Professional Documents
Culture Documents
ISBN 978-83-242-1587-4
Opracowanie redakcyjne
Jan Sadkiewicz
Parę słów lirycznych: wieczorami spać mi bomby nie dają (dzisiaj jest 25
września 1940 roku i mieszkam w centrum Londynu), chce mi się pracować: od tylu
lat przywykłem pisywać artykuły wieczorem i nocą. Praca dziennikarska jest mi dziś
niedostępna, spróbuję więc napisać książkę, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że
technika pisania książek jest całkiem inna: dziennikarz, siadając do biurka, ma już
cały artykuł w głowie, jak umeblowany a jaskrawą elektrycznością oświetlony pokój.
Natomiast całej książki nie sposób tak widzieć od razu; raczej widzi się jej kontury,
zarysy na ciemnym tle. Trzeba dopiero do tego domu wejść i po kolei światło w
pokojach zapalać, po omacku łazić po korytarzach, po ciemku szukać schodów. Stąd
nieźli dziennikarze mogą pisywać bardzo złe książki, tak jak dobrzy pisarze książek –
bardzo złe artykuły. Jednak mój ideał publicysty–dziennikarza, Bainville, równie
świetnie pisywał książki, nadając im cechy dobrego artykułu dziennikarskiego, to
jest zwięzłość i przejrzystość. Między innymi napisał on nie na długo przed śmiercią
Historię III Republiki1. Chcę go naśladować i napisać Historię niepodległej Polski: 11
listopada 1918 – 17 września 1939. Bainville temat swój potraktował ideologicznie,
pisał o ideach, nastrojach, dążeniach społeczeństwa III Republiki, książka jego
wyzwolona jest z opowieści faktów, dat, materiału historiograficznego. Niestety, ja z
musu muszę być ogólnikowy w tym, co piszę. Przez lata zbierałem pokaźną
bibliotekę, był to mój warsztat pracy, przed każdym prawie artykułem wertowałem
książki; wyśmiewałem się z dziennikarzy, którzy pisali bez książek. Biblioteka
została w Wilnie, liczne biblioteki londyńskie są pozamykane, z konieczności moja
niezła pamięć musi być moim jedynym sekretarzem naukowym. W historii
politycznej Polski nigdy nie grałem jakiejkolwiek roli, nigdy nie byłem na scenie, ale
często siedziałem w pierwszym rzędzie, obserwowałem spektakl dokładnie, a
czasami udawało mi się na chwilę zabrnąć za kulisy, zerknąć na to lub owo, dojrzeć
szminkowanie i kostiumowanie.
W przedmowie do swojej Historii III Republiki powiada Bainville: „Historia ta
jest niekompletna, dopóki niedostępne są akta konwentów masońskich”. Historia
niepodległej Polski, a także poprzedzające ją czasy, również zyskałaby dużo na
jasności, gdybyśmy wiedzieli wszystko o naszych związkach tajnych.
Stosunek u nas do masonerii jest dwojaki. Są ludzie, którzy prawie wszystko
tłumaczą działaniem masonerii i prawie wszystkich uważają za masonów, są inni,
którzy wzruszają ramionami na wyraz „masoneria”, odpowiadając po krakowsku:
„jeszczem żywego masona na oczy nie widział”, i twierdzą, że rozmowy o masonerii
to bujdy godne kucharek. Pewien pan w roku 1924 napisał artykuł kończący się
słowami: „W chwili, kiedy w Grecji chwiał się tron króla Jerzego – panna
Niewiarowska występowała w Warszawie nago. Non, Messieurs, il n’y a pas de
coïncidences [Nie, Panowie, nie ma zbiegów okoliczności]”. Francuszczyzna
ostatniego zdania brzmiała w tym artykule ironicznie i wyniośle, w rzeczywistości
autor był przekonany, że pomiędzy abdykacją króla Hellenów a brakiem skromności
polskiej diwy operetkowej zachodzi niezbity i nader bliski związek przyczynowy, że i
to, i tamto jest rezultatem knowań masonów. Są ludzie obłąkani na punkcie
masonerii, dla których zagadką jest, dlaczego dwóch ludzi uważanych za masonów
kłóci się albo walczy ze sobą. Tłumaczą to walką lóż. Ludzie o przeroście zmysłu
architektonicznego, ludzie lubujący się w jasności organizacyjnej, skłonni są wierzyć,
że stosunki polityczne świata są regulowane przez jakąś wszechpotężną organizację,
niczym przez wszechmocne ziemskie bóstwo, które przewiduje i kształtuje każde
wydarzenie polityczne. Ludzie ci nie zdają sobie sprawy, że każdy czyn, każdy
wypadek polityczny mieści w sobie atomy rzeczy wielkich i atomy rzeczy małych,
małostkowych, przypadkowych.
Ale równie nie mają racji ci, którzy zaprzeczają istnieniu masonerii i związków
tajnych.
Masonem nie byłem nigdy i poza należeniem w czasach studenckich do
wielokrotnie zdekonspirowanego w niepodległej Polsce i wielokrotnie już
opisywanego „Zetu”, nie brałem udziału w żadnej z tajnych organizacji. Pod tym
względem muszę powtórzyć za Bainvillem: moja historia Polski niepodległej będzie
niekompletna, albowiem nie będę poza tym rozdziałem powracał do działalności
stowarzyszeń tajnych. Skoro jednak już ten temat poruszyłem, czuję się w
obowiązku naszkicowania, co wiem, a raczej, czego nie wiem o stowarzyszeniach
tajnych.
Wiem najwięcej oczywiście o „Zecie”, to jest o Związku Młodzieży Polskiej –
założonym gdzieś przez Miłkowskiego (T.T. Jeża)2 – którego konstrukcja oparta była
na strukturze masońskiej. Były w nim trzy stopnie: koledzy, towarzysze i bracia,
później stopień towarzyszy został zniesiony. Pozostawał więc „Zet” i „Koła
Braterskie”, na których czele stała „Centralizacja”, niemająca prezesa tylko
sekretarza. Przez „Zet” przeszło bardzo wielu polityków niepodległej Polski, jego
dawnymi członkami byli spośród prezydentów Rzeczypospolitej Stanisław
Wojciechowski i Władysław Raczkiewicz, ogromną ilość dygnitarzy w Polsce
stanowili byli „zetowcy”.
„Zet” dał swego czasu początek Lidze Narodowej; organizacja ta była tajnym
kośćcem stronnictwa wszechpolaków, stronnictwa Narodowo-Demokratycznego
(endeków), które dziś się nazywa Stronnictwem Narodowym. „Zetowcy”,
przechodząc po ukończeniu studiów uniwersyteckich do starszego społeczeństwa,
awansowali zwykle do Ligi Narodowej. Co się później z tą Ligą stało, nie wiem,
słyszałem, że ją Roman Dmowski w roku 1927 rozwiązał3. Wiem, że Adam
Doboszyński, wypuszczony w roku 1938 z więzienia, przygotowywał serię artykułów
przeciwko związkom tajnym, celem wykazania, że każdy związek tajny staje się z
czasem pożywką, terenem działalności masonerii. Doboszyński jest jednym z ludzi,
którzy wszędzie widzą masonerię. Przypomina mi się w tej chwili, że normalna
historia Polski, taka, której się uczy uczeń klasy pierwszej, dzieli się na okresy i że
pierwszy z tych okresów nazywa się „okresem bajecznym”, gdzie nic nie jest pewne,
nic nie jest wyjaśnione. Otóż i moją historię niepodległej Polski poprzedza „dział
bajeczny”– te mianowicie kilka słów, szkicujących typ organizacji tajnych w Polsce.
Wracając do „Zetu”, później nastąpił rozłam między „Zetem” a Narodową
Demokracją. Pierwsza fala „zetowców”, która do Ligi Narodowej nie poszła,
przypada na rok 1908. W fali tej znajdowali się Stanisław Stroński i Edward
Dubanowicz, którzy założyli później tygodnik „Rzeczpospolita” (stąd tytuł pisma
wydawanego od roku 1919 w Warszawie przez Strońskiego). „Zetowcy” po zerwaniu
z narodowymi demokratami nadal kierowali Młodzieżą Narodową i w pewnych
środowiskach szli razem z endekami. Niewątpliwie najwybitniejszą wśród
„zetowców” osobistością w okresie poprzedzającym samą wojnę był Kazimierz
Wyszyński, mądry i kryształowej uczciwości człowiek. W czasie wielkiej wojny
poszczególne środowiska „Zetu”, nie zrywając organizacyjnych węzłów między sobą
i utrzymując organizacyjną jedność Młodzieży Narodowej, głosiły jednak hasła
polityczne diametralnie różne. Oto środowisko „Zetu” warszawskiego było
niepodległościowe i entuzjastycznie nastrojone do Józefa Piłsudskiego; środowisko
krakowskie, pod wpływem Zygmunta Rusinka, wręcz odwrotnie, było
antylegionowe, raczej endeckie; środowisko petersburskie – raczej
niepodległościowe; moskiewskie, kijowskie – raczej endeckie.
W roku 1918 „Zet” postanowił stworzyć organizację polityczną wśród starszego
społeczeństwa. Zdaje się, że powstała wówczas kontynuacja konspiracyjna „Zetu”4,
która dała początek organizacjom w rodzaju Straży Kresowej, Związku Obrony
Kresów Zachodnich, Rad Ludowych oraz Związku Naprawy Rzeczypospolitej.
Związek Naprawy montowali dawni „zetowcy” na spółkę z notorycznymi masonami,
których się później jednak ze Związku Naprawy pozbyli. Od tej chwili do dawnych
„zetowców” przylgnęła nazwa „naprawiaczy”. Będę o nich musiał mówić w dalszych
rozdziałach tej książki, jednak bez tej zawziętości, z którą ich zwalczałem w
niepodległej Polsce.
„Zet” i Liga Narodowa były to konspiracje o ideologii nacjonalistycznej i
jakkolwiek posiadające formy zapożyczone od masonerii, nastawione
antymasońsko. O masonerii wiem niewiele. Sądzę, że zawleczona była do Wilna i do
Królestwa Polskiego przez masonerię rosyjską, powstałą i rozkwitłą w Rosji na
gruncie instytucji niezależnej adwokatury. Jestem prawie pewny, że taki Tadeusz
Wróblewski, wybitny adwokat wileński, był masonem związanym z masonerią
rosyjską, która w Rosji utworzyła stronnictwo konstytucyjnych demokratów
(kadetów5). Za czasów niepodległej Polski masoni wileńscy używani byli przez
Piłsudskiego do utrzymywania kontaktów z masonami kowieńsko-litewskimi –
wobec braku stosunków dyplomatycznych była to jedyna droga porozumienia z
Litwinami – toteż litewscy chrześcijańscy demokraci zarzucali ciągle tautininkom6
wpływy masońskie i konszachty z Polakami. Masoni w Wilnie mieli lożę im.
Tomasza Zana, do której przedpokojem była półjawna organizacja „44-ech”, oraz
lożę drugiego stopnia, ściśle zakonspirowaną, pod nazwą „Gorliwy Litwin”.
Jeśli chodzi o pozawileńskie stosunki masońskie, należy przypuszczać, że już w
roku 1910 istnieje w Krakowie i Warszawie jakaś masoneria, sympatyzująca z
hasłami niepodległościowymi, że już wtedy należą do niej dr Rafał Radziwiłłowicz,
Andrzej Strug i inni, skoro Michał Sokolnicki wspomina o niej w swoich
pamiętnikach, jak również o tym, że mu Piłsudski do niej należeć zabronił. Później
dużo u nas mówiono o walce dwóch obrządków – romańskiego i szkockiego –
twierdzono, że w obrządku romańskim pozostali wrogowie Piłsudskiego, a w
szkockim – jego przyjaciele. Są to rzeczy zbyt zakonspirowane, by o nich można było
pisać poważniej, nie potykając się co chwila i nie ośmieszając we własnych i w
czytelników oczach całkowitą niewiedzą.
Pewniejsze są wiadomości, że masoneria rozwielmożniła się u nas za
pośrednictwem Włochów, że poselstwo włoskie w Warszawie w latach 1920–1922
było tu czynne. Wtedy weszło do masonerii mnóstwo oficerów, za wiedzą
Piłsudskiego, których Piłsudski w roku 1927 z masonerii odwołał i którym do lóż
należeć zakazał. Do jakiego rodzaju masonerii należał przywódca teozofów, generał
Karaszewicz-Tokarzewski, który nawet odprawiał jakieś obrządki pseudoreligijne,
nie wiem. Ludzie niewtajemniczeni, jak ja, będą zawsze masonerię odczuwali od
strony intrygi politycznej pomieszanej z groteską.
Piłsudczycy mieli swoją organizację tajną, która wyrosła na gruncie POW
(Polska Organizacja Wojskowa, szkoląca młodzież na przyszłych żołnierzy polskich
za czasów okupacji niemiecko-austriackiej). Wewnątrz tej POW powstał ZW, czyli
Związek Wolności, organizacja półtajna o nastawieniu politycznym, a wewnątrz tego
ZW – organizacja tajna „A” (od wyrazu „analfabeci”). Po aresztowaniu dnia 22 lipca
1917 roku Piłsudskiego i Kazimierza Sosnkowskiego przez Niemców, z inicjatywy
Bogusława Miedzińskiego został stworzony „Konwent”, który działał w imieniu
Piłsudskiego. „Konwent” ten był czynny także i w niepodległej Polsce, lecz w roku
1927 został przez Piłsudskiego rozwiązany. Oczywiście, poza tymi związkami
tajnymi, które wymieniłem, działało w Polsce bardzo dużo mafii i mafijek zarówno
na prawicy, jak lewicy społeczeństwa. Przeciętny wiek takiej mafii wynosił zaledwie
kilka lat. W tak przeurzędniczonym społeczeństwie jak Polska niektóre mafie miały
po prostu na celu wzajemne popieranie się na posadach. Mafijność stała się chorobą.
Znam dwie epoki specjalnego jej rozkwitu. Przed zamachem 1926 roku mnożyło się
w Polsce od organizacji tajnych typu kagulardów7 francuskich. Były to różne PPP
(Pogotowie Patriotów Polskich), Rycerze Białego Orła, Zakony Faszystów i inne.
Wszystkie te organizacje głosiły, że mają na celu niedopuszczenie do zamachu
Piłsudskiego. Kiedy dnia 13 maja 1926 roku na ulicach warszawskich strzelały
karabiny maszynowe, widziałem szefa jednej z tych organizacji, jak nerwowo kroczył
w hallu hotelu Bristol od jednej ściany do drugiej i z powrotem. Po zamachu
majowym zaczęły się konspiracje w samym obozie piłsudczyków. Sądzę, że jedną z
poważniejszych była konspiracja ambitnych oficerów II Oddziału Sztabu
Generalnego8, uniezależniona od szefów II Oddziału, założona prawdopodobnie
przez sekretarza premiera Kazimierza Bartla, porucznika Zaćwilichowskiego9.
