Professional Documents
Culture Documents
THOMAS ASBRIDGE
Londyn, listopad 2003
ROZDZIAŁ I
Wezwanie do świętej wojny
Lud [...] rasy nieznanej, zupełnie obcej Bogu [...],
zajął ziemię chrześcijan, doświadczając ich mieczem,
grabieżą i ogniem. Ludzie ci zniszczyli ołtarze i skalali
je swym obrzydliwym obyczajem. Wyrzynali chrześci-
jan, a ich krwią mazali ołtarze albo napełniali nią
chrzcielnice. A tym, którym śmierć postanowili zgoto-
wać w męczarniach, rozpruwali brzuchy, wywlekali
trzewia i przywiązywali je do słupa, i ciągali ich potem
dokoła, chłoszcząc, i zabijali ich, gdy padali na ziemię
z wszystkimi wnętrznościami na wierzchu. A cóż mam
rzec o odrażającym traktowaniu niewiast, o którym
gorszą rzeczą jest mówić niźli je przemilczeć?
Któż więc ma nieść pomstę, kto ratunek, jeśli nie
wy, których ponad wszystkie narody obdarzył Bóg
chwałą oręża, wielkością serca, gibkością ciała i siłą,
byście upokorzyli każdego, kto wam się przeciwstawi?
Takie oto przerażające wyobrażenia i przekonujące
nawoływania zapoczątkowały pierwszą krucjatę.
W ostatni wtorek listopada 1095 roku papież Urban II
wygłosił elektryzującą mowę do tłumów zgro-
madzonych na błoniach południowofrancuskiego mia-
sta Clermont. Chrześcijanie mieszkający na Wschodzie,
utrzymywał, cierpią wielki ucisk i znoszą krzywdy
z rąk swych „dzikich” muzułmańskich panów, a i cen-
trum chrześcijańskiej tradycji, Święte Miasto Jeruza-
lem, znajduje się we władaniu islamu. Papież wezwał
zatem katolicką Europę, by chwyciwszy za broń, po-
mściła te krzywdy i odbiła Ziemię Świętą, a udział
w tej wyprawie obmyje jej uczestników z grzechu. Kie-
dy Urban II ogłosił, że „Chrystusowi żołnierze” zostaną
oczyszczeni w ogniu bitwy, jego słowa rozpaliły świat
chrześcijański.
W następnych tygodniach i miesiącach żarliwe na-
woływania papieża obiegły Europę, a na wezwanie od-
powiedziało około stu tysięcy mężczyzn i kobiet, od
rycerza po nędzarza. Była to największa mobilizacja
ludności od upadku cesarstwa rzymskiego. Jednym
z ochotników był wielki normański wódz Boemund
z Tarentu. W zaciekle oblegającym zbuntowane Amalfi
Boemundzie na wieść o zbliżającej się krucjacie najwy-
raźniej zaszła gwałtowna przemiana. Kazał sobie przy-
nieść swój najzdobniejszy płaszcz i na oczach zdumio-
nych zebranych pociął go na kawałki. Ułożył z nich
krzyże i jeden z nich dumnie umieścił na rękawie, jako
widomą oznakę oddania się sprawie, a pozostałe rozdał
oczarowanej publice. Razem wycofali się z oblężenia,
by ruszyć do nowej walki, a powietrze aż huczało od
ich bojowego okrzyku „Bóg tak chce! Bóg tak chce!”
Owa tytaniczna wyprawa zwana pierwszą krucjatą
stanowi punkt zwrotny w stosunkach między islamem
a Zachodem. Nie była to pierwsza wojna między chrze-
ścijanami i muzułmanami, lecz to w jej wyniku te dwie
wielkie religie nabrały do siebie głęboko zakorzenionej
urazy i trwałej wrogości. Między XI a XIII wiekiem ka-
tolicka Europa i islam ze ścierających się sporadycznie
przeciwników przedzierzgnęli się w zaprzysięgłych
i nieprzejednanych wrogów, a bolesne wstrząsy wtórne
tamtego potężnego trzęsienia ziemi odczuwane są do
dziś.
Pierwsza krucjata tkwi u podstaw tego przeobraże-
nia, ponieważ doprowadziła ona do zmian na dwóch
powiązanych ze sobą płaszczyznach: „rzeczywistości”
i „historii mitycznej”. Faktyczny przebieg krucjaty
przyniósł gwałtowne, fizyczne starcie islamu z Zacho-
dem, lecz nie musiał wcale doprowadzić do nieodwra-
calnego podziału między nimi. Jednakże, zanim jeszcze
wyprawa dobiegła końca, zaczęła obrastać mitem, gdy
współcześni zapragnęli odnotować i wyjaśnić zdumie-
wający rozwój wypadków, zastanawiając się, dlaczego
do wyprawy doszło, kto brał w niej udział i z jakiego
powodu oraz jaki wywarła ona wpływ na świat. Od sa-
mego bowiem początku dzieje krucjaty były zniekształ-
cane. Wyobrażenie muzułmanów jako okrutnych cie-
miężycieli odmalowane przez papieża Urbana było
propagandą - w poprzednich wiekach islam miał więcej
tolerancji dla innych religii niż katolickie chrześcijań-
stwo. Podobnie z pozoru żarliwe i spontaniczne posta-
nowienie Boemunda, by wziąć krzyż, sumiennie odno-
towane przez jednego z jego towarzyszy, niemal na
pewno było fasadą, za którą kryła się wyrachowana
ambicja.
ŚWIAT PAPIEŻA URBANA II
Człowiek, który rozpętał pierwszą krucjatę, urodził
się w rycerskiej rodzinie de Lagery w północnofrancu-
skim miasteczku Châtillon‒sur‒Marne około roku
1035. Ochrzczony jako Odon, w annałach zapisał się
pod innym imieniem, gdyż kiedy wstępował na Tron
Piotrowy, mając już ponad pięćdziesiąt lat, zgodnie
z tradycją zerwał ze swą przeszłością i przyjął imię
Urbana II. Mimo to pozostał człowiekiem swych cza-
sów, a wychowanie i wcześniejsza kariera odcisnęły
piętno na jego pontyfikacie i pomogły sformułować
doniosłe wezwanie do broni, które pod koniec XI wie-
ku poruszyło Europę.
Społeczeństwo europejskie
W 1095 roku docelowymi adresatami przesłania
Urbana było francuskie rycerstwo i możnowładztwo, ta
sama warstwa społeczna, z której pochodził, klasa po-
rywczych wojowników walczących o przetrwanie po-
śród krwawego bezprawia. Ponad tysiąc lat wcześniej
tereny, które dziś nazywamy Francją, zostały podbite
i wchłonięte przez niepowstrzymanie rozrastające się
Imperium Rzymskie. Przez wieki prowincja ta cieszyła
się względnym pokojem i prosperitą pod ochronnym
płaszczem cesarstwa, lecz z końcem IV wieku n.e. pa-
nowanie Rzymu zaczęło się chwiać, a siła jego prawa,
kultura i społeczeństwo podupadały. Cesarstwo rzym-
skie nie rozpadło się w jednym, spektakularnym mo-
mencie - coraz bardziej chyliło się ku upadkowi, aż
otwarła się droga dla „barbarzyńców”, którzy wyparli,
naśladowali i wreszcie unicestwili rzymską władzę.
Pomiędzy V a VII wiekiem n.e. takie ludy jak Wizygo-
ci, Awarowie i Longobardowie przekształciły mapę Eu-
ropy i tam, gdzie niegdyś panowała jedność, pojawiła
się oszołamiająca mozaika rozmaitych, walczących ze
sobą królestw. W północno ‒ wschodniej Galii około
500 roku znaczącą pozycję zyskała jedna taka grupa et-
niczna, Frankowie. Utworzyli oni królestwo, które
wzięło później od nich swą nazwę - Francja - ojczyznę
Urbana.
Do roku 800 potomek tych Franków, Karol Wielki,
zgromadził tak wiele terytoriów zależnych - obejmują-
cych tereny, które dziś stanowią większą część Francji,
Włoch, Niemiec, Belgii i Holandii - że istotnie mógł
twierdzić, iż wskrzesił chwałę cesarstwa rzymskiego na
Zachodzie. Pod panowaniem Karola Wielkiego i jego
następców Francja i cała Europa Zachodnia cieszyły się
powrotem czegoś na kształt scentralizowanej władzy.
Jednak nim nadszedł rok tysięczny, zanikła ona na sku-
tek zawziętych walk o sukcesję i wyniszczających na-
jazdów wikingów. Przy braku sprawnego centralnego
zwierzchnictwa szerzył się nieład, a faktyczna władza
spoczywała w rękach zachłannych, lokalnych panów.
Do narodzin Urbana II z frankijskiego królestwa zosta-
ły nędzne skrawki, a wszelkie przebłyski wspólnej
francuskiej tożsamości istniały jedynie w wyobraźni.
Tytularni królowie Francji z trudem utrzymywali wła-
dzę nad niewielkim terytorium wokół Paryża, państwo
Franków zaś rozpadło się na liczne księstwa i hrabstwa,
które przyćmiewały potęgą domenę królewską. „Fran-
cja” podzielona była nawet w mowie - posługiwano się
dwoma różnymi językami: langue d’oϊl na północy
i langue d’oc na południu. Nie wszyscy, których koniec
końców zwabiła idea krucjaty głoszonej przez Urbana
II w 1095 roku, pochodzili z Francji, lecz piszący ów-
cześnie o wyprawie, szczególnie zaś ci, którzy przyglą-
dali się jej spoza Europy Zachodniej, w odniesieniu do
jej uczestników używali zwykle jednego terminu -
„Frankowie”. I chociaż jest to nieco mylące, przyjęło
się biorących udział w pierwszej wyprawie krzyżowej
nazywać właśnie Frankami.
Urban II dorastał w Szampanii w zamkniętym śro-
dowisku. Tutaj, podobnie jak w pozostałych częściach
Europy, nawet szlachetnie urodzeni mogli dożyć końca
swych dni, nie ruszając się dalej niż sto kilometrów od
domu. Władzę sprawowało wojownicze możnowładz-
two powiązane złożoną siecią senioratu, wasalstwa
i powinności - zwaną dawniej systemem feudalnym,
który zasadzał się na służbie wojskowej w zamian za
prawo posiadania własności ziemskiej, czyli lenna.
Szampania, ani też Francja w ogóle, nie musiały by-
najmniej, jak niegdyś sądzili historycy, być pogrążone
w chaosie i bezprawiu, niemniej jednak Urban urodził
się w nadzwyczaj gwałtownie usposobionej społeczno-
ści, żyjącej krwawymi waśniami i przechodzącą z po-
kolenia na pokolenie zemstą. Nawet bardziej pokojowo
nastawieni rycerze zajmowali się grabieżą i rabunkiem,
a wyniszczające krwawe walki o władzę i ziemię były
na porządku dziennym.
Średniowieczne chrześcijaństwo
Pomimo przemocy i zamętu, jakich pełne było
dzieciństwo Urbana, od swych najwcześniejszych lat
żył on w środowisku bezwzględnie oddanym chrześci-
jaństwu. Średniowieczne społeczeństwo było obse-
syjnie skoncentrowane na wierze i niemal każdy ele-
ment codziennej egzystencji podporządkowany był jej
doktrynom. Przywiązanie Europy do chrześcijaństwa
wywodzi się z IV wieku, kiedy to Konstantyn Wielki
przyjął tę wiarę i „wstrzyknął” ową niewielką wschod-
niośródziemnomorską sektę do rzymskiego krwiobiegu.
Tłoczone arteriami cesarstwa chrześcijaństwo wyparło
politeizm i ostatecznie stało się religią państwową.
Przedziwnym zrządzeniem losu ta sama ziemska potę-
ga, która odpowiadała za egzekucję Chrystusa, teraz
wniosła jego nauczanie na światową scenę. Nawet po
upadku Rzymu religia ta dalej rozpowszechniała się po
niemal wszystkich zakątkach Europy i z nastaniem XI
wieku całą tą część kontynentu można było określić ja-
ko świat zachodniego chrześcijaństwa. Jego mieszkań-
ców, wyznających wiarę, którą dziś nazwano by katoli-
cyzmem, określa się ściślejszym mianem „łacinników”,
dla odróżnienia ich od przedstawicieli rozmaitych in-
nych odgałęzień chrześcijaństwa.
W czasach Urbana wiara dominowała nad codzien-
nym życiem i kierowała nim w stopniu, jaki dzisiej-
szemu człowiekowi, wyczulonemu na postawy
i uprzedzenia współczesnego, coraz bardziej zsekulary-
zowanego społeczeństwa, może wydawać się niepojęty.
Urban żył w epoce autentycznie uduchowionej, w któ-
rej nie kwestionowano istnienia Boga, ponieważ jego
absolutna moc była oczywista dla każdego i przejawia-
ła się na ziemi w postaci „cudów” - nagłego uleczenia
„ślepca” po odmówieniu modlitwy czy „boskiej kary”
wymierzonej mordercy rażonemu gromem. Zdarzenia,
które dziś uznano by za zjawiska naturalne albo też
złożono na karb przypadku, ludziom średniowiecza
służyły za dowód prawdziwości chrześcijańskiego
przesłania. W jedenastowiecznej Europie całe spektrum
ludzkich doświadczeń - narodziny, miłość, gniew
i śmierć - podporządkowane było chrześcijańskim do-
gmatom, a cały ten system opierał się na strachu. Śre-
dniowieczne umysły dręczył wszechogarniający lęk
przed konsekwencjami grzechu. Wierzono, że po
śmierci każda ludzka dusza zostanie osądzona. Czy-
stość przyniesie raj wiekuisty, a skalanych grzechem
czekają wieki makabrycznych męczarni. Ta powszech-
na obsesja, dotykająca tak króla, jak i chłopa, ukształ-
towała wszystkie obyczaje, moralność i prawo. Lata
młodości Urbana, podobnie jak życie jemu współcze-
snych, były w gruncie rzeczy zmaganiem się z grze-
chem, żeby osiągnąć wieczne zbawienie.
Sęk w tym, że grzech i pokusa czyhały wszędzie.
Naturalne ludzkie pragnienia niosły ze sobą nieodłącz-
ne niebezpieczeństwo, Biblia tymczasem nie przedsta-
wiała ludziom średniowiecza jasnej definicji „ide-
alnego” chrześcijańskiego życia. U schyłku epoki sta-
rożytnej niektórzy chrześcijanie posuwali się do osta-
teczności, byle uniknąć skalania doczesnością: w pół-
nocnej Syrii słynny pustelnik z V wieku, święty Szy-
mon, dążąc do czystości, spędził czterdzieści siedem lat
w samotności na szczycie kolumny. Do czasów Urbana
w zachodniej Europie popularność zyskała bardziej
przystępna droga ku doskonałości. Zycie klasztorne,
w którym chrześcijanie poświęcali się modlitwie i służ-
bie Bogu w zamkniętym środowisku, zachowując zasa-
dy ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, zostało uznane
za szczytową formę duchowej egzystencji. Tą właśnie
drogą do „doskonałości” ostatecznie postanowił kro-
czyć Urban. Posłany jako młodzieniec na nauki do
szkoły katedralnej w Reims, wkrótce wstąpił do stanu
duchownego i przyjął obowiązki archidiakona. Wska-
zuje to, że Urban był prawdopodobnie młodszym sy-
nem i nie czekała go rycerska przyszłość.
Urban pozostał w Reims do wieku trzydziestu kilku
lat, po czym podjął radykalną decyzję. Można by są-
dzić, że jako duchowny osiągnął już ideał chrześcijań-
skiej czystości, jednak w rzeczywistości jedenasto-
wieczny kler cieszył się sławą raczej rozwiązłego towa-
rzystwa. Księża i biskupi częstokroć czerpali obfite zy-
ski z ziemi, niektórzy żenili się, sprawowali dwa albo
trzy urzędy kościelne naraz, a niekiedy nawet brali
udział w wojnach. Około roku 1068 Urban zerwał
z tym zanurzonym w doczesności „świeckim” skrzy-
dłem Kościoła, by zostać zakonnikiem, choć jego decy-
zja wynikała prawdopodobnie tyleż z osobistych ambi-
cji, ile z pobożności. Zakonne śluby złożył w chyba
najbardziej wpływowym i szanowanym klasztorze tam-
tych czasów, burgundzkiej wspólnocie Cluny, której
znaczenie sięgało właśnie apogeum. Cluny uosabiało
dwie zazębiające się idee: wolności i czystości. W cza-
sach, gdy nawet klasztory nierzadko padały ofiarą
ziemskich interesów, jako że książęta i biskupi mieszali
się w ich sprawy, Cluny miało jedną ogromną przewa-
gę - odkąd powstało na początku X wieku, podlegało
bezpośrednio papieżowi. Wolne od ingerencji lokal-
nych władz opactwo Cluny było samo sobie panem,
samo wybierało swoich opatów, rządziło się według
własnego uznania i dążyło do monastycznej doskonało-
ści w prawdziwej izolacji. Pod długoletnim przewod-
nictwem dynamicznego opata Hugona (1049‒1109)
klasztor, zamieszkiwany przez trzy razy więcej zakon-
ników niż przed jego wyniesieniem, rozrósł się, po-
wstała także nowa, olbrzymia świątynia, która miała się
stać największą zamkniętą przestrzenią w zachodniej
Europie. Zarazem kluniackie wpływy rozprzestrzeniały
się po całym łacińskim chrześcijaństwie, gdyż istnieją-
ce już klasztory we Francji, Niemczech, Hiszpanii, An-
glii i w północnej Italii reformowały się, dostosowując
się do zasad Cluny. Pod koniec XI wieku do tego ruchu
przyłączyło się ponad 11 000 zakonników z około 2000
wspólnot. Jednak nawet w tak ogromnej, ponadnaro-
dowej strukturze pobożność i zdolności administracyj-
ne Urbana szybko zostały zauważone. Mianowany
przeorem, najwyższym zwierzchnikiem po opacie, po-
mógł ugruntować reputację Cluny jako bastionu bez-
kompromisowej duchowej czystości.
Jednak kariera Urbana nie miała się zakończyć
w klasztornych murach. Bezpośrednio podległe papie-
żowi Cluny od dawna cieszyło się bliskim, korzystnym
dla obu stron związkiem z Rzymem. Nie należy się
więc dziwić, że pozycja Urbana w klasztorze zwróciła
uwagę papieża. Około 1080 roku mianowany został
kardynałem biskupem Ostii i objął tym samym jeden
z najbardziej znaczących urzędów kościelnych w Italii.
Tak więc Urban znalazł się w samym sercu duchowego
zwierzchnictwa, nie mógł jednak wybrać na swoje
przybycie do Rzymu bardziej burzliwego momentu, ja-
ko że papiestwo toczyło właśnie zajadły spór.
Papiestwo w średniowieczu
By zorientować się, na jaką arenę wkroczył Urban,
musimy najpierw zrozumieć różnice między teoretycz-
nym a rzeczywistym statusem średniowiecznego papie-
stwa. W tradycji chrześcijańskiej istniało pięć wielkich
centrów kościelnej władzy na ziemi, pięć patriarcha-
tów, z których jednym był Rzym. Tymczasem u schył-
ku XI wieku biskupi Rzymu domagali się uznania swe-
go prymatu, ze względu na to, że pierwszym spośród
nich był największy apostoł Chrystusa, święty Piotr.
Według Pisma z upoważnienia Chrystusa święty Piotr
reprezentuje wolę Boga i tym samym jest najpotężniej-
szym duchowym przywódcą na ziemi. Papiestwo
utrzymywało, że od świętego Piotra poprzez wieki bie-
gnie nieprzerwana więź, która łączy wszystkich pa-
pieży i czyni ich dziedzicami jego władzy. Co więcej,
ta wyjątkowa „władza apostolska” nie przechodziła
z papieża na papieża, aby się przez to nie rozmyła, lecz
była nadawana, w czystej i nienaruszonej postaci, bez-
pośrednio każdemu, kto obejmował papieski urząd.
Oznaczało to, że postanowienia biskupa Rzymu były
niepodważalne i nieomylne. Średniowieczni papieże
uważali się za czołową duchową siłę chrześcijaństwa
i wierzyli, że są uprawnieni do sprawowania absolutnej
władzy nad Kościołem.
Jednak kiedy Urban dołączył do obozu rzymskiego,
rzeczywistość papieskiej władzy była mizernym, nie-
mal żałosnym cieniem tych wzniosłych aspiracji. Pa-
pież, daleki od tego, by uznano go za przywódcę chrze-
ścijaństwa na świecie, ledwie sobie radził z zarządza-
niem Kościołem w centralnej Italii, a co dopiero w całej
zachodniej Europie. Teoretycznych podwalin papie-
skiej władzy przez wieki nie wykorzystywano, ponie-
waż papiestwo uwikłało się w lokalne interesy i nad-
użycia, a wszelkie próby wyplątania się z tych więzów
obracały się wniwecz w obliczu potężnych przeszkód.
Te same odśrodkowe siły, które rozczłonkowały
władzę polityczną wskutek upadku cesarstwa rzym-
skiego, zdołały też podkopać władzę kościelną. Około
roku tysięcznego biskupi w Anglii, Francji, Niemczech,
Hiszpanii, a nawet w północnej Italii nie oczekiwali ani
też nie mieli zaufania do przewodnictwa papieża, który
bezradny i odizolowany zasiadał na Tronie Piotrowym.
Przywykli do niezależnych rządów, dostojnicy ci z obo-
jętnością, a nawet oporem przyjmowali jakikolwiek
zwrot ku centralizacji i podporządkowaniu Rzymowi.
Po prawdzie nadzieja na to, by dzierżyć absolutną
kościelną władzę w Europie, była nierealistyczna, gdyż
podział między duchowym królestwem Kościoła a do-
czesnym światem królów, możnowładców i rycerzy był
w najlepszym razie zamazany, a w najgorszym - nie ist-
niał. W wiekach średnich obie sfery były tak silnie ze
sobą zespolone, że praktycznie niepodzielne. Królowie,
uznając, że działają z Bożego mandatu, czuli się w ob-
owiązku troszczyć o Kościół, a jeśli trzeba, rządzić
nim. Natomiast w zasadzie wszyscy biskupi, jako feu-
dałowie posiadający własne ziemie i wojsko, mieli
pewne polityczne wpływy. Aby ukrócić ich polityczną
niezależność, wielu władców próbowało kontrolować
wybór, nominację i inwestyturę duchownych na swoich
terenach, mimo że w teorii należało to do prerogatyw
papieża. U schyłku pierwszego milenium dziejów
chrześcijaństwa w Kościele łacińskim panował bezrząd,
a ograniczone starania, żeby utrzymać go w ryzach, po-
dejmowali nie papieże, lecz władcy świeccy.
Pierwsze znaczące kroki ku przywróceniu ładu po-
czynione zostały dopiero w połowie XI wieku.
W powszechnej atmosferze wzmożonej świadomości
religijnej, zainspirowanej częściowo przykładem
wspólnot takich jak Cluny, zachodni chrześcijanie za-
częli przyglądać się swemu Kościołowi i dostrzegać
chorobę. Kler pogrążony w nadużyciach i „rządzony”
przez bezsilnego papieża nie budził szczególnej nadziei
na doprowadzenie ludu do zbawienia. Pojawił się ruch
reformatorski głoszący potrzebę naprawy Kościoła ła-
cińskiego, która miałaby zacząć się w samym Rzymie,
a stamtąd zataczać coraz szersze kręgi, i postulował
zwiększenie władzy papieskiej oraz oczyszczenie du-
chowieństwa. Kampania ta przyniosła częściowy suk-
ces, doprowadziła bowiem do ustanowienia nowych,
rygorystycznych zasad wyboru papieża i publicznego
napiętnowania takich przywar, jak małżeństwa du-
chownych oraz nabywanie i sprzedawanie stanowisk
kościelnych.
Orędownikiem i głównym architektem reformy był
papież Grzegorz VII (1073‒1085), ten sam człowiek,
który poznał się na zdolnościach Urbana i sprowadził
go do Italii. Grzegorz, osoba wielce ambitna, uparta
i nieprzejednana, usilniej niż jakikolwiek papież przed
nim walczył o urzeczywistnienie potencjału sprawowa-
nego urzędu, starając się oczyścić i zjednoczyć łaciń-
skie chrześcijaństwo pod sztandarem Rzymu. Mając na
uwadze wyłącznie jeden cel, zdiagnozował podstawo-
wą, jego zdaniem, przyczynę kryzysu Kościoła - demo-
ralizujący wpływ laikatu - a następnie, z niemal fana-
tyczną nieustępliwością, przystąpił z nim do rozprawy,
którą nazywamy sporem o inwestyturę. Grzegorza nie
interesowała powściągliwa dyplomacja ani kompromi-
sowe reformy - uderzył w najsłabszy punkt najpotęż-
niejszej świeckiej siły w Europie, licząc na to, że przy-
kładem tym zmusi resztę chrześcijańskiego świata do
uległości.
W 1075 roku Grzegorz VII zabronił niemieckiemu
cesarzowi Henrykowi IV wtrącać się w sprawy Kościo-
ła. Kiedy Henryk się sprzeciwił, Grzegorz sięgnął po
najgroźniejszą broń, jaką miał w swoim skromnym ar-
senale. Nie dysponując żadną siłą zbrojną, dzięki której
mógłby wymusić posłuszeństwo, postanowił ugodzić
Henryka religijnym potępieniem. W lutym 1076 roku
ekskomunikował najmożniejszego wówczas łacińskie-
go chrześcijanina i nakazał jego poddanym, aby się go
wyrzekli. Czyn ów był tak szokujący, że - według póź-
niejszej legendy - starożytny tron świętego Piotra pękł
na dwoje. Wyrzucenie Henryka z Kościoła, odmówie-
nie mu praw chrześcijanina, było wielce ryzykownym
posunięciem. Gdyby nakaz Grzegorza został zignoro-
wany, papież zmuszony byłby zareagować i jego wła-
dza ległaby w gruzach, bo nie mógłby go wyegzekwo-
wać; gdyby jednak zyskał posłuch, biskup Rzymu, któ-
ry ledwie kilkadziesiąt lat wcześniej wydawał się figu-
rantem, zostałby najwyższą instancją sprawiedliwości
w zachodniej Europie.
Ostatecznie strategia Grzegorza się nie sprawdziła
i nie doczekał się on realizacji zamysłu dominacji pa-
piestwa nad władzą cesarską. Ekskomunika początko-
wo zmusiła Henryka do ukorzenia się, jednak papież
wkrótce przeliczył się z siłami i swą bezkompromisową
wizją duchowej reformy oraz głęboko osobistą, auto-
kratyczną koncepcją papieskiej władzy rozwścieczył
swych wrogów, a zraził do siebie zwolenników. Ponad-
to zaczął się obnosić z pomysłem utworzenia papieskiej
armii, co w pewnych kręgach wywołało oburzenie, ale
też stanowiło istotny zaczątek idei krucjat.
W takim właśnie świecie niespełnionych papieskich
aspiracji i gniewnych sporów dyplomatycznych znalazł
się Urban, kiedy około 1080 roku mianowany został
kardynałem biskupem Ostii. Pomimo fanatyzmu Grze-
gorza VII i jego niepowodzeń pozostał jednym
z jego najbardziej oddanych sprzymierzeńców i do-
wiódł swego publicznie zadeklarowanego poparcia dla
znękanego papieża, świetnie mu służąc jako legat
w Niemczech w latach 1084‒1085. Urban zmuszony
był jednak oglądać upadek Grzegorza, kiedy Henryk
ogłosił papieżem Klemensa III i koniec końców zajął
Rzym. Grzegorz VII zmarł na hańbiącym wygnaniu
w południowej Italii 25 maja 1085 roku. W chaosie, ja-
ki nastąpił po jego śmierci, nie pojawił się od razu ża-
den oczywisty kandydat gotów bronić jego sprawy albo
rzucić wyzwanie władzy niemieckiego antypapieża.
Pierwszy następca Grzegorza VII został konsekrowany
dopiero w maju 1087 roku, a po jego śmierci we wrze-
śniu tego samego roku trzeba było kolejnych sześciu
miesięcy wewnętrznych sporów, zanim papieski urząd
mógł objąć Urban II.
Biorąc pod uwagę, jak nadzwyczajny wpływ wy-
warł on na dzieje Europy, najbardziej uderzające
w pierwszych latach jego pontyfikatu jest to, że był
wtedy skrajnie słaby, wręcz bezsilny. W roku 1088 ła-
ciński Zachód zdawał się odwracać od stronnictwa
Grzegorza. Urban musiał walczyć z antypapieżem
Klemensem. Do Pałacu Laterańskiego udało mu się
powrócić w 1094 roku wyłącznie dzięki przekupstwu,
lecz nawet wówczas jego zwierzchnictwo nad Rzymem
było niepewne. Powoli jednak udawało mu się odzy-
skiwać władzę. O wiele zręczniejszy dyplomata niż je-
go poprzednik, w kontaktach z europejskimi władcami
i hierarchią kościelną Urban, zamiast jawnie narzucać
swą wolę, przeprowadzał ją łagodnie i stopniowo, ucie-
kając się do perswazji. Elastyczniej również dążył do
reformy Kościoła - wolał pozyskiwać zwolenników niż
karać niechętnych. To umiarkowanie zaowocowało
sporym poparciem dla jego starań. Urban wykorzystał
kontakty, które nawiązał w czasach pobytu w Cluny,
i pragnął odmłodzić sieć arystokratycznych popleczni-
ków, znanych jako fideles beati Petri, „wierni świętego
Piotra”, która powstała za pontyfikatu Grzegorza VII.
Urban, odrzuciwszy despotyzm, pierwszy z następców
świętego Piotra powołał w pełni funkcjonującą kurię
rzymską (curia Romana), czyli papieską administrację
centralną, i korzystał z opinii doradców, zamiast wy-
stępować jako jedyny i doskonały rzecznik świętego
Piotra.
Nim nadszedł rok 1095, powściągliwa polityka
Urbana II zaczęła przynosić efekty, przekonując do re-
form tych, których nie zdołała do tego zmusi zaciśnięta
pięść Grzegorza VII. Papiestwo zaczynało w
końcu odzyskiwać swój międzynarodowy prestiż, nie-
mniej jednak, gdy w marcu Urban zwołał wielki synod
do północnowłoskiego miasteczka Piacenza, władza
Rzymu wciąż jeszcze nie była ugruntowana. To pod-
czas tego właśnie zgromadzenia przybyło
z brzemienną w skutki prośbą poselstwo z Konstanty-
nopola, stolicy potężnego wschodniochrześcijańskiego
cesarstwa bizantyjskiego. Nękani przez agresywnych
islamskich sąsiadów Bizantyjczycy chcieli uprosić
swych chrześcijańskich braci z Zachodu, żeby udzielili
im zbrojnej pomocy. Papież próbował nakłonić „wielu,
by ślubowali wspomóc cesarza przeciwko poganom
najwierniej, jak będzie w ich mocy”, lecz zdaje się, że
początkowo przyniosło to znikomy odzew. Urban się
jednak nie zniechęcał i zaczął się zastanawiać, jak wy-
wołać żywiołową reakcję na prośbę Bizantyńczyków.
Zanim rok dobiegł końca, papież sprawujący ledwo od-
budowaną władzę ogłosił wezwanie do broni, które za-
wiodło rzesze łacinników pod bramy Konstantynopola
i daleko poza nie.
IDEA KRUCJATY
Na jesieni 1095 roku, kiedy autorytet Rzymu dopie-
ro zaczynał się nieśmiało odradzać, papież Urban II
wyruszył z pielgrzymką do Francji. To właśnie podczas
tej wizyty w swej ojczyźnie ogłosił pierwszą krucjatę.
Wezwał rycerzy łacińskiego Zachodu, by pomścili
okrutne „zbrodnie”, jakich dopuścili się na chrześcijań-
stwie wyznawcy islamu, i nawoływał ich, by udzielili
wsparcia braciom ze Wschodu i odzyskali najświętsze
miejsce na ziemi, Jerozolimę. Orędzie to - od którego
poczęła się idea wypraw krzyżowych - powiązało wiarę
chrześcijańską z czynem zbrojnym. Aby zrozumieć, jak
udało się papieżowi pogodzić nakazy religii z przemocą
oraz dlaczego Europa entuzjastycznie poszła za jego
głosem, musimy zbadać, co kazało Urbanowi ogłosić
krucjatę właśnie wtedy.
Przesłanie Urbana II
O ile nie ujrzą światła dziennego jakieś nowe do-
kumenty, nigdy się nie dowiemy, co dokładnie papież
Urban II wtedy powiedział. Mimo że jego orędzie zai-
nicjowało kampanię, która miała odmienić dzieje Euro-
py, nie zachował się z niego żaden wierny przekaz.
Kilku ludzi, w tym trzech naocznych świadków, spisało
wprawdzie relacje z jego przemowy, jednak było to już
po pierwszej krucjacie. Do ich świadectw należy więc
podchodzić z dystansem, jako że wiedzieli już dobrze,
jak potężne emocje wzbudziło w zachodnim chrześci-
jaństwie clermonckie wystąpienie Urbana, jak wielkie
rzesze odpowiedziały na jego apel i jak straszliwy
przebieg miała krucjata. Tylko ostrożnie porównując
ich zapiski z listami Urbana, które powstały w okresie
synodu w Clermont, możemy przybliżyć się do zrozu-
mienia jego przesłania i intencji.
Wiemy, że Urban wezwał zachodnie chrześcijań-
stwo do realizacji wzajemnie zazębiających się celów:
wyswobodzenia Kościołów wschodnich i udzielenia
zbrojnego wsparcia zagrożonemu cesarstwu bizantyj-
skiemu oraz odzyskania Ziemi Świętej, zwłaszcza zaś
Jerozolimy. Od początku więc wyobrażał sobie tę kam-
panię jako obronną i zmierzającą do odebrania utraco-
nej własności. Krucjata nie była zatem pomyślana jako
ewangeliczne przedsięwzięcie, które przyniesie wymu-
szone lub dobrowolne nawrócenie muzułmanów, lecz
miała służyć ochronie i odzyskaniu chrześcijańskich te-
rytoriów. Miała to być wojna religijna, ale skoncentro-
wana na sile fizycznej, a nie ulotnej teologii. Zamiast
odwoływać się do złożonych kwestii dotyczących do-
gmatów i wyznania wiary, Urban wzywał do wojny, ja-
ką jego słuchacze mogli pojąć, kładąc nacisk na ideę
chrześcijańskiego braterstwa i podkreślając, że wszyscy
łacińscy rycerze mają obowiązek bronić Chrystusowe-
go dziedzictwa, żarliwie walcząc o odzyskanie Ziemi
Świętej.
Wydaje się, że jego orędzie było luźno skompono-
wane wokół trzech Augustynowych zasad wojny spra-
wiedliwej - legalnej władzy, sprawiedliwej przyczyny
oraz powściągania się od okrucieństwa - osadzonych
w przeformułowanych ideach Grzegorza VII. Na głów-
ny wątek clermonckiej przemowy Urban wybrał
„słuszną przyczynę” i dodał do tego bulwersujące wizje
muzułmańskich okrucieństw.
