całkiem umiejętnie przeprowadziwszy drugi
rzut krzyżowców przez zachodnie tereny cesarstwa,
musiał się teraz uporać z łacinnikami w samym sercu
Bizancjum. Skoro zaś mieli się oni zebrać pod Kon-
stantynopolem, Aleksy postanowił wykorzystać tę oka-
zję, by zaznaczyć swą zwierzchność nad całym przed-
sięwzięciem i olśniwszy łacińskie książątka wystawno-
ścią bizantyjskiego dworu, zmusić ich do pokornego
współdziałania. Jednakże niesubordynowana horda
zgromadzona pod murami miasta budziła jego niepo-
kój. Wiedział, że pozostawione same sobie, połączone
rzesze krzyżowców coraz trudniej będzie zaopatrywać
w żywność, i obawiał się, że ich łakomy wzrok może
paść na sam Konstantynopol. Faktycznie, niedługo po
tym, jak pierwsza część sił głównych, dowodzona przez
Gotfryda z Bouillon, rozłożyła się obozem, wybuchły
niesnaski, a między ludźmi Baldwina z Boulogne
i wojskami bizantyjskimi doszło do starć.
Aleksy mądrze postanowił wykorzystać to, że siły
krzyżowców są podzielone, i zająć się każdym księ-
ciem z osobna zaraz po jego przybyciu do Konstanty-
nopola. Żeby nie dopuścić do nagromadzenia niezado-
wolonych łacinników, chciał co rychlej wyprawiać ich
za Bosfor. Tam mogli się zebrać wszyscy razem, gdyż
nie stanowiliby już bezpośredniego zagrożenia dla Gre-
ków. Anna Komnena wspomina, że cesarz „uciekał się
do wszelkich środków [...], by nakłonić [łacinników] do
przekroczenia cieśniny”, co jasno dowodzi, że nade
wszystko przedkładał interesy Bizancjum, ponieważ
w rezultacie takiej polityki drugą falę krzyżowców
mógł spotkać zgubny los, jaki stał się udziałem wypra-
wy ludowej.
Zanim jednak Aleksy wyekspediował książąt do
Azji, poczynił starania, by jakoś nad nimi zapanować
i wykorzystać potęgę ich armii oraz każde ich powo-
dzenie dla potrzeb cesarstwa.
Choć jak się zdaje wielu krzyżowców tego oczeki-
wało, nie miał zamiaru osobiście poprowadzić wypra-
wy do Jerozolimy. Zaprzątały go natomiast dwie nie-
zmiennie dlań najważniejsze sprawy: pozycja rodzącej
się dynastii Komnenów i bezpieczeństwo Bizancjum.
Aleksy gotów był z radością służyć pomocą pierwszej
krucjacie, wręcz życzył sobie jej powodzenia, lecz
przenigdy nie naraziłby na szwank greckich interesów
dla łacińskiej sprawy, a długotrwała kampania w odle-
głej Ziemi Świętej groziłaby utratą tronu i zajęciem ce-
sarstwa.
Zamiast wziąć bezpośredni udział w wyprawie,
Aleksy pragnął związać ze sobą najważniejsze osobi-
stości krucjaty przysięgą na wierność. Każdy książę czy
baron, który trafił pod Konstantynopol, wzywany był
do tego olśniewającego miasta na audiencję u cesarza,
któremu miał następnie złożyć przysięgę lenną. Około
20 stycznia 1097 roku po długotrwałych, trudnych ne-
gocjacjach Gotfryd z Bouillon powiódł lotaryńskich
wielmożów do cesarskiego pałacu, gdzie Aleksy „za-
siadał, jak miał w zwyczaju, na swym cesarskim tronie,
z całym majestatem, i nie wstał, by [na powitanie] po-
całować księcia ani nikogo innego”. W takiej atmosfe-
rze cesarz przyjął ich poddańcze ślubowanie, ustana-
wiając pomiędzy sobą a nimi „nierozerwalną więź cał-
kowitego zaufania i przyjaźni”.
Przysięga ta składała się z dwóch części. Pierwsza
była uroczystą obietnicą, że „jakiekolwiek w przyszło-
ści podbije miasta, kraje czy twierdze, które by pierwej
należały do cesarstwa rzymskiego, odda je przedstawi-
cielowi cesarza”. Oznaczało to, że wszelkie terytoria,
jakie krzyżowcy zajmą w Azji Mniejszej, a nawet poza
nią, będą musieli oddać Bizantyjczykom. Drugą część
ślubowania o wiele trudniej precyzować. Wydaje się,
że była to przysięga lenna wobec Aleksego, oparta czę-
ściowo na zachodnich wzorcach, jednak jej szczegółów
nie sposób odtworzyć. Z całą pewnością w grę wcho-
dziło zapewnienie o zachowaniu pokoju i wzajemnej
przyjaźni; Aleksy, jako suzeren, mógł rozporządzać
książętami, oni zaś zgodzili się nie działać na szkole
cesarstwa, za co mogli liczyć na cesarską pomoc i radę.
Jest bardzo mało prawdopodobne, by w związku z tym
ostatnim postanowieniem Aleksy kiedykolwiek oficjal-
nie stwierdził, że ma zamiar przyłączyć się do wypra-
wy. Był zbyt zręcznym dyplomatą, aby z góry zobo-
wiązać się do udziału w tak ryzykownym przedsię-
wzięciu. Jednakże obopólne obowiązki wynikające
z prawa lennego pozwalały łacinnikom oczekiwać, że
tak się właśnie stanie.
Odkąd Gotfryd pierwszy złożył ślubowanie, więk-
szość książąt bez protestów szła za jego przykładem.
Boemund, który swoje plany zaatakowania Greków
zmuszony był odłożyć na bok, zdecydował się teraz po-
łączyć ze swoim niegdysiejszym wrogiem więzami
przyjaźni. Przybył do Konstantynopola około 10 kwiet-
nia i natychmiast został wezwany na audiencję, podczas
której ochoczo zgodził się złożyć przysięgę. W zamian
za to próbował przekonać Aleksego, by wyznaczył go
na głównodowodzącego krucjaty, czego cesarzowi uda-
ło się taktownie uniknąć. Niektórzy wszakże opierali
się żądaniom Aleksego. Kiedy około 21 kwietnia do
miasta przybył Rajmund z Tuluzy, doszły go wieści, że
południowofrancuskie oddziały, które ciągnęły o kilka
dni drogi za nim, były wielokrotnie atakowane. Podej-
rzewając nieczystą grę, wytrwale odmawiał złożenia
przysięgi, pomimo że Aleksy usilnie starał się nakłonić
go do uległości. Koniec końców Rajmund przystał
na zmienioną wersję i ślubował nie zagrozić władzy ce-
sarza i jego posiadłościom. Obecnie historycy uważają,
że dumna postawa Rajmunda zyskała mu szacunek
i przyjaźń Aleksego i że ich sojusz przetrwał całą kru-
cjatę. Domysły współczesnych badaczy oparte są na re-
lacji Anny Komneny, która patrząc na te wydarzenia
z perspektywy czasu, opisała Rajmunda w samych su-
perlatywach, nie wspominając słowem o związanych
z przysięgą lenną przepychankach w Konstantynopolu.
W rzeczywistości nic w zachowaniu Rajmunda nie
wskazuje, że w 1097 roku jego i cesarza łączyły szcze-
gólnie kordialne stosunki. Według jednego z ludzi
Rajmunda, w tamtym czasie de facto spiskował on
przeciwko Grekom. Kilku pomniejszych książąt, w tym
Tankred z Hauteville i Baldwin z Boulogne, uchyliło
się od złożenia przysięgi i wymknąwszy się z cesarskiej
pułapki, czym prędzej przeprawiło się przez Bosfor.
Niemniej jednak Aleksy utwierdził swoje zwierzch-
nictwo nad elitą krzyżowców i był zdecydowany wyko-
rzystać wyprawę dla swoich celów. Z bizantyjską hoj-
nością osłodził łacińskim książętom kapitulację, obsy-
pując ich szczodrymi darami. Gotfryd otrzymał stos
złota i srebra z cesarskiego skarbca oraz drogocenne
purpurowe jedwabie i wspaniałe konie. A także coty-
godniowe wysokie uposażenie na zakup żywności dla
swych ludzi na miejscowych rynkach, w związku
z czym pieniądze te niebawem w całości wróciły do
Greków. Boemund natomiast podobno był zdumiony
i nie posiadał się z radości, gdy po złożeniu przyrze-
czenia pokazano mu pomieszczenie wypełnione roz-
maitymi skarbami, tak „że nie sposób było tam wejść”,
i oznajmiono, że wszystko to należy do niego. Tylko
Rajmund z Tuluzy, z uwagi na swoją nieprzejednaną
postawę, niewiele zyskał.
Cesarz przekazał też łacinnikom bezcenne informa-
cje na temat tego, co ich czeka w Azji Mniejszej. Wia-
domo, że Boemund radził się go w sprawie zaopatrze-
nia w początkowej fazie podróży, Aleksy zaś podzielił
się z książętami swoją wiedzą o muzułmańskim wrogu,
z którym mieli się zmierzyć. Anna Komnena odnoto-
wała, że cesarz „ostrzegł [łacinników], co im się może
przytrafić w drodze, [i] udzielił pożytecznych rad. Po-
instruowano ich względem metod, do jakich uciekają
się Turcy w walce; powiedziano im, jak stawać do bi-
twy, jak przygotować zasadzki oraz doradzono nie ści-
gać wroga zbyt daleko, jeśliby zawrócił on z pola wal-
ki”. Do taktycznych porad dorzucił Aleksy garść in-
formacji o charakterze politycznym i zasugerował, żeby
łacinnicy wykorzystali polityczne i religijne podziały
trapiące islam.

Świat islamu
Ów świat, z którym Aleksy chciał zapoznać krzy-
żowców, przeszedł dramatyczne przemiany w ciągu
czterech i półwieku po tym, jak Mahomet zaczął głosić
nową wiarę. Po śmierci proroka w 632 roku jego na-
stępcy przeprowadzili szereg energicznych kampanii
wojskowych, dzięki którym państwo islamskie rozsze-
rzyło się na Persję, wschodnie wybrzeża Morza Śród-
ziemnego i północną Afrykę. Wielkie miasta Wschodu
- Damaszek, Bagdad i Kair - padły w ciągu dziesięciu
lat; Jerozolima, miasto otoczone głęboką czcią jako
miejsce wstąpienia Mahometa do nieba, została zdoby-
ta w 638 roku. Do początku VIII wieku islam obejmo-
wał już basen Morza Śródziemnego, na wschodzie za-
grażając Konstantynopolowi, na zachodzie zaś - połu-
dniowej Francji.
Pomimo nadzwyczajnej ekspansji muzułmanie byli
od początku swych dziejów zasadniczo i boleśnie po-
dzieleni na dwa odłamy: na północy, w perskim Bag-
dadzie, stolicy kalifatu Abbasydów, rozwinął się sun-
nizm, natomiast na południu, w powstałym na progu X
wieku kalifacie Fatymidów, którego stolicą był Kair -
szyizm. U progu jedenastego stulecia ten rozłam spara-
liżował świat muzułmański, a gdy walka między sunni-
tami a szyitami stała się dla niego najistotniejszą kwe-
stią, potęga zarówno Bagdadu, jak i Kairu uległa sta-
gnacji. Na Bliskim Wschodzie do pewnego czasu islam
wyznawali głównie Arabowie i Persowie, lecz od 1055
roku kalifat abbasydzki ożywił napływ świeżej krwi,
sunnizm przyjęły bowiem dzikie koczownicze plemio-
na tureckie, które ze stepów Rusi najechały Mezopota-
mię. Gdy Turcy ci zdobyli Bagdad, ich przywódca,
ambitny watażka Togrul Beg, został ogłoszony sułta-
nem (co w języku arabskim dosłownie znaczy „wład-
ca”), a jego ród, Seldżukowie, stał się dynastią panują-
cą na sunnickiej północy.
Do końca XI wieku Seldżucy zajęli Iran, Irak, Syrię
i Palestynę. Egipscy Fatymidzi od kilku lat musieli
ustępować przed ich agresją, toteż Aleksy doradził
krzyżowcom, by zawiązali z nimi pakt przeciwko Tur-
kom. Władcy z rodu Seldżuków opanowali większą
część Azji Mniejszej po klęsce Bizantyjczyków pod
Mantzikertem w 1071 roku, przyjmując tytuł sułtanów
Rum (wschodniego cesarstwa rzymskiego).
To właśnie z nimi mieli się zmierzyć krzyżowcy,
gdy w 1097 roku stanęli u granic świata islamu, a ce-
sarz Aleksy Komnen zrobił wszystko, co w jego mocy,
żeby zapoznać ich ze sztuką wojenną ludów stepowych.
Tradycyjnie trzon tureckiej armii stanowili lekkozbroj-
ni wojownicy dosiadający rączych, zwinnych koników,
wyposażeni w łuki refleksyjne, świetnie nadające się do
strzelania podczas jazdy. Bywali też uzbrojeni w lekkie
włócznie, szable, toporki i puginały. W walce ich od-
działy polegały na swej szybkości i manewrowości.
Stosowali oni zwykle dwa podstawowe elementy tak-
tyczne: otoczenie przeciwnika przez jazdę, która pozo-
stając w nieustannym ruchu, zasypywała go nie koń-
czącym się gradem strzał, oraz pozorowaną ucieczkę
z pola walki, żeby sprowokować pogoń i doprowadzić
do rozerwania nieprzyjacielskiej formacji, a następnie
przypuścić niespodziewany kontratak. Ten styl walki
wciąż preferowali Seldżucy z Azji Mniejszej, tymcza-
sem Turcy z Syrii i Palestyny zaczęli przejmować sze-
reg perskich oraz arabskich metod walki i korzystać
z większych sił piechoty niezbędnych w działaniach
oblężniczych.
Muzułmanie, którzy stanęli do walki z krzyżowca-
mi, byli zręcznymi i groźnymi wojownikami, nie uwa-
żali jednak, że biorą udział w jakiejś wielkiej wojnie re-
ligijnej przeciwko chrześcijaństwu. Islam od swego za-
rania był wojowniczy. Sam Mahomet przeprowadził se-
rię krwawych kampanii, próbując podporządkować so-
bie Mekkę, a muzułmańską ekspansję podsycała arab-
ska gwałtowność i żarliwa religijność. Wyznawcom Al-
lacha udało się o wiele szybciej i łatwiej pogodzić swą
wiarę z przemocą niż chrześcijańskiemu Zachodowi.
Pod koniec VIII wieku muzułmańscy uczeni w prawie
zamknęli koncepcję walki w imię Boże w teorii świętej
wojny. Obowiązek prowadzenia dżihadu, czyli zbrojnej
walki przeciwko niewiernym, spoczywał na wszystkich
zdolnych do noszenia broni muzułmanach i jak wierzo-
no, otwierał im drogę do nieba. Jednak z upływem ko-
lejnych dziesięcioleci, a później wieków, państwa is-
lamskie coraz bardziej skłaniały się do rozwiązań poko-
jowych, a idea ekspansjonistycznego dżihadu powoli
traciła znaczenie.
W XI wieku władcy islamscy bardziej skłonni byli
toczyć święte wojny przeciwko swoim współwyznaw-
com - sunnici przeciwko szyitom - niż występować
przeciwko chrześcijaństwu. Nawoływania do niekoń-
czącej się walki o poszerzanie granic islamu i podpo-
rządkowanie sobie nie‒muzułmanów spotykały się
z nikłym odzewem, podobnie jak idea zjednoczenia się
w obronie wiary i zajmowanych terytoriów. Kiedy więc
krzyżowcy wkroczyli na muzułmańskie tereny na Bli-
skim Wschodzie, idea wojny religijnej była głęboko
uśpiona. Minęły dziesięciolecia, nim muzułmanie do-
strzegli zagrożenie chrześcijańską świętą wojną i znów
zapłonął ogień dżihadu. Na razie krzyżowcy mieli się
zmierzyć z wrogiem, któremu brakowało ich żarliwości
i poczucia wspólnoty.
ROZDZIAŁ IV
Pierwsze wichry wojny
W lutym 1097 roku pierwsza część głównych sił
krzyżowców zrobiła znaczący krok na drodze do Jero-
zolimy. Gotfryd z Bouillon poprowadził swych ludzi
przez Bosfor i rozłożył się obozem u północnych wy-
brzeży Zatoki Nikomedyjskiej. Pozostali łacinnicy mie-
li do niego dołączyć wiosną i wczesnym latem. Prawie
półtora roku od clermonckiego orędzia Urbana II, ma-
jąc za sobą długi marsz do Konstantynopola, krzyżow-
cy dotarli do granic muzułmańskiego świata.
Lądując w Azji Mniejszej, Gotfryd nie napotkał
niemal żadnego oporu i mimo że początkowo jego woj-
ska były odizolowane od reszty krzyżowców, muzuł-
manie zbytnio ich nie niepokoili. Był to prawdziwy
uśmiech losu - w podobnych okolicznościach ci, którzy
szli w krucjacie ludowej, zostali wybici niemal do nogi.
Gdyby najsilniejszy władca na tych terenach, seldżucki
sułtan Rum, Kilidż Arslan, zdecydował się eliminować
kolejne oddziały krzyżowców zaraz po ich przybyciu,
wyprawa utonęłaby we krwi.
Stało się jednak inaczej. Kilidż Arslan popełnił fa-
talny błąd - rozgromiwszy względnie łatwo wyprawę
ludową, nie docenił siły drugiej fali krzyżowców i za-
miast uporać się z nimi od razu, postanowił najpierw
rozstrzygnąć mało w tej sytuacji ważny spór terytorial-
ny daleko na wschodzie. Ten błąd okazał się dlań bar-
dzo kosztowny, Gotfryd bowiem i pozostali łacińscy
książęta bez przeszkód wprowadzili swoje wojska
w głąb Azji Mniejszej i skierowali się na klejnot króle-
stwa Kilidż Arslana, stołeczne miasto Nikeę (Niceę).
OBLĘŻENIE NIKEI
W początku maja 1097 roku około dwóch trzecich
sił krzyżowców pod wodzą Gotfryda, Roberta z Flan-
drii i Hugona z Vermandois, a także Normanowie z po-
łudnia Italii, którymi w tym czasie dowodził Tankred,
zgromadziło się pod Nikomedią. Tam dołączył do nich
Piotr Pustelnik, nieszczęsny przywódca wyprawy lu-
dowej, który od października 1096 roku wiódł nędzny
żywot w okolicach Konstantynopola i Bitynii. Musiał
być zadowolony, że do Nikei zbliżają się od północy,
a nie śladami jego pechowej wyprawy z Civetot - od-
dział krzyżowców, który kilka tygodni później wybrał
się właśnie tą drogą, z przerażeniem i smutkiem odna-
lazł „wiele odrąbanych głów i ciał zabitych spoczywa-
jących na równinach niedaleko morza”, straszliwe
cmentarzysko ludzi, którzy poszli za Piotrem. Z Niko-
medii główne armie ruszyły starorzymskim traktem
prowadzącym na południe przez góry do Nikei. Była to
droga bezpośrednia, bardzo jednak zarośnięta, toteż
wyekspediowano przodem 3000 zbrojnych, którzy ją
oczyścili i oznakowali krzyżami. 6 maja Gotfryd i jego
kompani dotarli do Nikei, lecz nawet wtedy, zbliżając
się do swego pierwszego celu, nie byli przygotowani na
to, co jeden z im współczesnych nazwał później
„pierwszymi wichrami wojny”.
W służbie cesarza
Krzyżowcom wciąż brakowało naczelnego dowódz-
twa, a jeszcze bardziej organizacji. Wydaje się, że Got-
fryd, Hugon, Tankred i Robert z Flandrii ruszyli na Ni-
keę, nie mając spójnego planu działania, a ich przyby-
cie nie zostało zgrane w czasie z pozostałymi oddzia-
łami. Od 6 maja, kiedy to dotarli do tego miasta, przez
osiem dni zmuszeni byli bezczynnie obozować pod je-
go murami. Dopiero 14 maja, gdy dołączył do nich Bo-
emund i zażegnał początkowe problemy z zaopa-
trzeniem, krzyżowcy przystąpili do oblężenia. Trzeba
jednak było jeszcze dwóch tygodni, by pod Nikeę po-
deszły ostatnie hufce. Takie koncentrowanie wojsk na
raty było wielce ryzykowne. Na szczęście Kilidż Arslan
spóźniał się z odsieczą i nie doszło do katastrofy. Brak
koordynacji działań i stanowczego dowództwa do pew-
nego stopnia był jednak skutkiem takich a nie innych
stosunków między krzyżowcami a Bizancjum.
Oblegając Nikeę, wypełniali oni wolę cesarza.
Przybyli do Konstantynopola z niesprecyzowanym za-
miarem niesienia pomocy chrześcijanom na Wschodzie
oraz pielgrzymki do Jerozolimy, oczekując, jak się zda-
je, że sam cesarz obejmie naczelne dowództwo wypra-
wy. Aleksy miał jednak inne plany. Z pewnością chciał
kierować wojskami krzyżowców i wykorzystać ich
obecność - w końcu przybyły na Wschód, przynajmniej
po części, w odpowiedzi na jego apel o zbrojne wspar-
cie - a głównym jego celem było odzyskanie Nikei.
Stolica Seldżuków znajdowała się niebezpiecznie bli-
sko Konstantynopola i uporczywie przeciwstawiała się
wszelkim próbom, które czynił Aleksy, by ją odbić.
Jedno z greckich źródeł sugeruje wręcz, że „cesarz, któ-
ry dokładnie przyjrzał się Nikei, i to po wielokroć,
uznał, że nie da się jej w żaden sposób zdobyć”. Zde-
cydował się więc skierować przeciw miastu swą nową
broń - krzyżowców i patrzeć z bezpiecznej odległości,
co z tego wyniknie. Aleksy nie miał najmniejszego za-
miaru prowadzić kampanii osobiście, uważał bowiem,
że „barbarzyńscy” łacinnicy są zbyt nieprzewidywalni,
i obawiał się, że ci nieokrzesańcy mogliby zwrócić się
przeciwko niemu. Unikając bezpośredniego zaangażo-
wania, mógł też zachować wątłe pozory bezstronności,
co otwierało drogę dyplomacji i pojednaniu z Kilidż
Arslanem, gdyby oblężenie się nie powiodło. Tak więc
Aleksy, przebiegły i wyrachowany polityk, stanął obo-
zem pod Pelekanonem, na zachód od Nikomedii.
To prawda, że cesarz przedkładał interesy swego
imperium ponad interesy krzyżowców, a nawet że ich
bezdusznie wykorzystał, aby urzeczywistnić własne
ambicje. Współcześni historycy jednak, pisząc, że pod
Nikeą stosunki między krzyżowcami a Bizantyjczyka-
mi były napięte i podszyte nieufnością, opierają się na
późniejszych przekazach świadków oblężenia, którzy
wiedzieli już z perspektywy czasu, że kolejne wydarze-
nia zatrują wzajemne relacje. W rzeczywistości oblęże-
nie Nikei było w dużej mierze przedsięwzięciem
wspólnym, wymagającym od łacinników i Greków
współdziałania, a krzyżowcy ochoczo stanęli do walki
w interesie cesarstwa bizantyjskiego. Choć Aleksy od-
mówił osobistego udziału w działaniach zbrojnych, za-
leżało mu na tym, by pod Nikeą krzyżowcy odnieśli
zwycięstwo. W związku z tym wyznaczył doradców
wojskowych, którzy mieli ich wspierać i nadzorować.
W drodze do Nikei towarzyszył Gotfrydowi i pierwszej
grupie krzyżowców Manuel Butumites, jeden z najbar-
dziej doświadczonych dowódców Aleksego. Co więcej,
na początku został on wpuszczony do miasta, gdzie
miał wynegocjować warunki kapitulacji Nikei, a gdy
jego starania nie przyniosły rezultatów, służył łacinni-
kom swą znajomością sztuki oblężniczej. Kilka tygodni
później na czele dwutysięcznego oddziału Bizantyjczy-
ków przybył drugi doradca, Tatikios, żeby przejąć do-
wództwo w całej kampanii nikejskiej. W późniejszym
czasie został on głównym przedstawicielem Aleksego
wśród krzyżowców. Wybór Tatikiosa był ciekawy - ów
dworzanin z żołnierskim doświadczeniem był podobno
„dzielnym wojownikiem, mężem, który nie traci głowy
podczas walki”, ale też eunuchem. Miał doskonałe ro-
zeznanie w systemie obronnym Nikei, jako że nieco
ponad dziesięć lat wcześniej poprowadził ostatni grecki
szturm na miasto. Prezentował się niezwykle - pół
Arab, pół Grek, stracił kiedyś w walce nos i w jego
miejsce nosił metalową protezę.
Aleksy poczynił też starania, żeby krzyżowcom nie
zabrakło żywności. Zgodnie z jego poleceniem uboż-
szym Frankom rozdano pieniądze i prowiant. Morzem
Śródziemnym nadpływały statki handlowe i w porcie
Civetot powstawał targ, gdzie można było zaopatrzyć
się w zboże, mięso, wino i oliwę, a ruch na trakcie do
Nikomedii nie ustawał bodaj na chwilę. Grecy musieli
utworzyć niezwykle sprawne zaplecze logistyczne tej
olbrzymiej armii, źródła bowiem nie wspominają, aby
łacinnicy cierpieli jakieś braki w zaopatrzeniu. Pod tym
względem kolejne oblężenia nie zawsze były już tak
sprawnie prowadzone.
Nawet przy wsparciu Bizantyjczyków umocnienia
i obronne położenie Nikei stanowiły dla krzyżowców
wielkie wyzwanie. Dzisiaj to starożytne miasto jest nie-
ledwie zaściankiem. Iznik, bo tak brzmi jego obecna,
turecka nazwa, wciąż otaczają zrujnowane fortyfikacje,
lecz toczące się w nim ciche, skromne życie nie oddaje
sprawiedliwości roli, jaką Nikea odegrała w dziejach.
Trudno sobie wyobrazić, że było to niegdyś jedno
z najświetniejszych miast cesarstwa. W 325 roku
pierwszy chrześcijański władca Rzymu, Konstantyn
Wielki, zwołał do Nikei wielki synod, podczas którego
ponad trzystu biskupów z całego cesarstwa przyjęło
credo nicejskie, które stało się podstawą obo-
wiązującego do dziś wyznania wiary. Kiedy w 1097
roku pod miasto podeszły wojska krzyżowców, wciąż
było ono imponującą twierdzą. Pewien Frank tak je
później opisał:
Nikeę dobrze chronił teren i przemyślne fortyfika-
cje. Naturalną barierę stanowiło rozległe jezioro ob-
mywające jej mury oraz wody fosy zasilanej przez po-
bliskie strumienie, broniącej dostępu z trzech stron.
Zręczni budowniczowie otoczyli miasto niebosiężnymi
murami, tak że mogło się nie obawiać ani szturmu wro-
ga, ani siły żadnej machiny.
Nikea, pobudowana na żyznych terenach wśród
wzgórz, leży na wschodnim brzegu Jeziora Askaniań-
skiego, które rozciąga się na ponad czterdzieści kilome-
trów. Od północy, wschodu i południa miasta strzegły
mury obronne. Otoczone podwójną fosą, miały pięć ki-
lometrów długości, około dziesięciu metrów wysokości
i więcej niż setkę baszt. Zdobycie Nikei było nie lada
wyzwaniem, lecz krzyżowcy mieli nad turecką załogą
jedną, zasadniczą przewagę - liczebną. Kiedy w poło-
wie maja rozpoczęło się oblężenie, łacinnicy mogli od-
ciąć jedynie północne i wschodnie bramy miasta, jed-
nak na początku czerwca, gdy pod Nikeę ściągnęła już
większość wojsk krzyżowych, całkowicie zamknęli ją
w okrążeniu od strony lądu.

Łacińskie rzesze
Po raz pierwszy armie pierwszej krucjaty zeszły się
razem. Wszyscy - Frankowie, Grecy i muzułmanie -
zdumieni byli tym, co ujrzeli. Pewien Bizantyjczyk
przyrównał krzyżowców do „nieprzeliczonej masy sza-
rańczy, wielkiej niczym chmura, co w locie może przy-
słonić słońce”, a jeden z łacinników wspomina, że „po-
tem wiele armii połączyło się w jedną, której liczeb-
ność ci, co wprawnie rachowali, oceniali na 600 000.
Wśród nich było 100 000 w pełni uzbrojonych ludzi
[i mnóstwo] bez oręża, to jest duchownych, zakonni-
ków, kobiet i małych dzieci”.
Średniowieczni kronikarze znani są z tego, że słabo
rachowali, toteż szacunki te są zapewne sporo zawyżo-
ne, zwłaszcza że miały ilustrować ogromne rozmiary
zgromadzonych sił. Niemniej jednak pierwsza krucjata
była od wieków największą mobilizacją europejskich
wojsk. Według naszych szacunków pod Nikeą zebrało
się około 75 000 łacinników, w tym 7500 dobrze uzbro-
jonych, konnych rycerzy oraz 5000 piechurów.
Wszystkich łączyła wiara, lecz pod innymi względami
bardzo się od siebie różnili, ponieważ wywodzili się
z rozmaitych regionów zachodniej Europy oraz od-
miennych politycznie i kulturowo środowisk. Wielu
z nich przed wyprawą walczyło ze sobą. Mieli też po-
ważne problemy z porozumiewaniem się. Fulcher
z Chartres pisze:
Któż kiedy słyszał takie pomieszanie języków w jed-
nej armii, albowiem byli tam Francuzi, Flamandowie,
Fryzyjczycy, Galowie, Allobrogowie, Lotaryńczycy,
Germanie, Bawarczycy, Normanowie, Anglicy, Szkoci,
Akwitańczycy, Italowie, Dakowie, Apulijczycy, Ibero-
wie, Bretończycy, Grecy i Ormianie? Gdy jaki Bretoń-
czyk albo Teuton o coś mnie pytał, anim go nie rozu-
miał, anim nie wiedział, co mu odrzec.
Co gorsza, krucjata nie miała naczelnego wodza.
Legat papieski, biskup Ademar, rościł sobie prawo do
duchowego zwierzchnictwa nad wszystkimi krzyżow-
cami, ale o zwierzchnictwo wojskowe nad nimi mogło
zabiegać aż siedmiu książąt, najznamienitszych uczest-
ników wyprawy. Logika podpowiada, że to doskonała
recepta na klęskę. Pod Nikeą krzyżowcy po raz pierw-
szy zmuszeni byli zmierzyć się z tym problemem. No-
minalnym wodzem był wprawdzie cesarz Aleksy, lecz
wykpił się od udziału w oblężeniu, a wyznaczony prze-
zeń dowódca, Tatikios, jakkolwiek formalnie był głów-
nodowodzącym, w praktyce nigdy nie dysponował cał-
kowitą władzą. Podczas oblężenia Nikei krzyżowcy
dopiero wypracowywali więc strukturę dowodzenia.
W ciągu kilku tygodni powołali nowe ciało decyzyjne -
radę książęcą - do której weszli najważniejsi dowódcy,
tacy jak Rajmund z Tuluzy i Boemund z Tarentu.
Ogólnie rzecz biorąc, system ten sprawdził się nadspo-
dziewanie dobrze. Jednym z pierwszych książęcych
ustaleń było utworzenie wspólnej kasy, do której miały
trafiać wszelkie łupy i dopiero potem być rozdzielane.
Rada książęca uzgodniła też, jak prowadzić oblęże-
nie. Z jednej strony łacinnicy chcieli szczelnie otoczyć
Nikeę, żeby odciąć jej zaopatrzenie i łączność z Kilidż
Arslanem, z drugiej - zaczęli przygotowania do sztur-
mu. 14 maja 1097 roku Boemund i jego Normanowie
rozbili obóz u północnej bramy Nikei, a Gotfryd z Bou-
illon i Robert z Flandrii rozmieścili swe wojska od
wschodu i rozpoczęto prace nad budową machin oblęż-
niczych.
Przybycie krzyżowców przeraziło turecką załogę.
W mieście znajdowało się prawdopodobnie nie więcej
niż kilka tysięcy żołnierzy, świadomych, że Nikea sta-
nowi dla połączonych sił chrześcijan wielce pożądaną
zdobycz. Stolica Kilidż Arslana była nie tylko jego
twierdzą i stolicą, ale także skarbcem. Garnizon słusz-
nie zatem oceniał, że krzyżowcy bardzo się przyłożą do
oblężenia. Turcy nie mogli liczyć na zwycięstwo, toteż
w drugim tygodniu maja bliscy byli porozumienia
z Manuelem Butumitesem, przedstawicielem cesarza.
Jednak nieoczekiwanie zmienili zdanie i kazali mu
opuścić miasto.

Pierwsze wyzwanie
O tym, dlaczego tak się stało, łacinnicy mieli się
przekonać dopiero 15 maja, gdy w swoim obozie złapa-
li dwóch tureckich szpiegów przebranych za chrześci-
jan. Jeden zginął, gdy próbowano go pojmać, drugiego
zaś natychmiast zabrano na przesłuchanie. Pod groźbą
tortur : śmierci szybko rozwiązał mu się język. Kilidż
Arslan, jak zeznał, powrócił ze wschodu. Pojął w koń-
cu, jak niebezpieczni mogą być krzyżowcy, zebrał więc
potężną armię z całego sułtanatu Rum i obozował teraz
na stromych wzgórzach na południe od miasta, planu-
jąc, że zaraz następnego dnia uderzy na oblegających.
Nawiązał też kontakt z Turkami w Nikei - stąd ich
zmiana zdania - a przesłuchiwanemu szpiegowi i jego
towarzyszowi nakazano obserwować armię łacinników
i przekazać garnizonowi rozkazy sułtana dotyczące bi-
twy. Kilidż Arslan zamierzał ruszyć ze wzgórz trzy go-
dziny po wschodzie słońca, dostać się do Nikei nie
strzeżoną przez krzyżowców bramą południową, prze-
grupować oddziały i zaraz potem połączonymi siłami
przejść do ataku. Skończywszy opowieść, turecki
szpieg począł błagać, by darowano mu życie, i z pła-
czem zapewnił, że przyjmie chrześcijaństwo, jeśli zo-
stanie oszczędzony, toteż w końcu książęta zlitowali się
nad nim.
Ich reakcja na te wieści była natychmiastowa. Wie-
dzieli, że Rajmund z Tuluzy i armia prowansalska są
już w drodze do Nikei i że znajdują się teraz może nie-
cały dzień drogi na północ od nich, na trakcie do Ni-
komedii. Z nadejściem zmroku pchnięto do Rajmunda
gońców z ponagleniem, a krzyżowcy całą noc nerwowo
trzymali straż. Wreszcie, o świcie 16 maja na horyzon-
cie pojawili się ludzie Rajmunda. Staranne przygoto-
wanie rzymskiej drogi opłaciło się - posłano szybko do-
tarli do Prowansalczyków, którzy mogli nocą masze-
rować dobrze oznaczonym szlakiem. Rajmund z Tulu-
zy dotarł w samą porę. Jego ludzie wciąż jeszcze usta-
wiali się w szyku przed południową bramą, gdy zgod-
nie z zeznaniami szpiega wojska Kilidż Arslana zaczęłv
schodzić ze wzgórz.
Sułtan był przygotowany na zwycięstwo - jego lu-
dzie nieśli sznury, którymi mieli powiązać wziętych do
niewoli krzyżowców, jednak nawet gdyby Prowansal-
czycy nie zdążyli na pole bitwy, trudno byłoby mu po-
radzić sobie z potężną łacińską armią. Południowa
brama okazała się niedostępna i jego mniej liczne od-
działy nie mogły sie połączyć z załogą Nikei. Kilidż
Arslan prowadził typowe seldżuckie wojska: tysiące
lekkozbrojnych jeźdźców wyposażonych w silne łuk re-
fleksyjne z kości i rogu. Wobec zapamiętałego oporu
Prowansalczyków Rajmunda i Baldwina z Boulogne
zamknięci od zachodu wodami jeziora, a od wschodu,
z flanki, zaciekle nękani przez konnicę Gotfryda i Bo-
emunda, Turcy wkrótce osłabli. Kilidż Arslan zdał so-
bie sprawę, jak wielką przewagę liczebną ma nieprzy-
jaciel, i umknął na południe. Była to jego jedyna próba
przełamania oblężenia Nikei. W następnych dniach
złapany przez krzyżowców turecki szpieg, którego
przewidywania okazały się tak dokładne, przeszedł na
chrześcijaństwo i został stałym gościem książąt, dla
których stanowił nie lada kuriozum. Niebawem jednak,
gdy strażnicy beztrosko spuścili go na moment z oczu,
szpieg „puścił się chyżo przez fosę” i został wciągnięty
na linie do miasta.
Pierwsza potyczka krzyżowców z muzułmanami
okazała się spektakularnym sukcesem. Nawet Anna
Komnena, która nie zwykła była chwalić łacinników,
użyła określenia „chwalebna wiktoria”. W rzeczy-
wistości jednak, mimo skoordynowanej obrony łacinni-
ków, wojska Kilidż Arslana uszły niemal bez strat.
Uszczerbku doznał za to jego prestiż oraz morale załogi
Nikei. Kiedy ustały walki, „chrześcijanie poodcinali
głowy poległym i rannym i przytroczywszy je do po-
pręgów na znak zwycięstwa, wrócili z nimi do swych
namiotów”. Niektóre nabito na włócznie i paradowano
z nimi pod murami Nikei, inne zaś przerzucano machi-
nami miotającymi do miasta, „by wywołać jeszcze
większe przerażenie wśród tureckiej załogi”. Pewien
łacinnik pisze nawet, że tysiąc tureckich głów posłano
Aleksemu na dowód zwycięstwa.
Jak każda średniowieczna armia, łacinnicy dobrze
wiedzieli, że dużo można zdziałać, doprowadzając do
upadku morale oblężonych, toteż prześcigali się
w okrucieństwach i barbarzyństwie. Nikejski garnizon
niebawem odpłacił im w makabryczny sposób. Bezpo-
średnie ataki krzyżowców na miasto z konieczności
przynosiły ofiary w ludziach. Jeden z łacinników z od-
razą opisuje, jak Turcy traktowali poległych przeciwni-
ków: „Prawdziwie bolałbyś i wzdychał ze współ-
czuciem, widząc, jak opuszczają na linach żelazne haki,
by pochwycić ciało jednego z naszych, którym zgoto-
wali śmierć pod murami. Nikt z naszych ludzi nie śmiał
- ani nie mógł - im go odebrać”. Zwłoki rabowano,
a potem zwieszano z murów, żeby zgniły, aby „obrazić
chrześcijan tym nieludzkim traktowaniem”.

Szczelny kordon
Uporawszy się z atakiem Kilidż Arslana, krzyżow-
cy postanowili przeprowadzić bezpośredni szturm na
miasto. Tak dla atakujących, jak i dla obrońców były to
działania krwawe i wyczerpujące. Dowiadujemy się,
jak w wirze walki „często Turcy, często Frankowie gi-
nęli ugodzeni strzałą albo kamieniem”. Gdy próby po-
konania umocnień Nikei przy użyciu drabin nie powio-
dły się, krzyżowcy skupili się na burzeniu murów mia-
sta. Można to było osiągnąć na rozmaite sposoby. Naj-
bezpieczniejszym, ale też technicznie najbardziej
skomplikowanym było bombardowanie ich z pewnej
odległości. Chrześcijanie zbudowali machiny miotają-
ce, takie jak petraria czy mangonella, które ciskały po-
ciski dzięki wykorzystaniu siły skręconych materiałów
sprężystych albo przeciwwadze. Mogły one obrzucać
cel ogromnymi kamieniami i kruszyć mury, jednak pod
Nikeą krzyżowcom brakowało umiejętności i budowni-
czych, którzy potrafiliby postawić machiny wystarcza-
jąco duże, by wyrządziły szkodę solidnym fortyfika-
cjom miasta. Ich ostrzał miał jedynie nękać turecki gar-
nizon i zapewnić krzyżowcom osłonę, dzięki której
mogli zastosować drugą technikę.
Jeżeli oblegający nie byli w stanie zburzyć murów
z bezpiecznej odległości, musieli się rzecz jasna do
nich zbliżyć. Jednak już samo podejście pod mury Ni-
kei było śmiertelnie niebezpieczne, dostępu do nich
broniły bowiem ogromne, podobne nieco do kuszy ba-
listy - oraz łucznicy: „Balisty na wieżach [Nikei] były
tak rozmieszczone, że nikt bezpiecznie nie mógł obok
nich przejść, a jeśliby kto chciał podejść bliżej, żadnej
nie zdołałby wyrządzić szkody, łacno bowiem mógł zo-
stać ugodzony ze szczytu wieży”. Pewien rycerz,
Baldwin z Calderun, który już wiele razy „śmiało i po-
chopnie” poczynał sobie podczas szturmów, „wyzionął
ducha, gdy ciśnięty kamień przetrącił mu kark”. Inny
znów, Baldwin z Ganzu, poległ podczas „nieostrożnego
ataku na miasto, gdy jego głowę przeszyła strzała”.
Gdy zaś udało się jakiemuś krzyżowcowi szczęśliwie
dotrzeć pod mury, obrońcy radośnie obsypywali go
gradem kamieni i lali na głowę płonącą mieszankę
tłuszczu, śliwy i smoły.
Chrześcijanie usiłowali rozmaicie pokonać trudno-
ści związane : bezpośrednim atakiem, z różnym skut-
kiem. Dwóch znaczniejszych łacińskich panów, Henryk
z Eschu, służący w armii Gotfryda, oraz hrabia Hart-
mann z Dilingen, który brał udział w pogromie Żydów
w Moguncji, z entuzjazmem podeszli do zadania, jakim
było pierwsze oblężenie prowadzone przez krzyżow-
ców. Wspólnymi siłami zbudowali własnego pomysłu
urządzenie nazwane przez jednego ze współczesnych
vulpes, czyli „lis”. Była to najwyraźniej jakaś osłona
przed pociskami, wykonana z dębowych belek, pod
którą piesi mogli podejść pod mury, nie obawiając się -
w założeniu - tureckiego ostrzału. Henryk i Hartmann
na wszelki wypadek podarowali sobie udział w pierw-
szym bojowym sprawdzianie owej konstrukcji i mieli
rację, bo dwudziestu ich ludzi zostało zmiażdżonych na
śmierć, kiedy „belki, podpory i wszystkie łączenia roz-
leciały się na kawałki”.
Prowansalczycy zabrali się do sprawy bardziej pro-
fesjonalnie. Rajmund z Tuluzy najął cieślę, mistrza
w swoim fachu, by obmyślił i skonstruował testudo, to
jest „żółwia”, solidniejszą osłonę o pochyłym zadasze-
niu. Wysłano pod nią minerów, by podkopali się pod
basztę na południowych murach Nikei. Pewien świadek
tamtych wydarzeń spisuje, jak dotarłszy do fortyfikacji,
„dokopali się do fundamentów muru, gdzie umieścili
belki i kawałki drewna, które potem podpalili”. Tech-
nika oblężnicza, którą zastosowali - podkop - bywała
bardzo skuteczna. Polegała ona na wykopaniu pod
fragmentem murów tunelu, którego ściany i strop sta-
rannie podstemplowywano. Kiedy tunel był ukończony,
wypełniano go chrustem i podpalano. Gdy ogień strawił
stemple, tunel zawalał się, pociągając za sobą mury.
Około 1 czerwca z nadejściem nocy minerzy Rajmunda
nadpsuli niewielki fragment jednej z baszt, lecz Turcy
naprawili szkody i o brzasku „nie było mowy, by poko-
nać ich w tamtym miejscu”.
Tak więc wszelkie wysiłki krzyżowców rozbijały
się o niemalże niezdobyte umocnienia oraz żywioło-
wość i zaciętość tureckiej obrony. Nawet Rajmund
z Aguilers, kapelan wojsk prowansalskich, zmuszony
był przyznać, że muzułmański garnizon czynił „boha-
terskie” starania. Wiadomo nam na przykład o pewnym
nieznanym z imienia tureckim żołnierzu, który we
wściekłym zapamiętaniu nie przerywał walki, choć
przeszyło go dwadzieścia strzał. Nawet po 3 czerwca
1097 roku, kiedy do armii łacinników dołączyły wojska
północnofrancuskie pod wodzą Stefana hrabiego Blois
i Roberta hrabiego Flandrii, miasto ani myślało się
poddać.
Mniej więcej w drugim tygodniu czerwca krzyżow-
cy uświadomili sobie, że potrzebna jest nowa taktyka.
Do tej pory oblegali Nikeę od lądu, tymczasem za-
chodnia część murów, przylegająca do Jeziora Aska-
niańskiego, nie była objęta blokadą. Długiej linii brze-
gowej tego akwenu nie sposób było skutecznie strzec,
toteż tureckie łodzie wciąż zaopatrywały Nikeę. Gdyby
tak pozostało, a mury miasta by wytrzymały, Turcy
mogli się bronić w nieskończoność. Około 10 czerwca
książęta zebrali się, żeby omówić ten problem, i parę
godzin później posłali do cesarza Aleksego gońca, żeby
przedstawił mu, co obmyślili. Na Jezioro Askaniańskie
należało wprowadzić cesarską flotę, lecz że nie miało
ono połączenia z morzem, książęta proponowali, żeby
okręty na nie przeciągnąć. Przetransportowanie łodzi
z odległego o prawie trzydzieści kilometrów Civetot na
Jezioro Askaniańskie było nie lada zadaniem, Aleksy
jednak przystał na to i nakazał rozwiązać ten problem
Manuelowi Butumitesowi, oddawszy pod jego rozkazy
turkopolów - świetnie uzbrojonych najemników grecko
‒ tureckiego pochodzenia. Zbudowano specjalne plat-
formy zaprzężone w woły, którymi przewieziono ten
niecodzienny ładunek przez góry Bitynii, i 17 czerwca
późnym popołudniem statki dotarły do jeziora. Na-
stępnego dnia rano spuszczono je na wodę, co pozwoli-
ło uderzyć na Nikeę tak od strony lądu, jak i jeziora.
Aleksy, który chciał zastraszyć Turków i uświadomić
im, że dalszy opór jest beznadziejny, rozkazał zabrać na
niewielką flotyllę więcej sztandarów, niż było w zwy-
czaju, oraz trąby i bębny, które miały robić przerażają-
cy hałas. Pewien obecny pod Nikeą łacinnik tak opisuje
tę scenę:
O brzasku w uporządkowanym szyku ku miastu po-
płynęły przez jezioro łodzie. Na ich widok Turcy zdu-
mieli się, nie wiedząc, czy to ich własna flota czy cesar-
ska, a gdy pojęli, że należy ona do cesarza, przerazili
się niemal na śmierć i jęli zawodzić i lamentować,
Frankowie zaś radowali się i dzięki składali Bogu.
Na ten widok Turcy się załamali i kilka godzin póź-
niej poprosili o pokój. 18 czerwca, po pięciu tygo-
dniach oblężenia, Nikea się poddała. Cesarscy dowód-
cy, Manuel Butumites i Tatikios, przyjęli jej kapitulację
i kazali wywiesić nad miastem sztandar Aleksego,
krzyżowcy zaś, którzy włożyli w oblężenie tyle wysił-
ku, czekali pod murami. Bizantyjscy turkopolowie za-
ciągnęli straż przed miejskim skarbcem, a łacinnikom
odmówiono prawa do łupów. Dla wysłanników Alek-
sego były to niebezpieczne chwile: wprawdzie to do
nich należało nominalne zwierzchnictwo nad kampanią,
lecz zarówno turecki garnizon, jak i zachłanna łacińska
horda za murami Nikei przewyższały ich liczebnie.
Gdyby jedni lub drudzy się zbuntowali, Grecy naj-
prawdopodobniej zostaliby zmiażdżeni. Książęta jed-
nak dotrzymali obietnicy, że oddadzą miasto cesarzowi,
a żeby uniemożliwić Turkom zorganizowany bunt, ich
dowódców pospiesznie odesłano w niewielkich, ła-
twych do opanowania grupach do Konstantynopola.
Pośród szeregowych krzyżowców dało się słyszeć uty-
skiwania, że tureccy jeńcy zostaną pewnie niebawem
uwolnieni za okupem i znów będą mogli stanąć do
walki przeciwko łacinnikom, jednak cesarz szybko ich
uciszył brzęczącą monetą. Aleksy dobrze wiedział, jak
utrzymać w ryzach żołnierzy i dowódców. Jeden
z krzyżowców wspomina, że „ponieważ cesarz sam
wziął wszystko [z Nikei], obdzielił naszych panów
swoim złotem i srebrem, i opończami; a piechurom
rozdał miedziaki, które zowią tarantarons”.
Zdobycie Nikei było wynikiem współpracy między
krzyżowcami i Bizantyjczykami. Łacinnicy zapewne
nie poradziliby sobie bez pomocy Greków, Aleksy zaś
potrzebował siły łacińskiej armii, żeby opanować stoli-
cę Kilidż Arslana. Jeden z ówczesnych, rozmyślając
nad oblężeniem, napisał tak: „Teraz, gdy wichry wojny
ucichły [...], wojska Boga żywego spędziły dzień w
wielkiej radości i weselu w obozowisku, dotąd bowiem
wszystko toczyło się dla nich pomyślnie”. Ich sukces
jednak miał swoją cenę. Wielu krzyżowców poległo
w walce albo zmarło na skutek chorób. Jeden z ludzi
Boemunda napisał, że „udziałem wielu z naszych stało
się męczeństwo i oddali oni swe błogosławione dusze
Bogu z radością i ochotą, a wielu ubogich umarło
z głodu w Imię Chrystusa. Wszyscy oni wstąpili do
Nieba w chwale, odziani w szaty męczenników”. Wy-
daje się więc, że już na tak wczesnym etapie wyprawy
do Jerozolimy krzyżowcy byli przekonani, że walka
i śmierć w imię Boże oczyszcza ich z grzechów i niesie
im dar życia wiecznego.
W GŁĄB ANATOLII
Odkąd przywódcy pierwszej krucjaty znaleźli się za
wschodnią granicą Bizancjum, walczyli w interesie ce-
sarza, by odzyskać utracone przez Greków terytoria.
Gdy jednak główny cel Aleksego - odbicie Nikei - zo-
stał osiągnięty, musiał on sobie zadać pytanie: co teraz
poczną krzyżowcy?
Dlatego też 22 czerwca wezwał łacińskich książąt
do swego obozu pod Pelekanonem, żeby omówić ich
plany. Zebrała się cała arystokratyczna śmietanka kru-
cjaty z wyjątkiem Rajmunda z Tuluzy . Stefana z Blois,
którzy zostali pod Nikeą, żeby strzec obozu. W tym
momencie większość krzyżowców miała już tylko jed-
no wielkie pragnienie - pomaszerować do Jerozolimy
i odzyskać Święte Miasto. Aleksy prawdopodobnie
w ogóle nie zdawał sobie sprawy, do czego ci barba-
rzyńcy” są zdolni. Dotąd dobrze służyli jego sprawie i,
na razie przynajmniej, nie miał żadnych powodów, by
odmówić im wsparcia. Zapewne znów udzielił książę-
tom cennych politycznych i strategicznych informacji
na temat ziem, które chcieli przemierzyć. Wiadomo
nam, że krzyżowcy mówili wówczas o następnym waż-
nym celu na drodze do Palestyny - o olbrzymiej, staro-
żytnej Antiochii, mieście leżącym na granicy Azji
Mniejszej i Syrii. Za radą Aleksego wyprawili też stat-
kiem posłańców do kalifatu Fatymidów w Egipcie, li-
cząc na to, ze uda się z nim zawrzeć przymierze.
Cesarz nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że
krzyżowcy są jego wasalami. Jeden z ludzi Stefana
z Blois zauważył, że Frankowie opuścili Nikeę, dopiero
„gdy cesarz zgodził się na [ich] wymarsz”. Aleksy sko-
rzystał też ze sposobności, by podczas pobytu łaciń-
skich Książąt w Pelekanonie ugruntować swoją pozy-
cję. Przysięgi lenne złożone w Konstantynopolu zostały
odnowione, a jeśli wcześniej ktoś zdołał wymknąć się
z sieci cesarza, jak na przykład Tankred i Baldwin
z Boulogne, teraz był już zmuszony ślubować mu po-
słuszeństwo. Strategia Aleksego polegała na tym, żeby
wspierać krzyżowców i posuwane się tuż za nimi przez
Azję Mniejszą, zagarniać zdobywane przez nich zie-
mie. W związku z tym rozkazał, żeby Tatikios z od-
działami, które sprowadził pod Nikeę, nadal towarzy-
szył łacinnikom. Według jednego z Greków, zadaniem
Tatikiosa było „pomagać im i ochraniać ich, kiedy zaj-
dzie potrzeba, a także przejmować od nich wszystkie
miasta, jakie zdobędą, o ile Bóg obdarzy ich taką ła-
ską”. Jest jednak bardzo mało prawdopodobne, by na-
wet wówczas cesarz zobowiązał się sam poprowadzić
bizantyjskie posiłki, chociaż wydaje się, że krzyżowcy
naprawdę oczekiwali, że w którymś momencie dołączy
do nich potężna grecka armia.
Plan Aleksego, by tak pokierować łacinnikami, aby
skorzystało na tym Bizancjum, miał wszakże jedną po-
ważną wadę. Władza cesarza nad krzyżowcami była
niemalże absolutna, kiedy maszerowali przez jego pań-
stwo i oblegali Nikeę, lecz z każdym ich krokiem w
głąb Anatolii coraz bardziej wymykali mu się z rąk.
Współpraca i podporządkowanie trwały jeszcze miesią-
cami, jednak do takiego współdziałania jak pod Nikeą
nigdy już nie miało dojść.

Bitwa pod Doryleum


Krzyżowcy opuścili Nikeę w ostatnim tygodniu
czerwca 1097 roku. Do 29 czerwca cała armia zgroma-
dziła się o jeden dzień drogi na południe od tego mia-
sta, w okolicy mostu nad Rzeką Błękitną. Następnym
celem była oddalona o setki kilometrów na wschód An-
tiochia, jednak by do niej dotrzeć, łacinnicy musieli so-
bie poradzić z dwoma problemami. Pierwszym z nich
były przeogromne rozmiary ich sił. Przejście przez je-
den punkt na drodze mogło zająć tej niemal siedem-
dziesięciotysięcznej masie ludzi aż trzy dni. Przemarsz
w jednej kolumnie powodowałby zatory i uniemożli-
wiał zaopatrzenie całości armii, jeśli Frankowie nadal
zamierzali zdobywać żywność i paszę po drodze. Logi-
ka nakazywała podzielić siły i maszerować różnymi
drogami, jak do Konstantynopola. Tyle tylko, że takie
rozwiązanie było ryzykowne. Turcy seldżuccy z Azji
Mniejszej zostali odparci pod Nikeą, ale zagrożenie
z ich strony nie zmalało. Krzyżowcy mogli po-
dejrzewać, że w którymś momencie Kilidż Arslan
spróbuje ich zaatakować. Dzieląc się na mniejsze od-
działy, utraciliby liczebną przewagę.
Stojąc przed tak trudnym wyborem, książęta zdecy-
dowali, że mimo wszystko podzielą armię na dwoje, ca-
ły czas jednak będą utrzymywać ścisły kontakt podczas
marszu. 29 czerwca Normanowie pod wodzą Boemun-
da oraz wojska Roberta z Normandii przekroczyły
Rzekę Błękitną, za nimi zaś w pewnej odległości podą-
żyli Gotfryd z Bouillon, Robert z Flandrii, Hugon
z Vermandois oraz Francuzi z południa. Postanowili
spotkać się o cztery dni drogi dalej na południowy
wschód, pod Doryleum, gdzie niegdyś stacjonował bi-
zantyjski garnizon.
Na taką okazję czekał właśnie Kilidż Arslan. Po
upokarzającej porażce pod Nikeą zrozumiał, że szansę
na pokonanie krzyżowców może mieć, tylko jeśli wy-
korzysta wszystkie zasoby ludzkie, jakie zdoła zmobili-
zować. Odsuwając na bok dawne waśnie, zawarł pakt
z Turkami daniszmendzkimi z północnej i wschodniej
Azji Mniejszej i wraz z nimi wyruszył przeciwko krzy-
żowcom. Jednak mimo że dysponował teraz większą
armią, wolał nie ryzykować walnej bitwy z połączony-
mi siłami łacinników. Zdecydował, że będzie elimino-
wać ich mniejsze oddziały dzięki zasadzkom i wojnie
podjazdowej. Rankiem 1 lipca 1097 roku postanowił
skorzystać z nadarzającej się sposobności.
Boemundowi i Robertowi z Normandii pierwsze
dwa dni marszu minęły spokojnie. Jak się zdaje, 30
czerwca z nastaniem nocy zwiadowcy donieśli o obec-
ności Turków w okolicy, jednak książęta uznali, że mu-
si to być niewielki oddział, ponieważ nie zrobili nic, by
uprzedzić drugą kolumnę krzyżowców. Miała to być
brzemienna w skutki decyzja.
Następnego dnia, kilka godzin po świcie, kiedy
pierwsza armia krzyżowców przeprawiła się przez nie-
wielką rzekę i wyszła na otwarty teren u zbiegu dwóch
dolin, nieoczekiwanie pojawiły się masy tureckich
jeźdźców. Dwóch frankijskich uczestników tamtych
wydarzeń oszacowało ich liczbę na 360 000, lecz jest to
prawdopodobnie kolejne wyolbrzymienie. Niemniej
jednak armia Kilidż Arslana mogła być co najmniej
równie liczna jak łączne siły krzyżowców. Chrześcija-
nie znaleźli się w poważnym niebezpieczeństwie: roz-
dzieleni mieli po raz pierwszy zmierzyć się z niezwykle
sprawną turecką jazdą w dogodnym dla niej terenie.
Właśnie przed tym przestrzegał ich cesarz Aleksy
w Konstantynopolu - przed atakiem zdolnej do szyb-
kich manewrów łuczniczej jazdy, która wykorzystując
otwarty teren, coraz bardziej zacieśnia okrążenie, wy-
puszczając siejące spustoszenie „chmury strzał”.
Krzyżowcy byli przerażeni. Jeden z żołnierzy Boe-
munda wspomina, jak „Turcy, wszyscy naraz, poczęli
wyć i trajkotać, i krzyczeć, wypowiadając w swym ję-
zyku gromkimi głosy jakieś diabelskie słowa, których
nie rozumiałem [...], wrzeszcząc niczym demony”.
Dzięki nadzwyczajnej odwadze i opanowaniu Boe-
mund i Robert powstrzymali szerzącą się wśród łacin-
ników panikę. Wiedzieli, że w starciu z takim nieprzy-
jacielem tylko twarde trzymanie szyku daje nadzieję na
przeżycie - gdyby krzyżowcy rzucili się do ucieczki,
zostaliby starci na proch. Kiedy więc zbliżały się ku
nim tureckie rzesze, książęta wysłali do drugiej armii
prośbę o bezzwłoczną pomoc i nakazali rozbić prowi-
zoryczny obóz nieopodal pobliskich bagien. Tam wła-
śnie zostawili tabory, kobiety, dzieci i pozostałe osoby
nie biorące udziału w walce, natomiast rycerzy i pie-
churów uszykowali do bitwy w zwartych formacjach
obronnych. Pewien krzyżowiec wspomina, że „gdyśmy
ustawili się w ordynku, Turcy napadli na nas ze
wszystkich stron, rzucili się do walki, ciskając dzidy
i włócznie i wypuszczając strzały na zdumiewającą od-
ległość”. W trakcie gorączkowego przegrupowywania
wielu frankijskich chłopów towarzyszących wojsku
znalazło się na otwartej przestrzeni i niebawem zostało
zmasakrowanych. Litując się nad nimi, pewien rycerz,
Robert z Paryża, wyłamał się z szeregu i rzucił się im
na pomoc, lecz chwilę później został trafiony strzałą
i ścięty.
Książęta zamierzali trzymać się mocno w zwartej
formacji i za nic nie dać się sprowokować do ataku, li-
cząc na swoje lepsze uzbrojenie ochronne i rychłe
przybycie drugiej armii. Przeciwko sobie mieli, jak się
zdawało, najwyraźniej nieskończone i arcyruchliwe
rzesze Turków. Jeden z naocznych świadków tych wy-
darzeń był przekonany, że „niemal wszystkie góry
i wzgórza, i pagórki, i całe równiny pomiędzy wzgó-
rzami i obok nich pełne były tego przeklętego ludu”.
Aby z tym większą determinacją stawić czoło temu
mrowiu, krzyżowcy z ust do ust przekazywali sobie
podnoszące na duchu słowa: „Nie ustępujcie, wierzcie
w Chrystusa i zwycięstwo Krzyża Świętego. Możemy
dziś zdobyć znaczne łupy”. Tymczasem księża wędro-
wali między szeregami, wznosząc krzepiące modły
i słuchając spowiedzi, kobiety zaś roznosiły wodę, żeby
złagodzić udręki spiekoty.
W obozie wielu sparaliżował strach. Pewien du-
chowny wspominał, że „byliśmy wszyscy stłoczeni ra-
zem niczym owce w owczarni, drżący i strwożeni, oto-
czeni przez wroga ze wszystkich stron, tak że donikąd
nie mogliśmy uciec”. W którymś momencie Turkom
udało się przedrzeć przez łacińskie szyki:
Turcy wpadli do obozu w wielkiej liczbie, miotając
strzały ze swych rogowych łuków, zabijali piechurów,
dziewczęta, kobiety, dzieci i starców, nikogo nie osz-
czędzając ze względu na wiek. Osłupiałe i zdjęte grozą
na widok takiego okrucieństwa dziewczęta, które deli-
katne były i szlachetnego rodu, śpieszyły przystroić się
i oddać Turkom, by ujęci i udobruchani ich pięknością
ulitowali się nad swymi brankami.
A jednak krzyżowcy nie złamali szyku. Czekali
pięć potwornych godzin, zespoleni wiarą, lękiem oraz
hartem ducha i natchnieni niezachwianą postawą Boe-
munda i Roberta. Był to nadzwyczajny przykład woj-
skowej dyscypliny, efekt porywającego przywództwa.
W wiekach średnich wodzowie nie mogli polegać tylko
na swych umiejętnościach taktycznych. Ponieważ
w ferworze walki nie sposób było przekazywać szcze-
gółowych rozkazów, dowódca zmuszony był prowadzić
wojsko swym przykładem, kierując jego poczynaniami
siłą swej osobowości. W tym kontekście osiągnięcia
Boemunda i Roberta w bitwie pod Doryleum były do-
konaniami najwyższej próby.
W końcu, niedługo po południu, pojawiła się druga
armia krzyżowców. Do walki ruszył Gotfryd, Hugon,
Rajmund z Tuluzy oraz biskup Ademar, każdy prowa-
dząc oddział jazdy. Ademar chciał podejść Turków od
flanki, pozostali zaś dołączyli do Boemunda i Roberta,
żeby przypuścić szarżę od czoła. Nie było czasu na
zorganizowanie uporządkowanego kontrataku, lecz
Turcy i tak stawili niewielki opór. Przez cały dzień nę-
kali bez większego powodzenia pierwszą armię krzy-
żowców. Perspektywa zmierzenia się teraz z ich połą-
czonymi siłami była im bardzo nie w smak. Widząc, że
jego ludzie nie dotrzymują pola przeciwnikom, Kilidż
Arslan zdał sobie sprawę, że poniósł porażkę, i pierzchł
z pola walki. Krzyżowiec z armii Boemunda tak rado-
śnie opisuje turecką klęskę: „[Turcy] uciekli do swego
obozu, lecz zbyt długo nie mogli tam zostać, toteż rzu-
cili się do dalszej ucieczki, a myśmy gonili za nimi cały
dzień i zabijali ich, i zdobyliśmy wiele łupów, złota,
srebra, koni, osłów, wielbłądów, wołów, owiec i wiele
innych rzeczy”.
Krzyżowcy bliscy byli katastrofy, lecz ostatecznie
odnieśli olśniewające zwycięstwo. W połowie XII wie-
ku pewien syryjski muzułmanin pisał, że „gdy otrzy-
mano wieści o tej haniebnej klęsce islamu, niepokój lu-
du przerodził się w strach i panikę”. Kilidż Arslan
i Turcy seldżuccy z Azji Mniejszej stracili wolę walki
i od tej pory unikali łacinników. Sułtan uciekał na
wschód, a chcąc uniemożliwić wrogom aprowizację,
stosował taktykę spalonej ziemi.
Bitwa pod Doryleum była bardzo krwawa. Poległo
w niej około 3000 muzułmanów i 4000 chrześcijan,
w tym Wilhelm, brat Tankreda. Krzyżowcy spędzili
trzy dni, obozując nieopodal pola walki, grzebiąc pole-
głych i odzyskując siły. Ci, którzy przeżyli, nabrali te-
raz gorzkiego respektu dla tureckich wojowników. Je-
den z nich zauważył: „Jaki człek, choćby najbardziej
doświadczony i uczony, ośmieliłby się opisać umiejęt-
ności i męstwo Turków [...]. Nie znalazłbyś silniej-
szych ani dzielniejszych, ani też bardziej wprawnych
żołnierzy”.