Raz jeszcze powtórzę, że konspiracje i związki tajne odegrały w Polsce wielką
rolę, ale nie będę im mógł więcej miejsca poświęcić z powodu braku danych. Nie
można w pracy takiej, jak ta, którą zamierzam napisać, opierać się na
przypuszczeniach, domysłach i podejrzeniach.
Przypisy
Trzy są szkoły, czy też trzy atmosfery, które się spotkały w niepodległej Polsce:
(1) historyczna szkoła krakowska, (2) ruch narodowy, reprezentowany przez
najwybitniejszego swego przywódcę, Dmowskiego, (3) socjalizm.
Socjalizm podzielić należy na socjalizm dzielnicy austriackiej i zaboru
rosyjskiego. Pierwszy rozkwitł na gruncie rozwoju konstytucyjnego, wyborów do
gmin i parlamentu, i jego historia łączy się z ogólną historią socjalizmu
europejskiego, jest tej historii pododdziałem. Na zabór rosyjski wpływał o wiele
oryginalniejszy socjalizm rosyjski, wyzwolony spod oddziaływania życia
praktycznego, bo w swej ojczyźnie odsunięty od jakiejkolwiek pracy w państwie, a
więc pozostający całkowicie w dziedzinie teorii czy też czynów antypaństwowych.
Aby zrozumieć ten wpływ, trzeba podmalować tło. Powiem tu coś niecoś o Rosji.
Dwoistość władzy i społeczeństwa
Wyraz „społeczeństwo” należy rozumieć w pojęciu rosyjsko-
przedrewolucyjnym. Kiedy się w tym pojęciu mówi „społeczeństwo”, nie ma się na
myśli ani chłopa–analfabety, ani członka artieli [kooperatyw, kooperacji], tragarza
na dworcu petersburskim. „Społeczeństwem” było w Rosji zbiorowisko ludzi
wykształconych, które w sposób filozoficzny zastanawiało się nad stosunkiem do
państwa. Kiedy urzędnik przychodził do biura i spełniał rozkazy swego
przełożonego – nie był „społeczeństwem”; ten sam urzędnik, kiedy wracał z biura i
przy wódeczce i zakąskach rozmawiał ze znajomymi – był „społeczeństwem”.
Aleksander II (1855–1881) zreformował Rosję. Dał wolność i uwłaszczył
włościan, dał sądownictwo jawne, oparte na wspaniałej procedurze, która stworzyła
z sądu rosyjskiego wzór instytucji praworządno-liberalnej, o wiele wyżej stojącej niż
sądownictwo w wielu państwach demokratyczno-konstytucyjnych, wreszcie
wprowadził szeroki samorząd miejski i wiejski (ziemstwa).
Podobno Aleksander II osobiście był przeciwnikiem tych reform.
– Gdyby tak było – słusznie wykrzykuje Makłakow – byłoby to największą
pochwałą samodzierżawia jako instytucji. Wynikałoby z tego, że samodzierżawie
musiało dać te reformy, których wymagała epoka, i że dało je w sposób wspaniały.
Istotnie, wyzwolenie Murzynów w Stanach Zjednoczonych nastąpiło dopiero po
krwawej i ciężkiej wojnie domowej w roku 1865. W kilkanaście lat później
konstytucyjny cesarz brazylijski, Dom Pedro, który przeprowadził oswobodzenie
Murzynów w swoim kraju, musi abdykować i niezadowoleni właściciele
niewolników wprowadzają republikę1. Rosja była krajem o wiele bardziej
gospodarczo zacofanym aniżeli Stany Zjednoczone, o wiele bardziej na pańszczyźnie
chłopów gospodarczo opartym aniżeli Stany Zjednoczone na niewolnictwie
Murzynów, a jednak Aleksander II bez żadnych wstrząsów przeprowadza tę wielką,
rewolucyjną reformę społeczną.
Witte, mąż stanu dużej skali, wskazywał na te wielkie dyktatorskie możliwości
samodzierżawia, wskazywał, że absolutyzm monarchiczny stanowi jedyny ustrój dla
kraju gospodarczo zacofanego, wymagającego wielkich reform. Istotnie, Aleksander
II, podobnie jak cesarz Mutsuhito, który wprowadził Japonię na drogę reform i
europejskiej modernizacji, podobnie zresztą jak Piotr Wielki, będą przykładami
potwierdzającymi tę tezę.
Reformy Aleksandra II nie powstrzymały rosyjskiego ruchu rewolucyjnego,
który odpowiadał na nie bombami. Genialnie ujął ten ruch Dostojewski w powieści
Biesy. Istotnie, jakiemuś cudzoziemskiemu historykowi, zdającemu sobie sprawę z
wielkości reform dokonywanych przez Aleksandra II, z tego, że ciemną, zacofaną,
analfabetyczną, pijaną Rosję podciągał ku wyżynom dobrego ustroju europejskiego,
dobrych praw, że wśród stosunków prawie średniowiecznych wykluwało się
społeczeństwo na wzór zachodnioeuropejskich społeczeństw liberalnych, że
stopniowo ograniczał swoją władzę – ci rewolucjoniści, miotający w niego bomby,
wydają się być jakimiś epileptykami. Ale oto rewolucja dokonuje szeregu zamachów
na cesarza i wreszcie zabija go dnia 1 marca 1881 roku.
Morderstwo to zostało potępione przez społeczeństwo rosyjskie i reakcja, która
przychodzi za czasów Aleksandra III, jest poniekąd przez to społeczeństwo
akceptowana. Aleksander III, człowiek o wiele mniej inteligentny od ojca, ale o
dużym poczuciu odpowiedzialności, nabożny, prawy, szlachetny, słowianofil i
antyeuropejczyk, ściągnął cugle, osadził konia, tak właśnie jak go sportretował
książę Trubecki na pomniku w Petersburgu. Ciężki cesarz, na ciężkim rosyjskim
bitiugu o skurtyzowanym na sposób europejski ogonie.
Po trzynastu latach reakcji, po wytępieniu rewolucji środkami policyjnymi,
Aleksander III umiera – na tron wstępuje Mikołaj II.
Rosja znów potrzebuje reform. Siła samodzierżawia jest zabezpieczona przez
lata reakcji, siła ta powinna być znowu obrócona na reformy.
Nie rozumie tego Mikołaj II. Trzyma się za poły polityki ojcowskiej. Nie ma
jednak prawości, lojalności, szlachetności ojca, nie ma jego siły charakteru, jego daru
dobierania sobie ludzi. Gdyby Aleksander III żył za czasów Mikołaja II, wkroczyłby
na pewno, aczkolwiek z niechęcią, na drogę reform. Mikołaj II jest słaby i uparty;
jego słabość nadaje jego uporowi charakter konwulsyjny.
W tym czasie nielegalne organizacje studenckie uniwersytetu moskiewskiego
wysyłają na jakiś ogólnoakademicki zjazd w Paryżu swego przedstawiciela.
Wybierają jakiegoś rozczochranego socjalistę, rewolucjonistę, nihilistę. Ten
przekrada się przez granicę z fałszywym paszportem, jedzie na Zachód, marząc o
poznaniu Francji wolności, równości i braterstwa. Są to jednak czasy sojuszu
rosyjsko-francuskiego: na dworcu w Paryżu spotykają rosyjskiego wysłannika
studenci francuscy hymnem Boże Caria chrani. Prowadzą go później na obiad do
ministra oświaty, na obiad do prezydenta Republiki, który mu podaje rękę i mówi
kilka miłych słów o potędze państwa rosyjskiego. Nasz nihilista słyszy ciągle: Rosja,
Rosja, Rosja. Zaczyna być dumny ze swej ojczyzny, zaczyna stawać na baczność,
kiedy grają hymn cesarski.
Wraca do Rosji. Tutaj czekają go podwójne represje.
Organizacja studencka stawia go pod sąd koleżeński za honorowanie za granicą
cesarskiego hymnu.
Policja rosyjska wsadza go do więzienia za nielegalny udział w zjeździe
zagranicznym.
Facet wiesza się w więzieniu.
Oto jest mała historyjka o stosunkach władzy i społeczeństwa rosyjskiego za
czasów Mikołaja II.
Społeczeństwo czeka na reformy. Młody cesarz, przyjmując delegację ziemstw,
nazywa myśl o konstytucji bezmyślnymi mrzonkami.
Społeczeństwo, odtrącone przez władze, nieznajdujące Aleksandra II, rzuca się w
kierunku bezprzytomnie antypaństwowym. Wszystko, co walczy z państwem, jest
mu sojusznikiem. Przychodzi wojna rosyjsko-japońska. Pisarze rosyjscy gloryfikują
żołnierza japońskiego, potępiają wojnę, kwiat inteligencji rosyjskiej wysyła
emisariuszy do Paryża, by przeszkodzić zaciągnięciu pożyczki wojennej we Francji.
Wojna jest przegrana – cesarz, pod wpływem wielkiego księcia Mikołaja
Mikołajewicza, podpisuje manifest o konstytucji. Rewolucja grzmi w Rosji. Władza
wisi na włosku, ale żołnierz, kozak i policjant tym razem jeszcze nie zawiodą.
Władza zwycięży i zatriumfuje.
I oto, po tym triumfie, władza wyciągnie rękę do społeczeństwa.
Pierwsza Duma rosyjska była rewolucyjna, kadeci, którzy z natury rzeczy
stanowią lewe centrum i którzy w tej Dumie byli frakcją najsilniejszą, głoszą hasła
rewolucyjne. Duma ta zostaje rozwiązana, zbiera się druga Duma. Kadeci tracą w
niej dużo mandatów na rzecz lewicy. Rewolucja na ulicy jest zupełnie pokonana. I
oto staje się rzecz nadzwyczajna. Cesarz wyciąga rękę do społeczeństwa. Generał
Trepow, pogromca rewolucji, wsławiony rozkazem: „Nabojów nie żałować!”,
wydanym do żołnierzy podczas zaburzeń ulicznych, wraz ze Stołypinem potrafi
namówić cesarza, by powołał rząd z kadetami jako ministrami. Kadeci tę rękę
odtrącają. Żądają, by cesarz zrzekł się tytułu samodzierżcy. Przypomina mi to gest
hrabiego Chamborda, który nie przyjął korony, ponieważ żądał białego sztandaru
zamiast trójkolorowego. Mikołaj II w początkach swego panowania burzy możność
współpracy ze społeczeństwem, teraz znów społeczeństwo, w sposób równie
nieinteligentny, odtrąca możność współpracy z władzą.
Rosja, jak ten student, o którym opowiadałem powyżej, skończyła
samobójstwem, rewolucją bolszewicką.
Na tle tej niemożności dojścia do porozumienia władzy i społeczeństwa należy
zrozumieć, jak głęboko antypaństwowy charakter miał socjalizm rosyjski. W Rosji
mieliśmy trzy partie socjalistyczne: mienszewików, bolszewików i eserów2 –
wszystkie nienawidziły państwa. Doktryny socjalistyczne interesowały liderów,
rekrut partyjny, młodzieniec–student, panna czy niezbyt liczny zresztą robotnik,
żmudnie agitowany przez inteligentów, szedł do tych stronnictw dlatego, że widział
w nich najgwałtowniejszy wyraz nienawiści i negacji państwa. Atmosfera dokoła
tego ruchu socjalistycznego nie była bynajmniej atmosferą zagadnień
gospodarczych, lecz po prostu atmosferą walki z państwem. Socjalista, tołstojowiec3
czy fanatyczny sekciarz religijny gotowi byli iść razem przeciw państwu, którym
solidarnie pogardzali, pomimo iż diametralnie różniły ich teorie, programy i formy
myślenia. Negacja państwa zresztą tkwiła zawsze głęboko w duszy rosyjskiej. Nawet
Dostojewski, ten apologetyk carosławia, zadawał sobie pytanie, czy wydałby policji
spiskowców na życie cara, i sam odpowiadał sobie anarchicznym i bezmyślnym: nie!
Socjalizm rosyjski wpływał z oddali na myśl polską. Na wiecach akademickich w
auli Kopernika, w Collegium Maius Uniwersytetu Jagiellońskiego, wołał student
Leszczyński: „Jedyny człowiek na świecie, który sprawę polską rozumiał, był to
towarzysz Czchenkeli”. Ten Czchenkeli był Gruzinem, socjalistycznym posłem
kaukaskim do Dumy rosyjskiej.
I rzecz dziwna: rewolucja w Rosji wydała Lenina, który upaństwowił wszystko w
Rosji, do duszy ludzkiej włącznie, i wydała Piłsudskiego, wielkiego państwowca
polskiego.
Przypisy
Przypisy
Przypisy
Przypisy
Jak istnieją prawa ekonomiczne, jak istnieje prawo popytu i podaży, tak istnieje
prawo rządzące polityką polską. Znaczenie polityczne Polski jest funkcją stosunków
rosyjsko-niemieckich. Z chwilą, kiedy te stosunki są złe, znaczenie Polski urasta,
Polska odzyskuje polityczną samodzielność. Kiedy stosunki rosyjsko-niemieckie
naprawiają się, samodzielność polityki polskiej pada. W chwili niemiecko-rosyjskiej
politycznej jedności działania – niepodległość Polski zamiera.
Rozbiory Polski poprzedzone były chwilą odrodzenia narodowego. Sejm
Czteroletni, zwany Wielkim, zawarł przymierze zaczepno-odporne z Prusami,
skierowane przeciw Rosji. Sejm ten potrafił stworzyć wojsko, skarb, przeprowadzić
wielkie reformy ustrojowe i społeczne. Prusy żądają od Polski w zamian za
przymierze antyrosyjskie Gdańska i Torunia. Polska odmawia. Prusy zdradzają nas,
układają się z Rosją, która druzgocze Polskę, dzieląc się jej terytorium z Prusami i
Austrią. Historia ta dość dokładnie przypomina ostatnią historię sprzed 1 września
1939 roku.
Napoleon tworzy Księstwo Warszawskie, jakąś wice-Polskę. Więcej mogli Polacy
oczekiwać od Aleksandra I, cesarza Rosji, któremu świtały w głowie ideały
ogólnoludzkie i na którego miał wpływ Adam Czartoryski. Ale powrót Napoleona z
Elby zmusza Aleksandra I do przedwczesnego zakończenia układów pokojowych –
raz jeszcze dzieli się Rosja z Prusami i Austrią terytorium Polski.
Powstanie Polski w roku 1830–1831 upada, bo armia polska, walcząc z
Mikołajem, ma przeciw sobie Prusy i Austrię wrogie powstaniu.