Chcemy, byście wiedzieli, jaka ważka przyczyna
przywodzi nas w wasze strony, jaka potrzeba wasza
i wszystkich wiernych sprowadza nas tutaj. Z Jeruzalem
i miasta Konstantynopola doszły nas smutne wieści, że
oto lud z królestwa Persów, rasy nieznanej, zupełnie
obcej Bogu [...], zajął ziemię chrześcijan, doświadcza-
jąc ich mieczem, grabieżą i ogniem.
Dominującą cechą wojennej doktryny Urbana było
oczernianie i dehumanizacja islamu. Od samego po-
czątku zamierzał poprowadzić świętą wojnę przeciwko,
jak się wyrażał, „bestialstwu Saracenów”, „barbarzyń-
skiego” ludu zdolnego do niepojętego okrucieństwa
i brutalności. Wschodni chrześcijanie, zwłaszcza
mieszkańcy Bizancjum, zostali przez nich „zepchnięci
aż po Morze Śródziemne”. Urban opisywał, jak mu-
zułmanie, „zajmując coraz więcej i więcej ziem przy-
granicznych [Bizancjum], mordują i biorą do niewoli
wielu, niszcząc świątynie i pustosząc królestwo Boże.
Jeśli więc pozostawi się ich samym sobie jeszcze dłu-
żej, dalej miażdżyć będą wiernych Bogu piętami stóp
swoich”.
Papież twierdził ponadto, że krzywd i wyzysku do-
znają też pątnicy zmierzający do Ziemi Świętej. Za-
możnych zwykle biją i pozbawiają majątku, pobierając
od nich nielegalne podatki, biedotę zaś spotyka jeszcze
okropniejszy los:
Pieniądze, których przecie nie posiadają, odbiera
się im, poddając ich nie- wysłowionym męczarniom,
zdzierając im skórę z pięt, by odciągnąwszy ją, spraw-
dzić, czy czegoś pod nią nie ukryli. Okrucieństwo tych
bezbożników
sięga jeszcze dalej: otóż sądząc, że owi nieszczęśnicy
połknęli złoto lub srebro, albo do ich napojów wrzucają
powój, żeby zmusić ich do wymiotów i opróżnienia ich
trzewi, albo - rzecz nie do opisania - rozdzierają na
strzępy wnętrzności, otwarłszy brzuchy ich ostrzem
miecza, odsłaniając ziejącą raną, co natura chciała
ukryć.
Oskarżenia te miały niewiele wspólnego z rzeczy-
wistością, jednak spełniły swoje zadanie. Przedstawia-
jąc domniemane zbrodnie islamu, Urban pragnął rozpa-
lić w słuchaczach ogień zemsty, natomiast jego próby
zdegradowania muzułmanów do roli „podludzi” otwar-
ły drogę skrajnie bestialskiemu odwetowi. Nie ma to
być, dowodził papież, haniebna wojna równych sobie
dzieci Boga, ale „sprawiedliwa” i „święta” walka,
w której „obcy” mogą zostać ukarani bez skrupułów
i z całą bezwzględnością. Urban poruszył jeden z naj-
potężniejszych społecznych impulsów - wrogość wobec
„innych”. Od nieprzeliczonych pokoleń w dziejach
ludzkości plemiona, miasta, narody i ludy usiłowały
określić swoją tożsamość przez odniesienie do swych
sąsiadów albo nieprzyjaciół. Nakazując łacińskiej Eu-
ropie postrzegać muzułmanów jako odrębną rasę, pa-
pież mógł nie tylko zyskać poparcie dla kampanii, do
której nawoływał, lecz także pchnąć Zachód do zjedno-
czenia.
Miał jednak Urban w Clermont jeden duży pro-
blem. Brakowało mu jakiejś niedawnej poważnej klęski
czy zbrodni, która by jak iskra wznieciła świętą pożogę.
Aby orędzie przyniosło żywiołowy odzew, papież usil-
nie starał się wykazać, że chodzi o palącą, niecierpiącą
zwłoki sprawę. Od dziesięcioleci Rzym i Konstantyno-
pol głęboko dzieliła schizma, mimo to Urban podkre-
ślał, że te dwa światy łączy wspólna chrześcijańska
spuścizna, i dowodził, że łaciński Zachód ma braterski
obowiązek pójść na pomoc greckiemu Wschodowi.
Według jednej z relacji nakazał on słuchaczom „tak
szybko, jak to możliwe, ruszyć z pomocą waszym bra-
ciom zamieszkującym wschodnie brzegi”; według innej
zaś ponoć ich zachęcał, żeby o chrześcijanach ze
Wschodu myśleli jak o „rodzonych braciach, waszych
towarzyszach broni, zrodzonych z tego samego łona,
z którego i wyście wyszli, boście są synami tego same-
go Chrystusa i tego samego Kościoła”. Wykorzystał
również oczywiste religijne skojarzenia, jakie budzi Je-
rozolima, nazywając Święte Miasto „pępkiem świata”,
miejscem narodzin chrześcijańskiej wiary i świadkiem
życia, śmierci i zmartwychwstania Jezusa. Urban II li-
czył na to, że wizja zniewolonej Jerozolimy będzie tak
bolesna, że wywoła natychmiastową reakcję, toteż na-
woływał zgromadzonych, by „wzruszyli się szczególnie
[losem] Świętego Grobu Naszego Pana i Zbawiciela,
znajdującym się w rękach nieczystego ludu”. Być może
wykorzystał też użyty swego czasu przez Grzegorza
VII wątek „Królestwa Bożego” i przedstawił Ziemię
świętą jako „królestwo” albo „dziedzictwo” Chrystusa,
przypominając łacinnikom o ich obowiązku obrony
włości swego pana.
Papież przestawiał krucjatę jako odmienny rodzaj
wojny, bardzo daleki od powszechnych na Zachodzie
„brudnych” walk między chrześcijanami. Według jed-
nego ze źródeł oświadczył:
Niechaj ci, którzy w przeszłości zwykli byli tak nik-
czemnie szerzyć prywatne wojny wśród wiernych, wy-
ruszą teraz przeciw niewiernym [...]. Niechaj ci, co
dawniej byli bandytami, staną się teraz żołnierzami
Chrystusa; ci, co niegdyś wydawali wojnę swym bra-
ciom i krewnym, niech teraz walczą, zgodnie z prawem,
przeciw barbarzyńcom; a ci, co dotąd dla kilku monet
najmowali się do zaciężnej służby, niechaj sięgną po
wieczną nagrodę.
Podejście to miało źródło w Augustynowej zasadzie
mówiącej, że wojnę sprawiedliwą należy toczyć po-
wściągliwie i z umiarem. Urban uważał, że „normalna”
przemoc jest zarówno bezprawna, jak i demoralizująca,
że jedynie wojna toczona pod określonymi warunkami
może być prawnie dopuszczalna albo święta. Ogłosił
jednak, że o sprawiedliwości w tej kampanii nie tyle
będzie decydować umiarkowanie w okrucieństwie, ile
status „obcych”, przeciwko którym przyjdzie walczyć
krzyżowcom. Wcześniej w XI wieku papiestwo zachę-
cało świeckich do przestrzegania Pokoju i Rozejmu
Bożego, które ograniczały miejsce i czas stosowania
przemocy. Fundamentalnym założeniem było tu prze-
konanie, że w oczach Boga nie wszystkie rodzaje
przemocy są równe. W wypadku Pokoju i Rozejmu
Bożego różnica zasadzała się na „stopniu grzeszności”:
przemoc w dzień święty wobec duchownego była
większym grzechem niż atak na osobę świecką przy-
puszczony w dzień powszedni. Urban II przeformuło-
wał tę koncepcję i oznajmił, że krucjata zalicza się do
oddzielnej kategorii działań wojennych. Wyprawa ta
będzie sprawiedliwa - dowodził - gdyż skierowana jest
przeciwko „nieludzkim” muzułmanom, nie zaś ze
względu na powściągliwość w przemocy. Do pewnego
stopnia może to tłumaczyć, dlaczego biorący udział w
pierwszej krucjacie okazali się zdolni do skrajnego
okrucieństwa.
Rdzeń krucjaty
Pierwszym z nich był Ademar z Monteil, który zo-
stał później duchowym pasterzem pierwszej krucjaty.
Pochodził z możnej rodziny, prawdopodobnie hrabiów
Valentinois, i gdzieś między rokiem 1080‒1087 został
mianowany biskupem Le Puy w południowo ‒ wschod-
niej części Owernii. Prawdopodobnie przed rokiem
1087 odbył on pielgrzymkę do Jerozolimy. Jako wpły-
wowy duchowny stał się niebawem sojusznikiem i to-
warzyszem najpotężniejszego feudała w tym regionie,
markiza Prowansji Rajmunda z Tuluzy. Ademar, naj-
wyraźniej zagorzały zwolennik polityki Grzegorza VII,
miał z woli Urbana odegrać pierwszoplanową rolę
w zbliżającej się wyprawie. W sierpniu 1095 roku, tuż
po przybyciu do Francji, papież wybrał się do Le Puy,
gdzie z pewnością spotkał się z Ademarem. To właśnie
wtedy, jak i zapewne przy innych nadarzających się
w nadchodzących miesiącach okazjach, obaj omawiali
planowaną przez Urbana wyprawę krzyżową : opraco-
wywali scenariusz jej recepcji i urzeczywistnienia. Nie-
stety, nie zachował się żaden zapis prowadzonych przez
nich rozmów, w zasadzie jednak możemy być pewni,
że się odbyły, ponieważ późniejsze wydarzenia były
wyraźnie wyreżyserowane. Ademar z Monteil stawił
się posłusznie na synodzie w Clermont i 27 listopada
z uwagą przysłuchiwał się krucjatowemu orędziu
Urbana. Gdy tylko papież umilkł, Ademar wystąpił
i wziął krzyż, stając się pierwszym w dziejach krzy-
żowcem. Według jednego z naocznych świadków, po
tym, jak Urban ogłosił wyprawę na Wschód:
Oczy niektórych przepełnione były łzami, innych
znów zdjęła trwoga, a jeszcze inni spierali się w tej
sprawie. Lecz pośród wszystkich zgromadzonych na sy-
nodzie - a wszyscyśmy go widzieli - biskup Le Puy, mąż
wielkiej sławy i najznamienitszej godności, zbliżył się
do papieża z uśmiechniętym obliczem i uklęknąwszy, jął
prosić i błagać go o pozwolenie i błogosławieństwo, by
mógł wziąć udział w wyprawie.
Ademar znalazł się wśród słuchaczy, by zagwaran-
tować ciepłe przyjęcie słowom papieża. Następnego
dnia ogłoszono, że biskup Le Puy będzie oficjalnym
przedstawicielem papieża, czyli legatem papieskim, na
nadchodzącą krucjatę. Sam Urban pisał później:
Wyznaczyliśmy w nasze miejsce jako przywódcę tej
wyprawy i jej dzieła naszego najdroższego syna Ade-
mara, biskupa Le Puy. Przeto każdy, kto zdecyduje się
przyłączyć do wyprawy, powinien słuchać jego poleceń,
jakby były naszymi poleceniami, i poddać się całkowi-
cie jego zwierzchnictwu w każdej sprawie, która doty-
czyć może tego przedsięwzięcia.
Papież wybrał Ademara na przywódcę wyprawy do
Jerozolimy i powierzył mu całkowitą duchową władzę
nad krzyżowcami. Biskup Le Puy okazał się utalento-
wanym i cierpliwym rozjemcą, nieocenionym głosem
rozsądku i gorliwym zwolennikiem lansowanej przez
Urbana polityki odprężenia w stosunkach z Kościołem
bizantyjskim. Jednak, choć może papież wyobrażał so-
bie krucjatę w kategoriach zbrojnej pielgrzymki, musiał
zdawać sobie sprawę, że do zwycięstwa wyprawie po-
trzebne będzie faktyczne wojskowe zwierzchnictwo
i natchnione dowództwo. Możliwe, że Ademar był cał-
kiem zdolnym taktykiem, być może nawet drzemał
w nim wódz, lecz ponieważ, formalnie rzecz biorąc,
prawo kościelne zabraniało mu bezpośredniego udziału
w bitwie, biskup nie mógłby pełnić funkcji naczelnego
wodza krucjaty.
Przed synodem w Clermont papież spotkał się
z jeszcze jedną osobą, która mogła objąć to przywódz-
two - Rajmundem z Tuluzy. Urodzony około 1042 roku
jako drugi syn Ponsa hrabiego Tuluzy, Rajmund po-
czątkowo objął niezbyt wielką posiadłość w Saint‒Gil-
ies, gdyż hrabstwo odziedziczył jego starszy brat. Jed-
nak połączenie sprzyjającej fortuny, przebiegłej dyplo-
macji i niezłomnej determinacji ostatecznie pozwoliło
mu zająć miejsce brata, przejąć hrabstwo Tuluzy i roz-
ciągnąć imponującą sieć władzy i wpływów. Nim nad-
szedł rok 1095, był on już najbardziej znaczącym moż-
nowładcą w południowej Francji. Nie zawsze co praw-
da sprzyjał gregoriańskiej wizji papiestwa - Grzegorz
VII dwukrotnie go ekskomunikował - lecz do lat
osiemdziesiątych skruszony Rajmund wrócił na łono
Kościoła i niebawem przedzierzgnął się w żarliwego
poplecznika ruchu reformatorskiego i zdeklarowanego
„lennika świętego Piotra”. Swoją przyjaźń z Urbanem
II potwierdził w roku 1090, kiedy zrezygnował z wszel-
kich praw do Saint‒Gilles, które przywłaszczyła sobie
w przeszłości jego rodzina. Jako jeden z najpotężniej-
szych książąt w całym łacińskim świecie, a także odda-
ny sprzymierzeniec papiestwa, był pod wieloma wzglę-
dami naturalnym kandydatem na świeckiego wodza
krucjaty.
Wedle późniejszej tradycji i legend, Rajmund był
niemal na to skazany, ponieważ uczestniczył już ponoć
w kampaniach przeciw islamowi, a i podróż do Jerozo-
limy nie była dla niego nowością. Na przełomie XI
i XII wieku pokutowało przekonanie, że w latach
osiemdziesiątych Rajmund wojował z Maurami na
Półwyspie Iberyjskim, gdzie stracił oko, jednak nie
sposób tego zweryfikować. Pewien mało znany, współ-
czesny Rajmundowi Syryjczyk spisał jeszcze bardziej
niewiarygodną opowieść o jego wyczynach. Stwierdził
on mianowicie, że przed rokiem 1095 hrabia wyruszył
z pielgrzymką do Jerozolimy, a gdy dotarł do Świętego
Miasta, wyłupiono mu oko, ponieważ odmówił zapła-
cenia wygórowanego muzułmańskiego podatku nałożo-
nego na łacińskich pątników. Rajmund podobno wrócił
na Zachód z owym okiem w kieszeni, na świadectwo
doznanych cierpień. Hrabia być może rzeczywiście
stracił kiedyś oko - obie opowieści są bowiem w tej
kwestii zgodne - nie ma wszakże żadnych dowodów na
to, że przed pierwszą krucjatą odbył jakąś podróż do
krajów Lewantu.
Niemniej jednak, tak jak w wypadku Ademara, mo-
żemy być niemal pewni, że w miesiącach poprzedzają-
cych synod w Clermont Urban spotkał się z Rajmun-
dem z Tuluzy i że rozmawiali o wyprawie. Rajmunda
nie było na błoniach w Clermont, gdy papież wzywał
do krucjaty, lecz zaraz następnego dnia przybyli jego
wysłannicy, by zadeklarować, że stanowczo ją popiera.
Błyskawiczna reakcja Rajmunda świadczy, że było to
działanie z góry zaplanowane. Jeżeli jednak hrabia Tu-
luzy, podobnie jak biskup Le Puy, wszedł tak zdecy-
dowanie do gry, wydaje się dziwne, że nie pojawił się
na synodzie. Być może jego nieobecność spowodowana
była różnicą zdań co do kierownictwa wyprawy. Bez
wątpienia Rajmund pragnął zostać naczelnym wodzem.
Miał niezbędne po temu kwalifikacje i ze swych nie-
przebranych pokładów bogactwa mógł sfinansować ca-
łe to przedsięwzięcie, a jego przyjaźń z Ademarem
czyniła zeń oczywistego kandydata na świeckiego przy-
wódcę, który działałby u boku papieskiego legata. Jego
decyzja, by ogłosić poparcie dla krucjaty 28 listopada,
a więc tego samego dnia, którego Ademar został mia-
nowany legatem, wskazuje na to, że zamierzali wziąć w
niej udział jako współdowódcy. Niestety, papież upar-
cie odmawiał, zarówno w Clermont, jak i w następnych
miesiącach, publicznego potwierdzenia, że wyznaczył
hrabiego na wodza wyprawy. Uniki Urbana być może
brały się stąd, iż oczekiwał, że kiedy wyprawa dotrze
do Konstantynopola, dowództwo nad nią obejmie bi-
zantyjski cesarz. Jednakże bez względu na to, czy to-
czył się o to otwarty spór czy też nie, upłynęło niemal
osiem miesięcy, zanim Rajmund ogłosił wszem i wo-
bec, że zamierza wziąć udział w krucjacie.
Nawet bez papieskiej nominacji Rajmund z Tuluzy
był, przynajmniej z początku, najpotężniejszym jej
uczestnikiem. Miał ponad sześćdziesiąt lat, co w śre-
dniowieczu było dość zaawansowanym wiekiem, i bez
wątpienia był doświadczonym mężem stanu, lecz
upływ czasu wpłynął na jego organizm. A jednak, choć
ciało przejawiało czasem oznaki słabości, umysł pozo-
stał sprawny i stanowczy Rajmund, dumny, opanowany
i nieugięty, oddał krucjacie zasoby swego przepastnego
skarbca, cały swój zmysł polityczny i całą swoją woj-
skową wiedzę. Niewątpliwie pragnął wypełnić swój
ślub i oswobodzić Jerozolimę, lecz z biegiem czasu by-
ło coraz bardziej oczywiste, że próbuje pogodzić zboż-
ny cel z żądzą władzy Nim krucjata dobiegła końca,
stało się jasne, że Rajmund obsesyjnie pragnął zostać
naczelnym wodzem i że podbój Lewantu podsycił jego
terytorialne ambicje.
Wici
Przed synodem w Clermont, oprócz tego, że zmobi-
lizował dwóch głównych uczestników krucjaty, Urban
zadbał też o rozpropagowanie swego wezwania. Już
w grudniu 1095 roku mógł stwierdzić w liście do
mieszkańców Flandrii, że jego orędzie z Clermont jest
„szeroko znane”, a swój apel rozpowszechniał dalej,
odbywając pielgrzymkę, podczas której objechał więk-
szą część Francji. Chciał tym sposobem nie tylko spo-
pularyzować ideę wyprawy krzyżowej, lecz także pro-
mować swe plany reformatorskie i wzmocnić papieski
autorytet. Między grudniem 1095 roku a wrześniem ro-
ku 1096, oprócz wielu innych miast i miasteczek, od-
wiedził Limoges, Le Mans, Bordeaux, Tuluzę i Mont-
pellier oraz przewodniczył znaczniejszym synodom
w Tours w marcu 1096 roku i w Nimes w lipcu tegoż
roku, nim wreszcie powrócił do Italii. Podczas tej wiel-
kiej podróży konsekrował liczne świątynie i ołtarze,
udzielił też poparcia zakrojonemu na szeroką skalę
programowi rozwoju budownictwa sakralnego,
a wszystko to miało dowodzić supremacji Rzymu. Jak
na człowieka prawdopodobnie po sześćdziesiątce,
Urban wykazał się w ciągu tych długich miesięcy nie-
spożytą energią i wytrzymałością, jednak jego wysiłki
się opłaciły. Korzystając z każdej nadarzającej się oka-
zji, by nawoływać do odbicia Jerozolimy, papież przy-
ciągał niezmierzone tłumy, wywołując falę krucjatowe-
go entuzjazmu. Jeden z naocznych świadków tak rela-
cjonuje wpływ jego bytności w Limoges:
Widzieliśmy [papieża] na własne oczy i byliśmy
wśród tłumów wiernych podczas konsekracji [...].
W dobrej mowie nakłaniał przybyłych, żeby ruszyli w
drogę do Jeruzalem. Dzięki niech będą Tobie, o Chry-
ste, boś nawodnił pęczniejące ziarna przezeń posiane,
nie tylko w naszym regionie, lecz na całym świecie.
Nieodparta siła jego słów, teatr tych masowych
wieców i aura władzy otaczająca papieski urząd łącznie
tworzyły atmosferę, w której nie można się było oprzeć
krucjatowemu przesłaniu. Rozmiary oddziaływania
Urbana unaocznia to, że wysoki odsetek uczestników
pierwszej krucjaty znanych nam z historycznych prze-
kazów pochodził z terenów, którymi wiodła trasa jego
pielgrzymki, oraz ich okolic.
Nawoływanie do krucjaty było przewodnim moty-
wem francuskiej podróży Urbana, który żarliwie starał
się powszechnie zaszczepić ideę wyprawy Wszystko to
wskazuje, że do pewnego stopnia przewidywał, z jakim
odzewem może się spotkać jego orędzie. Wydaje się, że
nie miał zamiaru dopuścić, by poszło ono w zapomnie-
nie, ani też nie byłby zadowolony, gdyby odpowiedzia-
ło na nie ledwie kilkaset osób. Urban wiedział, że w li-
stopadzie 1095 roku roztacza potężną, porywającą wi-
zję. Mimo to był zdumiony błyskawiczną reakcją na
swój apel i jej oszałamiającymi rozmiarami.
Szybkie szerzenie się krucjatowej gorączki można
częściowo tłumaczyć tym, że po synodzie w Clermont
nie tylko Urban nawoływał do wyprawy. Wtórowali mu
we własnych diecezjach nakłonieni przezeń do tego bi-
skupi, którzy zjechali na synody w Clermont i Nimes,
a podczas szeregu zgromadzeń, pod jego nieobecność,
zachęcano rozszalałe tłumy do wzięcia krzyża. W Rou-
en entuzjazm wywołany podczas jednego z takich wie-
ców sięgnął zenitu i doszło do zamieszek. Jednocześnie
po całej Europie swoje wersje apelu Urbana rozpo-
wszechniać zaczęli nieupoważnieni do tego kaznodzie-
je. Niebawem papież zdał sobie sprawę, że może utra-
cić kontrolę nad całym przedsięwzięciem. Martwił się
głównie o to, że na krucjatę wybierają się tysiące du-
chownych, chłopów, kobiet i dzieci, starców i chorych,
tymczasem nigdy nie planował ani nie oczekiwał, że
wezmą w niej udział osoby niezdolne do walki. Na je-
sieni 1096 uznał za stosowne oświadczyć kandydatom
na krzyżowców z północnej Italii i Półwyspu Pirenej-
skiego: „Nie pozwalamy duchownym ani zakonnikom
[wziąć krzyża], o ile nie będą mieli zgody swych bi-
skupów i opatów”. Następnie przypomniał biskupom,
że „powinni zadbać o to, by ich parafianie nie wyrusza-
li bez rady i wcześniejszej wiedzy duchownych”.
W tym momencie zainteresowanie krucjatą najwyraź-
niej przeszło papieskie oczekiwania i groziło rozpadem
łacińskiego społeczeństwa. Gorliwi młodzieńcy rap-
townie decydowali się opuścić dom i przyłączyć się do
krucjaty, co kazało Urbanowi zalecić, by nie pozwalano
im „pochopnie wyprawiać się w tak długą drogę bez
zgody żon”. Urban w gruncie rzeczy wymigiwał się od
odpowiedzialności. Utraciwszy pełną, bezpośrednią
kontrolę nad krucjatą, zaczął mało realistycznie doma-
gać się od biskupów, żeby przywrócili porządek
w swoich diecezjach. Wielu z nich nie miało do tego
ani zdolności, ani chęci, jednak podstawowy problem
polegał na tym, że jako forma pielgrzymki była krucja-
ta przedsięwzięciem pokutnym, a z uwagi na to dobro-
wolnym i otwartym dla wszystkich chrześcijan. To sa-
mo więc, co sprawiało, że przesłanie Urbana było tak
kuszące - czyli wkomponowanie krucjaty w istniejące
ramy praktyki religijnej - spowodowało, że do reguł
wypraw krzyżowych włączona została, niejako siłą, za-
sada nieograniczonego uczestnictwa, co uniemożliwiło
kontrolę nad tym, kto się na nie wybiera.
Papieża zaniepokoiło również to, że krucjata odcią-
ga zbrojnych z Półwyspu Iberyjskiego. Rycerzom
z tych stron tak oto poradził: „jeżeli kto z was powziął
postanowienie wyruszyć [na wschód], niech raczej tutaj
[we własnym kraju] spróbuje wypełnić swe śluby, nie
jest bowiem żadną zasługą ratować przed Saracenami
chrześcijan w jednym miejscu, wystawiając ich na ty-
ranię i ucisk Saracenów gdzie indziej”.
Chociaż Urban przewidywał, że jego zachęty do
odbycia zbrojnej pielgrzymki zostaną ciepło przyjęte,
zaskoczył go żywiołowy entuzjazm, jaki wzbudziły.
Z końcem 1096 roku musiał przyjąć do wiadomości
smutną prawdę, że „armia” krzyżowców będzie wyglą-
dała zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażał. Papież za-
mierzał przyciągnąć ludzi wywodzących się z jednego
środowiska - rycerstwa. Była to warstwa społeczna,
w której sam się wychował i której mocne strony, aspi-
racje i obawy znał aż nadto dobrze. I choć nie zwrócił
się w szczególny sposób do mieszkańców Szampanii,
gdzie spędził młodość, okazał ogólną sympatię swej oj-
czyźnie, całą moc swego początkowego apelu kierując
do szlachetnie urodzonych mieszkańców Francji, i do-
piero później objął nim wojowników z zachodnich
Niemiec, Niderlandów i Italii.
UCZESTNICY PIERWSZEJ WYPRAWY
KRZYŻOWEJ
Urban oceniał, że rycerze ci, określani łacińskim
terminem milites, mężni i posiadający środki finansowe
oraz poczucie religijnego obowiązku, rokują najwięk-
sze nadzieje na to, by ideę krucjaty wprowadzić
w czyn. Ponad wszystko zaś wiedział, że aby wyprawa
mogła zakończyć się powodzeniem, musi dysponować
potężną siłą zbrojną, toteż rycerze - elitarni wojownicy
jedenastowiecznej Europy - stanowili jego naturalny
wybór. Urban osobiście objaśnił w liście, że „nakłania-
liśmy umysły rycerzy, by ruszyli na wyprawę, ponie-
waż są oni zdolni powstrzymać zaciekłość muzułma-
nów orężem i przywrócić chrześcijanom należną im
wolność”.
Rycerstwo w XI wieku
Chociaż niewątpliwie rycerze byli zaprawieni
w rzemiośle wojennym, nie tworzyli stałej armii. Byli
wojownikami, lecz także panami albo wasalami, posia-
daczami ziemskimi i rolnikami. Każdego roku wojacz-
ka zajmowała im nie więcej niż kilka miesięcy, a nawet
wówczas niekoniecznie walczyli w znanym sobie od-
dziale. Nie powinniśmy wyobrażać sobie rycerzy cza-
sów pierwszej krucjaty jako dostojnych, szlachetnych
mężów ruszających do walki na ogromnych bojowych
rumakach, okrytych okazałą gotycką zbroją płytową
i dzierżących długą ciężką kopię. Trzeba było jeszcze
ponad stu lat, nim postęp techniczny i obyczaj dopro-
wadziły ideę i praktykę średniowiecznego rycerstwa do
pełni świetności. Mimo to jedenastowieczni rycerze by-
li najlepszymi wojownikami, jakich miał do dyspozycji
Urban II.
W roku 1095 stan rycerski znajdował się wciąż
w fazie embrionalnej. Rosnące koszty służby w ciężko-
zbrojnej jeździe, związane głównie z wyposażeniem
i wyszkoleniem, sprawiały, że mężczyznom z mniej
zamożnych środowisk coraz trudniej było w niej słu-
żyć, choć - na razie jeszcze - nie była to wyłączna do-
mena bogatych właścicieli ziemskich. Oczekiwano, że
praktycznie wszyscy świeccy szlachetnie urodzeni
mężczyźni będą wypełniać rycerskie obowiązki, a co
bardziej majętni panowie mieli w służbie pewną liczbę
milites w charakterze wasali, którzy zgodnie z umową
chronili i uprawiali ich ziemie w zamian za służbę woj-
skową. Pozwalało to uzyskać status milites uboższym,
którzy dzięki takiemu zatrudnieniu zdobywali niezbęd-
ne narzędzia pracy.
W czasach, gdy Urban głosił krucjatę w Clermont,
charakterystyczne cechy rycerstwa - odmienne uzbro-
jenie i wynikający z tego styl walki - zaczęły ujednoli-
cać się w całym łacińskim świecie. Tym, co naprawdę
wyróżniało rycerza, była jego umiejętność walki kon-
nej. W XI wieku konie bojowe były, według współcze-
snych standardów, całkiem małe, prawdopodobnie mie-
rzyły średnio dwanaście piędzi, a więc dziś zaliczono
by je do nieco większych kuców. Niemniej jednak ich
zakup był niezwykle kosztowny, a jeszcze kosztowniej-
sze było ich utrzymanie, ponieważ wymagały obroku,
podków i nieustannego nadzoru opiekuna, który póź-
niej nazwany zostanie giermkiem. Zakup konia porów-
nywalny był z dzisiejszym zaciągnięciem długu hi-
potecznego na zakup domu i łączył się z takimi samymi
początkowymi nakładami oraz dożywotnim ponosze-
niem kosztów utrzymania. Co gorsza, większość ryce-
rzy musiała mieć jeszcze jednego, lżejszego wierz-
chowca do podróżowania.
Te cenne bojowe wierzchowce dawały jednak ryce-
rzom wyraźną przewagę w walce, zapewniając im
większą prędkość, mobilność i siłę. Dokładna natura
walki konnej w czasach pierwszej krucjaty nie jest ja-
sna. Jeszcze w 1066 roku anglosascy wojowie przybyli
na pole bitwy pod Hastings wierzchem, po czym zaraz
zsiedli z koni i walczyli pieszo, ponieważ inaczej nie
umieli. Rozbudowa siodła i wydłużenie strzemion za-
pewniło rycerzom pewniejszy dosiad, dzięki czemu
mogli używać coraz cięższych włóczni, a później kopii,
trzymanych do ataku pod ramieniem. Z biegiem czasu
doprowadziło to do powstania najsławniejszego ele-
mentu rycerskiej taktyki: szarży ciężkiej jazdy, która
w zwartym szyku wpadała cwałem w formacje wroga
i zadawała im miażdżące uderzenie kopiami. Aby taki
manewr mógł się powieść, trzeba było sporej wiedzy
i spójności działania, a w roku 1095 jego zastosowanie
wciąż jeszcze było doskonalone. Uczestnicy pierwszej
wyprawy krzyżowej stosowali szarżę jazdy, a najlepsi
dowódcy krucjaty eksperymentowali z taktycznymi
możliwościami tej broni, jednak nie powinniśmy sobie
wyobrażać, że rycerze, którzy wyruszyli do Jerozolimy,
przyzwyczajeni byli walczyć w zwartych, zdyscypli-
nowanych formacjach albo że można ich było przesta-
wiać podczas bitwy jak pionki na szachownicy. Ogól-
nie rzecz biorąc, wałka podczas krucjaty była krwawa
i nierówna, a głównie sprowadzała się do chaotycznej
rąbaniny w bezpośrednim starciu. W takich warunkach
to właśnie bezwzględność i okrucieństwo czyniło łaciń-
skie rycerstwo tak skutecznym.
Rycerze, do których skierowane było wezwanie
Urbana, mieli do dyspozycji różne rodzaje oręża
i uzbrojenia ochronnego. Większość z nich nosiła stoż-
kowy hełm żelazny, nałożony najczęściej na kaptur lub
czepiec kolczy, oraz sięgającą ud zbroję kolczą wkła-
daną na ochronny kaftan. Nie mogła ona zabezpieczyć
przed pchnięciem bronią kolną czy uderzeniem topora,
ale zazwyczaj chroniła przed cięciem miecza. W jednej
ręce rycerze trzymali budzącą zwykle większe zaufanie
dużą drewnianą tarczę, czasem okutą żelazem, zazwy-
czaj w kształcie migdała. W drugiej dzierżyli jedną
z wielu broni zaczepnych. Do najważniejszych należała
włócznia, którą trzymano w ataku pod ramieniem, ude-
rzano znad głowy, a nawet miotano, oraz miecz, zwy-
kle jednoręczny, o okołoosiemdziesięciocentymetrowej
głowni, ciężki, lecz dobrze wyważony, z tępym szty-
chem, przeznaczony zatem do cięcia. Nauka posługi-
wania się taką bronią wymagała lat ofiarnych ćwiczeń
(czasu, na który najczęściej pozwolić sobie mogli tylko
majętni), mnóstwa energii i stalowych nerwów. Wśród
szlachetnie urodzonych nie było niczym niezwykłym
poświęcić młodość na naukę rycerskiego rzemiosła -
jeden ze sławnych krzyżowców, Gotfryd z Bouillon,
już w wieku szesnastu lat był wytrawnym wojowni-
kiem - przy czym ta rygorystyczna zaprawa była nie-
bezpieczna i niejednokrotnie zdarzało się, że ćwiczący
odnosili rany, doznawali trwałych okaleczeń albo na-
wet ginęli.
Rycerzowi z końca XI wieku niemal zawsze towa-
rzyszyło kilkoro sług, którzy doglądali jego koni, broni
i rynsztunku. Urban II wiedział, że każdy rycerz, które-
go zwerbuje na krucjatę, przyprowadzi też ze sobą lu-
dzi, którzy - jeżeli zajdzie potrzeba - zasilą szeregi pie-
choty. Z historycznej perspektywy owi pedites, co po
łacinie oznacza piechurów, stanowili dość nieokreśloną
masę. Struktura oddziałów piechoty wchodzących
w skład typowej łacińskiej armii była bardzo zmienna,
jako że było to nieprzewidywalne zbiorowisko rycer-
skich pachołków, chłopów, a nawet, co stało się po-
wszechne podczas krucjaty, rycerzy, którzy potracili
wierzchowce. Na temat ich uzbrojenia wiadomo nam
o wiele mniej, choć możemy się domyślać, że używali
podobnej broni co jazda - włóczni i mieczy, a także
maczug, toporów i puginałów. Być może największym
wyzwaniem, przed jakim stawał średniowieczny do-
wódca, było opracowanie taktyki umożliwiającej
współdziałanie jazdy z piechurami. W drodze obie gru-
py mogły poruszać się z porównywalną prędkością - w
końcu nawet rycerze część czasu maszerowali obok
swoich koni. Poważne problemy z koordynacją działań
pojawiały się natomiast w walce, ponieważ piesi po
prostu nie mogli przemieszczać się na polu bitwy w ta-
kim samym tempie co jeźdźcy. Jak dowiodły doświad-
czenia krucjaty, czyniąc użytek z wielkiej mobilności
konnicy, można było wystawić osamotnioną piechotę
na wielkie niebezpieczeństwo.
Innym rodzajem broni, której używali tak rycerze,
jak i piechurzy, był łuk. Podówczas broń ta miała około
metra długości i wyrzucała strzały na 150‒200 metrów.