Ziemia jałowa
Po bitwie pod Doryleum krzyżowcom przyszło
stawić czoło innemu wrogowi. Musieli teraz, w letniej
spiekocie, przemierzyć jałowe równiny Anatolii, gdzie
po przejściu Kilidż Arslana „ziemia była opustoszała,
sucha i nie nadawała się do zamieszkania”. Jeden z lu-
dzi Boemunda pisze tak:
Ledwośmy przetrwali i uszli [z tego regionu] z ży-
ciem, bo wielki cierpieliśmy głód i pragnienie, a nicze-
gośmy do jedzenia nie znaleźli, prócz kolczastych ro-
ślin, któreśmy zbierali i rozcierali w dłoniach. Tak
nędznie się posilając, przeżyliśmy jakoś, lecz stracili-
śmy większość koni i wielu naszych rycerzy musiało iść
jako piechurzy, z braku koni dosiadaliśmy wotów,
a sroga ta potrzeba kazała nam z kóz, owiec i psów
uczynić zwierzęta juczne.
Ktoś inny znów wspomina dzień, w którym brak
wody tak bardzo dawał się we znaki, że:
Od dręczącego pragnienia zmarło aż pięćset osób.
Co więcej, konie, osły, wielbłądy, muły, woły i wiele in-
nych zwierząt podobnie padało z bolesnego pragnienia.
Wielu mężczyzn, którym wysiłek i upał odbierały siły,
otwartymi ustami próbowało wyłapać najwątlejszą
mgłę, by zaspokoić pragnienie. Tymczasem zaś, gdy tak
wszyscy cierpieli te katusze, odkryli rzekę, której tak
pożądali i szukali. Pośpieszyli do niej co rychlej, a każ-
dy chciał, z nadmiernego pragnienia, przybyć do niej
pierwszy spośród tak znacznej ciżby. Pili bez umiaru, aż
wielu z tych, co byli osłabieni, tak ludzi, jak zwierząt,
pomarło, napiwszy się zbyt wiele.
Wydaje się niezwykłe, że śmierć zwierząt opisywa-
na jest niemal aa równi ze śmiercią ludzi, lecz we
wszystkich ówczesnych źródłach widoczna jest troska
o konie i zwierzęta juczne. W przeszłości historycy
podkreślali, że rycerze krzyżowi mieli przewagę nad
muzułmanami dzięki swym większym i silniejszym eu-
ropejskim rumakom, lecz w rzeczywistości większość
koni padła jeszcze przed dotarciem do Syrii. Choć nie-
liczni najmożniejsi panowie kupili sobie wierzchowce
podczas podróży, łacińskie wojska przedzierzgały się
z wolna w formację, której trzon stanowiła piechota,
i z upływem czasu jazda stawała się w niej coraz mniej
znaczącą bronią.
POSZUKIWANIE SOJUSZNIKÓW
Na początku sierpnia krzyżowcy dotarli do Pizydii,
a znalazłszy tam ku swej uldze „kraj żyzny, obfitujący
w dobre i smaczne rzeczy do jedzenia i wszelkie zapa-
sy”, zatrzymali się, żeby nabrać sił. Niektórzy książęta
postanowili oddać się ulubionej w tamtych czasach roz-
rywce możnych - łowom. Niestety, podczas pościgu za
zwierzem Gotfryd z Bouillon został zaatakowany przez
niedźwiedzia i mocno poturbowany. Minęło sporo cza-
su, nim w pełni wrócił do zdrowia.
Krzyżowcy ruszyli na Ikonium, dobrze ufortyfiko-
wane seldżuckie miasto. Nim dotarli do niego w poło-
wie sierpnia, Turcy zdążyli już stamtąd uciec, toteż ła-
cinnicy przeszli przez nie bez żadnych problemów. Pod
koniec miesiąca wyprawa przybyła do Heraklei. Turec-
ki garnizon bez przekonania stawiał krótkotrwały opór,
po czym porzucił miasto. Kiedy więc seldżuccy władcy
Azji Mniejszej znaleźli się w odwrocie, krzyżowcy
mogli nawiązać kontakt z rdzennymi mieszkańcami
tych terenów.
Późnym latem 1097 roku krzyżowcy stanęli u gra-
nic ziem zamieszkanych przez Ormian. Ci dumni,
uparcie niezależni chrześcijanie darzyli seldżuckie rzą-
dy nieszczególną sympatią, ale też nie pragnęli wcale,
żeby na powrót wchłonęło ich Bizancjum. Niektórym
ormiańskim możnowładcom udało się zachować swoje
terytoria w charakterze tureckich protegowanych, wy-
korzystując niesnaski wzmagające się wraz z rozpadem
struktur seldżuckiej władzy. Inni znów żyli pod bezpo-
średnimi rządami muzułmanów, ledwie tolerując turec-
kie garnizony i z utęsknieniem wypatrując szansy
oswobodzenia. Krucjata zburzyła dawny porządek i tak
Ormianie, jak i łacinnicy mogli teraz nawiązać obopól-
nie korzystną współpracę i sojusz.

Wyprawa cylicyjska
Spod Heraklei krzyżowcy musieli obrać drogę do
Syrii. Wiodący wpierw na południe, a potem na wschód
trakt biegł przez wąski wąwóz zwany Wrotami Cylicyj-
skimi, następnie żyznymi równinami samej Cylicji,
przez Wrota Syryjskie - naturalne obniżenie w górach
Amanos - aż do Antiochii. Był to szlak najkrótszy
i bezpośredni, jednak prowadził przez dwie niewielkie
przełęcze, które muzułmańscy obrońcy mogli z łatwo-
ścią zablokować. Inna droga szła na północ przez Ka-
padocję, potem zaś na wschód, wokół groźnego Anty-
tauru- su - potężnego i urwistego pasma gór. Główne
siły wojsk krzyżowych zdecydowały się pójść tą okręż-
ną drogą, natomiast niewielkie oddziały, pod wodzą
Baldwina z Boulogne, brata Gotfryda z Bouillon, oraz
Tankreda, siostrzeńca Boemunda, pospieszyły do Cyli-
cji. Rozwiązanie to od dawna było mylnie interpreto-
wane przez historyków, których zdaniem północna
droga została obrana wyłącznie ze względu na to, iż
wiodła przez łatwiejsze tereny oraz że Baldwin i Tan-
kred podjęli tę zwiadowczą wyprawę, żeby się wzboga-
cić.
W rzeczywistości łacinnicy postępowali wedle sta-
rannie opracowanego planu. Znajdowali się teraz nieda-
leko Antiochii, wielkiego miasta, które - jeżeli chcieli
w ogóle myśleć o dotarciu do Palestyny - należało zdo-
być, co jednak mogło wymagać długiego i wyczer-
pującego oblężenia. Plany, które przyjęli, wyruszając
spod Heraklei, odpowiadały potrzebom związanym
z koniecznością przygotowania się do kampanii antio-
cheńskiej. Uderzając na Syrię z dwóch stron, a więc
stosując manewr kleszczowy, mogli nawiązać kontakt
z Ormianami z Kapadocji oraz Cylicji i zapewnić sobie
od nich zaopatrzenie. Książęta spodziewali się też
przybycia bizantyjskich posiłków oraz kolejnych od-
działów krzyżowców, którym wyprawa cylicyjska mia-
ła zapewnić sprawny przemarsz do Antiochii.
Wyprawa Tankreda i Baldwina nie była niezależ-
nym przedsięwzięciem podjętym z żądzy łupów. Ich
uderzenie z południowego wschodu na Cylicję w poło-
wie września 1097 roku było celowym, przemyślanym
manewrem przeprowadzonym na rozkaz dowództwa
krucjaty. O wyborze Baldwina i Tankreda na wodzów
tej ekspedycji w pewnej mierze zdecydowały wyśmie-
nite koneksje, jednak nie bez znaczenia były ich przy-
mioty osobiste. Obaj posiadali wystarczające wojskowe
doświadczenie, choć nie mogli się pod tym względem
równać ze swymi sławnymi krewniakami, Gotfrydem
i Boemundem. Baldwin i Tankred, bardzo ambitni,
energiczni, przebiegli i utalentowani, pomaszerowali do
Cylicji, licząc na to, że zdobędą sławę i autorytet,
a może i władzę. Wodzowie krucjaty mieli nadzieję, że
będą ściśle współpracować, jednak wielkie aspiracje
i ogniste charaktery ich obu wkrótce miały doprowa-
dzić do konfliktu.
Baldwin z Boulogne wyruszył z oddziałem liczą-
cym mniej więcej 300‒500 ludzi, wśród których znala-
zło się kilku znamienitszych rycerzy z armii Gotfryda,
takich jak Renald z Toul czy Baldwin z Le Bourg. Tan-
kred wziął ze sobą mniej, bo około 100‒200 ludzi,
w tym swojego szwagra, Ryszarda hrabiego Salerno,
zwanego też Ryszardem z Pryncypatu. Być może dlate-
go, że towarzyszył mu ormiański przewodnik, to wła-
śnie Tankred przeprawił się szybciej przez nie strzeżo-
ne Wrota Cylicyjskie i pierwszy przybył do Tarsu,
ufortyfikowanego portowego miasta leżącego na połu-
dnie od przełęczy.
Tars, usytuowany na głównym szlaku do Cylicji,
był dużym ośrodkiem handlowym. Gdy przybyli doń
krzyżowcy, miał już za sobą 2500 lat historii. Podczas
marszu na Wschód zatrzymał się tu Aleksander Wielki,
by popływać w pobliskiej rzece Kydnos. W I wieku
p.n.e., kiedy miasto było pod panowaniem Rzymu, zo-
stało stolicą Cylicji, a tutejsza szkoła filozofii zyskała
światową renomę. To w Tarsie Marek Antoniusz po raz
pierwszy spotkał Kleopatrę, a później jeden z jego
mieszkańców, święty Paweł apostoł, miał się stać zago-
rzałym krzewicielem chrześcijaństwa. Lecz nieubłaga-
ny upływ czasu nadwątlił wielkość Tarsu. Przez wieki
sedymentacja stopniowo przesuwała wybrzeże Morza
Śródziemnego na południe, a gdy miasto i port zostały
rozdzielone, załamał się handel i Tars popadł w zapo-
mnienie. Dzisiaj w leżącym piętnaście kilometrów od
morza niewielkim miasteczku niewiele można znaleźć
dowodów jego znakomitej przeszłości. Wciąż stoi ka-
mienny łuk - Brama Kleopatry - upamiętniający przy-
bycie jej królewskiej mości, który jednak pobudowano
długo po tym fakcie, dopiero w II wieku n.e. jako
atrakcję turystyczną. Miejscowi Turcy nazywają go
przyziemnie Suczą Bramą.
W XI wieku Tars jednak ciągle jeszcze zachowywał
wiele ze swej dawnej chwały, a jego statusowi ośrodka
handlowego nic nie zagrażało. Tankred przybył pod to
znamienite miasto 21 września 1097 roku. Turecka za-
łoga rzuciła się do ataku, lecz łatwo została rozbita
i pośpiesznie schroniła się za murami. Krzyżowcy
szybko zamknęli luźny kordon wokół miasta, a Tankred
rozpoczął ostentacyjne przygotowania do szturmu,
drwiąc z nieprzyjaciół i ostrzegając, że jego siły są le-
dwie przednią strażą i że niebawem zjawi się tu wielki
Boemund. Zastosowana przez Tankreda taktyka zastra-
szania opłaciła się. W nocy wielu Turków pierzchło,
a ci, którzy pozostali, rankiem uzgodnili warunki kapi-
tulacji. Niebawem na szczycie cytadeli w Tarsie zało-
potał sztandar Tankreda i choć jego ludzie jeszcze nie
weszli w obręb murów, wydawało się, że miasto należy
już do nich.
Pod koniec dnia przybył Baldwin z Boulogne. Za-
równo on, jak i Tankred ucieszyli się na swój widok,
początkowo bowiem jeden i drugi sądził, że oto natrafił
na wojska tureckie. Zasiedli do sutej uczty pod murami,
lecz nim nastał świt, Baldwina zaczęła toczyć zawiść.
Tankred zapewne oddałby mu część skarbów Tarsu, ale
odrzucał jego żądania równego podziału. Obaj przyta-
czali rzeczowe argumenty: to Tankred, działając samo-
dzielnie, doprowadził do kapitulacji miasta i to jego
sztandar, zgodnie z przyjętym na Zachodzie obyczajem,
powiewał teraz jako wyraźny znak, że ma niekwestio-
nowane prawo do Tarsu. Baldwin znów dowodził, że
cylicyjska wyprawa od początku jest przedsięwzięciem
wspólnym, opartym na współdziałaniu, toteż wszelkie
łupy powinny być dzielone po połowie.
Argumenty Tankreda były mocniejsze, lecz jego
pozycja - słabsza. Miał, jak się zdaje, dwukrotnie mniej
ludzi niż Baldwin, nie udało mu się też wprowadzić do
Tarsu ani jednego swojego człowieka. Korzystając
z okazji, Baldwin przeprowadził sekretne pertraktacje
z Turkami, umiejętnie grając na ich nadziejach i oba-
wach. Może i Tankred otrzyma wsparcie Boemunda,
wywodził, lecz on, Baldwin, jest bratem Gotfryda
z Bouillon, najpotężniejszego ze wszystkich krzyżow-
ców, który z pewnością zrówna Tars z ziemią, jeśli
miasto pozostanie w rękach Normana. Turcy szybko
zmienili zdanie: sztandar Tankreda został zerwany
i wrzucony do pobliskich moczarów, a jego miejsce za-
jęła chorągiew Baldwina.
Kiedy Tankred ją zobaczył, zrozumiał, że został
pokonany. Dla jego dumy był to potężny policzek
i mniej wyrachowany człowiek wpadłby pewnie we
wściekłość, on jednak dobrze wiedział, że próba roz-
strzygnięcia sporu z Baldwinem w walce prawdopo-
dobnie skończyłaby się dlań katastrofą. W parę godzin
zebrał swoich ludzi i pośpieszył na wschód.
Baldwin wprawdzie pozbył się rywala, lecz jeszcze
nie był panem Tarsu - na razie uzyskał dostęp jedynie
do dwóch baszt. Tymczasem dobiegały końca delikatne
negocjacje warunków kapitulacji. Nie mógł sobie po-
zwolić na forsowanie sprawy - miał na to zbyt małe si-
ły, a ormiańska ludność zamieszkująca miasto nie wy-
zbyła się jeszcze strachu przed turecką załogą.
Tymczasem 24 października, gdy dzień chylił się
ku zachodowi, do Tarsu przybyły posiłki - to Boemund
przysłał około 300 Normanów, żeby wzmocnić oddział
Tankreda. Zmęczeni i głodni prosili Baldwina, by
udzielił im schronienia w mieście, on jednak odmówił,
obawiając się, że osłabi swoją pozycję. Decyzja ta mia-
ła krwawe konsekwencje. W środku nocy, gdy żołnie-
rze Boemunda posnęli na okalających Tars polach, spo-
ra część tureckiej załogi niezauważenie wymknęła się
z miasta. Tam zbiedzy „nagle rzucili się na chrześcijań-
skich mężów, Których zmęczone ciała zdjął sen [...],
i niektórym odrąbali głowy, innych zarżnęli, innych
znów przeszyli strzałami, [niewielu] zostawiając przy
życiu”. Musiał to być niezwykle szybki i zdecydowany
atak, ponieważ nikt nie wszczął alarmu i Turcy, doko-
nawszy dzieła, zniknęli w ciemności.
Gdy o świcie odkryto, co się stało, w Tarsie zapa-
nował chaos. Rozwścieczeni wojowie Baldwina wy-
mordowali resztki tureckiego garnizonu. Po mieście ro-
zeszła się pogłoska, że Baldwin jest w ten czy inny
sposób zamieszany w całą sprawę, toteż obawiając się
o swoje życie, zamknął się on w wieży i czekał, aż
emocje opadną. Ostatecznie zdołał przekonać swoich
ludzi, że jest niewinny, i odzyskał kontrolę nad mia-
stem, lecz oskarżenie to splamiło jego reputację. Przez
następny tydzień krzyżowcy buszowali po Tarsie w po-
szukiwaniu łupów, choć dobytku Ormian prawdopo-
dobnie nie ruszali. Osadziwszy w mieście sporą załogę,
Baldwin z pozostałymi ludźmi ruszył na wschód.
Tymczasem Tankredowi udało się pozyskać nowe-
go sojusznika. Wkrótce po opuszczeniu Tarsu przybył
do Adany. Obecnie to gwarne miasto jest głównym
ośrodkiem przemysłowym i administracyjnym w tym
regionie, jednak w 1098 roku było zaledwie niewielką
cylicyjską fortecą, mniejszą od Tarsu i o pośledniej-
szym znaczeniu. Mieszkańcom Adany udało się wła-
śnie w wyniku krwawego przewrotu pokonać stacjonu-
jący w niej turecki garnizon, tak więc jej nowy ormiań-
ski władca, Oszin, powitał Tankreda bardzo ciepło.
Tankred jednak czuł się zapewne nieco rozczarowany
Ponieważ nie przyczynił się zbytnio do oswobodzenia
Adany, nie mógł sobie do niej rościć praw. Wyglądało
na to, że znów on i jego ludzie stracą okazję do podboju
i łupów, chyba że zwróciliby się przeciwko swym
chrześcijańskim braciom. Oszin, który był człowiekiem
przebiegłym i ambitnym, przeczuwał, że może być
z tym problem, i spiesznie znalazł wyjście z sytuacji.
Zaproponował mianowicie, że zostanie wasalem i so-
jusznikiem Tankreda i poprowadzi łacinników do inne-
go, bogatego miasta, Mamistry, które, zaklinał się, jest
słabo strzeżone. To zręczne przemieszczenie ciężaru in-
teresów zapobiegło konfliktom i przymierze zostało
przypieczętowane, gdy do niewielkiej armii Tankreda
dołączyło 200 Ormian.
W ostatnich dniach września Tankred zgodnie
z planem pomaszerował do Mamistry, kwitnącego
ośrodka handlowego u brzegów rzeki Piramus. Przewi-
dywania Oszina okazały się słuszne i turecki garnizon
miasta, przerażony szerzącymi się wieściami, że krzy-
żowców nie sposób pokonać, stawił jedynie krótko-
trwały opór. Ormiańska ludność ochoczo powitała
Tankreda i uznała w nim nowego władcę Mamistry.
Mógł w końcu rozdać swym ludziom „żywność, ubra-
nia, złoto i srebro” w nagrodę za ich lojalność i cierpli-
wość. Kilka dni później w okolicy pojawił się Baldwin
z Boulogne i rozbił obóz na przeciwległym brzegu Pi-
ramusu. Wspomnienie Tarsu wciąż było żywe, toteż
panowała bardzo napięta atmosfera. Jeden z ludzi Tan-
kreda, Ryszard hrabia Salerno, znamienity normański
krzyżowiec, podgrzewał ją jeszcze, dowodząc, że nale-
ży wziąć na Baldwinie odwet. Tymczasem, jak się wy-
daje, Baldwin wyobrażał sobie, że zdoła powtórzyć
swój sukces spod Tarsu, jednak tym razem położenie
Tankreda było zgoła odmienne. Wraz z adańskimi
sprzymierzeńcami miał nie mniej ludzi niż Baldwin,
a co więcej, w pełni już panował nad Mamistrą. Tym
razem nie zamierzał ustąpić.
Przy szerzących się oskarżeniach i podejrzliwości
konfrontacja była właściwie nieunikniona. Gdy doszło
do starcia, było ono krótkie, lecz gwałtowne, a po
wszystkim obie strony wzajemnie obwiniały się, że
niego doprowadziły. Być może do tej bijatyki doszło
spontanicznie, niemniej jednak kilka osób zostało cięż-
ko rannych, jedna czy dwie poległy, a z obu obozów
wzięto jeńców. Następnego dnia pokój został przywró-
cony, a jeńcy uwolnieni, dla wielu był to jednak
wstrząs: raz pierwszy żołnierze Chrystusa przelali brat-
nią krew. Chciwość i ambicje wprowadziły między
krzyżowców niezgodę.
Po utarczce pod Mamistrą Tankred i Baldwin ruszy-
li osobnymi drogami i podczas krucjaty już nigdy się
nie spotkali. Z Baldwinem nawiązał kontakt pewien
ormiański możnowładca imieniem Bagrat, z którym
zaprzyjaźnił się on pod Nikeą, i skuszony obietnicą
nowych podbojów Baldwin opuścił Cylicję. Tankred
obsadził Mamistrę pięćdziesięcioma rycerzami i wyru-
szył w kierunku Wrót Syryjskich. Do Syrii przedostał
się bez trudu, zdobył portowe miasto Aleksandrettę
i spotkał się z głównymi siłami w drodze do Antiochii.
Wyprawa cylicyjska była pod wieloma względami
sukcesem: krzyżowcy nawiązali przyjazne stosunki
z ludnością ormiańską, zajęli Tars oraz Mamistrę i za-
bezpieczyli bezpośrednią drogę z Azji Mniejszej do
Antiochii. Pozwoliła też Baldwinowi i Tankredowi
wyjść z cienia - od tej pory obaj odgrywali podczas
krucjaty znaczące role. Lecz choć wydarzenia w Cylicji
przysłużyły się wyprawie, były niepokojącą zapowie-
dzią, że zbożną wizję Jeruzalem mogą przyćmić, a na-
wet zupełnie przesłonić, osobista rywalizacja oraz po-
kusa zdobycia bogactwa i władzy.