Bismarck opiera swą politykę na porozumieniu z Rosją. Jego ukochany
monarcha Wilhelm I na łożu śmierci rzuca przestrogę: „Nie zadzierajcie nigdy z
Rosją”. Ale Bismarck, w istocie, w głębi duszy, dążąc do stabilizacji sojuszu rosyjsko-
niemieckiego, manewrował bardzo kunsztownie. Jednym z takich manewrów było
stworzenie trójprzymierza niemiecko-austriacko-włoskiego. Aleksander III odczuł
przecież upadek Bismarcka w roku 1890 jako poważne niebezpieczeństwo,
jakkolwiek Aleksander III osobiście nienawidził Bismarcka.
Ale nie tylko trójprzymierze było atutem gry Bismarcka z Rosją, z którą dbał o
sojusz i cenił go sobie nade wszystko. Ciekawa książka profesora Józefa Feldmana
Bismarck a sprawa polska ujawniła, jak intensywne były zainteresowania Bismarcka
Polakami, emigracją polską. Bismarck w czasie powstania polskiego 1863 roku
ofiarowywał Rosji pruską pomoc zbrojną przeciwko powstańcom, a jednocześnie i
przed, i po powstaniu starał się skontaktować z różnymi kołami polskimi,
przebywającymi na emigracji, a także w kraju, zachęcał je, dodawał im otuchy,
słowem, miał swe skryte drzwiczki i kręte schodki do prowokacji i wyzyskania
polityki polskiej; nigdy nie wyrzekł się możliwości rzucenia na stół także karty
polskiej.
Trójprzymierze, bawienie się Rosjan ideą słowiańską, instynktowna słowiańska
niechęć do Niemca, rywalizacja Rosji z Anglią, polityka Bismarcka w czasie kongresu
1878 roku1, kłótnie i zawiści księcia Gorczakowa, ostatniego ministra, który w Rosji
nosił tytuł kanclerza, małżeństwo Aleksandra III z Dagmarą, królewną duńską – te
wszystkie wielkie, małe i maleńkie przyczyny spowodowały zbliżenie się Rosji do
Francji, tak upragnione przez Francuzów, którzy po klęsce 1870–1871 roku chcieli
powrócić do stanowiska wielkiego państwa. Zbliżenie się do Francji było wówczas
jednoznaczne z odsunięciem się od Niemiec. Zbliżenie to, zapoczątkowane i
załatwione za ostatnich lat panowania Aleksandra III, uległo różnym zmianom i
odchyleniom: zbliżała się do Niemiec Rosja, próbowała z Niemcami ugody Francja
Caillaux, ale w końcu skończyło się na wojnie 1914 roku.
Z chwilą wybuchu wojny kwestia polska wypływa natychmiast. Przecież to już
Bismarck powiedział, że w razie wojny rosyjsko-niemieckiej nic nie będzie mogło
powstrzymać powstania sprawy polskiej. Istotnie, dnia 14 sierpnia 1914 roku wielki
książę Mikołaj Mikołajewicz ogłasza swój manifest; dnia 5 listopada 1916 roku
generał Beseler w imieniu obu cesarzy, niemieckiego i austriackiego, zapowiada
niepodległość Polski; dnia 30 marca 1917 roku rosyjski rząd tymczasowy oświadcza,
że w niepodległości Polski widzi czynnik pokoju odrodzonej Europy; wreszcie dnia 3
czerwca 1918 roku uznają niepodległość Polski Anglia i Francja. Z chwilą więc
wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej silny wiatr powiał w nasze żagle i po upływie
czterech lat Polska stała się niepodległa, o czym przed wojną marzyli tylko nieliczni
politycy realni, nazywani przez ogół fantastami.
Przypisy
Przypisy
Przypisy
Przypisy
Przypisy
W końcu 1918 roku i przez rok 1919 biją się jeszcze w Rosji z bolszewikami
następujące rosyjskie siły narodowe: generał Judenicz na zachód od Petersburga;
generał Miller na północy, koło Archangielska i Murmańska; admirał Kołczak na
Syberii; generał Denikin, który zda później komendę generałowi Wranglowi, na
południu i na obszarach dońskich wojsk kozackich.
Każde z tych wojsk oparte jest na innej drodze morskiej: Judenicz na Bałtyku,
Miller na Oceanie Lodowatym, Denikin na Morzu Czarnym, wreszcie Kołczak na
Oceanie Spokojnym. Generałowie ci bowiem łakną pomocy Ententy. Sami mają legie
oficerskie, trudne do dowodzenia i łatwo ulegające demoralizacji, albo Kozaków, czy
też półdzikich żołnierzy narodowości azjatyckiej, albo wreszcie nieliczną młodzież
inteligencką. Poza tymi elementami normalny żołnierz jest niepewny i łatwo ulega
infekcji bolszewickiej; odznacza się okrucieństwem i rabuje ludność. Wielka ilość
generałów w tych małych armiach rozsadza je także i anarchizuje.
Z tymi oddziałami związane są losy oddziałów w Polsce. Murmańczycy walczą
obok Anglików i obok generała Millera; historia polskiej dywizji syberyjskiej
związana jest z Kołczakiem, wreszcie 4 Dywizja Strzelców generała Lucjana
Żeligowskiego powstała na Kubaniu i związana była z wojskami kozackimi i
ochotniczymi rosyjskimi.
Generał Żeligowski, świetny i nieustraszony żołnierz, wykazał dużo zmysłu
politycznego. Poddany rozkazom francuskim i generałowi Hallerowi, na własną rękę
z Odessy dąży do Polski, dokąd przybywa dopiero w czerwcu 1919 roku. W lipcu
odnosi wielkie zwycięstwo nad bolszewikami pod Jazłowcem1.
W tych czasach polityka francuska, a zwłaszcza polityka francuskich czynników
wojskowych, wspiera narodowe siły rosyjskie, dążąc do odbudowy Rosji. Cesarz
Mikołaj II był lojalnym i rycerskim sprzymierzeńcem Francji i Anglii. Nawet jego
śmierć dnia 17 lipca 1918 roku związana jest poniekąd z tą lojalnością, gdyż zdaje
się, że wywiezienie go z Tobolska nastąpiło przy udziale agentów niemieckich, w
nadziei że oswobodzony cesarz da się użyć jako sojusznik Niemiec. Cesarz jednak
myśl tę kategorycznie odrzucił, został więc pozostawiony w Jekaterynburgu i potem
zamordowany przez bolszewików wraz z żoną, czterema córkami i synem.
Przeważna też część narodowych polityków i generałów rosyjskich (z wyjątkiem
generała Krasnowa) orientowała się na Ententę i zwalczała bolszewików nie tylko
jako bolszewików, ale i jako niemieckich sojuszników.
Francuskie sfery wojskowe przywiązują wielkie znaczenie do odrodzenia Rosji.
Dla nich to kontynuacja sojuszu z Rosją, który przecież ocalił Francję od klęski w
roku 1914 i 1915. Pomimo że Rosja upadła w wojnie, zbawiła Francję. Plany
zabezpieczenia się od Niemiec na granicy wschodniej, chociażby przez częściowe
rozczłonkowanie państwa niemieckiego, połączone z projektem republiki
nadreńskiej, spotykają się ze sprzeciwem Wilsona czy też Lloyda George’a. Toteż
Francuzi pomagają rosyjskim generałom pieniężnie, materiałem wojennym i
własnymi siłami zbrojnymi, wiele, wiele razy więcej aniżeli Polsce. Dla Francuzów
Polska jest tylko wice-Rosją, ersatz-Rosją, nie byłaby potrzebna, gdyby Rosja
istniała. Pomimo ogólnych niepowodzeń generalskich wiara w odrodzenie Rosji
narodowej u Francuzów jest tak duża, że taki na przykład pułkownik Chardigny nie
chce, by Wilno należało do Polski, chce je rezerwować dla przyszłej Rosji.
Wyznawcą poglądu, że Rosję należy restaurować jako siłę antyniemiecką, jest
także Winston Churchill. Lloyd George ma jednak inne zdanie.
Pomimo swych chęci sprzymierzeni nie zdobyli się dla tak poważnego celu, jak
odbudowanie antyniemieckiej siły narodowej Rosji, na jakikolwiek większy i
bardziej konsekwentny wysiłek. Uważali bolszewików za filoniemców (zresztą w tym
czasie następuje istotnie wielkie zbliżenie bolszewików do Niemców i odwrotnie), a
jednak dawszy rosyjskim wojskom narodowym pomoc, nie dali im pomocy
dostatecznej. Przypomina to trochę francuską i angielską politykę wobec czerwonej
Hiszpanii. Należy sobie zdać sprawę, że w roku 1919 kilka dywizji angielsko-
francuskich mogłoby przeważyć szalę na rzecz wojsk narodowych i odrestaurować
dla Francji i Anglii tak pożądanego w ich mniemaniu euroazjatyckiego sojusznika.
Ale na te kilka decydujących dywizji Francja i Anglia zdobyć się nie mogły.
Dmowski miał w sprawie rosyjskiej zupełnie inne plany i poglądy. Usiłował je
wcielić w czyn, ale mu się to nie udało, ani za czasów wojny z Sowietami, ani też
kiedy indziej.
Przypisy
Dnia 19 kwietnia 1919 roku Piłsudski zajął Wilno przy pomocy szwoleżerów, 11.
Pułku Ułanów i piechoty Legionów. Zwycięstwo nad miastem zapewnili wileńscy
robotnicy kolejowi, którzy sformowali samorzutnie pociąg i pojechali po piechotę do
Lidy. Patriotyczne miasto szalało z radości. Piłsudski wydał odezwę:
…Do mieszkańców byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego… Kraj wasz…
Wiele razy przedrzeźniał ten zwrot profesor Stanisław Stroński. „Kraj wasz…” –
a więc nie nasz, nie polski – dedukował Stroński z tego zwrotu odezwy. Nie było w
tym wiele racji, bo przecież tak samo można napisać odezwę do Polaków w
Krakowie: „Polacy, wasza godzina wybiła…”, albo „Polacy, kraj wasz…” Ale
niewątpliwie odezwa ta była odzwierciedleniem idei federacyjnej, której
przeciwnikami byli narodowcy i prawdę powiedziawszy, całe społeczeństwo
wileńskie. Toteż w wyborach do wileńskiej rady miejskiej, które niebawem nastąpiły,
narodowcy zdobyli prawie wszystkie mandaty, „demokraci” wileńscy, którzy
wówczas reprezentowali federalizm, i socjaliści otrzymali zaledwie kilka mandatów.
Teraz chciałbym przystąpić do rozpatrzenia polityki Piłsudskiego wobec Rosji.
Stanowi ona już przeszłość daleką, nie tyle latami, ile możliwościami.
Endecy z wyrazu „idea federacyjna” zrobili akt oskarżenia, po czym całą politykę
wobec Rosji tłumaczyli przez federalizm. Profesor Stroński wpoił obywatelowi
polskiemu przekonanie, iż Piłsudski jako socjalista i demokrata tak kocha różnych
Ukraińców i Białorusinów, że gotów jest im nie tylko zdobywać ziemie rosyjskie, ale
i darowywać ziemie polskie, że ideały międzynarodowej równości ludów są tu
motorem działania Naczelnika Państwa. Tego rodzaju tłumaczenie nie było zresztą
tylko fantazją lub insynuacją profesora Strońskiego i dyrygowanej przez niego
orkiestry zarzutów. Wierzyli w to nie tylko endecy, nie tylko wrogowie Piłsudskiego,
przeciwnie, wierzyli w to także piłsudczycy, głosiły to samo także oficjalne
interpretacje polityki Naczelnika, powołujące się na hasło „za naszą i waszą
wolność”. Nie wierzyły w to tylko ludy, którym federację proponowaliśmy.
A jednak Piłsudski nie był idealistą typu 1848 roku, który by wyzwalał dla
ideałów wolności inne ludy kosztem żołnierza polskiego i interesów państwa
polskiego. O! Forma demokratyczno-wolnościowa rosyjskiej polityki Piłsudskiego z
roku 1919 dość mi przypomina socjalistyczną formę polityki Piłsudskiego z roku
1905. I tu, i tam, poza taką czy inną frazeologiczną formą, mieściła się planowana w
tajemnicy przez mózg Piłsudskiego polska racja stanu.
Przeciwnicy i zwolennicy Piłsudskiego widzieli jedno: „federalizm”. W istocie
zbiegały się w tej polityce Piłsudskiego z lat 1919 i 1920 dwie tendencje mające dużo
z sobą wspólnego, ale bynajmniej nie identyczne. Jedną tendencją było osłabienie
Rosji przez jej rozczłonkowanie; drugą tendencją było wzmocnienie Polski przez
federalizm.
Obie te linie polityczne można dziś spokojniej i obiektywniej zrozumieć niż
wtedy w ogniu polemiki.
Rozczłonkowanie Rosji. Trzeba się nauczyć, trzeba wbić sobie w głowę prawo
polityczne, które brzmi: potęga państwa jest pojęciem stosunkowym, potęgę
państwa mierzy się siłą, czy też słabością, sąsiadów tego państwa. Państwo potężne
to państwo, które ma słabych sąsiadów; państwo słabe to to, które ma sąsiadów
potężnych.
Państwo Franciszka I, króla Francji, było państwem o wiele słabszym od
państwa Ludwika XIV, króla Francji – a to tylko i wyłącznie dlatego, że za czasów
Franciszka I Francja miała dookoła monarchię Karola V, w której słońce nigdy nie
zachodziło, która była wówczas największym organizmem politycznym Europy, a
Francja Ludwika XIV – Rzeszę Niemiecką, bezsilną jako całość, rozczłonkowaną
przez traktat westfalski, Włochy rozbite na małe państwa i osłabioną Hiszpanię.
Włochy sprzed wielkiej wojny 1914 roku były państwem o wiele słabszym od
Włoch powojennych. To nie przyłączenie części Alp czy Triestu stało się przyczyną
takiego stanu rzeczy: Włochy przed wojną miały jako sąsiada duże państwo austro-
węgierskie, a po wojnie na ich miejscu szereg małych państewek, osłabianych walką
polityczną między sobą.
W imię tej zasady relatywizmu potęgi państwa Japonia od wielu lat dąży do
rozbicia swego wielkiego sąsiada, Chin, na pięć państw: Mandżurię, Mongolię, Chiny
południowe, Tybet i Turkiestan chiński.
Wspaniałym wyrazicielem relatywizmu potęgi państwa jest publicysta francuski
Bainville, którego chętnie nazywam swoim mistrzem, swoim największym
nauczycielem.
Bainville w swych studiach historycznych miażdży politykę Napoleona III.