Łuki te, proste w budowie, względnie łatwe w utrzy-
maniu i użyteczne na polowaniu, były główną bronią
biedniejszych wojów, którzy jednak stanowili niezwy-
kle cenny element bojowy. Dobrze rozmieszczony od-
dział łuczników mógł miotać kolejne fale strzał, zdolne
przebić kolczugę i siać spustoszenie w szeregach wro-
ga. Łucznicy szczególnie nękali skądinąd dobrze chro-
nionych rycerzy, a pisarze nie raz opisywali ze zgrozą,
jak dumni jeźdźcy ginęli pod gradem pocisków, a ich
usiane strzałami ciała przyrównywali do jeży. U schył-
ku XI wieku niektórzy wojownicy używali już prymi-
tywnej kuszy. Broń ta była droga, nieporęczna i wyma-
gała długotrwałego przygotowania do strzału, mogła
jednak posłać ciężki bełt z ogromną siłą, i to na więk-
szą niż łuk odległość. Zagrożenie, jakie kusza stwarzała
dla rycerstwa, było tak wielkie, że w XII wieku papieże
chcieli zabronić jej stosowania i zaproponowali w tym
względzie coś na kształt układu rozbrojeniowego. Wia-
domo jednak, że podczas pierwszej krucjaty kusza po-
jawiała się w walce, między innymi w rękach Gotfryda
z Bouillon.
Chociaż Urban II wysławiał francuskich rycerzy
i chwalił za żołnierskie cnoty, ich doświadczenie wo-
jenne nie odpowiadało wymogom planowanej wyprawy
do Jerozolimy. Łacińscy wojownicy z końca XI wieku
przyzwyczajeni byli do krótkich kampanii i potyczek.
W większości nie byli przygotowani do dalekich mar-
szów po obcej ziemi. Wielu z nich nigdy nie brało do-
tąd udziału w wielkiej, planowej bitwie, ponieważ tych
masowych, nieprzewidywalnych w skutkach starć sta-
rano się zwykle unikać. Istniał wszelako jeden element
sztuki wojennej dobrze znany Europejczykom, który
mógł się przydać w nadchodzącej wyprawie: było to
prowadzenie oblężenia.
W 1095 roku zamki i inne fortyfikacje stanowiły
dominującą militarną cechę społeczno ‒ politycznego
pejzażu łacińskiego chrześcijaństwa. Na ziemi ogarnię-
tej przemocą i chaosem fizyczna ochrona, jaką dawały
twierdze, pozwalała panującym zachować zbrojną,
ekonomiczną i administracyjną kontrolę nad terytoria-
mi, którymi władali. Zamki, niczym nity spajające
strukturę średniowiecznego społeczeństwa, były prawie
wszechobecne, praktycznie zaś każde miasto było jakoś
obwarowane lub w jego pobliżu stał zamek, w którym
można się było schronić. W atmosferze powodowanych
chciwością, wyniszczających konfliktów, czymś zwy-
czajnym były ataki na forty, zamki i miasta. Królowie
i książęta starali się zapanować nad swymi poddanymi,
a pomniejsi feudałowie usiłowali wykroić dla siebie
i zachować na poły niezależne terytoria. Nasilanie się
i wygasanie polityczno ‒ militarnych sporów znajdowa-
ło wyraz w zamiłowaniu do okresowego prowadzenia
i odpierania oblężeń. Wraz z postępem techniki i coraz
powszechniejszym zastosowaniem kamienia w miejsce
drewna mury i baszty stawały się coraz wyższe, szersze
i mocniejsze, a swarliwi zachodnioeuropejscy wielmo-
że rozwijali coraz przemyślniejsze i skuteczniejsze spo-
soby ich pokonywania.
Gdy padło hasło do pierwszej krucjaty, większość
łacińskich rycerzy była zaznajomiona z techniką oblęż-
niczą. Do broni, jakiej używano w takich razach, nale-
żały machiny miotające. Urządzenia te, wykorzystujące
zwykle albo siłę skupioną w materiałach sprężystych,
albo przeciwwagę, mogły się znacząco różnić rozmia-
rami i możliwością rażenia. Najmniejsze miotały led-
wie parokilogramowe kamienie, najpotężniejsze zaś
zdolne były ciskać wielkimi głazami, a nawet - maka-
bra - ludzkimi trupami. Wszystkie one były jednakże
trudne w budowie i mało mobilne. Nawiązując do ter-
minologii starożytnego Rzymu, jedenastowieczni pisa-
rze nazywali je rozmaicie, jak na przykład petraria,
mangana czy mangonella, lecz nie było ujednolicone-
go nazewnictwa w tym zakresie, toteż czasem trudno
odgadnąć, o jaką dokładnie machinę chodzi.
Najważniejsi krzyżowcy
Urban II swój apel skierował przede wszystkim do
arystokracji. Wiedział, że za nią podążą hufce rycerzy
i piechurów, bo chociaż przystąpienie do krucjaty było
dobrowolne, złożona sieć więzów rodowych i feudal-
nych powinności łączyła grupy społeczne we wspólnej
sprawie. W rezultacie papież wywołał efekt domina
i każdy szlachetnie urodzony, który brał krzyż, powo-
dował reakcję łańcuchową, inicjując rozchodzące się
odeń fale werbunku.
Jeżeli Urban chciał naprawdę wykorzystać pirami-
dalną hierarchię społeczną średniowiecznej Europy,
musiał namówić do wyprawy przedstawicieli warstw
najwyższych. Uderzające jest jednak, że w pierwszej
krucjacie nie wziął udziału ani jeden łaciński monarcha.
Niegdyś historycy sugerowali, że ta „porażka” była
w istocie częścią mistrzowskiego planu papieża, bo sta-
rał się zniechęcić królów w nadziei, że łatwiej będzie
mu sprawować pieczę nad wyprawą. W rzeczywistości
jednak poczynił on pewne kroki, by wzbudzić zaintere-
sowanie europejskich monarchów. Biorąc pod uwagę
niedawny konflikt i animozje między Grzegorzem VII
a cesarzem, Urban musiał zdawać sobie sprawę, że
Henryk IV odmówi udziału w krucjacie. Z kolei syn
i następca Wilhelma Zdobywcy, Wilhelm II Rudy, usi-
łował podporządkować sobie Anglię i nie mógł sobie
pozwolić na dłuższą nieobecność; udzielił jednakże
wyprawie znacznego finansowego wsparcia. Najbliższy
przyłączenia się do tego przedsięwzięcia był król Fran-
cji, Filip I.
Filip, o wiele słabszy od panujących w Anglii czy
Niemczech, miał sporo kłopotów ze sprawowaniem
władzy na terenach przylegających do jego stolicy, Pa-
ryża, nie mówiąc już o egzekwowaniu swej woli na ca-
łym terytorium dzisiejszej Francji. Wszelako przy jego
pozycji oraz zasobach finansowych udział w krucjacie
mógłby się dlań okazać szczęśliwym trafem. Niewąt-
pliwie Filip wykazywał pewne zainteresowanie plano-
waną kampanią i 11 lutego 1096 roku przewodniczył
poświęconej jej radzie, w której uczestniczył jego brat,
Hugon z Vermandois, oraz wybrani wielmoże. Tej sa-
mej nocy nastąpiło efektowne, lecz wielce niepokojące
zaćmienie księżyca, który przybrał krwistoczerwoną
barwę, co odczytano jako niepomyślną wróżbę dla kró-
la. Problem polegał na tym, że Filip nie cieszył się,
przynajmniej oficjalnie, najlepszą opinią papieża. Czte-
ry lata wcześniej król zakochał się w Bertradzie
z Montfort, żonie wpływowego możnowładcy, hrabie-
go Andegawenii Fulka IV. W atmosferze międzynaro-
dowego skandalu Filip porzucił żonę i wstąpił w biga-
miczny związek małżeński z Bertradą. Kiedy próbował
wymóc na biskupach Francji oficjalne uznanie tego nie-
legalnego związku, Rzym uznał, że dłużej już nie może
przymykać na to oka i niezwłocznie ekskomunikował
króla. W tym kłopotliwym położeniu Filip znajdował
się jeszcze po synodzie w Clermont. Podczas piel-
grzymki Urbana po Francji toczyły się w tej sprawie
negocjacje zmierzające do rozwiązania problemu
i w lipcu 1096 roku Urban otrzymał zapewnienie, że
skruszony Filip gotów jest wyrzec się Bertrady. Jednak
w końcu uczucia króla wzięły górę, a ponieważ eksko-
munikowany nie mógł wyruszyć na krucjatę, ominęła
go szansa wzięcia w niej udziału.
Pierwsza wyprawa krzyżowa nie przyciągnęła kró-
lów, lecz zwabiła śmietankę arystokracji z Francji, za-
chodnich Niemiec, Niderlandów oraz Italii, także z ro-
dów panujących. Mężczyźni ci, często noszący tytuł
hrabiego albo księcia, sprawowali w dużej mierze nie-
zależną władzę i mogli podważyć, a niekiedy wręcz
przyćmić potęgę królów. Rajmund z Saint‒Gilles, hra-
bia Tuluzy, który zaraz po orędziu w Clermont zadekla-
rował, że chce się przyłączyć do krucjaty, należał do
najznamienitszych spośród nich. Jego wiek oraz moż-
liwości finansowe gwarantowały mu silną pozycję
w walce o naczelne dowództwo krucjaty.
Jednak nie był on jedynym księciem, który przyłą-
czył się do wyprawy Latem 1096 roku Norman z połu-
dnia Italii, Boemund z Tarentu, wziął krzyż podczas
publicznej, teatralnej ceremonii. W XI wieku normań-
scy awanturnicy dzięki niezłomnej determinacji i umie-
jętnościom żołnierskim przebili się na południowe
krańce Półwyspu Apenińskiego i wykroili tam sobie
niezależne terytoria, które ostatecznie zjednoczyły się
w normańskie królestwo Sycylii. Ojcem Boemunda był
jeden z głównych architektów tego procesu, Robert
Guiscard, znany też jako Robert Chytry. Kiedy Boe-
mund brał krzyż, miał około czterdziestu lat i był nie-
zwykłą postacią. Jeden z Bizantyjczyków opisał go
w dość fantazyjny sposób:
Boemund z wyglądu, mówiąc krótko, nie przypo-
mniał żadnego innego męża, jakiego spotkać można by-
ło w owych dniach w rzymskim świecie, czy to Greka,
czy barbarzyńcy. Widok jego wzbudzał zachwyt,
a dźwięk jego imienia - przerażenie [...]. Posturą nad
najwyższymi mężczyznami górował prawie o łokieć.
W talii i po bokach był smukły, miał szerokie plecy
i pierś, a ramiona mocne [...]. Skóra na całym jego cie-
le była bardzo jasna, a na twarzy zarazem jasna i ru-
miana. Włosy miał rude i nie tak długie jak inni barba-
rzyńcy [...]. Jego oczy były jasnoniebieskie i znać było
po nich jego ducha i dostojeństwo [...]. Bił z niego pe-
wien urok, [lecz także] bezwzględna srogość, co - jak
mniemam - brało się z potężnego wzrostu i oczu; nawet
jego śmiech brzmiał jak groźba dla innych.
Przykuwające uwagę cechy fizyczne Boemunda łą-
czyły się z budzącą respekt osobowością, którą powo-
dowała niezaspokojona ambicja i ożywiał wojskowy
geniusz. Gdy przyłączył się do krucjaty, był już utalen-
towanym i doświadczonym dowódcą - któryś ze współ-
czesnych pisał o nim, że „nie ma sobie równych
w dzielności i w znajomości wojennego rzemiosła”.
Tego fachu Boemund uczył się podczas brutalnych
walk o panowanie nad południową Italią. W tych zma-
ganiach głównymi przeciwnikami jego i Normanów by-
li niestrudzenie zabiegający o te tereny Bizantyjczycy.
Aby udaremnić ich starania, w 1081 roku ojciec Boe-
munda zorganizował zuchwałą wyprawę przeciwko po-
siadłościom cesarstwa na wschodnich brzegach Adria-
tyku, której celem było ustanowienie normańskiego
władztwa na Bałkanach. Przez następne cztery lata Bo-
emund, najpierw jako zastępca ojca, a później przez
długi czas głównodowodzący, toczył długotrwałą i za-
kończoną niepowodzeniem kampanię przeciwko Gre-
kom.
W trudach tego zawziętego konfliktu zdobył bez-
cenną wojskową edukację. Część wiedzy na temat do-
wodzenia zaczerpnął z surowych wzorców, które prze-
kazał mu ojciec - w przeddzień pierwszej wielkiej bi-
twy z Bizantyjczykami Robert podobno podpalił wła-
sną flotę, żeby odciąć drogę ucieczki i umocnić deter-
minację swych niepewnych żołnierzy. Udział w sied-
miomiesięcznym oblężeniu Dyrrachium, głównej grec-
kiej placówki nad Adriatykiem, umożliwił Boemundo-
wi praktyczne zapoznanie się ze sztuką oblężniczą.
Normanowie, którzy oblegali to miasto od czerwca
1081 roku do lutego 1082, borykając się z ostrą zimą,
czynili raczej niewielkie postępy. Dyrrachium skapitu-
lowało, dopiero gdy Robert Guiscard sypnął brzęczącą
monetą i znalazł zdrajców w mieście. Ta lekcja miała
wpłynąć na poczynania Boemunda podczas krucjaty.
Następnie, od wiosny roku 1082 aż do zimy roku 1083,
Boemund osobiście prowadził odważną wyprawę przez
dzikie ostępy Bałkanów, odnosząc znakomite zwycię-
stwa w dwóch zaciętych bitwach przeciwko cesarzowi
Aleksemu. Przedłużająca się transadriatycka kampania
pozwoliła też Boemundowi zrozumieć, jak ważne jest
wsparcie i zaopatrzenie z morza.
Normanowie jednak przeliczyli się z siłami i koniec
końców Grecy odzyskali Bałkany. Lecz dla Boemunda
wyniesione z tych walk doświadczenia, zarówno gdy
chodzi o dowodzenie w bitwie, planowanie i prowa-
dzenie kampanii oraz logistykę, okazały się doskona-
łym przygotowaniem do pierwszej krucjaty Umożliwiły
mu poza tym kontakt z muzułmańskimi żołnierzami za-
ciężnymi walczącymi w armii bizantyjskiej oraz dały
wyborną praktyczną znajomość Bałkanów. Oczywiście
za tę naukę trzeba było zapłacić. Kampania 1081‒1085
przyniosła niemal nieodwracalne szkody w stosunkach
normańsko‒bizantyjskich. Boemunda nękało niezaspo-
kojone pragnienie zawładnięcia wschodnimi wybrze-
żami Adriatyku, a cesarz Aleksy nabrał głęboko zako-
rzenionej nieufności do normańskiego księcia.
Wygasająca powoli bałkańska kampania dobiegła
końca wraz ze śmiercią Roberta Guiscarda w lipcu
1085 roku. Był to poważny cios dla Boemunda. Choć
był najstarszym synem Roberta, ten, tuż po tym, jak
przyszedł on na świat, rozwiódł się z jego matką pod
pozorem zbyt bliskiego pokrewieństwa i ożenił się
z italską księżniczką. Urodziła mu ona drugiego syna,
Rogera (któremu nadano później przydomek Borsa,
„trzos”, bo podobno nade wszystko kochał liczyć mo-
nety), i to jego, a nie Boemunda, Robert wyznaczył na
dziedzica południowej Italii. Po śmierci ojca Roger
Borsa niezwłocznie zgłosił się po ojcowiznę i dobił
dość kosztownego targu ze swym stryjem, hrabią Sycy-
lii, który uznał w nim wyłącznego spadkobiercę
Guiscarda. Kiedy więc Roger przejął władzę nad pra-
wie całą południową Italią, nieoczekiwanie Boemund
znalazł się praktycznie bez grosza.
Przez następnych dziesięć lat Boemund toczył prze-
ciągającą się wojnę podjazdową, żeby wydrzeć bratu
część Apulii i Kalabrii. Jednym z jego najwcześniej-
szych sukcesów było zajęcie Tarentu, miasta, z którym
historycy tradycyjnie łączą jego imię, choć najpraw-
dziwszym klejnotem z takim trudem odzyskiwanego
Boemundowego władztwa było portowe miasto Bari.
Do roku 1095 Boemund zapewnił sobie znaczące opar-
cie na samym skraju Półwyspu Apenińskiego, lecz rea-
lizację pełni jego ambicji wciąż uniemożliwiały kno-
wania brata i stryja. Jego niespożyta energia i wiedza
wojskowa czyniły go idealnym kandydatem do krucja-
ty.
Boemund znał głównego architekta wyprawy,
Urbana II. W drugiej połowie XI wieku południowoi-
talscy Normanowie bywali zwolennikami papieskich
reform, a na początku swego pontyfikatu Urban zabie-
gał o ich wsparcie. Biorąc pod uwagę, że siostra Boe-
munda należała do fideles beati Petri, koneksje rodzin-
ne mogły były doprowadzić go do kręgów reformator-
skich. Nie ulega wątpliwości, że z Urbanem Boemund
spotkał się co najmniej trzykrotnie, po raz pierwszy na
synodzie w Melfi we wrześniu 1089 roku oraz dwu-
krotnie w latach 1092‒1093, podczas wizyty papieża
w Tarencie. Jest również całkiem prawdopodobne, że
Boemund uczestniczył w synodzie w Piacenzy w marcu
1095 roku, gdzie ze swym apelem pojawili się Grecy.
Problem polegał na tym, że dawny zacięty konflikt
Boemunda z cesarstwem nie przystawał do Urbano-
wych planów porozumienia z Bizancjum. Boemund
może i świetnie nadawał się do dalekiej wyprawy do
Ziemi Świętej i związanych z nią trudów, lecz dla
wszystkich było oczywiste, że niełatwo mu będzie do-
trzymać przymierza z byłym przeciwnikiem, Aleksym.
Kiedy Boemund wziął krzyż, wielu podejrzewało, że
w rzeczywistości planuje nową ofensywę przeciwko
Grekom, a jeden ze współczesnych rozpowszechniał
nawet fantastyczną sugestię, że krucjata jest spiskiem
przygotowanym przez Urbana „za radą Boemunda”,
który liczy, że dzięki niej podbije Bałkany.
Przystąpienie Boemunda do krucjaty miało złe i do-
bre strony Jego obecność groziła osłabieniem łacińsko-
bizantyjskiej koalicji, jednak nadzwyczajne talenty do-
wódcze księcia Tarentu mogły dać krzyżowcom prze-
wagę na polu bitwy. Ponadto jego decyzja, by wziąć
krzyż, skłoniła do wyruszenia na krucjatę gromadę bit-
nych, choć niezbyt licznych Normanów z południa Ita-
lii, wśród nich młodzieńca, który stał się sławnym orę-
downikiem krucjatowej sprawy - siostrzeńca Boemun-
da, Tankreda z Hauteville. Miał on ledwie dwadzieścia
lat i niewielkie doświadczenie wojenne, umiał jednak
porozumieć się po arabsku i rychło stał się drugim do-
wódcą zbrojnych, którzy wraz z Boemundem wyruszyli
na Wschód. Rosły, jasnowłosy i dobrze zbudowany, był
człowiekiem bardzo ambitnym, o niewyczerpanych za-
sobach energii.
Dowodem siły oddziaływania krucjatowego prze-
słania Urbana jest to, że poruszyło ono także serca tych,
którzy przed rokiem 1095 byli zawołanymi przeciwni-
kami papieskich reform. Jednym z nich był lotaryński
książę Gotfryd z Bouillon, który nie miał zupełnie nic
wspólnego z papieskimi poplecznikami tworzącymi
szkielet krucjaty Nigdy nie współpracował ze stronnic-
twem reformatorskim, nic nam też nie wiadomo, by
miał cokolwiek wspólnego z fideles beati Petri. Co
więcej, Gotfryd nie ukrywał swego wrogiego nastawie-
nia wobec wielkiej protektorki pierwszej krucjaty, Ma-
tyldy toskańskiej. Jako oddany sojusznik cesarza Hen-
ryka IV, brał nawet udział w oblężeniu Rzymu. Mimo
to wziął krzyż.
Gotfryd był „znacznej postury, nie nadmiernie wy-
soki, lecz wyższy od przeciętnego człowieka. Siłę miał
niezrównaną, mocne kończyny i krzepką pierś. Jego
oblicze miłe było oku, a broda i włosy jasne”. Urodził
się około 1060 roku, jako drugi syn Eustachego II hra-
biego Boulogne, a jego rodowód po kądzieli sięgał Ka-
rola Wielkiego, czemu późniejsi kronikarze krucjaty
nadali bardzo romantyczny charakter. Ponieważ hrab-
stwo przeszło w ręce jego starszego brata, perspektywy
Gotfryda rysowały się dość mizernie, gdy na swego na-
stępcę wyznaczył go jego bezdzietny wuj, książę Dol-
nej Lotaryngii Gotfryd Garbaty, pozostający w separa-
cji małżonek margrabiny Matyldy.
Rzeczywistość pokazała, że nad burzliwą Dolną Lo-
taryngią niemal nie sposób zapanować, co czyniło jego
książęcy tytuł raczej mało znaczącym, choć udało mu
się zająć jedną ważną twierdzę - zamek w Bouillon
w Ardenach, około siedemdziesięciu kilometrów na
północ od Verdun. Gotfryd miał pewne doświadczenie
w wojaczce, jednak żadnego w dowodzeniu, a jako
znany grabieżca ziem Kościoła, nie cieszył się szcze-
gólną sławą człowieka pobożnego. Niektórzy historycy
podejrzewają, że wybierając się na wyprawę do Ziemi
Świętej, zwyczajnie poszedł w ślady swych darzonych
większą estymą północnofrancuskich sąsiadów.
A mimo to okazał niezachwiane oddanie krucjacie.
Późniejsza tradycja, wedle której ślubował, że nigdy
z niej nie powróci, jest najpewniej niezgodna z prawdą,
jednak był on jednym z książąt najmniej dbających
o prywatę i najbardziej zdecydowanych, by pielgrzym-
kę do Ziemi Świętej doprowadzić do końca. W ostat-
niej chwili do Gotfryda dołączył jego brat, Baldwin
z Boulogne, który - podobnie jak Tankred - wyszedł
podczas krucjaty z cienia, wyróżniając się wytrwałością
oraz nieustępliwością w walce i niemalże niezaspoko-
jonym pragnieniem awansu. Baldwin miał ciemniejsze
włosy i jaśniejszą cerę niż brat oraz podobno przeszy-
wające spojrzenie.
Owych pięciu książąt - Rajmund z Tuluzy, Boe-
mund z Tarentu, Gotfryd z Bouillon, Tankred z Hau-
teville i Baldwin z Boulogne - wywarło największy
wpływ na przebieg pierwszej krucjaty. Byli w centrum
tej zdumiewającej wyprawy, a ich umiejętności, ambi-
cje oraz poświęcenie na przemian napędzały to przed-
sięwzięcie i groziły jego unicestwieniem, krucjata zaś
całkowicie odmieniła ich losy.
Pozostali książęta
Na papieskie wezwanie stawili się też inni łacińscy
książęta. Wyróżniał się spośród nich pochodzeniem
Hugon z Vermandois, brat króla Francji Filipa I, któ-
remu historycy przypisują czasami raczej mylący przy-
domek Magnus, Wielki. Hugon był z pewnością dumny
z płynącej w jego żyłach królewskiej krwi, jednak za-
soby, którymi dysponował, były ograniczone. Wydaje
się, że niewielkie hrabstwo Vermandois zapewniało mu
dość skromne dochody, a na krucjatę zdołał wystawić
nieliczną drużynę.
Robert II zwany Krótkonogim, książę Normandii,
najstarszy syn Wilhelma Zdobywcy i brat króla Anglii
Wilhelma II Rudego, także był świetnie skoligacony.
Obdarzony podobno miłym usposobieniem, dorobił się
później reputacji lenia i miłośnika wygód, jednak opi-
nia ta więcej chyba miała wspólnego z jego nieskutecz-
nymi rządami w Normandii niż jakąś wrodzoną cechą
charakteru. A musiał Robert niemal nieustannie prze-
ciwstawiać się atakom zachłannego brata, który z de-
terminacją usiłował ponownie zjednoczyć ojcowskie
posiadłości po obu stronach kanału La Manche. W la-
tach poprzedzających rok 1095 Robertowi coraz trud-
niej było władać tonącą w „straszliwym zamęcie”
Normandią. Jeden z dwunastowiecznych obserwatorów
twierdził wręcz, że książę wziął krzyż tyko po to, by
uniknąć ciężaru sprawowania rządów, wydaje się to
jednak mało prawdopodobne, skoro przez cały czas
najwyraźniej planował powrót do Europy po zakończe-
niu wyprawy do Jerozolimy.
Robert z Normandii wyruszył na krucjatę w towa-
rzystwie swego szwagra, Stefana hrabiego Blois, oraz
kuzyna, Roberta II hrabiego Flandrii. Ta zwarta, spo-
krewniona ze sobą grupa poprowadziła liczny północ-
nofrancuski kontyngent krzyżowców. Stefan podobno
był jednym z najmożniejszych panów we Francji, czego
jednak dokonał przed rokiem 1095, niewiele wiadomo,
poza tym, że pojął za żonę jedną z budzących w owym
czasie największy respekt niewiast, Adelę, córkę Wil-
helma Zdobywcy. Roberta z Flandrii do wzięcia krzyża
zachęcić mógł był przykład jego sadystycznego ojca
i imiennika, który niecałe dziesięć lat wcześniej odbył
pielgrzymkę do Jerozolimy jako pokutę za sprawowa-
nie okrutnych rządów. Przy okazji nawiązał przyjazne
stosunki z cesarzem Aleksym, któremu do pomocy
w obronie Bizancjum posłał później 500 rycerzy.
Niemalże wszyscy ci książęta mieli doświadczenie
w walce, lecz tylko Robert z Normandii i Boemund
dowodzili wcześniej większymi armiami, a tylko ten
ostatni miał jakiekolwiek rozeznanie w świecie muzuł-
mańskim na wschodnich brzegach Morza Śródziemne-
go. Jako że ambicja Rajmunda z Tuluzy, by objąć na-
czelne dowództwo wyprawy, pod koniec 1096 roku
wciąż jeszcze nie została spełniona, pierwsza krucjata
rozpoczęła się bez żadnego oczywistego czy po-
wszechnie zaaprobowanego świeckiego przywódcy.
Wbrew wszelkim zasadom sztuki wojennej krzyżowcy
musieli radzić sobie bez wodza.
Wyzwanie, jakie stanowiło ujęcie w karby tysięcy
uczestników wyprawy, było olbrzymie, tym bardziej że
pochodzili oni z różnych środowisk. Każdy książę, któ-
ry wziął krzyż, prowadził niewielką grupę bliskich so-
bie ludzi, w tym członków swego domostwa - być mo-
że seneszala, marszałka dworu czy majordomusa, słu-
żących, kapelana, a nawet łowczego. Za władcami, jak
Gotfryd z Bouillon, Boemund z Tarentu i Robert
z Normandii, ciągnęły też luźniejsze grupy ludzi, z któ-
rymi łączyły ich związki feudalne, więzy rodzinne albo
zasadzające się na wspólnocie etnicznej czy językowej.
Na przykład w drużynie Stefana z Blois znalazło się
wielu rycerzy z jego ojczystego regionu Chartrain,
z których część była jego wasalami, inni zaś, niejedno-
krotnie sami będąc możnymi panami, należeli tylko do
jego nieformalnych stronników. W XI wieku idea toż-
samości narodowej miała niewielkie znaczenie, ale po-
dobnie myślący rycerze zwykle trzymali się razem.
Uformowały się więc cztery odrębne kontyngenty:
Francuzów z północy kraju pod wodzą dwóch Rober-
tów i Stefana, Lotaryńczyków i Niemców idących
z Gotfrydem z Bouillon, Prowansalczyków i Francu-
zów z południa pod przewodnictwem Rajmunda z Tu-
luzy oraz Normanów z południowej Italii dowodzonych
przez Boemunda. Pomiędzy Francuzami z północy
a Francuzami z południa panowało wyraźne napięcie,
wręcz otwarta niechęć - mieli przecież w końcu za sobą
lata wzajemnej wrogości i posługiwali się różnymi ję-
zykami, langue d’oϊl langue d’oc.
Pierwsza krucjata była więc niejednolitym tworem.
Byłoby nierealistycznie, przynajmniej w roku 1096,
mówić o jednej armii krzyżowców, ponieważ siły ła-
cinników składały się z różnorodnych, czasem podzie-
lonych oddziałów, między którymi mogło dojść do
konfliktu i w których obrębie często następowały mi-
gracje na skutek przeniesienia lojalności. Nie należy się
więc dziwić, że współcześni nie potrafili dokładnie
ustalić rozmiarów tych sił. Wielu, szacując ich liczeb-
ność, brało z sufitu takie liczby jak 500 000 i więcej.
Według naszej oceny na krucjatę wyruszyło około 7000
rycerzy i może 35 000 piechurów. Do tego zbrojnego
trzonu przyłączyła się horda cywilów licząca od 20 000
do 60 000 osób. Wcale niemałym zadaniem, przed któ-
rym stanęli biorący udział w krucjacie książęta, było
nadanie tej niestabilnej masie jakichś znamion jedności
i uporządkowania. Na ich szczęście ta dość przypad-
kowa zbieranina miała wielki, wspólny cel.
PRZYJMOWANIE KRZYŻA
Większość uczestników pierwszej krucjaty zdecy-
dowała się na nią wyruszyć podczas przeładowanych
emocjami zgromadzeń, doprowadzona do histerii po-
rywającym kazaniem na temat zalet wyprawy krzyżo-
wej. Swoje oddanie sprawie deklarowano. Składały się
na to dwa rytualne elementy: złożenie uroczystej przy-
sięgi, że pielgrzymkę na Wschód odbędzie się do koń-
ca, aż po Święty Grób w Jeruzalem, oraz przyjęcie ma-
terialnego znaku, krzyża - właśnie stającego się po-
pularnym symbolem chrześcijaństwa - który należało
zachować aż do powrotu na Zachód. Na te dwa sposoby
chciał Kościół utrwalić potężne oddziaływanie krucja-
towego przesłania. Wykorzystując prawnie wiążącą
moc przysięgi i natychmiast rozpoznawalny znak krzy-
ża, pragnął się upewnić, że początkowy spontaniczny
entuzjazm przełoży się na udział w wyprawie. Jeden
z ówczesnych kronikarzy opisywał później, jak to
w Clermont Urban II oświadczył, że
Każdy, kto postanowił odbyć tę świętą pielgrzymkę
i złożył Bogu przyrzeczenie, i ślubował, że stanie się
dlań żywą, świętą i miłą Mu ofiarą, musi nosić znak
krzyża Pańskiego na piersi. Ten, kto spełniwszy śluby,
zechce powrócić, musi znak ów umieścić na plecach,
między łopatkami.
Krzyżowcy czuli z pewnością, że rytuały te wyróż-
niają ich spośród społeczeństwa, a noszone przez nich
znaki oznajmiają wszem i wobec, kim są, że spoczywa-
ją na nich obowiązki zbrojnych pątników - jak okazało
się później, owo brzemię powinności było dla nich za-
razem zachętą i przymusem. Jednak wydaje się, że mi-
mo wiążącej mocy tych rytuałów, przynajmniej w la-
tach 1095-1096, były one względnie niesformalizowa-
ne. Nie istniała prawdopodobnie żadna ścisła czy usta-
lona formuła przysięgi ani też żaden powszechnie przy-
jęty sposób przekazywania czy noszenia krzyża.
W większości rozdawali je zakonnicy, choć zrobił tak
też Boemund, rozdarłszy swój płaszcz, a kapelan Got-
fryda z Bouillon, opat Baldwin, obył się zupełnie bez
materiału i kazał sobie wypalić znak krzyża na czole,
co skądinąd było nie tak rzadką praktyką. Podobnie jak
wiele innych aspektów krucjatowego werbunku i po-
stępowania, ryty związane z braniem krzyża rozwijały
się samoistnie.
Pierwotna motywacja
Było kiedyś w modzie sądzić, że podstawowym
powodem, który kazał uczestnikom pierwszej krucjaty
brać krzyż, była zachłanność i że wyprawę tę uważali
za wielką przygodę, okazję, by zdobyć niezmierzone
bogactwa i ziemie. Prawdą jest, że już w Clermont
Urban II liczył się z tym, że do krucjaty skusić może
jego słuchaczy chciwość. Odnotowany w kanonach sy-
nodu dekret dotyczący wyprawy stanowił: „Kto jedynie
z racji pobożności, nie dla chwały czy pieniędzy, wy-
prawi się do Jeruzalem, by oswobodzić Kościół Boży,
może tą podróżą zastąpić wszelką pokutę”.
Sugerowano też, że pragnienie materialnych zy-
sków potęgowało to, że na zachodzie Europy pod ko-
niec XI wieku pogorszyły się warunki życia. W latach
poprzedzających rok 1096 sporą część Francji nawie-
dziły poważne susze, przynosząc mizerne zbiory i sze-
rzący się głód. Następnie, kiedy właśnie rozlegały się
nawoływania do krucjaty, przez kraj przetoczyły się
masowe zatrucia sporyszem, pasożytniczym grzybem
atakującym zboża, który wywołuje między innymi mar-
twicę kończyn. Według tej teorii, wobec takich nie-
szczęść łaciński Zachód z zachwytem i entuzjazmem
zaczął spoglądać na Lewant, który miał być krainą
mlekiem i miodem płynącą. Jeden z ówczesnych ob-
serwatorów potwierdza tę hipotezę, pisząc, że „łatwo
było nakłonić zachodnich Franków, żeby opuścili swo-
je gospodarstwa. Bo Galia od lat kilku ciężko była do-
świadczana, to wojną domową, to głodem, to wielką
liczbą zgonów. Na koniec zaraza [...] tak przeraziła lu-
dzi, że stracili nadzieję na przetrwanie”. Inny znów
kronikarz stwierdza, że trudno o pewność, czy aby
wszyscy krzyżowcy kierowali się czystymi pobudkami:
Różni ludzie różne dają powody podróży. Jedni po-
wiadają, że we wszystkich pątnikach pragnienie wzbu-
dził sam Bóg i Pan nasz, Jezus Chrystus. Inni twierdzą,
że francuscy panowie i większość pozostałych wyruszy-
ła w drogę z błahych powodów i że to dlatego właśnie
niepowodzenia spadły na tylu pielgrzymów [...] i z tego
względu nie może im się powieść.
Ze wszystkich teorii przypisujących pierwszym
krzyżowcom zachłanność jako ich główną pobudkę,
najsilniej ugruntowana głosi, że w wyprawie najwięcej
było głodnych ziemi młodszych synów, których obo-
wiązujące na Zachodzie prawo primogenitury pozbawi-
ło dziedzictwa i którzy w związku z tym szaleńczo pra-
gnęli posiąść włości na Wschodzie. To wyobrażenie
jest jednak bardzo mylące.