Droga głównych sił


Gdy Tankred i Baldwin przemierzali Cylicję, głów-
ne siły krzyżowców ciągnęły traktem na północ do Ce-
zarei w Kapadocji, który następnie prowadził na połu-
dniowy wschód do Koksonu, dokąd dotarły one
w pierwszym tygodniu października. Przemarsz odby-
wał się pomyślnie: tureckie garnizony umykały, gdy
tylko zbliżali się łacinnicy, toteż nie napotykali oni
praktycznie żadnego oporu; nawiązywali przyjacielskie
stosunki z miejscową, ormiańską ludnością, która za-
pewniała obfite zaopatrzenie, i wypełnili swoje zobo-
wiązanie wobec cesarza, oddając jego przedstawicie-
lom dwie miejscowości, Assan i Komanę. W Koksonie
Rajmund z Tuluzy, który niedomagał przez większą
część podróży z Ikonium, odzyskał siły. Około 7 paź-
dziernika wyprawił spory oddział, liczący być może
500 rycerzy, na południe, do Antiochii. Była to w grun-
cie rzeczy grupa zwiadowcza, niewykluczone jednak,
że Rajmund miał nadzieję zająć Antiochię, nim przybę-
dą pozostali krzyżowcy, ponieważ doszły go słuchy, że
jej załoga zdezerterowała. Gdy okazało się to niepraw-
dą, rycerz Piotr z Roaix z niewielkim oddziałem ob-
szedł miasto od południa i wkroczył do doliny Ar‒Rudż
(Rugia), gdzie po krótkotrwałej walce założył prowan-
salską placówkę.
Dla głównej armii marsz na południe od Koksonu,
ponad pasmem Antytaurusu, okazał się wielce uciążli-
wy. Jeden z ludzi Boemunda tak opisuje swoje przeży-
cia:
Ruszyliśmy więc, chcąc pokonać przeklętą górę,
która tak była wysoka i stroma, że nikt z naszych nie
ośmielił się nikogo wyprzedzić na górskiej ścieżce. Ko-
nie spadały w przepaść, a jedno juczne zwierzę pocią-
gało za sobą następne. Rycerze zaś wielce byli przy-
gnębieni i załamywali ręce, tak byli przestraszeni i nie-
szczęśliwi, i nie wiedzieli, co począć ze sobą i swoim
rynsztunkiem, sprzedawali więc swe tarcze, cenne na-
pierśniki i hełmy [...] za każdą cenę, jaką im oferowa-
no. Ci, którzy nie znaleźli nabywcy, porzucali broń
i szli dalej bez niej.
W końcu, około 10 października 1097 roku, krzy-
żowcy dotarli do Maraszu, miasta leżącego u wejścia
do doliny Amuk, na szlaku prowadzącym do Antiochii
i północnej Syrii. Na wieść o ich nadejściu muzułmań-
ski garnizon czmychnął, a ormiański namiestnik Mara-
szu, Tatul, który do tej pory panował w grodzie jako tu-
recki lennik, zgotował łacinnikom gorące powitanie.
Otwarto dla nich obficie zaopatrzone targi, na których
mogli kupić wszystko, czego im brakowało, i zatrzeć
wspomnienia z przeprawy przez Antytaurus.
Tak więc krzyżowcy przemierzyli Azję Mniejszą,
choć ponieśli przy tym znaczne straty - prawdopodob-
nie połowa tych, którzy wyruszyli z Europy, poległa al-
bo zmarła z głodu czy na skutek choroby. Podczas żad-
nej z pozostałych krucjat nie dokonano już podobnego
wyczynu. Niezłomny upór, pomoc sojuszników i spora
doza szczęścia pozwoliły wojskom tej pierwszej wy-
prawy krzyżowej odnieść sukces. Teraz jednak łacinni-
cy stanęli przed największym wyzwaniem, z jakim mie-
li się zmierzyć.
AMBICJE BALDWINA
Gdy wszyscy przygotowywali się do marszu na An-
tiochię, Baldwin z Boulogne postanowił szukać szczę-
ścia na własną rękę. Na prośbę Bagrata opuścił Cylicję
i na krótko dołączył do hufców stojących pod Mara-
szem. W połowie października ciężko zachorowała
i zmarła jego żona, Godvera z Toshi, jeśli jednak od-
czuwał z tego powodu jakiś żal, nie na długo odwróciło
to jego uwagę od celu, który sobie wyznaczył. Po fru-
stracjach i rozczarowaniach, jakich dostarczyła mu Cy-
licja, zdecydował się odłączyć od krucjaty i zapomnieć,
że ślubował dotrzeć do Ziemi Świętej. Bagrat obiecy-
wał mu sute łupy na wschodzie, Baldwin tymczasem
dostrzegł możliwość zdobycia władzy nad Eufratem.
Gdyby mu się powiodło, jego włości mogłyby oczywi-
ście przysłużyć się krucjacie jako państwo buforowe
oraz źródło zaopatrzenia, jednak nie ulega wątpliwości,
że Baldwin kierował się przede wszystkim własnym in-
teresem. Siły, jakimi dysponował, były skromne - towa-
rzyszyła mu nie więcej niż setka rycerzy - lecz jego
bezwzględna ambicja i zmysł polityczny kompensowa-
ły te braki.
Z początku Baldwin mógł wykorzystywać strach,
jaki krzyżowcy budzili tak u Ormian, jak i Turków. Su-
gerując, że ciągną za nim główne siły Franków, zastra-
szał tureckie garnizony i zmuszał je do kapitulacji albo
ucieczki. W jego ręce wpadły miasta Tali Bazeir (Tur-
bessel) oraz Ar‒Rawandan (Ravendel), a ich ormiańska
ludność z wdzięcznością przyjęła „oswobodzenie”. Do
końca 1097 roku Baldwin kontrolował już połacie tere-
nu na wschód od Eufratu. Zaczął też budować swoją
pozycję. Z początku nagrodził Bagrata i oddał mu Ar‒
Rawandan, jednak ich przyjaźń niebawem osłabła. Po-
wód konfliktu nie jest dokładnie znany - być może Ba-
grat starał się uniezależnić. Jakkolwiek było, z jakiegoś
względu Baldwin uznał go za zdrajcę, a kiedy Bagrat
uciekł, kazał go ścigać i sprowadzić do siebie w kajda-
nach, po czym poddał byłego sprzymierzeńca okrutnym
torturom, a w pewnym momencie zagroził, że jeśli nie
zdradzi swoich planów, rozkaże, by „poodrywano mu
żywcem wszystkie członki”.
Podboje Baldwina nie pozostały niezauważone. Na
wschód od Eufratu armeński władca Edessy, Toros,
miał problemy z utrzymaniem władzy. Poddani nie da-
rzyli go zaufaniem z uwagi na jego bliskie związki
z Bizantyjczykami, a jego turecki sąsiad, Balduk z Sa-
mosaty, groził mu atakiem. Toros potrzebował więc
nowej broni w swoim arsenale. Reputacja Baldwina
zrobiła na nim duże wrażenie, toteż zaproponował mu
przymierze. Edessa była jednym z największych miast
Mezopotamii i świetnie nadawała się na stolicę państwa
Baldwina, toteż w lutym 1098 roku wyprawił się on za
Eufrat z niewielkim hufcem rycerzy, czekając tylko
sposobności. Po drodze ledwie zdołał ujść sporemu od-
działowi wysłanemu z Samosaty, lecz gdy zbliżał się
do Edessy, przyjmowano go bardzo entuzjastyczne. Je-
den z jego ludzi wspomina: „Gdyśmy mijali miejsco-
wości Ormian, zdumieni byliśmy, widząc, z jaką poko-
rą wychodzą nam na powitanie, niosąc krzyże i sztan-
dary, i całują nasze stopy i ubrania z miłości do Boga,
ponieważ słyszeli, że mamy ich bronić przed Turkami”.
Być może z początku Toros zamierzał wykorzystać
Baldwina jako najemnika, gdy jednak wzbudził on tak
powszechny zachwyt, postanowił co rychlej związać go
ze sobą bliżej. Toros był żonaty, ale nie miał dzieci,
zdecydował się więc adoptować Baldwina i uznać go za
swego dziedzica. Baldwin posłusznie poddał się ko-
niecznemu, nieco dziwnemu rytuałowi: obaj mężczyźni
rozebrali się do pasa, po czym Toros objął Baldwina,
„przyjmując go do swej nagiej piersi”, i na obu nałożo-
no długą koszulę, co miało przypieczętować akt adop-
cji.
Niedługo potem Toros postanowił to wykorzystać.
Nie minął tydzień, jak wysłał przybranego syna i jego
ludzi na czele swoich oddziałów, żeby rozprawili się
z Samosatą. Baldwin nie zdołał zająć miasta, udało mu
się jednak obsadzić pobliski fort, co w dużej mierze
zneutralizowało bezpośrednie zagrożenie ze strony
Balduka. W drodze powrotnej odkrył, że grupa moż-
nych z Edessy zamierza zamordować Torosa, i jego
samego osadzić na tronie przybranego ojca. Nasza oce-
na reakcji Baldwina oraz miary jego zaangażowania w
późniejsze wydarzenia zależą od źródła, któremu zde-
cydujemy się zaufać. Według jednego z łacinników
„Baldwin sprzeciwił się z całą mocą takiej zbrodni”.
Tymczasem zdaniem mieszkającego w owym czasie
w Edessie Ormianina „nakłonili go, by przystał na ich
zbrodnicze plany, i obiecali, że oddadzą Edessę w jego
ręce, Baldwin zaś wyraził zgodę na ich morderczy spi-
sek”.
Na pewno wiemy tyle, że w marcu 1098 roku lud-
ność Edessy wystąpiła przeciwko Torosowi. Przestra-
szony szukał schronienia w cytadeli. Pojął, że nie za-
chowa władzy, lecz licząc, że uda mu się wynego-
cjować wolność dla siebie i żony, zwrócił się do Bald-
wina. Krzyżowiec, trzymając ręce na najświętszych re-
likwiach Edessy, solennie przyrzekł chronić jego życie,
po czym został wpuszczony do cytadeli. Jednak na-
stępnego dnia wpuścił do fortecy ciżbę. Żądni krwi lu-
dzie pochwycili Torosa i „zrzucili go z murów obron-
nych między rozszalały motłoch”, Który rozerwał go na
sztuki i paradował z kawałkami jego ciała po całym
mieście. Tak oto Baldwin z Boulogne został władcą
Edessy. Nawet jego kapelan zdobył się jedynie na
oględną obronę tego, co zrobił: „[Mieszkańcy Edessy]
zdradziecko uknuli, że zamordują swego księcia, po-
nieważ go nienawidzili, a do pałacu wprowadzą Bald-
wina, aby panował nad krajem. Jak postanowili, tak
uczynili. Baldwin i jego ludzie wielce byli zasmuceni,
gdyż nie zdołali uzyskać dlań zmiłowania”.
Bez względu na to, czy Baldwin brał udział w tym
spisku czy nie, jego ręce były splamione krwią, jednak
szybko zaprowadził w Edessie i okolicy własne po-
rządki. W kilka miesięcy poskromił Balduka z Sa- mo-
saty, który stał się jego lennikiem. Wkrótce podbił też
inne pobliskie miasto, Sarudż, a władzę nad nim powie-
rzył jednemu ze swoich dowódców. W niecałe pół roku
zdołał, przy pomocy ledwie garstki ludzi, założyć
pierwsze państwo krzyżowców na Bliskim Wschodzie -
hrabstwo Edessy.
ROZDZIAŁ V
Pod murami Antiochii
Do Syrii, leżącej u północnych granic Ziemi Świę-
tej, krzyżowcy dotarli późnym latem 1097 roku. Swój
cel - Jerozolimę - mieli kusząco blisko, około miesiąca
drogi na południe. Na nieszczęście dla nich stała im na
drodze potężna przeszkoda: Antiochia, jedno z naj-
wspanialszych miast Orientu, strzegące drogi na połu-
dnie do Palestyny. Łacinnicy przystąpili do oblężenia,
wdając się w jedno z najokrutniejszych, najbardziej
wyczerpujących i długotrwałych starć zbrojnych śre-
dniowiecza. Wyprawa krzyżowa utknęła w północnej
Syrii na półtora roku i w tamtych miesiącach, bardziej
niż kiedykolwiek dotąd, jej los ważył się między cał-
kowitą zagładą a zakrawającym na cud zwycięstwem.
Także sama idea krucjaty poddana została wówczas
morderczej próbie, z której jednak wyszła silniejsza niż
przedtem.
Już w XI wieku była Antiochia miastem starożyt-
nym. Założona na 300 lat przed narodzeniem Chrystusa
w wyniku podbojów Aleksandra Wielkiego i nazwana
na cześć jednego z jego wodzów, Antiocha, szybko sta-
ła się ważnym szlakiem handlowym między Wschodem
a Zachodem. U szczytu swej potęgi była trzecim mia-
stem cesarstwa rzymskiego, a zamieszkiwało ją ponad
300 000 ludzi. Miała ona wielkie znaczenie gospodar-
cze i polityczne, ale jeszcze większe religijne, gdyż
według chrześcijańskiej tradycji to właśnie w niej apo-
stoł Piotr założył pierwszą gminę chrześcijańską. An-
tiochia kwitła aż do VI wieku, a splendoru dodała jej
zakrojona na wielką skalę rozbudowa poczyniona za
panowania Justyniana, dzięki któremu przed 560 ro-
kiem otoczona została onieśmielającymi murami
obronnymi. Wszelako mniej więcej w tym samym cza-
sie na miasto spadła seria nieszczęść. Syrię od zawsze
trapiła działalność tektoniczna, a w tamtym okresie An-
tiochią wstrząsnęły trzy wielkie trzęsienia ziemi. Wy-
buch zarazy oraz pożar, który objął całe miasto, przy-
niosły kolejne zniszczenia. Na domiar złego padło ono
łupem Persów, a w 638 roku zajęli je Arabowie. Pod
muzułmańskimi rządami świetność Antiochii przyćmiły
dwa pobliskie miasta - Aleppo oraz Damaszek. W 969
roku przeszła w ręce Bizantyjczyków, dzięki którym
odzyskała część dawnego znaczenia. Przez ponad stu-
lecie Antiochia była filarem wschodniej granicy cesar-
stwa, jednak z pojawieniem się Turków seldżuckich
w północnej Syrii w 1085 roku po raz kolejny dostała
się w ręce muzułmanów. Tak więc u końca XI wieku
miała ona za sobą wielce pogmatwane dzieje, w jej mu-
rach pobrzmiewało echo świetności minionych wie-
ków, panowali nad nią Turcy, a zamieszkiwała ją ko-
smopolityczna społeczność chrześcijańskich Greków,
Ormian i Syryjczyków oraz Arabów i Żydów.
W owym czasie imperium seldżuckie było u szczy-
tu potęgi. Sułtan Malik Szah, który przejął kontrolę nad
Bagdadem, dzięki sile oręża oraz przebiegłej manipula-
cji politycznej na krótko zjednoczył cały region. Po je-
go śmierci w 1092 roku nastąpił kryzys związany
z dziedziczeniem tronu i gdy w 1097 roku zjawili się
krzyżowcy, mapa polityczna regionu była już bardzo
skomplikowana. Syn Malika Szaha zajęty był walką
o panowanie nad Bagdadem, a jego kuzyni, Ridwan
z Aleppa oraz Dukak z Damaszku, toczyli spór o Syrię
i zabiegali o zwierzchnictwo nad Antiochią. W mieście
tym rządził zaś przebiegły i ambitny Turkmen Jaghi Si-
jan. Jeden z ówczesnych tak opisuje jego zapadający
głęboko w pamięć wygląd: „Miał wielką głowę, bardzo
duże, włochate uszy, siwe włosy i brodę, która od pod-
bródka sięgała mu aż do pępka”. Usiłując zachować
władzę nad Antiochią, Jaghi Sijan lawirował między
Aleppem a Damaszkiem, trzymając się kurczowo pozo-
rów niezależności. Seldżuków osłabiał ponadto podział
religijny: niemal wszyscy Turcy byli sunnitami, tym-
czasem region ów usiany był enklawami wyznających
szyizm Arabów. Krótko mówiąc, północna Syria była
podzielona i niestabilna, skutkiem czego turecki garni-
zon stacjonujący w Antiochii był odizolowany i nie
mógł liczyć na niczyją natychmiastową pomoc zbrojną.
Zrozumiałe jest więc, że Jaghiego Sijana zaniepo-
koiła wieść, iż do jego miasta zbliża się potężna za-
chodnioeuropejska armia. Była ona dla niego wielką
niewiadomą, toteż choć miał pod komendą groźny
i dobrze wyposażony garnizon, postanowił czym prę-
dzej wysłać swych dwóch synów - Szamsa ad‒Daulę
oraz Muhammada - z poselstwem do Damaszku, Alep-
pa oraz Mosulu w Mezopotamii, by prosić o zbrojne
wsparcie. Dla pewności wyrzucił też z miasta niektó-
rych chrześcijan.
Krzyżowcy na początku nie byli pewni, co począć
z Antiochią. Ze względu na jej międzynarodową reno-
mę oraz lokalizację na szlaku pielgrzymkowym do Je-
rozolimy przywódcy łacinników niewątpliwie słyszeli
o niej, zanim jeszcze wyruszyli z Europy, a potem za-
pewne dowiedzieli się od cesarza Aleksego, jakie ma
ona strategiczne znaczenie oraz jak silna jest stacjonu-
jąca w niej turecka załoga. Wydaje się, że książęta po-
stanowili, że Antiochię należy zdobyć, nim wkroczyli
do północnej Syrii. Dlaczego jednak się na to zdecy-
dowali, skoro cel krucjaty, Jerozolima, znajdował się na
południu? Ponad rok później, gdy wyprawa wciąż jesz-
cze nie posunęła się ani o krok w stronę Świętego Mia-
sta, zwykli krzyżowcy zaczęli się o to głośno dopyty-
wać. Odpowiedź dyktowały kwestie strategiczne: po
prostu nie można było pozostawić tego miasta za ple-
cami. Gdyby łacinnicy je ominęli, ich linie komunika-
cyjne zostałyby przerwane i znaleźliby się w potrzasku.
Natomiast zdobycie Antiochii otwierało drogę dosta-
wom zaopatrzenia i kolejnym falom europejskich krzy-
żowców oraz wojsk bizantyjskich, od których Franko-
wie byli zależni.
Tak więc problem nie polegał na tym, czy Antio-
chię w ogóle zdobyć, lecz jak tego dokonać. Sprawę
z zapałem roztrząsano na naradzie przywódców w po-
łowie października 1097 roku. Niektórzy proponowali
zająć jakieś ufortyfikowane miejsce na północ od mia-
sta, prawdopodobnie Baghras, dawną, leżącą w gruzach
bizantyjską twierdzę, i stamtąd patrolować okolicę, nę-
kać Turków z antiocheńskiej załogi i dezorganizować
ich linie zaopatrzeniowe, unikając jednak bezpośredniej
konfrontacji. Przeczekawszy tym sposobem zbliżającą
się zimę oraz wzmocniwszy szeregi spodziewanymi
posiłkami, mogliby krzyżowcy zacisnąć pętlę i zmusić
Antiochię do kapitulacji. Za tym opowiadał się praw-
dopodobnie bizantyjski wódz, Tatikios - podobna tak-
tyka okazała się pomyślna dla Greków w 969 roku, to-
też proponował zapewne, by zastosować ją i teraz,
w styczniu 1098 roku. Ostatecznie jednak przeważyło
zdanie tych, którzy - jak Rajmund z Tuluzy - nawoły-
wali, by niezwłocznie podjąć bezpośrednie działania.
Obawiając się być może, że podczas długiej zimy bez-
czynna armia może się rozproszyć, książęta postanowili
przystąpić do oblężenia miasta, a ponieważ wiedzieli,
że nie będzie to łatwe zadanie, każdy z nich ślubował
nie odstąpić od murów.
Maszerując na Antiochię, wykazali się oni sporą
przezornością, przejmując ubezpieczające ją od półno-
cy i południa ufortyfikowane miasta. Rajmund z Tuluzy
wysłał wcześniej oddział pod dowództwem Piotra
z Roaix, żeby zabezpieczył dolinę Ar‒Rudż, którą
przebiegała jedna z dwóch dróg prowadzących z połu-
dnia do Antiochii. Z Baghras główne siły mogły ruszyć
wprost na południe, poszły jednak na wschód, wokół
Jeziora Antiocheńskiego, żeby zająć żyzne równiny na
północny wschód od miasta. Robert z Flandrii z tysią-
cem żołnierzy pośpieszył ku Artach, leżącego 22 kilo-
metry od Antiochii u zbiegu starorzymskich dróg pro-
wadzących do Maraszu, Edessy i Aleppa. Jak pisze je-
den z ówczesnych, Artach było „tarczą Antiochii”
i żadna armia nie mogła jej bezkarnie oblegać, jeśli
znajdowało się ono w rękach nieprzyjaciela. Okazało
się, że krzyżowcy nie musieli nawet Artach atakować.
Gdy tylko zamieszkujący je Ormianie zwiedzieli się, że
nadciągają łacinnicy, wywołali rewoltę. Turecka załoga
pierzchła do Antiochii, a Roberta i jego ludzi radośnie
powitano.
Nim krzyżowcy znaleźli się pod Antiochią, musieli
przeprawić się przez Orontes, potężną rzekę przecina-
jącą Syrię z południa na północ. Można było tego z ła-
twością dokonać, przechodząc przez Most Żelazny,
który spinał jej brzegi około 12 kilometrów na północ
od Antiochii. Pewien kronikarz krucjaty, który nigdy
wszelako nie postawił nogi w Lewancie, wyobrażał so-
bie, że tak dumne miano otrzymał on przez wzgląd na
swą niecodzienną metalową konstrukcję: „Po każdej
stronie mostu stały dwie baszty, które żelazo uczyniło
niezniszczalnymi, doskonale przystosowane do obro-
ny”. Brzmi to imponująco, lecz w rzeczywistości na-
zwę tę prawdopodobnie nadano mu od lokalnej nazwy
Orontesu - Farfar - która przedzierzgnęła się w łaciński
Pons Ferreus, czyli Most Żelazny. Przejścia mogły bro-
nić bliźniacze forty, a sam most - kamienny - był tak
solidnie zbudowany, że przetrwał w nienaruszonym
stanie aż do roku 1972. Strzegło go 700 ludzi, którzy
jednak 19 października 1097 roku ulegli podążającym
przed główną kolumną 2000 Franków pod wodzą Ro-
berta z Normandii. I tak oto droga do Antiochii stanęła
przed krzyżowcami otworem.
Widok miasta wprawił ich w osłupienie. W liście do
żony Stefan z Blois pisał: „Antiochia jest miastem bar-
dzo rozległym, potężnie ufortyfikowanym i prawie nie
do zdobycia”. Inny krzyżowiec również był przekona-
ny, że nie sposób byłoby tego dokonać, „jeśliby tylko
mieszkańcy, zaopatrzeni w chleb, chcieli się dostatecz-
nie długo bronić”. Wyglądało więc na to, że krzyżowcy
stawili czoło niezliczonym przeszkodom i pokonali ty-
siące kilometrów, by dotarłszy do Antiochii, stwierdzić,
że połamią sobie zęby na jej murach. Dzisiejsza Antio-
chia, która obecnie nazywa się Antakya, gwarny turecki
przyczółek na spornej granicy z Syrią, na pierwszy rzut
oka nie wyróżnia się niczym szczególnym, lecz uważny
obserwator dostrzeże ślady jej średniowiecznej świet-
ności. Miasto leży u stóp dwóch skalistych gór - Staurin
i Silpion - i nim się rozrosło, od zachodu okalał je
Orontes. W VI wieku do tych naturalnych obwarowań
dodano dzieło rąk ludzkich - całe miasto zostało oto-
czone masywnymi murami obronnymi prawie pięcioki-
lometrowej długości, grubymi na dwa metry i o wyso-
kości dochodzącej do metrów dwunastu, biegnącymi od
Orontesu urwistymi stokami Staurinu i Silpionu. Jeden
z łacinników pisał, że „tego cudownego miasta” strzegą
mury „pobudowane z przeogromnych skał i baszt, któ-
rych liczba wynosi 360”. Cały ten system obronny
wieńczyła imponująca cytadela, wzniesiona 500 me-
trów nad miastem nieopodal wierzchołka góry Silpion.
Górskie fragmenty tych umocnień zachowały się do
dziś. Żeby je obejść, trzeba determinacji, aby przełamać
lęk wysokości, można jednak dzięki temu dokonać
dwóch istotnych spostrzeżeń: postawienie tych murów
wymagało niewiarygodnego nakładu pracy, a przypu-
ścić na nie szturm mogli tylko kompletni szaleńcy. Ka-
pelan Rajmunda z Tuluzy celnie opisał, przed czym
stanęli krzyżowcy: „Miasto to ciągnie się dwie mile
i chronią je mury, baszty i [inne] fortyfikacje, tak że
może się nie obawiać ani ataku machin, ani szturmu
człowieka, choćby zebrała się cała ludzkość, żeby je
oblegać”.
W XI wieku umocnienia te, jak się zdaje, nie były
w idealnym stanie, jednak wciąż budziły respekt. Do
Antiochii prowadziło sześć głównych bram, z których
każdej krzyżowcy nadali nazwę. Północno ‒ wschodnia
droga z Mostu Żelaznego prowadziła do Antiochii
Bramą Świętego Pawła, posadowioną niedaleko świą-
tyni apostoła na stokach Staurinu. Następnie, idąc
w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara,
wznosiła się Brama Psia i Brama Książęca, a w miej-
scu, gdzie mury sięgały Orontesu - Brama Mostowa.
Była ona szczególnie ważna, ponieważ strzegła jedyne-
go mostu na rzece, a tym samym dostępu do traktów
prowadzących do Aleksandretty i portu Saint‒Simeon.
Na samym południu znajdowała się Brama Świętego
Jerzego, wychodząca na drogę do głównego portu
w Laodycei, a na wschodzie, w wąskim wąwozie mię-
dzy Silpionem a Staurinem, stała potężna Brama Żela-
zna, która przetrwała do naszych czasów.
Ten dość skomplikowany opis jest konieczny, po-
nieważ złożona topografia Antiochii miała bezpośredni
wpływ na wydarzenia następnych dziewięciu miesięcy
i decydowała o posunięciach tak łacinników, jak i mu-
zułmanów. Zdaje się, że krzyżowcy szybko zrezygno-
wali z bezpośredniego ataku. Nie mieli ani materiałów,
ani rzemieślników, którzy by zbudowali machiny i dra-
biny oblężnicze o rozmiarach pozwalających pokonać
silne fortyfikacje miasta. Drugą oczywistą możliwością
była wojna na wyczerpanie, do której coraz częściej
uciekano się w średniowiecznej Europie. Tak w wy-
padku agresora, jak i broniącego się te zazwyczaj dłu-
gotrwałe działania zasadzały się nie tyle na walce, ile
na logistyce i morale. W klasycznej sytuacji siły oble-
gające miasto starały się odciąć je od wszelkiej pomocy
i zaopatrzenia z zewnątrz, żeby głodem zmusić obroń-
ców do kapitulacji. Obrońcy z kolei starali się prze-
trzymać nieprzyjaciela, szczególnie jeśli jego zaopa-
trzenie było mizerne. Mogli też liczyć na przybycie ja-
kichś znaczących posiłków, skutkiem czego oblegający
znaleźliby się w potrzasku albo musieli odstąpić od ob-
lężenia. Podczas tych z mozołem prowadzonych dzia-
łań obie strony okazywały okrucieństwo i bezwzględ-
ność, licząc na zastraszenie przeciwnika i osłabienie je-
go morale.
Dopiero uświadomiwszy sobie to wszystko, można
zrozumieć, jak niezmiernie trudnego zadania podjęli się
krzyżowcy. W mieście stacjonował spory turecki garni-
zon, liczący być może 5000 ludzi, bardzo dobrze zao-
patrzony w żywność i wodę. Już sama długość murów
obronnych Antiochii sprawiała, że otoczenie miasta ze
wszystkich stron było niewykonalne. Można było blo-
kować północno-zachodnie bramy Świętego Pawła,
Psią i Książęcą, nie zrywając kontaktu między oddzia-
łami, jednakże gdy w grę wchodziło powiększenie pier-
ścienia, pojawił się problem. Chcąc obsadzić podejścia
do Bramy Mostowej i Świętego Jerzego, łacinnicy mu-
sieliby przekroczyć Orontes około dwunastu kilome-
trów w górę rzeki, a oddzieleni wodą od głównych sił,
nie mogliby liczyć na ich wsparcie w razie ataku mu-
zułmanów.
Blokada Bramy Żelaznej byłaby jeszcze bardziej
niebezpieczna dla łacinników. Jeden z nich wspomina,
że „nie rozmieścili przed nią żadnego oddziału, gdyż
otaczające ją góry były bardzo strome, a prowadzący
do niej szlak niezwykle wąski, toteż okazała się ona dla
nich niedostępna”. Dotąd żaden historyk nie zauważył,
że można tam dotrzeć długim na ponad kilometr wiją-
cym się wąwozem, który prowadzi na równiny na pół-
noc od miasta, krzyżowcy jednak nie skorzystali z tej
drogi, gdyż oddział blokujący tę bramę byłby kom-
pletnie odcięty od pozostałych i stanowiłby łatwy cel.
Tak więc, choć oblężenie trwało, a łacińska pętla zaci-
skała się coraz bardziej, Brama Żelazna mogła służyć
muzułmanom jako ważna droga zaopatrzeniowa i ko-
munikacyjna.
POCZĄTEK OBLĘŻENIA ANTIOCHII
Oblężenie rozpoczęło się 20 października 1097 ro-
ku wraz z przybyciem straży przedniej krzyżowców
pod wodzą Boemunda. Jeden z jego ludzi zanotował, że
„następnego dnia, w środę 21 października, główna ar-
mia dotarła pod Antiochię około południa, i ustanowili-
śmy ścisłą blokadę trzech bram miasta, jako że nie mo-
gliśmy oblegać go z drugiej strony, broniła nam bo-
wiem dostępu wysoka i bardzo stroma góra”.
Krzyżowcy zdawali sobie sprawę, że nie otoczą ca-
łego miasta, i na początku skupili wysiłki na jego pół-
nocno-zachodniej stronie. Była to decyzja tyleż wy-
godna - ta część miasta leżała najbliżej Mostu Żela-
znego - ile uzasadniona, gdyż takie rozmieszczenie
wojsk zapewniało ścisłą łączność między poszczegól-
nymi oddziałami. Jak należało się spodziewać, łacinni-
cy podzielili się na grupy, które można by z grubsza
nazwać narodowymi. Boemund z większością swoich
ludzi zajął pozycję przed Bramą Świętego Pawła, na-
tomiast pozostali Normanowie z południowej Italii,
wraz z Tankredem, rozlokowali się za nimi, w odwo-
dzie. Następnie, w kierunku przeciwnym do ruchu
wskazówek zegara, zainstalowali się krzyżowcy z pół-
nocnej Francji, wśród nich Robert z Normandii, Robert
z Flandrii, Hugon z Vermandois oraz Stefan z Blois.
Rajmundowi z Tuluzy, biskupowi Ademarowi i pozo-
stałym siłom południowofrancuskim przypadła Brama
Psia, książę Gotfryd z Bouillon założył zaś obóz przy
bramie, którą nazwano Książęcą. Bizantyjczycy Tati-
kiosa stanęli w pewnej odległości od murów, prawdo-
podobnie jako oddział rezerwowy.
Rozmieszczenie to niekoniecznie podyktowały tyl-
ko kwestie taktyczne. Krzyżowcy przyzwyczajeni byli
działać w myśl zasady kto pierwszy, ten lepszy, i na
pewno uzmysławiali sobie, że ten, kto ma dostęp do
głównej bramy, może szybko wtargnąć do miasta, gdy
ono padnie, i że właśnie to zadecyduje o podziale łu-
pów, a być może nawet o tym, kto zawładnie Antio-
chią. Nie powinno więc dziwić, że Boemund, którego
ambicje związane z tym miastem wkrótce miały się stać
oczywiste, zjawił się pod nim pierwszy. Nie powinni-
śmy też sobie wyobrażać, że wyłącznie męstwo kazało
mu się podjąć niebezpiecznego zadania, jakim była
blokada Bramy Świętego Pawła, najważniejszych wrót
do Antiochii, pod którymi stanęli łacinnicy na tym eta-
pie oblężenia. Jak bywało podczas wielu innych kam-
panii i wojen, także główni bohaterowie krucjaty snuli
plany podziału, a nawet zagarnięcia miasta na długo,
zanim w ogóle ujrzeli jego mury.
Być może krzyżowcy przygotowani byli na na-
tychmiastową rozgrywkę, lecz:
Nieprzyjacielskich Turków z Antiochii zdjęła taka
trwoga, że prawie piętnaście dni nie nękali nikogo z na-
szych ludzi. Niebawem usadowiliśmy sie w okolicy,
w której wszędzie były winnice, pełno zboża, jabłoni
uginających sie od smacznych owoców oraz wszelkiego
pożywnego jedzenia. Ormianie i Syryjczycy, choć żony
mieli w Antiochii, opuszczali miasto pod pozorem
ucieczki i nachodzili nasz obóz niemal każdego dnia.
Podstępnie badali nas, nasze zasoby i siły, a potem ze
wszystkiego, co widzieli, zdawali sprawę przeklętym
Antiocheńczykom.
W ciągu tych pierwszych dwóch tygodni Jaghi Si-
jan prawdopodobnie chciał rozpoznać zamiary krzy-
żowców - czy przypuszczą frontalny atak, spróbują od-
ciąć miasto, czy może będą chcieli negocjować bez-
pieczny przemarsz na południe? Być może też starał się
zyskać na czasie, czekając na wsparcie, o które zabie-
gał. Jeden z krzyżowców. Rajmund z Aguilers, po la-
tach, dobrze pamiętając trudy oblężenia Antiochii,
wspominał te pierwsze dni z rozrzewnieniem:
Ci, którzy pozostali w obozie, cieszyli się wystaw-
nym życiem i jadali tylko najwyborniejsze kąski, rumsz-
tyk i łopatki, gardząc mostkami, a nie odmawiając so-
bie chleba ni wina. W tamtym dobrym czasie jedynie
strażnicy na murach przypominali nam, że w Antiochii
kryje się nasz wróg.
Gdy tylko stało się jasne, że nie zanosi się na żaden
generalny szturm, turecka załoga obrała taktykę ostroż-
nego nękania przeciwnika. Pewien łacinnik zanotował:
„kiedy Turcy wywiedzieli się o nas. zaczęli stopniowo
pojawiać się i atakować [...], gdzie tylko mogli zasadzić
się na nas”. Korzystając z Bramy Żelaznej, przedosta-
wali się oni na górę Staurin, skąd mogli bezkarnie,
dzięki wyższemu stanowisku, ostrzeliwać krzyżowców
pod Bramą Świętego Pawła. Jeden z uczestników tam-
tych wydarzeń pisze, że strzały często „padały na obóz
mego Dana Boemunda, a od jednej z nich zginęła ko-
bieta”. Muzułmanie niejednokrotnie korzystali też z nie
strzeżonej Bramy Mostowej, przez którą konni łucznicy
wypadali na równiny położone na zachód od Antiochii
i strzelali do krzyżowców obozujących na przeciwle-
głym brzegu Orontesu. Trudno było z nimi walczyć:
po części z tego powodu, że byli lekkozbrojni, mieli
tylko łuki i z wielką zwinnością poruszali się konno, po
części zaś dlatego, że mogli rzucić się do ucieczki
wspomnianym mostem. Jako że Rajmund i Ademar obo-
zowali nieopodal brzegów rzeki, im najbardziej wypady
te dawały się we znaki. Te nieoczekiwane ataki koszto-
wały owych mężów wszystkie ich konie, ponieważ Tur-
cy, niewprawni w walce włócznią i mieczem, szyli z da-
leka strzałami, toteż pogoń i ucieczka na równi były
niebezpieczne.
Jedna z satelitarnych twierdz w okolicach Antiochii,
Harim, wciąż była w muzułmańskich rękach. Z niej
właśnie, usadowionej na skraju grzbietu skalistych
wzgórz zwanych Dżabal Talat, około piętnastu kilome-
trów na wschód od miasta, skąd był doskonały widok
na drogę do Bramy Żelaznej, zaczęli Turcy wysyłać
oddziały, które miały eliminować zbłąkanych łacinni-
ków. Z nadejściem drugiego tygodnia listopada, gdy
początkowo obfite zasoby żywności były niemal na
wyczerpaniu, krzyżowcom zaczęły doskwierać te do-
kuczliwe ataki. Jeśli oblężenie miało się powieść, mu-
sieli ograniczyć możliwości poruszania się muzułma-
nów, czyli jak najściślej zamknąć ich w murach miasta,
oraz zabezpieczyć swoje linie aprowizacyjne. Jednym
z pierwszych posunięć, które miały im zapewnić kon-
trolę nad antiocheńskimi równinami, było postawienie
prowizorycznego mostu na Orontesie, naprzeciw Bra-
my Książęcej. Zanim to nastąpiło, „przepłynęli z jed-
nego brzegu na drugi ociężałą krypą, rozglądając się
z niepokojem”. Potem zebrali wszystkie łodzie, jakie
udało się im znaleźć, i powiązawszy je razem, zrobili
most łyżwowy. Nie był on idealny - w szczególności
trudno go było szybko pokonać konnicy. Spiesząc na
jedną z potyczek, do których często w owym czasie do-
chodziło na okolicznych równinach, rycerz Henryk
z Eschu tak się tym zniecierpliwił, że postanowił prze-
płynąć na swym wierzchowcu Orontes. Nad obciążo-
nym kolczugą i tarczą „zamknęły się głębokie wody.
Niemniej jednak z Bożą pomocą dotarł do suchego
brzegu zdrów, cały czas dosiadając konia”.
Ów most łyżwowy był konstrukcją prowizoryczną,
jednak przy ciągnącym się oblężeniu dawał krzyżow-
com coś niezmiernie ważnego: dostęp do morza. Po-
zwolił ustanowić bezpieczniejszą linię komunikacyjną
z najbliższym Antiochii portem, Saint‒Simeon, nazwa-
nym tak ku czci Szymona Słupnika, który w V wieku
przez dziesięciolecia mieszkał niedaleko Aleppa na
szczycie kamiennej kolumny. Od tei pory Morze Śród-
ziemne miało być dla krzyżowców żywotną arterią,
którą docierało do nich zaopatrzenie i posiłki. Lądowa
droga do Europy trwała miesiącami, podróż morską
w sprzyjających okolicznościach można było odbyć
w dwa tygodnie. To właśnie dzięki temu mogli krzy-
żowcy słać listy do domu. Wiadomo nam, że bardzo
wiele zyskali dzięki pomocy z morza - można by wręcz
zaryzykować twierdzenie, że bez niej wyprawa by się
nie powiodła - jednak nasze źródła dziwnie niechętnie
mówią o jej szczegółach. Pod względem strategicznym
Saint‒Simeon był z pewnością tak samo ważny jak Ar-
tach czy Most Żelazny, jednak brakuje przekazów do-
tyczących zdobycia portu czy jego okupacji. Krzyżo-
wiec z Prowansji, Rajmund z Aguilers, wspomina
o flocie, która wypłynęła z Anglii, gdy tylko dotarły
tam wieści o krucjacie: „Popłynęła śmiało nieznanymi
i rozległymi wodami Morza Śródziemnego [i] po wiel-
kich trudach przybyła do Antiochii [Saint‒Simeon]
i Laodycei jeszcze przed naszą armią”. Niestety nie po-
twierdza tego żadne inne źródło. Być może anglo ‒
normańska flota zajęła oba te porty, niewykluczone
jednak, że Rajmund przeinacza fakty i że chodzi tu
o najemników służących w bizantyjskiej flocie. Do po-
łowy listopada Saint‒Simeon był już w rękach łacinni-
ków, co pozwalało na regularne kontakty z należącym
do Bizancjum Cyprem, skąd można było dotrzeć do
pozostałych części cesarstwa, a nawet do Europy Za-
chodniej. Mniej więcej w tym samym czasie legat pa-
pieski Ademar nawiązał kontakt z greckim patriarchą
Jerozolimy, Symeonem II, przebywającym wówczas na
wygnaniu na Cyprze, i wspólnie napisali list, w którym
zaapelowali do Zachodu o wsparcie. W następnych
miesiącach prowadzona przez Ademara pojednawcza
polityka względem Bizantyjczyków przyniosła tak bar-
dzo potrzebne dostawy żywności.
17 listopada do portu Saint‒Simeon wpłynęło trzy-
naście genueńskich statków z ludźmi i zaopatrzeniem.
Ich przybycie nastąpiło w bardzo odpowiednim mo-
mencie, co może wskazywać, że krzyżowcy poczynili
jednak jakieś logistyczne przygotowania przed wyru-
szeniem z Europy. Statki przywiozły rzemieślników
i materiały przydatne do oblężenia. Naradziwszy się,
dowódcy krzyżowców zdecydowali, że wykorzystają je
do zbudowania wieży warownej na stokach góry Stau-
rin, nieopodal Bramy Świętego Pawła. Ta dość prowi-
zoryczna budowla, którą nazwali Malregard, dobrze
chroniła oblegających Antiochię od północy przed do-
kuczliwymi atakami muzułmanów.
Mniej więcej w tym samym czasie krzyżowcy po-
stanowili rozprawić się z załogą Harimu, która - cytując
jednego z łacinników - „codziennie zabijała wielu na-
szych ludzi, którzy wracali albo oddalali się od naszej
armii”. Coś trzeba było z tym począć, ponieważ napady
te utrudniały i tak szwankującą aprowizację. Wydaje
się jednak, że w owym czasie krzyżowcy nie wiedzieli
do końca, skąd owe ataki wychodzą, wybrano więc Bo-
emunda, żeby z niewielkim oddziałem jazdy przepro-
wadził rekonesans. Gdyby był on mniej bystrym do-
wódcą, wypad ten zakończyłby się katastrofą, Boe-
mund nie zapominał jednak, że ze skromnymi siłami
zapuszcza się na nieznany teren, toteż postawił na
ostrożność. Podzielił swych ludzi na dwie grupy i jedną
wysłał, by przeszukała urwiste stoki Dżabal Talat, dru-
gą zaś zatrzymał w rezerwie. Jak się wydaje, planował,
że gdy pierwszy oddział zlokalizuje muzułmanów,
wywabi ich, pozorując ucieczkę, i sprowadzi w zasta-
wioną przezeń zasadzkę. Jego zamysł sprawdził się wy-
śmienicie: choć w pobliżu Harimu zginęło dwóch ryce-
rzy z oddziału wysłanego na przynętę, muzułmanie dali
się wciągnąć w pułapkę. Jeden z ludzi Boemunda
wspomina: „Barbarzyńcy poszli za naszymi ludźmi,
ponieważ było ich niewielu, lecz [nasi] stanęli do bitwy
dobrze uszykowani i wielu z nieprzyjaciół poległo”.
Gdyby książę Tarentu poprowadził cały swój oddział
w góry, naraziłby się na niespodziewany atak, on jed-
nak przyjął klasyczną muzułmańską taktykę pozorowa-
nej ucieczki i zrobił wyborny użytek ze swej rycerskiej
jazdy Harimu nie zdobył, lecz zagrożenie, jakie stano-
wiła ta twierdza, zostało zneutralizowane, Boemund zaś
po raz kolejny dowiódł swych dowódczych umiejętno-
ści.
W źródłach dopiero po relacjach z tego wypadu po-
jawiają się wzmianki, że krzyżowcy pod Antiochią za-
częli się uciekać do zastraszania załogi miasta. Kiedy
Boemund wrócił do obozu, „[Tych], których pojmali-
śmy, zaprowadzono przed bramę miasta i tam ścięto,
żeby pognębić Turków”. Tak jak pod Nikeą, krzyżow-
cy korzystali z każdej okazji, żeby obleganym dowieść
swej srogości. Przesłanie łacinników było oczywiste:
jesteśmy od was lepsi pod względem militarnym, zdol-
ni do skrajnego okrucieństwa, by osiągnąć zamierzony
cel, i po upadku Antiochii nic nas nie powstrzyma od
jeszcze większego bestialstwa, chyba że miasto się
podda. Takie postępowanie nie było, ma się rozumieć,
wyłączną domeną chrześcijan. W połowie listopada
muzułmańska załoga równie ochoczo przystąpiła do nie
mniej makabrycznych manifestacji. Fulcher z Chartres
pisze:
Niestety, iluż to chrześcijan, Greków, Syryjczyków
i Ormian, którzy mieszkali w mieście, zostało zabitych
przez rozwścieczonych Turków. Frankowie przypatry-
wali się, jak katapultami i procami przerzucają przez
mury głowv zabitych. To szczególnie smuciło naszych
ludzi.
Muzułmanie regularnie wywlekali na blanki pa-
triarchę Antiochii, który do tej pory spokojnie mieszkał
w mieście, zwieszali go do góry nogami z murów i bili
w stopy żelaznymi prętami, a wszystko to na oczach
krzyżowców. Każdy pojmany łacinnik mógł się spo-
dziewać podobnego potraktowania. Aldebara, archidia-
kona Metzu, pochwyconego, gdy „grał w kości” z pew-
ną młodą niewiastą w sadzie nieopodal miasta, ścięli na
miejscu, kobietę zaś uprowadzili do Antiochii, gdzie
wielokrotnie zgwałcona, została zabita. Następnego
dnia rano ich głowy wylądowały w obozie krzyżow-
ców.
Według dzisiejszych norm takie postępowanie jest
bezprzykładnym barbarzyństwem, jednak było ono
podstawową cechą średniowiecznych działań wojen-
nych i stało się trwałym elementem oblężenia Antio-
chii. Czytając o tym, musimy złagodzić nasz instynk-
towny osąd i uzmysłowić sobie, że w XI wieku działa-
nia zbrojne rządziły się średniowiecznymi prawami.
Poza tym toczący świętą wojnę łacinnicy zostali przyu-
czeni postrzegać swych muzułmańskich przeciwników
jako wrogą rasę, co nie sprzyjało chrześcijańskiemu mi-
łosierdziu.
WALKA O ŻYWNOŚĆ
Jednakże w ostatnim tygodniu listopada bardziej niż
żądza krwi umysły krzyżowców zajmował głód. Po ob-
fitości jedzenia i picia z okresu po przybyciu pod An-
tiochię zostały już tylko wspomnienia. Sprawę pogor-
szyło nadejście zimy. Stefan z Blois tak biadał w liście
do żony:
Pod Antiochią przez całą zimę znosiliśmy dla na-
szego Pana Jezusa Chrystusa straszliwe zimno i nie-
przebrane potoki deszczu. Nieprawdą jest, co niektórzy
powiadają, jakoby niemożliwością było znieść słonecz-
ną spiekotę w Syrii, ponieważ zima jest tu bardzo po-
dobna do naszej zimy na Zachodzie.
Przez następne cztery miesiące krzyżowcy toczyli
walkę z głodem i pogodą. W przeszłości historycy do-
wodzili, że problemy łacinników pod Antiochią wzięły
się z tego, że nie przygotowali się oni do przedłużają-
cego się oblężenia. Ostatnie badania wykazują jednak,
że borykali się oni z głodem pomimo usilnych starań,
by zorganizować zaopatrzenie. Przekonaliśmy się już,
że poczynili pewne zabiegi w tym względzie jeszcze
przed oblężeniem i zapewnili sobie zaopatrzenie z Cy-
licji, a podczas marszu przez góry Amanos między in-
nymi w tym celu nawiązywali przyjazne stosunki
z Ormianami. Znalazłszy się natomiast pod Antiochią,
zadbali o możliwość aprowizacji z morza, zajmując
port Saint‒Simeon, do końca grudnia zyskali zaś dostęp
do większego portu, Laodycei, która leżała około
sześćdziesięciu kilometrów na południe i zapewniała
jeszcze lepszy kontakt z Cyprem. Prawdopodobnie
przez jakiś czas krzyżowcy okupowali to miasto, jed-
nak i tym razem nie jesteśmy pewni, jak wykorzysty-
wali port. Lecz choć mieli dostęp do morza, w miesią-
cach zimowych komunikacja i aprowizacja tą drogą
bywały zawodne.
Łacinnicy ponadto zaraz po wkroczeniu do północ-
nej Syrii podporządkowali sobie okolice Antiochii. Pe-
wien krzyżowiec pisze, że na początku oblężenia „oko-
liczne zamki i pobliskie miasta dostawały się w nasze
ręce w dużej mierze ze strachu przed nami i z chęci wy-
rwania się z tureckiej niewoli”. W marcu 1098 roku
Stefan z Blois chwalił się, że „opanowaliśmy 165 miast
i twierdz w całej Syrii”. Dochodziło do tego nie zawsze
z powodów stricte militarnych - grupy rycerstwa od
czasu do czasu odstępowały od oblężenia, żeby udać
się na prywatne łupieżcze wycieczki. Eksploatacja oko-
lic Antiochii stawała się jednak coraz bardziej przemy-
ślana. Każdy z kontyngentów szukał żywności na in-
nym terenie i przekazywał zapasy towarzyszom zaję-
tym oblężeniem. Na przykład ludziom Rajmunda z Tu-
luzy przypadła dolina Ar‒Rudż, natomiast Normanowie
Tankreda przeczesywali okolice Harimu. Lecz nawet ta
względnie dobrze zorganizowana struktura zaopatrze-
niowa nie mogła zaspokoić potrzeb tak ogromnej armii.
Pewien Ormianin wspomina, że podczas posępnych
zimowych miesięcy:
Książęta [Cylicji] słali wszelkie potrzebne wiktuały
do wodza Franków. Także mnisi z Gór Czarnych do-
pomagali im, dostarczając żywność, i wszyscy wierni
odnosili się do Franków z życzliwością. Jednakże na
skutek niedostatku jedzenia śmierć i boleść tak się sze-
rzyły we frankijskiej armii, że na każdych pięciu jeden
dokonał żywota, a pozostali czuli się opuszczeni i z dala
od ojczyzny.
Według pewnego łacinnika w połowie grudnia głód
był już tak nieznośny, że stał się najpoważniejszym
zmartwieniem dowódców:
Lud Boży wyczerpał swoje zapasy. Kiedy więc
z każdym dniem głód stawał się coraz większy, a armia
konała z nędzy, zwłaszcza ludzie podłego urodzenia, ża-
łosne jęki i lament doszły [Ademara] i wszystkich ksią-
żąt. Tak więc naradzali się, jak można by nakarmić tych
ludzi.
Rada zdecydowała się wyprawić po żywność Boe-
munda i Roberta z Flandrii z oddziałem na tyle dużym,
aby miał sporą szansę wrócić, i to z prowiantem.
W przedsięwzięcie to wkalkulowane było ryzyko, po-
nieważ znaczne uszczuplenie sił oblegających osłabiało
blokadę Antiochii. Krzyżowcy nie zdawali sobie jednak
sprawy, że ich plan grozi jeszcze gorszymi konsekwen-
cjami, gdyż w tym samym czasie ku miastu zmierzał
właśnie Dukak z Damaszku na czele potężnej muzuł-
mańskiej armii. Po dwóch miesiącach od przybycia po-
selstwa Jaghiego Sijana właśnie szedł mu z odsieczą.
28 grudnia 1097 roku, po raczej ponurych świętach
Bożego Narodzenia, Boemund i Robert z Flandrii wy-
ruszyli spod Antiochii z około 400 rycerzami i jeszcze
większą, choć nieznaną dokładnie, liczbą piechurów.
Nie mamy relacji żadnego uczestnika tej wyprawy, to-
też nasza wiedza o niej jest fragmentaryczna. Najpraw-
dopodobniej krzyżowcy podążyli na południe, a na-
stępnie na wschód od miasta, przez dolinę Ar‒Rudż, na
żyzny płaskowyż zwany po arabsku Dżabal as‒
Summaq. Przez kilka dni zgromadzili tyle wiktuałów,
ile tylko mogli ze sobą zabrać. Z nadejściem nocy z 30
na 31 grudnia, kiedy to stali obozem niedaleko miej-
scowości Albara, byli chyba przekonani, że ich zadanie
dobiega końca. Popełnili jednak katastrofalny błąd. Al-
bo na skutek zamieszania wywołanego wspólnym do-
wodzeniem, albo też przez zwykłe zaniedbanie, ani Bo-
emund, ani Robert nie rozesłali po okolicy zwiadow-
ców. Zupełnie więc nie zdawali sobie sprawy, że led-
wie kilka kilometrów dalej znajdują się poważne siły
muzułmanów ciągnące z Damaszku. Usilne błagania
o pomoc zanoszone przez Szamsa ad‒Daulę w końcu
zmusiły Dukaka do działania i w połowie grudnia wy-
prawił się on do Antiochii w towarzystwie swego bu-
dzącego grozę atabega (namiestnika) Damaszku Tugh-
takina oraz emira Hamy, z którym był związany soju-
szem. Prowansalczyk Rajmund z Aguilers był przeko-
nany, że ich siły liczyły 60 000 ludzi, jednak z pewno-
ścią jest to liczba przesadzona. Bardzo mało prawdopo-
dobne, by udało się Dukakowi zebrać więcej niż 10 000
ludzi. Niemniej była to znaczna armia i gdyby dotarła
do Antiochii bez przeszkód, przyszłość krucjaty stanę-
łaby pod znakiem zapytania.
Tymczasem zaś, za sprawą przypadku, drogi chrze-
ścijan i muzułmanów się przecięły. Wczesnym rankiem
31 grudnia, być może gdy krzyżowcy wciąż jeszcze
obozowali, pojawiła się armia Dukaka i niezwłocznie
przystąpiła do okrążenia przeciwnika. Osłupiali Fran-
kowie musieli być przerażeni takim nieoczekiwanym
obrotem spraw. Gdyby nie zdecydowanie Boemunda
i Roberta, doszłoby do masakry. Nie wiemy dokładnie,
jak przebiegała bitwa, do której doszło. Wydaje się jed-
nak, że Robert ruszył ze swoją jazdą do frontalnego
ataku na pierwszą linię muzułmańskich wojsk, a Boe-
mund pozostał w odwodzie, dzięki czemu mógł po-
krzyżować plany Dukaka, który chciał okrążyć krzy-
żowców. W chaotycznej walce obaj książęta zdołali
przedrzeć się przez muzułmańskie szeregi, rozpędzając
przy tym wielu ludzi Dukaka. Kiedy spora część dama-
sceńskiej armii poszła w rozsypkę, Boemund i Robert
postanowili wycofać się w bezpieczne miejsce, zamiast
ryzykować pościg. Jazda rycerska uciekła, lecz w po-
śpiechu zostawiła wolniej poruszającą się piechotę
i wszystkie zgromadzone zapasy na łaskę przeciwnika.
Ostatecznie ani łacinnicy, ani muzułmanie nie odnieśli
niekwestionowanego zwycięstwa, obie strony poniosły
straty i część obu armii zmuszona była wycofać się
z pola walki. Wystarczyło to jednak, by przekonać Du-
kaka, że powinien wrócić do Damaszku. Z punktu wi-
dzenia krzyżowców wyprawa była fiaskiem - prawie
wszyscy piechurzy polegli albo dostali się do niewoli,
a cel przedsięwzięcia - zdobycie żywności - nie został
osiągnięty. Zdaje się, że przez następnych kilka dni
Robert z Flandrii nękał jeszcze maruderów z armii Du-
kaka i odzyskał nieco prowiantów, lecz nie dość, by
wyżywić wszystkich oblegających Antiochię. Niektó-
rzy kronikarze próbowali przedstawić te wydarzenia
w korzystnym dla krzyżowców świetle, inni znów po-
mijali je milczeniem, dla wszystkich jednak było oczy-
wiste, że łacinnicy dali się zaskoczyć i omal nie zostali
pokonani.
W tym samym czasie na główne siły zgromadzone
pod Antiochią również spadł druzgocący cios. Kiedy
dzięki bezpośredniej obserwacji lub informacjom od
szpiegujących dla niego Ormian Jaghi Sijan dowiedział
się, że Boemund i Robert oddalili się spod Antiochii,
zdecydował się na atak. Siły oblegających były wów-
czas znacząco uszczuplone. Brakowało nie tylko Boe-
munda i Roberta z Flandrii, lecz także Roberta z Nor-
mandii, który przebywał wtedy chyba w Laodycei,
a książę Gotfryd złożony był chorobą. 29 grudnia
z Bramy Mostowej wybiegła drużyna muzułmanów
i rzuciła się w kierunku mostu łyżwowego i obozu
Prowansalczyków. Na atak odpowiedział Rajmund
z Tuluzy, który z rycerzami i piechurami przeprawił się
przez Orontes. Z początku wydawało się, że wszystko
układa się pomyślnie. Turcy rzucili się do ucieczki
przez antiocheńskie równiny, Rajmund natomiast po-
pędził w stronę Bramy Mostowej. Tymczasem Prowan-
salczycy zostali wciągnięci w pułapkę. Wydaje się, że
pierwszy atak muzułmanów miał tylko zmusić krzy-
żowców do przekroczenia rzeki. Gdy tylko dotarli oni
do Bramy Mostowej, „Turcy przegrupowali się i zaata-
kowali od strony mostu i brodu”. Nieoczekiwanie ła-
cinnicy zostali otoczeni przez o wiele liczniejsze woj-
ska, a ich szarża rychło zmieniła się w odwrót. Do mo-
stu łyżwowego wycofywali się w zupełnym bezładzie:
Frankijscy rycerze, którzy zatrzymali się, żeby wal-
czyć, znaleźli się pośród pierzchającego motłochu
[krzyżowców], który chwytał się ich rąk, grzyw i ogo-
nów ich koni i ściągał z siodeł. Turcy pospiesznie i bez-
litośnie doganiali i mordowali żywych, a poległych ra-
bowali. Podczas ucieczki z ich mostu na nasz Turcy za-
bili z piętnastu rycerzy i około dwudziestu piechurów.
Chorąży biskupa Le Puy oraz młody szlachcic Bernard
z Beziers stracili życie, a sztandar Ademara został zdo-
byty.
Liczba zabitych w tym starciu nie była katastrofal-
na, jednak porażka okazała się poważnym ciosem dla
morale łacinników. W czasie działań wojennych w śre-
dniowieczu książęta używali osobistych chorągwi albo
sztandarów, często wyrazistych i barwnych, stanowią-
cych punkt orientacyjny dla ich wojsk. Sztandary te
bardzo sobie ceniono, były bowiem symbolem, za któ-
rym szło się do boju. Chorągiew powiewająca nad
zamkiem czy miastem oznajmiała, komu one przypadły
w udziale, a pokonani gromadzili się wokół sztandaru
zwycięzcy, licząc na to, że nie dopuści on do przypad-
kowej rzezi. Uważano, że utrata sztandaru zwiastuje
niechybną zgubę, tak więc zdobycie przez Turków cho-
rągwi Ademara, która przedstawiała Najświętszą Pa-
nienkę, nie tylko upokorzyło krzyżowców, ale i nadwą-
tliło ich ducha. W następnych tygodniach turecki garni-
zon z upodobaniem dokuczał łacinnikom, powiewając
zdobytym sztandarem z murów Antiochii. Odwrót od
Bramy Mostowej oraz przebieg wyprawy Boemunda
i Roberta zrodziły spore wątpliwości co do sprawnego
współdziałania konnicy i piechoty. Wydarzenia z końca
grudnia musiały nadwerężyć zaufanie między nimi
i zmusiły dowódców do wprowadzenia zmian w takty-
ce.
W OKU CYKLONU
Z nadejściem roku 1098 krzyżowcy na powrót byli
razem, lecz ich sytuacja pod Antiochią wcale się nie
poprawiła. Większość z nich była już wygłodzona, wy-
czerpana i przygnębiona, a następny miesiąc nie przy-
niósł żadnego wytchnienia. Śmierć w bitwie, z głodu
albo w wyniku chorób stawała się coraz bardziej praw-
dopodobna - i po raz pierwszy w ich szeregi zaczęło się
wkradać zwątpienie.
Turecka załoga Antiochii też musiała się mieć nie
najlepiej, lecz trzy bramy miasta wciąż nie zostały za-
blokowane, a sojusznicy byli blisko, toteż Turcy lepiej
radzili sobie z aprowizacją. W lutym krzyżowiec An-
zelm z Ribemont tak pisał w liście: „Miasto zaopatry-
wane jest w niewiarygodnej mierze w zboże, wino,
oliwę i wszelką żywność”. Tymczasem wyglądało na
to, że wszystko sprzysięgło się przeciwko krzyżowcom.
Po pierwsze, miejscowa ludność zaczęła wykorzysty-
wać dokuczający im głód:
Ormianie, Syryjczycy i Grecy dowiedzieli się, że na-
sze hufce posłane po żywność wróciły z pustymi rękami.
Przetrząsnęli więc okolice i zakupili zboża i inną żyw-
ność, i przynieśli do obozu, gdzie srogi głód dokuczał
oblegającym. Sprzedali osła za osiem hyperoi, co warte
jest 120 solidów w denarach. Pomimo to wielu krzy-
żowców pomarło, gdyż nie mieli dość pieniędzy, by za-
płacić tak wygórowane ceny.
Nie sposób dokładnie oszacować wysokości tam-
tych cen, jest jednak oczywiste, że były astronomiczne.
W takich warunkach stan posiadania oraz status spo-
łeczny decydowały o przeżyciu. Oczywiście pierwszy-
mi ofiarami byli biedacy, jednak także wielu z tych,
którzy dotarli do Antiochii z nietkniętym majątkiem,
popadło teraz w nędzę. Niektórych ratowała litość
przywódców. Pisząc do swej żony w marcu 1098 roku,
Stefan z Blois wspomina udrękę tamtych miesięcy:
„Wielu wyczerpało już wszystkie swoje zasoby pod-
czas tej wielce świątobliwej walki. Po prawdzie bardzo
wielu z naszych spotkałaby doczesna śmierć z głodu,
gdyby nie łaska Boża i nasze pieniądze”. Chociaż ta
hojność ratowała niektórych, głód i cierpienie wciąż
były powszechne:
W owym czasie wygłodniali żywili się kiełkami faso-
li rosnącymi na polach i wieloma rodzajami ziół, bez
soli; także ostem, który nie dość dobrze ugotowany z
braku chrustu, kłuł języki jedzących; także końmi,
osłami, wielbłądami, psami i szczurami. Co biedniejsi
jadali nawet skóry i ziarna zbóż znalezione w zwierzę-
cych odchodach.
Na domiar złego w północnej Syrii zaobserwowano
szereg złowróżbnych zjawisk naturalnych - w tym ko-
metę i zorzę - co krzyżowcy zinterpretowali jako ozna-
ki Bożego niezadowolenia. Jeden z łacinników powia-
da:
w owym czasie ujrzeliśmy zdumiewającą łunę na
niebie i ponadto odczuliśmy wielkie poruszenie ziemi,
tak że wszyscyśmy drżeli. Wielu widziało też pewien
znak w kształcie krzyża, białawego koloru, który poru-
szał się na Wschód prostą drogą.
Nic więc dziwnego, że krzyżowców powoli opadał
lęk. O ich stanie ducha wiele mówi to, jak sobie tłuma-
czyli swoją niedolę. Musieli zmierzyć się z podstawo-
wym pytaniem: skoro prowadzą świętą wojnę w imię
Boga, dlaczego Pan pozwala im cierpieć i ginąć? Ich
odpowiedzią, a przynajmniej odpowiedzią duchowień-
stwa, było to, co stanowiło filar średniowiecznego
chrześcijaństwa - grzech. Fulcher z Chartres, który sam
był duchownym, udziela takiego wyjaśnienia:
Wierzyliśmy, że krzyżowców dotknęły wszystkie te
nieszczęścia i tak długo nie mogli zdobyć miasta ze
względu na swoje grzechy. A toczyła ich nie tylko roz-
pusta, lecz także chciwość i duma, i pożądliwość.
Skoro więc Bóg karał ich za grzechy, to w takim ra-
zie, zdaniem duchownych, jedynym rozwiązaniem było
zmyć je z nich wszelkimi dostępnymi środkami. Ade-
mar biskup Le Puy zaczął nawoływać „do trzydniowe-
go postu, modlitwy, jałmużny i procesji; nakazał też
księżom odprawiać msze, a niższym duchownym od-
mawiać psalmy”. Powstrzymywanie się od jedzenia
przez ludzi przymierających głodem może wydawać się
mało sensowne, lecz cielesne wyrzeczenia oraz obrzędy
religijne uważano wówczas za sprawdzone środki za-
radcze. Krzyżowcy mieli jeszcze nie raz po nie sięgać.
Owo oczyszczenie miało też bardziej niemiłe stro-
ny. „Wedle jednego ze szczególnie godnych pożałowa-
nia średniowiecznych przekonań kobiety były zasadni-
czo narzędziami grzechu. Źródłem tego prze-
świadczenia była nauka świętego Augustyna, żyjącego
na przełomie IV i V wieku twórcy teorii wojny spra-
wiedliwej, którego pisma po dziś dzień mają wielki
wpływ na chrześcijaństwo. Na nieszczęście dla płci
niewieściej Augustyn, jak wielu innych świętych, nim
się nawrócił, był kobieciarzem, a gdy poświęcił życie
Kościołowi, uznał, raczej niezbyt miłosiernie, że to ko-
biety przywodziły go do grzechu i że są one z natury
zepsute i niebezpieczne. W szczególności na uwagę za-
sługuje jego wkład w reinterpretację upadku człowieka
w raju, zgodnie z którą wina spoczywała bardziej na
Ewie niż na wężu. W XI wieku można więc było
przedstawiać kobiety jako kusicielki i narzędzie zła.
W takim też kontekście powinniśmy rozumieć bezna-
miętną uwagę pewnego krzyżowca, który odnotował,
że w styczniu 1098 roku „naradziwszy się, [łacinnicy]
wyprowadzili kobiety z armii, zarówno mężatki, jak
i niezamężne, aby skalane znamieniem rozpusty, nie
obrażały Pana”. Niemal współczesny tamtym wydarze-
niom kronikarz Albert z Akwizgranu dość szczegółowo
wymienia wprowadzone zakazy i kary:
Wszelką niesprawiedliwość i niegodziwość należa-
ło wyplenić z armii, nikomu nie było wolno oszukać
swego chrześcijańskiego brata; nikomu nie było wolno
kraść ani cudzołożyć. Gdyby zaś kto nie posłuchał tych
poleceń, jeśli zostałby przyłapany, poddano by go naj-
sroższej karze, żeby uwolnić lud Boży od brudu i nie-
czystości.
Wydaje się jednak, że zdaniem Alberta nieposłu-
szeństwo było nieuniknione, ponieważ dalej zanotował:
Kiedy wielu pielgrzymów nie posłuchało owego
rozporządzenia, zostali oni surowo osądzeni przez wy-
znaczonych sędziów: niektórych zakuto w łańcuchy, in-
nych wychłostano, innych znów ogolono i naznaczono
piętnem dla dobra i naprawy całej armii.
Wówczas to pewnego mężczyznę i kobietę złapano
na cudzołóstwie i obnażono ich w obecności wszystkich,
ręce skrępowano z tyłu i okrutnie zbito rózgami, i kaza-
no im obejść dokoła całą armię, by pozostali, ujrzawszy
ich straszne rany, powstrzymali się od takiej niegodzi-
wości.
Wielu próbowało połączyć ten rygorystyczny pro-
gram duchowego oczyszczenia z bardziej praktyczną
działalnością. W owym czasie krzyżowcy w grupach po
200-300 wyprawiali się przeczesywać okolice w po-
szukiwaniu żywności, prawdopodobnie bez aprobaty
dowódców. Na te aprowizacyjne wycieczki z całą pew-
nością nie wybierali się tylko ludzie z niższych klas
społecznych. Archidiakon Toul, Ludwig, niegdyś raczej
zamożny duchowny, gdy skończyły mu się pieniądze
i nie miał już za co kupić jedzenia, postanowił popro-
wadzić 300 innych duchownych i świeckich na taką
właśnie wyprawę. Na ich nieszczęście zwiedzieli się
o tym szpiedzy antiocheńskiego garnizonu. Zaczaiło się
na nich 600 Turków, którzy wyszli z miasta Bramą Mo-
stową, i Ludwig oraz wszyscy jego ludzie zostali wy-
cięci w pień. Mimo wysiłków, by przywrócić „czy-
stość” i morale, niektórzy krzyżowcy decydowali się
opuścić obóz. Tysiące kilometrów od domu, nękani
przez nieprzyjaciół i głód, musieli nabrać przekonania,
że cała ta wyprawa bliska jest całkowitej katastrofy.
Bywało, że ci, którzy wybrali się szukać po okolicy
żywności, decydowali się już nie wracać pod Antio-
chię. Takiej pokusie uległy nawet najbardziej znane po-
staci krucjaty. Pod koniec stycznia 1098 roku dwaj
przywódcy niegdysiejszej wyprawy ludowej, chary-
zmatyczny kaznodzieja Piotr Pustelnik oraz Wilhelm
zwany Cieślą, wicehrabia Melun, w środku nocy wy-
mknęli się z obozu. Wydaje się, że od Konstantynopola
szli z oddziałem Boemunda, ponieważ gdy odkryto, że
uciekli, w pościg za nimi posłany został Tankred.
Pochwycił ich i sprowadził z powrotem w hańbie.
Wilhelm spędził całą noc w namiocie mojego Pana Bo-
emunda, leżąc na ziemi jak śmieć. Następnego dnia ra-
no, o świcie, przyszedł i stanął przed Boemundem, pło-
nąc ze wstydu. Boemund rzekł mu: „Ty najbardziej ob-
mierzły z ludzi, jakich nosić musi ziemia, dlaczegoś tak
bezwstydnie uciekł?”
Wilhelm najwyraźniej miał naturalną skłonność do
opuszczania towarzyszy broni - wiadomo, że wcześniej
pierzchnął z wyprawy przeciwko Maurom w Hiszpanii
- lecz mimo to większość krzyżowców błagała Boe-
munda, żeby okazał mu litość, być może dlatego, że
sami zbyt dobrze rozumieli strach, jaki Wilhelmem
powodował. Koniec końców tak Wilhelm, jak i Piotr
nie ponieśli kary i złożyli ślubowanie, że nie odstąpią
od oblężenia. Najwyraźniej dowództwo uznało, że są
zbyt przydatni jako wodzowie biedoty, by dopuścić,
żeby uciekli, albo ich wygnać. I rzeczywiście, w nad-
chodzących miesiącach Piotr wziął bardziej aktywny
udział w wydarzeniach.
Krzyżowcy nie byli już tak pobłażliwi wobec inne-
go uciekiniera. Towarzyszący im od Konstantynopola
grecki przewodnik i doradca Tatikios pod koniec stycz-
nia oznajmił, że ma zamiar wrócić do Azji Mniejszej po
żywność i wsparcie dla oblegających. Od przybycia
pod Antiochię krzyżowcy żyli nadzieją, że cesarz Alek-
sy przybędzie z posiłkami, tak więc przyjęli to zapewne
z aprobatą i uwierzyli w jego obietnice. Jak się wydaje,
Tatikios na dowód, że zamierza powrócić, zostawił
w obozowisku cały swój dobytek, a także większość
swoich ludzi, jednak z powodów, które niebawem stały
się jasne, nigdy już nie pojawił się pod Antiochią.
Ucieczka Tatikiosa wstrząsnęła Frankami, i większość
źródeł bardzo krytycznie odnosi się do jego postępku.
Jak D tym pisze kapelan Rajmunda z Tuluzy, „Pod po-
zorem dołączenia do armii Aleksego Tatikios zostawił
obóz, opuścił swych ludzi i wyjechał przeklęty przez
Boga; nikczemnie tchórzliwym swym czynem spro-
wadził wieczną hańbę na siebie i swych ludzi”.
Niewykluczone, że mniej więcej w tym samym cza-
sie także Boemund rozważał opuszczenie armii. We-
dług Prowansalczyka Rajmunda z Aguilers, który -
trzeba to przyznać - nie darzył go szczególną sympatią,
„zagroził odjazdem” ze względu na cierpienia swych
wojsk i własne ubóstwo. Jak dalej stwierdza Rajmund:
„dowiedzieliśmy się potem, że rozpowiadał tak, ponie-
waż ambicja kazała mu pragnąć Antiochii”, i zauważa,
że aby zachować jedność wśród chrześcijan, „wszyscy
książęta, z wyjątkiem Hrabiego [Rajmunda z Tuluzy]
ofiarowali Antiochię Boemundowi, jeśliby została
wzięta. Po takiej ugodzie Boemund i pozostali książęta
przysięgli nie odstąpić od oblężenia Antiochii przez
siedem lat, chyba że wcześniej skapituluje”. Rajmund
musiał się jednak pomylić i wmieszał do swej relacji
wspomnienia z późniejszych wydarzeń, żadne inne ów-
czesne źródła nie wspominają bowiem o tych negocja-
cjach. Możliwe jednak, że na początku 1098 roku Bo-
emund starał się zagwarantować sobie udział w antio-
cheńskich łupach.
W styczniu krzyżowcy znaleźli się w najgorszej jak
dotąd sytuacji. Jeden z ludzi Boemunda, któremu udało
się przetrzymać ów straszliwy okres, opisuje niedolę
łacinników, niemal namacalnie odmalowując ich roz-
pacz:
Tak więc trwaliśmy w skrajnej nędzy [...]. Z jednej
strony zagrażali nam Turcy, z drugiej trapił nas głód,
a nie było nikogo, kto by nam dopomógł albo sprowa-
dził pomoc. Pośledni rycerze razem z tymi, co byli bar-
dzo biedni, uciekali na Cypr, do Azji Mniejszej albo
w góry. Nie śmieliśmy schodzić do morza z obawy
przed tymi tureckimi bestiami i żadna droga nie stała
dla nas otworem.
Dlatego też Symeon, patriarcha Jerozolimy, przy
wsparciu biskupa Ademara napisał płynący z głębi ser-
ca list z apelem do wszystkich chrześcijan zachodniej
Europy. Nie krył w nim, że wielu krzyżowców zginęło
lub opuściło szeregi, i apelował o pomoc: „Chodźcie
walczyć w armii Pana [...]. A nie zabierajcie ze sobą ni-
czego, jedynie to, co może być dla nas przydatne.
Niech przybywają tylko mężczyźni, a kobiety, na razie,
pozostaną w domach. Tam, gdzie mieszka dwóch, nie-
chaj jeden, bardziej sposobny do walki, przybędzie”.
W szczególności Symeon ponaglał tych, którzy przy-
rzekli wziąć udział w krucjacie, jednak wciąż jeszcze
nie wyruszyli na Wschód, i zagroził im ekskomuniką.
Nie omieszkał też posunąć się do oszustwa, żeby za-
chęcić niezdecydowanych. Pomimo cierpień krzyżow-
ców pod Antiochią opisywał Ziemię Świętą jako „mle-
kiem i miodem płynącą”. Utrzymywał też, że najtrud-
niejsza część kampanii jest już zakończona.
W styczniu 1098 roku na horyzoncie zajaśniał na
krótko błysk nadziei. Podczas jednej z potyczek pod
murami Antiochii, które były już codziennością, łacin-
nicy pochwycili młodego, dobrze urodzonego muzuł-
manina. Wywiedziawszy się, że członkowie jego rodzi-
ny dowodzą jedną z baszt miasta, chcieli wynegocjo-
wać, by wpuścili ich oni do wieży w zamian za uwol-
nienie młodego człowieka. Krzyżowcy nawiązali z ni-
mi kontakt i być może plan by się powiódł, gdyby Jaghi
Sijan nie odkrył, co się dzieje, i nie odebrał rodzinie
jeńca dowodzenia. Bez odrobiny litości krzyżowcy po-
wlekli nieszczęsnego młodzieńca, którego wcześniej
poddali okrutnym torturom, przed mury miasta i ścięli
go na oczach muzułmańskiego garnizonu. Ich plan się
nie powiódł, lecz okazało się, że w systemie obronnym
miasta może być słaby punkt - zdrada.
NOWY WRÓG
W pierwszych dniach lutego łacinników doszły
wieści, że do Antiochii zbliża się nowa muzułmańska
armia. Tym razem było to 12 000 ludzi Ridwana
z Aleppa, który ciągnąc na odsiecz Jaghiemu Sijanowi,
zatrzymał się w Harimie. Niespodziewana grudniowa
wizyta Dukaka z Damaszku musiała odmienić stosunek
krzyżowców do kwestii patrolowania okolicy, bo zosta-
li odpowiednio wcześnie ostrzeżeni o niebezpieczeń-
stwie. Mieli teraz nieco czasu, by przygotować się na
przybycie Ridwana, było jednak bardzo realne, że an-
tiocheńscy Turcy wespół z wojskami z Aleppa ich
zmiażdżą. Nowe zagrożenie postawiło łacinników
przed trzema trudnymi do rozwiązania problemami.
Przede wszystkim rozpaczliwie brakowało im koni.
Wiele z nich stracili już podczas trudnej przeprawy
przez Azję Mniejszą, lecz zimą 1097‒1098 sytuacja
bardzo się pogorszyła, głównie z uwagi na taki w zao-
patrzeniu. Opisując, jak krzyżowcy starali się zdobyć
pożywienie, dziejopisowie niemal zawsze schodzą na
temat przesadnych kosztów furażu: „[łacinnicy] musieli
patrzeć, jak ich konie z głodu giną w oczach. O słomę
było ciężko, a siedem czy osiem solidów nie wystarcza-
ło, by dostać jednodniową ilość obroku dla jednego ko-
nia”.
Boemund swą styczniową groźbę, że odstąpi od ob-
lężenia, uzasadniał tym, że już nie może patrzeć, jak
„jego ludzie i konie umierają z głodu”. Wydaje się, że
konie ceniono wówczas na równi z ludźmi. Były po
temu powody: w bitwie najpotężniejszą bronią był do-
siadający konia rycerz - średniowieczny odpowiednik
czołgu - a rycerz, który stracił wierzchowca, stawał się
po prostu piechurem, co w dodatku naruszało jego sta-
tus. Na początku 1098 roku koń stanowił więc pod An-
tiochią wielki majątek. Symptomatyczny wydaje się
przedziwny incydent, do którego doszło 29 grudnia
podczas chaotycznej wałki pod murami tego miasta:
otóż grupa rycerzy nieoczekiwanie wycofała się z boju,
pozostawiając piechotę samej sobie. Jednak to nie tchó-
rzostwo było przyczyną ich ucieczki - pędzili za ucho-
dzącym z pola bitwy koniem bez jeźdźca. Niebawem
rycerze coraz mniej chętnie brali udział w potyczkach
z obawy, że stracą konie i pozycję. W tej sytuacji ksią-
żęta pod przewodnictwem Rajmunda z Tuluzy założyli
fundusz, z którego rycerze, którzy stracili konie w wal-
ce, mogli czerpać pieniądze na zakup wierzchowców.
Rozwiązanie to, zrodzone z krucjatowego „braterstwa”,
było kolejnym przykładem praktycznej współpracy po-
między dowódcami krucjaty. Nowe konie można jed-
nak kupić o tyle, o ile w ogóle są, tymczasem w lutym
były już rzadkością. Podobno Prowansalczykom udało
się wówczas zgromadzić ich jedynie setkę, do tego były
one „cherlawe i słabowite”. W całej armii najwyżej ty-
siąc rycerzy wciąż miało konie. Wiele z nich nie było
końmi bojowymi w pełnym znaczeniu tych słów; wie-
my też, że niektórzy rycerze wyruszali do walki na mu-
łach i osłach. Tak więc na wieść, że do Antiochii zbliża
się Ridwan, krzyżowcy musieli sobie odpowiedzieć na
pytanie, jak zrobić najlepszy użytek z tak poważnie
uszczuplonej jazdy.
Rozwiązania wymagały też dwie inne, powiązane
z tym kwestie: ostatnie miesiące dowiodły, że w zażar-
tych, walnych bitwach potrzebny jest jeden głównodo-
wodzący, było też oczywiste, że w wirze walki bardzo
trudno zgrać działania piechoty i jazdy. 8 lutego książę-
ta zwołali więc pilną naradę, żeby przedyskutować
wszystkie te sprawy oraz obmyślić, jakie zgotować
Ridwanowi przyjęcie. Postanowili podzielić siły i pro-
wadzić walkę na dwóch frontach. Siedmiuset rycerzy
pod wodzą Boemunda, Roberta z Flandrii i Stefana
z Blois miało wyjechać Ridwanowi na spotkanie, a po-
zostali książęta z całą piechotą - kontynuować oblęże-
nie. Wymagała tego konieczność, jednak to radykalne
oddzielenie jazdy od piechoty było odkrywczym posu-
nięciem. Któryś z łacińskich świadków tamtych dni
dowodzi, że „podjęto taką decyzję, ponieważ całkiem
było możliwe, że bojaźliwi i nie nadający się do walki
w szeregach piechoty okażą więcej tchórzostwa niźli
odwagi, kiedy ujrzą Turków w wielkiej sile”.
Może to nie być do końca prawdą, zwłaszcza że do
tamtego czasu spory odsetek piechoty musieli już sta-
nowić doświadczeni rycerze, którzy utracili konie.
W rzeczywistości podział ten wynikał prawdopodobnie
z przyczyn taktycznych. Jazda, której wolno poruszają-
cy się piechurzy nie byli już dłużej zawadą, mogła teo-
retycznie działać z większą precyzją i szybkością. Jasno
widać, że krzyżowcy uczyli się z doświadczenia i prze-
jęli od Turków oraz przystosowali do swoich potrzeb
ich ruchliwy oparty na jeździe styl prowadzenia walki.
Najprawdopodobniej książęta wprowadzili jeszcze jed-
ną innowację i wybrali Boemunda na naczelnego wo-
dza sil śpieszących na spotkanie z Ridwanem.
Przed krzyżowcami stało niebywałe zadanie: musie-
li odeprzeć około 12 000 muzułmanów, nie mając na-
wet 1000 rycerzy. Dysproporcja ta każe się zastanowić,
czy aby łacińscy kronikarze nie wyolbrzymili powagi
sytuacji, jednak nawet źródła muzułmańskie potwier-
dzają, że armia z Aleppa miała przewagę liczebną. Ja-
kim więc sposobem mogli krzyżowcy liczyć na zwy-
cięstwo? Wspominając tamtą bitwę, pewien krzyżowiec
twierdzi, że gdy przyszło do walki, w cudowny sposób
Bóg rozmnożył łacińskie siły z 700 do 2000 rycerzy.
Być może krzyżowcy zaryzykowali odciągnięcie od ob-
lężenia większej liczby ludzi, lecz bardziej polegali na
Bożej pomocy i jak się zdaje, swojej taktyce. Ich plan
był tyleż natchniony, ile zuchwały. Mogli byli zorgani-
zować obronę w okolicach Mostu Żelaznego, oznacza-
łoby to jednak walkę na wyczerpanie, i tak w razie
zwycięstwa, jak i porażki kosztowałoby życie bardzo
wielu ludzi. Wobec tego zdecydowali się swego dwu-
nastokrotnie liczniejszego nieprzyjaciela zaatakować.
Odwracając sytuację z wcześniejszej bitwy z Duka-
kiem, chcieli wykorzystać element zaskoczenia. Wyru-
szyli tedy spod Antiochii pod osłoną ciemności, nocą 8
lutego, i pośpieszyli drogą do Mostu Żelaznego. Mieli
zamiar zorganizować zasadzkę, a skoro przejęli inicja-
tywę, sami mogli wybrać miejsce ataku. Najprawdopo-
dobniej zdecydowali, że przypuszczą go niedaleko Mo-
stu Żelaznego, jednak nie sposób z całkowitą pewno-
ścią wskazać, gdzie to dokładnie było. Wydaje się
wszakże, że aby zmniejszyć ryzyko, że zostaną okrąże-
ni, chcieli osaczyć muzułmańskie wojska na terenie
obwarowanym naturalnymi przeszkodami, być może
więc zdecydowali się na miejsce pomiędzy Orontesem
a pogórzem rozciągającym się za Antiochią. Możliwe
też, że ukryli się za jakimś pagórkiem.
Rankiem 9 marca Boemund rozesłał zwiadowców,
którzy wrócili z wieścią, że Ridwan ciągnie drogą
z Mostu Żelaznego i że przed głównymi siłami idą dwa
oddziały. Krzyżowcom sprzyjało więc szczęście. Nie
mogli liczyć na zwycięstwo w długotrwałym starciu,
musieli więc roztropnie wykorzystać element zasko-
czenia i swój główny atut - szarżę jazdy rycerskiej.
W takich okolicznościach arcyważne było zgranie
wszystkiego w czasie. Gdyby zaatakowali natychmiast,
cały impet ataku mógłby trafić na forpocztę Ridwana,
tymczasem główna kolumna muzułmanów mogłaby się
swobodnie rozwinąć i częściowo ich okrążyć. Zastoso-
wali więc inne rozwiązanie - posunięcie, które praw-
dopodobnie obmyślił Boemund. Podzielili się na sześć
oddziałów. Gdy pojawił się Ridwan, pięć z nich wyszło
na spotkanie z przednią strażą jego armii, natomiast
szósty, pod wodzą Boemunda, czekał w odwodzie. Je-
den z naocznych świadków tak opisuje pierwsze mi-
nuty bitwy: „Zgiełk bitewny wzniósł się w niebo, gdyż
wszyscy walczyli naraz, a chmura strzał przyćmiła nie-
biosa”. Wiedząc, jak wielką przewagę liczebną ma nad
nimi wróg, rycerze musieli być przerażeni, lecz odegra-
li swą ważną taktyczną rolę - ściągnęli całość sił Rid-
wana w jedno, wybrane przez Boemunda miejsce. Po-
łączeni Turcy powoli zdobywali przewagę nad krzy-
żowcami i całkiem możliwe, że cieszyli się już z bli-
skiego zwycięstwa. Na to właśnie czekał Boemund.
Kiedy wojska muzułmanów zespoliły się w jedną masę,
rzucił się ze swym szóstym oddziałem do gwałtownej
szarży. Autor Gesta Francorum, który niemal na pew-
no znajdował się pośród walczących u boku Boemunda,
przekazuje nam płomienny opis tego ataku:
Tak więc Boemund, ze wszystkich stron strzeżony
znakiem Krzyża, rzucił się na tureckie wojska niczym
lew, który od trzech albo czterech dni nic nie jadł i wy-
pada ze swej jaskini, rycząc, głodny bydlęcej krwi [...].
Atak był tak gwałtowny, że jego proporzec powiewał
tuż nad głowami Turków. Pozostałe oddziały, ujrzaw-
szy, że proporzec Boemunda z takim honorem prze na-
przód, natychmiast przerwały odwrót i wszyscy nasi lu-
dzie jak jeden mąż przypuścili atak na Turków, którzy
zdumieli się i rzucili do ucieczki. Nasi ruszyli za nimi
w pogoń i gromili ich aż po [Most Żelazny].
Losy całej krucjaty zależały od tego, czy Boemund
przełamie szeregi połączonych sił Ridwana w miażdżą-
cej szarży przypuszczonej w idealnie wybranym miej-
scu i czasie. Jednym śmiałym manewrem odmienił bieg
bitwy i zmusił armię Ridwana do chaotycznego od-
wrotu. Krzyżowcy ścigali Turków aż po Harim, przej-
mując konie i żywność. W kilka godzin pozostali Turcy
puścili z dymem tę twierdzę i uciekli na wschód. Jazda
Boemunda odniosła świetne zwycięstwo, a pod Antio-
chią piechota odparła serię ataków tureckiej załogi.
Krzyżowcy pragnęli jednak wykorzystać sukces do
końca: „Gdyśmy zwyciężyli w bitwie i zdobyli łupy,
przynieśliśmy do obozu głowy pokonanych i zatknęli je
na palach na znak posępnego losu ich tureckich sprzy-
mierzeńców i niedoli czekającej oblężonych”.
W tych rozpaczliwie ciężkich zimowych miesiącach
zdołali krzyżowcy, dzięki szczęściu i militarnemu ge-
niuszowi, przetrwać starcia z dwiema idącymi Antio-
chii z odsieczą potężnymi muzułmańskimi armiami.
Gdyby wojska Dukaka z Damaszku i Ridwana z Alep-
pa się połączyły rezultat na pewno byłby inny. Ich wza-
jemna niechęć wzięła jednak górę nad wspólnym inte-
resem, wymagającym odciągnięcia krzyżowców od
bram Antiochii.
Mniej więcej 9 lutego krzyżowcy mieli całkiem
odmienną wizytę innych muzułmanów, która także po-
zwoliła im skorzystać na podziałach w świecie islamu.
Z kalifatu fatymidzkiego w Egipcie, którym podówczas
de facto władał wezyr Al‒Afdal, przybyło drogą mor-
ską poselstwo, być może w wyniku kontaktów, które za
radą cesarza Aleksego krzyżowcy nawiązali z nim po
Nikei. Nienawiść dzieląca sunnickich Abbasydów oraz
szyickich Fatymidów oznaczała, że Egipcjanie nie mie-
li wcale zamiaru sprzeciwiać się oblężeniu tureckiej
Antiochii. Po prawdzie, podobnie jak wielu ówcze-
snych muzułmanów, być może opacznie odczytali in-
tencje chrześcijan względem Jerozolimy i sądzili, że
jest to część bizantyjskiej kampanii o ograniczonym za-
sięgu.
Było to dla krzyżowców wielce szczęśliwe zrzą-
dzenie losu, gdyż w Lewancie jedynie Egipt miał flotę
zdolną zakłócić niezwykle ważne dla Franków morskie
połączenia z Bizancjum i Zachodem. Fatymidzi skła-
niali się do neutralności, natomiast łacińscy książęta,
dla własnego dobra, gotowi byli zrezygnować z bez-
względnej, nie różnicującej nienawiści do islamu, któ-
rej wymagała retoryka krucjaty. Stefan z Blois nie oka-
zał najmniejszego zażenowania, gdy pisał do żony:
„Władca Babilonu [Al‒Afdal] przysłał także do naszej
armii saraceńskich posłańców z listami i zawarł z nami
pokój i ugodę”. Wydaje się, że wysłannicy Al‒Afdala
przebywali w obozie krzyżowców prawie miesiąc,
a kiedy odjechali, towarzyszyli im chrześcijańscy po-
słowie. To dość zadziwiające wydarzenie musiało być
powszechnie znane uczestnikom krucjaty i świadczy
o tym, że łacinnikami, choć tyle doświadczyli pod An-
tiochią, wbrew oczekiwaniom nie powodowała ślepa
nienawiść religijna czy etniczn.
Pod murami Antiochii krzyżowcy przeżyli kosz-
marną zimę. Tysiące ludzi zmarło z wychłodzenia, cho-
rób i głodu albo zginęło w walce, niektórzy uciekli,
a tych, którzy pozostali, z pewnością odmieniły te prze-
życia. Groza tamtych dni wyraźnie zapisała się w pa-
mięci kronikarzy krucjaty. Większość z nich daje od-
czuć, że owe miesiące niezmiernie osłabiły krzyżow-
ców, skazując ich na całkowite wyczerpanie i życie
w ciągłym strachu. Fulcher z Chartres, który nie brał
bezpośrednio udziału w oblężeniu, widzi sprawy w in-
nym świetle. W jego opinii krzyżowcy przeszli przez
oczyszczający ogień, który obmył ich z grzechu, i tym
bardziej byli zdecydowani osiągnąć cel wyprawy.
Brzmi to jak idealistyczne wyobrażenia odległego ob-
serwatora, jednak w ocenie Fulchera można doszukać
się ziarna prawdy. W lipcu 1098 roku Anzelm z Ribe-
mont, który odczuł na własnej skórze antiocheńską zi-
mę, napisał: „Tak więc naszym ludziom przydało to si-
ły i od tamtej pory przystąpili do sprawy z odrodzoną
odwagą”.
Ujmując to beznamiętnie, wręcz okrutnie, krzyżow-
cy w istocie zostali oczyszczeni. Słabi pomarli, bojaź-
liwi uciekli, a nieudolni w walce - polegli. Pozostał
rdzeń, nieliczny, lecz złożony z ludzi najbardziej wy-
trzymałych i doświadczonych. Z Europy wyruszyło
około 100 000 krzyżowców; pozostało ich w najlep-
szym razie 30 000, tymczasem koniec oblężenia Antio-
chii był jeszcze bardzo odległy.
ROZDZIAŁ VI
Pętla się zaciska
Pierwsze dni marca 1098 roku przyniosły koniec
zimowej niedoli i nadzieję dla krzyżowców. 4 marca do
portu w Saint‒Simeon zawinęła angielska flota, przy-
wożąc żywność, narzędzia budowlane i rzemieślników.
Pomoc ta była nieoceniona, lecz niewiele wiemy o lu-
dziach, którzy sprowadzili ją do Lewantu. Podobnie jak
w wypadku floty genueńskiej, która przybyła w listo-
padzie 1097 roku, możemy jedynie zgadywać, czy te
angielskie statki zjawiły się tam w ramach planowej
aprowizacji. Z zapisków naocznych świadków nie wy-
nika, by od dawna ich wypatrywano czy w ogóle się
spodziewano, jednakże ładunek, który miały na pokła-
dzie - oczekiwany czy nie - pozwalał łacinnikom spo-
dziewać się korzystnej dla nich odmiany losu.
Do tej pory krzyżowcy tylko częściowo zamknęli
Antiochię w oblężeniu. Blokowali trzy bramy w pół-
nocno ‒ zachodniej części miasta, jednak Brama Mo-
stowa, Brama Świętego Jerzego oraz mniej dostępna
Brama Żelazna nie były przez nich strzeżone. Starali
się kontrolować drogi prowadzące z Bramy Żelaznej do
Saint‒Simeon i Aleksandretty, jednak do muzułmań-
skiego garnizonu wciąż docierało zaopatrzenie. Co gor-
sza z punktu widzenia krzyżowców, ich najważniejsza
linia aprowizacyjna - ta, która wiodła do Saint‒Simeon
- narażona była na częste tureckie ataki. Aby mogli li-
czyć na to, że wezmą Antiochię głodem, musieli łacin-
nicy zacisnąć pierścień i przejąć kontrolę nad okolicami
Bramy Mostowej. Przybycie angielskiej floty stwarzało
taką możliwość. Gdy tylko książęta dowiedzieli się, że
weszła do portu, naradzili się, jak najlepiej wykorzystać
ludzi i materiały, które przywiozła, i zdecydowali
wznieść naprzeciwko Bramy Mostowej warownię po-
dobną do tej, którą postawili na zboczach góry Staurin.
Budując ją od podstaw na odsłoniętym terenie między
bramą a Orontesem, narażaliby się na duże niebezpie-
czeństwo, toteż postanowili ufortyfikować opuszczony
meczet stojący na pobliskim niewysokim wzgórzu.
Żeby jednak mogli się do tego zabrać, musieli
sprowadzić z wybrzeża przybyłych rzemieślników
i materiały. O tym, jakie znaczenie mieli dla nich ci lu-
dzie i ten towar, oraz o niebezpieczeństwach czyhają-
cych w podróży niech świadczy to, że do Saint‒Simeon
posłano w charakterze eskorty dwóch najznamienit-
szych książąt spośród krzyżowców, Boemunda i Raj-
munda z Tuluzy, na czele sześćdziesięciu rycerzy i co
najmniej pięciuset piechurów.
Droga powrotna zajęła im trzy dni, podczas których
Jaghi Sijan dokuczył oblegającym kilkoma pomniej-
szymi wypadami. Powrót Boemunda i Rajmunda znad
wybrzeża był tym bardziej niebezpieczny, że ludzie,
których eskortowali, byli obładowani narzędziami i ma-
teriałami budowlanymi, toteż spowalniali przemarsz.
Prawdopodobnie potrzebowali około dwóch dni, żeby
pokonać trzydzieści kilometrów z Saint‒Simeon, a do
tego pozwolili sobie na złamanie szyku, narażając się
na atak - co może świadczyć o braku współpracy mię-
dzy dowódcami. Kiedy około 7 marca podeszli pod An-
tiochię, część oddziału, prawdopodobnie piechota, zo-
stała zaatakowana. Antiocheński garnizon zastawił za-
sadzkę. Pewien świadek tamtych wydarzeń opisuje, jak
przerażonych Krzyżowców otoczyli wrzeszczący mu-
zułmańscy jeźdźcy, podobnie jak to się stało kilka mie-
sięcy wcześniej, podczas bitwy pod Doryleum:
Turcy jęli zgrzytać zębami i krzyczeć, i wyć bardzo
głośno, zataczając koła wokół naszych ludzi, i szyć z łu-
ków, raniąc i zabijając ich najokrutniej. Atak był tak
zajadły, że nasi poczęli uciekać za najbliższą górę albo
gdzie tylko się dało. Ci, którzy szybko zdołali pierzch-
nąć, uszli z życiem, a ci, którym się nie udało, polegli.
Liczba ofiar tego zajścia - około 500 piechurów
i zaledwie, co zaskakujące, dwóch rycerzy - dowodzi,
że ciągle nie było współdziałania między jazdą a pie-
chotą, oraz tego, że jeźdźcy uciekali szybciej. Turkowie
zapewne wybiliby ich do nogi, lecz Boemund, który -
jak się wydaje - prowadził straż tylną, rzucił się im na
odsiecz, a z obozu krzyżowców ruszył do walki Got-
fryd z Bouillon. Pod Bramą Mostową rozgorzała zacie-
kła bitwa. Wówczas także Jaghi Sijan posłał w bój wię-
cej ludzi i, jak wspomina któryś z łacinników, zamknął
za nimi Bramę Mostową, „zmuszając swych wojowni-
ków, żeby albo zwyciężyli, albo zginęli”. Jednak dzięki
wsparciu Gotfryda krzyżowcy zaczęli zyskiwać prze-
wagę. Muzułmanie wpadli w panikę i rzucili się do
rozpaczliwej ucieczki w stronę Bramy Mostowej, którą
zdesperowany Jaghi Sijan nakazał teraz pośpiesznie
otworzyć:
Pomknęli przez most do bramy. Tych, którzy dla
wielkiego ścisku ludzi i koni nie zdołali przejść przez
most, spotkała tam wieczna śmierć z diabłem i jego dia-
blętami, bośmy pomknęli za nimi i zaganiali ich do rze-
ki albo zrzucali w dół, aż woda w owym bystrym stru-
mieniu czerwona była od tureckiej krwi, a gdy któryś
przypadkiem próbował wspiąć się po słupach mostu al-
bo też dotrzeć wpław do brzegu, tego zaraz dopadali
nasi ludzie stojący wzdłuż rzeki.
Współcześni historycy badający dzieje krucjat czę-
sto bagatelizują to starcie, tymczasem wydaje się, że
dla krzyżowców było ono punktem zwrotnym. Niemal
każde ówczesne łacińskie źródło szczegółowo opisuje
tamte wydarzenia językiem zaczerpniętym ze słownika
podniosłej, krucjatowej retoryki. Niekiedy opisy te
przyćmiewają nawet gloryfikację zwycięstw nad Duka-
kiem z Damaszku i Ridwanem z Aleppa. Krzyżowcy,
którzy polegli w muzułmańskiej zasadzce na początku
starcia, opiewani są jako męczennicy - „Nasi rycerze
i piechurzy ponieśli śmierć męczeńską i wierzymy, że
poszli do nieba, gdzie zostali odziani w białe szaty
i otrzymali palmę męczeństwa” - w zamierzonym kon-
traście do poległych muzułmanów, którzy cierpieć mie-
li w piekle z rąk „diabląt”. Kontratakujący łacinnicy
podobno „wzywali imienia Jezusa Chrystusa, a utwier-
dzeni w swym postanowieniu podróży do Grobu Świę-
tego [...], włączyli się do walki zjednoczeni sercem
i umysłem”. Dla łacińskich kronikarzy byli oni „ryce-
rzami Boga prawdziwego, których z każdej strony
chronił znak Krzyża” i którzy tuż po bitwie wzięli
udział w nabożeństwie, żeby złożyć dzięki Bogu. Ten
nabożny styl nie jest czymś wyjątkowym; podczas całej
wyprawy towarzyszący jej pisarze z uporem dawali
wyraz przekonaniu, że łacinnicy biorą udział w na
wskroś świętej kampanii prowadzonej w imię Boga
i pod Jego przewodem. Na szczególną uwagę zasługuje
więc to, że tak niewiele znaczącą, wydawałoby się, po-
tyczkę obsypano takim bogactwem religijnych wyobra-
żeń. Wiemy przecież, że starcia między krzyżowcami
i antiocheńską załogą pod murami miasta były niemal-
że na porządku dziennym. Bitwa z 7 marca nie zakoń-
czyła niespodziewanie oblężenia i być może nie wy-
warła żadnego bezpośredniego wpływu na jego prze-
bieg - najprawdopodobniej właśnie dlatego historycy ją
zaniedbują. Dlaczego więc miała ona tak wielkie zna-
czenie dla krzyżowców, dlaczego była tak imponującą
wiktorią, że podobno wiele miejscowych chrześcijanek,
wciąż jeszcze przebywających w Antiochii, podeszło
do „otworów w murach i gdy ujrzały posępny los Tur-
ków, potajemnie klaskały w dłonie”?
Krzyżowcy twierdzili, że zadali wrogowi poważne
straty: w boju miało ponoć paść dwunastu „emirów”
czy dowódców „razem z 1500 ich najdzielniejszych
i najwaleczniejszych wojowników, którzy najlepiej
bronili miasta”. Jeśli ocena ta nie jest zbyt przesadzona,
oznaczałoby to, że garnizon, który prawdopodobnie li-
czył co najwyżej 5000 ludzi, został poważnie osłabio-
ny. Szacunki poległych wśród łacinników wahają się od
1000 do zadziwiająco ściśle określonej liczby 2055, tak
więc straty obu stron mogły być porównywalne.
Znaczenie bitwy pod Bramą Mostową polega na
tym, że miała mży wpływ na morale. Podczas pięciu
miesięcy, które krzyżowcy pędzili pod Antiochią, sto-
czyli dwie poważne bitwy z armiami władców Da-
maszku i Aleppa, lecz to starcie było ich pierwszym
zdecydowanym zwycięstwem nad załogą miasta. Jaghi
Sijan zaryzykował utratę wielu swoich ludzi, żeby zaat-
akować oddzielone od głównych drużyny Boemunda
i Rajmunda z Tuluzy, lecz jego zamysł się nie rowiódł.
Dziejopisowie podkreślają, że ta porażka znacząco od-
biła się na stanie psychicznym muzułmanów: „Ci, co
uszli z życiem, więcej już nie mieli ochoty wyć i trajko-
tać dniem i nocą, jak mieli niegdyś w zwyczaju, [...]
odtąd mniej byli odważni niźli przedtem, tak w sło-
wach, jak i w czynach”. Tymczasem nastroje wśród ob-
legających były zgoła odmienne. Wydaje się, że krzy-
żowcy, którzy przetrwali grozę zimy i zwyciężyli Rid-
wana z Aleppa, uznali, że ten ostatni sukces zwiastuje
odmianę losu. Kapelan Rajmunda z Tuluzy sławi zdo-
byte w tym starciu cenne łupy i tak bardzo potrzebne
konie:
Niektórzy [krzyżowcy] gnali tu i tam między namio-
tami na arabskich wierzchowcach i pokazywali swe
nowe bogactwa przyjaciołom; inni znów, paradując
w dwóch albo trzech strojach jedwabnych, wysławiali
Boga, który zesłał zwycięstwo i wszelkie dobrodziej-
stwa, jeszcze inni zaś, osłonięci trzema czy czterema
tarczami, radośnie obnosili się z owymi pamiątkami
swego tryumfu.
Co najważniejsze, łacinnikom udało się sprowadzić
pod Antiochię cenne narzędzia i materiały budowlane
oraz rzemieślników. Nim jednak ruszyła budowa nowej
warowni, doszło do wyjątkowo makabrycznego zda-
rzenia. O świcie 8 marca antiocheński garnizon wy-
kradł się z miasta, by pochować swych poległych pod
meczetem, który krzyżowcy zamierzali ufortyfikować.
Frankowie odpowiedzieli na to mrożącym krew w ży-
łach barbarzyństwem:
Razem z nimi [muzułmanie] pochowali opończe,
złote bizanty [monety], łuki i strzały oraz inne przed-
mioty, których nazwy nie są nam znane. Kiedy nasi lu-
dzie posłyszeli [o tym], przybyli co rychlej do tej dia-
belskiej świątyni i nakazali wykopać zwłoki, zniszczyć
grobowce i powyjmować trupy z ich grobów. Wrzucili
wszystkie ciała do dołu, poodcinali im głowy i zanieśli
je do swych namiotów, by zliczyć je dokładnie, poza
tymi, które załadowali na cztery konie należące do wy-
słanników emira Kairu i posłali na wybrzeże.
Możemy to postrzegać na kilka sposobów: jako
beznamiętne bestialstwo, część oblężniczej gry w za-
straszanie lub, jak przekonuje nas Rajmund z Aguilers,
odosobniony wybryk pospólstwa „podnieconego wido-
kiem tureckich łupów”. Wydaje się, że Rajmund, być
może ze względu na to, że był duchownym, lepiej niż
inni zdawał sobie sprawę, że krzyżowcom można za-
rzucić skrajne barbarzyństwo, jednak przypisał je nik-
czemnej, bezimiennej „biedocie”. Jakkolwiek było,
zbezczeszczenie cmentarza doprowadziło muzułmański
garnizon do rozpaczy. Jeden z łacinników zanotował:
„Na widok tych poczynań Turcy popadli w przygnę-
bienie i pogrążyli się w niemal śmiertelnym bólu,
i każdego dnia tylko płakali i zawodzili”. Nie byli jesz-
cze załamani, zapewne jednak czuli, że oto w końcu
krzyżowcy zyskują nad nimi przewagę.
Frankowie mogli teraz zablokować Bramę Mostową
i około 10 marca zaczęli obwarowywać opuszczony
meczet. Łacinnicy nie chcieli stawiać żadnej wymyśl-
nej, trwałej fortecy. Antiocheńska załoga, choć wylęk-
niona na skutek ostatnich wydarzeń, mogła ich zaata-
kować, zanim umocnienia zostaną ukończone, toteż
krzyżowcom zależało raczej na łatwym w budowie,
prowizorycznym kasztelu. Wznieśli go w trzy dni
wspólnymi siłami - nawet książęta pomagali nosić ka-
mienie. Łucznicy bacznie obserwowali Bramę Mosto-
wą, wyglądając muzułmańskiego ataku, krzyżowcy zaś
wykopali podwójną fosę wokół meczetu, w jej obrębie
postawili prowizoryczne kamienne mury związane wa-
pienną zaprawą, a na koniec wznieśli obok samego me-
czetu dwie kamienne baszty.
Do 14 marca nowa warownia była ukończona. Na-
zwano ją La Mahomerie, co po starofrancusku oznacza-
ło meczet (i brzmiało podobnie jak momerie, „błazeń-
stwo”). Choć kasztel budowali wszyscy, powierzono go
Rajmundowi z Tuluzy. Jego kapelan usilnie starał
się wyjaśnić, dlaczego to jego pan podjął się tego jakże
uciążliwego i kosztownego zadania:
Wywiązała się dyskusja względem tego, którego z
książąt wybrać na strażnika nowej warowni, albowiem
wspólne przedsięwzięcia bywają zaniedbywane, ponie-
waż każdy sądzi, że inni się nimi zajmą. Kiedy więc nie-
którzy książęta, żądni zapłaty, zabiegali o głosy innych,
by objąć posterunek, hrabia, wbrew życzeniom swej
świty, przejął warownię, częściowo po to, by nie zarzu-
cano mu opieszałości, częściowo zaś, by opieszałym
wskazać drogę siły i mądrości.
Kapelan tłumaczy dalej, że ponieważ od ubiegłego
lata bywał Rajmund okresowo złożony chorobą, wśród
krzyżowców rozeszła się plotka, że „nie chce ani wal-
czyć, ani ustąpić”. Skoro więc coraz bardziej przy-
ćmiewali go pozostali książęta, a nawet jego ludzie,
Prowansalczycy, zaczęli w niego wątpić, Rajmund
zgodził się objąć dowództwo nad La Mahomerie, aby -
jak się dowiadujemy - odzyskać dobre imię. Jednak
dość rozpaczliwe próby wytłumaczenia decyzji hrabie-
go, które czyni Rajmund z Aguilers, wyraźnie trącą
propagandą. Dziejopis przyznaje, że decyzja hrabiego
Tuluzy nie była całkiem bezinteresowna, najpewniej po
to, by uprzedzić bardziej jeszcze niewygodne pytania
dotyczące jego motywacji. Rajmunda poczęła bowiem
trapić jedna kwestia: komu przypadnie Antiochia, kiedy
w końcu padnie? Przed marcem 1098 roku nie odegrał
on żadnej szczególnej roli w oblężeniu, nie mógł więc
rościć sobie praw do miasta na podstawie zasług, jakie
wniósł w jego zdobywanie. Niemniej jednak miał wciąż
spore zasoby coraz rzadziej spotykanego dobra: pienię-
dzy. Tak więc gdy pozostali książęta oczekiwali zapłaty
za zorganizowanie obrony La Mahomerie, Rajmund
zaproponował, że pokryje wszelkie koszty z własnej
kieszeni. W rezultacie kupił sobie wyłączne prawo do
warowni. Dlaczego? Zasada kto pierwszy, ten lepszy
już na początku oblężenia kazała Boemundowi zapew-
nić sobie dostęp do Bramy Świętego Pawła. W jego
ślady szedł Rajmund, który stanął u głównego wejścia
do miasta, Bramy Mostowej. Teraz obaj mogli pierwsi
wtargnąć do Antiochii, kiedy tylko załamie się obrona
lub miasto się podda.
Pod koniec marca 1098 roku Jaghiemu Sijanowi
udało się na tyle zmobilizować swych podupadających
na duchu ludzi, że pewnego ranka przypuścił niespo-
dziewany atak z Bramy Mostowej, wystawiając na pró-
bę wytrzymałość La Mahomerie. Rajmund z Aguilers,
który najprawdopodobniej obozował wtedy w warowni,
wspomina z przerażeniem, że ich posterunek niemalże
został zdobyty. Jego zdaniem Prowansalczyków urato-
wało tylko cudowne zrządzenie Opatrzności: „Po-
przedniego dnia potoki deszczu nawodniły świeżą zie-
mię i napełniły fosę dokoła [La Mahomerie], Dzięki
temu [...] moc Pańska powstrzymała wrogów”.
Książęta musieli zdawać sobie sprawę, że warownia
nie wytrzyma dłuższego zdecydowanego natarcia -
umocnienia postawione w ciągu trzech dni nie w takim
celu zostały wzniesione. La Mahomerie miała w razie
ataku na tyle osłonić wojska Rajmunda z Tuluzy, aby
idące z odsieczą łacińskie posiłki zdążyły przeprawić
się przez most łyżwowy. Jak pisze Rajmund z Aguilers,
owo poranne starcie tak właśnie się potoczyło: „Odgło-
sy walki zwróciły uwagę naszych [głównych] sił i dzię-
ki temu warownia została uratowana”. Tak więc mu-
zułmanie mogli wyjść Bramą Mostową, lecz o tym, co
mogli robić przed nią, w większej mierze decydowali
teraz krzyżowcy.
Antiocheński garnizon zaczął więc korzystać
z ostatniej nie blokowanej głównej bramy miasta, Świę-
tego Jerzego, jednak chrześcijanie mieli coraz większą
kontrolę nad okolicą, więc i to stało się ryzykowne.
Pewien łacinnik z radością donosi, że grupa krzyżow-
ców, prawdopodobnie Prowansalczyków, pochwyciła
2000 koni - liczba z pewnością przesadzona - które
wyprowadzono Bramą Świętego Jerzego na popas na
zboczach Silpionu. Krzyżowcy niebawem postanowili
zablokować również tę bramę. W pierwszym tygodniu
kwietnia rada książęca wyznaczyła Tankreda, sio-
strzeńca Boemunda, by umocnił i obsadził znajdujący
się nieopodal bramy monastyr w zamian za 400 marek
srebra, z czego jedną czwartą wyłożył Rajmund z Tulu-
zy. Wielce to dla nas pouczające. Według Gesta Fran-
corum, spisanych przez anonimowego normańskiego
krzyżowca z południa Italii, po którym można by się
spodziewać stronniczego traktowania swych pobratym-
ców, Tankred rzeczywiście oznajmił, że podejmie się
tego zadania, tylko „jeśli dowiem się, jaka czeka mnie
w zamian nagroda”. Wydaje się, że to interesowne na-
stawienie wynikało zarówno z jego natury, jak i statusu,
nie należał bowiem do najbogatszych możnowładców.
Tankred czerpał korzyści z powierzonego mu zadania
na różne sposoby - zaledwie kilka dni po objęciu poste-
runku przechwycił karawanę ormiańskich i syryjskich
kupców zmierzających do antiocheńskiej Bramy Świę-
tego Jerzego i zdobył „zboże, wino, jęczmień, oliwę
i temu podobne rzeczy”.
Od początku kwietnia 1098 roku krzyżowcy zacie-
śniali pierścień wokół Antiochii. Wprawdzie ograni-
czone dostawy żywności wciąż docierały do miasta
Bramą Żelazną, jednak szala przechylała się na stronę
oblegających. Przez całą zimę głodowali, tymczasem
antiocheński garnizon był regularnie aprowizowany.
Teraz role się odwróciły: krzyżowcom łatwiej i bez-
pieczniej przychodziło zdobywanie prowiantu, zwłasz-
cza że utrzymywali linie komunikacyjne z Saint‒
Simeon, a zapasy Jaghiego Sijana i jego ludzi się kur-
czyły. Położenie łacinników poprawiło się jeszcze bar-
dziej, kiedy dotarły do nich z Edessy bogate dary -
wierzchowce i broń - przysłane przez Baldwina z Bou-
logne i gdy w maju powrócili krzyżowcy, którzy dotąd
obsadzali odległe twierdze i ośrodki aprowizacyjne.
Rajmund z Aguilers poczynił związaną z tym okre-
sem interesującą obserwację w formie przygodnej dy-
gresji. Zapisał mianowicie, że pewien łaciński kapłan
imieniem Ewerard wyruszył wtedy na południe do mu-
zułmańskiego Trypolisu, gdzie przebywał czas jakiś,
„wzmacniając ciało i duszę”. To, że nawet podczas
walk o Antiochię mogli krzyżowcy swobodnie poru-
szać się po islamskim terytorium, a nawet korzystać
z gościnności muzułmanów, dowodzi, że konflikt na tle
religijnym nie był tak wyraźny, jak niegdyś przypusz-
czali historycy.
Niewiele wiadomo na temat przebiegu oblężenia
w pozostałych tygodniach kwietnia i w maju. Nawet
źródła spisane przez krzyżowców zbywają ten okres le-
dwie jednym czy dwoma wersami. Możemy się jednak
pokusić o próbę rekonstrukcji wydarzeń. Z pewnością
w Antiochii coraz bardziej we znaki dawało się napię-
cie. Jeden z łacinników, ksiądz Piotr Tudebod, wspo-
mina, że mniej więcej w tym czasie Jaghi Sijan chciał
uzyskać okup za niedawno pojmanego krzyżowca,
Rainalda Porcheta. Zaciągnięto nieszczęśnika na mury
miasta i nakazano mu wynegocjować u swych łaciń-
skich towarzyszy odpowiednią zapłatę, w przeciwnym
razie czekała go śmierć. Tudebod zostawił nam mocno
udramatyzowany opis reakcji Rainalda, który nie zgo-
dził się błagać o uwolnienie i odrzuciwszy daną mu
przez Jaghiego Sijana ostatnią szansę, by wyrzec się
chrześcijaństwa i nawrócić na islam, pogrążył się
w modlitwie, podczas której go ścięto. Następstwa jego
męczeństwa” okazały się jeszcze sroższe:
Wówczas [Jaghi Sijan], powodowany niepohamo-
wanym gniewem, ponieważ nie zdołał zmusić Rainalda
do odstępstwa od wiary, kazał naraz sprowadzić do
siebie wszystkich [pojmanych krzyżowców] z Antiochii,
z rękoma skrępowanymi z tyłu, [...] zedrzeć z nich
wszelkie odzienie i gdy tak stali zupełnie nadzy, polecił
związać ich linami w krąg. Rozkazał tedy, by ułożono
wokół nich plewy, chrust i siano, a w końcu, jako wro-
gów Boga, podpalono. Chrześcijanie ci, rycerze Chry-
stusowi, podnieśli wrzask i wołania, a ich głosy niosły
się w niebiosa.
Tudebod przytacza tę historię jako jaskrawy przy-
kład chrześcijańskiej pobożności w obliczu muzułmań-
skiego okrucieństwa, lecz - jeśli jest ona prawdziwa,
świadczy również o znaczącym zaostrzeniu wojny psy-
chologicznej toczącej się pomiędzy oblegającymi i ob-
leganymi. Mordując łacińskich jeńców, Jaghi Sijan od-
rzucał możliwość uzyskania okupu. Jednak to, co zro-
bił, mogło wynikać z chłodnej kalkulacji, a nie ślepej
furii. Być może sądził, że nieudana próba wymuszenia
okupu za Rainalda dowodzi, iż krzyżowcy, przekonani,
że upadek Antiochii jest przesądzony, więcej już na ża-
den okup nie przystaną. Mordując tak bezdusznie jeń-
ców, mógł być pewny, że łacinnicy będą chcieli ich
pomścić, co rozwiewało nadzieje tych jego ludzi, któ-
rzy myśleli już o złożeniu broni. Jasno dał im do zro-
zumienia, że jeśli chcą żyć, muszą walczyć.
Z nadejściem maja duch załogi wydawał się bliski
upadku. Rycerz Anzelm z Ribemont pisze w liście, że
około 20 maja nadeszła z miasta propozycja kapitulacji.
Muzułmanie posunęli się „do tego, że przyjęli kilku
z naszych ludzi, a kilku z nich przyszło do nas”. Tyle
że owi łacinnicy, wśród których był przedstawiciel Hu-
gona z Vermandois, Walo II z Chaumont‒en‒Vexin,
marszałek dworu króla Francji, zostali w Antiochii za-
mordowani. Anzelm jest przekonany, że cała ta sprawa
była „pułapką”, możliwe jednak, że część muzułmań-
skiej załogi faktycznie próbowała bez zgody dowódcy
poddać się ludziom Hugona, tymczasem Jaghi Sijan
odkrył spisek i wyciął w pień poselstwo krzyżowców.
ZDRADA
Mimo to późną wiosną w mieście przybyło znie-
chęconych żołnierzy. Do kwietnia, najpóźniej na po-
czątku maja, Boemundowi udało się potajemnie nawią-
zać kontakt z antiocheńczykiem imieniem Firuz. Dzia-
łający w pojedynkę lub też stojący na czele niewielkiej
grupy konspiratorów Firuz miał zmienić bieg historii.
Z wielu względów to jego postępek zdecydował o lo-
sach pierwszej krucjaty. Tymczasem, jak na tak zna-
czącą postać, jest on wyjątkowo tajemniczy. Wspomina
o nim prawie każda ówczesna kronika krucjaty, lecz je-
go dzieje za każdym razem są przedstawiane odmien-
nie. Kim był, co nim powodowało, jakie były szczegóły
jego konspiracyjnej działalności - wszystko to spowija
mgła tajemnicy.
Według naszej najlepszej wiedzy Firuz był antio-
cheńskim Ormianinem, który przyjął islam. Kilka źró-
deł podaje, że był dość zamożnym płatnerzem. Wydaje
się, że dowodził przynajmniej jedną z baszt na połu-
dniowo-wschodnich murach, wznoszącą się ponad
Bramą Świętego Jerzego, niedaleko posterunku Tan-
kreda. Przypadł mu więc leżący nieco na uboczu odci-
nek umocnień Antiochii, co dawało sposobność do
zdrady. Jakie jednak były jego motywy i z jakiej sko-
rzystał okazji? Jeden z kronikarzy każe nam wierzyć,
że Firuz działał pod wpływem trzech następujących po
sobie objawień Chrystusa, a według dwunastowieczne-
go muzułmańskiego skryby z Damaszku zaczął sprzy-
jać krzyżowcom, ponieważ Jaghi Sijan skonfiskował
cały jego majątek. Być może Firuz znienawidził za to
władcę Antiochii, lecz według wszelkiego prawdopo-
dobieństwa w głównej mierze kierowała nim po prostu
chciwość. Któryś z południowoitalskich krzyżowców
pisze otwarcie, że Boemund przekupił go szczodrymi
obietnicami „bogactwa i wielkich zaszczytów”, inny
zaś łacinnik sądzi, że książę Tarentu obiecał zrównać
Firuza we władzy i bogactwie z Tankredem.
Jak udało się nawiązać kontakt z Firuzem? Wyja-
śnienie, które dziesiątki lat później podała córka cesa-
rza Aleksego, kronikarka Anna Komnena, wydaje się
na pierwszy rzut oka cudownie nierealne - Firuz, jak pi-
sze Anna, zwyczajnie „wychylił się sponad murów”
i gawędził z Boemundem. Niewykluczone, że to Or-
mianin pierwszy nawiązał kontakt, przywoławszy sta-
cjonujących niedaleko ludzi Tankreda, jednak bardziej
prawdopodobne, że pośredniczyli w tym odwiedzający
miasto ormiańscy kupcy.
Najpóźniej do połowy maja Boemund zdołał w za-
sadzie przekonać Firuza, żeby oddał krzyżowcom pod-
legający mu fragment murów. Nie wystarczało mu jed-
nak, że doprowadzi do upadku Antiochii - chciał mieć
pewność, że miasto dostanie się w jego ręce, toteż sło-
wem nie pisnąwszy o umowie z Firuzem, zjawił się na
radzie książęcej, gdzie podobno przemówił tymi słowy:
Prześwietni rycerze, widzicie, że wszyscy, i wielcy,
i mali, doświadczamy strasznego ubóstwa i nędzy, a nie
wiemy, czy lepsze dla nas nadejdą czasy. Jeżeli więc
uznacie, że dobry to pomysł, niechaj jeden z nas stanie
ponad innymi, pod warunkiem że jeśli zdoła zdobyć
miasto albo w jakowyś sposób zmusić je do kapitulacji,
samemu albo z pomocą innych, zgodzimy się mu je od-
dać we władanie.
Boemund, wiedząc, że ma klucz do Antiochii, pró-
bował podstępem wymóc na pozostałych książętach, by
zagwarantowali mu prawa do miasta. Nie ma wątpliwo-
ści, że jego plan był do cna egoistyczny, skoro odnoto-
wał to nawet jeden z jego popleczników, autor Gesta
Francomm. Ku niezadowoleniu księcia Tarentu pozo-
stali dowódcy krucjaty stanowczo odrzucili jego propo-
zycję, twierdząc, że Antiochię należy podzielić równo
pomiędzy wszystkich. Podówczas, a więc mniej więcej
w połowie maja, w obozie krzyżowców nie odczuwało
się jeszcze pośpiechu ani paniki. Oblężenie przynosiło
efekty, próbowano już rozmów na temat kapitulacji
i choć Walo z Chaumont‒en‒Vexin i inni zginęli, za-
nim się one zaczęły, to kiedy Boemund po raz pierwszy
przystąpił do negocjacji, krzyżowcy nie mieli powodów
do zmartwień. Niebawem jednak miało się to zmienić.
Jeszcze w październiku 1097 roku, gdy łacinnicy
zbliżali się do Antiochii, Jaghi Sijan posłał swego naj-
młodszego syna, Muhammada, na wschód, by uprosił
pomoc w Bagdadzie i u władców Mezopotamii. Być
może prośby te ponowił w marcu 1098 roku. Jeden
z łacińskich kronikarzy przekazał nam plastyczny, lecz
wyssany z palca opis, jak to posłowie Jaghiego Sijana
próbowali oddać powagę sytuacji oraz głębię swej roz-
paczy: „Zdjęli z głów okrycia i rzucili je na ziemię, pa-
znokciami szarpali sobie brody, garściami rwali włosy
z głów i ciężko wzdychali, lamentując wielce”.
Sułtan Bagdadu ponoć tak się przejął tym pokazem
desperacji, że „przywołał magów, proroków i wiesz-
czów ich bogów i wypytywał o przyszłe zwycięstwo”.
Przekonany zaś pomyślnymi wróżbami, nakazał zgro-
madzić potężną armię i oddał ją pod wodzę swego po-
plecznika, Kurbughi, atabega Mosulu, osobnika charak-
teryzowanego zwięźle jako „człek potworny”. Owa
przydługa opowieść może być czystą fikcją, pojawiają
się w niej jednakże dwa wątki przewijające się w więk-
szości ówczesnych łacińskich kronik. Tak jak krzyżow-
cy mieli wielu dowódców, tak też stawali do boju
z wieloma muzułmańskimi nieprzyjaciółmi. Z braku
jakiegoś oczywistego, wybijającego się wroga wielu ła-
cinników właśnie w Kurbudze upatrywało najgroźniej-
szego przeciwnika krucjaty i przedstawiało go, przy-
najmniej do pewnego stopnia, jako antybohatera.
W związku z tym doczekał się Kurbugha barwniej-
szych - czasem wręcz fantastycznych - opisów niż jaki-
kolwiek inny muzułmański wódz. W Gesta Franco-
rum autor zapędził się tak dalece, że odnotował przy-
długawą, aczkolwiek zupełnie zmyśloną rozmowę
Kurbughi z matką, która miała go ostrzegać, żeby nie
stawał do walki przeciwko krzyżowcom, ponieważ
strzeże ich chrześcijański Bóg, i przepowiedziała mu:
„Jeśli przystąpisz do walki z tymi ludźmi, Doniesiesz
wielką klęskę i okryjesz się hańbą, stracisz wielu wier-
nych żołnierzy, porzucisz zebrane łupy i uciekniesz
zdjęty trwogą”.
Tak więc w łacińskich źródłach Kurbugha jawi się
jako arogancki, lecz budzący szacunek wódz. Co być
może bardziej istotne, w obozie krzyżowców wierzono,
że był on oficjalnym przedstawicielem seldżuckiego
sułtana Bagdadu - w Gesta Francorum mowa o nim
jako o „głównodowodzącym wojsk sułtana Persji”.
W pewnym sensie przedstawia się go jako prawowitego
przywódcę islamu, który prowadzi nareszcie połączone
siły Syrii i Mezopotamii:
Kurbugha prowadził wielką armię, którą od dawna
już gromadził, a kalif, który jest papieżem dla Turków,
kazał mu iść wybić chrześcijan [...]. Zebrał potężne siły
pogańskie - Turków, Arabów, Saracenów, paulicjanów,
azymitów, Kurdów, Persów, agulanów i wielu innych,
których nie sposób zliczyć.
Choć Kurbugha stał na czele tych groźnych wojsk
o skądinąd zdumiewającym składzie, w żadnym razie
nie był „oficjalnym” przywódcą sunnickiego oporu
przeciwko krucjacie. Niezbyt liczne arabskie źródła do-
tyczące omawianych wydarzeń ukazują nam odmienny
obraz.
Kurbugha doszedł do władzy w Mosulu, na odle-
głych, wschodnich rubieżach Mezopotamii, dzięki swej
reputacji przebiegłego, bezwzględnego dowódcy i był
sojusznikiem sułtana Bagdadu, ale nie jego marionetką.
Miał on własne plany co do północnej Syrii, a nadejście
wojsk pierwszej krucjaty dawało mu doskonałą okazję
do ich realizacji. Liczył na to, że uda mu się przejąć
Antiochię i pokaźne połacie Syrii pod płaszczykiem
świętej wojny przeciwko chrześcijańskiej hordzie.
Gdyby mu się powiodło, mógłby sięgnąć po władzę
w Bagdadzie. Przez sześć miesięcy Kurbugha ostrożnie
kładł militarne i dyplomatyczne podwaliny swojej
kampanii, montując groźną koalicję. Ściągnął wojska
zewsząd, gdzie sięgały wpływy Abbasydów, między
innymi z Damaszku, Harranu, Hamy, Mardinu, Samo-
saty i Sindżaru. Większość stawiła się nie tyle z poczu-
cia religijnego obowiązku czy głęboko zakorzenionej
nienawiści do krzyżowców, ile ze strachu przed
Kurbughą. Wiedzieli, że pewnego dnia może stanąć na
czele państw seldżuckich, toteż woleli być jego sprzy-
mierzeńcami niż nieprzyjaciółmi. Jedynie Ridwan
z Aleppa nie odpowiedział na wezwanie do broni,
uparcie trwając przy swej niezależności.
Niektórzy sojusznicy przyłączyli się do Kurbughi
w Mosulu, inni znów udali się bezpośrednio na spotka-
nie pod Antiochią. Połączone tureckie wojska były
ogromne. Pewien Ormianin z Edessy szacuje ich liczbę
na 800 000 jeźdźców i 300 000 pieszych, a jeden z mu-
zułmańskich kronikarzy stwierdza po prostu, że armia
Kurbughi była „nieprzeliczona”. Szacunki te są zapew-
ne bardzo zawyżone, a Kurbugha prowadził najpraw-
dopodobniej ponad 35 000 ludzi. Dopóki kampania
przebiegała pomyślnie, mógł liczyć na „lojalność” tych
potężnych, różnorodnych sił. Gdyby jednak jego strate-
gia zaczęła się załamywać, a przeświadczenie o jego
nieuchronnej dominacji poczęło się chwiać, armia, któ-
rą zgromadził, mogłaby mu wymówić posłuszeństwo.
Pogłoski o tej mobilizacji dotarły do Antiochii w
drugiej połowie maja 1098 roku. Książęta postanowili
zbadać sprawę dogłębnie i rozesłali grupy zwiadowców
pod wodzą rycerzy takich jak Renald z Toul czy Dro-
gon z Nesle, na wschód do Artach, na południe do Ar‒
Rudż oraz na północ w kierunku Cylicji. Ich obserwa-
cje potwierdziły najgorsze obawy książąt: „Zobaczyli,
że zewsząd z gór, różnymi drogami, nadciąga armia
[muzułmanów], niczym mrowie, jak nadmorski piasek,
i dziwowali się tym nieskończonym tysiącom, zupełnie
niezdolni je zliczyć”.
Pierwsi zwiadowcy wrócili z przerażającymi wie-
ściami 28 maja. Wydawało się, że po ośmiu miesiącach
spędzonych pod murami miasta wyczerpani i wynędz-
niali łacinnicy zostaną zmiażdżeni przez załogę Antio-
chii i nadciągającą armię Kurbughi. Zdając sobie spra-
wę, jak druzgoczący wpływ mogłyby te wiadomości
wywrzeć na morale krzyżowców, książęta postanowili
na razie zachować je dla siebie i 29 maja zebrali się na
pilnej naradzie, żeby omówić sytuację. W obliczu walki
na dwa fronty oraz prawdopodobnej zagłady wszyscy
książęta, chyba tylko z wyjątkiem Rajmunda z Tuluzy,
przystali teraz na wcześniejszą propozycję Boemunda,
stwierdziwszy podobno: „Jeśli Boemund zdoła zdobyć
to miasto, sam albo przy pomocy innych, oddamy mu
je z radością, pod warunkiem że jeżeli cesarz przybę-
dzie nam w sukurs i spełni wszystko, co poprzysiągł,
zwrócimy mu miasto, jak się należy”.
Ten częściowy kompromis pozwolił im z jednej
strony zaspokoić żądania Boemunda, a z drugiej zazna-
czyć - niezbyt szczerze - że zamierzają dotrzymać przy-
sięgi, którą złożyli Aleksemu. Kiedy więc dobili targu,
Boemund wyjawił wreszcie swoje powiązania z Firu-
zem. Historycy często dowodzą, że łacinnicy mieli
niewiarygodne szczęście, że Kurbugha zdecydował się
przez trzy majowe tygodnie oblegać Edessę, zanim ru-
szył pod Antiochię, ponieważ dało to krzyżowcom dość
czasu, by przeprowadzić plan z Firuzem. W rzeczywi-
stości jest bardzo możliwe, że Boemund już znacznie
wcześniej układał się z Ormianinem. Z całą pewnością
mógł zaaranżować zdradę miasta, nim odbyła się po-
przednia majowa narada, jednak nie uzyskawszy obiet-
nicy upragnionej nagrody, nie zdecydował się na ten
krok. Dowodzi to, że Boemundowi zależało przede
wszystkim na zagwarantowaniu sobie prawa do Antio-
chii, a opóźnienie Kurbughi na skutek oblężenia Edessy
nie tyle uratowało krucjatę, ile opóźniło moment,
w którym Boemund wprowadził w czyn swój misterny
plan.
W następnych dniach przeprowadzono ostateczne
rozmowy z Firuzem, którego syn został przeszmuglo-
wany z miasta do obozu Boemunda w charakterze za-
kładnika. Plan, który Boemund ułożył z Firuzem, był
nieskomplikowany. Wieczorem 2 czerwca spory od-
dział krzyżowców - składający się z jazdy i piechoty -
oddali się spod Antiochii na oczach jej garnizonu, lecz
wróci pod osłoną ciemności. Spieszeni rycerze wraz
z piechurami zaczają się pod murami ponad Bramą
Świętego Jerzego, po czym niewielki oddział krzyżow-
ców wdrapie się na mury niedaleko baszty Firuza,
zdławi opór obrońców i pośpieszy otworzyć bramy
miasta.
Cały ten plan w znacznej mierze był utajniony Je-
den z kronikarzy krucjaty zapisał, że „nie był po-
wszechnie znany” krzyżowcom, i wydaje się, że niektó-
rych Prowansalczyków wielce zdumiało to, do czego
doszło nocą z drugiego na trzeciego czerwca. Ponieważ
łacinników nachodzili Ormianie, którzy byli w po-
wszechnym mniemaniu szpiegami muzułmańskiej za-
łogi, nierozpowiadanie żołnierzom o zamiarach Boe-
munda było sensownym posunięciem. Można podej-
rzewać, że Boemund chciał zachować swoje plany
w tajemnicy, by jego ludzie mogli zająć kluczowe czę-
ści miasta. Musieli jednak o nich dowiedzieć się książę-
ta, aby zaraz po opanowaniu murów można było
sprawnie przeprowadzić skoordynowany atak. Nawet
jeśli w mieście działał zdrajca, zamysł Boemunda był
bardzo ryzykowny. Bez natychmiastowego, gwarantu-
jącego przewagę rozmieszczenia sił krzyżowców w ob-
rębie miasta zaraz po otwarciu bram odizolowana
awangarda zostałaby wycięta w pień, a szansa na zdo-
bycie Antiochii - zaprzepaszczona. Wydaje się, że Bo-
emund uzgodnił swoje działania z Rajmundem z Tulu-
zy i Ademarem z Monteil oraz ustalił, że gdy tylko we-
drą się do miasta, Gotfryd z Bouillon i Robert z Flan-
drii przypuszczą szturm na antiocheńską cytadelę.
W swych planach Boemund nie uwzględnił udziału
jednego z książąt, Stefana z Blois. Uczestniczył on
chyba w radzie 29 maja, jednak wydaje się, że uznał, iż
nieuchronne starcie ze zbliżającymi się wojskami
Kurbughi skończy się klęską krzyżowców. Rankiem 2
czerwca oświadczył, że zaniemógł, i w towarzystwie
wielu rycerzy z regionu Chartrain odjechał na północ
przez Wrota Syryjskie do Aleksandretty. Nigdy już nie
powrócił, lecz jak się przekonamy, miał ogromny
wpływ na późniejsze losy krucjaty. Odjazd Stefana,
który nawet w owym czasie wielu musiało uznać za coś
w rodzaju dezercji, wstrząsnął krzyżowcami, tym bar-
dziej że w pierwszych miesiącach 1098 roku pozostali
książęta wybrali go na „przywódcę” wyprawy. Ozna-
czało to najprawdopodobniej, że Stefan przewodniczył
radom książęcym. Rejterada jednego z wodzów krucja-
ty, gdy ważyły się jej losy, nie rokowała dobrze łacin-
nikom, toteż ci, którzy wiedzieli o planach Boemunda,
z nadzieją i niepokojem wyczekiwali na to, co miało się
stać 2 czerwca.
Owego wieczoru jeden z ludzi Boemunda, noszący
dość dziwny przydomek Zła Korona, poprowadził od-
dział, który miał odwrócić uwagę muzułmanów.
Wszystko poszło zgodnie z planem i 3 czerwca około
trzeciej nad ranem mniej więcej 700 krzyżowców
zgromadziło się na zboczach góry ponad Bramą Świę-
tego Jerzego. Spora grupa pod wodzą Gotfryda i Rober-
ta z Flandrii ruszyła w stronę cytadeli, reszta zaś pozo-
stała z Boemundem. Zaczekali, aż straż z latarniami
przejdzie po murach, po czym pośpieszyli na umówio-
ne miejsce. Ku ich wielkiej uldze Firuz czekał. Spuścił
im linę, oni zaś przywiązali do niej drabinę, którą na-
stępnie wciągnięto i umocowano na blankach. Najpierw
na mury wspiąć się miało sześćdziesięciu ludzi. Byli
przerażeni. Jeden z łacinników pisze, że „ich serca
przepełniała trwoga i zwątpienie, a każdy bardzo się
opierał, nie chcąc być pierwszym, który wejdzie na mu-
ry”. Pamiętali przecież, jak niedawno Walo z Chau-
mont‒en‒Vexin i jego ludzie weszli do miasta i zostali
zdradziecko zamordowani. Wspinając się, nie mieli
pewności, czy nie zmierzają w pułapkę.
Autor Gesta Francorum, który towarzyszył Boe-
mundowi aż pod mury miasta, wyraziście przedstawia
czyhające tam niebezpieczeństwa. Opisuje, jak to Boe-
mund dodawał otuchy swym ludziom: „Ruszajcie,
mocni sercem i ufni w towarzyszy, wespnijcie się po
drabinie do Antiochii, a z woli Boga zdobędziemy ją
w mgnieniu oka”, lecz sam nie zdecydował się pójść
w pierwszym rzucie. W końcu krzyżowcy zaczęli
wchodzić na drabinę. Pewien rycerz z Chartres, Fulko
syn Fulka Fitz‒Gerarda, kanonika Notre Dame w tym
mieście, pierwszy wszedł na mury. Teraz znów, dla
odmiany, w panicznej desperacji, bojąc się, żeby Turcy
nie zaskoczyli ich podczas wspinaczki, zbyt wielu
krzyżowców rzuciło się na drabinę, która przeciążona
przewróciła się, niektórych zabijając, a innych raniąc:
Lud Boży zadrżał z przerażenia, widząc to, sądził
bowiem, że wszystko to stało się za sprawą tureckiego
podstępu i że ci, którzy byli już na górze, bez wątpienia
przepadli. W mieście ani też na murach nie było sły-
chać żadnych głosów, żadnych krzyków, chociaż ci, któ-
rzy poupadali, wielki uczynili łoskot. Pan Bóg wzbudził
tej nocy bardzo silny wiatr. [Firuz] wierny przyrzecze-
niu, które złożył Boemundowi względem zdrady miasta,
ponownie opuścił linę, żeby wciągnąć drabinę.
W końcu pozostali dotarli na mury Była to najnie-
bezpieczniejsza chwila podczas całej tej operacji. Dzia-
łać trzeba było szybko i w zupełnej ciszy, gdyby bo-
wiem Turcy wszczęli alarm, pokrzyżowałoby to
wszystkie plany. Co zadziwiające, krzyżowcom udało
się zabić strażników patrolujących mury oraz śpiących
wartowników najbliższych trzech baszt, tak że „jeden
jęk” się z nich nie wydobył, choć w pospiechu przez
pomyłkę usiekli brata Firuza. Tymczasem pod murami
pozostali ludzie Boemunda zaczęli się niecierpliwić.
Autor Gesta Francorum, który był wśród nich, wspo-
mina żywo, że „niedaleko od nas, na lewo, znajdowała
się [boczna] brama, była jednak zamknięta, a niektórzy
z nas nie wiedzieli, gdzie się znajduje, ponieważ wciąż
było ciemno. Jednak szukając po omacku, znaleźliśmy
ją i wszyscyśmy się ku niej rzucili, i wyważywszy ją,
dostali się do miasta”.
Do tej chwili atak był podstępny i bezgłośny Teraz
nagle wszystko się zmieniło. Wdarłszy się do miasta,
Boemund kazał zadąć w trąby, żeby dać Gotfrydowi
i Robertowi umówiony sygnał do natarcia na cytadelę.
Naraz ludzie Boemunda podnieśli krzyk, żeby przestra-
szyć antiocheńczyków, i wznieśli swoje bojowe zawo-
łanie: „Bóg tak chce! Bóg tak chce!” We wszystkich
sporządzonych przez naocznych świadków opisach
tych wydarzeń jest mowa o raptownym wybuchu osza-
łamiającego hałasu. Autor jednej z tych relacji powia-
da, że „w owej chwili podniósł się wrzask niezliczo-
nych ludzi, aż w całym mieście słychać było ich niesa-
mowity jazgot”. Inny kronikarz pisze: „Krzyżowcy za-
bijali wszystkich, których napotkali, a o brzasku wznie-
śli tak przerażające krzyki, że całe miasto ogarnęło za-
mieszanie, a kobiety i dzieci zanosiły się płaczem”.
W tych decydujących pierwszych minutach zasko-
czenie, zamęt wywołany ciemnością oraz lęk przed
niepohamowanym okrucieństwem krzyżowców spara-
liżowały obrońców. Kiedy tylko Boemund znalazł się
w mieście, rozkazał zatknąć na murach pod szczytem
góry Silpion swój krwistoczerwony sztandar. Jego za-
mysł był oczywisty - oznajmić wszem i wobec, że mia-
sto należy do niego - jednak według jednego z obec-
nych tam łacinników miało to też bardziej bezpośredni
skutek: „Teraz więc, z nastaniem świtu, nasze sztanda-
ry powiewały u szczytu południowego wzgórza Antio-
chii. Przerażeni widokiem naszych wojsk na wznoszą-
cym się nad miastem wzgórzu, niektórzy antiocheńczy-
cy rzucili się do bram, inni zaś skakali z murów. Pan
taki wprowadził wśród nich zamęt, że ani jeden nie sta-
nął do walki”.
W tym samym czasie niektórzy z miejscowych
chrześcijan wciąż jeszcze przebywających w mieście
zdecydowali się zwrócić przeciwko muzułmańskiemu
garnizonowi i zaczęli otwierać pozostałe bramy. Ta
chaotyczna reakcja na szturm Boemunda przypieczę-
towała los Antiochii. Gdyby Jaghi Sijan szybciej spró-
bował powstrzymać natarcie w południowo-wschodniej
części miasta oraz pilnie strzegł wszystkich bram, być
może zapobiegłby katastrofie. Tymczasem do Antio-
chii, która stała teraz otworem, napływać zaczęli pozo-
stali krzyżowcy Skończyło się to chaotyczną masakrą,
której zarzewiem było osiem miesięcy cierpienia, głodu
i nagromadzonej agresji. Kilka utrzymujących się jesz-
cze ośrodków oporu szybko unieszkodliwiono. W pa-
nującym o świcie półmroku mordowano na oślep: „Nie
oszczędzali żadnego muzułmanina ze względu na wiek
czy płeć, ziemia pokryta była krwią i zabitymi, a nie-
którzy z nich byli chrześcijańskimi Grekami, Syryjczy-
kami i Ormianami. Nie dziwota, ponieważ [w ciemno-
ści] zupełnie nie wiedzieli, kogo oszczędzić, a kogo za-
bić”. Po upadku miasta pewien świadek tamtych wyda-
rzeń zanotował: „Wszystkie ulice miasta pełne były
trupów, tak że nikt nie mógł tam wytrzymać ze wzglę-
du na fetor, ani też nikt nie mógł przejść wąskimi
uliczkami miasta, chyba że po ciałach zabitych”.
Gotfryd i Robert z Flandrii nie zdołali się jednak
wedrzeć do groźnej antiocheńskiej cytadeli. Mimo sze-
rzącej się w mieście paniki syn Jaghiego Sijana zebrał
garstkę żołnierzy, których udało mu się znaleźć, i ru-
szył w górę Silpionu, żeby schronić się w twierdzy. Po-
łożona wysoko nad miastem cytadela pozostała więc w
rękach muzułmanów. Natomiast sam Jaghi Sijan okazał
się mniej opanowany. Przekonany, że cytadela już pa-
dła, rzucił się z eskortą do ucieczki, prawdopodobnie
Bramą Żelazną. Udało mu się oddalić nieco od miasta,
lecz spadł z konia, a jego ludzie zostawili go pewni, że
nie żyje. Kilka godzin później znalazł go ormiański
rzeźnik, który czym prędzej odciął mu głowę i zaniósł
ją krzyżowcom.
Po ośmiu ciężkich miesiącach bezskutecznych wy-
siłków łacinnicy w końcu wdarli się do Antiochii dzięki
intrydze i przekupstwu. Gdy znaleźli się w mieście,
urządzili bezlitosną rzeź. Potworne okrucieństwa, któ-
rych tam się dopuścili, jakkolwiek odrażające, zwięk-
szyły szanse powodzenia całej krucjaty. Dzięki zapa-
łowi, z jakim wycięli stacjonujący w mieście garnizon,
rozeszła się wieść o ich bezwzględności i w następnych
miesiącach muzułmańskie załogi miast leżących na
drodze do Jerozolimy wolały z nimi negocjować niż ry-
zykować, że do czegoś takiego dojdzie i u nich.
Jak można się domyślać, powściąganej dotąd żądzy
krwi krzyżowców dorównywało tylko ich pragnienie
zdobycia łupów. Jeden z ówczesnych pisze, że znalazł-
szy się w końcu w Antiochii, „Nasze pospólstwo chwy-
tało co popadnie, cokolwiek znalazło na ulicach
i w domach. Tymczasem wojownicy walczyli, ścigając
i zabijając Turków”. Okazało się, że zapasy Antiochii
były na wyczerpaniu:
[Krzyżowcy] przetrząsnęli miasto w poszukiwaniu
żywności, lecz niewiele odkryli. Znaleźli mnóstwo pur-
purowych szat rozmaitego rodzaju, także pieprz i wiele
przypraw, ubrania pogan i namioty, pionki i kości do
gry, również jakieś pieniądze, lecz niezbyt dużo. Nie ma
się czemu dziwić, ponieważ podczas długiego oblężenia
wiele tysięcy pogan zgromadzonych w tym miejscu zu-
żyło wszystkie zapasy.
Jednak Rajmundowi z Tuluzy udało się wykorzy-
stać pozycję, jaką zajął przed Bramą Mostową. Kiedy 3
czerwca rozgorzały walki, jego ludzie przedostali się tą
bramą do Antiochii i zajęli wszystkie budynki w okoli-
cy, łącznie z samą Bramą Mostową oraz pałacem. Tak
więc gdy Boemund zatykał swoją chorągiew nad mia-
stem, Rajmund zakładał w nim potężny prowansalski
bastion. Wyglądało na to, że księciu Tarentu nie uda się
tak łatwo przejąć Antiochii, jak na to liczył.
Zwycięstwo przyszło w samą porę. Następnego
dnia, 4 czerwca, zaczęły nadciągać wojska Kurbughi i
wkrótce krzyżowcy zostali otoczeni. Nieoczekiwanie
oblegający stali się obleganymi.
ROZDZIAŁ VII
U progu zagłady
W czerwcu 1098 roku uczestnicy pierwszej krucjaty
znaleźli się w przedziwnej sytuacji. Mniej więcej po
ośmiu miesiącach starań, by sforsować mury Antiochii,
nieoczekiwanie utknęli w niej jak w potrzasku, otoczeni
przez wojska Kurbughi. Niebawem też zadały one
krzyżowcom pierwszy cios. Muzułmański oddział
zwiadowczy, liczący 300 jezdnych, zbliżając się
ostrożnie do Antiochii, wysłał przodem około 30 ludzi,
żeby przyjrzeli się miastu. Widok z pozoru odosob-
nionego oddziału podchodzącego pod mury okazał się
zbyt kuszący dla Rogera z Barneville, możnego nor-
mańskiego rycerza słynącego z męstwa i talentów ne-
gocjatorskich. W porywie lekkomyślnej brawury rzucił
się z ledwie piętnastoma swymi najprzedniejszymi wo-
jami przeciwko muzułmanom, a kiedy ci pierzchli, ru-
szył za nimi w pogoń. Pomimo całego swego bitewne-
go doświadczenia Roger popełnił fatalny błąd i dał się
nabrać na ulubiony fortel muzułmanów - pozorowaną
ucieczkę. Kiedy oddalił się od miasta, nieoczekiwanie
wyłoniła się reszta zwiadowczego oddziału, dotąd
ukryta w dolinie. Łaciński kronikarz, Albert z Akwi-
zgranu, opisuje, jak ujrzawszy dwudziestokrotnie licz-
niejszy oddział wroga, Roger zawrócił konia i despe-
racko pognał ku Antiochii:
Turcy na galopujących rumakach ścigali uciekają-
cych, aż Roger ze swymi ludźmi przybliżył się do murów
miasta i niemal uciekł przez płyciznę Orontesu. Jednak
fortuna mu nie sprzyjała i na oczach wszystkich, którzy
stali na wałach, szlachetny wódz powalony został przez
tureckiego żołnierza jadącego na szybszym wierzchow-
cu. Plecy przeszyła mu strzała, która przebiła wątrobę
i płuca, a on zsunął się z konia i wyzionął ducha.
Na oczach strwożonych gapiów przyglądających się
temu z murów Antiochii Turcy odrąbali mu głowę, któ-
rą na znak zwycięstwa nabili na włócznię. Albert
z Akwizgranu wyobrażał sobie, jak to zwiadowcy z ra-
dością donoszą Kurbudze, że krzyżowcy nie stawiali
wielkiego oporu. Odzyskano ciało Rogera i Ademar
z Monteil oraz wszyscy Książęta złożyli je z honorami
u wejścia do katedry Świętego Piotra. Niemniej jednak
w śmierci tak znamienitego rycerza upatrywali krzy-
żowcy złej wróżby. Jeden z nich zanotował, że strata
tego „znakomitego, ukochanego rycerza [...] zdjęła lu-
dzi smutkiem i trwogą”. Urzeczywistniły się ich naj-
czarniejsze obawy - oddalonych tysiące kilometrów od
domu, wyczerpanych miesiącami walki otoczyły prze-
ważające siły wroga, przed którymi, zdało się, nie było
ucieczki.
Krzyżowcy szybko stwierdzili, że nie zdołają stawić
czoła nowemu zagrożeniu w walnej bitwie, jak w lu-
tym, gdy rozprawili się z armią Ridwana. Siły
Kurbughi były dwukrotnie liczniejsze niż ich własne.
Co ważniejsze zaś, ze względu na brak koni łacinnicy
właściwie nie mieli już jazdy. Albert z Akwizgranu są-
dzi, że to dlatego krzyżowcy nie przyszli z pomocą Ro-
gerowi z Barneville, kiedy znalazł się on w pułapce:
Zostało ledwie 150 koni, a i te osłabione były z bra-
ku furażu; tymczasem tureckie wierzchowce były odpa-
sione i nie zmęczone. W Antiochii znaleziono 400 tu-
reckich koni, których jeszcze nie zaczęli przyzwyczajać
do jazdy podług ich zwyczaju ani nie nauczyli zawracać
w pościgu za wrogiem i popędzać ostrogami.
W tych okolicznościach książęta postanowili zdać
się na solidne fortyfikacje Antiochii. 5 czerwca główne
siły Kurbughi dotarły do Mostu Żelaznego, głównej
przeprawy przez Orontes, oddalonego dwanaście kilo-
metrów na północ od miasta. Mostu strzegła drużyna
krzyżowców, którzy jednak szybko zostali wybici. Tur-
cy oszczędzili tylko ich dowódcę, którego pozostawili
w jednej z baszt skutego kajdanami, żeby sczezł.
Droga do miasta stała teraz otworem, jednak
Kurbugha był ostrożny. Swój główny obóz założył ja-
kieś trzy kilometry na północ od Antiochii, u zbiegu
Orontesu i jego dopływu, Kara Su, dając sobie czas na
rozpoznanie obrony miasta oraz nawiązanie kontaktu
z muzułmanami wciąż broniącymi się w cytadeli. Nie-
mal natychmiast jego uwagę zwróciła La Mahomerie,
warownia zbudowana przez krzyżowców przed antio-
cheńską Bramą Mostową. Wydaje się, że łacinnicy po-
rzucili dwie pozostałe warownie - Malregard oraz
Basztę Tankreda - lecz bardzo im zależało na La Ma-
homerie, gdyż dawała im częściowe panowanie nad je-
dyną teraz linią aprowizacyjną, drogą do Saint‒Simeon.
W następnych trzech dniach Kurbugha poddał próbie
determinację chrześcijan i przeciwko prowizorycznym
fortyfikacjom warowni posłał 2000 swoich ludzi. Z ja-
kichś powodów zadanie odparcia tego ataku przypadło
Robertowi z Flandrii, a nie Rajmundowi z Tuluzy, cho-
ciaż przed upadkiem Antiochii zazdrośnie strzegł on
swej pozycji dowódcy tego kasztelu. Robert z ledwie
500 ludźmi mężnie próbował utrzymać warownię
i przez trzy dni opierał się kolejnym natarciom. Osta-
tecznie jednak, w nocy z 8 na 9 czerwca, widząc da-
remność swych poczynań, pod osłoną nocy wycofał się
do miasta, a La Mahomerie podpalił, żeby nie dostała
się w ręce wroga.
W tym samym czasie Kurbugha nawiązał łączność
z synem Jaghiego Sijana, Szamsem ad‒Daulą, który
dowodził antiocheńską cytadelą. Być może na początku
wdali się w krótką polemikę względem praw do miasta,
jednak ad‒Daula szybko sobie uprzytomnił, że nie ma
najlepszej pozycji przetargowej. Kurbugha posłał jed-
nego ze swoich ludzi, żeby przejął dowództwo nad cy-
tadelą, i około 8 czerwca zaczął gromadzić wojska w
fortecy, a także w jej okolicy, na wschodnich. łagod-
niejszych stokach góry Silpion. Rozmieścił też oddziały
przed Bramą Świętego Pawła, na północy miasta. Z na-
staniem 10 czerwca Kurbugha był gotów do potężnego
natarcia. Sami krzyżowcy przez osiem miesięcy usiło-
wali pokonać mury obronne Antiochii, lecz Kurbugha
miał jedną, olbrzymią przewagę - w jego rękach znaj-
dowała się cytadela. Mógł z niej zagrozić umocnieniom
biegnącym zboczami Silpionu oraz, co ważniejsze,
uzyskać dostęp do krętej ścieżki, która prowadziła do
miasta. Krzyżowców wycieńczonych i odciętych od za-
plecza, było mniej i bardzo brakowało im koni, gdyby
jednak przejęli cytadelę, mieliby cień szansy na odpar-
cie Kurbughi. W tej sytuacji jednak wiadomo było, że
nie ma mowy o długotrwałym oblężeniu i że :e batalię
rozstrzygnie szybkie, krwawe starcie.
Boemund od zdobycia Antiochii nocą z 3 na 4
czerwca starał się założyć jakiś posterunek na zboczach
Silpionu. Po jednym spojrzeniu na umocnienia cytadeli
porzucił pomysł przypuszczenia na nią frontalnego ata-
ku z samej Antiochii. Jak przystało na tego rodzaju
twierdzę, antiocheńska cytadela była tak posadowiona
i zbudowana, aby mogła odpierać ataki wyprowadzane
zarówno z zewnątrz, jak i od strony miasta. Jeszcze
dziś, choć jej mury z wolna popadają w ruinę, stoi sze-
reg jej groźnych baszt wyzywająco zwróconych ku roz-
ciąganej się poniżej Antiochii. Zanim jednak Kurbugha
zajął twierdzę, Boemund założył naprzeciwko niej wa-
rowny obóz, wysunięty nieco na południe, wzdłuż
grzbietu Silpionu. Tak więc muzułmanie i łacin- nicy
spoglądali na siebie poprzez niewielką, skalistą dolinę,
wyraźnie widoczną jeszcze dzisiaj. Boemund kontro-
lował stąd spory fragment murów oraz kilka wież,
dzięki czemu miał pod kontrolą schodzącą ku miastu
ścieżkę. Ogromne rozmiary Antiochii, które stwarzały
krzyżowcom problemy podczas oblężenia, teraz, gdy
trzeba było jej bronić, przysparzały im podobnych
trudności. Wydaje się, że 8 czerwca, kiedy Kurbugha
ściągnął już większość swych wojsk pod cytadelę, do
Boemunda dołączył Robert z Normandii i Robert
z Flandrii, jednak łacinnicy nie mogli sobie pozwolić
na zbytnie rozciągnięcie sił - Gotfryd został w mieście,
żeby bronić Bramy Świętego Pawła, Rajmund zaś dzie-
lił czas między zmagania pod cytadelą a obronę Bramy
Mostowej.
10 czerwca, wiedząc, że Kurbugha jest praktycznie
gotów przystąpić do ataku z cytadeli, krzyżowcy posta-
nowili go uprzedzić. Korzystając z niedużej bramy nie-
co na południe od Silpionu, zaatakowali położony tam
obóz Turków. Zdaje się, że muzułmanie byli zupełnie
zaskoczeni tym śmiałym uderzeniem, gdyż krzyżowcy
zdołali ich zmusić do odwrotu. Uradowani sukcesem,
niektórzy zaczęli radośnie plądrować obozowisko, tym-
czasem Kurbugha przeszedł do kontrataku. Nie spo-
dziewający się tego łacinnicy salwowali się paniczną
ucieczką do bocznej bramy, lecz jak wspomina jeden ze
świadków, „była ona tak strasznie ciasna i wąska, że
wielu ludzi tłum zatratował na śmierć”. Niepowodzenie
tej wycieczki za mury miasta odebrało krzyżowcom
wiarę w siebie, a przecież najgorsze miało dopiero na-
dejść. Kurbugha rozpoczął zmasowany atak. Jego od-
działy ruszyłv z cytadeli w stronę położonego wyżej
obozu Boemunda oraz ścieżką wiodącą do miasta, tym-
czasem pozostałe wojska zaatakowały od zewnątrz
umocnienia biegnące na południe od cytadeli. Zmusze-
ni do walki na dwa fronty krzyżowcy wystawieni byli
na ciężką próbę: „Turcy z wielką mocą starali się nas
pokonać i przegnać ze swej drogi, ponieważ zejść do
Antiochii można było tylko od strony naszej góry. Od
rana aż do wieczora toczyła się tak zaciekła walka, że
o podobnej nigdy nie słyszano”.
Krzyżowcami najbardziej wstrząsnęło to, że
Kurbugha rzucał do boju nie kończące się ludzkie fale.
Walki trwały nieprzerwanie od świtu do zmierzchu
przez dwa dni. Pewien łacinnik, który przeżył tamten
koszmar, powiada, że „kto miał jedzenie, nie miał cza-
su jeść, a kto miał wodę, nie miał czasu pić”. Niektórzy
nie wytrzymali psychicznie tych bezlitosnych zmagań.
Jeden z uczestników tamtych wydarzeń odnotował, że
„wielu porzuciło nadzieję i co rychlej po linach opuści-
ło się z murów, w mieście zaś żołnierze powracający
z boju rozpowiadali, że posypią się głowy obrońców.
Przerażenie rosło, bo i oni pierzchali, choć niektórzy
nakłaniali niezdecydowanych do wytrwałości”.
Niebawem krzyżowców ogarnęła panika i dezerte-
rować zaczęli nawet znani rycerze:
Kiedy to wszystko się działo, Wilhelm z Grant-
Mesnil [szwagier Boemunda], jego brat Alberyk, Gwi-
don Trousseau oraz Lambert hrabia Clermont. których
przeraziła bitwa z poprzedniego dnia, co trwała aż do
wieczora, w tajemnicy spuścili się nocą z murów i pie-
szo uciekli nad morze, że aż ręce i nogi zdarli do kości.
Poszło z nimi wielu innych, których imion nie znam.
Kiedy dotarli do statków zacumowanych w porcie Sa-
int‒Simeon, powiedzieli żeglarzom: „Biedni głupcy, co
tu jeszcze robicie? Wszyscy nasi polegli, a my sami le-
dwośmy uszli śmierci”. Gdy żeglarze to usłyszeli, prze-
rażeni rzucili się na okręty i wypłynęli w morze. Wtedy
przybyli Turcy i wymordowali wszystkich, których uda-
ło się im pochwycić. A statki, które wciąż jeszcze stały
u ujścia rzeki, spalili, zabrawszy ich ładunek.
Biorąc pod uwagę nieposkromioną zaciekłość ata-
ków Kurbughi oraz beznadziejne położenie, w jakim
znaleźli się krzyżowcy, trudno się dziwić, że wielu
z nich decydowało się uciec. 11 czerwca rozeszła się
kolejna plotka, że oto sami książęta gotują się do
ucieczki na wybrzeże. Żołnierze uspokoili się dopiero
wówczas, gdy każdy z wodzów krucjaty złożył ślubo-
wanie, że nie opuści Antiochii. Pewien Prowansalczyk
pisze, że „nawet wtedy tylko to, że z rozkazu Boemun-
da i Ademara zamknięto bramy Antiochii, zapobiegło
powszechnej ucieczce”.
Ci, którzy zostali, jakimś sposobem zdołali utrzy-
mać się na górze Silpion przez cztery długie dni. Po
części wytrwali dzięki niezłomnej determinacji i żoł-
nierskim umiejętnościom: Boemund szalał w naj-
większej gęstwie Turków, aż został otoczony i Robert
z Flandrii oraz Robert z Normandii musieli przyjść mu
na ratunek, a rycerz z południowej Italii znany jako
Hugon Szalony sam obronił basztę, łamiąc trzy włócz-
nie. Mimo to liczba ofiar była wysoka - pośród nich
znalazł się brat Piotra Tudeboda, który zmarł od rany
odniesionej w boju. 12 czerwca tak bardzo dał się we
znaki brak ludzi na Silpionie, że Boemund wydał raczej
kuriozalny rozkaz podpalenia budynków w południowo
‒ zachodniej części miasta, w których, jak mniemał,
ukrywali się krzyżowcy Ogień wymknął się spod kon-
troli i niemal dotarł do katedry Świętego Piotra i ko-
ścioła Maryi Panny, najwyraźniej jednak zmusił niektó-
rych, by przyłączyli się do walki.
W ferworze tych wydarzeń dała niebawem o sobie
znać typowo średniowieczna mieszanina pobożności
i zabobonu. 11 czerwca do zebranych na szczycie Sil-
pionu książąt przyszedł pewien ksiądz, Stefan z Valen-
ce, i oznajmił, że objawił mu się Chrystus i Najświętsza
Panna, którzy strofowali krzyżowców za ich grzechy
i nawoływali dopięciodniowego oczyszczenia. Prowan-
salski kapelan Rajmund z Aguilers, który był pod wra-
żeniem tej opowieści, napisał potem, jak to „Stefan zdał
zgromadzonym sprawę z rzeczonego widzenia, przy-
siąg: na krzyż, że to prawda, a w końcu rzekł, iż jest
gotów przejść przez ogień albo rzucić się z wieży, jeśli
będzie trzeba, aby przekonać niedowiarków”. Nie wy-
daje się, by ta historia miała jakiś szczególny wpływ na
morale, zwiastowała jednak potężny, wręcz gorączko-
wy wzrost ekstatycznej pobożności, która wkrótce
ogarnęła krzyżowców. W nocy z 13 na 14 czerwca, gdy
ich opór miał już się załamać, ujrzeli ni niebie dziwną
światłość. Jeden z ludzi Boemunda opisuje to tak: „Na
niebie, od zachodu, pojawił się ogień, który zbliżył się
do tu reckie armii i jakby na nią opadł, ku wielkiemu
zdumieniu naszych ludzi a także Turków. Rankiem
Turcy, których przeraził ów ogień, rzucili się do pa-
nicznej ucieczki”.
Zjawisko to, prawdopodobnie meteor, w którym
dopatrywano się znaku od Boga, pokrzepiło krzyżow-
ców i zaniepokoiło muzułmanów Jednak decyzja
Kurbughi, który 14 czerwca postanowił przegrupować
swe wojska, podyktowana była względami taktyczny-
mi, a nie przesądem. Po tym, jak przez cztery dni usi-
łował przełamać szereg, krzyżowców, zdecydował te-
raz rozmieścić siły bardziej równomierni: i zamknąć
miasto w okrążeniu. Cytadela była obsadzona sporym
garnizonem, straże przy Bramie Świętego Pawła zosta-
ły wzmocnione i p: raz pierwszy muzułmanie podjęli
zorganizowane wysiłki, by zablokować Bramę Mosto-
wą i Bramę Świętego Jerzego. Pewien znajdując się
podówczas w Antiochii krzyżowiec powiada, że od
tamtej por „Turcy obstąpili miasto ze wszystkich stron,
tak że nikt z naszych nie ośmielał się wyjść albo wejść
inaczej niż tylko potajemnie, pod osłom nocy”. Kurbu-
dze nie udało się wedrzeć do Antiochii, teraz więc
chcia-: zmiażdżyć krzyżowców w żelaznym uścisku.
Miasto zostało otoczone, połączenie z Saint‒Simeon
było przerwane, krzyżowcy byli więc praktycznie od-
cięci od świata. W następnych dwóch tygodniach dru-
gie oblężenie Antiochii weszło w nową fazę Wciąż do-
chodziło do potyczek: Gotfryd stracił 200 ludzi, próbu-
ją; najechać obóz muzułmanów przed Bramą Świętego
Pawła; Tankred, który według jednego z łacinników był
„bardzo srogim rycerzem, który nigdy nie ma dość tu-
reckiej krwi”, poprowadził dziesięciu ludzi na wypad
i wrócił z głowami sześciu muzułmanów. Znane są też
dowody odwagi innych rycerzy. Któregoś razu Henryk
z Eschu, który niemal utonął w wodach Orontesu pod-
czas pierwszego oblężenia Antiochii, wypatrzył, jak
grupa muzułmanów przystawia drabiny do nie obsa-
dzonej baszty niedaleko Bramy Żelaznej. Natychmiast
tam popędził, za całą drużynę mając jedynie dwóch lu-
dzi - swych krewnych Franka i Sigmara - i odpierał
nieprzyjaciela tak długo, aż nadciągnęły posiłki. Hen-
ryk wyszedł z utarczki bez szwanku, lecz Franco od-
niósł „bardzo poważną ranę w głowę, której wyleczyć
nie było sposobu”, Sigmar zaś „w brzuch został ugo-
dzony mieczem po samą rękojeść” W tym samym cza-
sie na zboczach Silpionu książęta, korzystając z chwilo-
wej przerwy w walkach, pomiędzy swym górnym obo-
zem a cytadelą nakazali postawić prymitywny mur
obronny z kamienia wiązanego zaprawą, który potem
dniem i nocą nieprzerwanie patrolowano.
Po 14 czerwca Kurbugha pozbawił krzyżowców ja-
kichkolwiek możliwości aprowizacji, skutkiem czego
zajrzał im w oczy głód. Zimą też zmagali się z tym
koszmarem, teraz jednak zostali uwięzieni w mieście,
w którym po ośmiomiesięcznym oblężeniu nie było
żadnych zapasów. Jeden z uczestników krucjaty rela-
cjonuje:
Bluźnierczy nieprzyjaciele Boga tak ściśle zamknęli
nas w mieście Antiochii, że wielu pomarło z głodu, gdyż
mały bochenek chleba kosztował całego bizanta, nie
mówiąc już o cenie wina. Nasi ludzie zjadali końskie
i ośle mięso [...]. Wszystko było bardzo drogie. Tak
okrutny był głód, że ludzie gotowali i jedli liście fig, wi-
norośli, ostu i wszelkich rodzajów drzew. Inni znów go-
towali suchą skórę koni, wielbłądów, osłów, wołów
i bawołów, którą potem zjadali.
Wtóruje mu inny kronikarz:
Gdy miasto zewsząd zostało otoczone, a [muzułma-
nie] zagrodzili wszystkie drogi wyjścia, głód tak wielki
powstał wśród chrześcijan, że z braku chleba [...] żuli
nawet kawałki skóry znajdowanej po domach, co
twardniała albo gniła przez trzy albo sześć lat. Pospól-
stwo zmuszone było z głodu zjadać własne skórzane
obuwie. Niektórzy też napełniali swe nieszczęsne brzu-
chy korzeniami pokrzyw i innych leśnych roślin, które
gotowali nad ogniem, by zmiękł” skutkiem czego cho-
rowali potem i każdego dnia ich szeregi trzebiła śmierć
Książę Gotfryd, jak powiadają ci, co tam byli, zapłacił
piętnaście marek srebra za mięso marnego wielbłąda;
za kozę zaś, czego dowiedziono ponad wszelki wątpli-
wość, jego rządca Balderyk dał sprzedającemu trzy
marki.
Łacińska armia, pod nieustanną groźbą walnego
szturmu muzułmanów, zbyt przerażona, żeby chociaż
pomyśleć o kontrataku, z każdym dniem słabnąca skut-
kiem śmierci i głodu, zupełnie straciła ducha. We
wszystkich źródłach spisanych przez świadków tam-
tych wydarzeń można wyczytać, że krzyżowcy właści-
wie żegnali się już z życiem. To właśnie w tych oko-
licznościach doszło do jednego z najbardzie: zadziwia-
jących wydarzeń całej wyprawy.
ŚWIĘTA WŁÓCZNIA Z ANTIOCHII
Wieczorem 10 czerwca pewien nędznie odziany
prowansalski wieśniak zwany Piotrem Bartłomiejem
zjawił się nieproszony, domagając się widzenia z Ade-
marem biskupem Le Puy oraz Rajmundem hrabia Tu-
luzy. Przyjęty przez nich na osobności przedstawił im
zdumiewającą historię: od 30 grudnia 1097 roku na-
wiedzali go, i to aż pięciokrotnie, „dwaj strojni w lśnią-
ce szaty mężowie”. Widziadła te opisywał następująco:
„Starszy miał rude włosy połyskujące gdzieniegdzie
bielą, rozłożystą i bujną siwą brodę, czarne oczy i miłe
oku oblicze, nadtc był średniego wzrostu; natomiast je-
go młodszy kompan był wyższy i piękniejszej postaci
niźli synowie człowieczy”.
Byli to, jak mniemał, święty Andrzej apostoł i Jezus
Chrystus. Piotr szczegółowo opisywał kolejne objawie-
nia. Zaczęły się pod koniec 1097 roku, gdy w Antiochii
było trzęsienie ziemi, a następnie zdarzały się, gdy
Piotr wędrował po północnej Syrii, poszukując jedze-
nia, w takich miastach jak Edessa, Mamistra i Saint‒
Simeon. Pomijając już wszystko inne, opowieść Piotra
dowodzi, jak daleko musieli się wówczas wyprawiać
krzyżowcy, żeby zdobyć żywność. Piotr oznajmił, że
ostatnią wizję miał tego właśnie dnia, gdy siedział
„przygnębiony i zobojętniały” na skale, ledwie uszedł-
szy z życiem ze starcia, do którego doszło za murami
miasta, na górze Silpion. Od pierwszego objawienia
święty Andrzej miał do przekazania Piotrowi szczegól-
ną wiadomość. Według chrześcijańskiej tradycji rzym-
ski żołnierz Longinus przebił bok ukrzyżowanego Jezu-
sa włócznią, która przeszła do historii jako Święta
Włócznia. Ta przenajświętsza relikwia, wyjawił ponoć
apostoł Andrzej, leży zakopana w katedrze Świętego
Piotra, głównej świątyni Antiochii. W swej najwcze-
śniejszej wizji, gdy miasto wciąż jeszcze było w rękach
Turków, Piotr, jedynie w koszuli, został cudownie prze-
niesiony ponad muzułmańskimi wartownikami do sa-
mej katedry i ujrzał miejsce, w którym Włócznia spo-
czywa. Miał wskazać je książętom, żeby natychmiast
po zdobyciu Antiochii można ją było wydobyć i uży-
wać niczym sztandaru, gdyż - według słów apostoła -
„kto w bitwie niesie tę włócznię, tego nigdy wróg nie
przemoże”. Jednak Piotr, jak sam wyznał, nazbyt był
przestraszony i onieśmielony, by to opowiedzieć ksią-
żętom, chociaż święty Andrzej nieustannie powracał
i ganił go za bezczynność. Teraz jednak, w tej najczar-
niejszej godzinie, Piotr zdecydował się wystąpić.
Opowieść ta może się dziś wydawać fantastyczna,
lecz takie objawienia i czyniące cuda relikwie były
mocno zakorzenione w jedenastowiecznej religijności.
Zachodnioeuropejskie społeczeństwo nauczono wie-
rzyć, że święci mogą orędować w niebie za chrześcija-
nami żyjącymi na ziemskim padole i w ich imieniu
upraszać Boga o pomoc oraz poprzez wizje i cuda ob-
jawiać Jego wolę. To, co po owych wielce poważa-
nych, kanonizowanych chrześcijanach zostało - w tym
fragmenty ciała i przedmioty, których dotykali - ota-
czano głęboką czcią. Były namacalnymi ogniskami
świętości, przenośnymi zdrojami mocy duchowej i Bo-
żej interwencji. Spośród wszystkich relikwii za najcen-
niejsze i najpotężniejsze uważane były przedmioty
związane z życiem Chrystusa, tak więc Święta Włócz-
nia miałaby dla krzyżowców niezmierzoną wartość.
Nie powinniśmy sądzić, że ta pozornie osobliwa wiara
w skuteczność relikwii oraz intencji świętych właściwa
była jedynie łatwowiernej biedocie. Podzielali ją też
królowie, hrabiowie, papieże i biskupi. Ademarowi
z Monteil na przykład podczas krucjaty towarzyszył
niewielki odłamek drewna, który - jak utrzymywał pa-
pieski legat - pochodził z krzyża Jezusa; Rajmund z Tu-
luzy wziął zaś ze sobą kielich należący niegdyś do
świętego Roberta, słynnego założyciela klasztoru bene-
dyktynów w Citeux. Także podczas wyprawy krzyżow-
cy gromadzili relikwie. Ksiądz z armii Roberta z Flan-
drii wykradł z bizantyjskiego monastyru rękę świętego
Jerzego. Po jego śmierci trafiła ona do samego Roberta,
który stał się tak wielkim czcicielem tego świętego, że
zaczął się tytułować jego synem”.
Piotr Bartłomiej wyjawił, gdzie znajduje się Święta
Włócznia, akurat gdy religijna gorączka sięgała zenitu -
jak w połowie czerwca zauważył jeden z ówczesnych,
„w owym czasie nasi towarzysze codziennie miewali
objawienia” - jednak początkowo reakcja na jego opo-
wieść była ambiwalentna. Nawet Rajmund z Aguilers,
kapelan hrabiego Tuluzy oraz najbardziej zagorzały
orędownik autentyczności i potęgi Świętej Włóczni ze
wszystkich kronikarzy krucjaty, którzy brali w niej
udział, przyznał, że pod koniec przesłuchania „Biskup
[Ademar] uznał całą tę historię za oszustwo, lecz hrabia
natychmiast w nią uwierzył i oddał Piotra Bartłomieja
pod opiekę swego kapelana Rajmunda [z Aguilers]”.
Sceptycyzm biskupa Ademara z wielu względów
był całkowicie uzasadniony. Łacińscy duchowni wie-
rzyli oczywiście, że święci mogą objawiać się w wi-
zjach i dokonywać cudów poprzez swoje relikwie, lecz
autentyczność takich opowieści sprawdzali niezwykle
sumiennie. Niełatwo jednak było o przekonujące do-
wody. Niejednokrotnie aprobata lub potępienie zależały
od pozycji społecznej tego, kto miał wizję, i czy gotów
był na poparcie swych słów złożyć świętą przysięgę.
Pod tym względem Piotr, biedak w służbie prowansal-
skiego rycerza Wilhelma Peyre’a z Cunhlat, wypadał
niezbyt korzystnie w porównaniu z - dajmy na to -
księdzem Stefanem z Valence, choć według jednego ze
źródeł podobnie jak Stefan „wystąpił i przysiągł, że ca-
ła opowieść jest prawdziwa”. Problem jednak polegał
na tym, o czym Ademar musiał dobrze wiedzieć, że
Święta Włócznia znajdowała się już w cesarskiej ko-
lekcji relikwii w Konstantynopolu. Zgodnie z grecką
tradycją, Włócznię odnalazła w Jerozolimie w IV wie-
ku święta Helena, a do Konstantynopola sprowadzono
ją jakieś 400 lat później. Tak więc Ademar odniósł się
do opowieści Piotra z powątpiewaniem.
Mimo to, nim 14 czerwca Kurbugha zaczął prze-
grupowywać oddziały, by otoczyć Antiochię szczelnym
pierścieniem, Rajmund z Tuluzy uznał, że należy
wszcząć poszukiwania Włóczni. Rajmund z Aguilers,
który w nich uczestniczył, szczegółowo opisał, jak one
przebiegały:
[14 czerwca] dwunastu ludzi, wraz z Piotrem Bar-
tłomiejem, wziąwszy odpowiednie narzędzia, poczęło
kopać w kościele świętego Piotra, usunąwszy wszyst-
kich pozostałych chrześcijan. Biskup Oranii, piszący te
słowa Rajmund z Aguilers, Rajmund z [Tuluzy], Pons
z Balazun i Farald z Thouars byli wśród owych dwuna-
stu. Kopaliśmy aż do wieczora i niektórzy porzucili już
nadzieję na odnalezienie Włóczni. Wówczas to, gdy
hrabia udał się na wartę pod cytadelę, namówiliśmy
nowych robotników, żeby zastąpili zmęczonych kopa-
czy, i przez czas jakiś pracowali zawzięcie.
Jednakże młody Piotr Bartłomiej, widząc wyczer-
panie naszych robotników, zrzucił wierzchnie szaty
i odziany jedynie w koszulę, bosy wskoczył do wykopu.
Kazał nam tedy modlić się do Boga, żeby zechciał
zwrócić swą Włócznię krzyżowcom i tym sposobem do-
dać sił i przynieść zwycięstwo swemu ludowi. Ostatecz-
nie, w swym miłosierdziu, Pan ukazał nam Włócznię
i ja, Rajmund, autor tej księgi, ucałowałem grot Włócz-
ni, ledwo wystający z ziemi. Jakże wielka radość i we-
sołość napełniła natenczas miasto.
Relikwia „odkryta” przez Piotra w rzeczywistości
była prawdopodobnie tylko kawałkiem metalu nie
związanym z Chrystusem, jednak, przynajmniej z po-
czątku, większość krzyżowców z całego serca wierzyła,
że to Święta Włócznia. Być może Ademar ciągle żywił
jakieś wątpliwości, jednak większość książąt i szere-
gowych żołnierzy przyjęła znalezisko z entuzjazmem.
Jeden z łacinników donosi, że „w całym mieście pano-
wała bezgraniczna radość”, inny zaś powiada, że „mia-
sto ogarnęła euforia”, a do świętowania przyłączyli się
miejscowi, antiocheńscy Grecy, Ormianie i Syryjczycy.
Odnalezienie obdarzonej tak niesłychaną mocą relikwii,
i to w czasie, gdy wydawało się, że krucjatę czeka nie-
chybna zagłada, wielu odczytywało jako nieomylny
znak powrotu Bożej łaski.
Tradycyjnie historycy dopatrują się między odnale-
zieniem Włóczni a późniejszymi wydarzeniami oczy-
wistego, niemal integralnego związku, twierdząc, że to
jej elektryzujący wpływ pchnął zrezygnowanych krzy-
żowców do czynu, że odzyskawszy ducha, zdecydowali
sie na agresywny i niezwykle niebezpieczny krok -
wyjście przed mur. miasta i wydanie bitwy armii
Kurbughi. Hans Eberhard Mayer, jeden z największych
żyjących autorytetów w dziedzinie krucjat, pisze tak:
„Bezpośrednie skutki odkrycia były kolosalne. Wzrosło
morale armii i wszystkich zjednoczyło pragnienie, by
przerwać blokadę i zniszczyć Kurbughę”.
Znajduje to solidne potwierdzenie w źródłach - in-
nymi słowy, sądzimy, że krzyżowców do działania
zmobilizowała Święta Włócznia, ponieważ tak właśnie
nam to sami przedstawiają. Nieco później 11 września
1098 roku, książęta napisali do papieża: „Odnalezienie
[Włóczni] i wiele innych Bożych objawień było tak
wielką pociechą i przydało nam tyle sił, że ci z nas, któ-
rych wcześniej opadło zniechęcenie i trwoga, nabrali
odwagi oraz woli walki i ośmielali się wzajem” .
Gesta Francorum, często kopiowane i szeroko roz-
powszechnione w wiekach średnich, jeszcze bardziej
przyczyniły się do ukształtowania naszej opinii na ten
temat. Decydujące znaczenie ma tu fakt, że opisawszy,
jak odnaleziono Świętą Włócznię, autor tej kroniki
oznajmia, że „w tej godzinie zdecydowaliśmy się zaat-
akować i wszyscy nas; dowódcy niezwłocznie odbyli
naradę”. Czytając te słowa, można sobie nieomal wy-
obrazić, jak krzyżowcy, pałając żądzą krwi, wybiegają
z katedry Świętego Piotra, otwierają bramy miasta
i rzucają się do boju. Tyle tylko, że to wyobrażenie jest
niezgodne z rzeczywistością. Odkrycie Świętej Włócz-
ni nastąpiło 14 czerwca 1098 roku, tymczasem krzy-
żowcy przystąpili do walki dopiero 28 czerwca. Oba te
wydarzenia dzielą dwa tygodnie.
Nie ma dokładnych relacji na temat tego okresu,
można się jednak pokusić o wypełnienie owej tajemni-
czej luki. Wydaje się, że krzyżowcy nieszczególnie
mogli sobie pozwolić na bezcelowe wyczekiwanie, ja-
ko że z każdym dniem w mieście było coraz mniej je-
dzenia i wielu Franków przymierało głodem. Jest rów-
nie mało prawdopodobne, by potrzebowali dwóch ty-
godni na przygotowania do bitwy, skoro wcześniej,
w lutym tego samego roku, zadali klęskę Ridwanowi
z Aleppa, mając na to ledwie kilka dni. Wiadomo nam,
że Piotr Bartłomiej, po kolejnym objawieniu świętego
Andrzeja i Chrystusa nocą z 15 na 16 czerwca, kilka-
krotnie namawiał krzyżowców, by „odstąpili od grze-
chu i zwróciwszy się do Boga, złożyli pięć jałmużnych
darów przez wzgląd na pięć ran Pana”, w rezultacie
czego Rajmund z Tuluzy, który zorganizował tę zbiór-
kę, zgromadził spory majątek. Łacinnicy podobno także
21 czerwca świętowali odnalezienie Włóczni, lecz nie
wiemy, jak wielu ich w tym uczestniczyło. Jakkolwiek
było, żadne szczególne zdarzenie nie uniemożliwiało
im przystąpienia do walki.
Dwutygodniową zwłokę, która nastąpiła po 14
czerwca, możemy więc wyjaśnić, jedynie przyjmując,
że choć odkrycie Świętej Włóczni niebywale podbu-
dowało morale krzyżowców, nie wystarczyło to, by
przy tak mizernych szansach powodzenia pchnąć ich
natychmiast do walki. Oznacza to, że wydobycie reli-
kwii nie było punktem zwrotnym w przebiegu drugiego
oblężenia Antiochii ani tym bardziej nie stanowiło
przełomowego momentu w dziejach całej krucjaty. Aby
zrozumieć, kiedy i z jakich powodów krzyżowcy zde-
cydowali się jednak zaryzykować bitwę, musimy przyj-
rzeć się innym czynnikom.
Od końca roku 1097 łacinnicy wypatrywali bizan-
tyjskich posiłków, być może pod wodzą samego cesa-
rza Aleksego. Tymczasem Bizantyjczycy ze wszystkich
sił starali się wykorzystać szkody jakie władzy Seldżu-
ków w Azji Mniejszej wyrządzili krzyżowcy. Wczesną
wiosną 1098 roku Aleksy wysłał na Morze Śródziemne
dowodzoną przez jego szwagra, Jana Dukasa, flotyllę,
która miała się rozprawić z tureckimi ośrodkami oporu
wzdłuż zachodnich wybrzeży w okolicach Smyrny oraz
Efezu, niegdysiejszej wspaniałej rzymskiej metropolii.
Wykonawszy to zadanie, Jan wdarł się na ląd, zdobył
słynące z term Hierapolis i rozłożył się obozem pod Fi-
lomelionem. W początku czerwca Aleksy na czele ar-
mii wyruszył z Konstantynopola na spotkanie z Janem.
Dzięki ich natarciu z dwóch kierunków większość po-
łudniowo‒zachodniej Azji Mniejszej wróciła pod pa-
nowanie Bizancjum.
Według Anny Komneny cesarz był wreszcie gotów
pomaszerować na Antiochię, by połączyć się z Fran-
kami. Stało się jednak inaczej. Około 20 czerwca do Fi-
lomelionu dotarła ze wschodu żałosna grupa wędrow-
ców. 11 czerwca Wilhelm z Grant‒Mesnil opuścił
swych towarzyszy w Antiochii i wszedł na statek w Sa-
int‒Simeon. Wylądował w Aleksandretcie, gdzie spo-
tkał Stefana z Blois, który na podstawie opowieści
Wilhelma oraz własnych obserwacji wojsk Kurbughi
uznał, że czas najwyższy opuścić niebezpieczną pół-
nocną Syrię. Razem popłynęli do Tarsu, skąd w dalszą
podróż ruszyli lądem i pod Filomelionem natknęli się
na Aleksego. Co zrozumiałe, przedstawili raczej ponurą
wizję wydarzeń pod Antiochią i najprawdopodobniej
oznajmili cesarzowi, że „Frankowie znaleźli się w nie-
zwykle poważnym położeniu; po prawdzie przysięgli,
że klęska była całkowita”. Według łacińskich źródeł
hrabia Stefan snuł jeszcze bardziej złowróżbne prze-
widywania: „Zaprawdę, powiadam, że Antiochia zosta-
ła wzięta, lecz cytadela nie padła, a nasi ludzie zewsząd
byli osaczeni i podejrzewam, że do tej pory wszyscy
już zginęli z tureckich rąk. Wracajcie więc co rychlej,
aby nie znaleźli was i waszych ludzi”.
Być może Aleksy rzeczywiście nie planował na-
tychmiastowego marszu na Antiochię - z jego punktu
widzenia sensowniej było utrzymać się w Anatolii,
a o Antiochię upomnieć się dopiero, gdy krzyżowcy
wykonają już czarną robotę i zmuszą ją do kapitulacji -
teraz jednak sprawa była oczywista. Naturalnie jego ab-
solutnym priorytetem było bezpieczeństwo Konstanty-
nopola i cesarstwa. Skoro krzyżowcy zostali już poko-
nani, jak twierdzili uciekinierzy, niewiele mógł dla nich
zrobić. Gdyby wyruszył do Antiochii, a miasto by pa-
dło, kiedy byłby jeszcze w drodze, Turcy zapewne star-
liby jego armię na proch, gdyż do Kurbughi po takim
sukcesie dołączyliby też ci, którzy stali dotąd z boku.
Skoro więc pierwsza krucjata stała u progu zagłady, ry-
zyko związane z próbą przyjścia łacinnikom z odsieczą
było po prostu zbyt duże. Pomimo gorących protestów
grupy łacińskich najemników na służbie cesarskiej,
wśród których znalazł się brat Boemunda, Gwidon,
Aleksy powziął nieodwołalną decyzję. Nakazał nie-
zwłoczną ewakuację całej okolicy i zastosował taktykę
spalonej ziemi, żeby uniemożliwić muzułmańskim woj-
skom zdobycie pożywienia. Puściwszy z dymem pola
Anatolii, Bizantyjczycy zostawili krzyżowców samym
sobie.
Nie mamy pewności, czy informacja o decyzji
Aleksego dotarła do Antiochii przed 28 czerwca. Albert
z Akwizgranu uważa, że tak się właśnie stało, i pisze:
„potworne wieści o tym, że cesarz zawrócił [...], roze-
szły się rychło po murach Antiochii i napełniły serca
pątników wielkim żalem, wiele im odejmując odwagi”.
Jednak Albert nie brał udziału w krucjacie i podana
przezeń kolejność zdarzeń może być błędna. Gdyby by-
ła zgodna z prawdą, posłaniec musiałby gnać do pół-
nocnej Syrii dosłownie na złamanie karku. Tak czy
owak łacinnicy zaczęli tracić nadzieję na przybycie od-
sieczy.
Jeżeli taka interpretacja wydarzeń jest właściwa, to
z nastaniem czwartego tygodnia czerwca położenie
krzyżowców przedstawiało się ratalnie - byli wycień-
czeni głodem, osaczeni przez wroga i opuszczeni przez
sojuszników. W tym właśnie kontekście powinniśmy
patrzeć na dziwne i pozornie niedorzeczne wydarzenia,
do których doszło 24 czerwca. Mniej więcej wtedy
książęta wysłali do obozu Kurbughi dwóch posłańców.
Na swych emisariuszy wybrali Piotra Pustelnika, okry-
tego hańbą uciekiniera i demagogicznego przywódcę
mas, oraz tłumacza imieniem Herluin. Przynajmniej
trzech naocznych świadków, którzy znajdowali się
wówczas w Antiochii, twierdzi, że Piotr zaniósł Tur-
kom buńczuczne wyzwanie. Chociaż łacinnicy tkwili
w Antiochii niczym w pułapce, Piotr miał podobno po-
stawić Kurbudze ultimatum: „Nasi wodzowie, jak jeden
mąż, żądają, byście czym prędzej spuścili ziemię, która
należy do Boga i chrześcijan, ponieważ dawno :emu
już święty Piotr dzięki swej nauce nawrócił ją na Chry-
stusową wiarę. Wyrażają wszakże zgodę na to, byście
zabrali ze sobą cały wasz dobytek [...], dokądkolwiek
zechcecie”.
Kurbugha oczywiście roześmiał mu się w twarz,
ostrzegł, że czeka ich śmierć lub niewola, jeśli natych-
miast się nie poddadzą i nie przejdą na islam, i odesłał
posłów z pustymi rękami do Antiochii. W rzeczywisto-
ści książęta dobrze wiedzieli, że takie żądania na pew-
no zostaną natychmiast odrzucone. Oczywiście auto-
rom wspomnianych źródeł nie chodziło o to, żeby
przedstawić poważne negocjacje, lecz by ukazać wy-
zywającą postawę krzyżowców w obliczu skrajnego
niebezpieczeństwa. Niewykluczone, że takie właśnie
było prawdziwe przesłanie książąt - poselstwo mogło
być po prostu działaniem propagandowym. Ci łacińscy
kronikarze wyprawy, którzy nie znajdowali się wtedy
w Antiochii, przedstawili je nieco bardziej realistycz-
nie:
[Książęta] oświadczyli Turkom poprzez niejakiego
Piotra Pustelnika, że jeśli nie wycofają się spokojnie
z okolicy, która niegdyś należała do chrześcijan, to nie-
chybnie staną z nimi do walki. Gdyby jednak życzyli so-
bie, aby rzecz odbyła się inaczej, do boju mogłoby sta-
nąć pięciu lub dziesięciu, albo dwudziestu, czy nawet
stu wojowników wybranych przez każdą ze stron, tak że
nie wszyscv będą się bić jednocześnie i nie polegnie ich
tak wielka liczba, a wówczas ci, którzy zwyciężą, we-
zmą miasto i królestwo bez przeszkód. Taką złożono
Turkorr. propozycję, którą odrzucili, gdyż ufni w swoją
liczbę i odwagę, myśleli, że mogi nas pokonać i zgła-
dzić.
Propozycja, by do walki posłać wybranych wojow-
ników, jest intrygująca, nie tylko dlatego, że Fulcher
wyraźnie sugeruje, że nawet podczas krucjaty z moral-
nego punktu widzenia pożądane było unikanie nad-
miernego rozlewu krwi. Niemniej jednak była ona nie-
ziszczalna. ponieważ Kurbugha nie miał żadnego po-
wodu, by przystać na ryzyko i nie wykorzystać swej
przewagi liczebnej. Po prawdzie, jeśli przyjąć, co mó-
wią nam sami krzyżowcy, można dojść do wniosku, że
w tym momencie książęta w rzeczywistości wcale nie
prowadzili gry dyplomatycznej. Poselstwo Piotra moż-
na więc tłumaczyć rozmaicie - jako chwyt obliczony na
podniesienie morale, misję szpiegowską, któri miała
ocenić siły i rozmieszczenie wojsk Kurbughi, lub też
element gry na zwłokę.
Jedynie w mniej stronniczych, niełacińskich źró-
dłach możemy doszukać się wskazówek, że tak na-
prawdę za kulisami działo się cos o wiele poważniej-
szego. Ormianin Mateusz z Edessy tak opisuje to, co
jego zdaniem rozegrało się w czerwcu 1098 roku:
Armia [Kurbughi] przybyła [pod Antiochię]. Sied-
miokrotnie przewyższając liczebnością siły Franków,
ich wojska obiegły miasto i nękały je okrutnie. Wów-
czas Frankom zaczął grozić głód, ponieważ zapasy
w mieście już dawno były wyczerpane. Coraz bardziej
uciskani postanowili uzyskać od Kurbughi przyrzecze-
nie, że puści ich wolno, jeśli oddadzą miasto w jego rę-
ce i wrócą do swoich krajów.
Zdaje się to potwierdzać późniejsze arabskie źródło,
według którego „po zdobyciu Antiochii Frankowie ob-
ozowali tam przez dwanaście dni bez pożywienia.
Możni zjadali swoje konie, biedota zaś padlinę i liście z
drzew. W tej sytuacji wodzowie ich napisali do
Kurbughi, prosząc go, żeby przepuścił ich przez swoje
terytorium, ten jednak odmówił tymi słowy: «Będziecie
musieli wywalczyć sobie drogę».
Świadectwa te były powszechnie odrzucane przez
historyków, którzy zakładali, że krzyżowcy, których
morale wzrosło na fali religijnej żarliwości po odnale-
zieniu Świętej Włóczni i którzy już przecież zde-
cydowali się stanąć do bitwy, nie mogli byli poważnie
myśleć o kapitulacji. Tymczasem decyzja, żeby posłać
do Kurbughi Piotra Pustelnika, nabiera większego sen-
su, jeśli przyjmiemy, że miał on wybadać rzeczywiste
możliwości wynegocjowania kapitulacji. 24 czerwca
książęta znaleźli się w sytuacji bez wyjścia - oto ich
osamotnione i wyczerpane wojska stanęły twarzą w
twarz z widmem klęski. Przemierzyli cały znany świat
nie po to, żeby zdobywać Antiochię, lecz odzyskać
Święte Miasto Jeruzalem i być może teraz właśnie, w
desperacji, ich przywódcy gotowi byli wziąć pod uwa-
gę wszelkie możliwości bezpiecznego dotarcia do Pale-
styny Wciąż jeszcze mieli na to szansę, gdyby tylko
oddali Antiochię i otrzymali od Kurbughi zgodę na
opuszczenie północnej Syrii.
Kiedy ufny w swe siły Kurbugha odrzucił wszystkie
propozycje krzyżowców i zażądał bezwarunkowej ka-
pitulacji, również ta furtka się zamknęła. Krzyżowcy,
jeśli nie chcieli doczekać śmierci głodowej, mieli teraz
prosty wybór: walczyć i zginąć lub się poddać i trafić
do niewoli. Albert z Akwizgranu, który swoją kronikę
spisał na podstawie wspomnień tych, którzy przeżyli
drugie oblężenie Antiochii, notuje:
Chrześcijanie byli otoczeni i zaczęły im się kończyć
zapasy, brakowało im chleba. Nie mieli już sił dłużej
znosić tego cierpienia, tak więc wielcy i maluczcy na-
radzili się ze sobą, mówiąc, że lepiej już zginąć w bi-
twie niźli pomrzeć z tak okrutnego głodu, z każdym
dniem tracąc siły, aż śmierć ich zabierze.”
W ostatnich dniach czerwca krzyżowcy podjęli
niewątpliwie odważną decyzję - postanowili zmierzyć
się z zastępami Kurbughi w walnej bitwie. Z perspek-
tywy czasu kronikarze krucjaty mogli uznać, że niesto-
sownie byłoby wspominać, że wcześniej rozważali
możliwość kapitulacji.
Kontrowersyjna sugestia, że odnalezienie Świętej
Włóczni nie miało ani najważniejszego, ani bezpośred-
niego wpływu na decyzję krzyżowców o zbrojnej roz-
prawie z Kurbughą, może niepokoić, ponieważ grozi
podkopaniem zasadniczego elementu powszechnie
przyjętego wyobrażenia na temat uczestników pierw-
szej krucjaty. Przez długi czas bowiem niezwykłe od-
działywanie Świętej Włóczni stanowiło koronny dowód
ich przemożnej religijności. Historycy dowodzili, że to
wyłącznie natchniona moc wiary, niewzruszone prze-
konanie, że Bóg im sprzyja, wyrwała ich z marazmu.
Jeśli jednak rzeczywiście między 14 a 28 czerwca
Frankami targały wątpliwości, jeśli być może nawet
próbowali wynegocjować warunki poddania Antiochii,
to powinniśmy nieco inaczej spojrzeć na krzyżowców
— jak na ludzi, dla których religia stanowiła wpraw-
dzie potężny czynnik motywujący, ale nie aż tak prze-
możny, aby pozwalał pokonać wszelkie przeciwności.
To nie ślepa, ekstatyczna wiara pchnęła ich do bitwy.
Wyczerpawszy wszystkie inne możliwości, znalazłszy
się w nieznośnie kłopotliwym położeniu, krzyżowcy,
których coraz bardziej opuszczały siły, postanowili za-
wierzyć Bogu i postawić wszystko na jedną kartę.
WIELKA BITWA POD ANTIOCHIĄ
25 czerwca 1098 roku przywódcy krucjaty byli już
zdecydowani zmierzyć się z armią Kurbughi w bezpo-
średnim starciu. Na tymczasowego naczelnego wodza
wybrali Boemunda. Rajmund z Aguilers tłumaczy to
„zagrożeniem ze strony Turków, chorobą hrabiego Raj-
munda i Ademara oraz ucieczką Stefana z Blois”, jed-
nak w rzeczywistości o wyborze Boemunda prawdopo-
dobnie zadecydowało to, że wielokrotnie sprawdził się
jako dowódca. Przed wyruszeniem do boju łacinnicy
postanowili też dokonać duchowego oczyszczenia:
„Trzy dni [trwały] posty i procesje z jednej świątyni do
drugiej, nasi ludzie wyznawali grzechy i otrzymywali
rozgrzeszenie, z wiarą przyjmowali ciało i krew Chry-
stusa w komunii, dawali jałmużnę i kazali odprawiać
msze”.
28 czerwca 1098 roku zbrojni gotowi byli przystą-
pić do walki i o pierwszym brzasku ruszyli z miasta,
duchowni zaś stanęli na murach i zanosili modlitwy do
Boga. Od tych desperackich poczynań zależały losy ca-
łej wyprawy, tymczasem dopiero niedawno historycy
zaczęli przekonująco wyjaśniać zdumiewający wynik
bitwy, do której doszło. Konfrontacja z Kurbughą
oznaczała dla krzyżowców konieczność uporania się
z kilkoma niebotycznymi przeszkodami. Oto mieli sta-
nąć do walki z wrogiem, który był od nich o wiele licz-
niejszy i dysponował silną konnicą, aczkolwiek jego si-
ły były rozciągnięte dokoła Antiochii, a główna armia
obozowała mniej więcej kilometr na północny wschód
od Orontesu. Tymczasem wynędzniałe wojska krzy-
żowców, łącznie z cywilami liczące może 20 000 ludzi,
składały się głównie z pieszych. Praktycznie wszystkie
przywiezione z Europy konie, które przeżyły znojną
przeprawę do północnej Syrii, padły podczas długiego
oblężenia Antiochii. W czerwcu 1098 roku krzyżowcy
mogli zebrać co najwyżej 200 bojowych wierzchow-
ców, wielu zaś rycerzy przystąpiło do boju, dosiadając
zwierząt jucznych. Hrabia Hartmann z Dilingen, który
pod Nikeą przyłożył się do budowy owej przedziwnej
machiny oblężniczej, miał ponoć „do walki pospieszyć
na ośle, zbrojny owego dnia jedynie w okrągłą turecką
tarczę i miecz”.
Nawet książęta mieli problemy, by 28 czerwca zna-
leźć dla siebie jakiegoś przyzwoitego rumaka - Gotfry-
dowi z Bouillon podarował konia Rajmund z Tuluzy,
natomiast Robert z Flandrii musiał żebrać o pieniądze,
żeby sobie wierzchowca kupić. Konie krzyżowców by-
ły w kiepskim stanie. W minionych tygodniach wielu
ratowało się pijąc ich krew. Teraz zaś, w wigilię bitwy,
biskup Ademar nakazał wszystkim, którzy mieli konia,
nakarmić zwierzę każdą drobiną paszy, jaką tylko uda
się znaleźć, aby nie padło w walce z wycieńczenia.
Większość jednak nie mogła znaleźć żadnego wierz-
chowca, i tak setki rycerzy zmuszone były walczyć pie-
szo. Jeden ze współczesnych tym wydarzeniom łacin-
ników ubolewa: „nasi rycerze z konieczności stali się
piechurami, słabymi i bezradnymi”. To jednak nie
oznaczało jeszcze całkowitej katastrofy Siły krzyżow-
ców zredukowane zostały dc zaprawionego w bojach
trzonu, a dominowali w nich doświadczeni i dobrze
uzbrojeni spieszeni rycerze. Armia krzyżowa nie straci-
ła zdolności bojowej, lecz opierała się ona teraz na pie-
chocie. Frankowie nie mogli już polegać na sile ude-
rzenia szarży ciężkiej jazdy. Potrzebny był więc im
dowódca, który potrafiłby dostosować taktykę bitewną
do sił i środków, jakimi rozporządzał. Takim dowódcą
był Boemund.
Stanął przed, zdawałoby się, niewykonalnym zada-
niem. Najpierw krzyżowcy musieli przerwać muzuł-
mański pierścień wokół Antiochii i nie dać się zmiaż-
dżyć podczas siłą rzeczy boleśnie powolnego roz-
wijania szyku przed murami miasta. Było bardzo praw-
dopodobne, że pierwsze oddziały krzyżowców zostaną
zdziesiątkowane, zanim reszta zdąży w ogóle wyjść
z miasta. Potem zaś, zająwszy pozycje na antio-
cheńskich równinach, musieli pokonać wroga. Biorąc
to wszystko pod uwagę, ich szanse nie rysowały się
najlepiej. Jednak i Kurbugha miał kilka problemów,
przede wszystkim jak szybko skoncentrować roz-
rzucone wokół Antiochii wojska. Co ważniejsze, krzy-
żowców łączył wspólny cel oraz miesiące walki ramię
w ramię, potężna armia Kurbughi była zaś, delikatnie
rzecz ujmując, niejednorodna. Pochodzący z różnych
części północnej Syrii wojownicy, których trzymały ra-
zem pozory jedności, potrzebowali bardzo silnej
i zręcznej ręki, która by ich prowadziła. Pewien mu-
zułmański kronikarz uważa, że Kurbudze tego właśnie
brakowało: „Sądząc, że obecny przełom zmusi muzuł-
manów do zachowania mu wierności, zraził ich do sie-
bie butą i złym traktowaniem. W skrywanym gniewie
uknuli spisek, by zdradzić go i opuścić w wirze walki”.
Gdyby więc muzułmanom zaczęło grozić niepowodze-
nie, te głęboko ukryte pęknięcia mogły były wypłynąć
na powierzchnię, przynosząc katastrofalne skutki.
Plan bitwy opracowany przez Boemunda był wy-
śmienity, a jego realizacja niedościgniona. Zdecydował
się wyprowadzić ludzi przez Bramę Mostową, dzięki
czemu mogli się przedostać na zachodni brzeg Oronte-
su. Ograniczało to liczbę wrogich oddziałów, z jakimi
musieli się początkowo zmierzyć, ponieważ na drodze
muzułmanów rozlokowanych przed innymi bramami
stała rzeka. Pierwsi wyszli z bramy łucznicy, których
prowadził Hugon z Vermandois. Rozwinęli się za mo-
stem i pod gradem ich strzał padła pierwsza linia mu-
zułmańskich wojowników. Droga z miasta była teraz
wolna. Plan zakładał wyprowadzenie pozostałych od-
działów natychmiast po akcji Hugona. Boemund chciał
zbliżyć się do nieprzyjacielskiej jazdy, żeby ograniczyć
jej możliwości manewru i wykorzystania łuków.
Dla zachowania spójności działań podczas bitwy
Boemund podzielił wojsko na cztery pułki. Nad krzy-
żowcami z północy Francji oddał komendę Robertowi
z Normandii i Robertowi z Flandrii, Lotaryńczyków
i Niemców poprowadził Gotfryd z Bouillon, a Prowan-
salczyków - biskup Ademar z Monteil. Tak jak we
wcześniejszych bitwach, Boemund dowodził ostatnią
i największą grupą, złożoną głównie z italskich Norma-
nów, która czekała w odwodzie, by w razie potrzeby
wypełnić luki, jakie mogły się pojawić w szeregach
krzyżowców. W mieście pozostał jedynie Rajmund
z Tuluzy, po raz kolejny złożony chorobą, a z nim 200
ludzi, którzy mieli powstrzymać ewentualny atak od
strony cytadeli. Przed opuszczeniem miasta „przez całą
Antiochię przemknęli heroldowie, każdego nakłaniając,
żeby walczył u boku swego dowódcy”, czyli w zwar-
tym szyku. Gdy tylko Brama Mostowa została oczysz-
czona, za oddziałem Hugona wymaszerowały północ-
nofrancuskie kolumny i zajęły miejsce po jego lewej
stronie. Za nimi poszły kolejne, ustawiając się coraz da-
lej na lewo, w półokręgu. Manewr ten nie został wyko-
nany z precyzją właściwą rzymskim legionom, jednak
bardzo sprawnie. To niezwykle umiejętne wyprowadze-
nie wojsk za mury Antiochii i uszykowanie ich do bi-
twy świadczyło o militarnym geniuszu Boemunda,
gdyby jednak Turcy postarali mu się w tym przeszko-
dzić, być może rozbiliby wychodzących z miasta krzy-
żowców.
Gdy tylko Brama Mostowa się otwarła, Kurbugha,
który był parę kilometrów na północ od niej, został zaa-
larmowany czarną flagą, którą muzułmanie wywiesili
nad cytadelą. W tym momencie musiał podjąć decydu-
jącą decyzję taktyczną: czy natychmiast rzucić do walki
swe główne siły i zaatakować krzyżowców, czy też od-
czekać i zmierzyć się z nimi w walnej bitwie na otwar-
tym terenie. Podczas tych ważkich pierwszych minut
Kurbugha wahał się, niezdecydowany. Patrząc wstecz,
krzyżowcy nie mogli pojąć, dlaczego wtedy nic nie
zrobił. Jeden z nich stwierdził później, że „mógł był ich
zatrzymać”, jednak nie miał do tego głowy, bo wła-
śnie... „grał w szachy w swym namiocie”. Sami książę-
ta w późniejszym liście do papieża pisali, że gdy wyszli
z Antiochii, „była nas taka garstka, że [muzułmanie]
byli przekonani, że nie idziemy z nimi walczyć, jeno
uciekamy”.
Muzułmański kronikarz Ibn al‒Asir na wyjaśnienie
przebiegu tych wydarzeń przedstawił w późniejszym
czasie rozmowę Kurbughi z doradcami: „Muzułmanie
rzekli do Kurbughi: «Powinieneś ruszyć pod miasto
i wybić ich jednego po drugim, kiedy z niego wycho-
dzą; łatwo bowiem ich teraz wystrzelać, gdy się roz-
dzielili». Odrzekł im: «Nie. zaczekajcie, aż wyjdą
wszyscy, wtedy ich zabijemy»„. Ibn al‒Asir ostro potę-
pia tę decyzję, lecz choć łatwo mu było po fakcie kry-
tykować ślamazarną reakcję Kurbughi, dowódca Tur-
ków miał uzasadnione wątpliwości, czy jest sens od ra-
zu stawać do walki. Gdyby przyłapał krzyżowców
w pół drogi, mogłoby dojść jedynie do krótkotrwałej
potyczki, po której łacinnicy wycofaliby się do miasta,
a sytuacja ponownie utknęłaby w martwym punkcie.
W interesie Kurbughi leżało doprowadzenie oblężenia
do szybkiego końca. Pragnął więc konfrontacji z całymi
siłami chrześcijan.
Okazało się jednak, że podjął katastrofalną decyzję.
Skoro na błyskawiczne uderzenie było za późno, powi-
nien był zaczekać na miejscu i tam wydać bitwę. Tym-
czasem zdecydował się w końcu ruszyć na wroga. Oka-
zał fatalne wyczucie czasu - gdy jego ludzie podeszli
pod Antiochię, losy bitwy akurat zaczęły się odwracać.
Krzyżowcy, którym udało się wydostać na antio-
cheńskie równiny, niemal natychmiast zostali zaatako-
wani przez muzułmanów strzegących Bramy Mosto-
wej, którym niebawem w sukurs nadeszły oddziały
zajmujące dotąd pozycje przed Bramą Świętego Pawła
i Książęcą. Następnie, co stworzyło prawdopodobnie
największe zagrożenie, od tyłu natarli na łacinników
Turkowie blokujący dotąd Bramę Świętego Jerzego.
Zagrożeni całkowitym okrążeniem krzyżowcy nie pod-
dali się jednak. Renald z Toul, dowodzący strażą tylną
złożoną z wojowników z północy Francji i Lotaryńczy-
ków, atak ów odparł z taką zawziętością, że nieprzyja-
ciele pierzchli z pola bitwy, wzniecając ogień, żeby od-
ciąć się od kontratakujących. Piechota Renalda odnio-
sła poważne straty, lecz utrzymała tyły. Tymczasem na
linii frontu chrześcijanie starali się zachować zwarte
szyki nękani ze wszystkich stron przez muzułmańskich
jeźdźców, którzy:
Jak mieli w zwyczaju, rozpierzchli się na wszystkie
strony, po wzgórzach i ścieżkach, gdzie tylko mogli,
i próbowali nas otoczyć. Sądzili bowiem, że mogą nas
wszystkich pozabijać w ten sposób. Jednak nasi ludzie
zaznajomili się w wielu bitwach z ich sztuczkami i
przemyślnością i łaska oraz miłosierdzie Boże przyszły
nam z pomocą, tak że my, którzyśmy tak nieliczni byli w
porównaniu z nimi, wszystkich ich spędziliśmy razem. A
wówczas, gdy prawica Pana walczyła po naszej stronie,
zmusiliśmy ich tak zebranych do ucieczki, i porzucili
swoje obozy, zostawiając w nich wszystko.
Nie mogąc złamać hardych krzyżowców, idący
w pierwszym rzucie Turcy wpadli w panikę. I kiedy
chrześcijanie przeszli do natarcia, muzułmanie rzucili
się do ucieczki. W tym właśnie momencie przybył
Kurbugha na czele głównych sił i wpadł prosto na
swych wycofujących się pobratymców. Uciekając na
łeb, na szyję, rozbili szyk prowadzonych przezeń od-
działów i niebawem w całej muzułmańskiej armii za-
panował chaos. W takiej chwili charyzmatyczny do-
wódca mógłby jeszcze uratować sytuację, lecz
Kurbugha nie stanął na wysokości zadania. Nie zdołał
zmobilizować swych wojsk i kolejne oddziały, które
przybyły z nim pod Antiochię, jeden po drugim pierz-
chały z pola bitwy. Tak więc wstrząs wywołany zdecy-
dowanym, potężnym natarciem i niewzruszoność for-
macji krzyżowców uzewnętrzniły głębokie pęknięcia
w muzułmańskiej armii. Stoczywszy ledwie potyczkę,
Kurbugha zmuszony był się wycofać i poniósł sromot-
ną klęskę. Okryty hańbą, powrócił do Mosulu. Pewien
wstrząśnięty muzułmański kronikarz tak to opisał:
„Frankowie, wielce osłabieni, wystąpili w szyku bojo-
wym przeciwko armiom islamu, które były u szczytu
potęgi i w wielkiej liczbie, i przełamali szeregi muzuł-
manów, i rozproszyli ich rzesze”.
Chociaż od mieczy łacinników zginął jedynie uła-
mek wojsk Kurbughi, zagrożenie, jakie stanowiły, zo-
stało zneutralizowane. Rozradowani krzyżowcy do-
szczętnie splądrowali obóz Kurbughi, a łupy były
znaczne, bo: „wróg zostawił swe namioty ze złotem
i srebrem, i wyposażeniem, a także owce, woły, konie,
muły, wielbłądy i osły, zboże, wina, mąkę i wiele in-
nych rzeczy, których bardzo potrzebowaliśmy”. Jeden
z łacińskich kronikarzy donosi, że „kiedy w namiotach
Frankowie znajdowali ich kobiety, nie czynili im nic
złego, tylko brzuchy ich przeszywali włóczniami”.
Komentarz ten wydaje się nadzwyczaj bezduszny, lecz
jego autor próbował nam w ten sposób powiedzieć, że
kobiety te nie były gwałcone. Zdaniem tego kronikarza,
notabene duchownego, rzeź dokonana w imię Boga by-
ła czymś nieskończenie lepszym niż ohydny grzech cu-
dzołóstwa z nieludzkimi „niewiernymi”.
Po paru godzinach muzułmański garnizon zajmują-
cy antiocheńską cytadelę poddał się i wreszcie napraw-
dę całe miasto znalazło się w rękach łacinników. Nie
sposób przecenić znaczenia wielkiej bitwy pod Antio-
chią. Bez wątpienia był to najważniejszy zbrojny czyn
całej wyprawy. W czerwcu 1098 roku krzyżowcy sta-
nęli na skraju zagłady. Armia muzułmanów była od
nich zarówno większa, jak i lepiej wyposażona, dyspo-
nowała ponadto świetną jazdą. Krzyżowcy podjęli ol-
brzymie, lecz niewykluczone, że konieczne, ryzyko
zmierzenia się z tymi siłami w otwartym polu. Wbrew
wszelkim przewidywaniom żarliwa wiara, natchnione
dowództwo i pokaźna doza szczęścia przyniosły im
zwycięstwo. Ówczesnym kronikarzom osiągnięcie to
wydawało się tak niewiarygodne, że wyjaśnić je można
było tylko bezpośrednią Bożą interwencją. Odnotowa-
no wiele „cudów”. Rajmund z Aguilers podaje, że „na
początku, gdy wojska szły do boju, Pan zesłał na swą
armię boski deszcz, delikatny, lecz pełen błogosławień-
stwa, wszyscy, na których on padł, napełnieni zostali
wszelką łaską i hAr‒ :em ducha i gardząc nieprzyjacie-
lem, ruszyli naprzód, jakby karmieni królewskimi przy-
smakami. Cudu tego doświadczyły w równej mierze
nasze konie”. Pewien uczestnik bitwy dodaje zaś:
Także z gór nadeszły nieprzeliczone wojska na bia-
łych koniach, a sztandary ich były całe białe. Tak więc,
gdy nasi dowódcy spostrzegli tę armię, zupełnie nie
wiedzieli, co to takiego ani kto nadciąga, aż rozpoznali
w niej pomoc Chrystusa, którą prowadzili święci Jerzy,
Merkuriusz i Demetriusz. Godzi się dać temu wiarę, al-
bowiem wielu naszych ludzi to widziało.
Z pewnością łacinnicy walczyli pełni żarliwej wia-
ry. Gdy wyruszali do boju, księża ustawili się na mu-
rach Antiochii i błogosławili im. Inni znów, niosąc
krzyże, maszerowali w środku oddziałów, „śpiewając
i modląc się o Bożą pomoc i opiekę świętych”. Wśród
dowodzonych przez biskupa Ademara krzyżowców
z południowej Francji był niosący Świętą Włócznię
Rajmund z Aguilers - powiadano, że na widok tej reli-
kwii Kurbughę sparaliżowało. Ich pobożność z pewno-
ścią miała ogromny wpływ na wynik bitwy. Dzięki
umocnionej obrzędami religijnymi determinacji i sile,
którą czerpali z przemożnego poczucia Bożej przychyl-
ności, krzyżowcy zachowali zimną krew, nawet gdy zo-
stali otoczeni przez Turków. Mniej religijne czy zde-
sperowane wojska być może dałoby się pokonać, lecz
ci ludzie, zespoleni niezłomną siłą ducha, utrzymali
szyk i odnieśli zwycięstwo.
Po niewyobrażalnych wyrzeczeniach i cierpieniu
krzyżowcy w końcu naprawdę zdobyli Antiochię. Przez
dziewięć miesięcy miasto było dla nich niczym mur nie
do przebycia. Teraz jednak otworzyli sobie drogę na
południe, a Święte Miasto Jeruzalem przyzwało ich ku
sobie.
ROZDZIAŁ VIII
Niezgoda
W pierwszych dniach lipca 1098 roku krzyżowcy
mieli sporo powodów do dumy. Odnieśli właśnie nie-
mal cudowne zwycięstwo w bitwie pod Antiochią
i wreszcie zajęli całe miasto. Cel ich pielgrzymki, Jero-
zolima, był oddalony zaledwie o trzy tygodnie marszu
na południe. Po drodze nie czekały ich już żadne wiel-
kie przeszkody. Brutalni rozprawa z załogą Antiochii
i spektakularne zwycięstwo nad Kurbughą sprawiły, że
znajdujące się w muzułmańskich rękach miasta i mia-
steczka leżące na drodze do Jerozolimy obawiały się
armii chrześcijan i było bardzo mało prawdopodobne,
żeby chciały stawiać poważny opór.
Wielu krzyżowcom musiało się zdawać, że ich
pielgrzymowanie dobiega końca. Mylili się jednak.
Święte Miasto leżało może o tygodnie drogi od Antio-
chii, lecz żaden z łacinników nie miał ujrzę: jego mu-
rów jeszcze przez ponad rok. Zakrawa na ironię, że
w tym właśnie czasie tysiące łacinników, którzy mieli
dość sił i szczęścia by przetrwać naprawdę trudną po-
dróż z Europy i gehennę oblężeni; Antiochii, padło te-
raz ofiarą chorób, głodu oraz lokalnych potyczek, i ni-
gdy nie dotarło do Palestyny. Gdy się już wydawało, że
od pełnego sukcesu dzieli krucjatę zaledwie krok, wy-
prawa utknęła i niemal przepadła.
ROZBICIE
3 lipca rada książęca wydała brzemienne w skutki
oświadczenie: oto krzyżowcy „nie odważą się udać do
ziemi pogan, ponieważ latem jest tam bardzo sucho
i brakuje wody, toteż postanowili zaczekać aż do po-
czątku listopada”. Stwierdziwszy, że wojsko jest wy-
czerpane, a linie aprowizacyjne nadwerężone, książęta
zdecydowali się odłożyć wymarsz do Jerozolimy do 1
listopada. Rajmund z Aguilers nie pochwalał tej decy-
zji: „Sądzimy, że gdyby Frankowie ruszyli naprzód,
nawet :edno miasto między Antiochią a Jeruzalem nie
cisnęłoby w nich kamieniem, tak strwożone i osłabione
były w owym czasie miasta Saracenów po klęsce
Kurbughi”. Może i ma dziejopis rację, lecz przyczyny
tej zwłoki były bardzo poważne.