Mądrzy politycy dążą do rozbicia swych większych sąsiadów na państwa mniejsze,
natomiast Napoleon III całkował, komasował sąsiadów Francji dzięki swej miłości
do doktryny narodowościowej. Ponieważ Napoleon III uważał, że państwa powinny
być narodowe, sprzyjał jednoczeniu się Niemiec, sprzyjał jednoczeniu się Włoch, nie
bacząc na to, że podzielone Niemcy i podzielone Włochy są oczywiście
bezpieczniejszym sąsiadem dla Francji niż połączone.
W roku 1940 Francja zapłaciła ostatecznie za błędy polityki Napoleona III.
Zaraz po traktacie wersalskim Bainville pisze wspaniałą, może najwspanialszą
swą książkę: Polityczne konsekwencje pokoju1, w której wskazuje, że traktat wersalski
nie zabezpieczył Francji, bo nie rozbił z powrotem Niemiec na Prusy, Bawarię itd.,
na szereg małych państw. Bainville wskazuje, że mniejsze liczebnie państwo, tj.
Francja, stała się wierzycielem większego liczebnie państwa, tj. Niemiec, i prorokuje,
że Niemcy nie tylko nie dotrzymają zobowiązań, które w Wersalu podpisali, lecz że
będą znów próbowali siłę swą rzucić na szalę wypadków i pobić Francję w następnej
wojnie.
Oczywiście, w interesie Polski leżało, aby stać się państwem możliwie
najmocniejszym, aby Niemcy i Rosja były możliwie najsłabsze.
W kierunku rozbicia Niemiec na szereg małych państw Piłsudski nic zdziałać
nie mógł. Polityka polska wobec zwycięskiej Ententy spoczywała w rękach
Dmowskiego, który walczył o nasze granice zachodnie i miał te same kłopoty z
uporem Wilsona czy z uporem Lloyda George’a, co Francuzi, i tak samo jak
Francuzom, a raczej o wiele bardziej, trudno mu było te upory przezwyciężyć.
Piłsudski nie mógł – i kto wie, czy chciał – usuwać Dmowskiego od tej pracy i brać
za nią odpowiedzialności.
Natomiast jeśli chodzi o Rosję, Piłsudski stał na brzegu oceanu ludzi
pogrążonych w całkowitej anarchii. Żelazo się kuje, gdy jest gorące, a losy historii –
w obliczu takich wydarzeń, jak rewolucja rosyjska. Piłsudski po objęciu stanowiska
Naczelnika Państwa wiedział, że państwo rosyjskie będzie miało taki charakter, jaki
mu się nada w najbliższych latach, a może miesiącach.
Piłsudski przede wszystkim bał się powrotu carskiej Rosji, obawiając się, że od
razu sięgnie aż po Kalisz. Istotnie, generał Denikin, z którym Piłsudski nawiązał
łączność, z trudnością bąkał o niepodległości Polski, a już słyszeć nie chciał, aby do
Polski miało należeć coś więcej poza Królestwem. Był taki incydent w czasie wojny
polsko-bolszewickiej, że bolszewicy naciskani przez białe armie wysłali do
Piłsudskiego wysłannika, prosząc go tajnie o wstrzymanie ofensywnych działań
wojennych, przekładając mu, że jeśli w danej chwili będzie ich bił, to białe armie
zwyciężą i Rosja narodowa powróci.
Piłsudski prośbie bolszewików zadośćuczynił i do zwycięstwa białych nie
dopuścił.
Czy należy go za to potępić, czy też chwalić? Odpowiedź zależy od poglądu, kto
byłby dla Polski niebezpieczniejszym sąsiadem: carat lub inna forma narodowej
Rosji, czy bolszewizm? Piłsudski, były więzień syberyjski, uważał, że jednak carat.
Toteż pozytywne załatwienie tej misji bolszewików uważać można za jedyny
komplement, który Piłsudski w całym swoim życiu pod adresem caratu
wypowiedział.
Poza tym Piłsudski stara się nie tylko kontaktować z ruchami narodowymi,
rozsadzającymi Rosję – kaukaskimi, tatarskimi itd. – ale nawet je popiera, zachęca,
podnieca na duchu. Szuka z nimi kontaktu od pierwszych miesięcy swych rządów w
niepodległej Polsce. Jest to uprawianie tej samej polityki, którą Bainville zalecał
Francji wobec Niemiec.
Tyle jeśli chodzi o osłabianie, o rozczłonkowanie Rosji.
Polityka ukraińska Piłsudskiego wiąże się z jego polityką negatywną – osłabiania
Rosji – ale jednocześnie wchodzi już w jego system wzmacniania Polski. Piłsudski w
lutym 1920 roku zawarł z Petlurą, naczelnikiem rządu ukraińskiego in partibus
infidelium2, układ, na mocy którego Petlura zrzekł się jakichkolwiek pretensji do
Galicji Wschodniej, Chełmszczyzny, Polesia i zachodniego Wołynia, natomiast
Piłsudski obiecywał mu wyrzucić bolszewików z Kijowa i kraj ten oddać Petlurze.
Istotnie dnia 8 maja 1920 roku wojska polskie wkroczyły do Kijowa.
Tę politykę ukraińską, łącznie z pomysłami utworzenia z ziem dawnego
Wielkiego Księstwa Litewskiego państwa odrębnego, sfederowanego z Polską,
nazywano w prasie polityką federacyjną Piłsudskiego, sprowadzając je do wspólnego
mianownika i atakując gorąco.
Będę miał okazję później wytłumaczyć całą wielką różnicę między ukraińską a
litewską polityką Piłsudskiego, wykazać miejsca słabe i tej, i tamtej, i przyczyny
nieudania się obu. Na razie jednak chciałbym podkreślić jedno. Oto w polityce
ukraińskiej, czy też wileńsko-litewskiej, upatrywali endecy w 1919 i 1920 roku
defetyzm narodowy: oskarżali Piłsudskiego, że chce ziemie polskie odstępować
Ukraińcom czy Litwinom, zarzucali, że w tych sprawach działa jako doktryner lub
socjalista, a nie jako egoista narodowy. Zwolennicy Piłsudskiego powiększali tylko
ten zamęt, ciesząc się głośno, że postępuje on jako wyjątkowy altruista, mający
jedynie na myśli „za naszą wolność i waszą” – rodzaj wschodnioeuropejskiego
Wilsona, dążącego do obdarzenia niepodległością różnych ludów, chociażby ze
stratą dla Polski.
I oskarżenia, i zachwyty były niesłuszne, choć opierały się na oficjalnym
brzmieniu różnych frazeologicznych enuncjacji, które się wówczas wypowiadało. W
sprawie ukraińskiej czy litewskiej Piłsudski kierował się wyłącznie polską racją
stanu. Po pierwsze, dążył do rozczłonkowania Rosji, po drugie, wierzył, że państwa
graniczące z Polską, oswobodzone przez Polskę od Rosji, wpadną z łatwością pod
wpływ Polski i że Polacy będą mogli je tak samo po pewnym czasie spolonizować,
jak szlachta polska dawnej Rzeczypospolitej spolonizowała i Litwę, i Ruś.
W innej swej książce wspominam, że Briand powiedział kiedyś: „Po co Joanna
d’Arc tak się męczyła, wypędzając z kraju Anglików?”, a potem dodał: „Po stu latach
i tak staliby się Francuzami”.
Pierwsze z tych zdań jest całkowicie obce naturze Piłsudskiego, który oczywiście,
mówiąc o czynie wojennym Joanny d’Arc, nigdy by nie zaczął zdania od wyrazu „po
co”.
Natomiast atmosfera drugiego zdania Briandowskiego tkwiła w poczynaniach
Piłsudskiego w owym czasie. Ludzie z kresów nie tylko nie mają kompleksu
niższości narodowej, lecz raczej mają kompleks wyższości narodowej. Wynika to z
tego, że na wschodzie nie byliśmy nigdy narodem chłopów czy robotników
kopalnianych, lecz narodem panów. Piłsudski był zawsze typem Polaka o
kompleksie narodowej wyższości i jak największych ambicji. Mówił, co prawda, w
rozdrażnieniu o „narodzie idiotów”, ale czy znacie matki bardzo ambitne na punkcie
swoich synów? Te właśnie najwięcej się gniewają i unoszą, gdy ich synkowie
przynoszą ze szkoły złe stopnie. Wybuchy antypolskie Piłsudskiego były tylko miarą
wielkości zadań, które Polsce stawiał, wielkości ambicji, które z nią łączył.
Piłsudski wierzył, że sfederowane z nami narody prędko staną się Polakami.
Piłsudski był głębokim wyznawcą zasady politycznej, że na koszty ugody silniejszego
narodu ze słabszym wyłożyć powinna zadatek strona silniejsza, albowiem ugoda
silniejszego narodu ze słabszym zawsze w przyszłości przyniesie korzyść
silniejszemu.
Przypis
1 Gdy Sejm Ustawodawczy zgromadził się po raz pierwszy, zasiadało w nim 335
posłów, pod koniec kadencji ich liczba wzrosła do 432.
2 Rząd Paderewskiego został utworzony 16 stycznia 1919.
Dmowski i traktat wersalski
Przypis
Przypisy
Rosja w 1919 roku nie istniała. Władza, która panowała nad głodnym
Petersburgiem i głodną Moskwą, walczyła na wszystkich frontach, miała powstania
wewnętrzne, transport zdezorganizowany, chaos i czerezwyczajki, które z chaosem
walczyły, na razie go powiększając. My, Polacy, nie mieliśmy co prawda także
większej armii, ale bądź co bądź nie mieliśmy wojny domowej i siłą naszą był duży
patriotyzm ludności. Toteż wojska nasze posuwały się na wschód szeregiem
zwycięstw nad oddziałami bolszewickimi. Dnia 8 sierpnia 1919 roku zajęliśmy
Mińsk Litewski, dnia 28 sierpnia – Bobrujsk, dnia 11 września – Borysów. Byliśmy
już bliscy historycznej naszej granicy.
Poznań, Lwów, Wilno – wszędzie pierwsi za broń chwytają mieszkańcy tych
miast, wszędzie wojska polskie przychodzą oswobadzać ludność dopiero na żądanie
ludności miejscowej. To samo, jeśli chodzi o kresy najdalsze. W Warszawie od
początku niepodległości istnieje Komitet Obrony Kresów, zorganizowany przez
ludzi pochodzących z Mińszczyzny i Mohylowszczyzny. Wydatną w nim rolę
odgrywa pan Władysław Raczkiewicz, mińszczanin, panowie Obiezierscy, obywatele
dawnego województwa mohylowskiego, pan Jundziłł z Polesia, prezesem jest książę
Sapieha, pochodzący z Grodzieńszczyzny.
Wojska polskie wita nie tylko ludność polska. Pop prawosławny, z reguły
Rosjanin, cieszy się także z wyzwolenia go od bolszewików, cały kraj wita nas jako
oswobodzicieli.
Dnia 29 stycznia 1920 roku bolszewicy wysyłają do Warszawy notę, proponując
pokój. Nota jest podpisana przez Lenina, Trockiego i Cziczerina; Cziczerin jest już
wtedy ministrem spraw zagranicznych.
Piłsudski jest jednak przekonany, że bolszewikom chodzi jedynie o zyskanie
czasu, że potrzebny jest im odpoczynek do przygotowania ofensywy – pogląd ten
potwierdzają wypadki późniejsze. Już w początkach kwietnia hiszpański Alfons XIII
uprzedza nas przyjaźnie, że wie o gotującej się na Polskę wielkiej ofensywie
sowieckiej.
Tymczasem zmienił się w Polsce gabinet. Dnia 27 listopada ustąpił Paderewski,
z różnych przyczyn związanych z niedostatecznym dawaniem sobie rady z
kwestiami politycznymi. Ostatni cios gabinetowi zadaje decyzja Rady Najwyższej,
która oddaje nam Galicję Wschodnią jedynie na lat dwadzieścia pięć. Decyzję tę
niesłusznie przedstawiono jako niepowodzenie dyplomacji Paderewskiego.
Premierem zostaje Leopold Skulski, osobistość dość przypadkowa, ministrem spraw
zagranicznych – Patek, dawny wymowny obrońca rewolucjonistów polskich przed
sądami rosyjskimi.
Rząd polski, dążąc do unicestwienia pokojowej oferty bolszewickiej, upiera się
przy Borysowie jako miejscu rokowań. Bolszewicy się na to nie zgadzają, a profesor
Stanisław Grabski, prezes sejmowej komisji spraw zagranicznych, który nie wierzy w
przygotowania bolszewików do ofensywy, uważa, że Piłsudski chce dalszej wojny ze
względu na swe cele polityczne i federacyjne oraz rozbijanie Rosji. Profesor
Stanisław Grabski głośno i otwarcie staje po stronie tez bolszewickich. Jednak
Naczelnik Państwa przy pomocy lewicy i Klubu Pracy Konstytucyjnej zwycięża w tej
grze ze Stanisławem Grabskim.
Dnia 25 kwietnia rozpoczyna się polska ofensywa na Kijów, który niebawem
zostaje zdobyty. Piłsudski, jak niegdyś Bolesław Chrobry, wjeżdża do tego miasta.
Powstaje sen o Polsce cofniętej do czasów Władysława IV. Marszałek Trąmpczyński
daje się porwać patriotycznemu uniesieniu i wita Piłsudskiego jako spadkobiercę
Batorych i Władysławów dnia 18 maja 1920 roku przed kościołem św. Aleksandra w
Warszawie. W kościołach śpiewają Te Deum laudamus.
Jednak niebawem rozpoczyna się kontrofensywa sowiecka. Rozpoczyna się z
południa i z północy. Na południu działa jazda Budionnego. Będzie to ostatnie, a
zarazem pierwsze decydujące dla kampanii użycie wielkich mas kawalerii. Ostatnie,
bo kawaleria, której wodzem najwspanialszym był niegdyś Sobieski, w XIX i XX
wieku straciła swe znaczenie. Pierwsze, bo w kampanii 1939 roku znaczenie
rozstrzygające i decydujące miała także kawaleria, tylko już nie konna, ale
zmotoryzowana – w postaci tak zwanych dywizji pancernych. Budionny – było to
wiec bezpowrotnie ostatnie użycie jazdy w jej dawnym charakterze kawalerii konnej
i pierwsze w czasach nowoczesnych rozstrzygnięcie wojny za pomocą elementu
ruchu.
Na północy uderza dawny oficer cesarskiej gwardii, dwudziestoośmioletni
Tuchaczewski, później czerwony marszałek, z rozkazu Stalina rozstrzelany. Dnia 11
lipca 1920 roku zostaje zdobyty Mińsk Litewski, w parę dni później – Wilno, dnia 20
lipca bolszewicy są nad Niemnem i Szczarą, dnia 1 sierpnia zajmują Brześć Litewski.