Niektórymi krzyżowcami rzeczywiście, przynajm-
niej w pewnej mierze, powodował ten motyw - Boe-
mund z Tarentu, na przykład, z pewnością był świa-
dom, że podróż do Jerozolimy może być okazją do
zdobycia nowych terenów - jednak byli oni w mniej-
szości. Na każdego krzyżowca w rodzaju Boemunda
przypadali niezliczeni inni, którzy - jak Stefan z Blois
i Robert z Flandrii - cieszyli się dostatecznie dużymi,
wręcz rozległymi majątkami. Oczywiście niektórzy
krzyżowcy rozważali możliwość osiedlenia się w Ziemi
Świętej. Wydaje się na przykład, że pomimo swych
niezmierzonych prowansalskich posiadłości Rajmund
z Tuluzy miał ochotę przenieść się do Lewantu i dlate-
go wyruszył w tę podróż ze swą trzecią żoną, Elwirą.
W rzeczywistości większość krzyżowców kierowa-
ła się złożonymi pobudkami; wielu musiało pewnie li-
czyć, że ta zbożna pielgrzymka przyniesie im osobiste
korzyści. Wszelako najbardziej chyba znaczącą infor-
macją na temat średniowiecznej mentalności, jakiej do-
starcza nam pierwsza krucjata, jest to, że w XI wieku
autentyczna pobożność i pożądanie dóbr materialnych
wcale się nie wykluczały. Obecnie wiemy, że zachłan-
ność nie mogła być dominującą przyczyną tego, że ci
ludzie brali krzyż, szczególnie że - jak dowodzą naj-
nowsze badania - dla większości z nich ta wyprawa by-
ła przerażająca i oszałamiająco kosztowna.
Perspektywa tak odległej podróży w nieznane - do
Jerozolimy było ponad 3000 kilometrów, a większość
krzyżowców nigdy wcześniej nie oddaliła się od domu
na więcej niż sto - wielu zdejmowała paraliżującym
strachem. Dojmujący niepokój, który wyraził Stefan
z Blois, dokonując tuż przed wyjazdem na Wschód da-
rowizny na rzecz miejscowego opactwa, odzwierciedla
uczucia wielu krzyżowców: „ [Niechaj Bóg] wybaczy
mi, cokolwiek uczyniłem złego, i poprowadzi mnie na
wędrówkę poza ziemię ojczystą, i sprowadzi z powro-
tem cało i zdrowo, i niech strzeże żony mej, Adeli, i na-
szych dzieci”. Wielu spośród tych, którzy poszli za we-
zwaniem Urbana, spodziewało się zginąć podczas wy-
prawy, toteż starali się przygotować do spotkania
z oczyszczającym ogniem świętej wojny. Większość
też znalazła się na skraju ubóstwa, opłaciwszy astro-
nomiczne koszty udziału w wyprawie. Według najnow-
szych szacunków, przeciętny rycerz, żeby sprostać wy-
datkom związanym z uzbrojeniem, zapasami, końmi
i służącymi potrzebnymi na czas kampanii, musiał
zgromadzić równowartość swych pięcioletnich przy-
chodów. Wiele rodzin poważnie uszczupliło swe zaso-
by finansowe, aby umożliwić jakiemuś krewniakowi
udział w krucjacie. Najbardziej zaś wymowne jest to,
że - o czym wiemy z perspektywy czasu - jedynie
garstka krzyżowców została w Lewancie po zakończe-
niu wyprawy, a nikt spośród powracających nie wrócił
obładowany skarbami.
Jeżeli więc krzyżowcami nie powodowała chci-
wość, czy powinniśmy przyjąć, że to przede wszystkim
chrześcijańska pobożność kazała dziesiątkom tysięcy
ludzi ryzykować życie i dobytek? Nad tym nieustannie
powracającym pytaniem, najeżonym trudnościami
i skażonym bezpodstawnymi wyobrażeniami, historycy
głowili się od pokoleń, aż w ostatnich latach udało się
częściowo na nie odpowiedzieć. Niemniej jednak, ze
względu na skąpy materiał źródłowy, możemy pokusić
się ledwie o zbliżoną rekonstrukcję motywów i zamie-
rzeń jednej, szczególnej grupy krzyżowców, mianowi-
cie możnowładztwa majętnego rycerstwa. Jedynie oni
spośród całego średniowiecznego społeczeństwa zo-
stawili po swych przygotowaniach do krucjaty wyraźny
ślad w annałach, przekazując nam fragmentaryczne,
lecz pouczające spostrzeżenia dotyczące swego stanu
ducha. Jeśli chodzi o pozostałe grupy społeczne, szcze-
gólne biedotę, której dziesiątki tysięcy przyłączyły się
do wyprawy, nie zachowały się o nich żadne relacje
z prawdziwego zdarzenia. Jeśli w ogóle pojawiają się
w źródłach pisanych, to tylko jako tło, a ich poglądy,
aspiracje i wierzenia przetworzone zostały przez pióra
obserwatorów z wyższych warstw społecznych. Tak
więc w tej jakże trudnej kwestii musimy zadowolić się
tym, co mamy, i skoncentrować na bogatym rycerstwie
oraz możnowładcach.
Nawet jednak gdy o nich chodzi, nasze źródła zo-
stały, przynajmniej częściowo, ocenzurowane. Podsta-
wowym materiałem badawczym są tu dla nas doku-
menty prawne pozostawione przez bogatych krzyżow-
ców, którzy chcieli pozałatwiać swoje sprawy, nim wy-
ruszą na krucjatę. Jak na ironię, w wypadku tego rodza-
ju źródeł administracyjna sprawność jest wrogiem hi-
storyka. Na przykład dokumenty spisane według rygo-
rystycznych zasad dwunastowiecznej angielskiej wła-
dzy są zwykle ścisłe i uporządkowane, a przez to bar-
dzo schematyczne i często nudne. Na nasze szczęście,
przywileje, które powstawały w bałaganie prawnym
i archiwalnym panującym we Francji w końcu XI wie-
ku, a więc gdy wyruszała pierwsza krucjata, są o wiele
bardziej zajmujące. Te czasem wręcz chaotyczne zapi-
ski niejednokrotnie wychodzą poza drobiazgowe
szczegóły finansowych transakcji oraz kwestii praw-
nych i odnotowują zdumiewającą różnorodność przy-
padkowych informacji, łącznie z losami ludzi i ich
uczuciami, bieżącymi sprawami i niechlubnymi skan-
dalami, tym, co dziwne i co cudowne - wszystko to po-
jawia się jak w kalejdoskopie, ukazując wycinki śre-
dniowiecznej rzeczywistości. Co najistotniejsze, dają
nam one niemal bezpośredni wgląd w umysły krzy-
żowców. Lecz nawet gdy czerpiemy z tej skarbnicy
wiedzy, musimy zachować ostrożność, gdyż większość
możnych była niepiśmienna, a ponieważ duży odsetek
tych dokumentów dotyczy transakcji z klasztorami,
niemal wszystkie one były pisane przez zakonników.
Nie możemy więc wykluczyć, że to, co w nich znajdu-
jemy, zostało przez nich podkolorowane i okraszone
cechującą tę społeczność wręcz obsesyjną pobożnością.
Mentalność rycerstwa i możnych
Nawet uwzględniając to wszystko, trzeba stwier-
dzić, że źródła te wyraźnie dowodzą, że biorąc krzyż,
rycerstwo i możni kierowali się głównie troskami du-
chowymi. Aby zrozumieć, jak to możliwe, musimy od-
tworzyć religijny klimat, w którym przyszło im żyć. Na
tej płaszczyźnie byli oni blisko związani z zakonnika-
mi. Ponieważ kler świecki wciąż znajdował się w rela-
tywnym nieładzie, rycerstwo w XI wieku niechętnie
zwracało się o duchowe przewodnictwo do księży z pa-
rafii czy miejscowych biskupów. Wsparcia szukało
w ośrodkach monastycznych, takich jak Cluny, u samej
awangardy rzeczników religijnej czystości. Kiedy
Urban II wzywał do pierwszej wyprawy krzyżowej, je-
go docelowi adresaci - stan rycerski, jak łaciński Za-
chód długi i szeroki - żyli w symbiozie z klasztorami.
Prawdopodobnie każdy rycerz, który wyruszył na wy-
prawę do Jerozolimy, w jakiś sposób związany był
z jakimś klasztorem, czy to przez protektorat i donacje,
czy też przez krewnego, który wstąpił do zakonu.
Ośrodki monastyczne ukształtowały u rycerstwa wyob-
rażenie chrześcijańskiego kosmosu: nauczyły je po-
strzegać świat duchowy, a także go interpretować i ob-
cować z nim, poprzez odniesienia i ryty, które same
określiły.
Najpotężniejszą cechą tego kształtowania umysłów
była dojmująca świadomość niebezpieczeństwa grze-
chu i związany z tym lęk przed potępieniem. Całe śre-
dniowieczne społeczeństwo pochłonięte było dążeniem
do czystości, lecz wydaje się, że rycerstwo i możno-
władztwo, zmuszone przez charakter swego powołania
do codziennego kontaktu z grożącymi skalaniem poku-
sami, takimi jak przemoc czy bogactwo, szczególnie in-
teresowały się grzechem i życiem pozagrobowym. Nie-
ustanną wewnętrzną walkę, jaką toczyli ci ludzie, opi-
sał dwunastowieczny biograf i powiernik Tankreda
z Hauteville:
[Tankreda] często trawił niepokój, ponieważ wo-
jaczka, którą parał się jako rycerz, zdawała mu się
sprzeczna z przykazaniami Pana. Pan przecie nakazał,
by jeśli go kto uderzy, nadstawił mu jeszcze drugi poli-
czek, rycerze zaś nie szczędzili krwi bliźnich. Pan pole-
cił mu oddać swój płaszcz i suknię, gdyby kto chciał je
zabrać, tymczasem reguły wojny zmuszały go, by temu,
co już i płaszcz, i suknię stracił, odebrał jeszcze i to, co
mu pozostało. Toteż, jeśli kiedy mądry ów mąż oddawał
się wytchnieniu, sprzeczności te odbierały mu odwagę.
Tankred i podobni mu rycerze w całej Europie zna-
leźli się w potrzasku - ich świeckie zobowiązania czy-
niły grzech nieuniknionym, zakonnicy zaś ostrzegali, że
po śmierci ich występki sprowadzą na nich piekielne
katusze. Bliżej przyjrzawszy się sprawie, możemy
dojść do wniosku, że w owym czasie nikt nie mógł
mieć pewności, jakie poniesie konsekwencje grzechów,
które popełnili, ponieważ około roku 1095 nie istniała
jeszcze wyrazista wizja tego, co dusze czeka po śmier-
ci. Formująca się wciąż chrześcijańska teologia zarzu-
cała wiernych plątaniną wyobrażeń i idei, oszałamiają-
cą mozaiką rytuałów, zwyczajów i wierzeń, które
człowiekowi współczesnemu wydać się mogą nie-
pomiernie zagmatwane, a nawet sprzeczne, lecz można
z nich wyłonić trzy główne, powiązane wątki.
Po pierwsze, Kościół utrzymywał, że niechybnie
zbliża się Dzień Sądu Ostatecznego - oczywiście od
samego początku chrześcijaństwa - kiedy to dobro zo-
stanie ostatecznie oddzielone od zła po tym, jak odbę-
dzie się „ważenie” każdej ludzkiej duszy. Oprócz tego
łacinnikom wpajano jeszcze inne przekonanie - że tuż
po śmierci każdy z osobna zostanie osądzony i że za
najmniejszy grzech poniesie karę. Trzeci element sta-
nowiła wiara, że groźbę owego sądu i kary może odda-
lić jałmużna.
Jałmużnę można ogólnie zdefiniować jako obdaro-
wanie wspólnoty religijnej, często w formie tytułu do
ziemi albo prawa do przynoszonych przez nią docho-
dów. Tych przemijających, materialnych dóbr nie spo-
sób, podkreślał Kościół, zabrać ze sobą do grobu, moż-
na je wszakże wykorzystać, by ułatwić sobie drogę do
prawdziwego chrześcijańskiego „dziedzictwa”, Króle-
stwa Niebieskiego. Podobnie jak pielgrzymka, jałmuż-
na mogła być wyznaczona jako pokuta lub być dobro-
wolnym, przebłagalnym zadatkiem. Oceniając skutecz-
ność takich donacji, Kościół dokładał starań, by unik-
nąć bezpośredniego stwierdzenia, że chrześcijanie mo-
gą sobie zbawienie po prostu kupić; zamiast tego wska-
zywał, że przed Bogiem darczyńcy mogą stanąć w au-
rze zasług. Niemniej jednak większość świeckich wy-
obrażała sobie, że istnieje bezpośredni związek między
donacją a zbawieniem. Darowizny na rzecz klasztorów
kluniackich uważano za szczególnie skuteczne, ponie-
waż zamieszkujący je braciszkowie, dzień i noc zato-
pieni w modlitwie, przekształcali je w swoiste superge-
neratory nieprzebranej odkupicielskiej mocy Ofiarowa-
nie jałmużny takiej instytucji pozwalało skorzystać z tej
zbawczej energii, ponieważ imię darczyńcy włączane
było do mnisich modlitw. Większość klasztorów zwią-
zana była też z konkretnym świętym czy świętymi
i wierzono, że donacja pomoże zyskać ich przychyl-
ność, co usprawni przeprawę przez trudy ziemskiej eg-
zystencji.
Dobrym na to przykładem jest południowofrancuski
baron, Gaston IV z Bearn. Jako fidelis beati Petri
w 1087 roku walczył z Maurami na Półwyspie Iberyj-
skim, a w 1096 roku wziął krzyż i przyłączył się do
Rajmunda z Tuluzy. Wcześniej, w roku 1091, zdecy-
dował się ofiarować pewne dobra kluniackiemu klasz-
torowi Saint Foy w Morlaàs w Gaskonii. Przy okazji
potwierdził darowizny, które przed laty poczynił jego
ojciec. Dokument, w którym odnotowano tę transakcję,
stwierdza, że Gaston robi to dla dobra duszy własnej
i swej małżonki oraz dzieci, w nadziei, że „Bóg dopo-
może nam we wszystkich naszych potrzebach na tym
świecie, a w przyszłości da nam życie wieczne”.
W pewnym sensie ten dość fragmentaryczny model
religijny, oparty na idei apokalipsy niezwłocznego osą-
du i przebłagalnej jałmużny, rodzi więcej pytań, niż da-
je odpowiedzi. Na przykład co się dzieje z duszą mię-
dzy chwilą śmierci a nadejściem Sądu Ostatecznego?
Czy można natychmiast dostąpić rozkoszy Nieba albo
zostać na wieczność mazanym na piekielne męki, czy
też wszystkie dusze oczekują Apokalipsy w jakiejś ot-
chłani? Czy jałmużna albo pielgrzymka rzeczywiście
zmywają grzech z ludzkiej duszy, czy tylko uchylają
doczesne albo pośmiertne kary za występki?
W późniejszych wiekach łacińscy teologowie zaj-
mowali się tymi wątpliwościami z różnym powodze-
niem, lecz rycerzom, do których w 1095 roku dotarła
wieść o krucjacie, jedynie częściowo udawało się sto-
sować do głównych zasad wiary lub choćby je godzić.
A mimo to nie traciły one nic ze swej siły oddziaływa-
nia. Wydaje się, że w XI wieku społeczeństwo zachod-
nioeuropejskie wypełniło tę teologiczną lukę, tworząc
religijny obyczaj, który umacniał wiarę. Na niepewno-
ści co do życia po śmierci wyrosło powszechne, prymi-
tywne wyobrażenie tajemniczego czyśćca umiejsco-
wionego między niebem a piekłem. Zakładano, że owa
stacja w pół drogi jest pierwszym celem wszystkich
świeckich po śmierci - chyba że ktoś był tak zepsuty, że
zasłużył sobie na natychmiastowe potępienie. Tak
przemożne i wszechogarniające było skażenie grze-
chem, że każdy zwykły człowiek musiał w zaświatach
przejść dłuższy czy krótszy okres oczyszczenia. Co
gorsza, skoro dusze zmarłych grzęzły na nieokreślony
czas w czyśćcu, łacińscy rycerze musieli się zatrosz-
czyć nie tylko o własną pośmiertną przyszłość, lecz
i o dusze zmarłych krewnych. Rycerze tacy jak Tan-
kred, borykając się z tak ciężkim brzemieniem, szukali
spokoju swego pełnego obaw sumienia.
W końcu XI wieku obyczaj i tradycja religijna na-
kazywały, by rycerze i możni, oprócz praktyk pokut-
nych w rodzaju pielgrzymki, dla dobra własnej duszy
i pomyślności przodków w zaświatach wiązali się
z klasztorami poprzez protektorat i donacje. Wizja
czyśćca przydawała takim aktom darowizny wiekuistej
mocy. Do umów ze świeckimi darczyńcami klasztory
dołączały często klauzule przywodzące na myśl dzisiej-
sze polisy ubezpieczeniowe. Zwane formalnie klauzu-
lami przekleństw, załączniki te groziły poważnymi du-
chowymi konsekwencjami i zawierały misterne klątwy
wymierzone przeciw każdemu, komu postałoby w gło-
wie uznać swe darowizny za niebyłe albo mieszać się
do zapisów poczynionych przez swoich antenatów.
Gdyby w 1091 roku Gaston z Bearn chciał odwołać da-
rowiznę ojca na rzecz klasztoru Saint Foy, mógłby się
spodziewać, że ściągnie karę na siebie, ale i na swego
rodziciela, który będzie cierpiał w czyśćcowej otchłani
niewypowiedziane katusze.
Rycerze i możni, do których Urban II zaapelował
w 1095 roku, tkwili więc w przytłaczającym systemie
monastycznego patronatu. Mężczyźni ci nie byli po
prostu dzikimi okrutnikami oddanymi prawu zemsty
i przemocy; byli też, w średniowiecznym pojęciu, po-
bożnymi chrześcijanami toczącymi nieustanną, lecz po-
zornie beznadziejną walkę z występkami. Na skutek
bliskich religijnych kontaktów z klasztornymi wspólno-
tami nauczyli się postrzegać życie zakonne jako kwin-
tesencję duchowej doskonałości, dla nich jednak - po-
nieważ związani byli rycerskimi powinnościami - ta
droga ku zbawieniu była zamknięta. Śluby składane
przez uczestników krucjaty przypominały śluby postu-
lantów, sugerowały, że wyprawa do Jerozolimy otwiera
przed nimi nową drogę do Królestwa Niebieskiego. Jak
zauważył jeden z ówczesnych dziej opisów:
Bóg ustanowił w naszych czasach święte wojny, by
rycerze i ciżba podążająca ich śladem [...] odnaleźli
nową drogę do zbawienia. Tak więc nie muszą zupełnie
porzucić spraw ziemskich i wybierać życia zakonnego
czy innej kościelnej posługi, jak było w zwyczaju, lecz
mogą zyskać Bożą łaskę, poświęcając się swym zaję-
ciom, ze swobodą i w odzieniu, do jakich są przyzwy-
czajeni.
Ekscytujący urok tej nowej sposobności oraz trady-
cyjny kontekst pokutny inicjowanej przez Urbana
zbrojnej pielgrzymki sprawiły, że idei krucjaty trudno
było się oprzeć. Reakcja Tankreda, podobna do reakcji
tysięcy innych rycerzy, musiała być najwyraźniej ży-
wiołowa:
Po tym, jak mocą swego urzędu papież Urban
udzielił odpuszczenia wszelkich grzechów wszystkim
chrześcijanom idącym walczyć przeciwko poganom,
wtedy wreszcie, jak gdyby wcześniej był uśpiony, zapał
[Tankreda] zbudził się, jego siły wezbrały, oczy się
otwarły, narodziła się odwaga. Przedtem bowiem [...]
jego umysł był rozdarty, niepewny, czy iść za nakazami
Ewangelii czy świata.
Biograf maluje wyidealizowany obraz biorącego
krzyż Tankreda, którym rodzi się heros, lecz główne
przesłanie jego relacji - że mianowicie do udziału
w krucjacie skłaniały przede wszystkim uczucia religij-
ne - znaleźć można w licznych nadaniach, opisujących
szczegółowo przygotowania rycerstwa i możnowładz-
twa do wyprawy krzyżowej.
Przysięga wierności
Aleksy miał zamiar wykorzystać przepych swego
miasta. Całkiem umiejętnie przeprowadziwszy drugi
rzut krzyżowców przez zachodnie tereny cesarstwa,
musiał się teraz uporać z łacinnikami w samym sercu
Bizancjum. Skoro zaś mieli się oni zebrać pod Kon-
stantynopolem, Aleksy postanowił wykorzystać tę oka-
zję, by zaznaczyć swą zwierzchność nad całym przed-
sięwzięciem i olśniwszy łacińskie książątka wystawno-
ścią bizantyjskiego dworu, zmusić ich do pokornego
współdziałania. Jednakże niesubordynowana horda
zgromadzona pod murami miasta budziła jego niepo-
kój. Wiedział, że pozostawione same sobie, połączone
rzesze krzyżowców coraz trudniej będzie zaopatrywać
w żywność, i obawiał się, że ich łakomy wzrok może
paść na sam Konstantynopol. Faktycznie, niedługo po
tym, jak pierwsza część sił głównych, dowodzona przez
Gotfryda z Bouillon, rozłożyła się obozem, wybuchły
niesnaski, a między ludźmi Baldwina z Boulogne
i wojskami bizantyjskimi doszło do starć.
Aleksy mądrze postanowił wykorzystać to, że siły
krzyżowców są podzielone, i zająć się każdym księ-
ciem z osobna zaraz po jego przybyciu do Konstanty-
nopola. Żeby nie dopuścić do nagromadzenia niezado-
wolonych łacinników, chciał co rychlej wyprawiać ich
za Bosfor. Tam mogli się zebrać wszyscy razem, gdyż
nie stanowiliby już bezpośredniego zagrożenia dla Gre-
ków. Anna Komnena wspomina, że cesarz „uciekał się
do wszelkich środków [...], by nakłonić [łacinników] do
przekroczenia cieśniny”, co jasno dowodzi, że nade
wszystko przedkładał interesy Bizancjum, ponieważ
w rezultacie takiej polityki drugą falę krzyżowców
mógł spotkać zgubny los, jaki stał się udziałem wypra-
wy ludowej.
Zanim jednak Aleksy wyekspediował książąt do
Azji, poczynił starania, by jakoś nad nimi zapanować
i wykorzystać potęgę ich armii oraz każde ich powo-
dzenie dla potrzeb cesarstwa.
Choć jak się zdaje wielu krzyżowców tego oczeki-
wało, nie miał zamiaru osobiście poprowadzić wypra-
wy do Jerozolimy. Zaprzątały go natomiast dwie nie-
zmiennie dlań najważniejsze sprawy: pozycja rodzącej
się dynastii Komnenów i bezpieczeństwo Bizancjum.
Aleksy gotów był z radością służyć pomocą pierwszej
krucjacie, wręcz życzył sobie jej powodzenia, lecz
przenigdy nie naraziłby na szwank greckich interesów
dla łacińskiej sprawy, a długotrwała kampania w odle-
głej Ziemi Świętej groziłaby utratą tronu i zajęciem ce-
sarstwa.
Zamiast wziąć bezpośredni udział w wyprawie,
Aleksy pragnął związać ze sobą najważniejsze osobi-
stości krucjaty przysięgą na wierność. Każdy książę czy
baron, który trafił pod Konstantynopol, wzywany był
do tego olśniewającego miasta na audiencję u cesarza,
któremu miał następnie złożyć przysięgę lenną. Około
20 stycznia 1097 roku po długotrwałych, trudnych ne-
gocjacjach Gotfryd z Bouillon powiódł lotaryńskich
wielmożów do cesarskiego pałacu, gdzie Aleksy „za-
siadał, jak miał w zwyczaju, na swym cesarskim tronie,
z całym majestatem, i nie wstał, by [na powitanie] po-
całować księcia ani nikogo innego”. W takiej atmosfe-
rze cesarz przyjął ich poddańcze ślubowanie, ustana-
wiając pomiędzy sobą a nimi „nierozerwalną więź cał-
kowitego zaufania i przyjaźni”.
Przysięga ta składała się z dwóch części. Pierwsza
była uroczystą obietnicą, że „jakiekolwiek w przyszło-
ści podbije miasta, kraje czy twierdze, które by pierwej
należały do cesarstwa rzymskiego, odda je przedstawi-
cielowi cesarza”. Oznaczało to, że wszelkie terytoria,
jakie krzyżowcy zajmą w Azji Mniejszej, a nawet poza
nią, będą musieli oddać Bizantyjczykom. Drugą część
ślubowania o wiele trudniej precyzować. Wydaje się,
że była to przysięga lenna wobec Aleksego, oparta czę-
ściowo na zachodnich wzorcach, jednak jej szczegółów
nie sposób odtworzyć. Z całą pewnością w grę wcho-
dziło zapewnienie o zachowaniu pokoju i wzajemnej
przyjaźni; Aleksy, jako suzeren, mógł rozporządzać
książętami, oni zaś zgodzili się nie działać na szkole
cesarstwa, za co mogli liczyć na cesarską pomoc i radę.
Jest bardzo mało prawdopodobne, by w związku z tym
ostatnim postanowieniem Aleksy kiedykolwiek oficjal-
nie stwierdził, że ma zamiar przyłączyć się do wypra-
wy. Był zbyt zręcznym dyplomatą, aby z góry zobo-
wiązać się do udziału w tak ryzykownym przedsię-
wzięciu. Jednakże obopólne obowiązki wynikające
z prawa lennego pozwalały łacinnikom oczekiwać, że
tak się właśnie stanie.
Odkąd Gotfryd pierwszy złożył ślubowanie, więk-
szość książąt bez protestów szła za jego przykładem.
Boemund, który swoje plany zaatakowania Greków
zmuszony był odłożyć na bok, zdecydował się teraz po-
łączyć ze swoim niegdysiejszym wrogiem więzami
przyjaźni. Przybył do Konstantynopola około 10 kwiet-
nia i natychmiast został wezwany na audiencję, podczas
której ochoczo zgodził się złożyć przysięgę. W zamian
za to próbował przekonać Aleksego, by wyznaczył go
na głównodowodzącego krucjaty, czego cesarzowi uda-
ło się taktownie uniknąć. Niektórzy wszakże opierali
się żądaniom Aleksego. Kiedy około 21 kwietnia do
miasta przybył Rajmund z Tuluzy, doszły go wieści, że
południowofrancuskie oddziały, które ciągnęły o kilka
dni drogi za nim, były wielokrotnie atakowane. Podej-
rzewając nieczystą grę, wytrwale odmawiał złożenia
przysięgi, pomimo że Aleksy usilnie starał się nakłonić
go do uległości. Koniec końców Rajmund przystał
na zmienioną wersję i ślubował nie zagrozić władzy ce-
sarza i jego posiadłościom. Obecnie historycy uważają,
że dumna postawa Rajmunda zyskała mu szacunek
i przyjaźń Aleksego i że ich sojusz przetrwał całą kru-
cjatę. Domysły współczesnych badaczy oparte są na re-
lacji Anny Komneny, która patrząc na te wydarzenia
z perspektywy czasu, opisała Rajmunda w samych su-
perlatywach, nie wspominając słowem o związanych
z przysięgą lenną przepychankach w Konstantynopolu.
W rzeczywistości nic w zachowaniu Rajmunda nie
wskazuje, że w 1097 roku jego i cesarza łączyły szcze-
gólnie kordialne stosunki. Według jednego z ludzi
Rajmunda, w tamtym czasie de facto spiskował on
przeciwko Grekom. Kilku pomniejszych książąt, w tym
Tankred z Hauteville i Baldwin z Boulogne, uchyliło
się od złożenia przysięgi i wymknąwszy się z cesarskiej
pułapki, czym prędzej przeprawiło się przez Bosfor.
Niemniej jednak Aleksy utwierdził swoje zwierzch-
nictwo nad elitą krzyżowców i był zdecydowany wyko-
rzystać wyprawę dla swoich celów. Z bizantyjską hoj-
nością osłodził łacińskim książętom kapitulację, obsy-
pując ich szczodrymi darami. Gotfryd otrzymał stos
złota i srebra z cesarskiego skarbca oraz drogocenne
purpurowe jedwabie i wspaniałe konie. A także coty-
godniowe wysokie uposażenie na zakup żywności dla
swych ludzi na miejscowych rynkach, w związku
z czym pieniądze te niebawem w całości wróciły do
Greków. Boemund natomiast podobno był zdumiony
i nie posiadał się z radości, gdy po złożeniu przyrze-
czenia pokazano mu pomieszczenie wypełnione roz-
maitymi skarbami, tak „że nie sposób było tam wejść”,
i oznajmiono, że wszystko to należy do niego. Tylko
Rajmund z Tuluzy, z uwagi na swoją nieprzejednaną
postawę, niewiele zyskał.
Cesarz przekazał też łacinnikom bezcenne informa-
cje na temat tego, co ich czeka w Azji Mniejszej. Wia-
domo, że Boemund radził się go w sprawie zaopatrze-
nia w początkowej fazie podróży, Aleksy zaś podzielił
się z książętami swoją wiedzą o muzułmańskim wrogu,
z którym mieli się zmierzyć. Anna Komnena odnoto-
wała, że cesarz „ostrzegł [łacinników], co im się może
przytrafić w drodze, [i] udzielił pożytecznych rad. Po-
instruowano ich względem metod, do jakich uciekają
się Turcy w walce; powiedziano im, jak stawać do bi-
twy, jak przygotować zasadzki oraz doradzono nie ści-
gać wroga zbyt daleko, jeśliby zawrócił on z pola wal-
ki”. Do taktycznych porad dorzucił Aleksy garść in-
formacji o charakterze politycznym i zasugerował, żeby
łacinnicy wykorzystali polityczne i religijne podziały
trapiące islam.
Świat islamu
Ów świat, z którym Aleksy chciał zapoznać krzy-
żowców, przeszedł dramatyczne przemiany w ciągu
czterech i półwieku po tym, jak Mahomet zaczął głosić
nową wiarę. Po śmierci proroka w 632 roku jego na-
stępcy przeprowadzili szereg energicznych kampanii
wojskowych, dzięki którym państwo islamskie rozsze-
rzyło się na Persję, wschodnie wybrzeża Morza Śród-
ziemnego i północną Afrykę. Wielkie miasta Wschodu
- Damaszek, Bagdad i Kair - padły w ciągu dziesięciu
lat; Jerozolima, miasto otoczone głęboką czcią jako
miejsce wstąpienia Mahometa do nieba, została zdoby-
ta w 638 roku. Do początku VIII wieku islam obejmo-
wał już basen Morza Śródziemnego, na wschodzie za-
grażając Konstantynopolowi, na zachodzie zaś - połu-
dniowej Francji.
Pomimo nadzwyczajnej ekspansji muzułmanie byli
od początku swych dziejów zasadniczo i boleśnie po-
dzieleni na dwa odłamy: na północy, w perskim Bag-
dadzie, stolicy kalifatu Abbasydów, rozwinął się sun-
nizm, natomiast na południu, w powstałym na progu X
wieku kalifacie Fatymidów, którego stolicą był Kair -
szyizm. U progu jedenastego stulecia ten rozłam spara-
liżował świat muzułmański, a gdy walka między sunni-
tami a szyitami stała się dla niego najistotniejszą kwe-
stią, potęga zarówno Bagdadu, jak i Kairu uległa sta-
gnacji. Na Bliskim Wschodzie do pewnego czasu islam
wyznawali głównie Arabowie i Persowie, lecz od 1055
roku kalifat abbasydzki ożywił napływ świeżej krwi,
sunnizm przyjęły bowiem dzikie koczownicze plemio-
na tureckie, które ze stepów Rusi najechały Mezopota-
mię. Gdy Turcy ci zdobyli Bagdad, ich przywódca,
ambitny watażka Togrul Beg, został ogłoszony sułta-
nem (co w języku arabskim dosłownie znaczy „wład-
ca”), a jego ród, Seldżukowie, stał się dynastią panują-
cą na sunnickiej północy.
Do końca XI wieku Seldżucy zajęli Iran, Irak, Syrię
i Palestynę. Egipscy Fatymidzi od kilku lat musieli
ustępować przed ich agresją, toteż Aleksy doradził
krzyżowcom, by zawiązali z nimi pakt przeciwko Tur-
kom. Władcy z rodu Seldżuków opanowali większą
część Azji Mniejszej po klęsce Bizantyjczyków pod
Mantzikertem w 1071 roku, przyjmując tytuł sułtanów
Rum (wschodniego cesarstwa rzymskiego).
To właśnie z nimi mieli się zmierzyć krzyżowcy,
gdy w 1097 roku stanęli u granic świata islamu, a ce-
sarz Aleksy Komnen zrobił wszystko, co w jego mocy,
żeby zapoznać ich ze sztuką wojenną ludów stepowych.
Tradycyjnie trzon tureckiej armii stanowili lekkozbroj-
ni wojownicy dosiadający rączych, zwinnych koników,
wyposażeni w łuki refleksyjne, świetnie nadające się do
strzelania podczas jazdy. Bywali też uzbrojeni w lekkie
włócznie, szable, toporki i puginały. W walce ich od-
działy polegały na swej szybkości i manewrowości.
Stosowali oni zwykle dwa podstawowe elementy tak-
tyczne: otoczenie przeciwnika przez jazdę, która pozo-
stając w nieustannym ruchu, zasypywała go nie koń-
czącym się gradem strzał, oraz pozorowaną ucieczkę
z pola walki, żeby sprowokować pogoń i doprowadzić
do rozerwania nieprzyjacielskiej formacji, a następnie
przypuścić niespodziewany kontratak. Ten styl walki
wciąż preferowali Seldżucy z Azji Mniejszej, tymcza-
sem Turcy z Syrii i Palestyny zaczęli przejmować sze-
reg perskich oraz arabskich metod walki i korzystać
z większych sił piechoty niezbędnych w działaniach
oblężniczych.
Muzułmanie, którzy stanęli do walki z krzyżowca-
mi, byli zręcznymi i groźnymi wojownikami, nie uwa-
żali jednak, że biorą udział w jakiejś wielkiej wojnie re-
ligijnej przeciwko chrześcijaństwu. Islam od swego za-
rania był wojowniczy. Sam Mahomet przeprowadził se-
rię krwawych kampanii, próbując podporządkować so-
bie Mekkę, a muzułmańską ekspansję podsycała arab-
ska gwałtowność i żarliwa religijność. Wyznawcom Al-
lacha udało się o wiele szybciej i łatwiej pogodzić swą
wiarę z przemocą niż chrześcijańskiemu Zachodowi.
Pod koniec VIII wieku muzułmańscy uczeni w prawie
zamknęli koncepcję walki w imię Boże w teorii świętej
wojny. Obowiązek prowadzenia dżihadu, czyli zbrojnej
walki przeciwko niewiernym, spoczywał na wszystkich
zdolnych do noszenia broni muzułmanach i jak wierzo-
no, otwierał im drogę do nieba. Jednak z upływem ko-
lejnych dziesięcioleci, a później wieków, państwa is-
lamskie coraz bardziej skłaniały się do rozwiązań poko-
jowych, a idea ekspansjonistycznego dżihadu powoli
traciła znaczenie.