Walka o Antiochię
Książęta musieli sobie teraz odpowiedzieć na nieu-
niknione pytanie: co począć z Antiochią? Wiosną 1097
roku prawie wszyscy złożyli w Konstantynopolu przy-
sięgę, że oddadzą cesarzowi Aleksemu wszelkie nale-
żące niegdyś do Bizancjum terytoria, jakie uda im się
zdobyć. Antiochia zajmowała jedno z pierwszych
miejsc na liście miast, które Aleksy miał nadzieję dzię-
ki nim odzyskać. Tymczasem tuż przed opanowaniem
Antiochii Boemund przekonał swych towarzyszy, by
oddali ją temu, kto zdoła doprowadzić do jej zdobycia.
Tak więc w lipcu 1098 roku do miasta mogły rościć so-
bie prawo dwie osoby - Aleksy i Boemund. Historycy
często w tym ostatnim dopatrują się czarnego charakte-
ru w tym sporze i dowodzą, że to podczas rywalizacji
o Antiochię ukazał Boemund swoje prawdziwe oblicze:
chciwość i rozbuchane ambicje.
Po części tak właśnie było. Na jego obronę można
powiedzieć tyle, że ktoś przecież musiał w Antiochii
zostać i sprawować w niej rządy, skoro zdobycie jej tak
wiele krzyżowców kosztowało. Przez długi czas Boe-
mund był przekonany, że tylko on się do tego nadaje.
Snuł plany względem Antiochii, odkąd krzyżowcy we-
szli do północnej Syrii, a być może jeszcze wcześniej.
W październiku 1097 roku, na początku oblężenia, za-
jął stanowisko przed jedną z najważniejszych antio-
cheńskich bram - Bramą Świętego Pawła, aby jego od-
działy mogły pierwsze wejść do miasta, kiedy obrona
się załamie. Szybkość działania miała istotne znacze-
nie, ponieważ książęta zgodzili się respektować „prawo
zdobywcy”, w myśl którego łup należy do tego, kto
pierwszy położy na nim rękę. Kiedy więc padały kolej-
ne miasta czy miasteczka, krzyżowcy dosłownie rzucali
się na nie, by zagarnąć dla siebie, cokolwiek się da.
Priorytety Boemunda uwidacznia także to, jak rozegrał
sprawę Firuza: ujawnił całą sprawę, dopiero gdy obie-
cano mu Antiochię. I kiedy tylko sforsowane zostały jej
umocnienia, Boemund pośpiesznie kazał zatknąć nad
miastem swój krwistoczerwony sztandar.
Być może najbardziej znaczące jest to, że tuż po bi-
twie z Kurbughą Boemund zdołał zająć antiocheńską
cytadelę, bez której - jak przekonali się krzyżowcy - nie
sposób było utrzymać miasta. Jednakże mało brakowa-
ło, by księcia Tarentu ubiegł inny krzyżowiec - jego co-
raz bardziej zażarty rywal, Rajmund hrabia Tuluzy.
Gdy 28 czerwca książęta opuścili Antiochię, żeby sta-
nąć do bitwy przeciw Kurbudze. Rajmund, którego zło-
żył kolejny z jego częstych napadów choroby pozostał
w mieście, aby zabezpieczyć je przed atakiem z cytade-
li. Jegc niedomaganie, udawane czy nie, stworzyło do-
skonałą okazję, by to on mógł przyjąć kapitulację
twierdzy Według jednego ze świadków tych wydarzeń
do tego właśnie dążył:
Kiedy emir, który dowodził cytadelą, ujrzał, jak
Kurbughą i pozostali pierzchają z pola walki przed ar-
mią Franków, bardzo się przeląkł i w wielkim po-
śpiechu jął prosić o jakiś frankijski sztandar. [Raj-
mund], który strzegł cytadel: nakazał posłać emirowi
własny sztandar, a ten wziął go i starannie zatknął na
wieży.
Niestety, kiedy tylko ów „emir”, a był nim jeden
z dowódców Kurbughi, Ahmad Ibn Marwan, spo-
strzegł, że sztandar, który otrzymał, nie należy do Bo-
emunda, szybko go odesłał „i właśnie wtedy nadszedł
szlachetny Boemund i podał mu własny sztandar, który
ów przyjął z wielkim weselem”. Wspólnie uzgodnili
warunki kapitulacji, Boemund obsadził cytadelę swoi-
mi ludźmi, a Ahmad dobrowolnie nawrócił się na
chrześcijaństwo. Jeśli tak było naprawdę, odrzucenie
chorągwi Rajmunda dowodzi, że Boemund - przynajm-
niej zdaniem pokonanych muzułmanów - mógł zagwa-
rantować im lepszą ochronę. Wymiana sztandarów
oznaczała przecież umowę, zgodnie z którą zwycięzca
zagarniał wszystkie łupy, lecz także brał na siebie od-
powiedzialność za losy jeńców. Przede wszystkim zaś
załoga cytadeli miała nadzieję, że uda się jej uniknąć
rzezi podczas dzikiej grabieży miasta. I chociaż Raj-
mund mógł domagać się pewnych praw do twierdzy,
jako że jego sztandar załopotał nad nią pierwszy, to
Boemund zajął cytadelę - obsadził ją swoimi ludźmi
i nie zamierzał ustąpić choćby o piędź.
Rajmund miał jednak w mieście swój bastion. Kie-
dy 3 czerwca Antiochia padła, hrabia Tuluzy, który na
czas oblężenia zainstalował się tuż przy Bramie Mo-
stowej, zajął wartownię oraz pobliski pałac namiestni-
ka, a po klęsce Kurbughi zniszczony kasztel La Maho-
merie. Do początku lipca udało mu się wykroić w An-
tiochii spójną prowansalską enklawę. Ponieważ w jego
rękach znajdowała się Brama Mostowa, kontrolował
drogi do Saint‒Simeon i Aleksandretty, dwóch głów-
nych szlaków łączących miasto ze światem zewnętrz-
nym. Boemund mógł dzięki cytadeli rościć sobie prawa
do Antiochii, lecz Rajmund był w stanie podważyć jego
pozycję.
I tak oto zarysowały się linie podziału. Intencje Bo-
emunda były oczywiste, bez względu na to, czy wyni-
kały z troski o własne interesy, czy z pragmatyzmu.
Boemund chciał rządzić Antiochią. Trudniej natomiast
określić zamiary Rajmunda. Z pozoru wydaje się on
honorowym orędownikiem sprawiedliwości, którego
determinacja, by dotrzymać danych Aleksemu obietnic,
uczyniła obrońcą interesów Bizancjum. W rzeczywisto-
ści jednak był jedynym księciem, który w Konstanty-
nopolu odmówił złożenia cesarzowi ślubów lennych.
Nowe, probizantyjskie inklinacje hrabiego Tuluzy po
wielkiej bitwie pod Antiochią podsycała przede
wszystkim ambicja. Popierając roszczenia Aleksego,
Rajmund osłabiał Boemunda, zyskiwał sobie natomiast
cennego sojusznika. W ten sposób pragnął wytyczyć
własną drogę do bogactwa i władzy.
Z początkiem lipca książęta pogrążyli się w gorącej
debacie. Boemund dowodził, że Bizantyjczycy nie
przyszli im w sukurs, toteż utracili wszelkie prawa do
Antiochii. Jego stanowisko umocniło się, gdy w końcu
dotarły wieści o wycofaniu się Greków spod Filome-
lionu. Tymczasem Rajmund utrzymywał, że nadal ob-
owiązuje ich przysięga złożona Aleksemu, w związku
z czym zgodnie z prawem Antiochia należy do cesarza.
Książęta, postawieni przed tak trudnym wyborem, uni-
kali jednoznacznej odpowiedzi. Z pozoru zgodzili się
uznać roszczenia Bizancjum. Wysłali Hugona z Ver-
mandois i pomniejszego księcia, Baldwina z Hainault,
z poselstwem do Konstantynopola, „prosząc, by [Alek-
sy] zjawił się i przejął miasto, i wypełnił zobowiązania,
jakich się wobec nich podjął”. Jednak po cichu książęta
wspierali Boemunda i przekazali mu te partie Antiochii,
których bronili podczas drugiego oblężenia. W tym
krytycznym momencie nie potrafili jednak podjąć zde-
cydowanych działań. Pozbyli się tylko odpowiedzialno-
ści: jeśli cesarz zjawi się ze swoim wojskiem, oddadzą
mu Antiochię, jeśli nie - miasto będzie Boemunda.
Gdyby wykazali wówczas więcej inicjatywy, być może
po kilkumiesięcznym odpoczynku ruszyliby w dalszą
drogę do Palestyny. Tymczasem stawiali pierwsze, nie-
śmiałe kroki na innej drodze - ku niepotrzebnej zwłoce
i rozbiciu.
Tymczasem na początku lipca przedsięwzięto stara-
nia, by zaprowadzić w Antiochii nieco ładu. Krzyżow-
cy przystąpili do pracochłonnej odbudowy licznych
chrześcijańskich świątyń w mieście, a niekiedy do ich
ponownej konsekracji. Najważniejszą z nich była kate-
dra Świętego Piotra, gdzie odnaleziono Świętą Włócz-
nię. Zaczęli „oczyszczać sprofanowaną przez święto-
kradcze obrządki Turków świątynię ze wszelkiego plu-
gastwa i odbudowali przewrócone ołtarze ze wszystki-
mi zdobieniami”. Według jednego z łacińskich źródeł,
zdobiące wnętrze katedry wspaniałe malowidło przed-
stawiające Chrystusa - najważniejszy element jej deko-
racji - przetrwało muzułmańską okupację nienaruszone.
Powiadano, że jakiś Turek wdrapał się na górę, żeby
zbezcześcić wizerunek, lecz cudownym zrządzeniem
Opatrzności spadł i zginął na miejscu. Jak się dowiadu-
jemy, po tym wydarzeniu już żaden muzułmanin nie
ośmielił się porwać na coś podobnego.
Skoro ruszyła odbudowa antiocheńskich kościołów,
następnym oczywistym krokiem było ponowne wpro-
wadzenie do nich chrześcijańskich duchownych. Po-
wstał tu dylemat dość delikatnej natury. Od wieków
głową chrześcijańskiego Kościoła w Antiochii, a więc
jego patriarchą, był Grek, podobnie zresztą jak grecka
była większość antiocheńskiego duchowieństwa. Pa-
triarcha Jan IV Oksita przebywał podczas pierwszego
oblężenia w mieście, a muzułmanie publicznie zniewa-
żali go i poddawali torturom. Został oswobodzony, kie-
dy Antiochia skapitulowała. Oczekiwano teraz, że po-
nownie stanie na czele antiocheńskich chrześcijan -
przecież krucjata ogłoszona została z myślą o udziele-
niu pomocy Kościołom na Wschodzie. Sęk w tym, że
Boemundowi byłoby trudniej odmówić Antiochii bi-
zantyjskiemu cesarzowi, gdyby patriarchą był w niej
grecki biskup. Mimo to z początkiem lipca Jan IV
przywrócony został do godności patriarchy, prawdopo-
dobnie na skutek stanowczych nalegań Ademara
z Monteil, który podczas całej wyprawy utrzymywał
bliskie stosunki z Kościołem greckim. Niepewny, czy
cesarz przybędzie do Antiochii, Jan zajął się sprawami
kościelnymi i starał się nie mieszać w kwestie związane
z polityczną przyszłością miasta. Osiągnięto więc,
przynajmniej na jakiś czas, pewien kompromis.