Wojska bolszewickie wkraczają na terytorium Królestwa, są pod Lublinem, pod
Lwowem. Tuchaczewski powtarza manewr Paskiewicza z 1831 roku. Jego kawaleria
dochodzi do Włocławka, bolszewicy zaczynają się stykać z siłami niemieckimi. Na
świat, do Ameryki idą depesze, że Warszawa zajęta, że Warszawa padła, że czerwone
sztandary powiewają nad Wisłą i Polską.
W tym czasie sejm nie zdaje egzaminu.
W Warszawie jest strajk robotników użyteczności publicznej, tramwaje nie
kursują.
W sejmie, w chwili opuszczenia przez wojska polskie Kijowa, a więc w chwili, w
której położenie wojskowe zaczęło się stawać dla nas tragiczne, rozpoczyna się
przesilenie rządowe. Zaczynają się targi o teki. Na ministrów zgłaszają się figury,
które w żaden sposób, nawet subiektywnie, nie mogły mieć o sobie przekonania, że
są geniuszami, że są jedynymi w takiej chwili zbawcami Polski, i żądają tek dla
siebie. I to przesilenie wobec nieprzyjaciela, który posuwa się naprzód i grozi zagładą
świeżo odzyskanej niepodległości, trwa długo, nieprawdopodobnie, haniebnie długo
– trwa całych dni piętnaście. Przez dwa tygodnie państwo zagrożone ofensywą
nieprzyjaciela nie posiada rządu z winy sejmu.
Przez piętnaście dni lewica stara się utworzyć gabinet z Daszyńskim na czele; nie
dopuszcza do tego prawica.
Dnia 24 czerwca powstaje nareszcie gabinet Władysława Grabskiego1. Dnia 10
lipca Grabski jest w Spa, na konferencji premierów państw sprzymierzonych, i prosi
o pomoc. Lloyd George stawia niesłychane warunki. Polacy winni ustąpić Entencie
w sprawie Gdańska i Czechom w sprawie Śląska Cieszyńskiego. Polacy winni oddać
bolszewikom cały kraj poza linią Grodno–Brześć Litewski. Władysław Grabski te
katastrofalne warunki przyjmuje, w zamian nie uzyskując prawie żadnej pomocy.
Dnia 11 lipca 1920 roku Lloyd George proponuje bolszewikom konferencję
pokojową w Londynie z udziałem Polski, Litwy, Łotwy, Finlandii i… Galicji
Wschodniej. Cziczerin odrzuca tę propozycję.
Przed narodem polskim stanął znów dylemat: zwyciężyć lub zginąć. Polska dnia
15 sierpnia 1920 roku zwyciężyła.
Przypisy
Lord D’Abernon, Anglik, nazwał bitwę nad Wisłą osiemnastą decydującą bitwą
w dziejach świata. Są bitwy wielkie i krwawe, mające jednak znaczenie tylko dla
narodów, które w nich udział biorą. Są jednak bitwy, które decydują o biegu historii
nie jednego czy kilku narodów, lecz o biegu historii ogólnej, o cywilizacji ogólnej.
Taka – powiada lord D’Abernon – była bitwa pod Salaminą, która ocaliła cywilizację
grecką i przesądziła losy Europy na całe tysiąclecia naprzód, takich bitew było
szesnaście innych w dziejach i wreszcie bitwa nad Wisłą w roku 1920.
Wojska bolszewickie stykały się z Niemcami. W razie bolszewickiego
powodzenia Niemcy, doprowadzone do rozpaczy traktatem wersalskim,
zsolidaryzowałyby się z bolszewikami, wywiesiłyby czerwone sztandary, losy Europy
mogłyby przybrać całkiem inny charakter.
Bitwa w środkowych dniach sierpnia w najogólniejszym schemacie wygląda jak
następuje. Generał Żeligowski pod Radzyminem zatrzymał posuwające się masy
sowieckiego żołnierza. Od Wieprza na północ uderzył naczelny wódz, biorąc
bolszewików do saka pomiędzy swoje armie a armie broniące linii Wisły, czy też, jak
V Armia generała Sikorskiego, kruszące bolszewików na północy Królestwa.
Od początku ofensywy bolszewickiej znów się zaczyna dramatyczna gra
pomiędzy Naczelnikiem Państwa i naczelnym wodzem a opinią publiczną.
Dziennikarz profesor Stroński stawia tu czoło Naczelnikowi Państwa, mając wpływ
na opinię publiczną o wiele większy niż zarządy stronnictw, same stronnictwa lub
ministrowie. Wpaja on całemu prawie narodowi przekonanie, że ofensywa sowiecka
jest tylko skutkiem wyprawy kijowskiej, rozpoczętej i wykonanej tylko i wyłącznie
dla fantastycznych kaprysów Piłsudskiego, aby Kijów oddać Petlurze. Ponieważ
bolszewicy długo idą naprzód, a w takich dniach niezadowolenie i wzburzenie
narodu jest rzeczą łatwą, zrozumiałą i zawsze z klęską współistniejącą, sytuacja
Piłsudskiego staje się ciężka. Dnia 30 czerwca premier Władysław Grabski wraz z
sejmem tworzą Radę Obrony Państwa1, w której skład wchodzi Dmowski; żąda on
ustąpienia Piłsudskiego ze stanowiska Naczelnego Wodza. Zarzuca się Piłsudskiemu
Kijów i niefachowość. Wciąga się do gry przeciw niemu ministrów państw obcych
rezydujących w Warszawie.
Dnia 24 lipca nowy kryzys gabinetowy. Władzę obejmuje rząd Witosa,
wicepremierem zostaje wódz socjalistów, Daszyński, Ministerstwo Wojny pozostaje
w rękach generała Sosnkowskiego, ministrem spraw zagranicznych jest książę
Sapieha, dawny zamachowiec na Piłsudskiego, przez tegoż Piłsudskiego na to
stanowisko wysunięty.
Słuszne jest, że na wodza naczelnego spada odpowiedzialność za klęskę, ale
słuszne jest także, aby zwycięstwo dawało mu chwałę. Wojna Polski kończy się ową
osiemnastą decydującą bitwą w dziejach świata, wielkim polskim zwycięstwem,
które gotowe jest wzmocnić stanowisko polityczne Piłsudskiego.
Wtedy profesor Stroński rzuca hasło: cud nad Wisłą. Hasło, mimo że w Polsce
się przyjęło, dla nas nader upokarzające. Dlaczegoż by to Polacy tylko cudem
zwyciężyć mogli? Analogii pomiędzy bitwą nad Wieprzem i Wisłą a „cudem nad
Marną” nie ma żadnej, bo nad Marną istotnie powinni byli wygrać Niemcy i tylko
nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności tak wielkie popełnili błędy, że bitwę, a z nią
razem i całą wojnę, przegrali. Nazwa cudu była uzasadniona. My mieliśmy
naprzeciw siebie tylko 177 000 bagnetów i szabel, wojska wycieńczonego,
zmęczonego, posuwającego się po wrogim kraju. Nie umniejsza to nic ani wodzom,
ani żołnierzowi, jeśli powiemy, że w sierpniu 1920 roku powinniśmy byli zwyciężyć.
Żadnego cudu w tym nie było.
Rzucenie takiego hasła, jak „cud nad Wisłą”, było majstersztykiem
dziennikarstwa. Można się na tym uczyć wielkich dziennikarskich uderzeń,
podsunięcia, zasugerowania narodowi pojęcia, przekonania, w które ten naród
uwierzy; ta sugestia miała cel określony, całkiem inny i niezależny od bogobojno-
podniosłego nastroju, który wyrazy „cud nad Wisłą” otacza. Rzucenie hasła „cudu
nad Wisłą” w intencji zeskamotowania2 Piłsudskiemu politycznych owoców jego
zwycięstwa może nas pouczyć, w jak decydujący sposób prawdziwie utalentowany
dziennikarz wpłynąć potrafi na bieg wypadków i postawę opinii publicznej.
Hasło „cudu” było pierwszą i najbardziej kurtuazyjną próbą odebrania
Piłsudskiemu glorii zwycięstwa. Potem nastąpiło uporczywe twierdzenie, które
szerzy ten sam profesor Stroński, że zwycięstwo przypisać należy dyrektywom
generała Weyganda, że to on, a nie niedołężny, niefachowy Piłsudski, był
prawdziwym wodzem w tym zwycięstwie. Było to również niezgodne z prawdą
historyczną. Generał Weygand sam oświadczył, że zwycięstwo należy zawdzięczać
„generałom polskim”. Nie powiedział jednak, że nie tylko nie miał nic wspólnego z
opracowaniem planu bitwy nad Wisłą i Wieprzem, lecz że plan ten powstał wyraźnie
wbrew jego wskazówkom i poglądom. Ale prawda historyczna nie grała tu większej
roli. Stroński tak silnie wówczas trzymał w ręku cugle uczuć prawicowego
społeczeństwa polskiego, że do obowiązków narodowych należało twierdzenie, iż to
Francuz wygrał bitwę. Kto się ośmielał myśleć, że bitwę wygrał jednak Polak,
podejrzewany był o brak uczuć narodowych.
Koncepcja wyjścia znad Wieprza powstała kiedyś w genialnym mózgu
Prądzyńskiego w ostatniej fazie powstania listopadowego. Komu przypada zaszczyt
jej odrestaurowania z tak znakomitym skutkiem? Wskazywano na szefa sztabu
generała Rozwadowskiego. Piłsudski sobie przypisywał autorstwo koncepcji
zwycięstwa i zdaje się, że miał rację. Gdyby tak jednak nie było, gdyby szef sztabu
albo wydział operacyjny był autorem koncepcji, to przecież do wodza należała
decyzja. W każdym więc razie należy uznać, że decyzja wodza była trafna, skoro nam
dała zwycięstwo, skoro w ciągu dni kilku odwróciła bieg klęski na bieg zwycięstwa.
Nie zwyciężył bolszewików ani Kołczak, ani Wrangel, ani Denikin, ani Miller, ani
Judenicz. Nie zwyciężyli ich angielscy i francuscy generałowie, którzy ze swymi
wojskami przyjeżdżali białym armiom na pomoc. Zwyciężyli ich jednak Polacy i
Piłsudski.
Przypisy
Przypisy
Przypisy
1 Ugrupowania te (ZLN, PSChD, NChSL), tworzące blok – Chrześcijański Związek
Jedności Narodowej (ChZJN, zwany „Chjeną”), zdobyły 29% oddanych w wyborach
głosów.
Metoda, którą napisana jest ta książka
Przypisy
Przypisy
1 W wyniku trzydniowych walk zginęło 379 osób, ok. 1000 zostało rannych.
Mościcki a jego konserwatywni konkurenci
Dziwnie się czasami losy układają. Gdy Ignacy Mościcki, obrany na prezydenta,
przyjeżdżał do Warszawy, wskoczył do jego wagonu korespondent „Kuriera
Polskiego” i uzyskał wywiad. Było tam mało rzeczy związanych z polityką, ale
pamiętam jak dziś, iż było zdanie następujące: „Będę może za to mniej polował” –
powiedział pan prezydent. Był to kamyczek rzucony w ogródek Wojciechowskiego,
który dużo polował, ale jak się zdaje, Wojciechowski przez całe życie był
„Sonntagsjägerem” [dosł. niedzielnym myśliwym] i pukał sobie, gdy miał okazję;
natomiast Mościcki, jak widać z tej odpowiedzi, nie polował. Ale cóż! Czar tej
rycerskiej rozrywki, czar wspaniałych lasów i borów polskich, bogactwo łowieckie
trzech milionów hektarów lasów państwowych, opanowały go całkowicie. Profesor
Mościcki, starszy pan o pięknej rasowej twarzy, od chwili obrania go na prezydenta
odmłodniał. Być może młodość miał ciężką, biedną, bez używania tych rozrywek,
które były udziałem jego rówieśników pochodzących z kół arystokratycznych.
Mościcki był biednym studentem, gdy młodzieńcy z korpusu paziów w Petersburgu
lub Theresianum w Wiedniu rzucali krociami na konie, wystawne polowania i inne
uciechy. Otóż od chwili obioru Mościcki, który już miał lat sześćdziesiąt, tak
odmłodniał, że z całą satysfakcją życie swe poświęcił rozrywkom w rodzaju polowań,
jazdy konno; widzieliśmy jego fotografie na koniu o ślicznej uździe i eleganckich
błyszczących białych popręgach, w cylindrze i czarnym surducie. Wprowadził on
pewien styl do Polski, polegający na wydatkowaniu dużo na cele osobiste: kancelaria
cywilna rozporządzała szesnastoma samochodami osobistymi, strzelcy w Spale,
lokaje w Warszawie, liczne zamki „reprezentacyjne”. Ów styl „reprezentacyjny”,
który się tak zagnieździł w Polsce, miał w prezydencie Mościckim najwybitniejszego
przedstawiciela. Poza tym Mościcki ograniczał się do słuchania Piłsudskiego i
dopiero po śmierci Marszałka rozpoczął swoją grę personalną, wykazując w niej
nadspodziewanie dużo sprytu.
Dlaczego Piłsudski wysunął właśnie Mościckiego? Inicjatywa wyszła od Bartla,
lecz Piłsudski znał Mościckiego od dawna, bo był on kiedyś drugoszeregowym
członkiem PPS, jeszcze w wieku XIX. Inni kandydaci Piłsudskiego stali moralnie o
wiele wyżej od Mościckiego – niestety, byli to konserwatyści, stąd elekcja ich była o
wiele bardziej utrudniona aniżeli tego demokraty.
Zresztą z księciem Lubomirskim miałby Piłsudski kłopoty. Pojechałby on na
pewno do Brześcia lub Berezy i nakazał osobiście powypuszczać aresztowanych.
Lubomirski była to żywa tradycja przedwojennej Warszawy, bogatej, wesołej,
szlachetnej, liberalnej, w której polityka była jak najdalsza od robienia interesów, a
najbliższa działalności artystycznej i religijno-dobroczynnej. Jeśli się chce rozumieć
urok Warszawy z czasów dorożek dwukonnych na „gumach” i przemycanych z
Galicji obrazków i książek patriotycznych, należy myśleć o Zdzisławie Lubomirskim.
Dużo było w nim z księcia Józefa. Ten sam patriotyzm gorący, to samo poczucie
obowiązku, ale w polityce dobre wychowanie w pojęciu salonowym ciążyło na
działalności księcia. Zwykle się oburzał, wypowiadał się gorąco, ale potem odczuwał
swoje oburzenie, jak gdyby popełnił wobec kogoś nieuprzejmość i zmiękczał to, co
powiedział. Często nie umiał obronić konsekwentnie swej linii politycznej. Był to
jednak niewątpliwie jeden z najszlachetniejszych, najbardziej humanitarnych,
liberalnych, najsympatyczniejszych przedstawicieli starej Warszawy. Nie brakło w
nim nuty szczerego bohaterstwa. Bardzo łatwo można zrozumieć sentyment
Piłsudskiego do niego.