W XI wieku władcy islamscy bardziej skłonni byli
toczyć święte wojny przeciwko swoim współwyznaw-
com - sunnici przeciwko szyitom - niż występować
przeciwko chrześcijaństwu. Nawoływania do niekoń-
czącej się walki o poszerzanie granic islamu i podpo-
rządkowanie sobie nie‒muzułmanów spotykały się
z nikłym odzewem, podobnie jak idea zjednoczenia się
w obronie wiary i zajmowanych terytoriów. Kiedy więc
krzyżowcy wkroczyli na muzułmańskie tereny na Bli-
skim Wschodzie, idea wojny religijnej była głęboko
uśpiona. Minęły dziesięciolecia, nim muzułmanie do-
strzegli zagrożenie chrześcijańską świętą wojną i znów
zapłonął ogień dżihadu. Na razie krzyżowcy mieli się
zmierzyć z wrogiem, któremu brakowało ich żarliwości
i poczucia wspólnoty.
ROZDZIAŁ IV
Pierwsze wichry wojny
W lutym 1097 roku pierwsza część głównych sił
krzyżowców zrobiła znaczący krok na drodze do Jero-
zolimy. Gotfryd z Bouillon poprowadził swych ludzi
przez Bosfor i rozłożył się obozem u północnych wy-
brzeży Zatoki Nikomedyjskiej. Pozostali łacinnicy mie-
li do niego dołączyć wiosną i wczesnym latem. Prawie
półtora roku od clermonckiego orędzia Urbana II, ma-
jąc za sobą długi marsz do Konstantynopola, krzyżow-
cy dotarli do granic muzułmańskiego świata.
Lądując w Azji Mniejszej, Gotfryd nie napotkał
niemal żadnego oporu i mimo że początkowo jego woj-
ska były odizolowane od reszty krzyżowców, muzuł-
manie zbytnio ich nie niepokoili. Był to prawdziwy
uśmiech losu - w podobnych okolicznościach ci, którzy
szli w krucjacie ludowej, zostali wybici niemal do nogi.
Gdyby najsilniejszy władca na tych terenach, seldżucki
sułtan Rum, Kilidż Arslan, zdecydował się eliminować
kolejne oddziały krzyżowców zaraz po ich przybyciu,
wyprawa utonęłaby we krwi.
Stało się jednak inaczej. Kilidż Arslan popełnił fa-
talny błąd - rozgromiwszy względnie łatwo wyprawę
ludową, nie docenił siły drugiej fali krzyżowców i za-
miast uporać się z nimi od razu, postanowił najpierw
rozstrzygnąć mało w tej sytuacji ważny spór terytorial-
ny daleko na wschodzie. Ten błąd okazał się dlań bar-
dzo kosztowny, Gotfryd bowiem i pozostali łacińscy
książęta bez przeszkód wprowadzili swoje wojska
w głąb Azji Mniejszej i skierowali się na klejnot króle-
stwa Kilidż Arslana, stołeczne miasto Nikeę (Niceę).
OBLĘŻENIE NIKEI
W początku maja 1097 roku około dwóch trzecich
sił krzyżowców pod wodzą Gotfryda, Roberta z Flan-
drii i Hugona z Vermandois, a także Normanowie z po-
łudnia Italii, którymi w tym czasie dowodził Tankred,
zgromadziło się pod Nikomedią. Tam dołączył do nich
Piotr Pustelnik, nieszczęsny przywódca wyprawy lu-
dowej, który od października 1096 roku wiódł nędzny
żywot w okolicach Konstantynopola i Bitynii. Musiał
być zadowolony, że do Nikei zbliżają się od północy,
a nie śladami jego pechowej wyprawy z Civetot - od-
dział krzyżowców, który kilka tygodni później wybrał
się właśnie tą drogą, z przerażeniem i smutkiem odna-
lazł „wiele odrąbanych głów i ciał zabitych spoczywa-
jących na równinach niedaleko morza”, straszliwe
cmentarzysko ludzi, którzy poszli za Piotrem. Z Niko-
medii główne armie ruszyły starorzymskim traktem
prowadzącym na południe przez góry do Nikei. Była to
droga bezpośrednia, bardzo jednak zarośnięta, toteż
wyekspediowano przodem 3000 zbrojnych, którzy ją
oczyścili i oznakowali krzyżami. 6 maja Gotfryd i jego
kompani dotarli do Nikei, lecz nawet wtedy, zbliżając
się do swego pierwszego celu, nie byli przygotowani na
to, co jeden z im współczesnych nazwał później
„pierwszymi wichrami wojny”.
W służbie cesarza
Krzyżowcom wciąż brakowało naczelnego dowódz-
twa, a jeszcze bardziej organizacji. Wydaje się, że Got-
fryd, Hugon, Tankred i Robert z Flandrii ruszyli na Ni-
keę, nie mając spójnego planu działania, a ich przyby-
cie nie zostało zgrane w czasie z pozostałymi oddzia-
łami. Od 6 maja, kiedy to dotarli do tego miasta, przez
osiem dni zmuszeni byli bezczynnie obozować pod je-
go murami. Dopiero 14 maja, gdy dołączył do nich Bo-
emund i zażegnał początkowe problemy z zaopa-
trzeniem, krzyżowcy przystąpili do oblężenia. Trzeba
jednak było jeszcze dwóch tygodni, by pod Nikeę po-
deszły ostatnie hufce. Takie koncentrowanie wojsk na
raty było wielce ryzykowne. Na szczęście Kilidż Arslan
spóźniał się z odsieczą i nie doszło do katastrofy. Brak
koordynacji działań i stanowczego dowództwa do pew-
nego stopnia był jednak skutkiem takich a nie innych
stosunków między krzyżowcami a Bizancjum.
Oblegając Nikeę, wypełniali oni wolę cesarza.
Przybyli do Konstantynopola z niesprecyzowanym za-
miarem niesienia pomocy chrześcijanom na Wschodzie
oraz pielgrzymki do Jerozolimy, oczekując, jak się zda-
je, że sam cesarz obejmie naczelne dowództwo wypra-
wy. Aleksy miał jednak inne plany. Z pewnością chciał
kierować wojskami krzyżowców i wykorzystać ich
obecność - w końcu przybyły na Wschód, przynajmniej
po części, w odpowiedzi na jego apel o zbrojne wspar-
cie - a głównym jego celem było odzyskanie Nikei.
Stolica Seldżuków znajdowała się niebezpiecznie bli-
sko Konstantynopola i uporczywie przeciwstawiała się
wszelkim próbom, które czynił Aleksy, by ją odbić.
Jedno z greckich źródeł sugeruje wręcz, że „cesarz, któ-
ry dokładnie przyjrzał się Nikei, i to po wielokroć,
uznał, że nie da się jej w żaden sposób zdobyć”. Zde-
cydował się więc skierować przeciw miastu swą nową
broń - krzyżowców i patrzeć z bezpiecznej odległości,
co z tego wyniknie. Aleksy nie miał najmniejszego za-
miaru prowadzić kampanii osobiście, uważał bowiem,
że „barbarzyńscy” łacinnicy są zbyt nieprzewidywalni,
i obawiał się, że ci nieokrzesańcy mogliby zwrócić się
przeciwko niemu. Unikając bezpośredniego zaangażo-
wania, mógł też zachować wątłe pozory bezstronności,
co otwierało drogę dyplomacji i pojednaniu z Kilidż
Arslanem, gdyby oblężenie się nie powiodło. Tak więc
Aleksy, przebiegły i wyrachowany polityk, stanął obo-
zem pod Pelekanonem, na zachód od Nikomedii.
To prawda, że cesarz przedkładał interesy swego
imperium ponad interesy krzyżowców, a nawet że ich
bezdusznie wykorzystał, aby urzeczywistnić własne
ambicje. Współcześni historycy jednak, pisząc, że pod
Nikeą stosunki między krzyżowcami a Bizantyjczyka-
mi były napięte i podszyte nieufnością, opierają się na
późniejszych przekazach świadków oblężenia, którzy
wiedzieli już z perspektywy czasu, że kolejne wydarze-
nia zatrują wzajemne relacje. W rzeczywistości oblęże-
nie Nikei było w dużej mierze przedsięwzięciem
wspólnym, wymagającym od łacinników i Greków
współdziałania, a krzyżowcy ochoczo stanęli do walki
w interesie cesarstwa bizantyjskiego. Choć Aleksy od-
mówił osobistego udziału w działaniach zbrojnych, za-
leżało mu na tym, by pod Nikeą krzyżowcy odnieśli
zwycięstwo. W związku z tym wyznaczył doradców
wojskowych, którzy mieli ich wspierać i nadzorować.
W drodze do Nikei towarzyszył Gotfrydowi i pierwszej
grupie krzyżowców Manuel Butumites, jeden z najbar-
dziej doświadczonych dowódców Aleksego. Co więcej,
na początku został on wpuszczony do miasta, gdzie
miał wynegocjować warunki kapitulacji Nikei, a gdy
jego starania nie przyniosły rezultatów, służył łacinni-
kom swą znajomością sztuki oblężniczej. Kilka tygodni
później na czele dwutysięcznego oddziału Bizantyjczy-
ków przybył drugi doradca, Tatikios, żeby przejąć do-
wództwo w całej kampanii nikejskiej. W późniejszym
czasie został on głównym przedstawicielem Aleksego
wśród krzyżowców. Wybór Tatikiosa był ciekawy - ów
dworzanin z żołnierskim doświadczeniem był podobno
„dzielnym wojownikiem, mężem, który nie traci głowy
podczas walki”, ale też eunuchem. Miał doskonałe ro-
zeznanie w systemie obronnym Nikei, jako że nieco
ponad dziesięć lat wcześniej poprowadził ostatni grecki
szturm na miasto. Prezentował się niezwykle - pół
Arab, pół Grek, stracił kiedyś w walce nos i w jego
miejsce nosił metalową protezę.
Aleksy poczynił też starania, żeby krzyżowcom nie
zabrakło żywności. Zgodnie z jego poleceniem uboż-
szym Frankom rozdano pieniądze i prowiant. Morzem
Śródziemnym nadpływały statki handlowe i w porcie
Civetot powstawał targ, gdzie można było zaopatrzyć
się w zboże, mięso, wino i oliwę, a ruch na trakcie do
Nikomedii nie ustawał bodaj na chwilę. Grecy musieli
utworzyć niezwykle sprawne zaplecze logistyczne tej
olbrzymiej armii, źródła bowiem nie wspominają, aby
łacinnicy cierpieli jakieś braki w zaopatrzeniu. Pod tym
względem kolejne oblężenia nie zawsze były już tak
sprawnie prowadzone.
Nawet przy wsparciu Bizantyjczyków umocnienia
i obronne położenie Nikei stanowiły dla krzyżowców
wielkie wyzwanie. Dzisiaj to starożytne miasto jest nie-
ledwie zaściankiem. Iznik, bo tak brzmi jego obecna,
turecka nazwa, wciąż otaczają zrujnowane fortyfikacje,
lecz toczące się w nim ciche, skromne życie nie oddaje
sprawiedliwości roli, jaką Nikea odegrała w dziejach.
Trudno sobie wyobrazić, że było to niegdyś jedno
z najświetniejszych miast cesarstwa. W 325 roku
pierwszy chrześcijański władca Rzymu, Konstantyn
Wielki, zwołał do Nikei wielki synod, podczas którego
ponad trzystu biskupów z całego cesarstwa przyjęło
credo nicejskie, które stało się podstawą obo-
wiązującego do dziś wyznania wiary. Kiedy w 1097
roku pod miasto podeszły wojska krzyżowców, wciąż
było ono imponującą twierdzą. Pewien Frank tak je
później opisał:
Nikeę dobrze chronił teren i przemyślne fortyfika-
cje. Naturalną barierę stanowiło rozległe jezioro ob-
mywające jej mury oraz wody fosy zasilanej przez po-
bliskie strumienie, broniącej dostępu z trzech stron.
Zręczni budowniczowie otoczyli miasto niebosiężnymi
murami, tak że mogło się nie obawiać ani szturmu wro-
ga, ani siły żadnej machiny.
Nikea, pobudowana na żyznych terenach wśród
wzgórz, leży na wschodnim brzegu Jeziora Askaniań-
skiego, które rozciąga się na ponad czterdzieści kilome-
trów. Od północy, wschodu i południa miasta strzegły
mury obronne. Otoczone podwójną fosą, miały pięć ki-
lometrów długości, około dziesięciu metrów wysokości
i więcej niż setkę baszt. Zdobycie Nikei było nie lada
wyzwaniem, lecz krzyżowcy mieli nad turecką załogą
jedną, zasadniczą przewagę - liczebną. Kiedy w poło-
wie maja rozpoczęło się oblężenie, łacinnicy mogli od-
ciąć jedynie północne i wschodnie bramy miasta, jed-
nak na początku czerwca, gdy pod Nikeę ściągnęła już
większość wojsk krzyżowych, całkowicie zamknęli ją
w okrążeniu od strony lądu.
Łacińskie rzesze
Po raz pierwszy armie pierwszej krucjaty zeszły się
razem. Wszyscy - Frankowie, Grecy i muzułmanie -
zdumieni byli tym, co ujrzeli. Pewien Bizantyjczyk
przyrównał krzyżowców do „nieprzeliczonej masy sza-
rańczy, wielkiej niczym chmura, co w locie może przy-
słonić słońce”, a jeden z łacinników wspomina, że „po-
tem wiele armii połączyło się w jedną, której liczeb-
ność ci, co wprawnie rachowali, oceniali na 600 000.
Wśród nich było 100 000 w pełni uzbrojonych ludzi
[i mnóstwo] bez oręża, to jest duchownych, zakonni-
ków, kobiet i małych dzieci”.
Średniowieczni kronikarze znani są z tego, że słabo
rachowali, toteż szacunki te są zapewne sporo zawyżo-
ne, zwłaszcza że miały ilustrować ogromne rozmiary
zgromadzonych sił. Niemniej jednak pierwsza krucjata
była od wieków największą mobilizacją europejskich
wojsk. Według naszych szacunków pod Nikeą zebrało
się około 75 000 łacinników, w tym 7500 dobrze uzbro-
jonych, konnych rycerzy oraz 5000 piechurów.
Wszystkich łączyła wiara, lecz pod innymi względami
bardzo się od siebie różnili, ponieważ wywodzili się
z rozmaitych regionów zachodniej Europy oraz od-
miennych politycznie i kulturowo środowisk. Wielu
z nich przed wyprawą walczyło ze sobą. Mieli też po-
ważne problemy z porozumiewaniem się. Fulcher
z Chartres pisze:
Któż kiedy słyszał takie pomieszanie języków w jed-
nej armii, albowiem byli tam Francuzi, Flamandowie,
Fryzyjczycy, Galowie, Allobrogowie, Lotaryńczycy,
Germanie, Bawarczycy, Normanowie, Anglicy, Szkoci,
Akwitańczycy, Italowie, Dakowie, Apulijczycy, Ibero-
wie, Bretończycy, Grecy i Ormianie? Gdy jaki Bretoń-
czyk albo Teuton o coś mnie pytał, anim go nie rozu-
miał, anim nie wiedział, co mu odrzec.
Co gorsza, krucjata nie miała naczelnego wodza.
Legat papieski, biskup Ademar, rościł sobie prawo do
duchowego zwierzchnictwa nad wszystkimi krzyżow-
cami, ale o zwierzchnictwo wojskowe nad nimi mogło
zabiegać aż siedmiu książąt, najznamienitszych uczest-
ników wyprawy. Logika podpowiada, że to doskonała
recepta na klęskę. Pod Nikeą krzyżowcy po raz pierw-
szy zmuszeni byli zmierzyć się z tym problemem. No-
minalnym wodzem był wprawdzie cesarz Aleksy, lecz
wykpił się od udziału w oblężeniu, a wyznaczony prze-
zeń dowódca, Tatikios, jakkolwiek formalnie był głów-
nodowodzącym, w praktyce nigdy nie dysponował cał-
kowitą władzą. Podczas oblężenia Nikei krzyżowcy
dopiero wypracowywali więc strukturę dowodzenia.
W ciągu kilku tygodni powołali nowe ciało decyzyjne -
radę książęcą - do której weszli najważniejsi dowódcy,
tacy jak Rajmund z Tuluzy i Boemund z Tarentu.
Ogólnie rzecz biorąc, system ten sprawdził się nadspo-
dziewanie dobrze. Jednym z pierwszych książęcych
ustaleń było utworzenie wspólnej kasy, do której miały
trafiać wszelkie łupy i dopiero potem być rozdzielane.
Rada książęca uzgodniła też, jak prowadzić oblęże-
nie. Z jednej strony łacinnicy chcieli szczelnie otoczyć
Nikeę, żeby odciąć jej zaopatrzenie i łączność z Kilidż
Arslanem, z drugiej - zaczęli przygotowania do sztur-
mu. 14 maja 1097 roku Boemund i jego Normanowie
rozbili obóz u północnej bramy Nikei, a Gotfryd z Bou-
illon i Robert z Flandrii rozmieścili swe wojska od
wschodu i rozpoczęto prace nad budową machin oblęż-
niczych.
Przybycie krzyżowców przeraziło turecką załogę.
W mieście znajdowało się prawdopodobnie nie więcej
niż kilka tysięcy żołnierzy, świadomych, że Nikea sta-
nowi dla połączonych sił chrześcijan wielce pożądaną
zdobycz. Stolica Kilidż Arslana była nie tylko jego
twierdzą i stolicą, ale także skarbcem. Garnizon słusz-
nie zatem oceniał, że krzyżowcy bardzo się przyłożą do
oblężenia. Turcy nie mogli liczyć na zwycięstwo, toteż
w drugim tygodniu maja bliscy byli porozumienia
z Manuelem Butumitesem, przedstawicielem cesarza.
Jednak nieoczekiwanie zmienili zdanie i kazali mu
opuścić miasto.
Pierwsze wyzwanie
O tym, dlaczego tak się stało, łacinnicy mieli się
przekonać dopiero 15 maja, gdy w swoim obozie złapa-
li dwóch tureckich szpiegów przebranych za chrześci-
jan. Jeden zginął, gdy próbowano go pojmać, drugiego
zaś natychmiast zabrano na przesłuchanie. Pod groźbą
tortur : śmierci szybko rozwiązał mu się język. Kilidż
Arslan, jak zeznał, powrócił ze wschodu. Pojął w koń-
cu, jak niebezpieczni mogą być krzyżowcy, zebrał więc
potężną armię z całego sułtanatu Rum i obozował teraz
na stromych wzgórzach na południe od miasta, planu-
jąc, że zaraz następnego dnia uderzy na oblegających.
Nawiązał też kontakt z Turkami w Nikei - stąd ich
zmiana zdania - a przesłuchiwanemu szpiegowi i jego
towarzyszowi nakazano obserwować armię łacinników
i przekazać garnizonowi rozkazy sułtana dotyczące bi-
twy. Kilidż Arslan zamierzał ruszyć ze wzgórz trzy go-
dziny po wschodzie słońca, dostać się do Nikei nie
strzeżoną przez krzyżowców bramą południową, prze-
grupować oddziały i zaraz potem połączonymi siłami
przejść do ataku. Skończywszy opowieść, turecki
szpieg począł błagać, by darowano mu życie, i z pła-
czem zapewnił, że przyjmie chrześcijaństwo, jeśli zo-
stanie oszczędzony, toteż w końcu książęta zlitowali się
nad nim.
Ich reakcja na te wieści była natychmiastowa. Wie-
dzieli, że Rajmund z Tuluzy i armia prowansalska są
już w drodze do Nikei i że znajdują się teraz może nie-
cały dzień drogi na północ od nich, na trakcie do Ni-
komedii. Z nadejściem zmroku pchnięto do Rajmunda
gońców z ponagleniem, a krzyżowcy całą noc nerwowo
trzymali straż. Wreszcie, o świcie 16 maja na horyzon-
cie pojawili się ludzie Rajmunda. Staranne przygoto-
wanie rzymskiej drogi opłaciło się - posłano szybko do-
tarli do Prowansalczyków, którzy mogli nocą masze-
rować dobrze oznaczonym szlakiem. Rajmund z Tulu-
zy dotarł w samą porę. Jego ludzie wciąż jeszcze usta-
wiali się w szyku przed południową bramą, gdy zgod-
nie z zeznaniami szpiega wojska Kilidż Arslana zaczęłv
schodzić ze wzgórz.
Sułtan był przygotowany na zwycięstwo - jego lu-
dzie nieśli sznury, którymi mieli powiązać wziętych do
niewoli krzyżowców, jednak nawet gdyby Prowansal-
czycy nie zdążyli na pole bitwy, trudno byłoby mu po-
radzić sobie z potężną łacińską armią. Południowa
brama okazała się niedostępna i jego mniej liczne od-
działy nie mogły sie połączyć z załogą Nikei. Kilidż
Arslan prowadził typowe seldżuckie wojska: tysiące
lekkozbrojnych jeźdźców wyposażonych w silne łuk re-
fleksyjne z kości i rogu. Wobec zapamiętałego oporu
Prowansalczyków Rajmunda i Baldwina z Boulogne
zamknięci od zachodu wodami jeziora, a od wschodu,
z flanki, zaciekle nękani przez konnicę Gotfryda i Bo-
emunda, Turcy wkrótce osłabli. Kilidż Arslan zdał so-
bie sprawę, jak wielką przewagę liczebną ma nieprzy-
jaciel, i umknął na południe. Była to jego jedyna próba
przełamania oblężenia Nikei. W następnych dniach
złapany przez krzyżowców turecki szpieg, którego
przewidywania okazały się tak dokładne, przeszedł na
chrześcijaństwo i został stałym gościem książąt, dla
których stanowił nie lada kuriozum. Niebawem jednak,
gdy strażnicy beztrosko spuścili go na moment z oczu,
szpieg „puścił się chyżo przez fosę” i został wciągnięty
na linie do miasta.
Pierwsza potyczka krzyżowców z muzułmanami
okazała się spektakularnym sukcesem. Nawet Anna
Komnena, która nie zwykła była chwalić łacinników,
użyła określenia „chwalebna wiktoria”. W rzeczy-
wistości jednak, mimo skoordynowanej obrony łacinni-
ków, wojska Kilidż Arslana uszły niemal bez strat.
Uszczerbku doznał za to jego prestiż oraz morale załogi
Nikei. Kiedy ustały walki, „chrześcijanie poodcinali
głowy poległym i rannym i przytroczywszy je do po-
pręgów na znak zwycięstwa, wrócili z nimi do swych
namiotów”. Niektóre nabito na włócznie i paradowano
z nimi pod murami Nikei, inne zaś przerzucano machi-
nami miotającymi do miasta, „by wywołać jeszcze
większe przerażenie wśród tureckiej załogi”. Pewien
łacinnik pisze nawet, że tysiąc tureckich głów posłano
Aleksemu na dowód zwycięstwa.
Jak każda średniowieczna armia, łacinnicy dobrze
wiedzieli, że dużo można zdziałać, doprowadzając do
upadku morale oblężonych, toteż prześcigali się
w okrucieństwach i barbarzyństwie. Nikejski garnizon
niebawem odpłacił im w makabryczny sposób. Bezpo-
średnie ataki krzyżowców na miasto z konieczności
przynosiły ofiary w ludziach. Jeden z łacinników z od-
razą opisuje, jak Turcy traktowali poległych przeciwni-
ków: „Prawdziwie bolałbyś i wzdychał ze współ-
czuciem, widząc, jak opuszczają na linach żelazne haki,
by pochwycić ciało jednego z naszych, którym zgoto-
wali śmierć pod murami. Nikt z naszych ludzi nie śmiał
- ani nie mógł - im go odebrać”. Zwłoki rabowano,
a potem zwieszano z murów, żeby zgniły, aby „obrazić
chrześcijan tym nieludzkim traktowaniem”.
Szczelny kordon
Uporawszy się z atakiem Kilidż Arslana, krzyżow-
cy postanowili przeprowadzić bezpośredni szturm na
miasto. Tak dla atakujących, jak i dla obrońców były to
działania krwawe i wyczerpujące. Dowiadujemy się,
jak w wirze walki „często Turcy, często Frankowie gi-
nęli ugodzeni strzałą albo kamieniem”. Gdy próby po-
konania umocnień Nikei przy użyciu drabin nie powio-
dły się, krzyżowcy skupili się na burzeniu murów mia-
sta. Można to było osiągnąć na rozmaite sposoby. Naj-
bezpieczniejszym, ale też technicznie najbardziej
skomplikowanym było bombardowanie ich z pewnej
odległości. Chrześcijanie zbudowali machiny miotają-
ce, takie jak petraria czy mangonella, które ciskały po-
ciski dzięki wykorzystaniu siły skręconych materiałów
sprężystych albo przeciwwadze. Mogły one obrzucać
cel ogromnymi kamieniami i kruszyć mury, jednak pod
Nikeą krzyżowcom brakowało umiejętności i budowni-
czych, którzy potrafiliby postawić machiny wystarcza-
jąco duże, by wyrządziły szkodę solidnym fortyfika-
cjom miasta. Ich ostrzał miał jedynie nękać turecki gar-
nizon i zapewnić krzyżowcom osłonę, dzięki której
mogli zastosować drugą technikę.
Jeżeli oblegający nie byli w stanie zburzyć murów
z bezpiecznej odległości, musieli się rzecz jasna do
nich zbliżyć. Jednak już samo podejście pod mury Ni-
kei było śmiertelnie niebezpieczne, dostępu do nich
broniły bowiem ogromne, podobne nieco do kuszy ba-
listy - oraz łucznicy: „Balisty na wieżach [Nikei] były
tak rozmieszczone, że nikt bezpiecznie nie mógł obok
nich przejść, a jeśliby kto chciał podejść bliżej, żadnej
nie zdołałby wyrządzić szkody, łacno bowiem mógł zo-
stać ugodzony ze szczytu wieży”. Pewien rycerz,
Baldwin z Calderun, który już wiele razy „śmiało i po-
chopnie” poczynał sobie podczas szturmów, „wyzionął
ducha, gdy ciśnięty kamień przetrącił mu kark”. Inny
znów, Baldwin z Ganzu, poległ podczas „nieostrożnego
ataku na miasto, gdy jego głowę przeszyła strzała”.
Gdy zaś udało się jakiemuś krzyżowcowi szczęśliwie
dotrzeć pod mury, obrońcy radośnie obsypywali go
gradem kamieni i lali na głowę płonącą mieszankę
tłuszczu, śliwy i smoły.
Chrześcijanie usiłowali rozmaicie pokonać trudno-
ści związane : bezpośrednim atakiem, z różnym skut-
kiem. Dwóch znaczniejszych łacińskich panów, Henryk
z Eschu, służący w armii Gotfryda, oraz hrabia Hart-
mann z Dilingen, który brał udział w pogromie Żydów
w Moguncji, z entuzjazmem podeszli do zadania, jakim
było pierwsze oblężenie prowadzone przez krzyżow-
ców. Wspólnymi siłami zbudowali własnego pomysłu
urządzenie nazwane przez jednego ze współczesnych
vulpes, czyli „lis”. Była to najwyraźniej jakaś osłona
przed pociskami, wykonana z dębowych belek, pod
którą piesi mogli podejść pod mury, nie obawiając się -
w założeniu - tureckiego ostrzału. Henryk i Hartmann
na wszelki wypadek podarowali sobie udział w pierw-
szym bojowym sprawdzianie owej konstrukcji i mieli
rację, bo dwudziestu ich ludzi zostało zmiażdżonych na
śmierć, kiedy „belki, podpory i wszystkie łączenia roz-
leciały się na kawałki”.
Prowansalczycy zabrali się do sprawy bardziej pro-
fesjonalnie. Rajmund z Tuluzy najął cieślę, mistrza
w swoim fachu, by obmyślił i skonstruował testudo, to
jest „żółwia”, solidniejszą osłonę o pochyłym zadasze-
niu. Wysłano pod nią minerów, by podkopali się pod
basztę na południowych murach Nikei. Pewien świadek
tamtych wydarzeń spisuje, jak dotarłszy do fortyfikacji,
„dokopali się do fundamentów muru, gdzie umieścili
belki i kawałki drewna, które potem podpalili”. Tech-
nika oblężnicza, którą zastosowali - podkop - bywała
bardzo skuteczna. Polegała ona na wykopaniu pod
fragmentem murów tunelu, którego ściany i strop sta-
rannie podstemplowywano. Kiedy tunel był ukończony,
wypełniano go chrustem i podpalano. Gdy ogień strawił
stemple, tunel zawalał się, pociągając za sobą mury.
Około 1 czerwca z nadejściem nocy minerzy Rajmunda
nadpsuli niewielki fragment jednej z baszt, lecz Turcy
naprawili szkody i o brzasku „nie było mowy, by poko-
nać ich w tamtym miejscu”.
Tak więc wszelkie wysiłki krzyżowców rozbijały
się o niemalże niezdobyte umocnienia oraz żywioło-
wość i zaciętość tureckiej obrony. Nawet Rajmund
z Aguilers, kapelan wojsk prowansalskich, zmuszony
był przyznać, że muzułmański garnizon czynił „boha-
terskie” starania. Wiadomo nam na przykład o pewnym
nieznanym z imienia tureckim żołnierzu, który we
wściekłym zapamiętaniu nie przerywał walki, choć
przeszyło go dwadzieścia strzał. Nawet po 3 czerwca
1097 roku, kiedy do armii łacinników dołączyły wojska
północnofrancuskie pod wodzą Stefana hrabiego Blois
i Roberta hrabiego Flandrii, miasto ani myślało się
poddać.
Mniej więcej w drugim tygodniu czerwca krzyżow-
cy uświadomili sobie, że potrzebna jest nowa taktyka.
Do tej pory oblegali Nikeę od lądu, tymczasem za-
chodnia część murów, przylegająca do Jeziora Aska-
niańskiego, nie była objęta blokadą. Długiej linii brze-
gowej tego akwenu nie sposób było skutecznie strzec,
toteż tureckie łodzie wciąż zaopatrywały Nikeę. Gdyby
tak pozostało, a mury miasta by wytrzymały, Turcy
mogli się bronić w nieskończoność. Około 10 czerwca
książęta zebrali się, żeby omówić ten problem, i parę
godzin później posłali do cesarza Aleksego gońca, żeby
przedstawił mu, co obmyślili. Na Jezioro Askaniańskie
należało wprowadzić cesarską flotę, lecz że nie miało
ono połączenia z morzem, książęta proponowali, żeby
okręty na nie przeciągnąć. Przetransportowanie łodzi
z odległego o prawie trzydzieści kilometrów Civetot na
Jezioro Askaniańskie było nie lada zadaniem, Aleksy
jednak przystał na to i nakazał rozwiązać ten problem
Manuelowi Butumitesowi, oddawszy pod jego rozkazy
turkopolów - świetnie uzbrojonych najemników grecko
‒ tureckiego pochodzenia. Zbudowano specjalne plat-
formy zaprzężone w woły, którymi przewieziono ten
niecodzienny ładunek przez góry Bitynii, i 17 czerwca
późnym popołudniem statki dotarły do jeziora. Na-
stępnego dnia rano spuszczono je na wodę, co pozwoli-
ło uderzyć na Nikeę tak od strony lądu, jak i jeziora.
Aleksy, który chciał zastraszyć Turków i uświadomić
im, że dalszy opór jest beznadziejny, rozkazał zabrać na
niewielką flotyllę więcej sztandarów, niż było w zwy-
czaju, oraz trąby i bębny, które miały robić przerażają-
cy hałas. Pewien obecny pod Nikeą łacinnik tak opisuje
tę scenę:
O brzasku w uporządkowanym szyku ku miastu po-
płynęły przez jezioro łodzie. Na ich widok Turcy zdu-
mieli się, nie wiedząc, czy to ich własna flota czy cesar-
ska, a gdy pojęli, że należy ona do cesarza, przerazili
się niemal na śmierć i jęli zawodzić i lamentować,
Frankowie zaś radowali się i dzięki składali Bogu.
Na ten widok Turcy się załamali i kilka godzin póź-
niej poprosili o pokój. 18 czerwca, po pięciu tygo-
dniach oblężenia, Nikea się poddała. Cesarscy dowód-
cy, Manuel Butumites i Tatikios, przyjęli jej kapitulację
i kazali wywiesić nad miastem sztandar Aleksego,
krzyżowcy zaś, którzy włożyli w oblężenie tyle wysił-
ku, czekali pod murami. Bizantyjscy turkopolowie za-
ciągnęli straż przed miejskim skarbcem, a łacinnikom
odmówiono prawa do łupów. Dla wysłanników Alek-
sego były to niebezpieczne chwile: wprawdzie to do
nich należało nominalne zwierzchnictwo nad kampanią,
lecz zarówno turecki garnizon, jak i zachłanna łacińska
horda za murami Nikei przewyższały ich liczebnie.
Gdyby jedni lub drudzy się zbuntowali, Grecy naj-
prawdopodobniej zostaliby zmiażdżeni. Książęta jed-
nak dotrzymali obietnicy, że oddadzą miasto cesarzowi,
a żeby uniemożliwić Turkom zorganizowany bunt, ich
dowódców pospiesznie odesłano w niewielkich, ła-
twych do opanowania grupach do Konstantynopola.
Pośród szeregowych krzyżowców dało się słyszeć uty-
skiwania, że tureccy jeńcy zostaną pewnie niebawem
uwolnieni za okupem i znów będą mogli stanąć do
walki przeciwko łacinnikom, jednak cesarz szybko ich
uciszył brzęczącą monetą. Aleksy dobrze wiedział, jak
utrzymać w ryzach żołnierzy i dowódców. Jeden
z krzyżowców wspomina, że „ponieważ cesarz sam
wziął wszystko [z Nikei], obdzielił naszych panów
swoim złotem i srebrem, i opończami; a piechurom
rozdał miedziaki, które zowią tarantarons”.
Zdobycie Nikei było wynikiem współpracy między
krzyżowcami i Bizantyjczykami. Łacinnicy zapewne
nie poradziliby sobie bez pomocy Greków, Aleksy zaś
potrzebował siły łacińskiej armii, żeby opanować stoli-
cę Kilidż Arslana. Jeden z ówczesnych, rozmyślając
nad oblężeniem, napisał tak: „Teraz, gdy wichry wojny
ucichły [...], wojska Boga żywego spędziły dzień w
wielkiej radości i weselu w obozowisku, dotąd bowiem
wszystko toczyło się dla nich pomyślnie”. Ich sukces
jednak miał swoją cenę. Wielu krzyżowców poległo
w walce albo zmarło na skutek chorób. Jeden z ludzi
Boemunda napisał, że „udziałem wielu z naszych stało
się męczeństwo i oddali oni swe błogosławione dusze
Bogu z radością i ochotą, a wielu ubogich umarło
z głodu w Imię Chrystusa. Wszyscy oni wstąpili do
Nieba w chwale, odziani w szaty męczenników”. Wy-
daje się więc, że już na tak wczesnym etapie wyprawy
do Jerozolimy krzyżowcy byli przekonani, że walka
i śmierć w imię Boże oczyszcza ich z grzechów i niesie
im dar życia wiecznego.
W GŁĄB ANATOLII
Odkąd przywódcy pierwszej krucjaty znaleźli się za
wschodnią granicą Bizancjum, walczyli w interesie ce-
sarza, by odzyskać utracone przez Greków terytoria.