Nowe oblicze krucjaty


Tocząca się między Boemundem a Rajmundem
walka o panowanie nad Antiochią wiązała się z ogól-
niejszym problemem, który ją zaostrzał. Krucjacie gro-
ził kryzys przywództwa i rozprzężenie. Skoro marsz do
Jerozolimy został odłożony aż do listopada, a do Kon-
stantynopola udało się już poselstwo, książęta musieli
postanowić, jak zapobiec rozproszeniu armii w ciągu
czterech miesięcy bezczynności. Do tej pory krzyżow-
ców spajała konieczność zdobycia Antiochii. Bez no-
wego, pilnego zadania groziła im utrata poczucia celu.
Co gorsza, ludzi trzeba było jakoś nakarmić, skoro zaś
Antiochia przeszła w ich ręce, nie mogli traktować jej
okolic jako wrogiego terytorium i do woli ich rabować.
Zresztą w pobliżu miasta nie było już czego grabić. Ra-
da książęca zaproponowała częściowe wyjście z sytua-
cji. Poszczególne „kontyngenty terytorialne” miały się
przenieść tam, gdzie żywiły się podczas pierwszego ob-
lężenia, aby ciężar zaopatrzenia rozłożyć równomiernie
po całej północnej Syrii. Boemund i jego ludzie dzielili
więc czas między Antiochię a Cylicję na północnym
zachodzie. Rajmund z Tuluzy i wojownicy z południo-
wej Francji zainstalowali się w dolinie Ar‒Rudż na po-
łudniowy wschód od Antiochii, a Gotfryd z Bouillon
i wielu rycerzy z północy Francji udało się w okolice
Edessy.
Tymczasem skład owych kontyngentów ulegał
zmianom. Koszmar minionych miesięcy, śmierć, dezer-
cja i ubóstwo poprzerywały skomplikowane powiąza-
nia rodowe i feudalne wśród krzyżowców. Latem 1098
roku, w atmosferze coraz bardziej dojmującej niepew-
ności, wielu z nich próbowało wejść w nowe związki
lenne, sprzymierzyć się z nowymi panami i służyć no-
wym sprawom. W początku lipca książęta obwieścili,
że „Jeśli jaki biedak, który nie ma złota ni srebra,
chciałby przyjść do nich na służbę i do nich przystać,
z chęcią go przyjmą”. Doprowadziło to do sporych
zmian w strukturze sił krucjaty. Wielu znamienitych
rycerzy, jak na przykład Drogon z Nesle i Renald z To-
ul, którzy w maju prowadzili zwiad, wypatrując przy-
bycia Kurbughi, udało się ze swoją świtą do Edessy
w poszukiwaniu zajęcia: „Przybyli ze swymi ludźmi,
niektórzy konno, inni piechotą, do państwa Edessy, aby
odebrać nagrodę za żołnierską służbę od Baldwina, któ-
ry był [tam] księciem, i przez jakiś czas pozostali
u niego. Znosili bowiem wielkie trudy i zubożeli wsku-
tek długiej wyprawy”.
Ci, którzy jak Baldwin z Boulogne mieli pełne
szkatuły, mogli teraz zgromadzić nowych popleczni-
ków. Co bardziej znaczący rycerze decydowali się na
ryzykowne działania, żeby zapewnić sobie fortunę.
Około 17 lipca Rajmund Pilet, który do tej pory służył
w armii Rajmunda z Tuluzy, „przyjął na służbę wielu
rycerzy i piechurów” i wyruszył na południe z Ar‒Rudż
z na poły niezależną wyprawą - miał zamiar podbijać
miasta i zgarniać łupy. Pomaszerował na Dżabal as‒
Summaq, płaskowyż leżący na południowy wschód od
Antiochii, dokąd w grudniu 1097 roku Boemund i Ro-
bert z Flandrii wyruszyli w poszukiwaniu żywności
i natknęli się na armię Dukaka z Damaszku. Na począt-
ku Rajmund Pilet miał powody do radości. Syryjscy
chrześcijanie oddali mu niewielką twierdzę Tali Man-
nas, z której mógł urządzać wypady na okoliczne tere-
ny. Tydzień później inna miejscowa twierdza, tym ra-
zem zamieszkana przez muzułmanów, nie wytrzymała
jego frontalnego ataku i została przezeń doszczętnie
złupiona. Jeden z krzyżowców wspomina: „ [Ludzie Pi-
leta] złapali wszystkich okolicznych chłopów i zabili
tych, co nie chcieli dać się ochrzcić, lecz tych, którzy
woleli przyjąć Chrystusa, oszczędzali”. Wydaje się, że
chyba po raz pierwszy od czasu pogromu nadreńskich
Żydów krzyżowcy zaczęli „nawracać” siłą. Zasadniczo
bowiem niewiele dzieli wymuszanie nawrócenia od
wyboru między przyjęciem chrześcijaństwa a śmiercią,
jaki dał muzułmanom Rajmund Pilet.
Dotąd więc jego wyprawa była bardzo pomyślna,
nieco go jednak poniosła ambicja. Przybyła do niego
grupa syryjskich chrześcijan z największego miasta re-
gionu, Ma’arrat an‒Numan, które leżało na starożyt-
nym rzymskim trakcie łączącym Aleppo z położonym
na południu Damaszkiem, toteż miało spore znaczenie
handlowe i strategiczne. Syryjczycy nakłaniali go, żeby
zaatakował stacjonujący w Ma’arrat muzułmański gar-
nizon, a Pilet, któremu po niedawnych zwycięstwach
przybyło pewności siebie, postanowił ich posłuchać. 27
lipca opuścił Tali Mannas i pospieszył do oddalonego
zaledwie o pół dnia drogi Ma’arrat. Wydaje się, że nie
spodziewał się tam wielkiego oporu, toteż zabrał nie-
wielki zapas wody, co było fatalnym błędem, jeśli
wziąć pod uwagę skwar syryjskiego lata. Gdy Pilet
przybył pod Ma’arrat, zamiast słabiutkiego garnizonu,
który można by pokonać z marszu, na jego powitanie
wybiegły z miasta spore, raczej wojowniczo nastawio-
ne oddziały z Aleppa. Nieoczekiwanie przyszło mu sto-
czyć bitwę z prawdziwego zdarzenia:
[Nieprzyjaciel] atakował naszych ludzi przez cały
dzień, a natarcie trwało aż do wieczora. Upał był nie-
wyobrażalny i nasi wojowie nie mogli zdzierżyć ogrom-
nego pragnienia, gdyż nie znaleźli żadnej wody do pi-
cia, chcieli więc bezpiecznie wrócić do swojego zamku.
Syryjczycy i ubodzy pątnicy, wspomniawszy na swoje
grzechy, wpadli w panikę i jęli wycofywać się w pośpie-
chu.
Szturm Rajmunda Pileta przemienił się w chaotycz-
ny odwrót, podczas którego, „wielu naszych ludzi od-
dało ducha Bogu”. Wśród zabitych znalazł się Arnold
Tudebod, kolejny krewny kronikarza krucjaty Piotra
Tudeboda. Jakkolwiek wyprawa Rajmunda zakończyła
się porażką - kilka dni później jego sponiewierane od-
działy wróciły do Ar‒Rudż - unaoczniła możliwość
przyszłych podbojów w regionie.
Tymczasem na Antiochię spadło nieszczęście. Jak-
kolwiek większość krzyżowców rozpierzchła się po
północnej Syrii, spora ich liczba, głównie biedoty, po-
została w Antiochii. Ademar z Monteil, legat papieski i
duchowy przywódca krucjaty, postanowił zostać z ni-
mi. Jak się okazało, była to tragiczna decyzja. Pod ko-
niec lipca w mieście zaczęła się panoszyć tajemnicza
choroba:
Śmiertelna zaraza spadła na Antiochię i zabrała
nieprzeliczone zastępv chrześcijan, tak samo spośród
szlachetnie urodzonych, jak i spomiędzy pospólstwa.
Pierwszy zaś ofiarą owego śmiertelnego moru padł
czcigodny Biskup [Ademar], który dokonał żywota
1 sierpnia. Szlachetnie urodzeni i pospólstwo opłakiwa-
li go wielką zdjęci żałością i postanowili pochować
w samej katedrze Świętego Piotra, w miejscu, gdzie
znaleziono Włócznię Pana.
Epidemia, najprawdopodobniej duru brzusznego,
szalała w mieście przez cały sierpień i zaczęła rozprze-
strzeniać się po okolicy. Właśnie w tym czasie, skut-
kiem zgubnego zrządzenia losu, przybyły do północnej
Syrii dość liczne łacińskie posiłki. 1500 niemieckich
krzyżowców z rejonu Regensburga przeprawiło się
statkiem z Europy, żeby wziąć udział w ostatnim etapie
wyprawy. Kiedy tylko znaleźli się w Saint‒Simeon, za-
raza zaczęła trawić ich szeregi niczym ogień. Przebyli
tysiące kilometrów, żeby dotrzeć do Ziemi Świętej,
a kilka dni po tym, jak przybili do jej brzegów, wszyscy
pomarli. Wśród innych ofiar znalazł się Henryk
z Eschu, ten sam, który tak zaciekle walczył podczas
drugiego oblężenia Antiochii. W uznaniu dla jego bo-
haterstwa pogrzebano go w wejściu do katedry Święte-
go Piotra.
Śmierć biskupa Ademara była dla wyprawy dotkli-
wym ciosem, który na dodatek spadł na nią w najmniej
odpowiednim momencie. Ademar nigdy nie był nie-
kwestionowanym przywódcą krucjaty i z pewnością nie
zdołałby rozstrzygnąć sporu o Antiochię, jednak miał
niewątpliwy wpływ na przebieg kampanii. Dzięki jego
pojednawczemu podejściu do Kościołów wschodnich
krzyżowcy mogli liczyć na tak bardzo im potrzebne
wsparcie Greków, szczególnie z bizantyjskiego Cypru.
Jako oficjalny przedstawiciel papieża Ademar sta-
tecznie kierował wyprawą, teraz zaś, gdy zdawała się
ona gubić drogę, straciła duchowego przewodnika.
KTO POPROWADZI KRUCJATĘ?
Latem 1098 roku, gdy zaciekły zatarg o Antiochię
trwał w najlepsze, a wszystko jeszcze bardziej skom-
plikowała śmierć Ademara, coraz dokuczliwszy stawał
się brak zdecydowanego przywództwa. Rządy rady
książęcej, które sprawdzały się wobec takiego zagroże-
nia jak Kurbugha, teraz zawodziły. Zdawało się, że
nadszedł czas, by dowództwo objął jeden człowiek,
który by powiódł krucjatę do Jerozolimy. Temu zada-
niu mogło sprostać trzech mężczyzn - Boemund z Ta-
rentu, Gotfryd z Bouillon i Rajmund z Tuluzy.