Profesor Zdziechowski, także konserwatysta, nigdy politykiem nie był, będąc
zawsze pisarzem politycznym. Był obok profesora Petrażyckiego, znakomitego,
genialnego teoretyka prawa, jednym z niewielu Polaków znanych za granicą. Nosił w
sobie wyjątkową dystynkcję osobistego uroku, kultury umysłowej i gorącego serca.
Głęboki znawca literatury XIX wieku, lubował się w pisaniu książek treści
politycznej, był przed wojną neoslawistą, bronił Puszkina w Krakowie, a Chorwatów
i Słoweńców przed Węgrami. Po wojnie stał się przede wszystkim madziarofilem.
Była to natura skłonna przede wszystkim do obrony uciśnionych, bronił tych,
przeciwko którym zwracała się odmienność losu. Bronił Żydów, gdy ich
prześladowano, był prawie antysemitą, gdy Żydzi panowali; bronił Chorwatów, gdy
panowali Węgrzy, bronił Węgrów, gdy ich upokorzył traktat w Trianon1; był
germanofilem, gdy podczas wojny mieszkał w Petersburgu, stał się obrońcą resztek
białej emigracji, gdy żebrała po brukach Paryża i Warszawy; bronił Piłsudskiego, gdy
ten był w Sulejówku, po zaginięciu generała Zagórskiego napisał list o nim,
nazywając go swoim przyjacielem. Ponieważ Piłsudski lubił Zdziechowskiego, a po
wysłuchaniu jego odczytu o Chateaubriandzie powiedział o nim po rosyjsku: „Wot
bojewoj gienierał”2, więc zaproszono Zdziechowskiego już po zamachu majowym,
aby wygłosił przemówienie w auli uniwersyteckiej z powodu imienin Marszałka.
Zdziechowski mówił cały czas o generale Szeptyckim i innych ludziach nielubianych
przez Piłsudskiego. Była to głęboka natura artystyczna, można było nawet o nim
powiedzieć, że był sumieniem Polski, ale nie nadawał się na polityka: jego sądy
estetyczne na tyle górowały w nim nad sądami politycznymi.
Przypisy
Przypisy
Przypisy
Przypisy
Czy naród polski lubi gesty brutalne? Piłsudski w pierwszych latach swego
pomajowego panowania przemawia brutalnie, wypowiada wyrazy ordynarne i
obelgi. Dokonano wtedy również szeregu brutalnych aktów: zaginięcie generała
Zagórskiego, pobicie ministra Jerzego Zdziechowskiego, Adolfa Nowaczyńskiego,
Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, Brześć… Naród odpowiedział na to wyborami, w
których większość uzyskał Piłsudski i BBWR. Tłumaczono to „cudem nad urną”.
Pewnie, zdarzały się fałszerstwa wyborcze, ale… nie wszędzie, nie było ich w wielu
miastach, gdzie jednak lista BBWR zwyciężyła.
A jednak zaryzykuję twierdzenie, że siła Piłsudskiego w tym okresie tkwi w
przeświadczeniu nabytym przez naród polski po maju 1926 roku, że tylko Piłsudski
może być kierownikiem tego państwa – natomiast że akty brutalne régime’u
wyrządziły wielką szkodę i samemu Piłsudskiemu, i całemu régime’owi, że
brutalność tych aktów stanowiła może główną pożywkę opozycji.
Są kraje, w których imponuje siła, brutalność, pchnięcie nożem. Gdy się jedzie
nocą w czarnej gondoli po śliskiej wodzie kanałów weneckich i patrzy na koronki
marmurów ukryte w nocy i tajemnicze zaułki, myśli się, że tu pchnięcie sztyletem
imponowało i decydowało. U nas było inaczej. Gwałt nad czyjąś wolnością,
godnością, czyimś życiem i zdrowiem, odbijał się głośnym echem protestu i
oburzenia.
Trzeba pamiętać, że Polacy to szlachecki naród. I nasz chłop, i nasz robotnik
przesiąknięci są szlachetczyzną, zupełnie tak samo jak chłop i robotnik hiszpański.
Za czasów ministra Zawadzkiego zwrócono się do urzędników państwowych, aby
dobrowolnie podpisali pożyczkę państwową. Ta „dobrowolność” była specjalnego
gatunku, nacisk moralny był duży i nie słyszałem, aby gdziekolwiek jakikolwiek
urzędnik odmówił udziału w tej pożyczce ze swej groszowej pensji. Ale decorum było
zachowane. Urzędnicy schodzili się na zebrania, obierali przewodniczącego,
uchwalali, klaskali – nikt nie sarkał, nie protestował, a gdyby się taki znalazł, nie
miałby żadnego poparcia. Natomiast gdy Janusz Jędrzejewicz „zaszeregował”
urzędników, przymusowo obcinając jednym gażę, podnosząc innym, omal nie
wybuchła rewolucja urzędników. Uchwalano masowo protesty. To są te „pańskie
fanaberie” naszego narodu, bardzo sympatyczne, bo w nich odzwierciedla się duże
poczucie godności ludzkiej, które my, Polacy, posiadamy.
Toteż każdy akt gwałtu w Polsce jest niesłychanie, zabójczo niepopularny, a
ofiara gwałtu staje się natychmiast wszystkim sympatyczna.
Po zamachu majowym aresztowano kilku generałów: Malczewskiego,
Rozwadowskiego, Żymirskiego, Zagórskiego, i osadzono ich w Wilnie, w pałacu
Służków na Antokolu, gdzie mieściło się więzienie wojskowe. Po kilku miesiącach
generałowie zostali wypuszczeni, generał Zagórski został również przewieziony do
Warszawy, po czym ślad po nim zaginął. Opozycja zaczęła jawnie oskarżać rząd, że
generał został zamordowany, co ma wszelkie cechy prawdopodobieństwa.
Zagórski był oficerem legionowym o wielkiej odwadze, ale o orientacji
austriackiej, zwalczanym przez I Brygadę za zbytnią wobec Austriaków ugodowość.
Kto jak kto, ale endecy nie mogli do niego czuć sympatii. A jednak wstręt do gwałtu
jest w narodzie polskim tak silny, że po zamordowaniu tego generała endecy zrobili
z niego natychmiast świętego narodowego. Okrzyk „Zagórski” stał się argumentem
politycznym o wiele silniejszym od innych. Cóż zrobić, nasz naród nie da się
wychowywać przez czerezwyczajki; Iwan Groźny i Stalin nie mieliby u nas
powodzenia. Napoleonowi Francja lekko przebaczyła rozstrzelanie księcia
d’Enghien, u nas Piłsudskiemu pamiętano Zagórskiego zawsze.
Nieznani oficerowie naszli mieszkanie Jerzego Zdziechowskiego i pobili go.
Pobito również Nowaczyńskiego, którego wywieziono za miasto tajemniczym
samochodem, uszkodzono mu oko. To samo zdarzyło się z redaktorem Dołęgą-
Mostowiczem.
Nowaczyński, wybitny literat polski, z zamiłowaniem uprawiał sztukę, którą
sam określał jako pamflet lub paszkwil. Przez kilka lat nie mógł wprost wziąć pióra
do ręki, aby nie zelżyć innego znakomitego dziennikarza polskiego, Kazimierza
Ehrenberga, również krakowianina z pochodzenia, a w okresie majowym redaktora
naczelnego „Kuriera Porannego”, gdzie Piłsudski przed zamachem umieszczał
wszystkie swoje artykuły i wywiady. Nowaczyński utrzymywał, że Ehrenberg ukradł
przed laty składki na odbudowanie wieży kościoła oo. Paulinów w Częstochowie na
Jasnej Górze, toteż przeważnie pisał o nim Ehrenberg-Jasnogórski, twierdził, że
Ehrenberg oprowadzał rosyjskich wielkich książąt po domach publicznych w
Warszawie, o redakcji Ehrenberga pisał, że jest to lokal, do którego wchodzi się tylko
po północy, w palcie z podniesionym kołnierzem, z „niezdrowymi wypiekami na
twarzy”. „Dlaczego ciocia z Twardej nie może, a Ehrenberg może?” Słowem,
redaktor Ehrenberg miał prawie co dzień swoją porcję obelg, wypisaną przez
Nowaczyńskiego, który robił sobie z tego sport, aby jak najczęściej pisać o
Ehrenbergu i lżyć go co dzień w inny sposób.
Nowaczyński został pobity za obrazę Piłsudskiego i oto pierwszy występuje z
protestem, i to najgorętszym, gwałtownym, właśnie Ehrenberg. I w tym proteście nie
ma najmniejszej aluzji do obelg, którymi Nowaczyński go obrzucał. Ehrenberg
wystąpił po prostu w obronie pisarza i człowieka.
W Polsce akty brutalne nie mają powodzenia!
Historie polityczne pstrzą się zawsze od nazwisk premierów i ministrów, a
często nie ma w nich nazwisk dziennikarzy. Mam przed sobą historię ostatnich lat
Polski, napisaną w Anglii, przez Anglika, po angielsku. Znajduję w niej indeks około
tysiąca osób, każdy najmniejszy ministerek jest zacytowany, a nie ma w niej
Nowaczyńskiego, Stroński zaś wspomniany jest tylko raz i to jako poseł! Taki
stosunek do historii politycznej narodu jest oczywiście nonsensem. Na politykę, na
historię, na los narodu oczywiście bardziej i dłużej wpływa poczytny publicysta
aniżeli minister, czasami nawet premier. Publicysta tworzy ideologię, przekonania,
zaszczepia je społeczeństwu i via opinia publiczna przesądza o losach państwa.
Wielką siłą Stronnictwa Narodowego była „szkoła” myślenia politycznego, jednolita,
wyraźna, zdecydowana, jasna, która zdyscyplinowała pióra dziennikarskie tego
obozu. Natomiast dziennikarze obozu rządowego pisali od Sasa do Lasa.
Nowaczyński nie był twórcą ideologii, ale był popularyzatorem pewnych
przekonań, które dzięki swemu niezwykłemu talentowi zaszczepiał w mózgi ludzkie.
Nasuwały się zawsze porównania: Léon Daudet – Nowaczyński, ta sama świetność i
płodność pióra, ta sama skłonność do paszkwilu, pamfletu, do przesady w
personalizacji zagadnień, w oskarżeniach. Daudet potrafi oskarżyć ministra, że psuje
tak powietrze, iż urzędnicy i urzędniczki w jego ministerstwie muszą okna otwierać
w dziesiątym pokoju od gabinetu swego szefa, i na końcu tego typu rewelacji
zakwilić jeszcze żałośnie: „Et quelle idée de le faire ministre, au lieu de l’utiliser
contre les Boches”*. Nowaczyńskiego stosunek do języka polskiego, do słów, był
jakiś elektryczny. „Ekwilibrystyka słowna” – pisali o nim jego przeciwnicy
polityczni. Ale była to jedyna w swoim rodzaju sztuka nadawania słowom pewnego
sugestywnego wyrazu: zamiast „Kraków”, pisał Nowaczyński „Pokraków”, zamiast
„Warszawa” – „Parszawa”, zamiast „Komendant Piłsudski” – „Komediant
Piłsudski”; zmieniając drobniutką część imienia lub nazwy, nadawał im
paszkwilowy, jakże ekspresyjny charakter. Jakże oszczerczy! – zawołają inni.
Oczywiście, ale w danym wypadku chodzi mi o technikę, a nie o moralność. Nad
wszystkim dominowała nadzwyczajna żywość, prędkość, szybkość, lekkość. Jego
paszkwil świstał jak bat, jego pióro zmieniało język polski w jakiś elastyczny,
gumowy wąż do zaczepiania ludzi. Nowaczyński był przedziwnym klownem naszego
teatrum politycznego i kulturalnego. O ile większa była skala jego talentu, geniusz
jego pióra od pióra tych pisarzy, którzy często wyrażali mu swoją pogardę, a których
ośmieszał i poniewierał. Nowaczyński był tolerowany jako autor dramatyczny,
potępiany jako pisarz o niegodnych metodach. Tymczasem teatr Nowaczyńskiego to
jednak teatr kukiełek. Ubiera swe figury w odpowiednie stroje, każe im mówić
językiem dawnej epoki i powtarzać historyczne szablony. Fryderyk II chce niszczyć
Polaków… nie ma poza tym w sztukach Nowaczyńskiego prawdziwego dramatu,
walki, gry, niespodzianki, intrygi, są to raczej pootwierane gablotki muzealne z
kukiełkami postaci historycznych, które gadając między sobą, tworzą jakiś duży
artykuł publicystyczno-historyczny. Ale mistrzostwo pamfletu! Tu kilku
niewidzialnymi sztychami, czasem jednym wyrazem, Nowaczyński potrafił
sponiewierać osobę, ideę, grupę osób; poniżyć, ośmieszyć, splugawić, z wielkiego
zrobić śmieszne, z podniosłego nadęte, z kochanego szkaradne.
Była to natura na wskroś artystyczna! Nowaczyński był młodym studentem,
kiedy biedna cesarzowa Elżbieta austriacka, nerwowa i fantazyjna żona sumiennego
Franciszka Józefa, idąc na spacer po ulicy w Szwajcarii, ni stąd, ni zowąd, bez
najmniejszego powodu pchnięta została nożem przez anarchistę Lucheniego i
umarła1. Morderstwo było głupie, niesprawiedliwe, stąd nikczemne. „Niech żyje
Lucheni!” – zawołał student Nowaczyński w kawiarni krakowskiej „Secesja”. Ojciec
Nowaczyńskiego, austriacki urzędnik państwowy, musiał niesfornego synalka
zabrać z Krakowa i wysłać do Monachium. Stamtąd poważna, szacowna redakcja
„Czasu” otrzymała świetne sprawozdanie z wystawy obrazów w Monachium,
wspomniana była moc malarzy, którzy wystawili obrazy, pejzaże, portrety. Redakcja
wydrukowała tę ciekawą korespondencję. Dostała natychmiast kilka listów od
monachijczyków, że takiej wystawy nie było, takich obrazów nie ma, tacy malarze w
ogóle nie istnieją. Nowaczyński zełgał to wszystko, a imiona i nazwiska
wymyślonych przez niego malarzy czytane wspak dawały połajanki pod adresem
wszystkich po kolei członków redakcji „Czasu”. Nowaczyński, gdyby chciał się
szanować, gdyby nie szarpał i nie poniewierał tak ludźmi, byłby na pewno mógł
lepiej eksploatować swój talent, zarabiać dużo pieniędzy, a nie klepać biedę, byłby
piastował laury i zaszczyty, prezesury i tytuły. Ale on gwizdał na to wszystko. Jego
pasją było poniewieranie ludźmi. Była to w nim potrzeba artystycznego charakteru.