Gdy jednak główny cel Aleksego - odbicie Nikei - zo-
stał osiągnięty, musiał on sobie zadać pytanie: co teraz
poczną krzyżowcy?
Dlatego też 22 czerwca wezwał łacińskich książąt
do swego obozu pod Pelekanonem, żeby omówić ich
plany. Zebrała się cała arystokratyczna śmietanka kru-
cjaty z wyjątkiem Rajmunda z Tuluzy . Stefana z Blois,
którzy zostali pod Nikeą, żeby strzec obozu. W tym
momencie większość krzyżowców miała już tylko jed-
no wielkie pragnienie - pomaszerować do Jerozolimy
i odzyskać Święte Miasto. Aleksy prawdopodobnie
w ogóle nie zdawał sobie sprawy, do czego ci barba-
rzyńcy” są zdolni. Dotąd dobrze służyli jego sprawie i,
na razie przynajmniej, nie miał żadnych powodów, by
odmówić im wsparcia. Zapewne znów udzielił książę-
tom cennych politycznych i strategicznych informacji
na temat ziem, które chcieli przemierzyć. Wiadomo
nam, że krzyżowcy mówili wówczas o następnym waż-
nym celu na drodze do Palestyny - o olbrzymiej, staro-
żytnej Antiochii, mieście leżącym na granicy Azji
Mniejszej i Syrii. Za radą Aleksego wyprawili też stat-
kiem posłańców do kalifatu Fatymidów w Egipcie, li-
cząc na to, ze uda się z nim zawrzeć przymierze.
Cesarz nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że
krzyżowcy są jego wasalami. Jeden z ludzi Stefana
z Blois zauważył, że Frankowie opuścili Nikeę, dopiero
„gdy cesarz zgodził się na [ich] wymarsz”. Aleksy sko-
rzystał też ze sposobności, by podczas pobytu łaciń-
skich Książąt w Pelekanonie ugruntować swoją pozy-
cję. Przysięgi lenne złożone w Konstantynopolu zostały
odnowione, a jeśli wcześniej ktoś zdołał wymknąć się
z sieci cesarza, jak na przykład Tankred i Baldwin
z Boulogne, teraz był już zmuszony ślubować mu po-
słuszeństwo. Strategia Aleksego polegała na tym, żeby
wspierać krzyżowców i posuwane się tuż za nimi przez
Azję Mniejszą, zagarniać zdobywane przez nich zie-
mie. W związku z tym rozkazał, żeby Tatikios z od-
działami, które sprowadził pod Nikeę, nadal towarzy-
szył łacinnikom. Według jednego z Greków, zadaniem
Tatikiosa było „pomagać im i ochraniać ich, kiedy zaj-
dzie potrzeba, a także przejmować od nich wszystkie
miasta, jakie zdobędą, o ile Bóg obdarzy ich taką ła-
ską”. Jest jednak bardzo mało prawdopodobne, by na-
wet wówczas cesarz zobowiązał się sam poprowadzić
bizantyjskie posiłki, chociaż wydaje się, że krzyżowcy
naprawdę oczekiwali, że w którymś momencie dołączy
do nich potężna grecka armia.
Plan Aleksego, by tak pokierować łacinnikami, aby
skorzystało na tym Bizancjum, miał wszakże jedną po-
ważną wadę. Władza cesarza nad krzyżowcami była
niemalże absolutna, kiedy maszerowali przez jego pań-
stwo i oblegali Nikeę, lecz z każdym ich krokiem w
głąb Anatolii coraz bardziej wymykali mu się z rąk.
Współpraca i podporządkowanie trwały jeszcze miesią-
cami, jednak do takiego współdziałania jak pod Nikeą
nigdy już nie miało dojść.
Ziemia jałowa
Po bitwie pod Doryleum krzyżowcom przyszło
stawić czoło innemu wrogowi. Musieli teraz, w letniej
spiekocie, przemierzyć jałowe równiny Anatolii, gdzie
po przejściu Kilidż Arslana „ziemia była opustoszała,
sucha i nie nadawała się do zamieszkania”. Jeden z lu-
dzi Boemunda pisze tak:
Ledwośmy przetrwali i uszli [z tego regionu] z ży-
ciem, bo wielki cierpieliśmy głód i pragnienie, a nicze-
gośmy do jedzenia nie znaleźli, prócz kolczastych ro-
ślin, któreśmy zbierali i rozcierali w dłoniach. Tak
nędznie się posilając, przeżyliśmy jakoś, lecz stracili-
śmy większość koni i wielu naszych rycerzy musiało iść
jako piechurzy, z braku koni dosiadaliśmy wotów,
a sroga ta potrzeba kazała nam z kóz, owiec i psów
uczynić zwierzęta juczne.
Ktoś inny znów wspomina dzień, w którym brak
wody tak bardzo dawał się we znaki, że:
Od dręczącego pragnienia zmarło aż pięćset osób.
Co więcej, konie, osły, wielbłądy, muły, woły i wiele in-
nych zwierząt podobnie padało z bolesnego pragnienia.
Wielu mężczyzn, którym wysiłek i upał odbierały siły,
otwartymi ustami próbowało wyłapać najwątlejszą
mgłę, by zaspokoić pragnienie. Tymczasem zaś, gdy tak
wszyscy cierpieli te katusze, odkryli rzekę, której tak
pożądali i szukali. Pośpieszyli do niej co rychlej, a każ-
dy chciał, z nadmiernego pragnienia, przybyć do niej
pierwszy spośród tak znacznej ciżby. Pili bez umiaru, aż
wielu z tych, co byli osłabieni, tak ludzi, jak zwierząt,
pomarło, napiwszy się zbyt wiele.
Wydaje się niezwykłe, że śmierć zwierząt opisywa-
na jest niemal aa równi ze śmiercią ludzi, lecz we
wszystkich ówczesnych źródłach widoczna jest troska
o konie i zwierzęta juczne. W przeszłości historycy
podkreślali, że rycerze krzyżowi mieli przewagę nad
muzułmanami dzięki swym większym i silniejszym eu-
ropejskim rumakom, lecz w rzeczywistości większość
koni padła jeszcze przed dotarciem do Syrii. Choć nie-
liczni najmożniejsi panowie kupili sobie wierzchowce
podczas podróży, łacińskie wojska przedzierzgały się
z wolna w formację, której trzon stanowiła piechota,
i z upływem czasu jazda stawała się w niej coraz mniej
znaczącą bronią.
POSZUKIWANIE SOJUSZNIKÓW
Na początku sierpnia krzyżowcy dotarli do Pizydii,
a znalazłszy tam ku swej uldze „kraj żyzny, obfitujący
w dobre i smaczne rzeczy do jedzenia i wszelkie zapa-
sy”, zatrzymali się, żeby nabrać sił. Niektórzy książęta
postanowili oddać się ulubionej w tamtych czasach roz-
rywce możnych - łowom. Niestety, podczas pościgu za
zwierzem Gotfryd z Bouillon został zaatakowany przez
niedźwiedzia i mocno poturbowany. Minęło sporo cza-
su, nim w pełni wrócił do zdrowia.
Krzyżowcy ruszyli na Ikonium, dobrze ufortyfiko-
wane seldżuckie miasto. Nim dotarli do niego w poło-
wie sierpnia, Turcy zdążyli już stamtąd uciec, toteż ła-
cinnicy przeszli przez nie bez żadnych problemów. Pod
koniec miesiąca wyprawa przybyła do Heraklei. Turec-
ki garnizon bez przekonania stawiał krótkotrwały opór,
po czym porzucił miasto. Kiedy więc seldżuccy władcy
Azji Mniejszej znaleźli się w odwrocie, krzyżowcy
mogli nawiązać kontakt z rdzennymi mieszkańcami
tych terenów.
Późnym latem 1097 roku krzyżowcy stanęli u gra-
nic ziem zamieszkanych przez Ormian. Ci dumni,
uparcie niezależni chrześcijanie darzyli seldżuckie rzą-
dy nieszczególną sympatią, ale też nie pragnęli wcale,
żeby na powrót wchłonęło ich Bizancjum. Niektórym
ormiańskim możnowładcom udało się zachować swoje
terytoria w charakterze tureckich protegowanych, wy-
korzystując niesnaski wzmagające się wraz z rozpadem
struktur seldżuckiej władzy. Inni znów żyli pod bezpo-
średnimi rządami muzułmanów, ledwie tolerując turec-
kie garnizony i z utęsknieniem wypatrując szansy
oswobodzenia. Krucjata zburzyła dawny porządek i tak
Ormianie, jak i łacinnicy mogli teraz nawiązać obopól-
nie korzystną współpracę i sojusz.
Wyprawa cylicyjska
Spod Heraklei krzyżowcy musieli obrać drogę do
Syrii. Wiodący wpierw na południe, a potem na wschód
trakt biegł przez wąski wąwóz zwany Wrotami Cylicyj-
skimi, następnie żyznymi równinami samej Cylicji,
przez Wrota Syryjskie - naturalne obniżenie w górach
Amanos - aż do Antiochii. Był to szlak najkrótszy
i bezpośredni, jednak prowadził przez dwie niewielkie
przełęcze, które muzułmańscy obrońcy mogli z łatwo-
ścią zablokować. Inna droga szła na północ przez Ka-
padocję, potem zaś na wschód, wokół groźnego Anty-
tauru- su - potężnego i urwistego pasma gór. Główne
siły wojsk krzyżowych zdecydowały się pójść tą okręż-
ną drogą, natomiast niewielkie oddziały, pod wodzą
Baldwina z Boulogne, brata Gotfryda z Bouillon, oraz
Tankreda, siostrzeńca Boemunda, pospieszyły do Cyli-
cji. Rozwiązanie to od dawna było mylnie interpreto-
wane przez historyków, których zdaniem północna
droga została obrana wyłącznie ze względu na to, iż
wiodła przez łatwiejsze tereny oraz że Baldwin i Tan-
kred podjęli tę zwiadowczą wyprawę, żeby się wzboga-
cić.
W rzeczywistości łacinnicy postępowali wedle sta-
rannie opracowanego planu. Znajdowali się teraz nieda-
leko Antiochii, wielkiego miasta, które - jeżeli chcieli
w ogóle myśleć o dotarciu do Palestyny - należało zdo-
być, co jednak mogło wymagać długiego i wyczer-
pującego oblężenia. Plany, które przyjęli, wyruszając
spod Heraklei, odpowiadały potrzebom związanym
z koniecznością przygotowania się do kampanii antio-
cheńskiej. Uderzając na Syrię z dwóch stron, a więc
stosując manewr kleszczowy, mogli nawiązać kontakt
z Ormianami z Kapadocji oraz Cylicji i zapewnić sobie
od nich zaopatrzenie. Książęta spodziewali się też
przybycia bizantyjskich posiłków oraz kolejnych od-
działów krzyżowców, którym wyprawa cylicyjska mia-
ła zapewnić sprawny przemarsz do Antiochii.
Wyprawa Tankreda i Baldwina nie była niezależ-
nym przedsięwzięciem podjętym z żądzy łupów. Ich
uderzenie z południowego wschodu na Cylicję w poło-
wie września 1097 roku było celowym, przemyślanym
manewrem przeprowadzonym na rozkaz dowództwa
krucjaty. O wyborze Baldwina i Tankreda na wodzów
tej ekspedycji w pewnej mierze zdecydowały wyśmie-
nite koneksje, jednak nie bez znaczenia były ich przy-
mioty osobiste. Obaj posiadali wystarczające wojskowe
doświadczenie, choć nie mogli się pod tym względem
równać ze swymi sławnymi krewniakami, Gotfrydem
i Boemundem. Baldwin i Tankred, bardzo ambitni,
energiczni, przebiegli i utalentowani, pomaszerowali do
Cylicji, licząc na to, że zdobędą sławę i autorytet,
a może i władzę. Wodzowie krucjaty mieli nadzieję, że
będą ściśle współpracować, jednak wielkie aspiracje
i ogniste charaktery ich obu wkrótce miały doprowa-
dzić do konfliktu.
Baldwin z Boulogne wyruszył z oddziałem liczą-
cym mniej więcej 300‒500 ludzi, wśród których znala-
zło się kilku znamienitszych rycerzy z armii Gotfryda,
takich jak Renald z Toul czy Baldwin z Le Bourg. Tan-
kred wziął ze sobą mniej, bo około 100‒200 ludzi,
w tym swojego szwagra, Ryszarda hrabiego Salerno,
zwanego też Ryszardem z Pryncypatu. Być może dlate-
go, że towarzyszył mu ormiański przewodnik, to wła-
śnie Tankred przeprawił się szybciej przez nie strzeżo-
ne Wrota Cylicyjskie i pierwszy przybył do Tarsu,
ufortyfikowanego portowego miasta leżącego na połu-
dnie od przełęczy.
Tars, usytuowany na głównym szlaku do Cylicji,
był dużym ośrodkiem handlowym. Gdy przybyli doń
krzyżowcy, miał już za sobą 2500 lat historii. Podczas
marszu na Wschód zatrzymał się tu Aleksander Wielki,
by popływać w pobliskiej rzece Kydnos. W I wieku
p.n.e., kiedy miasto było pod panowaniem Rzymu, zo-
stało stolicą Cylicji, a tutejsza szkoła filozofii zyskała
światową renomę. To w Tarsie Marek Antoniusz po raz
pierwszy spotkał Kleopatrę, a później jeden z jego
mieszkańców, święty Paweł apostoł, miał się stać zago-
rzałym krzewicielem chrześcijaństwa. Lecz nieubłaga-
ny upływ czasu nadwątlił wielkość Tarsu. Przez wieki
sedymentacja stopniowo przesuwała wybrzeże Morza
Śródziemnego na południe, a gdy miasto i port zostały
rozdzielone, załamał się handel i Tars popadł w zapo-
mnienie. Dzisiaj w leżącym piętnaście kilometrów od
morza niewielkim miasteczku niewiele można znaleźć
dowodów jego znakomitej przeszłości. Wciąż stoi ka-
mienny łuk - Brama Kleopatry - upamiętniający przy-
bycie jej królewskiej mości, który jednak pobudowano
długo po tym fakcie, dopiero w II wieku n.e. jako
atrakcję turystyczną. Miejscowi Turcy nazywają go
przyziemnie Suczą Bramą.
W XI wieku Tars jednak ciągle jeszcze zachowywał
wiele ze swej dawnej chwały, a jego statusowi ośrodka
handlowego nic nie zagrażało. Tankred przybył pod to
znamienite miasto 21 września 1097 roku. Turecka za-
łoga rzuciła się do ataku, lecz łatwo została rozbita
i pośpiesznie schroniła się za murami. Krzyżowcy
szybko zamknęli luźny kordon wokół miasta, a Tankred
rozpoczął ostentacyjne przygotowania do szturmu,
drwiąc z nieprzyjaciół i ostrzegając, że jego siły są le-
dwie przednią strażą i że niebawem zjawi się tu wielki
Boemund. Zastosowana przez Tankreda taktyka zastra-
szania opłaciła się. W nocy wielu Turków pierzchło,
a ci, którzy pozostali, rankiem uzgodnili warunki kapi-
tulacji. Niebawem na szczycie cytadeli w Tarsie zało-
potał sztandar Tankreda i choć jego ludzie jeszcze nie
weszli w obręb murów, wydawało się, że miasto należy
już do nich.
Pod koniec dnia przybył Baldwin z Boulogne. Za-
równo on, jak i Tankred ucieszyli się na swój widok,
początkowo bowiem jeden i drugi sądził, że oto natrafił
na wojska tureckie. Zasiedli do sutej uczty pod murami,
lecz nim nastał świt, Baldwina zaczęła toczyć zawiść.
Tankred zapewne oddałby mu część skarbów Tarsu, ale
odrzucał jego żądania równego podziału. Obaj przyta-
czali rzeczowe argumenty: to Tankred, działając samo-
dzielnie, doprowadził do kapitulacji miasta i to jego
sztandar, zgodnie z przyjętym na Zachodzie obyczajem,
powiewał teraz jako wyraźny znak, że ma niekwestio-
nowane prawo do Tarsu. Baldwin znów dowodził, że
cylicyjska wyprawa od początku jest przedsięwzięciem
wspólnym, opartym na współdziałaniu, toteż wszelkie
łupy powinny być dzielone po połowie.
Argumenty Tankreda były mocniejsze, lecz jego
pozycja - słabsza. Miał, jak się zdaje, dwukrotnie mniej
ludzi niż Baldwin, nie udało mu się też wprowadzić do
Tarsu ani jednego swojego człowieka. Korzystając
z okazji, Baldwin przeprowadził sekretne pertraktacje
z Turkami, umiejętnie grając na ich nadziejach i oba-
wach. Może i Tankred otrzyma wsparcie Boemunda,
wywodził, lecz on, Baldwin, jest bratem Gotfryda
z Bouillon, najpotężniejszego ze wszystkich krzyżow-
ców, który z pewnością zrówna Tars z ziemią, jeśli
miasto pozostanie w rękach Normana. Turcy szybko
zmienili zdanie: sztandar Tankreda został zerwany
i wrzucony do pobliskich moczarów, a jego miejsce za-
jęła chorągiew Baldwina.
Kiedy Tankred ją zobaczył, zrozumiał, że został
pokonany. Dla jego dumy był to potężny policzek
i mniej wyrachowany człowiek wpadłby pewnie we
wściekłość, on jednak dobrze wiedział, że próba roz-
strzygnięcia sporu z Baldwinem w walce prawdopo-
dobnie skończyłaby się dlań katastrofą. W parę godzin
zebrał swoich ludzi i pośpieszył na wschód.
Baldwin wprawdzie pozbył się rywala, lecz jeszcze
nie był panem Tarsu - na razie uzyskał dostęp jedynie
do dwóch baszt. Tymczasem dobiegały końca delikatne
negocjacje warunków kapitulacji. Nie mógł sobie po-
zwolić na forsowanie sprawy - miał na to zbyt małe si-
ły, a ormiańska ludność zamieszkująca miasto nie wy-
zbyła się jeszcze strachu przed turecką załogą.
Tymczasem 24 października, gdy dzień chylił się
ku zachodowi, do Tarsu przybyły posiłki - to Boemund
przysłał około 300 Normanów, żeby wzmocnić oddział
Tankreda. Zmęczeni i głodni prosili Baldwina, by
udzielił im schronienia w mieście, on jednak odmówił,
obawiając się, że osłabi swoją pozycję. Decyzja ta mia-
ła krwawe konsekwencje. W środku nocy, gdy żołnie-
rze Boemunda posnęli na okalających Tars polach, spo-
ra część tureckiej załogi niezauważenie wymknęła się
z miasta. Tam zbiedzy „nagle rzucili się na chrześcijań-
skich mężów, Których zmęczone ciała zdjął sen [...],
i niektórym odrąbali głowy, innych zarżnęli, innych
znów przeszyli strzałami, [niewielu] zostawiając przy
życiu”. Musiał to być niezwykle szybki i zdecydowany
atak, ponieważ nikt nie wszczął alarmu i Turcy, doko-
nawszy dzieła, zniknęli w ciemności.
Gdy o świcie odkryto, co się stało, w Tarsie zapa-
nował chaos. Rozwścieczeni wojowie Baldwina wy-
mordowali resztki tureckiego garnizonu. Po mieście ro-
zeszła się pogłoska, że Baldwin jest w ten czy inny
sposób zamieszany w całą sprawę, toteż obawiając się
o swoje życie, zamknął się on w wieży i czekał, aż
emocje opadną. Ostatecznie zdołał przekonać swoich
ludzi, że jest niewinny, i odzyskał kontrolę nad mia-
stem, lecz oskarżenie to splamiło jego reputację. Przez
następny tydzień krzyżowcy buszowali po Tarsie w po-
szukiwaniu łupów, choć dobytku Ormian prawdopo-
dobnie nie ruszali. Osadziwszy w mieście sporą załogę,
Baldwin z pozostałymi ludźmi ruszył na wschód.
Tymczasem Tankredowi udało się pozyskać nowe-
go sojusznika. Wkrótce po opuszczeniu Tarsu przybył
do Adany. Obecnie to gwarne miasto jest głównym
ośrodkiem przemysłowym i administracyjnym w tym
regionie, jednak w 1098 roku było zaledwie niewielką
cylicyjską fortecą, mniejszą od Tarsu i o pośledniej-
szym znaczeniu. Mieszkańcom Adany udało się wła-
śnie w wyniku krwawego przewrotu pokonać stacjonu-
jący w niej turecki garnizon, tak więc jej nowy ormiań-
ski władca, Oszin, powitał Tankreda bardzo ciepło.
Tankred jednak czuł się zapewne nieco rozczarowany
Ponieważ nie przyczynił się zbytnio do oswobodzenia
Adany, nie mógł sobie do niej rościć praw. Wyglądało
na to, że znów on i jego ludzie stracą okazję do podboju
i łupów, chyba że zwróciliby się przeciwko swym
chrześcijańskim braciom. Oszin, który był człowiekiem
przebiegłym i ambitnym, przeczuwał, że może być
z tym problem, i spiesznie znalazł wyjście z sytuacji.
Zaproponował mianowicie, że zostanie wasalem i so-
jusznikiem Tankreda i poprowadzi łacinników do inne-
go, bogatego miasta, Mamistry, które, zaklinał się, jest
słabo strzeżone. To zręczne przemieszczenie ciężaru in-
teresów zapobiegło konfliktom i przymierze zostało
przypieczętowane, gdy do niewielkiej armii Tankreda
dołączyło 200 Ormian.
W ostatnich dniach września Tankred zgodnie
z planem pomaszerował do Mamistry, kwitnącego
ośrodka handlowego u brzegów rzeki Piramus. Przewi-
dywania Oszina okazały się słuszne i turecki garnizon
miasta, przerażony szerzącymi się wieściami, że krzy-
żowców nie sposób pokonać, stawił jedynie krótko-
trwały opór. Ormiańska ludność ochoczo powitała
Tankreda i uznała w nim nowego władcę Mamistry.
Mógł w końcu rozdać swym ludziom „żywność, ubra-
nia, złoto i srebro” w nagrodę za ich lojalność i cierpli-
wość. Kilka dni później w okolicy pojawił się Baldwin
z Boulogne i rozbił obóz na przeciwległym brzegu Pi-
ramusu. Wspomnienie Tarsu wciąż było żywe, toteż
panowała bardzo napięta atmosfera. Jeden z ludzi Tan-
kreda, Ryszard hrabia Salerno, znamienity normański
krzyżowiec, podgrzewał ją jeszcze, dowodząc, że nale-
ży wziąć na Baldwinie odwet. Tymczasem, jak się wy-
daje, Baldwin wyobrażał sobie, że zdoła powtórzyć
swój sukces spod Tarsu, jednak tym razem położenie
Tankreda było zgoła odmienne. Wraz z adańskimi
sprzymierzeńcami miał nie mniej ludzi niż Baldwin,
a co więcej, w pełni już panował nad Mamistrą. Tym
razem nie zamierzał ustąpić.
Przy szerzących się oskarżeniach i podejrzliwości
konfrontacja była właściwie nieunikniona. Gdy doszło
do starcia, było ono krótkie, lecz gwałtowne, a po
wszystkim obie strony wzajemnie obwiniały się, że
niego doprowadziły. Być może do tej bijatyki doszło
spontanicznie, niemniej jednak kilka osób zostało cięż-
ko rannych, jedna czy dwie poległy, a z obu obozów
wzięto jeńców. Następnego dnia pokój został przywró-
cony, a jeńcy uwolnieni, dla wielu był to jednak
wstrząs: raz pierwszy żołnierze Chrystusa przelali brat-
nią krew. Chciwość i ambicje wprowadziły między
krzyżowców niezgodę.
Po utarczce pod Mamistrą Tankred i Baldwin ruszy-
li osobnymi drogami i podczas krucjaty już nigdy się
nie spotkali. Z Baldwinem nawiązał kontakt pewien
ormiański możnowładca imieniem Bagrat, z którym
zaprzyjaźnił się on pod Nikeą, i skuszony obietnicą
nowych podbojów Baldwin opuścił Cylicję. Tankred
obsadził Mamistrę pięćdziesięcioma rycerzami i wyru-
szył w kierunku Wrót Syryjskich. Do Syrii przedostał
się bez trudu, zdobył portowe miasto Aleksandrettę
i spotkał się z głównymi siłami w drodze do Antiochii.
Wyprawa cylicyjska była pod wieloma względami
sukcesem: krzyżowcy nawiązali przyjazne stosunki
z ludnością ormiańską, zajęli Tars oraz Mamistrę i za-
bezpieczyli bezpośrednią drogę z Azji Mniejszej do
Antiochii. Pozwoliła też Baldwinowi i Tankredowi
wyjść z cienia - od tej pory obaj odgrywali podczas
krucjaty znaczące role. Lecz choć wydarzenia w Cylicji
przysłużyły się wyprawie, były niepokojącą zapowie-
dzią, że zbożną wizję Jeruzalem mogą przyćmić, a na-
wet zupełnie przesłonić, osobista rywalizacja oraz po-
kusa zdobycia bogactwa i władzy.
Walka o Antiochię
Książęta musieli sobie teraz odpowiedzieć na nieu-
niknione pytanie: co począć z Antiochią? Wiosną 1097
roku prawie wszyscy złożyli w Konstantynopolu przy-
sięgę, że oddadzą cesarzowi Aleksemu wszelkie nale-
żące niegdyś do Bizancjum terytoria, jakie uda im się
zdobyć. Antiochia zajmowała jedno z pierwszych
miejsc na liście miast, które Aleksy miał nadzieję dzię-
ki nim odzyskać. Tymczasem tuż przed opanowaniem
Antiochii Boemund przekonał swych towarzyszy, by
oddali ją temu, kto zdoła doprowadzić do jej zdobycia.
Tak więc w lipcu 1098 roku do miasta mogły rościć so-
bie prawo dwie osoby - Aleksy i Boemund. Historycy
często w tym ostatnim dopatrują się czarnego charakte-
ru w tym sporze i dowodzą, że to podczas rywalizacji
o Antiochię ukazał Boemund swoje prawdziwe oblicze:
chciwość i rozbuchane ambicje.
Po części tak właśnie było. Na jego obronę można
powiedzieć tyle, że ktoś przecież musiał w Antiochii
zostać i sprawować w niej rządy, skoro zdobycie jej tak
wiele krzyżowców kosztowało. Przez długi czas Boe-
mund był przekonany, że tylko on się do tego nadaje.
Snuł plany względem Antiochii, odkąd krzyżowcy we-
szli do północnej Syrii, a być może jeszcze wcześniej.
W październiku 1097 roku, na początku oblężenia, za-
jął stanowisko przed jedną z najważniejszych antio-
cheńskich bram - Bramą Świętego Pawła, aby jego od-
działy mogły pierwsze wejść do miasta, kiedy obrona
się załamie. Szybkość działania miała istotne znacze-
nie, ponieważ książęta zgodzili się respektować „prawo
zdobywcy”, w myśl którego łup należy do tego, kto
pierwszy położy na nim rękę. Kiedy więc padały kolej-
ne miasta czy miasteczka, krzyżowcy dosłownie rzucali
się na nie, by zagarnąć dla siebie, cokolwiek się da.
Priorytety Boemunda uwidacznia także to, jak rozegrał
sprawę Firuza: ujawnił całą sprawę, dopiero gdy obie-
cano mu Antiochię. I kiedy tylko sforsowane zostały jej
umocnienia, Boemund pośpiesznie kazał zatknąć nad
miastem swój krwistoczerwony sztandar.
Być może najbardziej znaczące jest to, że tuż po bi-
twie z Kurbughą Boemund zdołał zająć antiocheńską
cytadelę, bez której - jak przekonali się krzyżowcy - nie
sposób było utrzymać miasta. Jednakże mało brakowa-
ło, by księcia Tarentu ubiegł inny krzyżowiec - jego co-
raz bardziej zażarty rywal, Rajmund hrabia Tuluzy.
Gdy 28 czerwca książęta opuścili Antiochię, żeby sta-
nąć do bitwy przeciw Kurbudze. Rajmund, którego zło-
żył kolejny z jego częstych napadów choroby pozostał
w mieście, aby zabezpieczyć je przed atakiem z cytade-
li. Jegc niedomaganie, udawane czy nie, stworzyło do-
skonałą okazję, by to on mógł przyjąć kapitulację
twierdzy Według jednego ze świadków tych wydarzeń
do tego właśnie dążył:
Kiedy emir, który dowodził cytadelą, ujrzał, jak
Kurbughą i pozostali pierzchają z pola walki przed ar-
mią Franków, bardzo się przeląkł i w wielkim po-
śpiechu jął prosić o jakiś frankijski sztandar. [Raj-
mund], który strzegł cytadel: nakazał posłać emirowi
własny sztandar, a ten wziął go i starannie zatknął na
wieży.
Niestety, kiedy tylko ów „emir”, a był nim jeden
z dowódców Kurbughi, Ahmad Ibn Marwan, spo-
strzegł, że sztandar, który otrzymał, nie należy do Bo-
emunda, szybko go odesłał „i właśnie wtedy nadszedł
szlachetny Boemund i podał mu własny sztandar, który
ów przyjął z wielkim weselem”. Wspólnie uzgodnili
warunki kapitulacji, Boemund obsadził cytadelę swoi-
mi ludźmi, a Ahmad dobrowolnie nawrócił się na
chrześcijaństwo. Jeśli tak było naprawdę, odrzucenie
chorągwi Rajmunda dowodzi, że Boemund - przynajm-
niej zdaniem pokonanych muzułmanów - mógł zagwa-
rantować im lepszą ochronę. Wymiana sztandarów
oznaczała przecież umowę, zgodnie z którą zwycięzca
zagarniał wszystkie łupy, lecz także brał na siebie od-
powiedzialność za losy jeńców. Przede wszystkim zaś
załoga cytadeli miała nadzieję, że uda się jej uniknąć
rzezi podczas dzikiej grabieży miasta. I chociaż Raj-
mund mógł domagać się pewnych praw do twierdzy,
jako że jego sztandar załopotał nad nią pierwszy, to
Boemund zajął cytadelę - obsadził ją swoimi ludźmi
i nie zamierzał ustąpić choćby o piędź.
Rajmund miał jednak w mieście swój bastion. Kie-
dy 3 czerwca Antiochia padła, hrabia Tuluzy, który na
czas oblężenia zainstalował się tuż przy Bramie Mo-
stowej, zajął wartownię oraz pobliski pałac namiestni-
ka, a po klęsce Kurbughi zniszczony kasztel La Maho-
merie. Do początku lipca udało mu się wykroić w An-
tiochii spójną prowansalską enklawę. Ponieważ w jego
rękach znajdowała się Brama Mostowa, kontrolował
drogi do Saint‒Simeon i Aleksandretty, dwóch głów-
nych szlaków łączących miasto ze światem zewnętrz-
nym. Boemund mógł dzięki cytadeli rościć sobie prawa
do Antiochii, lecz Rajmund był w stanie podważyć jego
pozycję.
I tak oto zarysowały się linie podziału. Intencje Bo-
emunda były oczywiste, bez względu na to, czy wyni-
kały z troski o własne interesy, czy z pragmatyzmu.
Boemund chciał rządzić Antiochią. Trudniej natomiast
określić zamiary Rajmunda. Z pozoru wydaje się on
honorowym orędownikiem sprawiedliwości, którego
determinacja, by dotrzymać danych Aleksemu obietnic,
uczyniła obrońcą interesów Bizancjum. W rzeczywisto-
ści jednak był jedynym księciem, który w Konstanty-
nopolu odmówił złożenia cesarzowi ślubów lennych.
Nowe, probizantyjskie inklinacje hrabiego Tuluzy po
wielkiej bitwie pod Antiochią podsycała przede
wszystkim ambicja. Popierając roszczenia Aleksego,
Rajmund osłabiał Boemunda, zyskiwał sobie natomiast
cennego sojusznika. W ten sposób pragnął wytyczyć
własną drogę do bogactwa i władzy.
Z początkiem lipca książęta pogrążyli się w gorącej
debacie. Boemund dowodził, że Bizantyjczycy nie
przyszli im w sukurs, toteż utracili wszelkie prawa do
Antiochii. Jego stanowisko umocniło się, gdy w końcu
dotarły wieści o wycofaniu się Greków spod Filome-
lionu. Tymczasem Rajmund utrzymywał, że nadal ob-
owiązuje ich przysięga złożona Aleksemu, w związku
z czym zgodnie z prawem Antiochia należy do cesarza.
Książęta, postawieni przed tak trudnym wyborem, uni-
kali jednoznacznej odpowiedzi. Z pozoru zgodzili się
uznać roszczenia Bizancjum. Wysłali Hugona z Ver-
mandois i pomniejszego księcia, Baldwina z Hainault,
z poselstwem do Konstantynopola, „prosząc, by [Alek-
sy] zjawił się i przejął miasto, i wypełnił zobowiązania,
jakich się wobec nich podjął”. Jednak po cichu książęta
wspierali Boemunda i przekazali mu te partie Antiochii,
których bronili podczas drugiego oblężenia. W tym
krytycznym momencie nie potrafili jednak podjąć zde-
cydowanych działań. Pozbyli się tylko odpowiedzialno-
ści: jeśli cesarz zjawi się ze swoim wojskiem, oddadzą
mu Antiochię, jeśli nie - miasto będzie Boemunda.
Gdyby wykazali wówczas więcej inicjatywy, być może
po kilkumiesięcznym odpoczynku ruszyliby w dalszą
drogę do Palestyny. Tymczasem stawiali pierwsze, nie-
śmiałe kroki na innej drodze - ku niepotrzebnej zwłoce
i rozbiciu.
Tymczasem na początku lipca przedsięwzięto stara-
nia, by zaprowadzić w Antiochii nieco ładu. Krzyżow-
cy przystąpili do pracochłonnej odbudowy licznych
chrześcijańskich świątyń w mieście, a niekiedy do ich
ponownej konsekracji. Najważniejszą z nich była kate-
dra Świętego Piotra, gdzie odnaleziono Świętą Włócz-
nię. Zaczęli „oczyszczać sprofanowaną przez święto-
kradcze obrządki Turków świątynię ze wszelkiego plu-
gastwa i odbudowali przewrócone ołtarze ze wszystki-
mi zdobieniami”. Według jednego z łacińskich źródeł,
zdobiące wnętrze katedry wspaniałe malowidło przed-
stawiające Chrystusa - najważniejszy element jej deko-
racji - przetrwało muzułmańską okupację nienaruszone.
Powiadano, że jakiś Turek wdrapał się na górę, żeby
zbezcześcić wizerunek, lecz cudownym zrządzeniem
Opatrzności spadł i zginął na miejscu. Jak się dowiadu-
jemy, po tym wydarzeniu już żaden muzułmanin nie
ośmielił się porwać na coś podobnego.