Kandydaci
Prawdopodobnie najbardziej oczywistym kandyda-
tem na wodza był Boemund. W minionych miesiącach
wiele razy dowiódł swych dowódczych talentów,
a w czerwcu został mianowany tymczasowym główno-
dowodzącym krucjaty. Najwięcej przyczynił się do
zdobycia Antiochii i klęski Kurbughi, toteż miałby po-
ważne argumenty, gdyby chciał sięgnąć po naczelne
dowództwo. Jednak Boemund żywił inne ambicje. Bar-
dziej niż Jerozolima liczyła się dlań Antiochia - chciał
utrzymać twierdzę, która wpadła mu w ręce, a marsz na
Święte Miasto stał się dla niego sprawą drugorzędną.
Priorytety Boemunda były oczywiste już w połowie
lipca. Kilka dni po zwycięstwie nad Kurbughą statki
znów mogły swobodnie zawijać do Saint‒Simeon.
Boemund zdał sobie sprawę, że jeśli chce utrzymać An-
tiochię, musi niezwłocznie zapewnić sobie zaopatrzenie
spoza północnej Syrii, bo kiedy Aleksy przekona się, że
książę Tarentu nie ma zamiaru zwrócic mu miasta, po-
moc, której Bizantyńczycy udzielali krzyżowcom drogą
morską przez Cypr oraz Laodyceę - duży port na połu-
dnie od Antiochii - ustanie.
Mając to na uwadze, Boemund starał się zagwaran-
tować sobie wsparcie z innych stron. Jedynymi chrze-
ścijańskimi państwami zdolnymi przeciwstawić się
dominacji Bizancjum na Morzu Śródziemnym były
italskie miasta kupieckie - Wenecja, Piza oraz Genua.
Boemund postanowił najpierw negocjować z Genueń-
czykami i w zamian za ich pomoc nadał im dobra
w Antiochii oraz przyznał prawa handlowe. 14 lipca
spisane zostały przywileje, których kopie przetrwały do
naszych czasów, precyzujące szczegóły tego porozu-
mienia. Jak już mogliśmy się przekonać, dokumenty
tego rodzaju, na pierwszy rzut oka nudne i schematycz-
ne, zawierają mnóstwo informacji. Jak zwykle bywało
w wypadku takich aktów, osoba cedująca prawa albo
własność, czyli donator, przedstawia się, prezentując
bogatą listę swych tytułów i zaszczytów. Taka „klauzu-
la tytularna” daje nam pojęcie, jak ofiarodawcy życzyli
sobie być postrzegani i sami postrzegali siebie. Co ude-
rzające, Boemund określił się po prostu jako „syn Ro-
berta Guiscarda. księcia Apulii”. Jego decyzja, by nie
uzurpować sobie prawa do tytułu władcy Antiochii ani
nie używać tytułu księcia - który przyjął później - mówi
nam, że nie był on wówczas nazbyt pewien swojej po-
zycji. Zabiegał o władzę, lecz nie mógł jeszcze po nią
sięgnąć. Jak stwierdził jeden z kronikarzy, skoro Raj-
mund z Tuluzy wciąż utrzymywał Bramę Mostową
i antiocheński pałac, Boemund był ledwie częściowym
władcą miasta, jego „półksięciem”.
Mniej więcej w tym samym czasie chciał Boemund
scementować swe związki z leżącą na północ cylicyj-
ską Armenią Małą. Wczesna jesienią 1097 roku jego
siostrzeniec, Tankred, założył tam normańską stanicę.
Latem 1098 roku Boemund wybrał się w te strony
z długą wizytą - prawdopodobnie przebywał wtedy na
wschodnich kresach cylicyjskich równin, w Mamistrze.
Dzięki żyznym ziemiom ów region był istną kopalnią
złota, toteż Boemund mógł dzięki Cylicji żywić swoje
wojska oraz spodziewać się, że w przyszłości jej łowi-
ska i tkactwo przyniosą mu krocie. Jednak jeszcze
ważniejsze było strategiczne znaczenie Cylicji. Jednym
z powodów, że we wrześniu 1097 roku, jeszcze przed
przybyciem pod Antiochię, krzyżowcy częścią swoich
sił zajęli te tereny, była chęć przetarcia dla oczekiwa-
nych posiłków bizantyjskich i łacińskich bezpośrednie-
go szlaku z Azji Mniejszej do północnej Syrii. Teraz
zaś otwarta droga z Bizancjum do Antiochii była Boe-
mundowi bardzo nie na rękę, toteż umocnił swoją kon-
trolę nad Cylicją, aby między sobą a Grekami stworzyć
strefę buforową. Tak więc od lipca 1098 roku Boemund
bardziej interesował się północną Syrią niż poprowa-
dzeniem krucjaty do Jerozolimy.
Innym kandydatem na naczelnego wodza był Got-
fryd z Bouillon, książę Dolnej Lotaryngii. Lato z wolna
przechodziło w jesień, a pozycja Gotfryda wśród krzy-
żowców rosła. Po części działo się tak ze względu na
wsparcie, jakiego udzielał mu brat, Baldwin z Boulo-
gne, który jednak głównie zajęty był utrwalaniem swej
władzy w Edessie, leżącej ponad 150 kilometrów na
północny wschód od Antiochii. Jeszcze w marcu Bald-
win scedował na Gotfryda prawa do dochodów z Tali
Bazeir, grodu położonego na szlaku do Edessy. Z na-
dejściem lata Gotfryd zyskał prawa do eksploatacji ko-
lejnej, sąsiedniej miejscowości, Ar‒Rawandan. Któryś
z kronikarzy szacuje, raczej nazbyt hojnie, że sam Tali
Bazeir przynosił mu rocznie 500 000 bizantów, co sta-
nowiłoby ogromną sumę. W lipcu Gotfryd przeprowa-
dził się w tamte rejony i pociągnął za sobą znaczną
liczbę swoich nowych zwolenników.
Reputacja Gotfryda umocniła się jeszcze bardziej,
gdy poprosił go o pomoc Umar z Azazu, miejscowy
muzułmański władyka. Kronikarz Albert z Akwizgra-
nu, który bardzo podziwiał Gotfryda, barwnie wyjaśnia
nam, jak do tego doszło. Otóż pewien rycerz z orszaku
Gotfryda, Fulbert z Bouillon, wybrał się ze swoją żoną
do Edessy i wpadł po drodze w zasadzkę zastawioną
przez wojowników z Azazu. Fulbert został ścięty, a je-
go żonę, „jako że dla piękności swego oblicza wielce
była miła oku, wzięto do niewoli” i niebawem przymu-
szono do poślubienia jednego z dowódców Umara.
Azaz podlegał wówczas Ridwanowi z Aleppa, jednak
nadejście krzyżowców osłabiło władzę Ridwana,
w czym Umar upatrywał okazji do uniezależnienia się.
Albert z Akwizgranu twierdzi, że Umar postanowił
sprzymierzyć się z Gotfrydem, ponieważ wdowa po
Fulbercie opisała księcia jako najważniejszą osobistość
pośród Franków. W rzeczywistości zaś Umar mógł był
zwrócić się do Gotfryda zwyczajnie dlatego, że miał
doń najbliżej - Azaz leżał na starym rzymskim trakcie
między Tali Bazeir i Antiochią. Co więcej, propozycja
Umara świadczy o tym, że Frankowie wpisali się już
w politykę Lewantu i że zacierały się powoli granice
łacińsko ‒ muzułmańskiej wrogości. Na początku
września, gdy Azazowi groził nieuchronny atak Rid-
wana z Aleppa, Umar wysłał co prędzej w poselstwie
do Gotfryda pewnego syryjskiego chrześcijanina
z prośbą o niezwłoczną pomoc, a na dowód czystych
intencji ofiarował mu własnego syna jako zakładnika.
Koniec końców Gotfryd zgodził się przyjść Umarowi
w sukurs - notabene wieść o tym zaniósł do Azazu go-
łąb pocztowy. Książę poprowadził do Azazu swe woj-
ska i odstraszył armię Ridwana. Rajmund z Tuluzy
i Boemund uświadomili sobie wówczas, że Gotfryd po-
zyskał sobie właśnie nowego sojusznika w północnej
Syrii, i niezwłocznie wyruszyli z Antiochii, by również
wziąć udział w walce, lecz przybyli za późno. Zdaniem
Umara to Gotfryd był zwycięzcą, toteż obsypał go
szczodrze podarunkami, wśród których znalazła się bo-
gato zdobiona zbroja, „cudownie inkrustowana złotem i
srebrem”. Wydawało się, że Umar podjął mądrą decy-
zję i uwolnił się od zwierzchności Ridwana z Aleppa,
jednak w ciągu roku jego losy się odmieniły. Jego syn,
który wciąż przebywał w obozie krzyżowców, zmarł -
najprawdopodobniej w wyniku choroby, a nie zdrady,
kiedy zaś krzyżowcy powędrowali na południe, Umar
nieoczekiwanie znalazł się sam. Pojmany przez żołnie-
rzy Ridwana, trafił przed jego oblicze i błagał o łaskę,
przysięgając dożywotnie posłuszeństwo. Nieporuszony
Ridwan kazał go jednak co rychlej stracić.
Co prawda w drugiej połowie 1098 roku reputacja
Gotfryda z Bouillon znacznie zyskała, był jednak pe-
wien krzyżowiec, którego sławy, na razie, wciąż jesz-
cze nie mogła przyćmić. Po wielkiej bitwie pod Antio-
chią Rajmund z Tuluzy poczynił wszelkie kroki, żeby
zdobyć przewagę nad innymi. Od pierwszych dni kru-
cjaty hrabia uważał się za najbardziej oczywistego kan-
dydata na świeckiego wodza wyprawy, jednak podczas
pierwszego i drugiego oblężenia Antiochii długotrwałe
ataki choroby uniemożliwiły mu odegranie pierwszo-
planowej roli w wydarzeniach. Jego niemoc związana
była bez wątpienia z wiekiem - według średniowiecz-
nych standardów liczący sobie ponad pięćdziesiąt lat
Rajmund był już człowiekiem leciwym.
Gdy latem 1098 roku Boemund wycofał się z roz-
grywek o przywództwo krucjaty, naturalne zalety Raj-
munda - powaga wynikająca z wieku i doświadczenia
oraz poparcie, jakim cieszył się wśród krzyżowców
z południa Francji - zyskały wsparcie dwóch innych
czynników. Jak już wiemy, w następstwie drugiego ob-
lężenia Antiochii złożona sieć wzajemnych zobowiązań
i sojuszy, jaką powiązani byli uczestnicy pierwszej kru-
cjaty, ulegała przekształceniom. Rajmund, który był
jednym z najbogatszych książąt, mógł na tych zmia-
nach tylko skorzystać. Jego majątek zyskał mu setki,
a może nawet tysiące nowych zwolenników oraz po-
parcie płynące z dość nieoczekiwanych stron. Wydaje
się, że to mniej więcej w tym czasie autor Gesta Fran‒
corum, który dotąd towarzyszył Boemundowi, przystał
do oddziałów południowofrancuskich i od tej pory
w jego opisach Rajmunda można dostrzec pewną sub-
telną zmianę.
W tym okresie szczególnego znaczenia nabrała też
sprawa Świętej Włóczni. Rajmund od początku korzy-
stał z każdej sposobności, by to przede wszystkim jego
z nią kojarzono. Ponieważ to głównie za jego sprawą ją
odnaleziono, został jej opiekunem i obrońcą. Jego
stronnik, Rajmund z Aguilers, bardzo starał się podkre-
ślać te związki. Pisał, że gdy Włócznia została odkryta,
Piotrowi Bartłomiejowi ukazał się święty Andrzej
i rzekł mu: „Uważaj zaś, Bóg oddał Włócznię hra-
biemu. W istocie zastrzegł ją dla niego samego po
wszystkie wieki, a także uczynił go wodzem krzyżow-
ców pod warunkiem, że wierny będzie Bogu”.
Nie oznacza to, że gdy Włócznia została odnalezio-
na, nagle wszyscy krzyżowcy zaaprobowali zwierzch-
nictwo Rajmunda. Cytat ów ilustruje tylko działania
propagandowe czynione od lipca 1098 roku na rzecz
hrabiego Tuluzy. Rajmund chciał przekonać łacinni-
ków, że jego więź z Włócznią czyni zeń oczywistego
kandydata na wodza - i wydaje się, że sam tak uważał.
Jego argumenty nabrały jeszcze większej mocy po klę-
sce Kurbughi. Zwycięstwo w wielkiej bitwie pod An-
tiochią zdawało się krzyżowcom tak zdumiewające, tak
niebywałe, że wytłumaczyć je mogła wyłącznie inter-
wencja Boga. Zawdzięczali je woli, która objawiła się
przez moc Świętej Włóczni. To wtedy więc, latem 1098
roku, nie zaś w skrajnej nędzy okresu drugiego oblęże-
nia, dojrzewać zaczęła ich wiara we Włócznię. Opieka
Rajmunda nad relikwią mogła wpłynąć na równowagę
sił pomiędzy książętami. Robert z Flandrii, który dotąd
nie miał wiele wspólnego z obozem prowansalskim,
sprzymierzył się z Rajmundem. Stało się tak najpraw-
dopodobniej w związku z piastowaną przez hrabiego
Tuluzy godnością protektora Włóczni, ponieważ Robert
znany był z wielkiego nabożeństwa do tej relikwii i po
powrocie do Europy ufundował dom klasztorny ku jej
czci.
Jak się czasami wydaje, Rajmund zawiadywał kul-
tem tej relikwii z bezwzględną skutecznością. Najważ-
niejsze było tu wsparcie Piotra Bartłomieja. Jego popu-
larność i wpływy wzrastały z każdym dniem, z którym
rósł kult Włóczni. Nieustające wizje Piotra stawały się
coraz śmielsze i jednoznacznie przemawiały za poli-
tycznymi poczynaniami jego pana, Rajmunda. Trudno
o bardziej jaskrawy tego przejaw niż uderzające wypa-
czenie opinii Ademara z Monteil na temat Włóczni. Nie
minęły dwa dni od śmierci biskupa, gdy Piotrowi po raz
pierwszy „objawił się” jego duch. Za życia legat papie-
ski powątpiewał w autentyczność relikwii, co było do-
tkliwym ciosem dla jej kultu. Gdy zmarł. Rajmund
i Piotr postanowili zawładnąć duchową spuścizną
Ademara i odwrócić ten trend. Nie przypadkiem na
miejsce pochówku biskupa w katedrze Świętego Piotra
obrano dół, z którego wydobyto Świętą Włócznię.
Po następnych wizjach Piotr zaczął relacjonować
„słowa” biskupa zza grobu. Okazało się oczywiście, że
Ademar cały czas się mylił. Teraz przekonał się wresz-
cie, że odnaleziony przez Piotra kawałek metalu rze-
czywiście pochodzi ze Świętej Włóczni - ileż jednak
musiał wycierpieć, by to pojąć. Duch Ademara wyznał
Piotrowi, że po śmierci spotkała go dotkliwa kara za
grzech zwątpienia w prawdziwość relikwii: „Po odna-
lezieniu Włóczni straszliwie zgrzeszyłem, toteż zabrany
zostałem do piekieł, gdzie biczowano mnie okrutnie
i jak widzisz, przypalano mi twarz i głowę”. Od potę-
pienia wybawiły go owe trzy denarii, które ofiarował
Włóczni jako jałmużnę, oraz oczyszczająca moc świecy
zapalonej ku jego pamięci. Dalej Ademar oznajmił
przez Piotra, że odpowiada mu, iż pochowano go
w Antiochii.
Boemund powiedział, że zaniesie moje ciało do Je-
ruzalem. Przez wzgląd na samego siebie niechaj nie ru-
sza moich szczątków z miejsca ich pochówku, ponieważ
jest tam Chrystusowa krew, z którą jestem teraz połą-
czony. Jeśliby zaś wątpił w moje słowa, niech otworzy
mój grób, a ujrzy mą spaloną twarz i głowę.
Duch Ademara, którego przekonania co do Świętej
Włóczni odmieniły się diametralnie, był najlepszym
rzecznikiem Rajmunda. Kiedy ukazał się po raz pierw-
szy, obiecał podobno, że pojawiać się będzie regular-
nie, „lepszą służąc radą niźli za życia”. Wszystkie jego
początkowe zalecenia były na rękę Rajmundowi. Po-
wierzył hrabiemu swych byłych podkomendnych, po-
większając tym samym jego armię, po czym poddał
myśl, że „hrabia i jego wybrani [powinni] ustanowić
w moje miejsce biskupa”, który pełniłby funkcję du-
chowego przywódcy krucjaty, czego jednak Rajmun-
dowi nie udało się dokonać.
Układ między Rajmundem i Piotrem Bartłomiejem
był bardzo silny, jednak Piotr mógł się okazać niebez-
piecznym sprzymierzeńcem. W ciągu kilku zaledwie
tygodni wyrósł z biedaka na demagogicznego wodza
krzyżowych mas. Z biegiem czasu ta władza coraz bar-
dziej uderzała mu do głowy, jego usposobienie stawało
się coraz mniej przewidywalne, a wypowiedzi coraz
śmielsze i dziwaczniejsze. Po pierwszej wizycie ducha
Ademara kolejny raz objawił się Piotrowi święty An-
drzej. Oprócz znajomej już retoryki dotyczącej
zwierzchniectwa Rajmunda i jego związku z Włócznią
pojawiły się inne, bardzie niepokojące treści. Według
Piotra święty Andrzej nie chciał, by Antiochię zwróco-
no Grekom, gdyż mogliby oni ją „zbezcześcić”. Święty
orzekł, że należy powołać łacińskiego patriarchę, nato-
miast Antiochii powinna zostać w rękach krzyżowców.
To przesłanie nie pasowało d: nowych, probizantyj-
skich zapatrywań Rajmunda i jego „oficjalne” polityki,
zgodnie z którą Antiochią interesował się wyłącznie
w imieniu cesarza.
Niemal na pewno Rajmundowi marzyła się władza
nad Antiochu i zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby
mieć w tym wielkim mieści: jakieś wpływy. W połowie
lata próbował nawet - bez powodzenia - wywołać za-
mieszki przeciwko Boemundowi. Jednak na wiele spo-
sobów spór o Antiochię był tylko kosztownym odwró-
ceniem uwagi od głównej ambicji Rajmunda - dowo-
dzenia armią krzyżowców.

Impas
Pod koniec lata kryzys, w jakim znalazła się krucja-
ta, wciąż był daleki od rozwiązania. Hugona z Verman-
dois i Baldwina z Hainault, którzy udali się z posel-
stwem do Aleksego, w drodze przez Azji Mniejszą zaa-
takowali Turcy. Baldwin poległ, natomiast podróż Hu-
gona bardzo się opóźniła. Nim dotarł do Konstantyno-
pola z wieści; o klęsce Kurbughi, nadeszła jesień i było
już za późno, aby cesarz mógł pospieszyć do Antiochii.
Chociaż nie zjawił się żaden jego przedstawiciel, by ją
przejąć, Rajmund z Tuluzy wciąż się sprzeciwiał
wszelkim sugestiom, żeby niepodzielną władzę nad
miastem oddać Boemundowi. Na razie też nie znalazł
się nikt, kto cieszyłby się dostatecznym posłuchem czy
wpływami, aby rozbudzić na nowo ducha krucjaty albo
porwać krzyżowców do czynu. Znalazłszy się więc
w sytuacji patowej, książęta zwrócili się o pomoc do
Europy. 11 września napisali wspólnie list do Urbana
II, w którym przedstawili dokonania krzyżowców oraz
donieśli ze smutkiem o śmierci Ademara. Prosili go też
aby przybył do Antiochii i poprowadził ich do Jerozo-
limy:
Ponieważ to Wy zainicjowaliście tę pielgrzymkę
i Wasze nauczanie kazało nam opuścić nasze ziemie
[...], błagamy, abyście przybyli do nas i nakłonili, kogo
tylko zdołacie, by przybył z Wami. Albowiem tu właśnie
[w Antiochii] zrodziło się imię chrześcijan [...]. Przeto
nie ma na świecie nic bardziej odpowiedniego, niż aby-
ście Wy, którzy jesteście ojcem i głową chrześcijaństwa,
udali się do głównego miasta i stolicy chrześcijańskie-
go imienia i osobiście zakończyli wojnę, która Waszym
jest zamysłem [...]. Jeśli bowiem przybędziecie do nas
i z nami zakończycie pielgrzymkę, którąście rozpoczęli,
cały świat będzie Wam posłuszny.
W ten szczery apel o duchowe przywództwo
i zbrojne wsparcie wplecione zostały antiocheńskie
dzieje świętego Piotra, tradycja powstania Kościoła
oraz kwestia osobistej odpowiedzialności i ambicji
Urbana II. Lecz w petycji tej można doszukać się inne-
go, subtelniejszego przesłania. Boemund, główny autor
listu, przemycił tu własne, prywatne plany. Zwracając
uwagę na chrześcijańską spuściznę Antiochii oraz na
to, że zwierzchnictwo nad miastem przyniesie papie-
stwu „powszechną” władzę, miał nadzieję nakłonić
Urbana do latynizacji Kościoła w północnej Syrii, gdyż
rozwiązałoby to jego problemy z greckim patriarchą
i wpływami Bizancjum. List ten zawiera więc dość
uderzający fragment, który zdaje się zupełnie nie zga-
dzać z deklarowaną przez krzyżowców misją niesienia
pomocy chrześcijanom na Wschodzie: „Podbiliśmy
Turków i pogan, ale heretyków, Greków i Ormian, Sy-
ryjczyków i jakobitów nie zdołaliśmy pokonać [...].
Rozporządzaj więc nami, swoimi posłusznymi synami,
[by] wyplenić i zniszczyć swą władzą a naszą siłą
wszelką herezję”.
Urban II, zaabsorbowany swoimi sprawami w Eu-
ropie, nie pozwolił się skusić bezkompromisową wizją
łacińskiej ekspansji i do 1 listopada, a więc do Wszyst-
kich Świętych, ani on, ani Aleksy I nie pojawili się
w Syrii, by rozwiać rozterki krzyżowców. Zgodnie
z umową na początku miesiąca wszyscy książęta po-
nownie zebrali się w Antiochii, żeby zaplanować kolej-
ny etap wyprawy, jednak spór między Rajmundem
a Boemundem wciąż trwał, a kilkudniowe negocjacje
w katedrze Świętego Piotra nie przyniosły rezultatu.
Nad miastem panował Boemund, który rozlokował się
w cytadeli, Rajmund tymczasem uparcie trwał przy
Bramie Mostowej. Ani Gotfryd, ani żaden z dwóch Ro-
bertów, żaden też inny książę nie miał ani ochoty, ani
dość władzy, by nakłonić ich do ugody Kapelan Raj-
munda impas ów podsumowuje tymi słowy „poróżnieni
na skutek sprzeczności książęta stali się tak gwałtowni,
że niemal porwali za broń. W rezultacie podróż [do Je-
rozolimy] i wszystkie związane z nią sprawy oraz opie-
ka nad biednymi zostały odłożone”.
W połowie listopada 1098 roku wszelkie próby ar-
bitrażu załamały się i książęta zaczęli się rozjeżdżać.
Tym razem nie ustalono dar. kolejnego spotkania - wy-
glądało na to, że cała wyprawa zakończy się fiaskiem.
Ta niemożność podjęcia decyzji była godna pożałowa-
nia. Zdawało się, że za chciwość Boemunda, upór Raj-
munda i słabość oraz brak kompetencji ich towarzyszy
przyjdzie łacinnikom drogo zapłacić. Zdeterminowani,
skupieni na celu wyprawy krzyżowcy mogliby jesienią
dotrzeć do Jerozolimy, tymczasem czekała ich kolejna
zima w północnej Syrii - bezcelowa zwłoka, która nio-
sła ryzyko nieprzyjacielskich ataków i głodu. Taka per-
spektywa nie odpowiadała zwykłym krzyżowcom, toteż
zaczęli okazywać niezadowolenie:
Ludzie, widząc fiasko książęcych poczynań, zaczęli
mówić najpierw po cichu, potem zaś już otwarcie: „Jest
oczywiste, że nasi dowódcy, czy to z tchórzostwa, czy ze
względu na złożone Aleksemu ślubowanie, nie chcą za-
prowadzić nas do Jeruzalem [...]. Jeśli spór o Antiochię
nie ustanie, zburzymy jej mury i powróci gorliwość
książąt sprzed upadku miasta [...]. W przeciwnym razie
powinniśmy wrócić do swoich krajów, zanim zmogą nas
głód i zmęczenie”.
Na razie protesty takie jak ten nie poruszały książąt,
jednak woli mas nie można było wiecznie ignorować.
KU SYRYJSKIM RÓWNINOM
Współcześni historycy mają mylne wyobrażenie na
temat surowych zimowych miesięcy, jakie nastały po
listopadowym impasie w roku 1098. Sugerują, że
utknąwszy w martwym punkcie, spór o Antiochię chwi-
lowo przycichł, bo krzyżowcy skoncentrowali się na
niezbędnej aprowizacji albo wręcz próbowali wyruszyć
na Jerozolimę. W rzeczywistości walka o Antiochię to-
czyła się nie mniej zażarcie niż dotąd, podobnie jak
walka o to, kto zostanie naczelnym wodzem armii
krzyżowej, tyle że pole tych zmagań przeniosło się na
południe.
Przez całe lato Rajmund z Tuluzy usiłował podko-
pać zwierzchnictwo Boemunda nad antiocheńską cyta-
delą i zdobyć szerokie poparcie dzięki Świętej Włóczni.
Z nadejściem jesieni zdał sobie sprawę, że z uścisku
Boemunda zdoła wyrwać miasto jedynie otwarta inter-
wencja zbrojna. Tak rażące naruszenie braterskiego
etosu krucjaty przez jednego z jej możnych przywód-
ców byłoby jednak nie do przyjęcia, toteż Rajmund, nie
mogąc nic począć w tej sprawie, postanowił przenieść
rozgrywkę na inny grunt. Skoro nie mógł odebrać Bo-
emundowi Antiochii, spróbował uniemożliwić mu jej
utrzymanie. Pierwsze kroki już zrobił - miał w Antio-
chii silny posterunek, który utrudniał Boemundowi do-
stęp do morza. Teraz hrabia zamierzał rozszerzyć
i wzmocnić swoją prowansalską enklawę na południe
od Antiochii, skąd miał nadzieję zakłócać zaopatrzenie
Boemunda, nie bacząc na to, że osłabia strategiczną po-
zycję miasta. Boemund mógł więc sobie siedzieć w An-
tiochii, lecz gdyby Rajmund zdołał wcielić w życie
swój plan, nie siedziałoby mu się tam zbyt wygodnie.

Rywalizacja na południu
Tak więc Rajmund zwrócił się na południe, ku pła-
skowyżowi Dżabal as‒Summaq. Z geograficznego
punktu widzenia był to wybór oczywisty, ponieważ
płaskowyż ów stanowił przedłużenie prowansalskiej
bazy operacyjnej w sąsiadującej z nim dolinie Ar‒
Rudż. Pod względem strategicznym panowanie nad
tym żyznym regionem gwarantowało obfite dochody
z handlu i rolnictwa oraz kontrolę nad jedną z dwóch
dróg prowadzących z południa do Antiochii. W gruncie
rzeczy ekspansja Rajmunda na Dżabal as‒Summaq
rozpoczęła się jeszcze przed listopadową radą książąt.
Około 25 września 1098 roku poprowadził on wyprawę
do starożytnego miasta Albary. Towarzyszył mu jego
kapelan, Rajmund z Aguilers, który opisał później, jak
po krótkim, lecz zaciekłym szturmie miasto zostało
wzięte: „Tutaj [Rajmund] zabił tysiące, więcej jeszcze
tysięcy kazał sprzedać w niewolę w Antiochii, a tchórz-
liwych, co poddali się jeszcze przed upadkiem Albary,
uwolnił”.
Rajmund z Aguilres, jak się zdaje, zawyżył liczbę
mieszkańców, nie poświęcił też uwagi tej zadziwiającej
okolicy. Średniowieczna Albara zbudowana została ob-
ok o wiele większego, robiącego ogromne wrażenie
późnorzymskiego miasta. Jeśli wyjść z tego obecnie
niewielkiego, niczym niewyróżniającego się nowocze-
snego miasteczka i przejść przez sady wiśniowe, można
znaleźć się pośród zdumiewająco dobrze zachowanego,
pochodzącego z VI wieku miejskiego założenia z ude-
rzającymi kamiennymi mauzoleami o piramidalnych
dachach. Tak przedziwne są te budowle, że według
miejscowej legendy zbudowali je giganci. W rzeczywi-
stości stara Albara jest tylko jednym z wielu opuszczo-
nych, obecnie niemal zapomnianych rzymskich „umar-
łych miast” rozrzuconych po tej części Syrii, pozostało-
ścią zamierzchłej epoki klasycznej. Tamtejsze wzgórza
dosłownie usiane są nie skatalogowanymi, niezamiesz-
kanymi, ale też w dużej mierze nie naruszonymi zębem
czasu późnorzymskimi wieżami strażniczymi. Wraże-
nie, jakie to tajemnicze, wyludnione miasto musiało
wywrzeć na krzyżowcach, gdy przezeń maszerowali,
zapewne było niesamowite.
Rajmund z Tuluzy zajął Albarę względnie łatwo,
jednak pieczołowicie zadbał o to, by pozostała w jego
rękach. Na początek „przywrócił wiarę chrześcijańską”,
przekształcił meczet w kościół, a co ważniejsze - osa-
dził w mieście duchownego ze swojej armii, Piotra
z Narbony, który został pierwszym łacińskim biskupem
Albary. W późniejszym czasie Piotr został namaszczo-
ny przez greckiego patriarchę Antiochii, jednak jego
nominacja była wymownym sygnałem, że nawet Raj-
mund - obecnie sojusznik Bizancjum - pragnie, aby na
zdobytych przezeń terytoriach obowiązywał obrządek
łaciński. Wszelako czekające biskupa Piotra zadanie
miało wymiar tyleż duchowy, co wojskowy i politycz-
ny. Rajmund szczodrze obdarował go „połową Albary
i okolic” i nakazał mu jej „bronić choćby do samej
śmierci'. Dzięki tym nadaniom Piotr mógł utrzymywać
siedmiu rycerzy oraz trzydziestu piechurów pod do-
wództwem innego z Rajmundowych ludzi, Wilhelma
Peyre’a z Cunhlat, byłego pana Piotra Bartłomieja, któ-
ra to drużyna szybko urosła do siedemdziesięciu pie-
szych i sześćdziesięciu, a może i więcej rycerzy. Tak
oto powstał pierwszy bastion prowansalskiej enklawy
Rajmunda.
Po fiasku listopadowej rady książąt w Antiochii
Rajmund znów się zainteresował Dżabal as‒Summaq.
Około 23 listopada 1098 roku on i Robert z Flandrii
wyruszyli z Antiochii w stronę płaskowyżu drogą pro-
wadzącą przez Ar‒Rudż i Albarę. Zmierzali do
Ma’arrat an‒Numan - pod względem strategicznym
i gospodarczym najważniejszej miejscowości w regio-
nie, która minionego lata oglądała upokarzającą poraż-
kę Rajmunda Pileta. Polegając na swym doświadcze-
niu, Rajmund z Tuluzy mógł się spodziewać, że napo-
tka w Ma’arrat znaczniejszy opór niż w Albarze. Być
może dlatego właśnie zdecydował się rozpocząć kam-
panię w towarzystwie swego nowego sprzymierzeńca,
Roberta z Flandrii, z którym przybył pod Ma’arrat 28
listopada. Za nimi jednak pognał z Antiochii zaniepo-
kojony Boemund, który wyczuł, że Rajmund bliski jest
utworzenia na płaskowyżu własnej, potencjalnie groź-
nej dla niego placówki. Dotarł pod Ma’arrat z końcem
listopada - miał zamiar nie tyle przeszkodzić hrabiemu
Tuluzy w ataku na miasto, ile uniemożliwić Prowansal-
czykom zajęcie całego regionu.