W Paryżu był lokal, stworzony za czasów, kiedy cyganeria literacka była modna, w
którym wchodzącego obsypywał kelner gładko i rzęsiście przeróżnymi wyzwiskami.
Coś z tego tkwiło w Nowaczyńskim. Potoczystość oskarżeń, zarzutów, obelg,
poniewierania sprawiała mu satysfakcję. Wszystko to byłoby zapewne antypatyczne,
gdyby nie było tak utalentowane. Ale artystyczność tej natury tu się nie kończyła.
Intuicją artystyczną odczuwał, przewidywał on wielkie wypadki dziejowe. Czasami
kochał tych, których ośmieszał. Swoim piórem służył efektywniej walce z Piłsudskim
niż tysiące pracowników partyjnych razem wziętych. A jednak Piłsudskiego kochał.
Poniewierał Studnickim, jak mógł, a jednak Studnickiego głęboko szanował. Napisał
kiedyś felieton, jak będzie wyglądał jego, Nowaczyńskiego, własny pogrzeb – jego
pogrzeb nigdy, niestety, tak nie będzie wyglądał – wspomniał w nim o wąsach i
brwiach i napisał: „Ogarnie mnie wielki żal”. Pisał paszkwil o Akcie 5 listopada,
malował małą figurkę Studnickiego, jakieś jedno niebaczne słówko, które
wystarczyło, aby stworzyć atmosferę hołdu koło tej małej figurki ideologa w
wyszarzałym paletku. W ostatnich miesiącach przed wrześniem 1939 roku
Nowaczyński przeszedł zresztą całkowicie na wiarę i orientację Władysława
Studnickiego i najgoręcej, najserdeczniej mówił o Piłsudskim. Zresztą już tak myślał
podczas pogrzebu Piłsudskiego. Nowaczyński, ten dziwny pod wieloma względami
człowiek, nie miał w sobie urazu psychicznego zemsty.
Przypisy
Jak już pisałem, dnia 29 marca 1930 roku premierem został Sławek, człowiek o
wspaniałej uczciwości, patriotyzmie, ofiarności, człowiek szanowany przez
największych swych politycznych wrogów, ale człowiek, który chciał skończyć z
parlamentem. Piłsudski – jak powiedziałem – nie potrzebował już Bartlów,
Meysztowicza, Staniewiczów i innych przedstawicieli grup niezależnie myślących.
Dotychczas były to gabinety sojuszników Piłsudskiego, Sławek rozpoczyna epokę
gabinetów podkomendnych Piłsudskiego1.
Opozycja zbiera podpisy pod akt zwołania nadzwyczajnej sesji. Zebrano
odpowiednią ilość podpisów, sesję nadzwyczajną zgodnie z konstytucją zwołano na
dzień 23 czerwca, lecz bez jednego posiedzenia… odroczono.
Dnia 19 czerwca w Sali Starego Teatru w Krakowie odbył się „Kongres Obrony
Prawa i Wolności Ludu”2. Kongres ten zwołany został z inicjatywy egzekutywy
stronnictw opozycyjnych, która urzędowała w sejmie, grupując wszystkie frakcje
opozycyjne prócz Stronnictwa Narodowego i klubów mniejszości narodowych.
Stronnictwo Narodowe w kongresie udziału nie wzięło, jakkolwiek było zaproszone,
nie wziął udziału także Korfanty ze swą śląską grupą chadecji, natomiast chadecja
warszawska przybyła na kongres i jeden z jej członków, ksiądz katolicki, zasiadał za
stołem prezydialnym kongresu pod zwieszającym się nad jego osobą socjalistycznym
czerwonym sztandarem.
Zebranie się tego kongresu dało powód do późniejszych aresztowań i do
oskarżenia przed sądem przywódców stronnictw opozycyjnych, że planowały jakieś
ruchy masowe, które by spowodowały kontr-zamach stanu czy też rewolucję;
zainteresowani jednak działacze zaprzeczali i zaprzeczają, jakoby wtedy chcieli, czy
też nawet mogli, uczynić coś podobnego.
Dnia 23 sierpnia 1930 roku Sławek ustąpił i premierem został znów sam
Marszałek Piłsudski; dnia 30 sierpnia ukazał się dekret prezydenta rozwiązujący
sejm i motywujący to rozwiązanie niezdolnością sejmu do opracowania nowej
konstytucji. Dnia 10 września aresztowano szereg posłów z opozycji. Pomiędzy nimi
byli: Witos, były premier; Kiernik, były minister z ramienia ludowców z grupy
„Piast”; Bagiński, poseł z „Wyzwolenia”, niegdyś piłsudczyk, odznaczony orderami
wojskowymi za bohaterską akcję z POW podczas wojny; Lieberman, poseł–
oskarżyciel z ramienia sejmu w procesie ministra Czechowicza; Barlicki, prezes
klubu PPS; posłowie socjalistyczni Ciołkosz, Mastek i Pragier; współredaktor
„Robotnika” Dubois; przywódca chłopski, nienależący ani do „Piasta”, ani do
„Wyzwolenia”, Putek, wybitnie zdolny demagog i zawzięty antyklerykał, oraz wielu
innych, a wśród nich działacz Narodowej Partii Robotniczej, Popiel, przyjaciel
polityczny generała Sikorskiego. Później aresztowany został także Korfanty, niegdyś
wódz Śląska, obecny wódz chadecji śląskiej, poza tym Aleksander Dębski, były
wojewoda, obecnie organizacyjny szef Obozu Wielkiej Polski, dalej jeden poseł
narodowy, skompromitowany osobiście fikcyjnymi bankructwami, wreszcie poseł
Sawicki z BBWR, oskarżony o nadużycia charakteru kryminalnego3.
Z początku nie wiedziano wcale, co się z aresztowanymi stało i gdzie ich
zamknięto. Potem dowiedziano się, że są uwięzieni w fortecy Brześcia Litewskiego,
co było połączone z pogwałceniem przepisów procedury prawnej, bo forteca
wojskowa Brześć leżała poza okręgami sądowymi, w których mogło się toczyć
śledztwo, i była więzieniem niepodlegającym Ministerstwu Sprawiedliwości.
Reporter krakowskiego „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, tak zwanego „Ikaca”,
Konrad Wrzos, dotarł do Brześcia i dojrzał niektórych aresztowanych na
przechadzce. Dopiero jednak po dwumiesięcznym więzieniu aresztowanych, po ich
zwolnieniu, które następowało stopniowo, dowiedziano się, że aresztowani, będący
na prawach więźniów znajdujących się pod śledztwem, poddani zostali w fortecy
brzeskiej nie tylko czynnościom nieprzewidzianym w regulaminie normalnego
więzienia śledczego, lecz prawdziwym torturom. Posła Liebermana pobito, jeszcze w
drodze samochodem do Brześcia, wielu aresztowanych bito w więzieniu, zmuszano
do upokarzających zajęć, kazano zgrzebywać gołymi rękami kał ludzki,
wyprowadzano w nocy i grożono rozstrzelaniem, stawiano przy ścianie i strzelano z
rewolwerów za ścianą, symulując egzekucję, utrzymywano w ciągłej niepewności i
strachu o życie, a przede wszystkim poniewierano godność ludzką krzykiem,
wyzwiskami i tonem grubiańskim. W tych znęcaniach przodował komendant
fortecy, Wacław Kostek-Biernacki, ale wtórowali mu z gustem inni oficerowie i
żołnierze.
Podczas aresztu brzeskiego odbyły się w Polsce wybory, które dały 247
mandatów BBWR, Stronnictwo Narodowe wyszło znacznie wzmocnione, zamiast 37
otrzymało 64 mandaty, natomiast stronnictwa lewicy i mniejszości narodowych
zostały pogruchotane, ukazały się w sejmie ze znacznie zmniejszoną ilością
mandatów.
Brześć zaciążył nad dalszym życiem politycznym Polski w sposób bardzo
wydatny. Wobec tego musimy mu się przyjrzeć z różnych punktów widzenia.
Przede wszystkim nie ulega wątpliwości, że była to akcja zwrócona przeciw
lewicy. Uzupełnienie aresztowań lewicy aresztowaniami narodowców, Korfantego i
nawet członka BBWR tłumaczy się: (1) zachowaniem pozorów, że nie tylko lewicę
się aresztuje, co było Piłsudskiemu potrzebne po prostu dlatego, aby ktoś nie
pomyślał, że stara się pozyskać sobie narodowców, (2) specjalnie wrogim
nastawieniem wobec osoby Korfantego. Te dwie okoliczności nie zmieniają nic w
tym, że wrogiem, którego uderzono przez Brześć, była lewica, było
niebezpieczeństwo wpływów lewicy na inne ugrupowania sejmowe, tak zwany
Centrolew4. Proces więźniów brzeskich został oficjalnie nazwany „sprawą
Liebermana i towarzyszy” i to dość dokładnie odpowiadało intencjom politycznym
tego aktu. Chodziło o rozbicie, zabicie wpływów, które lewica zaczynała mobilizować
do walki z Piłsudskim.
Dość dziwnie wyglądało tu aresztowanie Witosa, który reprezentował, jako
chłop–gospodarz, co najmniej centrum, a nie lewicę. Ale też wobec Witosa
zastosowano dziwną taktykę. Oto aresztowano go razem z innymi, ale jednocześnie
Piłsudski w ogłoszonym w prasie wywiadzie komplementował Witosa, oświadczył,
że jeden Witos zachował się z godnością itd.; również w samym więzieniu Witosa
traktowano ze specjalnymi względami i inaczej niż innych więźniów. Niektórzy
twierdzili, że Piłsudski miał koncepcję zjednania Witosa przez więzienie, ale to się
nie udało. Tutaj Witos był zbyt Polakiem, zbyt członkiem narodu przesiąkniętego
szlachetczyzną, aby takie metody mogły się szczęśliwie zakończyć. Toteż i wobec
Witosa zastosowano po pewnym czasie szykany i tortury.
W tej ciężkiej sprawie brzeskiej rozróżniać należy trzy dziedziny, a mianowicie:
(1) celowość samego aktu, (2) stronę polityczno-prawną, (3) stronę moralną i
moralno-wychowawczą i jej wpływ na przyszłość.
Jeśli chodzi o celowość, to zważywszy na zimno – a historyk musi zawsze
rozważać na zimno – rezultatami Brześcia były wygrane wybory i zgruchotanie,
przynajmniej czasowe, stronnictw lewicy. Inni dyktatorzy, poza Piłsudskim,
dochodzili do władzy po trupach setek lub tysięcy osób. W imieniu Lenina
rozstrzelano około 1 500 000 osób. Stalin rozstrzeliwuje chronicznie setkami,
tysiącami; czerwcowa łaźnia Hitlera zgładziła Röhma i kilkuset ludzi, którzy czasami
umierali z okrzykiem: „Heil Hitler!”, ginąc przez nieporozumienie lub zemstę
osobistą drugorzędnych działaczy ruchu nazistowskiego. Piłsudski w Brześciu nie
rozstrzelał nikogo, uniknął wszelkich masowych więzień czy aresztowań. Pozostawił
wolną prasę, zostawił w zasadzie wolne wybory, fałszowane w niektórych częściach
kraju, ale dopuszczające wszystkie kierunki do wzięcia udziału w obradach sejmu,
we wnoszeniu interpelacji, w kontrolowaniu rządu przez sejm. Poza tym ludzie
aresztowani i przewiezieni do Brześcia stanowili istotne sprężyny opozycji, Piłsudski
unikał aresztów masowych, aresztów ludzi obojętnych lub krzykliwych i
gadatliwych, lecz niegroźnych – jego aresztowania objęły stosunkowo minimalną
ilość osób, mikroskopijną w porównaniu z praktyką innych dyktatur, natomiast
aresztowani byli głównymi sprężynami, centralnymi kontaktami całej maszyny
opozycyjnej; przez ich unieruchomienie cała maszyna się zatrzymała. W ten sposób
można by zaryzykować tezę, że Piłsudski unieruchomił, zdemobilizował, złamał
opozycję środkami bez żadnego porównania łagodniejszymi, niedającymi się nawet
porównać ze sposobami, metodami i ilością poszkodowanych ludzi, których dla
zwalczenia swojej opozycji potrzebowali nie tylko Lenin, Stalin czy Hitler, ale nawet
Mussolini, Franco czy dyktatura w Jugosławii, lub też dyktatura w Rumunii.
Dwumiesięczne więzienie około siedemdziesięciu osób… na tym koniec.
Inaczej się jednak sprawa przedstawia, gdy chodzi o prawną stronę zagadnienia.
Do Brześcia wciągnięto cały polski aparat sądowy, sędziego śledczego Demanta, a
później prokuraturę i sądy: okręgowy warszawski, apelacyjny i najwyższy. Sądy te w
normalnym postępowaniu sądowym, w apelacji i w rozprawie kasacyjnej przed
sądem najwyższym skazały działaczy lewicy (bo endecy i Korfanty zostali z tego
procesu wyłączeni) na kary więzienia do dwóch i więcej lat, uznając ich winę,
chociaż w świetle przewodu sądowego dowody wyglądały dość nikle. Jeden sędzia w
sądzie okręgowym zgłosił swoje votum separatum, żądając uniewinnienia
wszystkich oskarżonych. Sądy te powinny były zająć się sposobem traktowania
więźniów w fortecy brzeskiej, które było oczywiście przestępcze – nie zrobiły tego.
Przez użycie tego sądownictwa, przez ubranie tego aktu politycznego w szaty
sędziowskiej togi, demoralizowano sądownictwo, odejmowano sędziemu w oczach
jego własnych i jego kolegów ten nimb niezależności i sumienności sędziowskiej,
który potrzebny jest i społeczeństwu, i samemu władcy. Aleksander II rozumiał
dobrze, że sędzia niezależny potrzebny jest najbardziej samemu cesarzowi.
Dyktatury łamały niezależność sędziowską i samo prawo, ale dawały w zamian coś
innego: w Sowietach sędzia miał obowiązek „pogłębiania rewolucji”, w Niemczech –
stosowania nazistowskiego poglądu na świat. U nas nie złamano ani
praworządności, ani niezależności sędziowskiej, zastrzegam się, aby powyższe
ilustrowanie mej myśli nie było brane za porównywanie Polski Piłsudskiego z
dyktaturą Lenina czy Hitlera, na co ta Polska nie zasługuje, ale bądź co bądź proces
brzeski zrobił wyłom w autorytecie naszego sądownictwa, demoralizował je,
otworzył drogę innym podobnym możliwościom. Sens tego wywodu: aresztowania
posłów lewicowych powinny były się odbywać bez udziału sądownictwa, bez tego
figowego listka praworządności, przyczepionego najniesłuszniej do tej akcji, którą z
punktu widzenia politycznego można tak czy inaczej oceniać, ale która była
niewątpliwie połączona ze złamaniem zasad procedury karnej i naciskiem
moralnym na sąd.