Skoro ruszyła odbudowa antiocheńskich kościołów,
następnym oczywistym krokiem było ponowne wpro-
wadzenie do nich chrześcijańskich duchownych. Po-
wstał tu dylemat dość delikatnej natury. Od wieków
głową chrześcijańskiego Kościoła w Antiochii, a więc
jego patriarchą, był Grek, podobnie zresztą jak grecka
była większość antiocheńskiego duchowieństwa. Pa-
triarcha Jan IV Oksita przebywał podczas pierwszego
oblężenia w mieście, a muzułmanie publicznie zniewa-
żali go i poddawali torturom. Został oswobodzony, kie-
dy Antiochia skapitulowała. Oczekiwano teraz, że po-
nownie stanie na czele antiocheńskich chrześcijan -
przecież krucjata ogłoszona została z myślą o udziele-
niu pomocy Kościołom na Wschodzie. Sęk w tym, że
Boemundowi byłoby trudniej odmówić Antiochii bi-
zantyjskiemu cesarzowi, gdyby patriarchą był w niej
grecki biskup. Mimo to z początkiem lipca Jan IV
przywrócony został do godności patriarchy, prawdopo-
dobnie na skutek stanowczych nalegań Ademara
z Monteil, który podczas całej wyprawy utrzymywał
bliskie stosunki z Kościołem greckim. Niepewny, czy
cesarz przybędzie do Antiochii, Jan zajął się sprawami
kościelnymi i starał się nie mieszać w kwestie związane
z polityczną przyszłością miasta. Osiągnięto więc,
przynajmniej na jakiś czas, pewien kompromis.
Kandydaci
Prawdopodobnie najbardziej oczywistym kandyda-
tem na wodza był Boemund. W minionych miesiącach
wiele razy dowiódł swych dowódczych talentów,
a w czerwcu został mianowany tymczasowym główno-
dowodzącym krucjaty. Najwięcej przyczynił się do
zdobycia Antiochii i klęski Kurbughi, toteż miałby po-
ważne argumenty, gdyby chciał sięgnąć po naczelne
dowództwo. Jednak Boemund żywił inne ambicje. Bar-
dziej niż Jerozolima liczyła się dlań Antiochia - chciał
utrzymać twierdzę, która wpadła mu w ręce, a marsz na
Święte Miasto stał się dla niego sprawą drugorzędną.
Priorytety Boemunda były oczywiste już w połowie
lipca. Kilka dni po zwycięstwie nad Kurbughą statki
znów mogły swobodnie zawijać do Saint‒Simeon.
Boemund zdał sobie sprawę, że jeśli chce utrzymać An-
tiochię, musi niezwłocznie zapewnić sobie zaopatrzenie
spoza północnej Syrii, bo kiedy Aleksy przekona się, że
książę Tarentu nie ma zamiaru zwrócic mu miasta, po-
moc, której Bizantyńczycy udzielali krzyżowcom drogą
morską przez Cypr oraz Laodyceę - duży port na połu-
dnie od Antiochii - ustanie.
Mając to na uwadze, Boemund starał się zagwaran-
tować sobie wsparcie z innych stron. Jedynymi chrze-
ścijańskimi państwami zdolnymi przeciwstawić się
dominacji Bizancjum na Morzu Śródziemnym były
italskie miasta kupieckie - Wenecja, Piza oraz Genua.
Boemund postanowił najpierw negocjować z Genueń-
czykami i w zamian za ich pomoc nadał im dobra
w Antiochii oraz przyznał prawa handlowe. 14 lipca
spisane zostały przywileje, których kopie przetrwały do
naszych czasów, precyzujące szczegóły tego porozu-
mienia. Jak już mogliśmy się przekonać, dokumenty
tego rodzaju, na pierwszy rzut oka nudne i schematycz-
ne, zawierają mnóstwo informacji. Jak zwykle bywało
w wypadku takich aktów, osoba cedująca prawa albo
własność, czyli donator, przedstawia się, prezentując
bogatą listę swych tytułów i zaszczytów. Taka „klauzu-
la tytularna” daje nam pojęcie, jak ofiarodawcy życzyli
sobie być postrzegani i sami postrzegali siebie. Co ude-
rzające, Boemund określił się po prostu jako „syn Ro-
berta Guiscarda. księcia Apulii”. Jego decyzja, by nie
uzurpować sobie prawa do tytułu władcy Antiochii ani
nie używać tytułu księcia - który przyjął później - mówi
nam, że nie był on wówczas nazbyt pewien swojej po-
zycji. Zabiegał o władzę, lecz nie mógł jeszcze po nią
sięgnąć. Jak stwierdził jeden z kronikarzy, skoro Raj-
mund z Tuluzy wciąż utrzymywał Bramę Mostową
i antiocheński pałac, Boemund był ledwie częściowym
władcą miasta, jego „półksięciem”.
Mniej więcej w tym samym czasie chciał Boemund
scementować swe związki z leżącą na północ cylicyj-
ską Armenią Małą. Wczesna jesienią 1097 roku jego
siostrzeniec, Tankred, założył tam normańską stanicę.
Latem 1098 roku Boemund wybrał się w te strony
z długą wizytą - prawdopodobnie przebywał wtedy na
wschodnich kresach cylicyjskich równin, w Mamistrze.
Dzięki żyznym ziemiom ów region był istną kopalnią
złota, toteż Boemund mógł dzięki Cylicji żywić swoje
wojska oraz spodziewać się, że w przyszłości jej łowi-
ska i tkactwo przyniosą mu krocie. Jednak jeszcze
ważniejsze było strategiczne znaczenie Cylicji. Jednym
z powodów, że we wrześniu 1097 roku, jeszcze przed
przybyciem pod Antiochię, krzyżowcy częścią swoich
sił zajęli te tereny, była chęć przetarcia dla oczekiwa-
nych posiłków bizantyjskich i łacińskich bezpośrednie-
go szlaku z Azji Mniejszej do północnej Syrii. Teraz
zaś otwarta droga z Bizancjum do Antiochii była Boe-
mundowi bardzo nie na rękę, toteż umocnił swoją kon-
trolę nad Cylicją, aby między sobą a Grekami stworzyć
strefę buforową. Tak więc od lipca 1098 roku Boemund
bardziej interesował się północną Syrią niż poprowa-
dzeniem krucjaty do Jerozolimy.
Innym kandydatem na naczelnego wodza był Got-
fryd z Bouillon, książę Dolnej Lotaryngii. Lato z wolna
przechodziło w jesień, a pozycja Gotfryda wśród krzy-
żowców rosła. Po części działo się tak ze względu na
wsparcie, jakiego udzielał mu brat, Baldwin z Boulo-
gne, który jednak głównie zajęty był utrwalaniem swej
władzy w Edessie, leżącej ponad 150 kilometrów na
północny wschód od Antiochii. Jeszcze w marcu Bald-
win scedował na Gotfryda prawa do dochodów z Tali
Bazeir, grodu położonego na szlaku do Edessy. Z na-
dejściem lata Gotfryd zyskał prawa do eksploatacji ko-
lejnej, sąsiedniej miejscowości, Ar‒Rawandan. Któryś
z kronikarzy szacuje, raczej nazbyt hojnie, że sam Tali
Bazeir przynosił mu rocznie 500 000 bizantów, co sta-
nowiłoby ogromną sumę. W lipcu Gotfryd przeprowa-
dził się w tamte rejony i pociągnął za sobą znaczną
liczbę swoich nowych zwolenników.
Reputacja Gotfryda umocniła się jeszcze bardziej,
gdy poprosił go o pomoc Umar z Azazu, miejscowy
muzułmański władyka. Kronikarz Albert z Akwizgra-
nu, który bardzo podziwiał Gotfryda, barwnie wyjaśnia
nam, jak do tego doszło. Otóż pewien rycerz z orszaku
Gotfryda, Fulbert z Bouillon, wybrał się ze swoją żoną
do Edessy i wpadł po drodze w zasadzkę zastawioną
przez wojowników z Azazu. Fulbert został ścięty, a je-
go żonę, „jako że dla piękności swego oblicza wielce
była miła oku, wzięto do niewoli” i niebawem przymu-
szono do poślubienia jednego z dowódców Umara.
Azaz podlegał wówczas Ridwanowi z Aleppa, jednak
nadejście krzyżowców osłabiło władzę Ridwana,
w czym Umar upatrywał okazji do uniezależnienia się.
Albert z Akwizgranu twierdzi, że Umar postanowił
sprzymierzyć się z Gotfrydem, ponieważ wdowa po
Fulbercie opisała księcia jako najważniejszą osobistość
pośród Franków. W rzeczywistości zaś Umar mógł był
zwrócić się do Gotfryda zwyczajnie dlatego, że miał
doń najbliżej - Azaz leżał na starym rzymskim trakcie
między Tali Bazeir i Antiochią. Co więcej, propozycja
Umara świadczy o tym, że Frankowie wpisali się już
w politykę Lewantu i że zacierały się powoli granice
łacińsko ‒ muzułmańskiej wrogości. Na początku
września, gdy Azazowi groził nieuchronny atak Rid-
wana z Aleppa, Umar wysłał co prędzej w poselstwie
do Gotfryda pewnego syryjskiego chrześcijanina
z prośbą o niezwłoczną pomoc, a na dowód czystych
intencji ofiarował mu własnego syna jako zakładnika.
Koniec końców Gotfryd zgodził się przyjść Umarowi
w sukurs - notabene wieść o tym zaniósł do Azazu go-
łąb pocztowy. Książę poprowadził do Azazu swe woj-
ska i odstraszył armię Ridwana. Rajmund z Tuluzy
i Boemund uświadomili sobie wówczas, że Gotfryd po-
zyskał sobie właśnie nowego sojusznika w północnej
Syrii, i niezwłocznie wyruszyli z Antiochii, by również
wziąć udział w walce, lecz przybyli za późno. Zdaniem
Umara to Gotfryd był zwycięzcą, toteż obsypał go
szczodrze podarunkami, wśród których znalazła się bo-
gato zdobiona zbroja, „cudownie inkrustowana złotem i
srebrem”. Wydawało się, że Umar podjął mądrą decy-
zję i uwolnił się od zwierzchności Ridwana z Aleppa,
jednak w ciągu roku jego losy się odmieniły. Jego syn,
który wciąż przebywał w obozie krzyżowców, zmarł -
najprawdopodobniej w wyniku choroby, a nie zdrady,
kiedy zaś krzyżowcy powędrowali na południe, Umar
nieoczekiwanie znalazł się sam. Pojmany przez żołnie-
rzy Ridwana, trafił przed jego oblicze i błagał o łaskę,
przysięgając dożywotnie posłuszeństwo. Nieporuszony
Ridwan kazał go jednak co rychlej stracić.
Co prawda w drugiej połowie 1098 roku reputacja
Gotfryda z Bouillon znacznie zyskała, był jednak pe-
wien krzyżowiec, którego sławy, na razie, wciąż jesz-
cze nie mogła przyćmić. Po wielkiej bitwie pod Antio-
chią Rajmund z Tuluzy poczynił wszelkie kroki, żeby
zdobyć przewagę nad innymi. Od pierwszych dni kru-
cjaty hrabia uważał się za najbardziej oczywistego kan-
dydata na świeckiego wodza wyprawy, jednak podczas
pierwszego i drugiego oblężenia Antiochii długotrwałe
ataki choroby uniemożliwiły mu odegranie pierwszo-
planowej roli w wydarzeniach. Jego niemoc związana
była bez wątpienia z wiekiem - według średniowiecz-
nych standardów liczący sobie ponad pięćdziesiąt lat
Rajmund był już człowiekiem leciwym.
Gdy latem 1098 roku Boemund wycofał się z roz-
grywek o przywództwo krucjaty, naturalne zalety Raj-
munda - powaga wynikająca z wieku i doświadczenia
oraz poparcie, jakim cieszył się wśród krzyżowców
z południa Francji - zyskały wsparcie dwóch innych
czynników. Jak już wiemy, w następstwie drugiego ob-
lężenia Antiochii złożona sieć wzajemnych zobowiązań
i sojuszy, jaką powiązani byli uczestnicy pierwszej kru-
cjaty, ulegała przekształceniom. Rajmund, który był
jednym z najbogatszych książąt, mógł na tych zmia-
nach tylko skorzystać. Jego majątek zyskał mu setki,
a może nawet tysiące nowych zwolenników oraz po-
parcie płynące z dość nieoczekiwanych stron. Wydaje
się, że to mniej więcej w tym czasie autor Gesta Fran‒
corum, który dotąd towarzyszył Boemundowi, przystał
do oddziałów południowofrancuskich i od tej pory
w jego opisach Rajmunda można dostrzec pewną sub-
telną zmianę.
W tym okresie szczególnego znaczenia nabrała też
sprawa Świętej Włóczni. Rajmund od początku korzy-
stał z każdej sposobności, by to przede wszystkim jego
z nią kojarzono. Ponieważ to głównie za jego sprawą ją
odnaleziono, został jej opiekunem i obrońcą. Jego
stronnik, Rajmund z Aguilers, bardzo starał się podkre-
ślać te związki. Pisał, że gdy Włócznia została odkryta,
Piotrowi Bartłomiejowi ukazał się święty Andrzej
i rzekł mu: „Uważaj zaś, Bóg oddał Włócznię hra-
biemu. W istocie zastrzegł ją dla niego samego po
wszystkie wieki, a także uczynił go wodzem krzyżow-
ców pod warunkiem, że wierny będzie Bogu”.
Nie oznacza to, że gdy Włócznia została odnalezio-
na, nagle wszyscy krzyżowcy zaaprobowali zwierzch-
nictwo Rajmunda. Cytat ów ilustruje tylko działania
propagandowe czynione od lipca 1098 roku na rzecz
hrabiego Tuluzy. Rajmund chciał przekonać łacinni-
ków, że jego więź z Włócznią czyni zeń oczywistego
kandydata na wodza - i wydaje się, że sam tak uważał.
Jego argumenty nabrały jeszcze większej mocy po klę-
sce Kurbughi. Zwycięstwo w wielkiej bitwie pod An-
tiochią zdawało się krzyżowcom tak zdumiewające, tak
niebywałe, że wytłumaczyć je mogła wyłącznie inter-
wencja Boga. Zawdzięczali je woli, która objawiła się
przez moc Świętej Włóczni. To wtedy więc, latem 1098
roku, nie zaś w skrajnej nędzy okresu drugiego oblęże-
nia, dojrzewać zaczęła ich wiara we Włócznię. Opieka
Rajmunda nad relikwią mogła wpłynąć na równowagę
sił pomiędzy książętami. Robert z Flandrii, który dotąd
nie miał wiele wspólnego z obozem prowansalskim,
sprzymierzył się z Rajmundem. Stało się tak najpraw-
dopodobniej w związku z piastowaną przez hrabiego
Tuluzy godnością protektora Włóczni, ponieważ Robert
znany był z wielkiego nabożeństwa do tej relikwii i po
powrocie do Europy ufundował dom klasztorny ku jej
czci.
Jak się czasami wydaje, Rajmund zawiadywał kul-
tem tej relikwii z bezwzględną skutecznością. Najważ-
niejsze było tu wsparcie Piotra Bartłomieja. Jego popu-
larność i wpływy wzrastały z każdym dniem, z którym
rósł kult Włóczni. Nieustające wizje Piotra stawały się
coraz śmielsze i jednoznacznie przemawiały za poli-
tycznymi poczynaniami jego pana, Rajmunda. Trudno
o bardziej jaskrawy tego przejaw niż uderzające wypa-
czenie opinii Ademara z Monteil na temat Włóczni. Nie
minęły dwa dni od śmierci biskupa, gdy Piotrowi po raz
pierwszy „objawił się” jego duch. Za życia legat papie-
ski powątpiewał w autentyczność relikwii, co było do-
tkliwym ciosem dla jej kultu. Gdy zmarł. Rajmund
i Piotr postanowili zawładnąć duchową spuścizną
Ademara i odwrócić ten trend. Nie przypadkiem na
miejsce pochówku biskupa w katedrze Świętego Piotra
obrano dół, z którego wydobyto Świętą Włócznię.
Po następnych wizjach Piotr zaczął relacjonować
„słowa” biskupa zza grobu. Okazało się oczywiście, że
Ademar cały czas się mylił. Teraz przekonał się wresz-
cie, że odnaleziony przez Piotra kawałek metalu rze-
czywiście pochodzi ze Świętej Włóczni - ileż jednak
musiał wycierpieć, by to pojąć. Duch Ademara wyznał
Piotrowi, że po śmierci spotkała go dotkliwa kara za
grzech zwątpienia w prawdziwość relikwii: „Po odna-
lezieniu Włóczni straszliwie zgrzeszyłem, toteż zabrany
zostałem do piekieł, gdzie biczowano mnie okrutnie
i jak widzisz, przypalano mi twarz i głowę”. Od potę-
pienia wybawiły go owe trzy denarii, które ofiarował
Włóczni jako jałmużnę, oraz oczyszczająca moc świecy
zapalonej ku jego pamięci. Dalej Ademar oznajmił
przez Piotra, że odpowiada mu, iż pochowano go
w Antiochii.
Boemund powiedział, że zaniesie moje ciało do Je-
ruzalem. Przez wzgląd na samego siebie niechaj nie ru-
sza moich szczątków z miejsca ich pochówku, ponieważ
jest tam Chrystusowa krew, z którą jestem teraz połą-
czony. Jeśliby zaś wątpił w moje słowa, niech otworzy
mój grób, a ujrzy mą spaloną twarz i głowę.
Duch Ademara, którego przekonania co do Świętej
Włóczni odmieniły się diametralnie, był najlepszym
rzecznikiem Rajmunda. Kiedy ukazał się po raz pierw-
szy, obiecał podobno, że pojawiać się będzie regular-
nie, „lepszą służąc radą niźli za życia”. Wszystkie jego
początkowe zalecenia były na rękę Rajmundowi. Po-
wierzył hrabiemu swych byłych podkomendnych, po-
większając tym samym jego armię, po czym poddał
myśl, że „hrabia i jego wybrani [powinni] ustanowić
w moje miejsce biskupa”, który pełniłby funkcję du-
chowego przywódcy krucjaty, czego jednak Rajmun-
dowi nie udało się dokonać.
Układ między Rajmundem i Piotrem Bartłomiejem
był bardzo silny, jednak Piotr mógł się okazać niebez-
piecznym sprzymierzeńcem. W ciągu kilku zaledwie
tygodni wyrósł z biedaka na demagogicznego wodza
krzyżowych mas. Z biegiem czasu ta władza coraz bar-
dziej uderzała mu do głowy, jego usposobienie stawało
się coraz mniej przewidywalne, a wypowiedzi coraz
śmielsze i dziwaczniejsze. Po pierwszej wizycie ducha
Ademara kolejny raz objawił się Piotrowi święty An-
drzej. Oprócz znajomej już retoryki dotyczącej
zwierzchniectwa Rajmunda i jego związku z Włócznią
pojawiły się inne, bardzie niepokojące treści. Według
Piotra święty Andrzej nie chciał, by Antiochię zwróco-
no Grekom, gdyż mogliby oni ją „zbezcześcić”. Święty
orzekł, że należy powołać łacińskiego patriarchę, nato-
miast Antiochii powinna zostać w rękach krzyżowców.
To przesłanie nie pasowało d: nowych, probizantyj-
skich zapatrywań Rajmunda i jego „oficjalne” polityki,
zgodnie z którą Antiochią interesował się wyłącznie
w imieniu cesarza.
Niemal na pewno Rajmundowi marzyła się władza
nad Antiochu i zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby
mieć w tym wielkim mieści: jakieś wpływy. W połowie
lata próbował nawet - bez powodzenia - wywołać za-
mieszki przeciwko Boemundowi. Jednak na wiele spo-
sobów spór o Antiochię był tylko kosztownym odwró-
ceniem uwagi od głównej ambicji Rajmunda - dowo-
dzenia armią krzyżowców.
Impas
Pod koniec lata kryzys, w jakim znalazła się krucja-
ta, wciąż był daleki od rozwiązania. Hugona z Verman-
dois i Baldwina z Hainault, którzy udali się z posel-
stwem do Aleksego, w drodze przez Azji Mniejszą zaa-
takowali Turcy. Baldwin poległ, natomiast podróż Hu-
gona bardzo się opóźniła. Nim dotarł do Konstantyno-
pola z wieści; o klęsce Kurbughi, nadeszła jesień i było
już za późno, aby cesarz mógł pospieszyć do Antiochii.
Chociaż nie zjawił się żaden jego przedstawiciel, by ją
przejąć, Rajmund z Tuluzy wciąż się sprzeciwiał
wszelkim sugestiom, żeby niepodzielną władzę nad
miastem oddać Boemundowi. Na razie też nie znalazł
się nikt, kto cieszyłby się dostatecznym posłuchem czy
wpływami, aby rozbudzić na nowo ducha krucjaty albo
porwać krzyżowców do czynu. Znalazłszy się więc
w sytuacji patowej, książęta zwrócili się o pomoc do
Europy. 11 września napisali wspólnie list do Urbana
II, w którym przedstawili dokonania krzyżowców oraz
donieśli ze smutkiem o śmierci Ademara. Prosili go też
aby przybył do Antiochii i poprowadził ich do Jerozo-
limy:
Ponieważ to Wy zainicjowaliście tę pielgrzymkę
i Wasze nauczanie kazało nam opuścić nasze ziemie
[...], błagamy, abyście przybyli do nas i nakłonili, kogo
tylko zdołacie, by przybył z Wami. Albowiem tu właśnie
[w Antiochii] zrodziło się imię chrześcijan [...]. Przeto
nie ma na świecie nic bardziej odpowiedniego, niż aby-
ście Wy, którzy jesteście ojcem i głową chrześcijaństwa,
udali się do głównego miasta i stolicy chrześcijańskie-
go imienia i osobiście zakończyli wojnę, która Waszym
jest zamysłem [...]. Jeśli bowiem przybędziecie do nas
i z nami zakończycie pielgrzymkę, którąście rozpoczęli,
cały świat będzie Wam posłuszny.
W ten szczery apel o duchowe przywództwo
i zbrojne wsparcie wplecione zostały antiocheńskie
dzieje świętego Piotra, tradycja powstania Kościoła
oraz kwestia osobistej odpowiedzialności i ambicji
Urbana II. Lecz w petycji tej można doszukać się inne-
go, subtelniejszego przesłania. Boemund, główny autor
listu, przemycił tu własne, prywatne plany. Zwracając
uwagę na chrześcijańską spuściznę Antiochii oraz na
to, że zwierzchnictwo nad miastem przyniesie papie-
stwu „powszechną” władzę, miał nadzieję nakłonić
Urbana do latynizacji Kościoła w północnej Syrii, gdyż
rozwiązałoby to jego problemy z greckim patriarchą
i wpływami Bizancjum. List ten zawiera więc dość
uderzający fragment, który zdaje się zupełnie nie zga-
dzać z deklarowaną przez krzyżowców misją niesienia
pomocy chrześcijanom na Wschodzie: „Podbiliśmy
Turków i pogan, ale heretyków, Greków i Ormian, Sy-
ryjczyków i jakobitów nie zdołaliśmy pokonać [...].
Rozporządzaj więc nami, swoimi posłusznymi synami,
[by] wyplenić i zniszczyć swą władzą a naszą siłą
wszelką herezję”.
Urban II, zaabsorbowany swoimi sprawami w Eu-
ropie, nie pozwolił się skusić bezkompromisową wizją
łacińskiej ekspansji i do 1 listopada, a więc do Wszyst-
kich Świętych, ani on, ani Aleksy I nie pojawili się
w Syrii, by rozwiać rozterki krzyżowców. Zgodnie
z umową na początku miesiąca wszyscy książęta po-
nownie zebrali się w Antiochii, żeby zaplanować kolej-
ny etap wyprawy, jednak spór między Rajmundem
a Boemundem wciąż trwał, a kilkudniowe negocjacje
w katedrze Świętego Piotra nie przyniosły rezultatu.
Nad miastem panował Boemund, który rozlokował się
w cytadeli, Rajmund tymczasem uparcie trwał przy
Bramie Mostowej. Ani Gotfryd, ani żaden z dwóch Ro-
bertów, żaden też inny książę nie miał ani ochoty, ani
dość władzy, by nakłonić ich do ugody Kapelan Raj-
munda impas ów podsumowuje tymi słowy „poróżnieni
na skutek sprzeczności książęta stali się tak gwałtowni,
że niemal porwali za broń. W rezultacie podróż [do Je-
rozolimy] i wszystkie związane z nią sprawy oraz opie-
ka nad biednymi zostały odłożone”.
W połowie listopada 1098 roku wszelkie próby ar-
bitrażu załamały się i książęta zaczęli się rozjeżdżać.
Tym razem nie ustalono dar. kolejnego spotkania - wy-
glądało na to, że cała wyprawa zakończy się fiaskiem.
Ta niemożność podjęcia decyzji była godna pożałowa-
nia. Zdawało się, że za chciwość Boemunda, upór Raj-
munda i słabość oraz brak kompetencji ich towarzyszy
przyjdzie łacinnikom drogo zapłacić. Zdeterminowani,
skupieni na celu wyprawy krzyżowcy mogliby jesienią
dotrzeć do Jerozolimy, tymczasem czekała ich kolejna
zima w północnej Syrii - bezcelowa zwłoka, która nio-
sła ryzyko nieprzyjacielskich ataków i głodu. Taka per-
spektywa nie odpowiadała zwykłym krzyżowcom, toteż
zaczęli okazywać niezadowolenie:
Ludzie, widząc fiasko książęcych poczynań, zaczęli
mówić najpierw po cichu, potem zaś już otwarcie: „Jest
oczywiste, że nasi dowódcy, czy to z tchórzostwa, czy ze
względu na złożone Aleksemu ślubowanie, nie chcą za-
prowadzić nas do Jeruzalem [...]. Jeśli spór o Antiochię
nie ustanie, zburzymy jej mury i powróci gorliwość
książąt sprzed upadku miasta [...]. W przeciwnym razie
powinniśmy wrócić do swoich krajów, zanim zmogą nas
głód i zmęczenie”.
Na razie protesty takie jak ten nie poruszały książąt,
jednak woli mas nie można było wiecznie ignorować.
KU SYRYJSKIM RÓWNINOM
Współcześni historycy mają mylne wyobrażenie na
temat surowych zimowych miesięcy, jakie nastały po
listopadowym impasie w roku 1098. Sugerują, że
utknąwszy w martwym punkcie, spór o Antiochię chwi-
lowo przycichł, bo krzyżowcy skoncentrowali się na
niezbędnej aprowizacji albo wręcz próbowali wyruszyć
na Jerozolimę. W rzeczywistości walka o Antiochię to-
czyła się nie mniej zażarcie niż dotąd, podobnie jak
walka o to, kto zostanie naczelnym wodzem armii
krzyżowej, tyle że pole tych zmagań przeniosło się na
południe.
Przez całe lato Rajmund z Tuluzy usiłował podko-
pać zwierzchnictwo Boemunda nad antiocheńską cyta-
delą i zdobyć szerokie poparcie dzięki Świętej Włóczni.
Z nadejściem jesieni zdał sobie sprawę, że z uścisku
Boemunda zdoła wyrwać miasto jedynie otwarta inter-
wencja zbrojna. Tak rażące naruszenie braterskiego
etosu krucjaty przez jednego z jej możnych przywód-
ców byłoby jednak nie do przyjęcia, toteż Rajmund, nie
mogąc nic począć w tej sprawie, postanowił przenieść
rozgrywkę na inny grunt. Skoro nie mógł odebrać Bo-
emundowi Antiochii, spróbował uniemożliwić mu jej
utrzymanie. Pierwsze kroki już zrobił - miał w Antio-
chii silny posterunek, który utrudniał Boemundowi do-
stęp do morza. Teraz hrabia zamierzał rozszerzyć
i wzmocnić swoją prowansalską enklawę na południe
od Antiochii, skąd miał nadzieję zakłócać zaopatrzenie
Boemunda, nie bacząc na to, że osłabia strategiczną po-
zycję miasta. Boemund mógł więc sobie siedzieć w An-
tiochii, lecz gdyby Rajmund zdołał wcielić w życie
swój plan, nie siedziałoby mu się tam zbyt wygodnie.
Rywalizacja na południu
Tak więc Rajmund zwrócił się na południe, ku pła-
skowyżowi Dżabal as‒Summaq. Z geograficznego
punktu widzenia był to wybór oczywisty, ponieważ
płaskowyż ów stanowił przedłużenie prowansalskiej
bazy operacyjnej w sąsiadującej z nim dolinie Ar‒
Rudż. Pod względem strategicznym panowanie nad
tym żyznym regionem gwarantowało obfite dochody
z handlu i rolnictwa oraz kontrolę nad jedną z dwóch
dróg prowadzących z południa do Antiochii. W gruncie
rzeczy ekspansja Rajmunda na Dżabal as‒Summaq
rozpoczęła się jeszcze przed listopadową radą książąt.
Około 25 września 1098 roku poprowadził on wyprawę
do starożytnego miasta Albary. Towarzyszył mu jego
kapelan, Rajmund z Aguilers, który opisał później, jak
po krótkim, lecz zaciekłym szturmie miasto zostało
wzięte: „Tutaj [Rajmund] zabił tysiące, więcej jeszcze
tysięcy kazał sprzedać w niewolę w Antiochii, a tchórz-
liwych, co poddali się jeszcze przed upadkiem Albary,
uwolnił”.
Rajmund z Aguilres, jak się zdaje, zawyżył liczbę
mieszkańców, nie poświęcił też uwagi tej zadziwiającej
okolicy. Średniowieczna Albara zbudowana została ob-
ok o wiele większego, robiącego ogromne wrażenie
późnorzymskiego miasta. Jeśli wyjść z tego obecnie
niewielkiego, niczym niewyróżniającego się nowocze-
snego miasteczka i przejść przez sady wiśniowe, można
znaleźć się pośród zdumiewająco dobrze zachowanego,
pochodzącego z VI wieku miejskiego założenia z ude-
rzającymi kamiennymi mauzoleami o piramidalnych
dachach. Tak przedziwne są te budowle, że według
miejscowej legendy zbudowali je giganci. W rzeczywi-
stości stara Albara jest tylko jednym z wielu opuszczo-
nych, obecnie niemal zapomnianych rzymskich „umar-
łych miast” rozrzuconych po tej części Syrii, pozostało-
ścią zamierzchłej epoki klasycznej. Tamtejsze wzgórza
dosłownie usiane są nie skatalogowanymi, niezamiesz-
kanymi, ale też w dużej mierze nie naruszonymi zębem
czasu późnorzymskimi wieżami strażniczymi. Wraże-
nie, jakie to tajemnicze, wyludnione miasto musiało
wywrzeć na krzyżowcach, gdy przezeń maszerowali,
zapewne było niesamowite.
Rajmund z Tuluzy zajął Albarę względnie łatwo,
jednak pieczołowicie zadbał o to, by pozostała w jego
rękach. Na początek „przywrócił wiarę chrześcijańską”,
przekształcił meczet w kościół, a co ważniejsze - osa-
dził w mieście duchownego ze swojej armii, Piotra
z Narbony, który został pierwszym łacińskim biskupem
Albary. W późniejszym czasie Piotr został namaszczo-
ny przez greckiego patriarchę Antiochii, jednak jego
nominacja była wymownym sygnałem, że nawet Raj-
mund - obecnie sojusznik Bizancjum - pragnie, aby na
zdobytych przezeń terytoriach obowiązywał obrządek
łaciński. Wszelako czekające biskupa Piotra zadanie
miało wymiar tyleż duchowy, co wojskowy i politycz-
ny. Rajmund szczodrze obdarował go „połową Albary
i okolic” i nakazał mu jej „bronić choćby do samej
śmierci'. Dzięki tym nadaniom Piotr mógł utrzymywać
siedmiu rycerzy oraz trzydziestu piechurów pod do-
wództwem innego z Rajmundowych ludzi, Wilhelma
Peyre’a z Cunhlat, byłego pana Piotra Bartłomieja, któ-
ra to drużyna szybko urosła do siedemdziesięciu pie-
szych i sześćdziesięciu, a może i więcej rycerzy. Tak
oto powstał pierwszy bastion prowansalskiej enklawy
Rajmunda.
Po fiasku listopadowej rady książąt w Antiochii
Rajmund znów się zainteresował Dżabal as‒Summaq.
Około 23 listopada 1098 roku on i Robert z Flandrii
wyruszyli z Antiochii w stronę płaskowyżu drogą pro-
wadzącą przez Ar‒Rudż i Albarę. Zmierzali do
Ma’arrat an‒Numan - pod względem strategicznym
i gospodarczym najważniejszej miejscowości w regio-
nie, która minionego lata oglądała upokarzającą poraż-
kę Rajmunda Pileta. Polegając na swym doświadcze-
niu, Rajmund z Tuluzy mógł się spodziewać, że napo-
tka w Ma’arrat znaczniejszy opór niż w Albarze. Być
może dlatego właśnie zdecydował się rozpocząć kam-
panię w towarzystwie swego nowego sprzymierzeńca,
Roberta z Flandrii, z którym przybył pod Ma’arrat 28
listopada. Za nimi jednak pognał z Antiochii zaniepo-
kojony Boemund, który wyczuł, że Rajmund bliski jest
utworzenia na płaskowyżu własnej, potencjalnie groź-
nej dla niego placówki. Dotarł pod Ma’arrat z końcem
listopada - miał zamiar nie tyle przeszkodzić hrabiemu
Tuluzy w ataku na miasto, ile uniemożliwić Prowansal-
czykom zajęcie całego regionu.
Ostatnia bitwa
Krzyżowcy zdobyli Jerozolimę, lecz musieli jeszcze
utrzymać swoją świętą zdobycz. Faktyczny władca
Egiptu, wezyr Al‒Afdal, prowadził właśnie do Palesty-
ny potężne wojska. Po nieludzkich cierpieniach, który-
mi łacinnicy okupili sukces krucjaty, ani myśleli teraz
kapitulować, jednak atak Egipcjan zbliżał się nieu-
chronnie i trzeba było postanowić, co w tej sytuacji po-
cząć. Krzyżowcy woleli nie ryzykować oblężenia
w murach Jerozolimy - dobrze pamiętali, że w Antio-
chii niewiele brakowało, by zapłacili za to najwyższą
cenę. Z charakterystyczną dla siebie zuchwałością po-
stanowili zmierzyć się z Fatymidami w walnej bitwie.
Brawura przeprowadziła krucjatę przez pół świata,
jednak do tej pory wspierało ją zazwyczaj poczucie
wspólnego celu. Latem 1099 roku, gdy główny cel
kampanii został już osiągnięty, entuzjazm krzyżowców
zaczął z wolna przygasać. Groźba niezgody obróciła
wniwecz zasadę sprawowania władzy przez radę ksią-
żęcą, skutkiem czego między Gotfrydem a Rajmundem
toczył się zacięty spór, a w szeregach łacinników zapa-
nował chaos. Gdy więc nowy władca Jerozolimy pró-
bował zmobilizować krzyżowców do jeszcze jednej,
ostatecznej bitwy, wyglądało na to, że odmówią mu oni
posłuszeństwa.