Oblężenie Ma’arrat an‒Numan


Najpierw jednak krzyżowcy musieli zdobyć
Ma’arrat, co nie było łatwym zadaniem. To „zamożne
i licznie zaludnione” miasto leżało na pofałdowanym,
wyżynnym terenie i otoczone było solidnymi murami
oraz suchą fosą. Z początku mieszkańcy, którzy pamię-
tali, jak łatwo poradzili sobie z Rajmundem Piletem,
lekceważąco odnosili się do nowego zagrożenia. Jeden
z Prowansalczyków wspomina, że „butni grodzianie
pomstowali na naszych dowódców, przeklinali nasze
wojska i bezcześcili krzyże przymocowane do murów,
aby wzbudzić nasz gniew. Tak rozwścieczyli nas miej-
scowi, że rzuciliśmy się do ataku na mury”.
Pierwszy szturm się nie powiódł. Grupie łacinników
udało się podejść pod mury miasta, mieli jednak ze so-
bą tylko dwie drabiny oblężnicze, do tego „krótkie
i łamliwe”. Kiedy „dowódcy zmiarkowali, że nic po-
cząć nie mogą i że wszelkie ich starania idą na marne”,
nakazali odwrót. Połączone wojska Rajmunda, Roberta
i Boemunda nk były przygotowane do oblężenia. Trzej
książęta pojęli, że potrzebne jest inne rozwiązanie,
i odbyli naradę. Zdobycie Ma’arrat wymagam innej
taktyki niż ta, którą zastosowali pod Antiochią. Miasto
bvło wystarczająco małe, żeby zamknąć je szczelnym
pierścieniem, jednak na wzięcie go głodem musieliby
długo czekać i równie dobrze to im mogłoby zabraknąć
żywności. Zima była w pełni, a z aprowizacji krzyżow-
ców nie było najlepiej. W ciągu tygodnia zapasy żyw-
ność w ich obozie zaczęły topnieć. Któryś z nich zau-
ważył: „Żal ściski, gdy to mówię, lecz skutkiem głodu
ponad dziesięć tysięcy mężów rozproszyło się po polu
niczym bydło i grzebało w ziemi, szukając ziaren psze-
nicy, jęczmienia, fasoli albo jakichś warzyw”.
Szwankować zaczęła też dyscyplina. Piotr Bartło-
miej, który towarzyszył Rajmundowi do Dżabal as‒
Summaq, oskarżył żołnierzy o całe mnóstwo grzechów,
łącznie z „mordem, rabunkiem, kradzieżą i cudzołó-
stwem”, i zaordynował szereg „duchowych przygoto-
wań”, polegających na modlitwie i jałmużnie.
Książęta musieli więc jak najszybciej doprowadzić
oblężenie Ma’arrat do końca. Załoga miasta odrzuciła
ich propozycje warunków kapitulacji, toteż postawili na
agresywną taktykę. Na szczęście obaj kronikarze kru-
cjaty, Rajmund z Aguilers oraz autor Gesta Francorum,
byli pod Ma’arrat. Z ich wyrazistych opisów oraz za-
chowanych źródeł arabskich wyłania się bardzo szcze-
gółowy obraz zastosowanych technik oblężniczych.
Aby ułatwić sobie dostęp do murów, krzyżowcy za-
jęli się wypełnianiem fragmentów suchej fosy Same
mury obronne miasta można było pokonać na dwa spo-
soby - albo je krusząc, albo się na nie wspinając. Krzy-
żowcy próbowali obu metod. Mogli wydrążyć pod nimi
tunele i spowodować, by się zawaliły, jak pod Nikeą,
była to jednak zbyt czasochłonna metoda. Wydaje się,
że pod Ma’arrat uciekli się do szybszego i prostszego
sposobu. Dowiadujemy się, że muzułmanie „miotali
z katapult kamienie, strzały, ogień, ule z pszczołami
i wapń na naszych ludzi, którzy podkopywali ich mu-
ry”, co wskazuje, że krzyżowcy pracowali na po-
wierzchni, zapewne więc po prostu starali się rozkru-
szyć umocnienia u podstawy, nie wgryzając się w zie-
mię.
Głównie jednak krzyżowcy, szczególnie zaś Pro-
wansalczycy, przygotowywali się do sforsowania mu-
rów górą. Powycinali drzewa z pobliskiego lasu i zbu-
dowali większe i wytrzymalsze drabiny, lecz przede
wszystkim budzącą grozę wieżę oblężniczą:
Rajmund [z Tuluzy] nakazał zbudować drewnianą
wieżę oblężniczą, a była ona mocna i wysoka, tak ob-
myślona i skonstruowana, że toczyła się na czterech ko-
łach. Na górze stało wielu rycerzy oraz Ewerard My-
śliwy, który głośno dął w róg, pod spodem zaś szli
zbrojni, którzy pchali wieżę do murów miasta, pod jed-
ną z jego baszt. Gdy ujrzeli to poganie, natychmiast
sprokurowali machinę, którą ciskali wielkie kamienie
w naszą wieżę, tak że niemal wybili naszych rycerzy. Co
więcej, obrzucili ją też ogniem greckim w nadziei, że
spalą ją i zniszczą, lecz tym razem Bóg nie pozwolił jej
spłonąć, a górowała nad całymi murami miasta.
Atakujący krzyżowcy „rzucali olbrzymie kamienie
na stojących na murach”, a gdy znaleźli się wystarcza-
jąco blisko, włóczniami odganiali wrogów, i długimi
żelaznymi hakami przyciągnęli wieżę tuż pod mury.
Budowa tej imponującej konstrukcji - przedsięwzięcie
kosztowne nawet dla Rajmunda - trwała dziesięć dni,
gdy już jednak została ukończona, perspektywy krzy-
żowców od razu się poprawiły. 11 grudnia krzyżowcy
uderzyli na Ma’arrat, i to jednocześnie z dwóch stron.
Wieżę oblężniczą Rajmunda, pełną rycerzy z Prowan-
sji, wśród których znalazł się Wilhelm V hrabia Mont-
pelier, podprowadzono pod mury miasta. Za nią „stali
księża i duchowni, odziani w święte szaty, i błagali Bo-
ga, żeby bronił swego ludu”. Zaniepokojony muzuł-
mański garnizon skoncentrował się niemal wyłącznie
na neutralizacji wieży, co miało fatalne skutki, gdyż
z drugiej strony miasta przypuścił szturm inny prowan-
salski oddział, wyposażony w drabiny oblężnicze. Na-
potkawszy nikły opór, Prowansalczycy łatwo wdarli się
na mury. Pierwszy wspiął się Gulfer z Lastours, rycerz
z Akwitanii, który przyłączył się do armii Rajmunda.
Niewiele jednak brakowało, by jego wyczyn zamienił
się w katastrofę:
Drabina złamała się pod ciężarem tłumu, jaki szedł
za nim, niemniej jemu i kilku innym udało się dotrzeć
na szczyt murów. Ci, którzy weszli do góry, oczyścili
wokół siebie mur z obrońców. Pozostali znaleźli nową
drabinę i szybko ją postawili, i wielu rycerzy i piechu-
rów wspięło się nią czym prędzej, lecz Saraceni zaata-
kowali ich z taką zaciekłością, z murów i z ziemi, miota-
jąc strzały i walcząc wręcz na włócznie, że wielu z na-
szych zeskoczyło.
Część krzyżowców zdołała jednak utrzymać się na
murach. Muzułmanie zmuszeni byli ściągnąć ludzi
z innych odcinków fortyfikacji, żeby załatać lukę
w obronie. Tymczasem po drugiej stronie miasta mine-
rzy, wykorzystując tę chwilę wytchnienia, „pod osłoną
wieży oblężniczej podkopywali mury grodu”. Wtem
część umocnień się zawaliła i „ogarnięty paniką [garni-
zon] umknął do miasta”. Tłumy krzyżowców zaczęły
wlewać się przez mury i Ma’arrat bliski był zdobycia,
jednak do owego przełomu doszło o zbyt późnej porze,
by można go było natychmiast wykorzystać - „noc po-
łożyła kres walce i niektóre baszty oraz części miasta
pozostały w rękach Saracenów”. Pewni swej przewagi
książęta woleli nie ryzykować chaotycznej walki po
ciemku. Obstawili gród rycerzami, żeby „odciąć drogę
uciekinierom”, i postanowili czekać świtu. Towarzy-
szący Rajmundowi, Robertowi i Boemundowi biedniej-
si krzyżowcy nie byli tak cierpliwi. Skoro obrona
Ma’arrat została przełamana, można było pomyśleć
o grabieży: „Jako że wielki głód napełniał ich [despera-
cją], walczyli dalej z oblężonymi w mrokach nocy.
Przez to biedota wzięła lwią część łupów i domów
w Ma’arrat, natomiast rycerze, którzy czekali z wej-
ściem do rana, zebrali mizerną zdobycz”.
Upadek Ma’arrat najpełniej ukazuje ślepą chciwość
i bezwzględne okrucieństwo krzyżowców. Wiadomo
było, że chcą oni wziąć miasto tylko z jednego powodu
- dla łupów - i gotowi są praktycznie na wszystko, byle
je zdobyć. Książęta z pewnością nie po to zdecydowali
się zaczekać do rana, by umożliwić kapitulację muzuł-
mańskiej załogi, lecz by zbytnio nie ryzykować i mieć
oko na łupy. Boemund podjął z dowódcami Ma’arrat
negocjacje w sprawie ich poddania się i przez tłumacza
przekazał im, że jeśli zbiorą się z rodzinami w „pałacu,
który mieści się pod bramą, ocali ich od śmierci”. Nie
o łaskawość tu jednak chodziło - Boemund zaaranżo-
wał to bynajmniej nie w tym celu, by zagwarantować
owym ludziom bezpieczeństwo czy lepsze traktowanie.
Chciał ich po prostu zebrać w jednym miejscu, żeby ła-
twiej mu było ich złupić. Jeden z naocznych świadków
podaje, że „Boemund wziął tych, którym nakazał wejść
do pałacu, i odebrał im cały ich dobytek, złoto, srebro
oraz inne kosztowności i niektórych z nich kazał zabić,
innych zaś doprowadzić do Antiochii i sprzedać w nie-
wolę”.
Grabieży Ma’arrat bezwzględności dodały jeszcze
nocne rabunki, których dokonali biedniejsi krzyżowcy.
O świcie 12 grudnia rozeźleni rycerze, którym najlep-
sze łupy sprzątnięto sprzed nosa, skierowali swój gniew
przeciwko mieszkańcom miasta, próbując wydrzeć im
to, co jeszcze pozostało:
Wszyscy nasi ludzie weszli do miasta i każdy brał
swoją część wszystkiego, co tylko można było znaleźć
w domach i piwnicach, a o świcie zabijali każdego,
mężczyznę czy kobietę, kogo tylko napotkali. W każdym
zakątku miasta pełno było saraceńskich trupów i nie
dało się niemal poruszać po ulicach, nie następując na
ich martwe ciała.
Pewien arabski kronikarz oszacował później liczbę
zabitych muzułmanów na 10 000, co jest oczywiście
przesadą, jednak dowodzi, jak muzułmanie postrzegali
rozmiary dokonanej rzezi. Niektórzy uniknęli natych-
miastowej śmierci, kryjąc się w jaskiniach pod mia-
stem, lecz krzyżowcy nie zawahali się przed niczym,
byle dostać ich oraz ich bogactwa:
Chrześcijanie pokradli wszelki dobytek, jaki znaleźli
na ziemi, a licząc na bogactwa Saracenów ukryte pod
ziemią, ogniem i siarką wykurzyli wroga z jaskiń. Kiedy
zaś to, co znaleźli w jaskiniach, nie zadowoliło ich, na
śmierć zamęczali nieszczęsnych muzułmanów, na jakich
tylko natrafili. Niektórzy z naszych ludzi powiedli Sara-
cenów ulicami, mając nadzieję, że odkryją tym sposo-
bem łupy, tymczasem jeńcy prowadzili ich do studni,
w które rzucali się nagle i ginęli, woleli bowiem zginąć
aniżeli wskazać, gdzie jest dobytek, co do nich albo do
innych należy. Skutkiem tego nieprzejednania wszyst-
kich ich wytracono. Ciała porozrzucano po bagnach
i za murami miasta, i tak oto Ma’arrat przyniósł nie-
wiele zdobyczy.
Oczywiście w zdobyciu Ma’arrat nie chodziło wy-
łącznie o gromadzenie skarbów. Rajmund z Tuluzy
przybył na południe, aby poszerzyć swą enklawę,
utwierdzić swoje panowanie nad Dżabal as‒Summaq
i osłabić wpływy Boemunda w północnej Syrii. Boe-
mund natomiast pospieszył za Rajmundem, aby hrabia
Tuluzy nie zajął Ma’arrat w pojedynkę. Zdobywszy
miasto, książęta znów stanęli przed pytaniem, kto ma
prawo do Ma’arrat. Rajmund, który był odpowiedzialny
za zbudowanie wieży oblężniczej, dzięki której krzy-
żowcy odnieśli zwycięstwo, uważał się za głównego
sprawcę upadku Ma’arratu i był przekonany, że należą
mu się pełne prawa do grodu. Prowansalczycy dowo-
dzili też, że Boemund i jego ludzie „bez przekonania
brali udział w oblężeniu [...], większą będąc zawadą
niźli pomocą”. Nawet jeśli to prawda, Boemund, jak
zawsze czujny, mając na uwadze prawo zdobywcy, po-
gnał wzdłuż murów i nakazał swym ludziom obsadzić
jak najwięcej baszt. Wojownicy Rajmunda zajęli więk-
szość samego miasta, lecz Boemund kontrolował
znaczną część jego fortyfikacji.
Tak więc 12 grudnia sytuacja, w jakiej znaleźli się
Rajmund z Boemundem, jeszcze bardziej się skompli-
kowała. Rajmund nie mógł ogłosić się jedynym władcą
Ma’arrat, skoro baszty zajmował Boemund. Zwiercia-
dlanym odbiciem tego kłopotliwego położenia była An-
tiochia, gdzie okupujący Bramę Mostową i pałac Raj-
mund przeszkadzał Boemundowi w przejęciu całego
miasta. Prawdziwe znaczenie wyprawy na Ma’arrat
ujawniło się z rozpoczęciem negocjacji mających do-
prowadzić do ugody. Boemund podobno oświadczył
wprost: „Nie zgodzę się na nic, dopóki Rajmund nie
odda mi antiocheńskich baszt”. Boemund przybył więc
do Dżabal as‒Summaq po kartę przetargową, dzięki
której byłoby można wyjść z antiocheńskiego impasu.
Gdy się jednak okazało, że Rajmund nie ma najmniej-
szego zamiaru ustąpić z Antiochii, spór między nimi,
wciąż daleki od rozwiązania, tylko się zaognił.
ROZDZIAŁ IX
Niepewna droga
Święta Bożego Narodzenia minęły w Ma’arrat na
żałosnej bezczynności. Większość krzyżowców, za-
równo rycerzy jak i chłopskiej biedoty, ogarniało coraz
większe niezadowolenie. Gdy wyczerpały się nieszcze-
gólnie obfite łupy zdobyte w mieście, łacinnikom po-
nownie zajrzał w oczy głód. Zdaniem szeregowych
krzyżowców należało wreszcie ruszyć na południe, do
Jerozolimy. W obu obozach, prowansalskim i normań-
skim, coraz silniejsze stawały się oddolne naciski, by
książęta przezwyciężyli dzielące ich różnice i skupili
się na celu krucjaty. Przed Rajmundem i Boemundem
rysowała się teraz możliwość, że dojdzie do otwartego
buntu i opuszczania szeregów.
Wielu Prowansalczyków uważało, że Rajmund po-
winien pospieszyć do Jerozolimy, nie oglądając się na
pozostałych książąt. Chcieli, aby „ten, który otrzymał
Świętą Włócznię [...], uczynił się wodzem i panem ar-
mii”, napominali go jednak, że jeśli nie chce wznowić
wyprawy, powinien „oddać Świętą Włócznię ludowi,
który pójdzie do Jerozolimy pod wodzą Pana”. Sprawa
była jasna: albo Rajmund zrobi coś, żeby zażegnać kry-
zys, albo straci powszechne poparcie. W oczach mas
Rajmundowi dodawała prestiżu Święta Włócznia, ich
zwycięski totem i znak Bożej aprobaty, jednak godność
jej strażnika niosła brzemię tym większych oczekiwań.
Gdyby się okazało, że Rajmund nie jest całkowicie od-
dany sprawie Włóczni - a więc sprawie krucjaty - zy-
skany dzięki niej prestiż mógłby mu przynieść więcej
szkody niż pożytku.
Wobec tak silnej presji starał się on uspokoić swo-
ich ludzi. W ostatnich dniach grudnia ogłosił, że za dwa
tygodnie wyrusza do Jerozolimy. Parę dni później Bo-
emund, który odrzucał możliwość wznowienia wypra-
wy przed Wielkanocą 1099 roku, postanowił wrócić do
Antiochii. Nie osiągnąwszy z Prowansalczykami żadnej
ugody, Boemund wycofał swoje wojska z Ma’arrat
w przeświadczeniu, że nie można utrzymać tej odosob-
nionej placówki, nie wystawiając się na nadmierne ry-
zyko. Następnie Rajmund zastosował kolejny „chwyt
propagandowy” i zwołał drugą radę książęcą, żeby
omówić kwestie wznowienia krucjaty - spotkanie to
miało się odbyć u Prowansalczyków, w Ar‒Rudż. Oba
te posunięcia pozwoliły Rajmundowi potwierdzić, że
wciąż ma dominującą pozycję wśród książąt. Przy-
najmniej z pozoru mogło się więc wydawać, że w spo-
rze z Boemundem zyskuje moralną przewagę, a zwoła-
nie rady do Ar‒Rudż, nie do Antiochii, ewidentnie
świadczyło o jego statusie.
W rzeczywistości w pierwszych dniach stycznia
1099 roku Rajmund wciąż starał się osiągnąć oba swoje
główne cele - utrzymać terytoria w północnej Syrii
i objąć naczelne dowództwo krucjaty. Uciszywszy
chwilowo krytykę mas, zaczął umacniać swą władzę
w Ma’arrat. Wespół z Piotrem z Narbony, mianowa-
nym właśnie biskupem Albary, zajął się „chrystianiza-
cją” miasta, przekształcając meczety w chrześcijańskie
świątynie i stawiając krzyże, oraz „ustalił liczbę
i skład” garnizonu. Rajmund czynił przygotowania do
wymarszu do Jerozolimy, niemniej jednak zamierzał
zachować swą enklawę w Dżabal as‒Summaq i dalej
podkopywać władzę Boemunda w Antiochii .
Około 4 stycznia 1099 roku książęta zebrali się
w Ar‒Rudż, by podjąć ostateczną próbę rozwiązania
antiocheńskiego sporu, lecz - jak można się było spo-
dziewać - ani Boemund, ani Rajmund nie zamierzali
ustąpić. Dziwaczne posunięcie, do którego uciekł się
Rajmund, wyjaśnia, dlaczego w ogóle zdecydował się
zwołać tę bezowocną rade. Zebrawszy wszystkich ksią-
żąt, próbował zdobyć ich poparcie. Jego kapelan pisze,
że „Rajmund ofiarował Gotfrydowi i Robertowi z Nor-
mandii po 10 000 solidów, 6000 Robertowi z Flandrii,
5000 Tankredowi i proporcjonalnie pozostałym”, co
było sporą inwestycją. Hrabia przedstawił to jako fi-
nansowe wsparcie krucjaty, lecz była to po prostu pró-
ba kupienia sobie naczelnego dowództwa wyprawy.
Wydaje się, że tylko dwóch książąt połknęło wówczas
haczyk. Od połowy stycznia do południowofrancuskiej
armii dołączył ze swymi ludźmi Robert książę Nor-
mandii. Co jednak bardziej zaskakujące, podobnie po-
stąpił Tankred. Od lata 1097 roku siostrzeniec Boe-
munda stopniowo wychodził z cienia swego wuja. Te-
raz uwolnił się od niego na dobre i najwyraźniej przy-
stał do Rajmunda.
Gotfryd zachował neutralność, a Robert z Flandrii,
który towarzyszył Rajmundowi do Dżabal as‒Summaq,
jak się zdaje zerwał z obozem Prowansalczyków. Być
może rozczarowany zachłannością Rajmunda powrócił
do Antiochii z Boemundem. Niemniej jednak po nara-
dzie w Ar‒Rudż pozycja hrabiego się umocniła. Nie
został jeszcze naczelnym wodzem, jednak był teraz
najbardziej wpływową postacią wyprawy.
Jednakże w pierwszym tygodniu stycznia 1099 roku
nie wszystko poszło po myśli Rajmunda. Kiedy bawił
w Ar‒Rudż, wydarzenia w Ma’arrat przybrały nieocze-
kiwany, wstrząsający obrót. Aprowizacja przebywają-
cych w mieście Prowansalczyków zawsze była niedo-
stateczna, lecz z nadejściem Nowego Roku załamała się
zupełnie. Biedota, która miała już za sobą jedno głodne
Boże Narodzenie, popadła w skrajną nędzę. Wydawało
się, że powrócił koszmar, którego doświadczyli rok
wcześniej pod Antiochią. W Ma’arrat, pozbawieni ksią-
żęcego przewodnictwa wygłodniali krzyżowcy imali
się najbardziej odrażających sposobów, byle się najeść.
Niektórzy, gdzie tylko mogli, rozpaczliwie szukali pie-
niędzy i „rozbebeszali ciała [muzułmańskich] zmar-
łych, ponieważ w ich wnętrznościach znajdowali ukryte
monety”. Inni uciekali się do jeszcze bardziej wynatu-
rzonych metod: „Tutaj ludzie nasi cierpieli wielką nę-
dzę. Wzdragam się, mówiąc to, lecz wielu z nich, zdję-
tych straszliwym głodem, odkrawało kawałki mięsa
z pośladków leżących tam martwych Saracenów. Piekli
je i z dziką żarłocznością pożerali na poły surowe jesz-
cze mięso”. Według innej relacji „brak jedzenia stał się
tak dotkliwy, że chrześcijanie z upodobaniem zjadali
wiele gnijących saraceńskich trupów, które porzucili na
bagnach przed trzema tygodniami. Widok ten napełnił
odrazą po równi krzyżowców i obcych”.
Kanibalizm w Ma’arrat należy do najbardziej nie-
chlubnych spośród wszystkich potworności, jakich do-
puścili się uczestnicy pierwszej krucjaty. Było to za-
chowanie tak zwyrodniałe, że obie główne kroniki, za-
zwyczaj bezceremonialnie opisujące rozmaite przykła-
dy okrucieństwa, tym razem relacjonują wypadki z wi-
domą konsternacją i obrzydzeniem. W mniemaniu kro-
nikarzy niektóre formy przemocy - na przykład święta
wojna prowadzona w imię Boga - były do zaakcepto-
wania, a nawet chwalebne, inne zaś zasługiwały na po-
tępienie. Teraz jednak przekroczone zostały wszelkie
granice. Takie skrajne oceny - pochwała masowej rzezi
wobec potępienia kanibalizmu - mogą się wydawać ar-
bitralne i nazbyt uproszczone, skoro obecnie sama idea
wojny religijnej uważana jest za coś ohydnego. Jednak
w kwestii przemocy moralne i religijne zasady, którymi
rządziło się średniowieczne społeczeństwo Europy,
w znacznej mierze odbiegały od zasad obowiązujących
dziś. Tak więc trzeba pamiętać, że w tych czasach, epo-
ce powszechnego okrucieństwa, na wojnie kierowano
się szczególnym poczuciem moralności.
Jakkolwiek przerażające może się to wydawać, wy-
darzenia z Ma’arrat przyniosły krzyżowcom krótkoter-
minowe korzyści. Wieści o postępkach Franków dotar-
ły niebawem do pobliskich muzułmańskich miast
i miasteczek. Jeden z krzyżowców powiada, że „nie-
wierni rozpowiadali o tym i o innych nieludzkich po-
stępkach [krzyżowców], jednak nie wiedzieliśmy, że
Bóg uczynił nas przyczyną trwogi”. To oraz opowieści
o zdobyciu Antiochii wystarczyło, by przekonać wielu
muzułmańskich dowódców i liczne muzułmańskie gar-
nizony, że łacinnicy są żądnymi krwi barbarzyńcami
i niezwyciężonymi dzikusami, którym na próżno się
przeciwstawiać. W następnych miesiącach większość
z nich uznała, że z krzyżowcami lepiej zawrzeć kosz-
towny i upokarzający rozejm niż zmierzyć się z nimi w
bitwie.
Kiedy 7 stycznia Rajmund z Tuluzy powrócił z Ar‒
Rudż, pospólstwo w Ma’arrat zgotowało mu jeszcze
jedną niespodziankę. Pod jego nieobecność Piotr z Na-
rbony zaczął obsadzać miasto „rycerzami i piechurami
z armii”. Kiedy wieść o tym się rozeszła i lud uzmy-
słowił sobie, że pomimo obietnic Rajmund chce za-
trzymać Ma’arrat i dalej wadzić się z Boemundem, wy-
buchły zamieszki. Biedota w niecodzienny sposób za-
manifestowała nieposłuszeństwo - chcąc zapobiec dal-
szej zwłoce i sporom, zaczęła kamień po kamieniu roz-
bierać mury Ma’arrat, aby miasto straciło walor obron-
ny:
W owym czasie nawet chorzy i słabi, powstawszy
z legowisk, o kulach udali się na mury. Człek wychu-
dzony mógł rozkołysać się i wypchnąć [kamień] z muru.
Biskup Albary i przyjaciele Rajmunda chodzili po mie-
ście, nawołując przeciwko takiemu wandalizmowi, jed-
nak ci, co zeszli z murów i ukryli się przed ich nadej-
ściem, rychło wracali do pracy, gdy tylko straże się od-
daliły.
Choć jednak ludzie ci mogli poważnie uszkodzić
mury Ma’arrat, w tak krótkim czasie nie zdołaliby
zrównać ich z ziemią. Dla Rajmunda ważniejsze było
przesłanie ich działań: hrabia Tuluzy nie mógł już ry-
walizować z Boemundem o północną Syrię, jeżeli
chciał się stać wodzem krucjaty, powinien się bowiem
całkowicie poświęcić sprawie wyswobodzenia Jerozo-
limy. Nadszedł czas, by obrać jedną z dróg, i Rajmund
wybrał tę, która wiodła do Świętego Miasta. Przedkła-
dając nad wszystko inne interes krucjaty, Rajmund nie
próbował nawet odbudowywać umocnień Ma’arrat
i zostawił, przynajmniej na razie, Dżabal as‒Summaq
swemu losowi.
Przez następnych kilka dni hrabia Tuluzy urządzał
zbrojne wycieczki na południe, w stronę pobliskiego
miasteczka Kafartab, w poszukiwaniu tak bardzo po-
trzebnej biedocie żywności. Do 13 stycznia jego armia
zgromadziła wystarczające zapasy, żeby opuścić ów
region. W dowód swego oddania krucjacie Rajmund
postanowił wyruszyć z Ma’arrat w religijnej procesji:
„Wyznaczonego dnia hrabia, jego duchowni oraz bi-
skup Albary ruszyli i idąc boso, wzywali Bożego mi-
łosierdzia i opieki świętych, a ruiny Ma’arrat trawił
ogień wzniecony przez odjeżdżających chrześcijan.
Z tyłu szedł Tankred z czterdziestoma rycerzami i wie-
loma piechurami”.
Dwa dni później dołączył do nich Robert z Nor-
mandii. Po miesiącach zwłoki i zatargów wyprawa
wróciła wreszcie na szlak wiodący do Jerozolimy. Wy-
glądało na to, że pierwsza krucjata gotowa jest do
ostatniej odsłony dramatu.
PERTRAKTACJE Z WROGIEM
Był to punkt zwrotny wyprawy. Decyzję Rajmunda,
by ruszać na południe, przyjęto tak radośnie, że objęcie
przezeń dowództwa nad krucjatą zdawało się nieunik-
nione. Wciąż jednak niepokoiły go pewne nie załatwio-
ne sprawy. Jego spór z Boemundem nie został rozwią-
zany, a rozłam między nimi był już praktycznie nieod-
wracalny, tymczasem dwaj pozostali książęta, Gotfryd
z Bouillon i Robert z Flandrii, wciąż przebywali ze
swym wojskiem w Antiochii. Bez ich wsparcia Raj-
mund nie miałby się po co wybierać do Jerozolimy.
Musiał też obmyślić plan przemarszu.
Osiemnaście miesięcy wcześniej krzyżowcy cał-
kiem sprawnie przebyli Azję Mniejszą, ponieważ naj-
częściej unikali konfrontacji - z wyjątkiem Nikei nie
zależało im na zdobywaniu i obsadzaniu swoim: ludźmi
mijanych grodów. Jednakże w Syrii wyprawa utknęła,
ponieważ łacinnicy uparli się zająć Antiochię i jej oko-
lice. Należało teraz dokonać wyboru: droga do Jerozo-
limy usiana była muzułmańskimi miastami i miastecz-
kami; jeśli krzyżowcy chcieliby wziąć każde z nich, ich
marsz na południe trwałby całą wieczność. Istniała jed-
nak druga opcja: było całkiem możliwe, że w wyniku
chaosu, jaki zapanował w Syrii po klęsce Kurbughi,
oraz pod wpływem strachu, który zdjął muzułmanów
na wieść o niedawnych potwornościach w Ma’arrat,
krzyżowcom uda się szybko i sprawnie przedostać do
Jerozolimy, zawierając po drodze korzystne, a nawet
bardzo dochodowe porozumienia z miejscowymi wład-
cami.
Dla Rajmunda z Tuluzy taka możliwość miała za-
sadniczą wadę - nie pozwalała zaspokoić jego teryto-
rialnych ambicji. Wydawało się, że Rajmund wycofał
się ze sporu o Antiochię i na powrót całkowicie oddał
sprawie krucjaty. Zostawił jednak prowansalski garni-
zon w Albarze i prawdopodobnie miał zamiar umocnić
w późniejszym czasie swoje wpływy w Dżabal as‒
Summaq. Krótko po wymarszu na południe stało się
oczywiste, że ponownie wpędziły go w rozterkę dwa
sprzeczne pragnienia - objęcie naczelnego dowództwa
i zdobyczy terytorialnych. W styczniu 1099 roku gotów
był poprowadzić krucjatę, lecz dopiero działania, które
podjął w kolejnych miesiącach, miały raz na zawsze
zadecydować, czy zdoła się na jej czele utrzymać.
W pierwszych tygodniach marszu z Ma’arrat wy-
dawało się, że Rajmund naprawdę myśli wyłącznie
o Jerozolimie. Jeszcze przed opuszczeniem Dżabal as‒
Summaq zaczęły napływać do krzyżowców poselstwa
od okolicznych muzułmańskich władyków, a hrabia
z zadowoleniem zawierał kolejne rozejmy. Jego kape-
lan donosi: „Wieści o wznowieniu krucjaty sprawiły, że
okoliczni władcy przysyłali do Rajmunda arabskich
możnych z [...] mnóstwem darów, oni zaś obiecywali
na przyszłość posłuszeństwo oraz poszukiwane towary
za darmo”.
Pierwsze propozycje negocjacji przyszły z Szajzaru,
imponującej twierdzy usadowionej na skalnej odnodze
w zakolu Orontesu. Znajdowała się ona w rękach Mun-
kizydów, arabskiego rodu, który od dawna przeciwsta-
wiał się seldżuckiemu panowaniu w Syrii. Niezbyt
przejęci porażkami Turków pod Antiochią Munkizydzi
stwierdzili, że to Frankowie są teraz dominującą siłą
w regionie, i pospiesznie zaproponowali im bezpieczny
przemarsz przez swoje tereny oraz „konie i żywność”.
Było to jak najbardziej zrozumiałe - liczyli, że chrześci-
janie przejdą przez ich ziemie szybko i spokojnie, co
uchroni je od zniszczenia. Krzyżowcy, których na
wcześniejszych etapach wyprawy łacińskie źródła
przedstawiały jako nieprzejednanych wrogów islamu,
teraz „nagle” gotowi byli negocjować z jego wyznaw-
cami, mimo że mieli nad nimi przygniatającą przewagę.
Prawda jest taka, że łacinnicy całkiem pragmatycznie
podchodzili do kontaktów z muzułmanami, o ile tylko
było im to na rękę. Pochodzenie etniczne czy związki
religijne muzułmanów niewiele dla nich znaczyły -
jakkolwiek niektórzy łacinnicy zdawali sobie sprawę
z różnic dzielących Turków seldżuckich, Arabów
i Egipcjan, nie miały one wpływu na ich postępowanie
i wchodzili w układy z przedstawicielami wszystkich
trzech grup. Nie wydaje się też, by takie elastyczne za-
patrywania były wyłącznie domeną krzyżowych elit,
ponieważ nic nam nie wiadomo, aby sprzeciwiały się
temu masy. Łacińscy duchowni, którzy spisywali dzieje
wyprawy, niechętnie wspominają, jaki był zakres tych
„dyplomatycznych” kontaktów. Być może to, jak
przedstawili oni stosunki z muzułmanami, uniemożli-
wia nam dostrzeżenie pewnych niuansów. Uczestnicy
pierwszej krucjaty nie odnosili się do muzułmanów
z Syrii i Palestyny wyłącznie z nienawiścią. Wydaje
się, że sięgali po miecz świętej wojny, gdy zachodziła
taka potrzeba.
Układ z Szajzarem przyniósł niebawem krzyżow-
com spore korzyści. Drugiego dnia podróży po zie-
miach Munkizydów pochwycili duże stado bydła, dzię-
ki czemu w końcu zaspokoili dokuczliwy głód. Zamoż-
niejsi mogli też kupić konie na targach Szajzaru oraz
innego pobliskiego miasta, Hamy, którego emir uczest-
niczył w zakończonej porażką Kurbughi bitwie pod
Antiochią. Przyszłość krzyżowców rysowała się znacz-
nie lepiej, „z każdym dniem biedota odzyskiwała zdro-
wie, a rycerze siły, i wydawało się, że armia jest coraz
liczniejsza, a im dalej szliśmy, tym więcej dostępowali-
śmy łask od Boga”.
Obfitości zaznali też, dotarłszy do opuszczonego
miasteczka Rafanijja, którego „ogrody pełne były wa-
rzyw, a domy - jedzenia”. Po trudach, jakich krzyżow-
cy doświadczyli w Ma’arrat, Rajmund mądrze posta-
nowił przemierzyć ten odcinek drogi bez pośpiechu,
aby nabrali sił. Tak więc szlakiem, który z łatwością
można by pokonać w dwa dni, szli ich aż dziesięć. Mi-
mo to okazało się, że co słabsi i tak nie nadążają za ko-
lumną i wpadają w zasadzki muzułmańskich rabusiów,
toteż Rajmund objął dowództwo tylnej straży, nato-
miast Robert z Normandii, Tankred i Piotr z Narbony
szli przodem.
Kiedy dotarli wreszcie do południowo-wschodnich
krańców Dżabal an‒Nusajrijja, porośniętych bujną ro-
ślinnością gór oddzielających dolinę Orontesu od wy-
brzeża, musieli ostatecznie zadecydować, którędy pójść
dalej. Jeden z wiodących do Jerozolimy szlaków pro-
wadził w głąb lądu. na wschód od gór Liban, następnie
na południe, przez Nabulus. Droga ta zawiodłaby jed-
nak krzyżowców w pobliże Damaszku, jednego z naj-
większych muzułmańskich miast w Syrii. Rada zdecy-
dowała więc, że krucjata ruszy na zachód, w kierunku
Morza Śródziemnego, a następnie uda się wzdłuż jego
wybrzeża na południe, do Palestyny. Ta trasa miała
jedną, ogromną przewagę nad innymi: pozwalała krzy-
żowcom korzystać ze wsparcia z morza. Oddziały po-
siłkowe, żywność i sprzęt mogły być dostarczane stat-
kami, a dzięki kursującym teraz po wschodnim Morzu
Śródziemnym flotyllom weneckiej, genueńskiej i an-
gielskiej można było ustanowić sprawne linie komuni-
kacyjne z łacinnikami w Antiochii oraz Bizantyjczy-
kami. Jednak żeby w pełni wykorzystać te możliwości,
krzyżowcy musieliby najpierw zająć porty wzdłuż sy-
ryjskiego i palestyńskiego wybrzeża, by statki te miały
gdzie zawinąć.
Droga ku wybrzeżu wiodła piękną i żyzną doliną
Al‒Bukaja, toteż łacinnicy ponownie zajęli się groma-
dzeniem zapasów. Na południu nad doliną tą wznoszą
się ośnieżone szczyty gór Liban, od północy natomiast
góruje nad nią pasmo Dżabal an‒Nusajrijja, gdzie do
dziś stoi jedna z najpotężniejszych twierdz, jakie zbu-
dowały ludzkie ręce - Krak des Chevaliers. Usytuowa-
na na urwistej ostrodze skalnej i stąd z trzech stron
niemalże nie do zdobycia, zbudowana została w XII
i XIII wieku przez joannitów. Dzięki bajońskim sumom
oraz najznamienitszym architektom i budowniczym
stworzyli oni niemalże doskonały przykład średnio-
wiecznego budownictwa zamkowego. Dzisiaj twierdza
ta jest najlepiej zachowanym pomnikiem epoki wypraw
krzyżowych. W jej przeogromnych podwójnych mu-
rach pomieścić się mogło 2000 obrońców. W 1099 ro-
ku, w miejscu, gdzie później miał powstać Krak, była
skromniejsza forteca - Hisn Al‒Akrad. Niemniej jednak
załoga tego zawieszonego ponad doliną Al‒Bukaja
zamku czuła się na tyle bezpiecznie, że 28 stycznia
uderzyła na przechodzących tamtędy krzyżowców.
Rozwścieczony jej śmiałością Rajmund ruszył do
kontrataku. Zbyt daleko nie zdołał zajść, a w którymś
momencie, gdy oddzielił się od swych ludzi, o mało nie
zginął, lecz zaciekłość chrześcijan przeraziła muzułma-
nów. Następnego ranka krzyżowcy spostrzegli, że for-
teca została porzucona i „czekały nas tylko łupy wojen-
ne i wymarły zamek”. Mając jedzenia pod dostatkiem,
spędzili w Al‒Bukai dwa tygodnie.
Wiadomość o ostatnim sukcesie łacinników, którzy
zajęli twierdzę uważaną dotąd za nie do zdobycia, odbi-
ła się w okolicy szerokim echem. Emir Hamy po-
śpiesznie potwierdził swój układ z Rajmundem i przy-
słał mu w darze konie i złoto. Pod wrażeniem był rów-
nież Fachr Al‒Mulk Abu Ali Ibn Ammar, arabski emir
Trypolisu, jednego z największych miast na południo-
wym wybrzeżu. Podobnie jak Munkizydzi z Szajzaru,
także jego ród od lat pragnął uniezależnić się od Tur-
ków seldżuckich, toteż emir ochoczo zaczął się starać o
gwarancje bezpieczeństwa od zmierzającej tamtędy
armii krzyżowców. Na początek negocjacji w sprawie
rozejmu emir posłał Rajmundowi dziesięć koni, cztery
muły i nieco złota.
Rajmund mógł się pochwalić sporymi sukcesami.
W pierwszym miesiącu od objęcia naczelnego dowódz-
twa krucjaty armia powoli, lecz bez przeszkód posuwa-
ła się na południe. Nareszcie jego ludzie mieli pełne
brzuchy i dobry nastrój, a pozycja Rajmunda wydawała
się coraz stabilniejsza. Tymczasem zbliżał się kryzys.
Dzięki wcześniejszym zwycięskim wyczynom krzy-
żowców hrabia Tuluzy zdołał dotrzeć na wybrzeże,
mimo że prowadził niewielkie siły. Razem z żołnie-
rzami Roberta z Normandii i Tankreda miał co najwy-
żej 5000 ludzi. Wiele więc ryzykował - dalszy marsz
bez połączenia się z pozostałymi oddziałami krzyżow-
ców mógłby się dla jego niewielkiej armii zakończyć
zagładą. W pewnym sensie już samo wyjście
z Ma’arrat było ryzykowne. Rajmund liczył, że w ten
sposób zdopinguje pozostałych książąt przebywających
wciąż w Antiochii i zmusi ich, by przyłączyli się do
wyprawy, której teraz przewodził. Jego nieśpieszny
marsz ku wybrzeżu dał im dość czasu, żeby go dogo-
nić. Rajmund zbliżał się teraz do Trypolisu, tymczasem
wciąż nie było ani śladu Gotfryda, Boemunda i Roberta
z Flandrii. Najwyraźniej czekali na to, co zrobi.
OBLĘŻENIE ARKI
W takich właśnie okolicznościach podjął Rajmund
chyba najbardziej nieszczęsną decyzję podczas całej
krucjaty. Skoro nie mógł bezpiecznie kontynuować
marszu na południe, postanowił zaczekać w okolicy
Trypolisu i 14 lutego 1099 roku rozpoczął oblężenie le-
żącej w pobliżu Arki. Trudno orzec, co go do tego
skłoniło. Nie mogły były przeważyć względy militarne,
ponieważ Arka nie stanowiła dla krzyżowców ani
szczególnego zagrożenia, ani przeszkody. Prawdopo-
dobnie na jego decyzję wpłynęło kilka powiązanych
czynników. Perspektywa biernego oczekiwania na
przybycie pozostałych książąt groziła naruszeniem pre-
stiżu Rajmunda i stopniowym rozpadem zmuszonej do
bezczynności armii, którą dowodził. Być może też jego
zachłanne spojrzenie zdążyło już paść na Trypolis - po-
tencjalną zdobycz lub źródło dochodów. Miejscowych
władców tak bardzo przeraziła reputacja krzyżowców,
że gotowi byli kupować sobie pokój za pieniądze, atak
na Arkę mógł zaś podbić cenę. Pewien prowansalski
krzyżowiec notuje: „ [Po powrocie z Trypolisu nasi
wysłannicy] przekonali Rajmunda, że za cztery-pięć
dni emir [tego miasta] przekaże mu złota i srebra, ile
tylko zapragnie, jeśli przystąpi do oblężenia Arki, bar-
dzo silnie ufortyfikowanego grodu”.
Wydawało się, że oblężenie to stwarza doskonałą
okazję, by armii zapewnić przynoszące zyski zajęcie,
zastraszyć i wyzyskać Trypolis, a może nawet, jeśli
wszystko potoczy się pomyślnie, zacząć podbój całego
regionu. Tymczasem, na nieszczęście dla Rajmunda,
Arka okazała się przeszkodą nie do przejścia. Jeśli
przystępując do oblężenia, sądził, że miasto niebawem
się podda, bardzo się pomylił. Jak pisze jeden z uczest-
ników tamtych wydarzeń: „Twierdza ta pełna była nie-
przeliczonych hord pogan, Turków, Saracenów, Ara-
bów i paulicjanów, którzy wznieśli nadzwyczaj mocne
fortyfikacje i bronili się dzielnie”.
Z początku wyglądało na to, że krzyżowcy panują
nad sytuacją. Jeszcze zanim otoczyli Arkę, Rajmund
dołożył starań, by zapewnić sobie dostęp do wybrzeża.
Wysłał w tym celu z niewielkim oddziałem dwóch
swoich podkomendnych, Rajmunda Pileta oraz Raj-
munda wicehrabiego Turenne, którzy najpierw udali się
do Tortosy, portowego miasta o dzień marszu na pół-
noc od Trypolisu, gdzie, jak się okazało, stacjonował
silny garnizon. Autor Gesta Francorum, który towarzy-
szył teraz armii Rajmunda z Tuluzy, pisze tak: „Gdy
zapadła noc, wycofali się w pewne miejsce, gdzie zało-
żyli obóz i rozpalili wiele ognisk, by wydawało się, że
jest tam całe wojsko. Poganie przerazili się i uciekli po
kryjomu pod osłoną ciemności, zostawiając miasto peł-
ne jedzenia. Miało też ono wspaniały port”.
Zaraz też inne portowe miasto, Marakijja, położone
jeszcze dalej na północ, szybko przedstawiło warunki
kapitulacji, wciągnęło na maszt sztandar Rajmunda
z Tuluzy i przyjęło łacińską załogę. Obie nabrzeżne
placówki zapewniały łacinnikom dostęp do morza, lecz
w bezpośrednim pobliżu Arki, która i tak leżała kilka
kilometrów w głąb lądu, nie było żadnego portu, który
umożliwiałby stałą morską komunikację. Greckie i we-
neckie statki zmuszone były rzucać kotwicę wzdłuż
wybrzeża, zostawiać „zboże, wino, jęczmień, wieprzo-
winę i inne pokupne towary” i płynąć dalej, do bez-
piecznych portów na północy.
Kiedy blokada Arki już się rozpoczęła, oddziały
Rajmunda wyprawiały się też na poszukiwanie jedzenia
w okolice samego Trypolisu. Z początku miasto stawia-
ło pewien opór, lecz jego obrońcy zostali wycięci
w pień, aż płynący przez nie strumień poczerwieniał od
muzułmańskiej krwi. Zdjęty trwogą Trypolis oraz są-
siednie grody zgodziły się przyjąć sztandar Rajmunda,
jako wstęp do swojej, jak się zdawało nieuchronnej,
kapitulacji.
Tak więc działania prowadzone w okolicach Arki
pozornie przebiegały w zadowalającym tempie. Pro-
blemem była sama Arka: miasto po prostu nie miało
zamiaru ustąpić. Zachowało się bardzo niewiele szcze-
gółowych przekazów dotyczących tamtych walk; wie-
my tyle, że muzułmanie skutecznie wykorzystywali do
obrony broń miotającą. Od jednego z wyrzucanych
przez nią pocisków zginął Pons z Balazun, bliski przy-
jaciel Rajmunda z Aguilers i współtwórca pierwszych
fragmentów jego kroniki. Inny znów śmiertelnie ranił
w głowę Anzelma z Ribemont, autora co najmniej
dwóch listów, w których drobiazgowo opisał swoje
przeżycia z wyprawy. W wojsku krążyły pogłoski, ja-
koby Anzelm miał przeczucie, że wkrótce umrze. Jak
mówiono, rankiem w dniu swej śmierci zbudził się,
wezwał do siebie księży, wyznał swe zaniedbania
i grzechy, prosił Boga o miłosierdzie i oznajmił im, że
bliski jest śmierci. Kiedy stali tak wstrząśnięci tym, co
usłyszeli, gdyż Anzelm był zdrów i krzepki, wyjaśnił im:
„Nie dziwujcie się a posłuchajcie mnie. Zeszłej nocy uj-
rzałem pana Engelranda z Saint Pôl, który poległ
w Ma’arrat, i całkiem świadom, spytałem go: „Co się
dzieje? Wszak byłeś pan nieżyw, tymczasem oto żyjesz”.
Pan Engelrand odrzekł: „Ci, co umierają w służbie
Chrystusa, nie umierają nigdy”.
Engelrand podobno zapewnił następnie Anzelma,
że on również znajdzie miejsce w niebie, gdy nazajutrz
polegnie. Pewien zbawienia Anzelm najwyraźniej
przygotował się na śmierć pełen otuchy. Być może ta
opowieść miała ugruntować wśród krzyżowców prze-
konanie, że poległych w drodze do Jerozolimy czeka
palma męczeństwa i raj, nie mogła jednak zrównowa-
żyć srogiej rzeczywistości, z jaką zmagali się pod Arką.
Ludzie tracili życie w nierokującym żadnych nadziei
oblężeniu.
Przez trzy długie miesiące sfrustrowani krzyżowcy
oblegali Arkę bez większego powodzenia. Tymczasem
czekała ich niespodzianka. Gdy tylko zima zelżała,
z Egiptu przybyło poselstwo od Al‒Afdala, wezyra Fa-
tymidów. Idąc za radą Bizantyjczyków, w 1097 roku
krzyżowcy nawiązali z nimi kontakt, a w marcu 1098
roku posłali do Kairu wysłanników, którzy mieli omó-
wić możliwość wspólnych działań przeciwko Turkom
seldżuckim w Syrii i Palestynie. Teraz wreszcie emisa-
riusze wrócili, prowadząc ze sobą fatymidzkich posłów
z odpowiedzią Al‒Afdala.
W ciągu tego roku wiele się zmieniło. Wykorzystu-
jąc chaos w państwach seldżuckich po klęsce Kurbughi
pod Antiochią, w sierpniu 1098 roku Fatymidzi zaata-
kowali i pokonali tureckich władców Jerozolimy. Nieo-
czekiwanie okazało się, że główny cel krzyżowców,
Święte Miasto, ma nowego pana - Al‒Afdala. Począt-
kowo wydawało się, że wszystko jest w porządku. Po-
słowie krzyżowców mogli w pokoju wejść do Jerozo-
limy. Lecz jeszcze przed rokiem 1099 Al‒Afdal nawią-
zał korespondencję z cesarzem Aleksym, który oznaj-
mił mu, że grecko ‒ łaciński sojusz chyli się ku upad-
kowi i armia krzyżowców z wolna topnieje. Tak więc
Al‒Afdal mniej chętnie przysłuchiwał się do jej oblę-
żenia. Wciąż jeszcze byli tym pochłonięci, gdy mniej
więcej na początku kwietnia - przybył spod Arki Piotr
z Narbony, biskup Albary, z pilną wiadomością od
Rajmunda. W Syrii rozeszła się pogłoska, że Seldżucy
z Bagdadu zebrali nową armię i właśnie kierują się ku
pozycjom hrabiego Tuluzy. Krótko mówiąc, Rajmund
błagał towarzyszy, aby przyszli mu w sukurs:
Usłyszawszy te wieści, [Gotfryd i Robert] czym prę-
dzej zawarli układ z emirem [Dżabali] i uzgodnili z nim
warunki pokoju, a przyjąwszy w trybucie konie i złoto,
opuścili [twierdzę] i przybyli nam z pomocą; jednak
spodziewany atak nie nastąpił, tak więc rzeczeni hra-
biowie rozłożyli się obozem po drugiei stronie rzeki
i przyłączyli się do oblężenia Arki.
Autor jednej z łacińskich kronik, spisanej dziesiątki
lat później, zarzuca Rajmundowi, że zmyślił całą tę hi-
storię z armią Seldżuków, by w końcu ściągnąć do sie-
bie Gotfryda i Roberta z Flandrii, co jest zresztą cał-
kiem możliwe. Gotfryd wcale nie miał ochoty oblegać
Arki. lecz pod koniec marca wciąż można było sądzić,
że Rajmund zdoła urzeczywistnić swoje marzenie i po-
prowadzić połączone znów hufce krzyżowców do Jero-
zolimy. Tymczasem skutki jego działań pod Arka miały
niebawem objawić się w całej sile.
Do oblężenia tego miasta pchnęły Rajmunda dwa
pragnienia: chciał zyskać czas na połączenie krzyżow-
ców pod swoim sztandarem oraz położyć podwaliny
swego panowania w rejonie Trypolisu. Podobnie jak
w wypadku Antiochii i Dżabal as‒Summaq, hrabia Tu-
luzy nie potrafił się skupić na jednym celu. Teraz, gdy
dołączyli doń Gotfryd i Robert z Flandrii, wyprawa
mogła już ruszyć do Jerozolimy. Co więcej, po niedaw-
nym załamaniu się negocjacji z Fatymidami należało
szybko działać. Gdyby Frankowie natychmiast pospie-
szyli na południe, być może dotarliby do Jerozolimy,
zanim Egipcjanie przygotowaliby się do obrony Tym-
czasem Rajmund ani myślał porzucić nadzieje, które
wiązał z Arką i Trypolisem. Zamiast więc z braku ja-
kichkolwiek postępów odstąpić od Arki, uparcie konty-
nuował oblężenie i z każdym dniem i tygodniem jego
dowódcze kompetencje oraz pozycja wśród krzyżow-
ców coraz ściślej łączyły się z losami Arki
Tylko pod jednym względem oblężenie nosiło zna-
miona olśniewającego sukcesu - napełniało po brzegi
skarbce książąt. Na początku kwietnia miejscowi wład-
cy usilnie zabiegali o to, by ich jak najhojniej obdaro-
wać w zamian za pokój i bezpieczeństwo:
Emir Trypolisu ofiarował nam 15 000 sztuk złotych
saraceńskich monet, do tego konie, mulice, wiele szat
i jeszcze więcej dóbr podobnego rodzaju w następnych
latach. Co więcej, namiestnik Dżabali, obawiając się
kolejnego oblężenia, przysłał naszym wodzom daninę
w wysokości 5000 sztuk złota, konie, mulice i obfite za-
pasy wina. Byliśmy teraz dobrze zaopatrzeni, bo rów-
nież z wielu innych zamków i miast, nie tylko z Dżabali,
napływały do nas dary.
Przy takim napływie bogactwa krzyżowcy zdecy-
dowali się zreorganizować system jego podziału. Po-
wstała specjalna, wspólna kasa, do której trafiała jedna
dziesiąta wszystkich zdobyczy. Mimo że ostatecznie
zaledwie ćwierć zgromadzonego w niej majątku rozda-
no „biednym i chorym”, znacząco poprawiło to ich po-
łożenie. Rajmund z Tuluzy dobrze wiedział, że przez
większą część XI wieku sąsiadujące z jego posiadło-
ściami państwa chrześcijańskie z północnej części Pół-
wyspu Iberyjskiego bogaciły się dzięki daninom ścią-
ganym od tamtejszych władców muzułmańskich, co
było po prostu formą wyłudzania haraczu. Z biegiem
czasu system ten stał się tak opłacalny, że chrześcijań-
scy królowie Leónu i Kastylii nie mieli ochoty przega-
niać swych coraz słabszych islamskich „wrogów”
z obawy, że stracą bogate źródło dochodów.
Wydaje się, że w późniejszym okresie oblężenia
Arki podobna niechęć opanowała Rajmunda. Gdyby
miasto padło, musiałby albo spełnić swoje groźby i na-
paść Trypolis, albo ruszyć na południe, dopóki jednak
trwało oblężenie, a miejscowi muzułmanie się bali,
mógł zbierać obfite żniwo. Niestety, ten wygodny
układ zaczął niebawem nieco szwankować. Ten i ów
mniej znaczący krzyżowiec robił się coraz zachłanniej-
szy i licząc, że uda mu się stworzyć własny system po-
bierania daniny, „wysyłał umyślnych z listami do miast
saraceńskich, w których oznajmiał, że to on właśnie jest
panem krzyżowców”. Emir Trypolisu zaczął się nato-
miast zastanawiać, dlaczego tyle płaci Frankom, skoro
nie potrafią oni nawet zdobyć Arki. Te pierwsze oznaki
powątpiewania krzyżowcy rozwiali brutalnym napadem
na Trypolis - Rajmund z Aguilers radośnie donosi, że
„[Potem] ziemia cuchnęła krwią muzułmanów, a akwe-
dukt zatkany był ich ciałami. Wyborny był to widok,
kiedy tak jego wirujące wody toczyły do Trypolisu
bezgłowe ciała dobrze urodzonych i pospólstwa”. Na
jakiś czas rebelia została powstrzymana, jednak
chwiejnej równowagi między groźbą a wyzyskiem nie
można było utrzymać na zawsze.
W takich okolicznościach dwa wydarzenia przypie-
czętowały losy Rajmunda z Tuluzy i oblężenia Arki.
Odkąd w czerwcu 1098 roku Piotr Bartłomiej „odna-
lazł” Świętą Włócznię, a Rajmund przychylnie odniósł
się do jego opowieści, prestiż hrabiego i wizjonera
wzrósł. Po śmierci Ademara z Monteil Prowansalczycy
chcieli uczynić z Piotra nowego duchowego przywódcę
mas. Biorąc pod uwagę jego nieprzewidywalność, pro-
tekcja, której udzielał mu Rajmund, była inwestycją ry-
zykowną, lecz gwarantującą wpływy, jednak z biegiem
miesięcy wizje i wypowiedzi Piotra stawały się coraz
bardziej fantastyczne.
Ich apogeum przypadło po 5 kwietnia 1099 roku,
kiedy to Piotr Bartłomiej oznajmił, iż po raz kolejny
objawił mu się Chrystus, święty Piotr i święty Andrzej.
To, co miał krzyżowcom do zakomunikowania, było
wręcz kuriozalne. Otóż Pan oświadczył mu ponoć, że
pośród krzyżowców jest wielu grzeszników, i nakazał
Piotrowi pozbyć się ich takim oto sposobem: Rajmund
z Tuluzy miał wezwać do siebie całą armię i kazać jej
„stanąć w szyku jakoby do bitwy albo oblężenia”.
Wówczas Piotr „cudownie” odkryje, że ustawieni są
w pięciu szeregach. Łacinnicy z pierwszych trzech sze-
regów będą pobożnymi naśladowcami Chrystusa, pozo-
stali zaś - owymi skalanymi wszelkim występkiem, od
pychy po tchórzostwo, grzesznikami. Piotr oświadczył,
że Bóg polecił mu doprowadzić do natychmiastowej
egzekucji każdego krzyżowca, który nie podda się tej
cudacznej selekcji.
Nie należy się dziwić, że opowieść Piotra wywołała
wśród łacinników ogromne poruszenie. Na jaw wyszły
antagonizmy, żale i zazdrość żywione od dawna wzglę-
dem proroka karierowicza, a dotąd powściągane z uwa-
gi na jego powszechną popularność. Krzyżowcy spoza
prowansalskiego kontyngentu być może mieli wątpli-
wości, czy Piotr rzeczywiście miewa te wizje, jednak
w przypływie czci, którą po wydawałoby się cudow-
nym zwycięstwie pod Antiochią otoczono Świętą
Włócznię, nie odważyli się otwarcie kwestionować je-
go objawień. Wszakże wypowiedzi Piotra po 5 kwiet-
nia były już tak osobliwe, a jego polecenia tak szokują-
ce, że dla wielu z nich jego czar prysł. W końcu ich
wątpliwości wyraził wprost Arnulf z Rohes, kapelan
Roberta z Normandii. Ów „mąż wielce szanowany dla
swej erudycji” był też bardzo ambitny i musiał zdawać
sobie sprawę, że dyskredytując Piotra Bartłomieja, sam
może osiągnąć znaczącą pozycję. Publicznie więc za-
kwestionował wiarygodność jego objawień oraz, siłą
rzeczy, autentyczność Świętej Włóczni. Piotr Bartło-
miej musiał teraz dowieść swej prawości i wyraził go-
towość zdania się na Sąd Boży.
Sąd Boży był ważną, aczkolwiek niezbyt często
stosowaną metodą stosowaną w średniowiecznym są-
downictwie. Nasze powszechne wyobrażenie na jego
temat - jakoby w wiekach średnich dominowały okrut-
ne próby ognia i wody - jest dalekie od prawdy. W rze-
czywistości po Sąd Boży sięgano wyłącznie w osta-
teczności, szczególnie gdy nikt ze społeczności nie
mógł ręczyć za moralność podsądnego. W takich ra-
zach, gdy nie można było dać wiary przysiędze, oskar-
żony mógł zostać poddany jakiejś próbie, zazwyczaj
pod nadzorem duchownych. Mogło to być trzymanie
rozgrzanego do czerwoności żelaza albo włożenie ręki
do kotła z wrzątkiem. I znów, jak dziś się błędnie
mniema, nie oczekiwano, że niewinnie oskarżony wyj-
dzie z takiej próby bez szwanku. Jego rany opatrywano,
a po kilku dniach sprawdzano, czy nie wdała się infek-
cja. Dopiero ona dowodziła winy.
W kwietniu 1099 roku Piotr Bartłomiej musiał być
absolutnie przekonany co do autentyczności Świętej
Włóczni i swej roli Bożego posłańca, ponieważ zdecy-
dował się stanąć do szczególnie srogiej i ryzykownej
próby - próby ognia. Miał podobno powiedzieć: „Nie
tyle życzę sobie, ile błagam, byście rozpalili ogień, a ja
poddam się próbie ognia, dzierżąc Świętą Włócznię
w dłoni; jeśli naprawdę jest ona Włócznią Pana, wyjdę
nietknięty. Jeśli jednak Włócznia jest nieprawdziwa,
strawią mnie płomienie”.
Próbę tę poprzedził Piotr czterodniowym postem,
który miał oczyścić jego duszę. Następnie w Wielki
Piątek, na oczach tłumów krzyżowców, prosto odziany
i ze Świętą Włócznią w dłoni Piotr ochoczo wkroczył
między płonące „gałęzie oliwne ułożone w dwa stosy,
wysokie na cztery stopy, długie na stóp trzynaście i od-
dalone od siebie o jedną stopę”. Ówcześni kronikarze
odmiennie relacjonują przebieg wydarzeń. Rajmund
z Aguilers, ich naoczny świadek, a także zagorzały orę-
downik Świętej Włóczni i jej odkrywcy, dowodzi, że
Piotr wyszedł z ognia bez skazy:
Piotr kroczył przez ogień, a jego suknia i Święta
Włócznia, którą spowijał najwyśmienitszy materiał, by-
ły nietknięte. Gdy Piotr wyłonił się z ognia, pomachał
do tłumu, uniósł Włócznię i zawołał: „Boże, dopomóż
nam!” Wtedy motłoch pochwycił go, pochwycił go, po-
wiadam, i ciągnął po ziemi. Niemal każdy się pchał,
przekonany, że Piotr jest w pobliżu, chcąc go dotknąć
albo porwać kawałek jego odzienia. W tej szamotaninie
tłum zadał Piotrowi trzy albo cztery rany na nogach
i złamał mu kręgosłup. Sądzimy, że Piotr umarłby tam.
gdyby nie Rajmund Pilet, sławny i dzielny rycerz, który
rzucił się z towarzyszami w kotłującą się ciżbę i z nara-
żeniem życia wyrwał go z niej. Nie możemy jednak na-
pisać nic więcej, a to przez wzgląd na nasz niepokój
i smutek.
Całkiem możliwe, że Piotr został porwany i okale-
czony przez rozhisteryzowany tłum - w średniowieczu
charyzmatycznych przywódców religijnych często ata-
kowały rozentuzjazmowane masy. Na początku XIII
wieku wątły i chorowity święty Franciszek z Asyżu od-
był swą ostatnią podróż pod eskortą, gdyż obawiano
się, że gdyby zmarł w drodze, jego ciało rozerwaliby na
strzępy łowcy relikwii. Niemniej jednak Rajmund
z Aguilers przyznaje, że podczas próby Piotr nabawił
się „drobnych oparzeń na nogach”.
Północnofrancuski dziejopis Fulcher z Chartres,
który nie był obecny pod Arką, jest o wiele bardziej
sceptyczny:
Znalazca Włóczni szparko przebiegł między płoną-
cymi stosami, by dowieść swej uczciwości, wedle swego
życzenia. Gdy mąż ów przeszedł przez płomienie
i ukazał się im, poznali jego winę, albowiem skóra jego
była spalona i wiedzieli, że jest śmiertelnie ranny. Tak
też dowodzi wynik tego, co zaszło, gdyż dwunastego
dnia zmarł udręczony przez sumienie.
Bez względu na to, skąd się wzięły rany Piotra, jest
faktem, że w ciągu dwóch tygodni Piotr Bartłomiej
zmarł w wyniku obrażeń odniesionych w dniu Sądu
Bożego. Jego prowansalscy zwolennicy dopilnowali,
by pochowano go w miejscu, gdzie odbyła się próba,
jednak w oczach większości krzyżowców jego reputa-
cja na zawsze została zszargana. Kwestionowano teraz
moc Świętej Włóczni, jej kult powszechnie krytykowa-
no, a nawet wyśmiewano.
Jednocześnie poważnego uszczerbku doznała repu-
tacja Rajmunda. Dla wyniesionego na fali kultu Włócz-
ni hrabiego Tuluzy jej odrzucenie oznaczało bolesny
cios. Co więcej, gdy chwiała się jego pozycja naczelne-
go wodza krucjaty, pojawił się drugi problem. Około 10
kwietnia pod Arką zjawili się emisariusze cesarza
Aleksego I Komnena. Przybyli gorąco sprzeciwić się
zagarnięciu Antiochii przez Boemunda oraz łamaniu
złożonych w Konstantynopolu przyrzeczeń. Kusząc
krzyżowców „dużymi sumami złota i srebra”, polecili
im czekać na Aleksego, który miał przybyć 24 czerwca,
„aby pójść z nimi do Jeruzalem”.
Wieści te sprawiły, że wśród łacinników znów do-
szło do rozłamu. Rajmund, ugodowy wobec Greków,
dowodził, że przybycie Aleksego tylko zwiększy szan-
se krzyżowców na dotarcie do Jerozolimy. Czekając
nań, mogliby się przyłożyć do oblężenia i zdobyć Arkę,
żeby ich wojenna sława nie poniosła uszczerbku. Jed-
nak większość krzyżowców nie wierzyła w zapewnie-
nia wysłanników cesarza albo zwyczajnie powątpiewa-
ła, czy w ogóle przybędzie on do Arki. W połowie
kwietnia sytuacja wydawała się bez wyjścia, a żadna ze
stron ani myślała ustąpić. Spór stał się tak zażarty, że
duchowni zarządzili okres postu, modlitwy i jałmużny
w nadziei, że Bóg przywróci wyprawie pokój.
Rajmund z Tuluzy znalazł się w rozpaczliwym po-
łożeniu. Wciąż mógł liczyć na spore poparcie, jednak
z wolna nawet niektórzy Prowansalczycy zaczynali tra-
cić weń wiarę. Mniej więcej w tym właśnie czasie Tan-
kred, którego wsparcie Rajmund zaskarbił sobie wcze-
śniej „5000 solidów i dwoma arabskimi wierzchowca-
mi czystej krwi”, wycofał się z układu z hrabią Tuluzy
i przyłączył Gotfryda z Bouillon. Rajmund przeczuwał,
że aura, która dotąd otaczała Świętą Włócznię, rozwiała
się jak dym; podjął więc dobrze przemyślaną decyzję:
tracąc władzę, jaką dawał mu kult jednej relikwii, cy-
nicznie postanowił „stworzyć” inny i znów spróbował
zawłaszczyć pamięć Ademara z Monteil. Za życia bi-
skup nosił przy sobie relikwię Prawdziwego Krzyża -
niewielki odłamek drewna pochodzący podobno
z krzyża Jezusa - która po śmierci legata trafiła do Lao-
dycei. Rajmund wysłał więc tam co prędzej brata Ade-
mara, Wilhelma‒Hugona z Monteil, żeby ją odzyskał.
Zamierzał nie tyle odrzucić kult Świętej Włóczni, ile
najpierw podbudować go kultem relikwii Ademara,
a potem stopniowo go nim zastąpić. Plan Rajmunda nie
do końca się powiódł, bo kiedy Wilhelm‒Hugon po-
wrócił z relikwią, ludzie Rajmunda wprost się palili do
wymarszu na Jerozolimę.
Tak więc Rajmund sam się zapędził w kozi róg. Po-
zwolił, by ocena jego dowódczych zdolności została
uzależniona od wyniku oblężenia Arki. Skoro zaś oblę-
żenie się nie powiodło, śmierć Piotra Bartłomieja oraz
powszechna niepopularność probizantyjskich zapatry-
wań hrabiego zachwiały jego pozycją. Kiedy już nawet
jego ludzie zaczęli się domagać wznowienia marszu na
południe, zmuszony był ustąpić. W pierwszym tygo-
dniu maja Rajmund zgodził się wreszcie odstąpić od
oblężenia Arki i ruszyć do Jerozolimy.
Krzyżowcy ze zdumieniem odkrywali miłe strony
klimatu tej części Lewantu. Jeden z kronikarzy donosi:
„Jedliśmy fasolę w połowie marca, a w połowie kwiet-
nia zboże”. Przy tak wczesnej porze zbiorów mogli li-
czyć, że w drodze do Palestyny jedzenia im nie zabrak-
nie. Gdy wie; decyzja zapadła, czym prędzej porzucili
Arkę. Przeszli spokojnie prze; Trypolis i 16 maja zna-
leźli się w końcu na szlaku do Jerozolimy.
Pielgrzymka do świętego Miasta wkroczyła w ostatni
etap, a Rajmund z Tuluzy już nigdy nie miał w niej
odegrać głównej roli. Przez jakiś czas hrabia przewo-
dził wyprawie, bliski był nawet objęcia na stałe funkcji
jej naczelnego wodza, jednakże po fiasku pod Arką
władzą i prestiżem musiał się dzielić z innymi książę-
tami.
ROZDZIAŁ X
Święte Miasto
Oblężenie Arki zakończyło się niepowodzeniem,
lecz przynajmniej całe siły pierwszej krucjaty zebrały
się przy tej okazji w jednym miejscu. 16 maja 1099 ro-
ku, po długich miesiącach zwłoki, armia ta ruszyła na
Jerozolimę, narzucając sobie bardzo ostre tempo. Od tej
pory krzyżowcy mieli przed sobą jeden cel - zdobycie
Świętego Miasta. Po części ich pośpiech brał się z tego,
że dość już się naczekali, lecz zdawali też sobie sprawę,
że im szybszy będzie ich marsz, tym mniej czasu zosta-
nie Fatymidom na przygotowanie obrony Jerozolimy.
Łacinnicy wypytali o szlaki do Palestyny mieszkają-
cych w Libanie maronitów, a korzystając prawdopo-
dobnie z umiejętności doświadczonego przewodnika,
którego podesłał im emir Trypolisu, śmiało ruszyli trak-
tem wzdłuż wybrzeża. Tą bezpośrednią drogą mogli
szybciej dotrzeć do celu oraz otrzymywać wsparcie
z morza, lecz ze względów czysto wojskowych obranie
jej wiązało się ze sporym ryzykiem. W kilku miejscach
ów nadmorski szlak dosłownie przeciskał się między
morzem a górami, które to miejsca mógł zablokować
nawet nieduży oddział nieprzyjaciela. Krzyżowcy ma-
szerowali więc w szybkim tempie, żeby Fatymidzi nie
zdążyli ich obsadzić.‒
Pierwszego dnia po opuszczeniu Trypolisu łacinni-
cy szli nierówną ścieżką wokół urwistego cypla, który
ostro wdziera się w morze i zwany jest dziś w okolicy
Ras asz‒Szaka - Twarzą Boga. Zmuszeni praktycznie
iść gęsiego, byli łatwym celem, jednak nikt ich nie zaa-
takował. Do wieczora 19 maja pokonali szczęśliwie
dwa kolejne trudne do przejścia miejsca - „klif, gdzie
ścieżka bardzo jest wąska i gdzieśmy spodziewali się
zasadzki wroga”, oraz przeprawę na Psiej Rzece, grani-
cy fatymidzkiej Palestyny. Ominąwszy osiedla w Al‒
Batrun i Dżubajl, dotarli do Bejrutu. Na razie nie spo-
tkała ich żadna przykra niespodzianka. Następnego
dnia przybyli do Sydonu, którego załoga uderzyła na
poszukującą żywności drużynę łacinników, jednak ry-
cerska jazda szybko odrzuciła muzułmanów do miasta.
Jeden z kronikarzy wspomina, że gdy obozowali
pod Sydonem, kilku krzyżowców zmarło od ukąszenia
szczególnie jadowitego „ognistego” węża. Miejscowa
ludność poradziła im, jak postępować w takich razach:
„mężczyzna, który został ukąszony, powinien nie-
zwłocznie położyć się z kobietą, a kobieta z mężczyzną
- dzięki temu uwolnią się od obrzęku i ognia trucizny”.
Zgodnie z innym, bardziej praktycznym, aczkolwiek
nieszczególnie sprzyjającym wypoczynkowi zalece-
niem, należało w nocy tłuc kamieniem o kamień albo
tarczą w tarczę, aby „mogli spać bezpiecznie, nie lęka-
jąc się węży, które odstraszy ów hałas i łoskot”. Łacin-
nicy spędzili pod Sydonem dwa niespokojne dni. Przy-
jęli rozsądny tryb przemarszu: dwa‒trzy dni szli za-
wzięcie, a następnie urządzali dłuższy postój, dzięki
czemu krócej wystawiali się na atak w niedogodnym do
obrony szyku marszowym. Ciągnąc tak wzdłuż wy-
brzeża, minęli Tyr, Akkę i dotarli do Cezarei, gdzie
spędzili cztery dni, świętując Zesłanie Ducha Świętego.
Nie napotkali żadnego oporu, chociaż podczas jednej
z wycieczek po żywność zniknął rycerz Walter z La
Verne oraz jego ludzie - uznano później, że wpadł
w pułapkę zastawioną przez muzułmanów. Najczęściej
jednak mieszkańcy miejscowości, które mijali, pragnęli
tylko, żeby poszli dalej w pokoju, krzyżowcy zaś nie
mieli zamiaru trwonić na nich czasu.
30 maja w okolicach miasta Arsuf skierowali się
w głąb lądu i udali się najkrótszą drogą do Jerozolimy.
Około 3 czerwca dotarli do Ar‒Ramli, miejscowości,
która mogła być ostatnią przeszkodą na ich drodze.
Przodem ruszył na zwiad Robert z Flandrii w towarzy-
stwie rycerza Gastona z Bearn. Okazało się, że miasto
jest opuszczone - muzułmańska załoga ewakuowała się
noc wcześniej. Leżąca na głównym szlaku między Je-
rozolimą a wybrzeżem Ar‒Ramla miała spore znacze-
nie strategiczne, a za sprawą znajdującego się na obrze-
żach miasta chrześcijańskiego kościoła Świętego Jerze-
go - rzekomego miejsca pochówku świętego - również
religijne. Aby przypieczętować swoją władzę nad mia-
stem oraz otoczyć należną czcią doczesne szczątki
świętego Jerzego - krzyżowcy chcieli, by stał się ich
„pośrednikiem z Bogiem i wodzem” - książęta utwo-
rzyli w Ar‒Ramli łacińskie biskupstwo. Tak jak było
z biskupstwem albarskim, tutaj również nie chodziło
o restytucję, lecz o utworzenie zupełnie nowej, łaciń-
skiej władzy biskupiej, która łączyłaby obowiązki mili-
tarne i kościelne. Tym razem jednak nowym biskupem
nie został nikt z prowansalskie- go obozu Rajmunda
z Tuluzy. Godności tej dostąpił Robert z Rouen, krzy-
żowiec z północnej Francji, któremu oddano pod do-
wództwo garnizon, „darowano dziesięcinę oraz złoto,
srebro i konie”. Świadczy to wymownie o osłabieniu
pozycji Rajmunda.
6 czerwca krzyżowcy, zaopatrzeni w obfite zapasy
zboża z Ar‒Ramli, pospieszyli do Jerozolimy. Pod ko-
niec dnia dotarli do Qubeiby, miejscowości oddalonej
zaledwie o szesnaście kilometrów od Świętego Miasta.
Tej nocy do obozu łacinników przybyła z Betlejem de-
legacja wschodnich chrześcijan z błaganiem, żeby co
rychlej oswobodzili ich spod islamskiego panowania.
Na czele setki rycerzy wyekspediowano natychmiast
Tankreda i Baldwina z Le Bourg, rycerza z armii Got-
fryda, którzy po nocnej wędrówce, minąwszy o przed-
świcie rysującą się w oddali Jerozolimę, dotarli do
miejsca narodzin Chrystusa. Zgotowano im tam poru-
szające przyjęcie, którego punktem kulminacyjnym by-
ła msza w kościele Narodzenia Pańskiego. Tankred
niebawem wrócił, przedtem jednak pozwolił sobie wy-
wiesić nad Betlejem własny sztandar. W drodze na pół-
noc znalazł swych towarzyszy pod murami Jerozolimy.
Wielu krzyżowców, nie mogąc się już doczekać, wyru-
szyło z Qubeiby w środku nocy. Ich niezwykła wę-
drówka dobiegała końca.
OBLĘŻENIE JEROZOLIMY
Niemal trzy lata przemierzali krzyżowcy cały znany
sobie świat i znosili niebywałe cierpienia, żeby dotrzeć
do najświętszego miasta całego chrześcijaństwa. W ich
oczach Jerozolima, w której żył, umarł i powstał z mar-
twych Jezus Chrystus, była centrum wszechświata.
Wielu żywiło przekonanie, że gdy tylko ziemskie Jeru-
zalem zostanie odzyskane, zjednoczy się z Jeruzalem
niebieskim - chrześcijańskim rajem. Nie należy się
więc dziwić, że wielu się rozpłakało, gdy 7 czerwca
1099 roku ujrzeli tak długo wypatrywany cel piel-
grzymki5.
Na skutek niekompetencji Fatymidów łacinnikom
udało się pokonać ponad 300 kilometrów dzielących
Trypolis od Jerozolimy w czasie krótszym niż miesiąc.
Gdyby Egipcjanie choćby w ograniczonej mierze broni-
li Palestyny, mogli byli powstrzymać krzyżowców.
Tymczasem Fatymidzi albo mieli błędne wyobrażenie
o ich zamiarach, albo poważnie nie docenili ich możli-
wości, ponieważ krzyżowcy nie napotkali na swej dro-
dze praktycznie żadnego oporu. Tak szybkie, wręcz
błyskawiczne tempo marszu miało jednak swoją cenę.
W muzułmańskich rękach pozostały takie miasta jak
Bejrut czy Arka, co oznaczało, że łacinnicy stracili te-
raz łączność ze swoim zapleczem. Nie mieli nawet cza-
su zająć Jaffy, najbliższego Jerozolimie portu. Wiedzie-
li doskonale, że ich najbliżsi sojusznicy oddaleni są
o setki kilometrów i że niebawem Fatymidzi przystąpią
do potężnego kontrataku, a mimo to pognali wprost do
Jerozolimy. Książęta zdawali sobie sprawę, że nie mają
ani dość ludzi, ani środków, by podbić całą Palestynę,
decydujący cios postanowili więc zadać w jej centrum.
Prawdopodobnie jednak nigdy nie podjęliby tak
ogromnego ryzyka, gdyby nie ich wiara i niezachwiane
przekonanie o potędze Bożej opieki. Patrząc realistycz-
nie, gdyby nie zdołali praktycznie z marszu zdobyć Je-
rozolimy, to odcięci na nieprzyjacielskim terytorium
ponieśliby klęskę.
Tak więc oblężenie Jerozolimy nie mogło przypo-
minać wcześniejszych prób zdobycia Antiochii. Nie by-
ło czasu na otoczenie miasta pierścieniem i wyczeki-
wanie, aż załamie się opór obrońców. W grę wchodziło
tylko jedno - szturm na potężne mury Jerozolimy. Żad-
ne z miast leżących na drodze krzyżowców nie dorów-
nywało jej ani pod względem historycznym, ani religij-
nym. 3000 lat dziejów Jerozolimy nierozerwalnie splo-
tło się z trzema wielkimi religiami. Była centrum
chrześcijaństwa, bo tu odbyła się męka Jezusa, a także
stolicą Izraelitów - najpierwszym miastem judaizmu -
oraz trzecim ze świętszych miast islamu, otaczanym
głęboką czcią, gdyż to z niej właśnie Mahomet wstąpił
do nieba. Religijnej pozycji Jerozolimy dorównywała
jej imponująca doczesna postać. Zwiedzający jerozo-
limskie Stare Miasto, serce rozległej nowoczesnej me-
tropolii, mogą i dziś podziwiać zapierający dech widok,
jaki powitał krzyżowców, ponieważ zrekonstruowane
pod panowaniem osmańskim masywne kamienne
umocnienia przebiegają niemal tak samo jak w XI wie-
ku.
Główne mury obronne Jerozolimy, długości około
czterech kilometrów, wysokie mniej więcej na piętna-
ście metrów i grube na trzy, otaczały obszar o po-
wierzchni, w przybliżeniu, osiemdziesięciu sześciu
hektarów i dla każdego atakującego śmiałka stanowiły
niebotyczną przeszkodę. Od strony wschodniej i za-
chodniej dostępu do murów broniły dolina Cedronu -
utożsamiana z Jozafatową - oraz dolina Gehenny. Od
północy i północnego zachodu, gdzie równiejszy teren
ułatwiał podejście pod mury, były dodatkowe, ze-
wnętrzne mury oraz szereg suchych fos. Nad przypo-
minającym przekrzywiony prostokąt zespołem umoc-
nień miejskich, zaopatrzonym w pięć głównych bram,
których strzegły po dwie baszty, górowały dwie forte-
ce. W północno ‒ zachodnim narożniku stała onieśmie-
lająca Wieża Czworokątna, natomiast w połowie za-
chodnich murów wznosiła się starożytna jerozolimska
cytadela - Wieża Dawida. Pewien łaciński dziejopis tak
opisuje tę ostatnią, budzącą trwogę budowlę: „aż do po-
łowy zbudowana jest solidnie z dużych kwadratowych
kamieni zespolonych stopionym ołowiem. Gdyby ją
dobrze zaopatrzyć w zapasy żywności, piętnastu albo
dwudziestu ludzi mogłoby jej obronić przed każdym
natarciem”.
Sporej wielkości jerozolimskim garnizonem,
wzmocnionym niedawno przez wyborowy oddział 400
egipskich jezdnych, dowodził fatymidzki namiestnik
Iftichar ad‒Daula. Dowiedziawszy się o nadejściu
krzyżowców, poczynił on starania, by jeszcze bardziej
utrudnić im atak. Wyrzucił za mury wielu mieszkają-
cych w Jerozolimie chrześcijan obrządku wschodniego,
a wszystkie podmiejskie studnie kazał zatruć albo za-
sypać. W mieście tymczasem muzułmanie czerpali czy-
stą wodę z licznych cystern.
Każdy atak na Jerozolimę oznaczał duże straty, lecz
dla większości krzyżowców spodziewane nagrody
przewyższały ryzyko. W murach miasta czekała radość
ponad wszelką miarę: bazylika Grobu Świętego. Dla
niej właśnie, aby oswobodzić to najświętsze miejsce na
ziemi, gdzie umarł na krzyżu i zmartwychwstał Chry-
stus, opuścili swoje domy i podjęli trud długotrwałej
podróży. Pewien łacinnik wyobraża sobie uczucia
przepełniające Tankreda, gdy ten, znalazłszy się na Gó-
rze Oliwnej, mógł nareszcie ogarnąć wzrokiem Jeruza-
lem: „Zwrócił spojrzenie ku miastu, od którego dzieliła
go teraz Dolina Jozafata [i ujrzał] Grób Pański [...].
Westchnął głęboko i usiadł na ziemi, z ochotą bowiem
oddałby tu i teraz życie, byleby móc ucałować tę [naj-
świętszą świątynię]”.
Łacinnicy byli zaprawieni w bojach, lecz niezbyt
liczni: pod Jerozolimą stanęło 1300 rycerzy oraz 12 000
„ludzi zdolnych do noszenia broni”. Na dodatek od po-
czątku oblężenia dawał o sobie znać ostro zarysowany
podział. Krzyżowcy utworzyli dwa obozy: największa
grupa, do której należeli Gotfryd z Bouillon, Robert
z Flandrii i Tankred, oblegała miasto od północy, zaj-
mując pozycje między Czworokątną Wieżą a Bramą
Świętego Szczepana, tymczasem Rajmund z Tuluzy
wraz z oddziałami z południowej Francji początkowo
rozłożył się naprzeciw Wieży Dawida, jednak szybko
się przeniósł na groźniejsze, lecz bardziej odosobnione
stanowisko przed Bramą Syjońską. Taki układ był
z taktycznego punktu widzenia korzystny, ponieważ
zmuszał muzułmanów do walki na dwóch frontach,
świadczył jednak o głębokim rozłamie wśród krzyżow-
ców.
Odkąd pod Arką Rajmund z Tuluzy utracił swoje
wpływy, jego popularność gwałtownie spadła. Wspierał
go teraz Piotr Dezydery, który chciał zająć miejsce Pio-
tra Bartłomieja, lecz zanim jeszcze na dobre rozpoczęło
się oblężenie Jerozolimy, krzyżowcy zaczęli się skła-
niać ku temu, by oddać wojskowe i religijne zwierzch-
nictwo Gotfrydowi z Bouillon, który z uwagi na po-
bożność i męstwo od dawna cieszył się ich uznaniem.
Upadek Rajmunda dawał mu po temu sposobność. Jego
pozycję umacniało poparcie Arnulfa z Rohes, duchow-
nego, który zdyskredytował Piotra Bartłomieja i Świętą
Włócznię. Wyczuwając, że krzyżowcom potrzebny jest
nowy religijny „totem”, który by ich inspirował i jed-
noczył, nakazał Arnulf sporządzić złoty krzyż z wize-
runkiem Chrystusa i nakłaniał innych, aby otaczali go
szczególną czcią. Gotfryd oczywiście został strażni-
kiem i opiekunem nowego „sztandaru” i chociaż krzyż
ów nigdy nie zyskał takiej popularności, jaką cieszyła
się ongiś Święta Włócznia, przydawał Gotfrydowi au-
torytetu. Robert z Normandii, który w pierwszej poło-
wie 1099 roku przystał do Rajmunda z Tuluzy, zmienił
teraz zdanie i rozłożył się obozem na północ od Jerozo-
limy. Niebawem Rajmund był już tak osamotniony, że
nawet Prowansalczycy zaczęli przechodzić do obozu
Gotfryda.
Zająwszy pozycje wokół miasta, 13 czerwca krzy-
żowcy przypuścili pierwszy bezpośredni atak na Jero-
zolimę. Rajmund z Aguilers uważa, że do czynu pchnę-
ły książąt przepowiednie napotkanego na Górze Oliw-
nej pustelnika, który obiecywał im zwycięstwo, jeśli
atak trwać będzie przez cały dzień. Jak się jednak zda-
je, już sama, coraz silniejsza, presja krzyżowców na
dowódców wystarczyła, by dali oni tak szybko rozkaz
do natarcia. Był z tym jednak problem, bo w pobliżu
Jerozolimy nie było żadnych lasów, bez drewna zaś
trudno zbudować sprzęt oblężniczy. Według jednej
z opowieści Tankred znalazł podobno niewielką ilość
drewna ukrytą w jaskini, w której się schronił, aby
ulżyć sobie podczas szczególnie dokuczliwego ataku
dyzenterii. Materiału wystarczyło do zmontowania du-
żej drabiny, z którą ozdrowiały już Tankred ruszył na
podbój Jerozolimy. Pewien świadek tak to później
wspominał: „pokonaliśmy mury zewnętrzne i ustawili-
śmy przy wielkim murze jedną drabinę, po której
wspięli się nasi rycerze i walczyli wręcz z Saracenami
na miecze i włócznie. Straciliśmy wielu ludzi, lecz
wróg stracił ich jeszcze więcej”.
Na swoje szczęście to nie Tankred pierwszy wdra-
pał się po drabinie. Ten nieszczególny zaszczyt przy-
padł pewnemu rycerzowi z Chartres, Reimboldowi Cre-
ton, który podczas drugiego oblężenia Antiochii wal-
czył na szczycie Silpionu. Ów wspiął się na mury
i właśnie „sięgnął lewą ręką blanków, gdy nagle spadł
nań miecz nieprzyjacielski, taki co unieść go można je-
dynie obiema rękami. Z prędkością błyskawicy brzesz-
czot trafił w przedramię, niemal zupełnie odcinając mu
rękę”.
Reimbold przeżył ten okrutny cios, lecz krzyżowcy
nie zdołali opanować murów i w końcu zmuszeni zosta-
li do odwrotu. Było jasne, że Świętego Miasta nie uda
się zdobyć bez starannych przygotowań. I tak 15
czerwca Rajmund i pozostali książęta przezwyciężyli
wzajemne urazy i wspólnie zadecydowali, że nie ruszą
do ataku, dopóki nie zbudują niezbędnych machin.
Tymczasem wciąż nie mieli do tego narzędzi, drewna
ani rzemieślników.
Kiedy książęta głowili się nad kolejnym ruchem,
armię ogarnął kryzys. Z Ar‒Ramli przybyli co prawda
dobrze zaopatrzeni w żywność, jednak w środku
skwarnego palestyńskiego lata na suchych judejskich
wzgórzach dało się im niebawem we znaki pragnienie.
Ponieważ wszystkie okoliczne studnie zostały zatrute
albo zasypane, jedynym pobliskim źródłem wody była
sadzawka Siloe, niewielki zbiornik wodny u stóp góry
Syjon zasilany okresowym strumykiem, o strzał z łuku
od miasta. Mimo to, gdy co trzeci dzień sadzawka na-
pełniała się wodą, wielu ryzykowało śmierć od muzuł-
mańskiej strzały, byle trochę się napić:
Kiedy [źródło] wytrysnęło trzeciego dnia, szalone
i gwałtowne pragnienie kazało ludziom rzucić się do
sadzawki, i wiele zwierząt jucznych i bydła poginęło
w szamotaninie, która z tego wynikła. Co silniejsi
w morderczym pośpiechu przepychali się przez sadzaw-
kę, zapchaną padłą zwierzyną i pełną tarmoszących się
ludzi, aż do skalistego ujścia potoku, słabi natomiast
musieli się zadowolić brudniejszą wodą.
Niebawem Frankowie zmuszeni byli szukać wody
w bardziej odległych miejscach, z czym wiązały się in-
ne niebezpieczeństwa:
Tak bardzo dokuczało nam pragnienie, że pozszy-
waliśmy skóry wołów i bawołów i w nich nosiliśmy wo-
dę z odległości prawie sześciu mil. Piliśmy z owych na-
czyń wodę, choć cuchnęła, i o tak wstrętnej wodzie
i jęczmiennym chlebie wielką przeżywaliśmy udrękę
i niedolę każdego dnia, Saraceni czyhali bowiem na na-
szych ludzi przy każdym źródle i sadzawce i zabijali ich,
i ćwiartowali.
Najgorsza woda, czerpana z „brudnych bagien”,
roiła się podobno od pijawek, które połykane niechcący
przez biedotę gotową napić się czegokolwiek, powo-
dowały śmierć w męczarniach. Brak wody dokuczał ła-
cinnikom podczas całego oblężenia Jerozolimy.
17 czerwca dotarły do ich obozu wieści, że do Jaffy
- najbliższego Jerozolimie portu - zawinęło sześć stat-
ków, w większości genueńskich. Krzyżowcy nie wie-
dzieli, że muzułmańska załoga Jaffy porzuciła jej walą-
ce się umocnienia - „jedną nietkniętą basztę bardzo
zniszczonego zamku” - i port stał otworem. Genueń-
czycy znaleźli więc w nim bezpieczną przystań, teraz
jednak prosili o eskortę. Niezwłocznie wysłano do nich
trzy oddziały: dwudziestu rycerzy i pięćdziesięciu pie-
churów pod dowództwem Geldemara Carpenela z armii
Gotfryda, pięćdziesięciu rycerzy dowodzonych przez
Prowansalczyka Rajmunda Pileta oraz hufiec Wilhelma
z Sabran, który przybył do Jerozolimy z armią prowan-
salską. W drodze do Jaffy, niedaleko Ar‒Ramli, na-
tknęli się oni na liczący 600 ludzi fatymidzki patrol.
Główne uderzenie spadło na idący przodem oddział
Geldemara, który poniósł spore straty. Atak muzułma-
nów udało się odeprzeć dopiero po przybyciu posiłków
pod wodzą Rajmunda Pileta.
Uszedłszy z życiem, krzyżowcy dotarli do Jaffy,
„gdzie żeglarze podjęli ich radośnie chlebem, winem
i rybami”. Wydaje się, że świętowali dość hucznie, po-
nieważ „szczęśliwi i niebaczni” nie wystawili wart. Na-
stępnego dnia, zbudziwszy się o świcie, żeglarze spo-
strzegli, że ich statki okrążyła duża fatymidzka flota.
Zmuszeni je porzucić, uciekli razem z krzyżowcami na
chwilę przed tym, jak port został zajęty. Na szczęście
w drodze do Jerozolimy obyło się bez incydentów.
Choć flota była stracona, jej ładunek i załoga zwiasto-
wali krucjacie pomyślną odmianę losu. Wielu spośród
tych genueńskich żeglarzy, jak choćby Wilhelm Em-
briaco, było utalentowanymi rzemieślnikami; poza tym
przynieśli krzyżowcom „liny, młotki, gwoździe, topory,
motyki i siekiery, wszystko co niezbędne”. Według
wszelkich źródeł krzyżowcy nie spodziewali się przy-
płynięcia floty, byłoby jednak niewiarygodnym, wręcz
cudownym zrządzeniem losu, gdyby przybyłe w samą
porę wybawienie nie zostało w ogóle zaplanowane.
W następnych dniach łacinnicy wywiedzieli się od
miejscowych chrześcijan, gdzie są najbliższe lasy. Nie-
bawem Robert z Normandii i Robert z Flandrii powró-
cili z pierwszą karawaną wielbłądów objuczonych
drewnem. W ciągu pięciu dni sytuacja krzyżowców
całkowicie się odmieniła - mieli teraz wszystko, co
trzeba, by rozpocząć budowę machin oblężniczych.
Jednak nawet w tym względzie widoczny był rozziew
między łacinnikami. Rajmund z Tuluzy wyznaczył
Wilhelma Embriaco kierownikiem prac budowlanych
na górze Syjon, tymczasem na północ od miasta Got-
fryd korzystał z umiejętności doświadczonego krzy-
żowca Gastona z Bearn, który dotychczas należał do
obozu prowansalskiego. Najwyraźniej na tym etapie
buta Rajmunda zaczęła odstręczać nawet jego najbliż-
szych, jak Gaston, sprzymierzeńców.
Animozje między książętami przerodziły się wkrót-
ce w otwarty konflikt. W przypływie niewypowiedzia-
nej głupoty - biorąc pod uwagę naglącą potrzebę jak
najszybszego zdobycia Jerozolimy - krzyżowcy zaczęli
sprzeczać się o to, kto obejmie nad nią władzę, jeśli
i kiedy zostanie wzięta:
Zwołaliśmy tedy radę ze względu na powszechne
spory między panami, a szczególnie dlatego, że Tan-
kred zajął Betlejem. Tam wywiesił swój sztandar nad
świątynią Narodzenia Pańskiego niby nad doczesną
własnością. Zgromadzenie poruszyło też kwestię powie-
rzenia jednemu z książąt godności protektora Jeruza-
lem, gdyby Bóg nam je oddał.
Nie dość, że książęta nie potrafili wybrać owego
protektora, to jeszcze łacińskie duchowieństwo zaczęło
dowodzić, że byłoby rzeczą złą i grzeszną ustanowić
króla nad Świętym Miastem, które jest dziedzictwem
Boga. Ich zdaniem Jerozolima powinna pozostać kró-
lestwem duchowym, pod zwierzchnictwem Kościoła,
a świecki wódz, który nosiłby mniej znaczący tytuł
obrońcy czy protektora, miałby jedynie strzec miasta.
Tak jak w Antiochii, teraz również zachłanni krzyżow-
cy handryczyli się o wojenne zdobycze - władzę, tery-
torium i łupy - na długo przed rozstrzygającą bitwą.
Tym razem jednak również duchowni włączyli się
w ten spór, wnosząc do dyskusji głos bynajmniej nie
rozsądny i pojednawczy. Przepychanki te trwały aż do
rozpoczęcia szturmu na miasto, a zatarg między Raj-
mundem a Tan- kredem udało się chwilowo załagodzić.
Zdumiewające, że mimo tak głębokich podziałów
Frankom udało się przeprowadzić jakiś atak.
Sprzyjała im jednak desperacja i religijne oddanie.
Samo dotarcie do Jerozolimy było tak olbrzymim wy-
siłkiem, że teraz, wobec zagrożenia ze strony wojsk Fa-
tymidów, wśród większości krzyżowców narastała de-
terminacja, by zdobyć Święte Miasto i zakończyć piel-
grzymkę do Grobu Pańskiego. Bez tego natchnionego
celu - i nadciągającego niebezpieczeństwa - wyprawa
mogłaby się rozpaść wskutek targających nią podzia-
łów. Tymczasem religijna żarliwość krzyżowców oraz
ich instynkt samozachowawczy umożliwiły wspólnie
spożytkowanie tych kilku nie zerwanych jeszcze nici
jedności.
Przez trzy tygodnie, pod koniec czerwca i na po-
czątku lipca, łacinnicy rzucili się z porywającą energią
do czekających ich zadań. Zwolennicy Gotfryda i Raj-
munda przystąpili do realizacji swych planów budow-
lanych. W obozie Gotfryda pracami kierował Gaston
z Bearn, książęta zaś nadzorowali transport drewna.
Tymczasem u Prowansalczyków w rolę brygadzisty
wcielił się Wilhelm Embriaco, a organizacja materia-
łów należała do Piotra z Narbony, biskupa Albary.
W tym okresie Rajmund z Tuluzy szybko tracił popar-
cie. Ponieważ coraz więcej krzyżowców przechodziło
do Gotfryda, Rajmund zmuszony był płacić ze swej
kiesy tym, którzy z nim pozostali, by w ogóle nakłonić
ich do pracy, a braki w ludziach łatał muzułmańskimi
jeńcami. U innych książąt wyłącznie wykwalifikowani
rzemieślnicy otrzymywali zapłatę ze wspólnego fundu-
szu, natomiast wszyscy inni pracowali dniem i nocą,
„z radością oddając się swym zajęciom”.
Swoje nadzieje wiązali z dwoma wieżami oblężni-
czymi. Miały po trzy kondygnacje i osadzone były na
wyposażonych w koła platformach, dzięki czemu moż-
na je było podtoczyć pod mury i zachowując względne
bezpieczeństwo, dostarczyć na blanki sporą liczbę wo-
jowników. Dla ochrony wieży i ludzi przed strzałami,
kamieniami i ogniem całą budowlę pokryto plecionką
z gałęzi i grubej zwierzęcej skóry. Wieżę Gotfryda
można było ponadto szybko rozebrać na części i złożyć
z powrotem w innym miejscu. Krzyżowcy skonstruo-
wali oprócz tego szereg innych broni oblężniczych: po-
tężny zadaszony taran ze wzmocnioną żelazem głowicą
„straszliwej wagi i wielkiego kunsztu”, osłonięty da-
chem z plecionki; kilka mangonelli dalekiego zasięgu,
liczne drabiny oblężnicze oraz przenośne ekrany z ple-
cionki, pod których osłoną żołnierze mogli się dostać
pod mury. Jeśli chodzi o południową stronę miasta,
Rajmund nowatorsko rozwiązał problem wypełnienia
suchej fosy wokół Bramy Syjońskiej: „Nasi dowódcy
zastanawiali się, jak napełnić rów, i ogłosili, że każdy,
kto przyniesie trzy kamienie i wrzuci je do niego, do-
stanie miedziaka. Trzy dni i noce trwało wypełnianie
rowu”.
Tymczasem stacjonujący w Jerozolimie fatymidzki
garnizon nie siedział z założonymi rękami. Widząc,
gdzie Frankowie zamierzają uderzyć, muzułmanie
sprowadzili na mury własne machiny miotające, aby
były gotowe do walki, gdy rozpocznie się atak. Postara-
li się również osłonić zagrożone fragmenty murów
przed ostrzałem i uderzeniami taranu. Jeden z łacinni-
ków opisuje, jak „znieśli worki słomy i sieczki oraz
mocno splecione liny okrętowe wielkich rozmiarów
i przytwierdzili je do ścian i blanków, aby złagodzić
atak i ostrzał z mangonelli”.
Przygotowania prowadzono w zawrotnym tempie,
a towarzyszące im napięcie nieuchronnie wzrastało, to-
też niebawem obie strony wdały się, jak pod Nikeą
i Antiochią, w wojnę na zastraszanie, żeby osłabić mo-
rale i wolę walki nieprzyjaciela. Pod koniec czerwca,
podczas wyprawy zaopatrzeniowej, Baldwin z Le Bo-
urg, kuzyn Baldwina z Boulogne, wziął do niewoli
„możnego [muzułmańskiego] rycerza, męża nadzwy-
czajnej postury, łysego, starszego wiekiem i korpulent-
nego”. Najwyraźniej krzyżowcy byli pod wrażeniem
tego „mądrego, szlachetnego” człowieka, ponieważ
książęta „często wypytywali go o jego życie i zwycza-
je” i starali się go nakłonić do przyjęcia chrześcijań-
stwa. Jednak gdy odmówił, przykładnie go ukarali:
„Wyprowadzono go przed Wieżę Dawida, aby zastra-
szyć obrońców cytadeli, i na oczach wszystkich został
ścięty przez Baldwinowego giermka”.
Nieco później złapano fatymidzkiego szpiega, który
dostarczał informacje z i do Jerozolimy Przesłuchawszy
go, łacinnicy postanowili przerzucić go z powrotem do
miasta, jak przerzucali trupy muzułmanów podczas po-
przednich oblężeń. Tym razem jednak chodziło o ży-
wego człowieka: „Umieszczono go w katapulcie, lecz
jego ciało nazbyt ją obciążyło i nie posłała nieszczęśni-
ka daleko. Padł na ostre kamienie nieopodal murów,
skręcił sobie kark, połamał kości i rozerwał nerwy i jak
powiadają, zginął na miejscu”. Muzułmańska załoga
tymczasem lżyła chrześcijańską wiarę: „Aby wzbudzić
w łacinnikach gniew, na pośmiewisko i ku obrazie [na
szczytach murów] przymocowali krzyże, na które albo
plwali, albo na oczach wszystkich oblewali je własnym
moczem”.
Z początkiem lipca, w tej atmosferze nienawiści
i wyczekiwania, przygotowania krzyżowców dobiegały
końca. W tym samym mniej więcej czasie Piotr Dezy-
dery oświadczył, że miał wizję, w której otrzymał nowe
przesłanie od Ademara z Monteil. Zmarły legat miał
podczas objawienia zalecić krzyżowcom szereg rytua-
łów oczyszczających z grzechu, co miało przywrócić
wśród nich jedność i na powrót zjednać im przychyl-
ność Pana. Jeden z łacinników pisze, że po tym, jak
książęta i duchowni na to przystali:
wydano rozporządzenie, aby [8 lipca] duchowni
z krzyżami i relikwiami poprowadzili procesję, w której
boso pójdą rycerze i wszyscy zdolni do walki, dmąc
w trąby i potrząsając bronią. Z radością wypełniliśmy
polecenia Boga i książąt i gdyśmy weszli na Górę
Oliwną, nauczaliśmy lud z miejsca, w którym Chrystus
wstąpił do nieba po swym Zmartwychwstaniu [...].
Duch przebaczenia zstąpił na wojsko i składając do-
browolne datki, błagaliśmy Boga o miłosierdzie.
Muzułmański garnizon nie przejął się jednak tymi
obrzędami i gdy procesja przechodziła blisko murów
w okolicy góry Syjon, obsypał krzyżowców strzałami,
raniąc tak duchownych, jak i świeckich, co w łacinni-
kach wzbudziło tym większą nienawiść. Wreszcie, pod
koniec drugiego tygodnia lipca, krzyżowcy zakończyli
przygotowania i mogli dać upust swej wściekłości.
OSTATNI SZTURM
14 lipca 1099 roku, gdy tylko pierwsze promienie
słońca rozświetliły czerwienią poranne niebo, w obozie
krzyżowców rozległy się dźwięki rogu, zwiastujące
długo oczekiwany atak na Jerozolimę. Gdy muzułma-
nie zbierali się, by odeprzeć pierwsze natarcie, spo-
strzegli, że chrześcijanie dokonali niebywałego tak-
tycznego wyczynu. Stojący pod północnymi murami
Jerozolimy Gotfryd i jego sojusznicy przez ostatnie trzy
tygodnie budowali swoją wieżę oblężniczą przed Wieżą
Czworokątną. Obrońcy, rzecz jasna, przygotowali się
do odparcia ataku na tym odcinku, umocnili tamtejsze
fragmenty fortyfikacji i tam ściągnęli najwięcej ludzi.
Na to właśnie liczyli krzyżowcy - ich jawne przygoto-
wania były fortelem. W nocy z 13 na 14 lipca rozebrali
wieżę na części, przenieśli je niemal kilometr dalej, na
wschód od Bramy Świętego Szczepana, i tam zmonto-
wali całą budowlę od początku. Było to godne podziwu
osiągnięcie techniczne, kosztujące nadto niemało wy-
siłku, które się jednak sowicie opłaciło:
Następnego ranka Saracenów jakby raził piorun,
gdy spostrzegli, że nasze machiny i namioty stoją gdzie
indziej [...]. Z dwóch powodów zmieniliśmy pozycję.
Płaski grunt dawał naszym machinom wojennym lepszy
dostęp do murów, a znów duże oddalenie i słabość tego
północnego stanowiska sprawiły, że Saraceni go nie
umocnili
Priorytetem krzyżowców było sforsowanie murów
zewnętrznych - inaczej nie mieliby szans podejść do
głównych. Najpierw na mury wewnętrzne i blanki za-
częły padać pociski miotane przez trzy man- gonelle.
Ten ostrzał mógł nieco uszkodzić fortyfikacje, jednak
jego głównym zadaniem było zapobieżenie skuteczne-
mu kontratakowi obrońców. Pod tą osłoną łacinnicy
zaprzęgli się do wielkiego tarana oblężniczego, który -
choć umieszczony na kołowej platformie - niezwykle
trudno było poruszyć. Przesuwali go stopniowo na-
przód, aż w końcu udało im się go dotoczyć pod mur
zewnętrzny: „Poruszała go niewiarygodnie wielka licz-
ba ludzi i dzięki potężnemu uderzeniu osłabił on i skru-
szył mury zewnętrzne [...], wybijając w nich olbrzymią
dziurę”24.
W miejscu, w którym oblegający postanowili zrobić
wyłom, mury zewnętrzne stały ledwie kilka metrów od
murów głównych, a w ostatnim, potężnym uderzeniu
taran nie tylko przebił się przez pierwsze, ale i wstrzą-
snął drugimi. Nastąpiła teraz niemal komiczna scena.
Otóż obrońcy, obawiając się, że zaraz poważnie uszko-
dzone zostaną główne mury, oblali „ogniem z siarki,
smoły i wosku” taran, który natychmiast stanął w pło-
mieniach. Krzyżowcy w panice śpiesznie wylali na
płomienie swe mizerne zapasy wody. Po chwili okazało
się, że wyłom w murze zewnętrznym jest tak wąski,
a przestrzeń między murami zewnętrznymi a głównymi
tak ograniczona, że praktycznie nie da się stamtąd wy-
dobyć nadpalonego tarana. Dla łacinników mogło to
oznaczać fiasko, ponieważ tak zablokowanym wyło-
mem nie mogliby wprowadzić wieży oblężniczej. Mia-
ło to jednak ten skutek, że teraz krzyżowcy podpalili
swój taran, a muzułmanie na próżno starali się go ura-
tować, lejąc nań z blanków wodę. Koniec końców ła-
cinnikom się powiodło i taran spłonął doszczętnie. Tak
więc pod wieczór z północnej strony Jerozolimy prze-
bili się przez pierwszą linię umocnień i otworzyli sobie
drogę do murów głównych.
Na południu miasta, na górze Syjon, Prowansalczy-
kom nie dopisało tyle szczęścia. Najwyraźniej muzuł-
manie obawiali się, że główne uderzenie nastąpi wła-
śnie z tej, nie osłoniętej zewnętrznym murem strony,
ponieważ większość mangonelli rozmieścili właśnie
tam. Mając ograniczone pole manewru, Rajmund z Tu-
luzy nie zdołał w ostatniej chwili zmienić miejsca ataku
i napotkał zaciekły opór. Pewien krzyżowiec, który wi-
dział tamto natarcie, wspomina je ze szczegółami:
Zaczęliśmy najpierw pchać naszą [wieżę] pod mury,
a wówczas podniosła się piekielna bitewna wrzawa; ze
wszystkich stron śmigały w powietrzu miotane [z kata-
pult] kamienie, a strzały padały niczym grad [...]. Gdy
machiny zbliżyły się pod mury, obrońcy zasypali chrze-
ścijan kamieniami, strzałami, płonącym drewnem
i słomą i rzucali w machiny drewnianymi pałkami z pa-
lącą się smołą, woskiem i siarką, pakułami i szmatami.
Pragnę wyjaśnić, że pałki owe nabite były gwoździami,
tak że przyczepiały się tam, gdzie spadły, i płonęły. Po-
ciski te [...] wzniecały ogień wstrzymujący tych, których
nie powstrzymały miecze, wysokie mury i głębokie ro-
wy.
Prowansalska wieża nie dotarła do murów i w koń-
cu odciągnięto ją w bezpieczne miejsce. Tak więc pod
koniec pierwszego dnia krzyżowcy poczynili pewne
postępy, lecz wielu było wstrząśniętych intensywnością
walk, niemal wszyscy zaś byli wyczerpani włożonym w
nią potwornym wysiłkiem. Jeden z uczestników tam-
tych wydarzeń pisze, że „z nadejściem nocy na oba ob-
ozy spadł lęk”.
O świcie 15 lipca natarcie zostało wznowione. Na
południu Prowansalczycy wciąż borykali się z niemal
nieustannym ostrzałem. Determinacja muzułmanów
zrobiła wrażenie na łacińskich kronikarzach, którzy
przyznają, że „obrońcy walczyli przeciwko naszym lu-
dziom z zadziwiającą odwagą, miotając ogień i kamie-
nie”. Po raz kolejny oblężniczą wieżę Rajmunda pod-
prowadzono z trudem pod mury miasta, lecz pod gra-
dem pocisków zaczęła się walić i zajęła się ogniem.
Kto tylko mógł, salwował się z niej ucieczką. Była
w opłakanym stanie, tak że Rajmund z Tuluzy nie zdo-
łał namówić nikogo, by zechciał jeszcze raz do niej
wejść. Przez półtora dnia Prowansalczycy toczyli nie-
równą walkę, nie czyniąc w sumie żadnych postępów,
toteż opadło ich „zmęczenie i beznadzieja”. Jednak ich
wysiłki nie poszły na marne. Decyzję krzyżowców, by
zaatakować Jerozolimę z dwóch stron, być może bar-
dziej dyktowały podziały w ich obozie niż przemyślane
założenia taktyczne, jednak rezultat był taki sam. Zmu-
szony bronić murów jednocześnie od północy i od po-
łudnia garnizon był na granicy wytrzymałości i o ile
obrońcy nie ustępowali pod naporem Prowansalczy-
ków, z o wiele mniejszym powodzeniem radzili sobie
z Gotfrydem i jego sojusznikami.
Drugiego dnia walk po północnej stronie, pod osło-
ną wznowionego ostrzału, krzyżowcy zaczęli pchać ku
wyłomowi w murach zewnętrznych swą ogromną wie-
żę oblężniczą, na której szczycie Gotfryd umieścił
w charakterze proporca złoty krzyż. Ta trzypiętrowa
konstrukcja, licząca około szesnastu metrów wysoko-
ści, wypełniona po brzegi wojownikami, wśród których
znalazł się stojący na najwyższej kondygnacji sam Got-
fryd z Bouillon, była niemożliwie ciężka, powolna
i nieporęczna. Doprowadzenie jej pod mury było ryzy-
kowne, ponieważ gdy tylko ten niezgrabny kolos zna-
lazł się w zasięgu fatymidzkich mangonelli, stał się dla
nich doskonałym celem. Pewien łaciński dziejopis no-
tuje: „Saraceni bronili się przed Frankami i, za pomocą
proc, ciskali w wieżę i w żołnierzy, którzy się w niej
znajdowali, pochodnie umoczone w oliwie i tłuszczu.
Odtąd śmierć nagła spotkała wielu po obu stronach”.
Ze względu na gęstą zabudowę miasta obrońcy mu-
sieli rozmieścić swoje mangonelle jedynie na głównych
murach lub obok nich. Spowodowało to, że nie mogli
z nich ostrzeliwać tych, którym udało się podejść pod
same mury. Pierwszy etap podtaczania wieży oblężni-
czej był więc w zasadzie powolnym, lecz śmiertelnym
wyścigiem między obrońcami, którzy starali się znisz-
czyć wieżę, póki była jeszcze w zasięgu ich machin
miotających, a krzyżowcami, którzy próbowali jak naj-
szybciej wyjść spod ostrzału. W którymś momencie
niewiele brakowało, by zginął sam Gotfryd: „Przypad-
kowy kamień trafił mocno w głowę pewnego żołnierza,
który stał u boku [Gotfryda]. Jego czaszka pękła, a kark
został strzaskany i ów zginął na miejscu. Książę, który
ledwo uniknął tak nagłego ciosu, ruszył ze swą kuszą
do wściekłej walki przeciwko mieszkańcom [miasta]
i tym, którzy obsługiwali mangonelle”.
Ostatecznie w tym wyścigu lepsi okazali się krzy-
żowcy, po części dlatego, że starannie zbudowali swą
wieżę. Przytwierdzone do niej osłony ze sprężystej ple-
cionki odbijały wiele miotanych przez muzułmanów
kamiennych pocisków. Na niewiele więcej zdał się
obrońcom ogień: „Od czasu do czasu ciskali w osłania-
jące machinę płyty garnce ziejące ogniem [...], [lecz
płyty] były pokryte śliskimi skórami i nie przyjmowały
płomieni ani żarzącego się węgla, którymi je obrzuca-
no, lecz ogień ześlizgiwał się ze skór, spadał na ziemię
i gasł”.
Gdy wieżę przetoczono przez wyłom w murach ze-
wnętrznych, zmienił się charakter walki. Obie strony
robiły teraz użytek z proc i płonących strzał. Wysokość
wieży dawała łacinnikom znaczącą przewagę - w tym
miejscu mury miasta sięgały w górę około czternastu
metrów i Gotfryd ze swymi ludźmi mógł z jej najwyż-
szej kondygnacji skuteczniej ostrzeliwać obrońców.
Muzułmanie, widząc, że wieża znajduje się o krok od
murów, sięgnęli po „tajną” broń. Zaczęli ją obrzucać ła-
twopalnymi pociskami podobnymi do ognia greckiego,
których płomieni „nie można było ugasić wodą”. Na
szczęście miejscowi chrześcijanie, prawdopodobnie ci,
którzy zostali przepędzeni z Jerozolimy, ostrzegli krzy-
żowców przed tym tajemniczym ogniem i zdradzili im,
jak sobie z nim radzić. Jakkolwiek na nic nie zdawała
się woda, ogień ten można było ugasić octem. Tak więc
łacinnicy, którzy zabrali do wieży jego zapas w bukła-
kach na wino, szybko uporali się z tym zagrożeniem.
Zbliżało się południe i atak Gotfryda osiągnął punkt
kulminacyjny. Jeśli krzyżowcy, idąc za ciosem, zdoła-
liby wedrzeć się na blanki, szala zwycięstwa przechyli-
łaby się na ich stronę. Wtem pobliska baszta oraz część
murów miasta stanęły w ogniu. Nie wiadomo, czy to od
pocisków zapalających słanych z katapult, czy od pło-
nących strzał zapaliła się drewniana konstrukcja głów-
nych murów. Ogień ten „tak wiele dawał dymu i pło-
mieni, że ani jeden z obrońców nie mógł ustać w pobli-
żu”. W ogólnej panice i zamieszaniu muzułmanie, któ-
rzy dotąd dzielnie stawiali czoło obsadzie wieży oblęż-
niczej, wycofali się. Zdając sobie sprawę, że za chwilę
mogą wrócić, Gotfryd czym prędzej odciął jeden z ple-
cionkowych, obłożonych skórą paneli osłaniających
wieżę, prokurując z niego pomost między wieżą
a blankami. Pierwszy na murach Jerozolimy stanął Li-
told z Tournai, za którym podążył jego brat, Gilbert. Do
tych dwóch szybko dołączyli inni krzyżowcy, w tym
Gotfryd, i gdy tylko udało się im zająć fragment umoc-
nień, dziesiątki łacinników pośpiesznie zaczęły się
wspinać na mury po drabinach oblężniczych.
Po dramatycznym i przełomowym uderzeniu Got-
fryda obrona Jerozolimy załamała się nieoczekiwanie
szybko. Przerażeni okrutną sławą krzyżowców muzuł-
manie broniący północnych murów pierzchli, widząc,
że wspinają się oni na mury. Rajmund z Tuluzy wciąż
walczył na górze Syjon, a jego oddziały bliskie były
porażki, gdy dotarła do niego niewiarygodna wiado-
mość o przełamaniu obrony. Nagle muzułmanie bro-
niący Jerozolimy od południa, którzy przed chwilą tak
zaciekle walczyli, zaczęli opuszczać stanowiska. Nie-
którzy z przerażenia nawet rzucali się z murów. Pro-
wansalczycy, nie tracąc ani chwili, wpadli do miasta,
by przyłączyć się do swych towarzyszy. Marzenie, któ-
re od tak dawna żywili, spełniło się - Jerozolima została
wyzwolona.
KRWAWE ZWYCIĘSTWO
Zdobycie Jerozolimy 15 lipca 1099 roku należy do
najniezwyklejszych i najbardziej przerażających wyda-
rzeń średniowiecza. Przez trzy lata dzięki sile swego
oręża i wiary łacinnicy przemierzali Europę i Bliski
Wschód. W chwili tak długo wyczekiwanego zwycię-
stwa, kiedy ich zbożne ambicje się ziściły, dopuścili się
jednak w tym mieście takich potworności, że przyćmiły
one wszelkie okrucieństwa, jakie popełnili wcześniej.
Rajmund z Aguilers z radością donosił:
Po upadku Jerozolimy i jej baszt można było ujrzeć
wspaniałe dzieła. Niektórzy poganie byli litościwie ści-
nani, inni, przeszyci strzałami, spadali z wież, a jeszcze
inni, przez czas długi poddawani torturom, ginęli
w płomieniach. Po domach i na ulicach leżały stosy
głów, rąk i stóp, a ludzie [z gminu] i rycerze biegali
tam i z powrotem, stąpając po trupach.
Wielu muzułmanów schroniło się na Wzgórzu
Świątynnym. Niektórzy próbowali stawiać opór. Jeden
z łacinników wspomina, że „wszyscy obrońcy uciekali
po murach i przez miasto, a nasi pognali za nimi, zabi-
jając ich i mordując aż po Świątynię Salomona, gdzie
doszło do takiej masakry, że nasi wojownicy brodzili
po kostki we krwi nieprzyjaciół”.
Niektórzy mieli szczęście dostać się do niewoli -
Tankred i Gaston z Bearn wzięli do niej ponoć tłoczą-
cych się na dachu Świątyni Salomona - nawet ich jed-
nak wymordowali później inni krzyżowcy. Gdy na
Wzgórzu Świątynnym trwała rzeź, pozostali łacinnicy
szaleli w mieście:
Po wielce okrutnym pogromie Saracenów, których
10 000 padło w jednym miejscu, zwrócili swe miecze
przeciwko poganom biegającym bezładnie po mieście,
którzy we wszystkie strony pierzchali z obawy przed
śmiercią: przebijali kobiety, które schroniły się w pała-
cach i domach, z objęć matek albo z kołysek porywali
niemowlęta i trzymając je za stopy, ciskali nimi o ścia-
ny i przetrącali im karki; niektórych zabijali bronią al-
bo też obrzucali ich kamieniami; nie oszczędzili żadne-
go poganina, skądkolwiek by pochodził albo kim był.
Wydaje się, że z powszechnej rzezi z życiem nie
uszedł prawie nikt poza dowódcą muzułmanów Ifticha-
rem ad‒Daulą oraz niedobitkami wyborowej egipskiej
jazdy. Kiedy Gotfryd wdarł się na północne mury, mu-
zułmanie na łeb, na szyję rzucili się wąskimi uliczkami
miasta w kierunku Wieży Dawida, a dotarłszy tam, po-
rzucili czym prędzej swe cenne rumaki i zamknęli się
w cytadeli. Szybko jednak odstąpili od zamiaru odpar-
cia krzyżowców i wynegocjowali z Rajmundem wa-
runki kapitulacji.
Zdobycie Jerozolimy łączyło się nie tylko z po-
twornym okrucieństwem. Myśli krzyżowców szybko
zwróciły się ku łupom. Uwarunkowani wojennym oby-
czajem i przyzwyczajeni utrzymywać się dzięki grabie-
ży, dali teraz upust swej chciwości. Pewien świadek
tamtych wydarzeń pisze: „Nasi ludzie biegali po całym
mieście i brali złoto i srebro, konie i muły, i domy peł-
ne wszelkiego dobytku”. Tankred, na przykład, podob-
no pognał do Świątyni Salomona i zagarnął tyle złota,
srebra i cennych kamieni, ile tylko mógł unieść. Rabu-
nek był zadziwiająco metodyczny:
Po wielkiej masakrze wchodzili do domów miesz-
kańców miasta i brali wszystko, co w nich znaleźli. Za-
chowywali przy tym porządek, tak więc tego, kto wszedł
do domu pierwszy, czy był bogaty, czy biedny, od niko-
go nie spotykała krzywda. Mógł posiąść i zachować
dom albo i pałac i wszystko, co w nim znalazł, na wła-
sność. Ponieważ wszyscy zgodzili się przestrzegać tej
zasady, wzbogaciło się wielu biedaków.
Nieco później, gdy pierwszy szał pogoni za łupami
opadł, niektórzy Frankowie imali się tak obrzydliwych
sposobów, by zaspokoić swą chciwość, że zdumiewali
nawet swych towarzyszy: „Zadziwiające było oglądać,
jak nasi giermkowie i piechurzy, odkrywszy podstęp
Saracenów, rozcinali brzuchy tych, których ledwo
uśmiercili, by z ich wnętrzności wydobyć bizanty, które
Saraceni połknęli za życia przez swe obmierzłe gardła”
Krzyżowcy przybyli do Jerozolimy, aby wypełnić
wolę Bożą, tymczasem dzisiejszy czytelnik może być
przekonany, że pośród takiego bestialstwa i chciwości
wszelkie szczytne zamiary poszły w kąt. Nic bardziej
mylnego. Splądrowanie Jerozolimy dowodzi bezspor-
nie jednego - tego mianowicie, że w umysłach krzy-
żowców oddanie Bogu, barbarzyńska wojaczka i żądza
rabunku nie wykluczały się wzajemnie, lecz współist-
niały. I tak, nasyciwszy się krwią i łupami, umazani
krwią wrogów i obładowani zdobyczami, poszli „mo-
dlić się do kościoła Grobu naszego Zbawiciela Jezusa,
radując się i płacząc z tak wielkiego szczęścia”. Po to
właśnie przebyli tysiące kilometrów - aby „wyswobo-
dzić” najświętsze miejsce na ziemi, w którym został
ukrzyżowany i zmartwychwstał Chrystus, i złożyć Bo-
gu dziękczynienie u Grobu Świętego. Pewien łacinnik
radośnie relacjonuje, jak to „w drodze do Grobu Pań-
skiego i jego chwalebnej Świątyni duchowni, a także
i świeccy, śpiewając Panu pieśń nową z radością i try-
umfem, składając ofiary i zanosząc najpokorniejsze
błagania, z weselem przybyli do Świętego Miejsca,
czego od tak dawna pragnęli”.
Tę zadziwiającą dla nas scenę odmalowują autorzy
wszystkich łacińskich źródeł poświęconych zdobyciu
Jerozolimy i żaden nie widzi w niej nic osobliwego. Pi-
sząc o pierwszej krucjacie dzisiaj, łatwo jednak przed-
stawić motywy i uczucia jej uczestników zgodnie ze
współczesnymi kryteriami, łatwo założyć, że tak oni,
jak i ówcześni kronikarze najzwyczajniej przystroili ca-
łą wyprawę pozorami religijności i żarliwej pobożno-
ści, aby usprawiedliwić swoje postępowanie. Z pewno-
ścią w rzezi i grabieży Jerozolimy nie ma nic szlachet-
nego ani godnego pochwały jednak choćby niebywałe
poświęcenie, którego wymagało zdobycie miasta, do-
wodzi, że wielu z nich kierowało się nie tylko żądzą
krwi czy chciwością, lecz i autentyczną religijnością.
Krzyżowcy przybyli do Lewantu jako zbrojni piel-
grzymi. Teraz nareszcie, wbrew niewiarygodnym prze-
ciwnościom losu i kosztem ogromu ludzkiego cierpie-
nia, w imię chrześcijaństwa „wyzwolili” Ziemię Świę-
tą.
ROZDZIAŁ XI
Pokłosie pierwszej krucjaty
Zdobyta 15 lipca 1099 roku Jerozolima tonęła we
krwi, po jej ulicach walały się okaleczone zwłoki,
a powietrze ciężkie było od fetoru śmierci. Rzeź była
tak wielka i w letnim słońcu rozkładało się tyle trupów,
że groziło to wybuchem epidemii. Książęta nakazali
szybko uprzątnąć miasto - do tego posępnego zadania
przymuszono muzułmańskich niedobitków: „Wyciągali
martwych Saracenów przed bramy miasta i składali ich
w stosy wielkie jak domy. Nikt dotąd nie widział ani
nie słyszał o takim pogromie pogan i płonęli na po-
grzebowych stosach niczym piramidy, i nikt prócz sa-
mego Boga nie wiedział, ilu ich tam było”. Z życiem
uszedł tylko fatymidzki wódz, Iftichar ad‒Daula, oraz
jego żołnierze. Jedynie im udało się wynegocjować wa-
runki kapitulacji, które następnie zostały dotrzymane.
Oddali Wieżę Dawida Rajmundowi z Tuluzy, a hrabia
wyprowadził ich z miasta i zagwarantował bezpieczną
drogę do najbliższego egipskiego bastionu, leżącego na
południe od Jerozolimy portowego miasta Askalon.
17 lipca, gdy woń krwi wciąż uderzała w nozdrza,
książęta zebrali się, żeby omówić losy z takim trudem
wywalczonej zdobyczy. W ciągu tygodni i miesięcy
poprzedzających zdobycie Jerozolimy łacińską wypra-
wę rozsadziły spory o przywództwo. Teraz w centrum
tych tarć znalazła się władza nad Świętym Miastem.
Rajmund z Tuluzy, niegdyś kandydat na wodza krucja-
ty, na skutek niepowodzenia pod Arką oraz patronatu,
którym otoczył powszechnie zdyskredytowaną Świętą
Włócznię, stracił tak wiele poparcia, że przyćmił go te-
raz Gotfryd z Bouillon. Odegrał on decydującą rolę
w zdobyciu Jerozolimy i mógł całkiem słusznie rościć
sobie do niej prawa. Tymczasem duchowieństwo upar-
cie odrzucało pomysł, żeby nad tym najświętszym
z miast mógł panować świecki król, choć w obliczu
niedawnej śmierci greckiego patriarchy Symeona II
Kościół nie miał żadnego oczywistego kandydata na to
miejsce. 22 lipca osiągnięto kompromis: władcą Jero-
zolimy zostanie Gotfryd, lecz zamiast tytułu króla bę-
dzie nosił miano Obrońcy Grobu Świętego, implikujące
rolę podległego Kościołowi strażnika.
Przechytrzony Rajmund z Tuluzy był wściekły.
Kiedy Gotfryd poprosił go, by opuścił Wieżę Dawida,
przekornie odmówił, twierdząc, że zamierza tam po-
mieszkać co najmniej do Wielkanocy. Lekcja, jaką
odebrał rok wcześniej w Antiochii, nauczyła go, że
zajmując tę panującą nad miastem fortecę, może za-
kwestionować zwierzchnictwo Gotfryda nad Jerozoli-
mą. Jednak jego nieprzejednanie spotkało się z po-
wszechnym potępieniem i zraziło do niego nawet wielu
ludzi z jego własnego obozu, którzy zaczęli rozważać
powrót do Europy. Wobec coraz silniejszych protestów
Rajmund zwrócił się do swego starego sojusznika, Pio-
tra z Narbony, wyniesionego niedawno do godności ła-
cińskiego biskupa Albary, i scedował nań Wieżę Dawi-
da. Piotr jednak uznał, że fortuna odwróciła się od
Rajmunda i bez namysłu zdradził hrabiego, oddając bez
walki cytadelę ludziom Gotfryda. Do końca lipca Raj-
mund i ci spośród jego południowofrancuskich towa-
rzyszy, którzy wciąż przy nim trwali, zostali całkowicie
zneutralizowani. Hrabia opuścił Święte Miasto i udał
się nad Jordan, następnie zaś zainstalował się w pobli-
skim Jerychu.
Pod jego nieobecność wybrano nowego patriarchę
Jerozolimy. Został nim Arnulf z Rohes, jeden z francu-
skich Normanów, który wsławił się jako głośny prze-
ciwnik kultu Świętej Włóczni. Wyniesienie go do tej
godności, które odbyło się 1 sierpnia 1099 roku, wy-
znacza definitywny punkt zwrotny w dziejach pierw-
szej krucjaty. W rok po śmierci papieskiego legata
Ademara z Monteil rozwiały się południowofrancuskie
wpływy, a lansowana przez Rzym polityka współpracy
z Kościołem bizantyjskim legła w gruzach. Utworzenie
łacińskiego patriarchatu było otwartym pogwałceniem
greckich praw, choć na razie przynajmniej Arnulf nie
posunął się jeszcze do bojkotu prawosławnego ducho-
wieństwa. Niemniej jednak bardzo wcześnie otoczyła
go dość kompromitująca sława. Nie dość, że jego wy-
niesienie niektórzy uważali za niekanoniczne, gdyż
miał on uprzednio za niski status w kościelnej hierar-
chii, to na dodatek był podobno nałogowym kobiecia-
rzem, o czym krążyły niewybredne obozowe opowie-
ści. Arnulf miał też szczególną skłonność do religijnej
nietolerancji. Zamiast zaopiekować się wschodnimi
chrześcijanami, na przykład wyznawcami Kościoła or-
miańskiego, koptyjskiego, jakobitami czy nestorianami,
a więc tymi samymi „braćmi”, których krzyżowcy mie-
li oswobodzić, nowy patriarcha nakazał usunąć ich
z bazyliki Grobu Świętego. Do chrześcijan ze wschodu
dotarła niebawem gorzka prawda, że lepiej im się po-
wodziło pod panowaniem muzułmańskim niż w „wy-
zwolonej” Jerozolimie.
W atmosferze tej prymitywnej nietolerancji Arnulf
usiłował umocnić swoją pozycję, lansując kult nowej
relikwii. Niedługo po upadku miasta zaczęły krążyć
pogłoski, że gdzieś w mieście ukryty jest fragment
Prawdziwego Krzyża, przedmiot obdarzony wielką
mocą. Historia jego odnalezienia, do którego doszło 5
sierpnia, jest zagmatwana. Większość autorów ówcze-
snych źródeł zgadza się, że relikwia ta - nieco sponie-
wierany srebrno-złoty krucyfiks, który podobno zawie-
rał kawałek krzyża, na którym umarł Chrystus - została
ukryta przez miejscowych chrześcijan, którzy chcieli ją
ustrzec przed muzułmańskimi władcami, a jej kryjówka
znana była zaledwie kilku wybranym. Trudno wszakże
stwierdzić, czy kult tej relikwii na pewno znany był
przed rokiem 1099. To, gdzie dokładnie była schowana
oraz w jakich okolicznościach ją odnaleziono, jest jesz-
cze mniej jasne. Według jednej z relacji, pewien prze-
biegły Syryjczyk sam z siebie podzielił się tą informa-
cją z łacinnikami, jednak w innym tekście można wy-
czytać, że Arnulf musiał niemalże poddać miejscowych
chrześcijan torturom, nim wyjawili jej kryjówkę. Roz-
maicie też pisze się, gdzie Prawdziwy Krzyż został od-
naleziony: a to „w ustronnym zakątku bazyliki Grobu
Świętego [...] schowany w srebrnej szkatule”, to znów
„w prostym i pokrytym kurzem opuszczonym domo-
stwie”. Jakkolwiek było, jest pewne, że gdy tylko reli-
kwia się odnalazła, trafiła w ręce Arnulfa, a jej kult sze-
rzono na specjalnych uroczystych nabożeństwach
u Grobu Świętego. Dzięki tej nowej pamiątce z życia
Chrystusa Arnulf miał zamiar wyplenić wszelką pamięć
Świętej Włóczni i legitymizować nowy, łaciński porzą-
dek w Jerozolimie.

Ostatnia bitwa
Krzyżowcy zdobyli Jerozolimę, lecz musieli jeszcze
utrzymać swoją świętą zdobycz. Faktyczny władca
Egiptu, wezyr Al‒Afdal, prowadził właśnie do Palesty-
ny potężne wojska. Po nieludzkich cierpieniach, który-
mi łacinnicy okupili sukces krucjaty, ani myśleli teraz
kapitulować, jednak atak Egipcjan zbliżał się nieu-
chronnie i trzeba było postanowić, co w tej sytuacji po-
cząć. Krzyżowcy woleli nie ryzykować oblężenia
w murach Jerozolimy - dobrze pamiętali, że w Antio-
chii niewiele brakowało, by zapłacili za to najwyższą
cenę. Z charakterystyczną dla siebie zuchwałością po-
stanowili zmierzyć się z Fatymidami w walnej bitwie.
Brawura przeprowadziła krucjatę przez pół świata,
jednak do tej pory wspierało ją zazwyczaj poczucie
wspólnego celu. Latem 1099 roku, gdy główny cel
kampanii został już osiągnięty, entuzjazm krzyżowców
zaczął z wolna przygasać. Groźba niezgody obróciła
wniwecz zasadę sprawowania władzy przez radę ksią-
żęcą, skutkiem czego między Gotfrydem a Rajmundem
toczył się zacięty spór, a w szeregach łacinników zapa-
nował chaos. Gdy więc nowy władca Jerozolimy pró-
bował zmobilizować krzyżowców do jeszcze jednej,
ostatecznej bitwy, wyglądało na to, że odmówią mu oni
posłuszeństwa.
To patrolujący palestyńskie wybrzeże Tankred do-
niósł, że egipska ofensywa jest kwestią ledwie kilku
dni. Na początku sierpnia pochwycił grupę fatymidz-
kich zwiadowców, którzy podczas przesłuchania wyja-
wili, że Al‒Afdal koncentruje swoje wojska jakieś
osiemdziesiąt kilometrów na południowy wschód od
Jerozolimy, w Askalonie, jedynym większym porcie
między Palestyną a Egiptem. Gdy wieści te dotarły do
Gotfryda, pojął on natychmiast, że aby przetrwać, krzy-
żowcy muszą się zjednoczyć, tymczasem Rajmund
z Tuluzy, a także - z niewyjaśnionych powodów - Ro-
bert z Normandii, nie przyjęli pilnego wezwania do
broni, twierdząc, że chcą się przekonać, czy muzułmań-
ski atak rzeczywiście może nastąpić lada dzień. Tak
więc 9 sierpnia Gotfryd zmuszony był wymaszerować
z Jerozolimy wspierany jedynie przez Roberta z Flan-
drii. Ich ludzie wyszli z miasta boso, jak przystało na
skruszonych żołnierzy Chrystusa, wraz z patriarchą Ar-
nulfem oraz relikwią Prawdziwego Krzyża. Jednak sta-
jąc do walki w niepełnym składzie, byli praktycznie
bez szans. Gdy nocą dotarli do Ar‒Ramli, Gotfryd po
raz ostatni już zaapelował do obu książąt, tłumacząc, że
nie zdołają wziąć udziału w walce, przebywając tak da-
leko od pola bitwy.
Pod presją swych wojsk Rajmund i Robert ustąpili
i 10 sierpnia ruszyli w drogę. Najwierniejsi prowansal-
scy poplecznicy hrabiego Tuluzy nieśli Świętą Włócz-
nię, mimo że powszechnie odrzucono jej kult. W Jero-
zolimie nie było teraz ani jednego łacińskiego żołnie-
rza. Został w niej tylko Piotr Pustelnik, który miał po-
prowadzić błagalne modły duchowieństwa. Klęska
w nadchodzącej bitwie byłaby całkowita. Gdyby krzy-
żowcy się załamali, Święte Miasto na powrót znalazło-
by się w rękach muzułmanów.
Krzyżowcy zebrali się pod Ar‒Ramlą. Po trzech
długich latach kampanii przy życiu pozostali tylko naj-
silniejsi, najsprawniejsi w boju i mający najwięcej
szczęścia, toteż 11 sierpnia wymaszerowała z Ar‒
Ramli na południe bardzo doświadczona, choć podzie-
lona elita - około 1200 rycerzy i 9000 piechurów. Nieco
później tego samego dnia łacinnicy złapali kolejnych
egipskich zwiadowców, którzy potwierdzili zamiary
Al‒Afdala oraz opisali, jak wielkie i gdzie rozmiesz-
czone są jego wojska. Wezyr Fatymidów przyprowa-
dził pokaźną armię, liczącą być może 20 000 ludzi, któ-
rej trzon stanowiła ciężka jazda wspomagana przez wo-
jowników różnych północnoafrykańskich nacji, między
innymi Beduinów, Berberów i siejących postrach
Etiopczyków, których olbrzymie cepy bojowe za jed-
nym zamachem mogły powalić jeźdźca i konia. Siły te,
obozujące na polach pod Askalonem, miały następnego
dnia wymaszerować do Jerozolimy.
O połowę mniej liczni krzyżowcy uznali, że ich je-
dyną nadzieją jest zaskoczenie. Przenocowawszy kilka
kilometrów na północ od portu, wyruszyli 12 sierpnia
przed świtem - Rajmund z Tuluzy na prawej flance,
Gotfryd na lewej, a dwóch Robertów i Tankred w środ-
ku. Niepostrzeżenie podeszli pod obóz muzułmanów
i rzucili się do szarży. Al‒Afdal nie wystawił wystar-
czającej liczby zwiadowców, toteż w porannym pół-
mroku krzyżowcy napadli na śpiących przeciwników.
Robert z Normandii poprowadził swych rycerzy w sam
środek obozowiska i zdobył sztandar Al‒Afdala oraz
większość jego dobytku. Pędzący wzdłuż wybrzeża
Rajmund zagonił wielu muzułmanów do morza, a wielu
tych, którzy chcieli się schronić w Askalonie, zginęło
stratowanych przez towarzyszy, gdy tłoczyli się w bra-
mach miasta. Egipska armia nie otrząsnęła się po tym
nieoczekiwanym ataku i wkrótce bitwa przerodziła się
w odwrót muzułmanów:
Przerażeni wspinali się na drzewa, żeby się tam
ukryć, lecz spadali z gałęzi niczym [ustrzelone] ptaki,
gdy nasi ludzie przeszywali ich strzałami i zabijali
włóczniami. Później chrześcijanie zbytecznie odcinali
im mieczami głowy. Inni niewierni rzucali się na zie-
mię, tarzając się trwożliwie u stóp chrześcijan. Potem
nasi ludzie siekli ich na kawałki, jak na targu ćwiartuje
się bydło.
Al‒Afdal i kilku jego dowódców zdołało uciec do
Askalonu. Zdumiało ich, że tak łatwo zmiażdżyła ich
armia, o której sądzili, że jest jedynie pospolitą zbiera-
niną. Przerażony wezyr odpłynął do Egiptu. Krzyżowcy
zdobyli rozmaite kosztowności i broń znalezione w ob-
ozie pokonanych, „złoto, srebro, powłóczyste szaty
i inne odzienie oraz [dwanaście rodzajów] cennych
kamieni [...], hełmy zdobione złotem, wspaniałe pier-
ścienie, cudowne miecze, zboże, mąkę i wiele innych
rzeczy”. Sam miecz Al‒Afdala sprzedano później za
wielką sumę sześćdziesięciu złotych bizantów. Tak
wiele było łupów, że łacinnicy nie mogliby ich wszyst-
kich zabrać ze sobą, toteż postanowili spalić wszelką
broń, jaką musieli zostawić. Kilka dni po tym, jak pełni
niepokoju opuścili Jerozolimę, tryumfalnie powrócili
do miasta i dumnie przemaszerowali jego ulicami.
Pierwsza krucjata przetrwała swój ostatni wielki
sprawdzian.
Niezgoda, która od dawna dzieliła uczestników wy-
prawy, wciąż jątrzyła rany. Po bitwie przerażony garni-
zon Askalonu chciał się porozumieć w sprawie kapitu-
lacji, jednak nie zgadzał się oddać miasta nikomu in-
nemu, jak tylko Rajmundowi z Tuluzy, który dotrzymał
obietnicy i po upadku Jerozolimy zagwarantował ocala-
łym muzułmańskim wojownikom bezpieczną drogę
powrotną. Zainterweniował wówczas wściekły i pełen
podejrzeń Gotfryd, który obawiał się, że Rajmund
mógłby założyć na wybrzeżu niezależną enklawę. Ne-
gocjacje zostały zerwane i Askalon pozostał w rękach
muzułmanów. Tym sposobem pogrzebano doskonałą
okazję przejęcia miasta i tak, przez zawziętą, lecz ma-
łostkową rywalizację między książętami, odrodzona
flota fatymidzka mogła przez ponad pół wieku korzy-
stać na palestyńskim wybrzeżu z groźnego dla krzy-
żowców portu.
Zwycięstwo w bitwie pod Askalonem wyznacza
końcową cezurę niezwykłej wędrówki uczestników
pierwszej krucjaty. Ci, którym dane było przeżyć, byli
świadkami „cudu” - Święte Miasto Jeruzalem zostało
zdobyte mimo niewyobrażalnych przeciwności losu,
a o skałę wiary łacinników roztrzaskała się cała potęga
islamu. Teraz, gdy lato chyliło się ku końcowi, myśli
większości krzyżowców zwracały się ku ich domom.
Na początku września 1099 roku Robert z Normandii,
Robert z Flandrii i znaczna większość pozostałych
krzyżowców ruszyła w powrotną drogę do Europy na
pokładach statków płynących z Syrii do Konstantyno-
pola. W północnym Lewancie został na razie Rajmund
z Tuluzy, w Jerozolimie zaś zaledwie 300 rycerzy zde-
cydowało się wspomagać Gotfryda z Bouillon w obro-
nie tego nowego bastionu łacińskiego chrześcijaństwa.
PIĘTNO KRUCJATY
Tak jak uczestników każdej kampanii, także biorą-
cych udział w pierwszej krucjacie odmieniło to, co
przeżyli. Jedni okryli się chwałą, inni złą sławą, kilku
zyskało władzę i wpływy, lecz tysiące popadły w nę-
dzę. Wielu sądziło, że przeżyło cud, i umocniło się
w wierze. Jednak bez względu na to, czy pozostali na
Wschodzie, czy też wrócili na Zachód, święta wojna na
wszystkich odcisnęła swe piętno.

Powrót do domu
Po zdobyciu Jerozolimy i tryumfie pod Askalonem
większość krzyżowców wróciła do zachodniej Europy.
Poprzedzały ich wieści o zwycięstwie, które rozeszły
się lotem błyskawicy po całym łacińskim świecie. Jed-
nakże człowiek, który doprowadził do krucjaty, nigdy
nie poznał jej wyniku. Papież Urban II zmarł w Rzymie
29 lipca 1099 roku, zaledwie dwa tygodnie po zdobyciu
Świętego Miasta, zanim wiadomość o zwycięstwie mo-
gła była w ogóle doń dotrzeć.
Droga powrotna okazała się żmudna i kosztowna,
toteż zgromadzone łupy szybko się rozeszły. Do Euro-
py wróciły tysiące krzyżowców, wielu wycieńczonych,
chorych i bez grosza przy duszy. Jednakże traktowano
ich jak bohaterów.
Na przykład Robert z Flandrii opiewany był odtąd
jako Jerozolimczyk. Po powrocie zastał swoje posia-
dłości w chaosie, lecz szybko zaprowadził porządek.
Aura pobożności otaczała go jeszcze długo po śmierci,
a zmarł w 1111 roku. Słynną obecnie relikwię świętego
Jerzego, którą jego ludzie wieźli ze sobą, odkąd zawita-
li do Bizancjum, podarował opactwu w Anchin. Pobu-
dowano tam kościół poświęcony świętemu, który
„strzegł” Roberta i jego towarzyszy w niezliczonych
niebezpieczeństwach.
Roberta z Normandii czekała mniej pomyślna przy-
szłość. Wiadomo, że odbył pielgrzymkę na Saint‒
Michel, aby podziękować za ocalenie, niemniej jednak
jego powodzenie topniało. Podczas gdy walczył na
Wschodzie, zmarł jego brat, król Anglii Wilhelm II Ry-
ży, a jego miejsce zajął ambitny młodszy brat, Henryk
I. Po nieudanej próbie przejęcia władzy w Anglii Ro-
bert został w roku 1106 pokonany przez Henryka w bi-
twie pod Tinchebrai. Wzięty do niewoli, spędził dwa-
dzieścia osiem lat w różnych więzieniach, między in-
nymi w londyńskiej Tower, aż w 1134 roku śmierć po-
łożyła kres jego niedoli. Powiadano potem, że tak
smutny los spotkał go dlatego, że odtrącił koronę jero-
zolimską „nie z rewerencji, lecz z obawy przed związa-
nymi z nią zadaniami”.
Pewna liczba wybitnych krzyżowców wciąż była
oddana sprawie świętej wojny. Południowofrancuski
pan, Gaston z Bearn, który nadzorował budowę machin
oblężniczych pod Jerozolimą, należał do tych, którzy
ochoczo dzielili się swym doświadczeniem w walce
przeciwko hiszpańskim Maurom. Inni krzyżowcy pró-
bowali wyrazić Bogu wdzięczność bardziej pokojowo.
Rotrou z Perche, jeden z pierwszych, którzy 3 czerwca
1098 roku wdarli się na mury Antiochii, postanowił za-
opiekować się wspólnotą kluniacką w Nogent‒le‒
Rotrou. Niektórzy dawni krzyżowcy fundowali nowe
klasztory, a nawet sami przywdziewali habity albo su-
tanny.
Oczywiście nie wszyscy wzięli rozbrat z przemocą
i rozpustą. Pochodzący z północnej Francji znany z be-
stialstwa Tomasz z Marle przyłączył się do krucjaty ra-
zem z niesławnym Emichem z Leisingen, prześladowcą
nadreńskich Żydów, znalazł jednak dla siebie miejsce
w drugiej fali wojsk krzyżowych i z nimi dotarł do Je-
rozolimy. Po powrocie z pielgrzymki dla swej samowo-
li zyskał nową złą sławę. Może i nosił znak krzyża,
jednak nie potrafił wyzbyć się żądzy krwi, która do-
prowadziła go, podobnie jak wielu jego towarzyszy, do
bram Świętego Miasta.
Innym krzyżowcem, który - przynajmniej z począt-
ku - zarzucił religię, był Raimbold Creton z Chartres.
Z Lewantu powrócił okaleczony, ponieważ w pierw-
szym ataku na mury Jerozolimy stracił rękę. Kilka lat
po powrocie został ostro potępiony przez Kościół, po-
nieważ zbił i wykastrował zakonnika, którego słudzy
kradli mu zbiory. Wydaje się jednak, że czternastolet-
nia pokuta, którą musiał po tym odbyć, ostatecznie go
odmieniła.
Z tego, co nam wiadomo, nikt nie wrócił ze Wscho-
du obładowany złotem i srebrem, choć niektórym udało
się przywieźć bardziej egzotyczne skarby. Chyba naj-
dziwniejszy z nich należał do Gulfera z Lastours,
pierwszego krzyżowca, który w grudniu 1098 roku
wszedł na mury Ma’arrat an‒Numan - podobno wrócił
on do domu z lwem. W większości łupami były reli-
kwie. Kaznodzieja Piotr Pustelnik przyniósł ze sobą
fragment Grobu Świętego oraz relikwię Jana Chrzcicie-
la i założył we Francji wspólnotę zakonną poświęconą
ich kultowi. Inni krzyżowcy zasypali Europę najrozma-
itszymi świętościami, wśród których znalazł się włos
z brody Chrystusa, cały pukiel włosów Maryi Panny,
fragmenty Krzyża Świętego oraz Świętej Włóczni
i szczątki licznych świętych. Setki krzyżowców wróciły
z Jerozolimy z palmowymi liśćmi, symbolem odbytej
pielgrzymki.
Co oczywiste, tysiące mężczyzn i kobiet na skutek
lęku, głodu, chorób i wyczerpania zawróciło z wypra-
wy. Po ich powrocie do Europy odnoszono się do nich
ze wstrętem i pogardą, ponieważ nie wypełnili ślubów.
Znalazł się wśród nich Hugon z Vermandois, który -
wysłany z poselstwem do Konstantynopola - nigdy nie
dołączył już do krucjaty, oraz Stefan z Blois, który
wczesnym latem 1098 roku uciekł spod Antiochii, co
otwarcie potępiła jego żona, Adela. Niebawem z palą-
cego wstydu ci książęta, jak i inni „upadli” krzyżowcy,
dla odkupienia win podążyli do Ziemi Świętej z nową,
„trzecią falą” łacinników.
Od 1095 roku Urban II chciał, by coraz więcej osób
przyłączało się do krucjaty. Gdy tylko na Zachód dotar-
ły wieści o zdobyciu Jerozolimy, Europę ogarnęła nowa
fala entuzjazmu i dziesiątki tysięcy ludzi zapragnęły
powtórzyć czyny poprzedników. Na kampanię tę, zwa-
ną krucjatą 1101 roku, agresywnie lansowaną przez na-
stępcę Urbana, papieża Paschalisa II, wybrało się nie-
mal tylu chętnych, ilu w pierwszych dwóch falach. We
wrześniu 1100 roku armie złożone tak z nowych, jak
i ze starych krzyżowców ruszyły bronić Ziemi Świętej.
W Konstantynopolu do owej „trzeciej fali” dołączył
nie kto inny jak Rajmund z Tuluzy. Gdy jego jerozo-
limskie ambicje legły w gruzach, odnowił sojusz z ce-
sarzem Aleksym i zjawił się w Bizancjum ze Świętą
Włócznią. Zgodził się służyć wyprawie swym do-
świadczeniem i wiedzą, jednak nawet one nie ocaliły
krucjaty 1101 roku od całkowitej klęski. Brakowało jej
zarówno szczęścia, jak i niezłomnej jedności celu, co
charakteryzowało pierwszą krucjatę. Krzyżowcy zostali
rozgromieni przez Seldżuków z Azji Mniejszej. Liczba
poległych była olbrzymia, a garstka tych, którym udało
się przedostać do Ziemi Świętej, niczego szczególnego
nie zwojowała. Hugon z Vermandois i Stefan z Blois,
dla których wyprawa ta miała być okazją obmycia się
z hańby, stracili w tych jałowych staraniach życie.
Rajmundowi z Tuluzy cudem udało się ujść cało, zdaje
się jednak, że gdzieś w Azji Mniejszej zawieruszył swą
Świętą Włócznię.

Osadnictwo na Wschodzie
Po klęsce krucjaty 1101 roku Rajmund postanowił
pozostać na Wschodzie. Dołączył tym samym do tych
uczestników pierwszej krucjaty, którzy osiedlali się
w Lewancie. Wkrótce wyszło na jaw, że gorąco pragnie
wykroić sobie na Bliskim Wschodzie nowe władztwo.
Pod jego nieobecność prowansalska enklawa, którą na
przełomie roku 1098 i 1099 tak wielkim staraniem za-
łożył w Dżabal as‒Summaq, trafiła pod wpływy Antio-
chii, toteż skupił teraz swą uwagę na libańskim Trypo-
lisie. W następnych latach starał się zbrojnie podpo-
rządkować sobie jego okolice. Zmarł w 1105 roku pod-
czas oblężenia tego miasta. Opierało się ono aż po rok
1109, a gdy w końcu padło, pragnieniom Rajmunda sta-
ło się zadość. Założone przezeń hrabstwo przetrwało aż
po wiek XIII.
Nieco bardziej na północ w swej umiłowanej An-
tiochii panował dawny adwersarz Rajmunda, Boemund
z Tarentu. W grudniu 1099 roku Boemund uznał za sto-
sowne doprowadzić do końca swą pielgrzymkę, w któ-
rej towarzyszył mu nowy hrabia Edessy, Baldwin
z Boulogne. Jednak po powrocie do Syrii Boemund
niewiele miał czasu, by nacieszyć się swoimi osiągnię-
ciami. Od północy, z Cylicji, oraz od strony leżącego
na południu portu w Laodycei groziła mu inwazja Bi-
zantyjczyków, na wschodzie zaś wzmógł się opór mu-
zułmanów. Jego zabiegi o utworzenie udzielnego łaciń-
skiego księstwa ze stolicą w Antiochii mogło obrócić
wniwecz czyhające ze wszystkich stron zagrożenie. La-
tem 1100 roku szczęście, które sprzyjało tak wielu jego
przedsięwzięciom, opuściło Boemunda zupełnie. Poko-
nany w mało znaczącej potyczce został pojmany przez
jakiegoś muzułmańskiego władykę we wschodniej Azji
Mniejszej i spędził trzy lata w niewoli. Gdy został
wreszcie z niej wykupiony, stanął na czele połączonych
wojsk z Antiochii i Edessy i w bitwie pod Harran prze-
ciwko Aleppu i jego sojusznikom doznał upokarzającej
porażki.
Nadszedł rok 1105 i Boemund uznał, że dość już się
wycierpiał. Choć tak zawzięcie walczył o Antiochię, te-
raz postanowił raz na zawsze porzucić Lewant i popły-
nął na Zachód. Znalazłszy się w Europie, przekonał ła-
twowiernego Paschalisa II, żeby ogłosił nową krucjatę,
której celem tym razem miało być odebranie Bizan-
cjum Bałkanów. Przez dziesiątki lat Boemund darzył
Aleksego Komnena serdeczną nienawiścią i nareszcie
miał okazję się zemścić, jednak raz jeszcze los sobie
z niego zakpił, gdy w 1108 roku Aleksy rozbił jego
wojska pod Dyrrachium. Boemund, zmuszony do pod-
pisania poniżającej kapitulacji, powrócił do południo-
wej Italii i zmarł trzy lata później, w roku 1111.
Obrona łacińskiej Antiochii przypadła w udziale
siostrzeńcowi Boemunda, Tankredowi. Osiągnął on
znaczącą pozycję podczas krucjaty i mógł teraz zade-
monstrować, na co naprawdę go stać. Jego nieugięta
ambicja i niespożyty zapał do wojaczki umocniły ro-
dzące się księstwo - do śmierci Tankreda w 1112 roku
jego granice zostały rozszerzone i umocnione, zagroże-
nie ze strony Aleppa zneutralizowane, a potęgą i wpły-
wami Antiochia dorównała nawet Jerozolimie. Owoce
starań Tankreda zmarnował jego następca, Roger z Sa-
lerno, który dokładnie dwadzieścia jeden lat po olśnie-
wającym zwycięstwie nad Kurbughą poprowadził an-
tiocheńską armię do zagłady w starciu sugestywnie na-
zwanym bitwą na Krwawym Polu. Księstwo przetrwa-
ło, lecz nigdy więcej nie osiągnęło już poprzedniego
znaczenia.
Oczywiście prawdziwym klejnotem łacińskiego
dominium w Lewancie była Jerozolima. Jej pierwszy
obrońca, Gotfryd z Bouillon, ledwie zabrał się do
umacniania swej pozycji, gdy latem 1100 roku zacho-
rował i zmarł. Pochowano go w miejscu ukrzyżowania
Chrystusa. Po śmierci Gotfryda władza przeszła w ręce
jego brata, Baldwina z Boulogne. Aby sięgnąć po tę
zdobycz, Baldwin przekazał Edessę swemu kuzynowi
i imiennikowi Baldwinowi z Le Bourg i pospieszył do
Palestyny. Już podczas aneksji Edessy dowiódł swej
bezwzględności i żądzy władzy. Nie ulegało więc wąt-
pliwości, że domagać się teraz będzie pełnego
zwierzchnictwa nad Jerozolimą. 25 grudnia 1100 roku
koronował się na pierwszego łacińskiego króla Jerozo-
limy.
Do tego czasu Arnulf z Rohes został już odsunięty
od władzy, lecz sława Świętego Krzyża, który pomógł
„odnaleźć”, przetrwała i jego kult szybko się rozrastał.
Zbrojny w moc sprawowanego urzędu oraz prześwietną
relikwię Baldwin dał podwaliny pod potężne królestwo.
Brutalną siłą podporządkował sobie Palestynę, zdobył
szereg ważnych ze strategicznego i gospodarczego
punktu widzenia portów, zainicjował nawet osadnictwo
na niegościnnej pustyni jordańskiej. Do śmierci w 1118
roku Baldwin stanowczo i skutecznie chronił dziedzic-
two pierwszej krucjaty, przeprowadzając bezpiecznie
wszystkie założone przez krzyżowców państewka przez
dwa pierwsze dziesięciolecia ich istnienia. Baldwin
i jego łacińscy towarzysze utworzyli w sercu islamu ba-
stion zachodniego chrześcijaństwa, który przetrwał
prawie dwa stulecia. Ustawiczne krwawe walki
w obronie tych odizolowanych placówek przed rosnącą
muzułmańską agresją odmieniły bieg historii.
Podsumowanie
Jeśli spojrzeć na pierwszą krucjatę całościowo, bio-
rąc pod uwagę także jej charakter i skutki, staje się
przed prostym, lecz zdumiewającym faktem: wyprawa
zakończyła się sukcesem. Wbrew wszelkim przewi-
dywaniom, jej nadrzędny cel - odzyskanie Jerozolimy -
został osiągnięty. Brzmi to jak oczywistość, jednak tak
naprawdę bardzo trudno w pełni pojąć, jakie znaczenie
miało to zwycięstwo.
Przyczyny sukcesu krzyżowców są jasne. Od dawna
historycy zdawali sobie sprawę, że najważniejsze były
tu głębokie religijne i polityczne podziały świata islamu
pod koniec XI wieku. Gdyby bliskowschodni muzuł-
manie zjednoczyli się przeciwko krzyżowcom, pierw-
sza krucjata nie mogłaby się powieść. Połączone siły
Damaszku, Aleppa i Mosulu z pewnością rozbiłyby
Franków pod murami Antiochii, a zmuszeni stawić czo-
ło potędze kalifatów Abbasydów i Fatymidów łacinnicy
nigdy nie wdarliby się na święte mury Jerozolimy.
W następnych latach setki tysięcy Franków próbowało
powtórzyć osiągnięcia uczestników pierwszej krucjaty,
lecz przeciw rosnącej islamskiej solidarności niewiele
zdziałali.
Często jednak bagatelizuje się inne czynniki. Wy-
prawa nie była bynajmniej zaimprowizowanym przed-
sięwzięciem, jak niegdyś myślano. Owszem, łacinnicy
nie zapewnili sobie stałego zaopatrzenia w drodze na
Wschód, jednak w kampanii tej wyraźnie można do-
strzec elementy strategicznego i logistycznego plano-
wania. W 1097 roku Boemund zadbał o aprowizację
zbierających się pod Nikeą wojsk, a bliska współpraca
z Grekami przynosiła krzyżowcom korzyści pod tym
względem. Zanim wkroczyli do Syrii i przystąpili do
oblężenia Antiochii, poczynili staranne przygotowania
i nawiązali sieć sojuszy z miejscowymi chrześcijanami
oraz utworzyli system ośrodków aprowizacyjnych.
Istotne znaczenie dla wyprawy miało też wsparcie dro-
gą morską tak podczas oblężenia Antiochii, jak i póź-
niej, w drodze do Palestyny - to przybycie genueńskiej
floty do Jaffy latem 1099 roku odmieniło losy oblęże-
nia Jerozolimy. Niejasne jest, w jakiej dokładnie mierze
te morskie epizody były zaplanowane, wiadomo jed-
nak, że Urban II nakłaniał potęgi morskie północnej
Italii do współpracy z krzyżowcami.
Chyba największym „cudem”, jaki wydarzył się
podczas pierwszej krucjaty, było to, że zdało egzamin
wspólne dowodzenie wyprawą. Właściwie okazało się
ono niezwykle sprawne. Rada książęca zdołała prze-
prowadzić armie przez niezliczone trudności, a wobec
poważnego zagrożenia pod Antiochią potrafiła zdać się
na wojskowy geniusz Boemunda. Ten system dowo-
dzenia zachwiał się dopiero pod wpływem osobistej
rywalizacji książąt, lecz mimo podziałów krzyżowców
jednoczyła wizja Jeruzalem.
Uczestnikom pierwszej krucjaty sił dodawała żarli-
wa religijność, która umacniała ich w trudnych chwi-
lach. Podejmując się wszakże oceny natury i siły wiary
krzyżowców, natrafiamy na przedziwne zawiłości
związane z ich zwycięstwem. Kierując się zasadami
współczesnej analizy historycznej, należałoby zracjona-
lizować ich osiągnięcia, tymczasem dla ludzi średnio-
wiecza istniało tylko jedno wyjaśnienie tak spektaku-
larnego tryumfu pierwszej krucjaty - wszechmocna wo-
la Boga. W łacińskiej Europie zdobycie Jerozolimy
uznano za ostateczny dowód, że krucjata była miła Bo-
gu. Sława i chwała dokonań krzyżowców rozbrzmiewa-
ła po całym zachodnim świecie i niemal natychmiast
pióra historyków poszły w ruch, by zachować je dla po-
tomności. Do spisywania dziejów pierwszej krucjaty
zabrały się dziesiątki kronikarzy - niektórzy w niej
uczestniczyli, inni znali ją ze słyszenia, i tak oto stała
się ona chyba najpowszechniej udokumentowanym
zjawiskiem swej epoki. Kronikarze ci opisywali zda-
rzenia, w których dopatrywali się cudu, naturalnie więc
podkreślali religijność swych bohaterów, przekonani,
że do zwycięstwa musiała ich doprowadzić płomienna
wiara. Możemy być pewni, że gdyby pierwsza krucjata
zakończyła się porażką, wiedzielibyśmy o wiele mniej
o jej losach, a wyobrażenie jej uczestników jako po-
bożnych wojowników byłoby o wiele mniej wyraziste.
Źródła pisane sprzed zdobycia Jerozolimy, takie jak
listy i nadania czy księgi ziemskie, potwierdzają wsze-
lako, że większość krzyżowców wyruszyła w drogę do
Ziemi Świętej wiedziona pobożnością. Dramatyczne
wydarzenia tej kampanii również wskazują, że krzy-
żowców przepełniała żarliwa wiara. Jednak drobiazgo-
wa analiza ich reakcji na pewne zdarzenia, jak choćby
odnalezienie Świętej Włóczni w Antiochii, daje powo-
dy, by sądzić, że ich pobożność nie zawsze była eksta-
tyczna i wszechogarniająca. Zahartowani twardą rze-
czywistością średniowiecznej wojaczki łacinnicy wal-
czyli w imię Chrystusa, lecz nieobca była im rozpacz,
zepsucie i rozwiązłość. Krzyżowcy byli na ogół okrut-
nymi wojownikami, których barbarzyńskie bestialstwo
i wrodzona chciwość ledwo mieściły się w ideałach
lansowanych przez papieża. Za ich walką o odzyskanie
Jerozolimy nie stała bynajmniej zagorzała lojalność
wobec Kościoła ani też wynikające z obowiązku pra-
gnienie obrony chrześcijaństwa. Przez koszmar krucja-
ty przeszli po to, by zaspokoić bardzo osobistą i w osta-
tecznym rozrachunku egoistyczną potrzebę: pokonać
swój rozpaczliwy strach przed potępieniem i stanąć bez
grzechu u bram raju.
Powodzenie pierwszej krucjaty miało też inne, da-
lekosiężne skutki. W 1095 roku Urban II wyobrażał so-
bie, że wyprawa krzyżowa będzie przedsięwzięciem
jednorazowym. Tymczasem zdobycie Jerozolimy wy-
dawało się potwierdzać, że Bóg sprzyja idei świętej
wojny i krucjaty zyskały powszechną aprobatę na Za-
chodzie. W wyniku zwycięstw na Wschodzie powstały
łacińskie państewka, którym potrzebna była konsolida-
cja i obrona, toteż nie należy się dziwić, że skoro papie-
stwo paliło się, by wykorzystać tę, w swoim mniema-
niu, potężną nową broń, a świeccy pragnęli powtórzyć
osiągnięcia pierwszej krucjaty, coraz więcej osób przy-
stępowało do kolejnych. W następnym stuleciu stop-
niowo wyłonił się „ruch krucjatowy”, który odmienił
europejską historię. Walki w Lewancie doprowadziły
też do przekształcenia sztuki wojennej, tak pod wzglę-
dem ideologicznym, jak i technicznym. Osadnictwo na
wschodnich wybrzeżach Morza Śródziemnego wymusi-
ło natomiast zmiany w dziedzinie handlu i gospodarki.
Zachwiała się też równowaga władzy politycznej, gdyż
niszczycielską siłę krzyżowców do swych celów pró-
bował zaprząc zarówno Kościół, jak i władcy świeccy.
Przez dwa stulecia armie łacinników wyruszały bronić
Świętej Ziemi. Nigdy już nie udało się odtworzyć „bla-
sku i chwały” pierwszej krucjaty, lecz mimo niepowo-
dzeń i rozczarowań ogień świętej wojny podtrzymywa-
ła pamięć tamtej wyprawy.
Wpływ pierwszej krucjaty na stosunki między za-
chodnim chrześcijaństwem a islamem okazał się bardzo
zdradliwy i destrukcyjny. W Clermont Urban próbował
zmobilizować zachodnie rycerstwo, przedstawiając
w dużej mierze wypaczony obraz islamskiego świata.
Kazano łacinnikom wierzyć, że muzułmanie są nieo-
krzesanymi i sadystycznymi podludźmi - ich natural-
nymi wrogami. Podczas prowadzonej później kampanii
Frankowie toczyli zaciekłą walkę z islamem, dopusz-
czając się niewypowiedzianych potworności, jak po
zdobyciu Antiochii czy Jerozolimy. Nawet według śre-
dniowiecznych standardów było to skrajne bestialstwo,
nie powinniśmy jednak sądzić, że istniała jakaś wyraź-
na, ostro zarysowana różnica między okrucieństwami,
których dopuszczali się krzyżowcy w Lewancie i w Eu-
ropie.
Po prawdzie papieska opinia o nieludzkim islamie
nie zagościła na stałe w umysłach krzyżowców. Wyka-
zali się oni bardziej elastycznym niż Urban II podej-
ściem do muzułmanów, prowadząc negocjacje z Faty-
midami, nawiązując sojusze z muzułmańskimi wład-
cami w północnej Syrii, jak na przykład Umarem
z Azazu, czy zawierając szereg korzystnych dla siebie
rozejmów z emirami z południowej Syrii, Libanu i Pa-
lestyny. Dowody tych kontaktów są niepełne, a łaciń-
skie źródła do pewnego stopnia przedstawiają krucjatę
jako głęboki konflikt religijny.
Tymczasem w rzeczywistości wzajemne kontakty
mogły się odbywać na zupełnie innym poziomie. Rela-
cja Rajmunda z Aguilers o tym, jak to w ostatniej fazie
oblężenia Antiochii Ewerard, łaciński ksiądz i wizjoner,
udał się do muzułmańskiego Trypolisu, by odpocząć
i nabrać sił, sugeruje, że kontakty między tymi dwiema
kulturami były o wiele bliższe i powszechniejsze, niż
sądzimy. Źródła arabskie bezsprzecznie dowodzą, że
bliskowschodni muzułmanie mieli pragmatyczne po-
dejście do krzyżowców, podobnie jak - przez pokolenia
- do chrześcijan ze Wschodu.
W latach 1096‒1099 wojska łacińskiego Zachodu
i islamskiego Wschodu stanęły do walki. Wydaje się
jednak, że żadna ze stron nie upatrywała w swych prze-
ciwnikach „obcego” gatunku ludzi, do którego żywiła-
by wrodzoną nienawiść. Zdobycie przez krzyżowców
Jerozolimy nie przyczyniło się szczególnie do harmonii
pomiędzy religiami, jednak w ciągu dziesięciu lat łaciń-
skie państwa na Wschodzie z wolna wpisywały się w
polityczną strukturę Lewantu. Kwitł handel, a obok
konfliktów pojawiła się dyplomacja. W 1108 roku oraz
w roku 1115 łacinnicy walczyli ramię w ramię ze swy-
mi muzułmańskimi sojusznikami.
Atmosfera łacińsko ‒ muzułmańskiej antypatii
utrwaliła się dopiero, gdy Europa Zachodnia zawłasz-
czyła sobie i przemodelowała pamięć pierwszej krucja-
ty. W XII wieku uporczywa papieska propaganda
sprzyjała nietolerancji religijnej i niebawem pierwsi
krzyżowcy opiewani byli tyleż ze względu na drama-
tyczne zdobycie Jerozolimy, ile za krwawe ataki na is-
lamskich wrogów. W Lewancie tymczasem ambitni
muzułmańscy władcy, z sułtanem Saladynem na czele,
zbijali kapitał na zbrodniach, których dopuścili się
uczestnicy pierwszej krucjaty. Domagając się zemsty,
rozpalili na nowo ogień dżihadu, pod którego pozorem
dążyli do zjednoczenia islamu pod swymi despotycz-
nymi rządami. Nim nadszedł wiek XIV, w powszechnej
świadomości na Zachodzie i na Wschodzie zagnieździ-
ło się na dobre wyobrażenie krucjaty jako wojny zro-
dzonej z fanatycznej nienawiści. Zaostrzyły się religij-
ne waśnie - chrześcijaństwo i islam weszły na drogę
trwałego konfliktu.

You might also like