To patrolujący palestyńskie wybrzeże Tankred do-
niósł, że egipska ofensywa jest kwestią ledwie kilku
dni. Na początku sierpnia pochwycił grupę fatymidz-
kich zwiadowców, którzy podczas przesłuchania wyja-
wili, że Al‒Afdal koncentruje swoje wojska jakieś
osiemdziesiąt kilometrów na południowy wschód od
Jerozolimy, w Askalonie, jedynym większym porcie
między Palestyną a Egiptem. Gdy wieści te dotarły do
Gotfryda, pojął on natychmiast, że aby przetrwać, krzy-
żowcy muszą się zjednoczyć, tymczasem Rajmund
z Tuluzy, a także - z niewyjaśnionych powodów - Ro-
bert z Normandii, nie przyjęli pilnego wezwania do
broni, twierdząc, że chcą się przekonać, czy muzułmań-
ski atak rzeczywiście może nastąpić lada dzień. Tak
więc 9 sierpnia Gotfryd zmuszony był wymaszerować
z Jerozolimy wspierany jedynie przez Roberta z Flan-
drii. Ich ludzie wyszli z miasta boso, jak przystało na
skruszonych żołnierzy Chrystusa, wraz z patriarchą Ar-
nulfem oraz relikwią Prawdziwego Krzyża. Jednak sta-
jąc do walki w niepełnym składzie, byli praktycznie
bez szans. Gdy nocą dotarli do Ar‒Ramli, Gotfryd po
raz ostatni już zaapelował do obu książąt, tłumacząc, że
nie zdołają wziąć udziału w walce, przebywając tak da-
leko od pola bitwy.
Pod presją swych wojsk Rajmund i Robert ustąpili
i 10 sierpnia ruszyli w drogę. Najwierniejsi prowansal-
scy poplecznicy hrabiego Tuluzy nieśli Świętą Włócz-
nię, mimo że powszechnie odrzucono jej kult. W Jero-
zolimie nie było teraz ani jednego łacińskiego żołnie-
rza. Został w niej tylko Piotr Pustelnik, który miał po-
prowadzić błagalne modły duchowieństwa. Klęska
w nadchodzącej bitwie byłaby całkowita. Gdyby krzy-
żowcy się załamali, Święte Miasto na powrót znalazło-
by się w rękach muzułmanów.
Krzyżowcy zebrali się pod Ar‒Ramlą. Po trzech
długich latach kampanii przy życiu pozostali tylko naj-
silniejsi, najsprawniejsi w boju i mający najwięcej
szczęścia, toteż 11 sierpnia wymaszerowała z Ar‒
Ramli na południe bardzo doświadczona, choć podzie-
lona elita - około 1200 rycerzy i 9000 piechurów. Nieco
później tego samego dnia łacinnicy złapali kolejnych
egipskich zwiadowców, którzy potwierdzili zamiary
Al‒Afdala oraz opisali, jak wielkie i gdzie rozmiesz-
czone są jego wojska. Wezyr Fatymidów przyprowa-
dził pokaźną armię, liczącą być może 20 000 ludzi, któ-
rej trzon stanowiła ciężka jazda wspomagana przez wo-
jowników różnych północnoafrykańskich nacji, między
innymi Beduinów, Berberów i siejących postrach
Etiopczyków, których olbrzymie cepy bojowe za jed-
nym zamachem mogły powalić jeźdźca i konia. Siły te,
obozujące na polach pod Askalonem, miały następnego
dnia wymaszerować do Jerozolimy.
O połowę mniej liczni krzyżowcy uznali, że ich je-
dyną nadzieją jest zaskoczenie. Przenocowawszy kilka
kilometrów na północ od portu, wyruszyli 12 sierpnia
przed świtem - Rajmund z Tuluzy na prawej flance,
Gotfryd na lewej, a dwóch Robertów i Tankred w środ-
ku. Niepostrzeżenie podeszli pod obóz muzułmanów
i rzucili się do szarży. Al‒Afdal nie wystawił wystar-
czającej liczby zwiadowców, toteż w porannym pół-
mroku krzyżowcy napadli na śpiących przeciwników.
Robert z Normandii poprowadził swych rycerzy w sam
środek obozowiska i zdobył sztandar Al‒Afdala oraz
większość jego dobytku. Pędzący wzdłuż wybrzeża
Rajmund zagonił wielu muzułmanów do morza, a wielu
tych, którzy chcieli się schronić w Askalonie, zginęło
stratowanych przez towarzyszy, gdy tłoczyli się w bra-
mach miasta. Egipska armia nie otrząsnęła się po tym
nieoczekiwanym ataku i wkrótce bitwa przerodziła się
w odwrót muzułmanów:
Przerażeni wspinali się na drzewa, żeby się tam
ukryć, lecz spadali z gałęzi niczym [ustrzelone] ptaki,
gdy nasi ludzie przeszywali ich strzałami i zabijali
włóczniami. Później chrześcijanie zbytecznie odcinali
im mieczami głowy. Inni niewierni rzucali się na zie-
mię, tarzając się trwożliwie u stóp chrześcijan. Potem
nasi ludzie siekli ich na kawałki, jak na targu ćwiartuje
się bydło.
Al‒Afdal i kilku jego dowódców zdołało uciec do
Askalonu. Zdumiało ich, że tak łatwo zmiażdżyła ich
armia, o której sądzili, że jest jedynie pospolitą zbiera-
niną. Przerażony wezyr odpłynął do Egiptu. Krzyżowcy
zdobyli rozmaite kosztowności i broń znalezione w ob-
ozie pokonanych, „złoto, srebro, powłóczyste szaty
i inne odzienie oraz [dwanaście rodzajów] cennych
kamieni [...], hełmy zdobione złotem, wspaniałe pier-
ścienie, cudowne miecze, zboże, mąkę i wiele innych
rzeczy”. Sam miecz Al‒Afdala sprzedano później za
wielką sumę sześćdziesięciu złotych bizantów. Tak
wiele było łupów, że łacinnicy nie mogliby ich wszyst-
kich zabrać ze sobą, toteż postanowili spalić wszelką
broń, jaką musieli zostawić. Kilka dni po tym, jak pełni
niepokoju opuścili Jerozolimę, tryumfalnie powrócili
do miasta i dumnie przemaszerowali jego ulicami.
Pierwsza krucjata przetrwała swój ostatni wielki
sprawdzian.
Niezgoda, która od dawna dzieliła uczestników wy-
prawy, wciąż jątrzyła rany. Po bitwie przerażony garni-
zon Askalonu chciał się porozumieć w sprawie kapitu-
lacji, jednak nie zgadzał się oddać miasta nikomu in-
nemu, jak tylko Rajmundowi z Tuluzy, który dotrzymał
obietnicy i po upadku Jerozolimy zagwarantował ocala-
łym muzułmańskim wojownikom bezpieczną drogę
powrotną. Zainterweniował wówczas wściekły i pełen
podejrzeń Gotfryd, który obawiał się, że Rajmund
mógłby założyć na wybrzeżu niezależną enklawę. Ne-
gocjacje zostały zerwane i Askalon pozostał w rękach
muzułmanów. Tym sposobem pogrzebano doskonałą
okazję przejęcia miasta i tak, przez zawziętą, lecz ma-
łostkową rywalizację między książętami, odrodzona
flota fatymidzka mogła przez ponad pół wieku korzy-
stać na palestyńskim wybrzeżu z groźnego dla krzy-
żowców portu.
Zwycięstwo w bitwie pod Askalonem wyznacza
końcową cezurę niezwykłej wędrówki uczestników
pierwszej krucjaty. Ci, którym dane było przeżyć, byli
świadkami „cudu” - Święte Miasto Jeruzalem zostało
zdobyte mimo niewyobrażalnych przeciwności losu,
a o skałę wiary łacinników roztrzaskała się cała potęga
islamu. Teraz, gdy lato chyliło się ku końcowi, myśli
większości krzyżowców zwracały się ku ich domom.
Na początku września 1099 roku Robert z Normandii,
Robert z Flandrii i znaczna większość pozostałych
krzyżowców ruszyła w powrotną drogę do Europy na
pokładach statków płynących z Syrii do Konstantyno-
pola. W północnym Lewancie został na razie Rajmund
z Tuluzy, w Jerozolimie zaś zaledwie 300 rycerzy zde-
cydowało się wspomagać Gotfryda z Bouillon w obro-
nie tego nowego bastionu łacińskiego chrześcijaństwa.
PIĘTNO KRUCJATY
Tak jak uczestników każdej kampanii, także biorą-
cych udział w pierwszej krucjacie odmieniło to, co
przeżyli. Jedni okryli się chwałą, inni złą sławą, kilku
zyskało władzę i wpływy, lecz tysiące popadły w nę-
dzę. Wielu sądziło, że przeżyło cud, i umocniło się
w wierze. Jednak bez względu na to, czy pozostali na
Wschodzie, czy też wrócili na Zachód, święta wojna na
wszystkich odcisnęła swe piętno.
Powrót do domu
Po zdobyciu Jerozolimy i tryumfie pod Askalonem
większość krzyżowców wróciła do zachodniej Europy.
Poprzedzały ich wieści o zwycięstwie, które rozeszły
się lotem błyskawicy po całym łacińskim świecie. Jed-
nakże człowiek, który doprowadził do krucjaty, nigdy
nie poznał jej wyniku. Papież Urban II zmarł w Rzymie
29 lipca 1099 roku, zaledwie dwa tygodnie po zdobyciu
Świętego Miasta, zanim wiadomość o zwycięstwie mo-
gła była w ogóle doń dotrzeć.
Droga powrotna okazała się żmudna i kosztowna,
toteż zgromadzone łupy szybko się rozeszły. Do Euro-
py wróciły tysiące krzyżowców, wielu wycieńczonych,
chorych i bez grosza przy duszy. Jednakże traktowano
ich jak bohaterów.
Na przykład Robert z Flandrii opiewany był odtąd
jako Jerozolimczyk. Po powrocie zastał swoje posia-
dłości w chaosie, lecz szybko zaprowadził porządek.
Aura pobożności otaczała go jeszcze długo po śmierci,
a zmarł w 1111 roku. Słynną obecnie relikwię świętego
Jerzego, którą jego ludzie wieźli ze sobą, odkąd zawita-
li do Bizancjum, podarował opactwu w Anchin. Pobu-
dowano tam kościół poświęcony świętemu, który
„strzegł” Roberta i jego towarzyszy w niezliczonych
niebezpieczeństwach.
Roberta z Normandii czekała mniej pomyślna przy-
szłość. Wiadomo, że odbył pielgrzymkę na Saint‒
Michel, aby podziękować za ocalenie, niemniej jednak
jego powodzenie topniało. Podczas gdy walczył na
Wschodzie, zmarł jego brat, król Anglii Wilhelm II Ry-
ży, a jego miejsce zajął ambitny młodszy brat, Henryk
I. Po nieudanej próbie przejęcia władzy w Anglii Ro-
bert został w roku 1106 pokonany przez Henryka w bi-
twie pod Tinchebrai. Wzięty do niewoli, spędził dwa-
dzieścia osiem lat w różnych więzieniach, między in-
nymi w londyńskiej Tower, aż w 1134 roku śmierć po-
łożyła kres jego niedoli. Powiadano potem, że tak
smutny los spotkał go dlatego, że odtrącił koronę jero-
zolimską „nie z rewerencji, lecz z obawy przed związa-
nymi z nią zadaniami”.
Pewna liczba wybitnych krzyżowców wciąż była
oddana sprawie świętej wojny. Południowofrancuski
pan, Gaston z Bearn, który nadzorował budowę machin
oblężniczych pod Jerozolimą, należał do tych, którzy
ochoczo dzielili się swym doświadczeniem w walce
przeciwko hiszpańskim Maurom. Inni krzyżowcy pró-
bowali wyrazić Bogu wdzięczność bardziej pokojowo.
Rotrou z Perche, jeden z pierwszych, którzy 3 czerwca
1098 roku wdarli się na mury Antiochii, postanowił za-
opiekować się wspólnotą kluniacką w Nogent‒le‒
Rotrou. Niektórzy dawni krzyżowcy fundowali nowe
klasztory, a nawet sami przywdziewali habity albo su-
tanny.
Oczywiście nie wszyscy wzięli rozbrat z przemocą
i rozpustą. Pochodzący z północnej Francji znany z be-
stialstwa Tomasz z Marle przyłączył się do krucjaty ra-
zem z niesławnym Emichem z Leisingen, prześladowcą
nadreńskich Żydów, znalazł jednak dla siebie miejsce
w drugiej fali wojsk krzyżowych i z nimi dotarł do Je-
rozolimy. Po powrocie z pielgrzymki dla swej samowo-
li zyskał nową złą sławę. Może i nosił znak krzyża,
jednak nie potrafił wyzbyć się żądzy krwi, która do-
prowadziła go, podobnie jak wielu jego towarzyszy, do
bram Świętego Miasta.
Innym krzyżowcem, który - przynajmniej z począt-
ku - zarzucił religię, był Raimbold Creton z Chartres.
Z Lewantu powrócił okaleczony, ponieważ w pierw-
szym ataku na mury Jerozolimy stracił rękę. Kilka lat
po powrocie został ostro potępiony przez Kościół, po-
nieważ zbił i wykastrował zakonnika, którego słudzy
kradli mu zbiory. Wydaje się jednak, że czternastolet-
nia pokuta, którą musiał po tym odbyć, ostatecznie go
odmieniła.
Z tego, co nam wiadomo, nikt nie wrócił ze Wscho-
du obładowany złotem i srebrem, choć niektórym udało
się przywieźć bardziej egzotyczne skarby. Chyba naj-
dziwniejszy z nich należał do Gulfera z Lastours,
pierwszego krzyżowca, który w grudniu 1098 roku
wszedł na mury Ma’arrat an‒Numan - podobno wrócił
on do domu z lwem. W większości łupami były reli-
kwie. Kaznodzieja Piotr Pustelnik przyniósł ze sobą
fragment Grobu Świętego oraz relikwię Jana Chrzcicie-
la i założył we Francji wspólnotę zakonną poświęconą
ich kultowi. Inni krzyżowcy zasypali Europę najrozma-
itszymi świętościami, wśród których znalazł się włos
z brody Chrystusa, cały pukiel włosów Maryi Panny,
fragmenty Krzyża Świętego oraz Świętej Włóczni
i szczątki licznych świętych. Setki krzyżowców wróciły
z Jerozolimy z palmowymi liśćmi, symbolem odbytej
pielgrzymki.
Co oczywiste, tysiące mężczyzn i kobiet na skutek
lęku, głodu, chorób i wyczerpania zawróciło z wypra-
wy. Po ich powrocie do Europy odnoszono się do nich
ze wstrętem i pogardą, ponieważ nie wypełnili ślubów.
Znalazł się wśród nich Hugon z Vermandois, który -
wysłany z poselstwem do Konstantynopola - nigdy nie
dołączył już do krucjaty, oraz Stefan z Blois, który
wczesnym latem 1098 roku uciekł spod Antiochii, co
otwarcie potępiła jego żona, Adela. Niebawem z palą-
cego wstydu ci książęta, jak i inni „upadli” krzyżowcy,
dla odkupienia win podążyli do Ziemi Świętej z nową,
„trzecią falą” łacinników.
Od 1095 roku Urban II chciał, by coraz więcej osób
przyłączało się do krucjaty. Gdy tylko na Zachód dotar-
ły wieści o zdobyciu Jerozolimy, Europę ogarnęła nowa
fala entuzjazmu i dziesiątki tysięcy ludzi zapragnęły
powtórzyć czyny poprzedników. Na kampanię tę, zwa-
ną krucjatą 1101 roku, agresywnie lansowaną przez na-
stępcę Urbana, papieża Paschalisa II, wybrało się nie-
mal tylu chętnych, ilu w pierwszych dwóch falach. We
wrześniu 1100 roku armie złożone tak z nowych, jak
i ze starych krzyżowców ruszyły bronić Ziemi Świętej.
W Konstantynopolu do owej „trzeciej fali” dołączył
nie kto inny jak Rajmund z Tuluzy. Gdy jego jerozo-
limskie ambicje legły w gruzach, odnowił sojusz z ce-
sarzem Aleksym i zjawił się w Bizancjum ze Świętą
Włócznią. Zgodził się służyć wyprawie swym do-
świadczeniem i wiedzą, jednak nawet one nie ocaliły
krucjaty 1101 roku od całkowitej klęski. Brakowało jej
zarówno szczęścia, jak i niezłomnej jedności celu, co
charakteryzowało pierwszą krucjatę. Krzyżowcy zostali
rozgromieni przez Seldżuków z Azji Mniejszej. Liczba
poległych była olbrzymia, a garstka tych, którym udało
się przedostać do Ziemi Świętej, niczego szczególnego
nie zwojowała. Hugon z Vermandois i Stefan z Blois,
dla których wyprawa ta miała być okazją obmycia się
z hańby, stracili w tych jałowych staraniach życie.
Rajmundowi z Tuluzy cudem udało się ujść cało, zdaje
się jednak, że gdzieś w Azji Mniejszej zawieruszył swą
Świętą Włócznię.
Osadnictwo na Wschodzie
Po klęsce krucjaty 1101 roku Rajmund postanowił
pozostać na Wschodzie. Dołączył tym samym do tych
uczestników pierwszej krucjaty, którzy osiedlali się
w Lewancie. Wkrótce wyszło na jaw, że gorąco pragnie
wykroić sobie na Bliskim Wschodzie nowe władztwo.
Pod jego nieobecność prowansalska enklawa, którą na
przełomie roku 1098 i 1099 tak wielkim staraniem za-
łożył w Dżabal as‒Summaq, trafiła pod wpływy Antio-
chii, toteż skupił teraz swą uwagę na libańskim Trypo-
lisie. W następnych latach starał się zbrojnie podpo-
rządkować sobie jego okolice. Zmarł w 1105 roku pod-
czas oblężenia tego miasta. Opierało się ono aż po rok
1109, a gdy w końcu padło, pragnieniom Rajmunda sta-
ło się zadość. Założone przezeń hrabstwo przetrwało aż
po wiek XIII.
Nieco bardziej na północ w swej umiłowanej An-
tiochii panował dawny adwersarz Rajmunda, Boemund
z Tarentu. W grudniu 1099 roku Boemund uznał za sto-
sowne doprowadzić do końca swą pielgrzymkę, w któ-
rej towarzyszył mu nowy hrabia Edessy, Baldwin
z Boulogne. Jednak po powrocie do Syrii Boemund
niewiele miał czasu, by nacieszyć się swoimi osiągnię-
ciami. Od północy, z Cylicji, oraz od strony leżącego
na południu portu w Laodycei groziła mu inwazja Bi-
zantyjczyków, na wschodzie zaś wzmógł się opór mu-
zułmanów. Jego zabiegi o utworzenie udzielnego łaciń-
skiego księstwa ze stolicą w Antiochii mogło obrócić
wniwecz czyhające ze wszystkich stron zagrożenie. La-
tem 1100 roku szczęście, które sprzyjało tak wielu jego
przedsięwzięciom, opuściło Boemunda zupełnie. Poko-
nany w mało znaczącej potyczce został pojmany przez
jakiegoś muzułmańskiego władykę we wschodniej Azji
Mniejszej i spędził trzy lata w niewoli. Gdy został
wreszcie z niej wykupiony, stanął na czele połączonych
wojsk z Antiochii i Edessy i w bitwie pod Harran prze-
ciwko Aleppu i jego sojusznikom doznał upokarzającej
porażki.
Nadszedł rok 1105 i Boemund uznał, że dość już się
wycierpiał. Choć tak zawzięcie walczył o Antiochię, te-
raz postanowił raz na zawsze porzucić Lewant i popły-
nął na Zachód. Znalazłszy się w Europie, przekonał ła-
twowiernego Paschalisa II, żeby ogłosił nową krucjatę,
której celem tym razem miało być odebranie Bizan-
cjum Bałkanów. Przez dziesiątki lat Boemund darzył
Aleksego Komnena serdeczną nienawiścią i nareszcie
miał okazję się zemścić, jednak raz jeszcze los sobie
z niego zakpił, gdy w 1108 roku Aleksy rozbił jego
wojska pod Dyrrachium. Boemund, zmuszony do pod-
pisania poniżającej kapitulacji, powrócił do południo-
wej Italii i zmarł trzy lata później, w roku 1111.
Obrona łacińskiej Antiochii przypadła w udziale
siostrzeńcowi Boemunda, Tankredowi. Osiągnął on
znaczącą pozycję podczas krucjaty i mógł teraz zade-
monstrować, na co naprawdę go stać. Jego nieugięta
ambicja i niespożyty zapał do wojaczki umocniły ro-
dzące się księstwo - do śmierci Tankreda w 1112 roku
jego granice zostały rozszerzone i umocnione, zagroże-
nie ze strony Aleppa zneutralizowane, a potęgą i wpły-
wami Antiochia dorównała nawet Jerozolimie. Owoce
starań Tankreda zmarnował jego następca, Roger z Sa-
lerno, który dokładnie dwadzieścia jeden lat po olśnie-
wającym zwycięstwie nad Kurbughą poprowadził an-
tiocheńską armię do zagłady w starciu sugestywnie na-
zwanym bitwą na Krwawym Polu. Księstwo przetrwa-
ło, lecz nigdy więcej nie osiągnęło już poprzedniego
znaczenia.
Oczywiście prawdziwym klejnotem łacińskiego
dominium w Lewancie była Jerozolima. Jej pierwszy
obrońca, Gotfryd z Bouillon, ledwie zabrał się do
umacniania swej pozycji, gdy latem 1100 roku zacho-
rował i zmarł. Pochowano go w miejscu ukrzyżowania
Chrystusa. Po śmierci Gotfryda władza przeszła w ręce
jego brata, Baldwina z Boulogne. Aby sięgnąć po tę
zdobycz, Baldwin przekazał Edessę swemu kuzynowi
i imiennikowi Baldwinowi z Le Bourg i pospieszył do
Palestyny. Już podczas aneksji Edessy dowiódł swej
bezwzględności i żądzy władzy. Nie ulegało więc wąt-
pliwości, że domagać się teraz będzie pełnego
zwierzchnictwa nad Jerozolimą. 25 grudnia 1100 roku
koronował się na pierwszego łacińskiego króla Jerozo-
limy.
Do tego czasu Arnulf z Rohes został już odsunięty
od władzy, lecz sława Świętego Krzyża, który pomógł
„odnaleźć”, przetrwała i jego kult szybko się rozrastał.
Zbrojny w moc sprawowanego urzędu oraz prześwietną
relikwię Baldwin dał podwaliny pod potężne królestwo.
Brutalną siłą podporządkował sobie Palestynę, zdobył
szereg ważnych ze strategicznego i gospodarczego
punktu widzenia portów, zainicjował nawet osadnictwo
na niegościnnej pustyni jordańskiej. Do śmierci w 1118
roku Baldwin stanowczo i skutecznie chronił dziedzic-
two pierwszej krucjaty, przeprowadzając bezpiecznie
wszystkie założone przez krzyżowców państewka przez
dwa pierwsze dziesięciolecia ich istnienia. Baldwin
i jego łacińscy towarzysze utworzyli w sercu islamu ba-
stion zachodniego chrześcijaństwa, który przetrwał
prawie dwa stulecia. Ustawiczne krwawe walki
w obronie tych odizolowanych placówek przed rosnącą
muzułmańską agresją odmieniły bieg historii.
Podsumowanie
Jeśli spojrzeć na pierwszą krucjatę całościowo, bio-
rąc pod uwagę także jej charakter i skutki, staje się
przed prostym, lecz zdumiewającym faktem: wyprawa
zakończyła się sukcesem. Wbrew wszelkim przewi-
dywaniom, jej nadrzędny cel - odzyskanie Jerozolimy -
został osiągnięty. Brzmi to jak oczywistość, jednak tak
naprawdę bardzo trudno w pełni pojąć, jakie znaczenie
miało to zwycięstwo.
Przyczyny sukcesu krzyżowców są jasne. Od dawna
historycy zdawali sobie sprawę, że najważniejsze były
tu głębokie religijne i polityczne podziały świata islamu
pod koniec XI wieku. Gdyby bliskowschodni muzuł-
manie zjednoczyli się przeciwko krzyżowcom, pierw-
sza krucjata nie mogłaby się powieść. Połączone siły
Damaszku, Aleppa i Mosulu z pewnością rozbiłyby
Franków pod murami Antiochii, a zmuszeni stawić czo-
ło potędze kalifatów Abbasydów i Fatymidów łacinnicy
nigdy nie wdarliby się na święte mury Jerozolimy.
W następnych latach setki tysięcy Franków próbowało
powtórzyć osiągnięcia uczestników pierwszej krucjaty,
lecz przeciw rosnącej islamskiej solidarności niewiele
zdziałali.
Często jednak bagatelizuje się inne czynniki. Wy-
prawa nie była bynajmniej zaimprowizowanym przed-
sięwzięciem, jak niegdyś myślano. Owszem, łacinnicy
nie zapewnili sobie stałego zaopatrzenia w drodze na
Wschód, jednak w kampanii tej wyraźnie można do-
strzec elementy strategicznego i logistycznego plano-
wania. W 1097 roku Boemund zadbał o aprowizację
zbierających się pod Nikeą wojsk, a bliska współpraca
z Grekami przynosiła krzyżowcom korzyści pod tym
względem. Zanim wkroczyli do Syrii i przystąpili do
oblężenia Antiochii, poczynili staranne przygotowania
i nawiązali sieć sojuszy z miejscowymi chrześcijanami
oraz utworzyli system ośrodków aprowizacyjnych.
Istotne znaczenie dla wyprawy miało też wsparcie dro-
gą morską tak podczas oblężenia Antiochii, jak i póź-
niej, w drodze do Palestyny - to przybycie genueńskiej
floty do Jaffy latem 1099 roku odmieniło losy oblęże-
nia Jerozolimy. Niejasne jest, w jakiej dokładnie mierze
te morskie epizody były zaplanowane, wiadomo jed-
nak, że Urban II nakłaniał potęgi morskie północnej
Italii do współpracy z krzyżowcami.
Chyba największym „cudem”, jaki wydarzył się
podczas pierwszej krucjaty, było to, że zdało egzamin
wspólne dowodzenie wyprawą. Właściwie okazało się
ono niezwykle sprawne. Rada książęca zdołała prze-
prowadzić armie przez niezliczone trudności, a wobec
poważnego zagrożenia pod Antiochią potrafiła zdać się
na wojskowy geniusz Boemunda. Ten system dowo-
dzenia zachwiał się dopiero pod wpływem osobistej
rywalizacji książąt, lecz mimo podziałów krzyżowców
jednoczyła wizja Jeruzalem.
Uczestnikom pierwszej krucjaty sił dodawała żarli-
wa religijność, która umacniała ich w trudnych chwi-
lach. Podejmując się wszakże oceny natury i siły wiary
krzyżowców, natrafiamy na przedziwne zawiłości
związane z ich zwycięstwem. Kierując się zasadami
współczesnej analizy historycznej, należałoby zracjona-
lizować ich osiągnięcia, tymczasem dla ludzi średnio-
wiecza istniało tylko jedno wyjaśnienie tak spektaku-
larnego tryumfu pierwszej krucjaty - wszechmocna wo-
la Boga. W łacińskiej Europie zdobycie Jerozolimy
uznano za ostateczny dowód, że krucjata była miła Bo-
gu. Sława i chwała dokonań krzyżowców rozbrzmiewa-
ła po całym zachodnim świecie i niemal natychmiast
pióra historyków poszły w ruch, by zachować je dla po-
tomności. Do spisywania dziejów pierwszej krucjaty
zabrały się dziesiątki kronikarzy - niektórzy w niej
uczestniczyli, inni znali ją ze słyszenia, i tak oto stała
się ona chyba najpowszechniej udokumentowanym
zjawiskiem swej epoki. Kronikarze ci opisywali zda-
rzenia, w których dopatrywali się cudu, naturalnie więc
podkreślali religijność swych bohaterów, przekonani,
że do zwycięstwa musiała ich doprowadzić płomienna
wiara. Możemy być pewni, że gdyby pierwsza krucjata
zakończyła się porażką, wiedzielibyśmy o wiele mniej
o jej losach, a wyobrażenie jej uczestników jako po-
bożnych wojowników byłoby o wiele mniej wyraziste.
Źródła pisane sprzed zdobycia Jerozolimy, takie jak
listy i nadania czy księgi ziemskie, potwierdzają wsze-
lako, że większość krzyżowców wyruszyła w drogę do
Ziemi Świętej wiedziona pobożnością. Dramatyczne
wydarzenia tej kampanii również wskazują, że krzy-
żowców przepełniała żarliwa wiara. Jednak drobiazgo-
wa analiza ich reakcji na pewne zdarzenia, jak choćby
odnalezienie Świętej Włóczni w Antiochii, daje powo-
dy, by sądzić, że ich pobożność nie zawsze była eksta-
tyczna i wszechogarniająca. Zahartowani twardą rze-
czywistością średniowiecznej wojaczki łacinnicy wal-
czyli w imię Chrystusa, lecz nieobca była im rozpacz,
zepsucie i rozwiązłość. Krzyżowcy byli na ogół okrut-
nymi wojownikami, których barbarzyńskie bestialstwo
i wrodzona chciwość ledwo mieściły się w ideałach
lansowanych przez papieża. Za ich walką o odzyskanie
Jerozolimy nie stała bynajmniej zagorzała lojalność
wobec Kościoła ani też wynikające z obowiązku pra-
gnienie obrony chrześcijaństwa. Przez koszmar krucja-
ty przeszli po to, by zaspokoić bardzo osobistą i w osta-
tecznym rozrachunku egoistyczną potrzebę: pokonać
swój rozpaczliwy strach przed potępieniem i stanąć bez
grzechu u bram raju.
Powodzenie pierwszej krucjaty miało też inne, da-
lekosiężne skutki. W 1095 roku Urban II wyobrażał so-
bie, że wyprawa krzyżowa będzie przedsięwzięciem
jednorazowym. Tymczasem zdobycie Jerozolimy wy-
dawało się potwierdzać, że Bóg sprzyja idei świętej
wojny i krucjaty zyskały powszechną aprobatę na Za-
chodzie. W wyniku zwycięstw na Wschodzie powstały
łacińskie państewka, którym potrzebna była konsolida-
cja i obrona, toteż nie należy się dziwić, że skoro papie-
stwo paliło się, by wykorzystać tę, w swoim mniema-
niu, potężną nową broń, a świeccy pragnęli powtórzyć
osiągnięcia pierwszej krucjaty, coraz więcej osób przy-
stępowało do kolejnych. W następnym stuleciu stop-
niowo wyłonił się „ruch krucjatowy”, który odmienił
europejską historię. Walki w Lewancie doprowadziły
też do przekształcenia sztuki wojennej, tak pod wzglę-
dem ideologicznym, jak i technicznym. Osadnictwo na
wschodnich wybrzeżach Morza Śródziemnego wymusi-
ło natomiast zmiany w dziedzinie handlu i gospodarki.
Zachwiała się też równowaga władzy politycznej, gdyż
niszczycielską siłę krzyżowców do swych celów pró-
bował zaprząc zarówno Kościół, jak i władcy świeccy.
Przez dwa stulecia armie łacinników wyruszały bronić
Świętej Ziemi. Nigdy już nie udało się odtworzyć „bla-
sku i chwały” pierwszej krucjaty, lecz mimo niepowo-
dzeń i rozczarowań ogień świętej wojny podtrzymywa-
ła pamięć tamtej wyprawy.
Wpływ pierwszej krucjaty na stosunki między za-
chodnim chrześcijaństwem a islamem okazał się bardzo
zdradliwy i destrukcyjny. W Clermont Urban próbował
zmobilizować zachodnie rycerstwo, przedstawiając
w dużej mierze wypaczony obraz islamskiego świata.
Kazano łacinnikom wierzyć, że muzułmanie są nieo-
krzesanymi i sadystycznymi podludźmi - ich natural-
nymi wrogami. Podczas prowadzonej później kampanii
Frankowie toczyli zaciekłą walkę z islamem, dopusz-
czając się niewypowiedzianych potworności, jak po
zdobyciu Antiochii czy Jerozolimy. Nawet według śre-
dniowiecznych standardów było to skrajne bestialstwo,
nie powinniśmy jednak sądzić, że istniała jakaś wyraź-
na, ostro zarysowana różnica między okrucieństwami,
których dopuszczali się krzyżowcy w Lewancie i w Eu-
ropie.
Po prawdzie papieska opinia o nieludzkim islamie
nie zagościła na stałe w umysłach krzyżowców. Wyka-
zali się oni bardziej elastycznym niż Urban II podej-
ściem do muzułmanów, prowadząc negocjacje z Faty-
midami, nawiązując sojusze z muzułmańskimi wład-
cami w północnej Syrii, jak na przykład Umarem
z Azazu, czy zawierając szereg korzystnych dla siebie
rozejmów z emirami z południowej Syrii, Libanu i Pa-
lestyny. Dowody tych kontaktów są niepełne, a łaciń-
skie źródła do pewnego stopnia przedstawiają krucjatę
jako głęboki konflikt religijny.
Tymczasem w rzeczywistości wzajemne kontakty
mogły się odbywać na zupełnie innym poziomie. Rela-
cja Rajmunda z Aguilers o tym, jak to w ostatniej fazie
oblężenia Antiochii Ewerard, łaciński ksiądz i wizjoner,
udał się do muzułmańskiego Trypolisu, by odpocząć
i nabrać sił, sugeruje, że kontakty między tymi dwiema
kulturami były o wiele bliższe i powszechniejsze, niż
sądzimy. Źródła arabskie bezsprzecznie dowodzą, że
bliskowschodni muzułmanie mieli pragmatyczne po-
dejście do krzyżowców, podobnie jak - przez pokolenia
- do chrześcijan ze Wschodu.
W latach 1096‒1099 wojska łacińskiego Zachodu
i islamskiego Wschodu stanęły do walki. Wydaje się
jednak, że żadna ze stron nie upatrywała w swych prze-
ciwnikach „obcego” gatunku ludzi, do którego żywiła-
by wrodzoną nienawiść. Zdobycie przez krzyżowców
Jerozolimy nie przyczyniło się szczególnie do harmonii
pomiędzy religiami, jednak w ciągu dziesięciu lat łaciń-
skie państwa na Wschodzie z wolna wpisywały się w
polityczną strukturę Lewantu. Kwitł handel, a obok
konfliktów pojawiła się dyplomacja. W 1108 roku oraz
w roku 1115 łacinnicy walczyli ramię w ramię ze swy-
mi muzułmańskimi sojusznikami.
Atmosfera łacińsko ‒ muzułmańskiej antypatii
utrwaliła się dopiero, gdy Europa Zachodnia zawłasz-
czyła sobie i przemodelowała pamięć pierwszej krucja-
ty. W XII wieku uporczywa papieska propaganda
sprzyjała nietolerancji religijnej i niebawem pierwsi
krzyżowcy opiewani byli tyleż ze względu na drama-
tyczne zdobycie Jerozolimy, ile za krwawe ataki na is-
lamskich wrogów. W Lewancie tymczasem ambitni
muzułmańscy władcy, z sułtanem Saladynem na czele,
zbijali kapitał na zbrodniach, których dopuścili się
uczestnicy pierwszej krucjaty. Domagając się zemsty,
rozpalili na nowo ogień dżihadu, pod którego pozorem
dążyli do zjednoczenia islamu pod swymi despotycz-
nymi rządami. Nim nadszedł wiek XIV, w powszechnej
świadomości na Zachodzie i na Wschodzie zagnieździ-
ło się na dobre wyobrażenie krucjaty jako wojny zro-
dzonej z fanatycznej nienawiści. Zaostrzyły się religij-
ne waśnie - chrześcijaństwo i islam weszły na drogę
trwałego konfliktu.