Wreszcie trzecia kwestia, kwestia moralna. Tutaj chodzi mi głównie nie o
aresztowanie działaczy politycznych, lecz o niegodne ich traktowanie w więzieniu. I
tutaj muszę powiedzieć, iż to, że Piłsudski aresztował kilkudziesięciu działaczy
lewicowych, ale pozostawił prasę, pozostawił sejm, nie naruszył ogólnej
demokratycznej struktury państwa i społeczeństwa, zwracało się właśnie przeciwko
niemu samemu. Bo cóż się stało? Dziecko niemieckie nie wie, nie czyta, nie
rozpamiętuje na każdym kroku szczegółów morderstwa Röhma czy morderstw
kilkuset straconych w noc czerwcowej łaźni; dziecko polskie dowiadywało się
zewsząd o Brześciu. Hitler popełniał akty brutalne o wiele większe, ale nie pozwalał o
nich rozprawiać, u nas dopuszczono się aktu ograniczonego do niedużej ilości osób,
lecz pozostawiono otwarte drzwi dla krytyki i rozważań, czy to prawne, czy to ładne,
czy tak postępować wodzowi narodu wypada. Oczywiście, krytyka ta była
druzgocząca.
Kiedyś siedziałem w Paryżu u fryzjera, wszedł jakiś Amerykanin i zaczął tego
fryzjera lżyć w sposób najgorszy, wreszcie pomachawszy pięścią koło jego twarzy,
oddalił się. „Czemu pan nie zatrzyma gościa, nie pójdzie ze skargą do policji?” –
zapytałem fryzjera. – „Et! To czas zabiera, stracę tymczasem klientów” –
odpowiedział mi ten Francuz. Podobna scena jest nie do pomyślenia w Hiszpanii,
nie do pomyślenia jest u nas. Nasz fryzjer Polak rąk by z mydła nie otarł, a pobiegł
na ulicę szukać satysfakcji obrażonego honoru. Tacy już jesteśmy i dlatego
wiadomości o poniewieraniu godności ludzkiej w fortecy brzeskiej tak bardzo
wstrząsnęły całym narodem.
Oburzenie nie ograniczyło się do kół lewicowych. O nie! Bardziej może oburzona
była prawica, koła intelektualne, profesorskie. Cały piękny XIX wiek, cała polska
szlachetczyzna protestowała. W klubie BBWR najwierniejszy Tadeusz Hołówko
łamał się z sobą przez całą noc. Staniewicz, zmuszony przez Janusza Jędrzejewicza
do głosowania nad odrzuceniem interpelacji brzeskiej, ustąpił z klubu. Książę
Lubomirski nie głosował w sprawie Brześcia, głośno wyrażając swe oburzenie.
Emocjonalnie tę sprawę Piłsudski przegrał.
Nie chcę niczego ukrywać. Moje stanowisko w sprawie Brześcia nie było takie
jak obecne. Nad powodami nie będę się rozwodził, ponieważ moje ówczesne
motywy nie wpłynęły w niczym na bieg wypadków, a więc nie mogę się nimi
zajmować w tej historii. Wspomnę jednak o rzeczy, która była dość
charakterystyczna. Oto opowiadano mi wówczas, i w to uwierzyłem, że aresztowani
w Brześciu zachowali się tchórzliwie, nie po męsku, wstrętnie. Później, gdy sam
wyszedłem z Berezy, w której wiele metod brzeskich było stosowanych już w formie
udoskonalonej, spotkałem się z opowiadaniami przeinaczającymi treść także mego
zachowania. Metoda Kostka-Biernackiego polegała nie tylko na dręczeniu ludzi
uwięzionych, ale również na plugawieniu ich honoru, wyzyskiwaniu tego, że się
bronić nie mogli.
Przypisy
W sejmie obranym dnia 16 listopada 1930 roku BBWR miał 247 mandatów na
ogólną ilość 444. Była to większość, lecz niewystarczająca do zmiany konstytucji, bo
art. 125 ustawy z dnia 17 marca żądał w tym wypadku kwalifikowanej większości
dwóch trzecich głosujących. Sławek proponował, aby BBWR objął przewodnictwo
wszystkich komisji, natomiast wiceprzewodniczących delegowała opozycja. Ale
kluby opozycyjne nie zgodziły się na to. Zaczęły też bojkotować debaty komisji
konstytucyjnej, nie biorąc udziału w dyskusji nad naprawą ustroju.
Władza przeszła w ręce „pułkowników”.
Nazwa ta powstała stąd, że większość ludzi zaliczanych do tej grupy, miała w
wojsku stopień podpułkownika: Sławek, Prystor, Miedziński, lub pułkownika:
Matuszewski, Pieracki, Beck, Koc. Miedziński napisał kiedyś, że daje oficerskie
słowo honoru, iż żadnej grupy pułkowników nie było, ale mogło to tylko znaczyć, że
nie było żadnej mafii tajnej, żadnego sprzysiężenia pułkowników, niewątpliwie
jednak istniało grono ludzi zgranych, dominujące w tych czasach.
„Pułkownicy” nie lubili prezydenta Mościckiego, Bartla, Kwiatkowskiego, a
nawet najbliższego im Kościałkowskiego. „Pułkownicy” hamowali lub ignorowali
wpływy tych grup politycznych, które się znalazły w „obozie rządowym”, jak się to
wówczas mówiło. Wśród „pułkowników” byli eks-masoni i nawet masoni, ale
„pułkownicy” na ogół zwalczali masonerię i nawzajem przez masonów byli
znienawidzeni. Do grupy „pułkowników” zaliczyć należy także Świtalskiego, a z
późniejszych premierów również Janusza Jędrzejewicza, Kozłowskiego i…
Składkowskiego, aczkolwiek oczywiście nie w czasach premierowania, bo grupa
„pułkowników” była wtenczas rozbita.
Rdzeniem grupy „pułkowników” byli Sławek i Prystor, przyjaciele Piłsudskiego
jeszcze z czasów PPS – wierni towarzysze jego doli i niedoli. Piłsudski, Sławek i
Prystor mieli wspólną cechę bezinteresowności, pogardy dla pieniądza. Piastując
najwyższe stanowiska w państwie nigdy nie myśleli o zabezpieczeniu bytu sobie, czy
też swojej rodzinie. Piłsudski pozostawił żonie i córkom malutki folwarczek i
literackie prawa autorskie. Prystor posiadał kilka hektarów i drewniany domek pod
Wilnem całego majątku, Sławek – 220 zł podpułkownikowskiej emerytury i miał
zwijać mieszkanie w Warszawie, bo go nie stać było na opłacenie komornego za trzy
pokoje. Prystor miał wyższy stopień naukowy Uniwersytetu Moskiewskiego, był
przyrodnikiem z wykształcenia, poza tym był osobiście gospodarny i praktyczny,
miał duży i zdrowy zmysł ekonomiczny. Nie był legionistą, gdyż wielka wojna
zastała go na rosyjskiej katordze, w której przebył siedem lat. Gdyby potem Prystor
nie ministrował, premierował i marszałkował, gdyby był choćby aptekarzem lub
zarządzał gorzelnią, miałby oczywiście stokrotnie lub tysiąckrotnie większy majątek
na starość niż owa kolonijka w Borkach, która mu została po dygnitarstwach. W
chwili dymisji Sławka jako premiera żydowski publicysta Regnis, zwalczający zawsze
„pułkowników”, napisał, że Sławek, wynosząc się z pałacu prezydium ministrów,
spakował do jednej posiadanej przez siebie walizy trochę swojej bielizny, komplet
dzieł Piłsudskiego i jego fotografie. „Przenosiny nie zabrały więc dużo czasu” – pisał
Regnis.
Tak się złożyło, że podczas mobilizacji byłem jako oficer kawalerii
przewodniczącym komisji poboru koni w okręgu, do którego należała kolonijka
byłego premiera Prystora. Miał on dwa koniki, z których lepszego, pięcioletnią klacz
Finkę, wykarmioną od źrebięcia chlebem przez panią Prystorową, zarekwirowałem
do wojska. Zdaje się, że z tą Finką zabrałem jedyne i główne bogactwo posiadane
przez państwa Prystorów. A przecież nie byli to ludzie ani rozrzutni, ani życiowi
abnegaci, lubili raczej schludne i przyzwoite życie. Możemy się chlubić takimi
dygnitarzami. Ale nie wszyscy w Polsce byli do nich podobni, choć jednak
uczestnictwa w aferach ze strony polityków było w Polsce o wiele mniej, niż w
innych krajach europejskich.
Właśnie dlatego, że „pułkownicy” nie stanowili żadnej organizacji, a byli tylko
dobrymi znajomymi, zgranymi między sobą, koneksje i kontakty każdego członka
tej grupy szły w różnych kierunkach. Każdy z „pułkowników” miał swoją osobistą
grupę, która z nim współpracowała. Ludźmi najbliższymi Sławka za czasów prac
konstytucyjnych był Stanisław Car, Bohdan Podoski, sekretarz BBWR, pułkownik
Kleszczyński, dawny kawalerzysta z oddziału Beliny, ziemianin z kieleckiego i
późniejszy prezes izby rolniczej w Krakowie. Poza tym Sławek miał wielu oddanych
sobie przyjaciół zarówno wśród konserwatystów, jak w grupie ludowej czy
robotniczej. Zresztą nikt nie kwestionował Sławka, jako największej powagi
moralnej i najbliższego intymnego przyjaciela Piłsudskiego. Żałuję, że nie potrafię in
extenso przytoczyć dedykacji, którą Piłsudski napisał Sławkowi, wręczając mu swoją
książkę. Napisał tam, że widział wczoraj oczy Sławka zagniewane na niego, że jednak
on, Piłsudski, i Sławek to są dwa konie ciągnące brykę Polski. „Dwa stare, śmieszne
konie” – pisał Piłsudski o sobie i przyjacielu. Nie wiem, za co mógł się Sławek na
Piłsudskiego gniewać, był to niewątpliwie przyjaciel oddany mu na śmierć i życie,
żyjący tylko Piłsudskim, Polską i poświęceniem. Diapazon moralny Sławka był tak
wysoki, że czasami nie rozumiał on życia, jak nie rozumie życia mnich lub święty z
klasztoru. Sławek miał tendencje do filozofii, odpowiadały mu takie dzieła, jak
Cieszkowskiego Ojcze nasz, dyskusje polityczne zaczynał od tematów
abstrakcyjnych, miał zresztą doskonałą technikę organizacyjną, a czar tej rycerskiej
postaci był tak duży, że ułatwiał mu rozmowy nawet z politycznymi wrogami.
Wśród polskiego snobizmu był to człowiek nadzwyczajnie prosty, skromny. Kiedy w
Polsce wchodził polski minister na salę, same drzwi to odczuwały i otwierały się
jakoś inaczej, szerzej, głośniej. Sławek zawsze pojawiał się wśród ludzi nie wiadomo
skąd, nawet wtedy, gdy był premierem. Był to człowiek, w którym dygnitarstwo nie
zmieniło nic z duszy, z serca, z obyczajów, pozostał biednym, trochę marzycielskim
inteligentem. „Chciałem kiedyś w Persji tworzyć legiony polskie” – powiedział mi i
zamyślił się, i w oczach jego zobaczyłem wtedy jak gdyby góry Kaukazu i
beznadziejność sprawy polskiej przed wojną.
Miłość do Piłsudskiego u Sławka była bezgraniczna. Nie był to jednak stosunek
„starego sługi”, jak stosunek Składkowskiego do Marszałka, zresztą także piękny, ale
przypominający stosunek służącego do pana. Sławek nie mógł w ten sposób do
Piłsudskiego się stosować, bo nie mógł w sobie nic mieć ze służącego, a tylko z
przyjaciela. A jednak chętnie brał na siebie każdy zarzut, każde oskarżenie lub
poniżenie, które godziło w Piłsudskiego. Odsuwał od Piłsudskiego każdy cień, który
mógłby na niego paść, nawet do przesady. Rozmawiałem kiedyś ze Sławkiem o
Azefie i zapytałem, czy Marszałek znał Azefa. „Nie, to ja tylko gadałem z Azefem”–
powiedział Sławek. A nieprawda, Piłsudski także spotkał się kiedyś z Azefem, ale
Sławkowi sama myśl, że Piłsudski mógł się zetknąć z takim paskudztwem jak Azef,
była nieprzyjemna.
W epoce, która nas w danej chwili interesuje, Sławek stanął na trybunie
sejmowej i jak Winkelried brał całą winę za Brześć na siebie, bronił Brześcia
różnymi argumentami: „Sprawę tę badałem, regulamin był surowy, ale sadyzmu nie
było” – powiedział między innymi. Ale Sławek nie był zdolny do brutalności. Były to
czasy bardzo ostrej walki z Kołem Ukraińskim, jedną z członkiń tego koła była pani
Milena Rudnicka, ostro atakująca państwo polskie przy każdej sposobności.
Pamiętam, jak Sławek przy spotkaniu z nią pochylił swą wysoką, męską postać w
ukłonie. Po prostu Sławkowi, fanatycznie kochającemu Piłsudskiego, wszyscy
wrogowie Piłsudskiego wydawali się być moralnym szkaradzieństwem.
O ile Sławek ze względu na swój czar osobisty i koleżeński sposób obcowania z
ludźmi nadawał się na organizatora ciała zbiorowego, koleżeńskiego, nadawał się na
prezesa, o tyle Prystor miał dobrą rękę do cugli w rządzeniu. Dnia 27 maja 1931 roku
Prystor został premierem, od razu wziął w ręce wszystkich ministrów, wojewodów;
miał silną rękę w ich dyscyplinowaniu, poddawaniu własnej woli. Jego rządy zbliżały
się do typu kanclerskiego, ministrowie stawali się raczej dyrektorami podległych mu
departamentów. W sprawach gospodarczych Prystor wykazywał dużo zdrowego
rozsądku, ale nie wszystkie jego poglądy polityczne miały szeroki horyzont. W
sprawach narodowościowych był zaciekłym nacjonalistą, do „partyjnictwa” jego
stosunek był taki sam jak Sławka, tylko bez zapału Sławka. Był to człowiek o wiele
bardziej realistyczny od Sławka i bardziej realny.
O Sławku była rozpowszechniona legenda, że był synem księcia
Czetwertyńskiego. Widziałem nawet biograficzne wydawnictwo bolszewickie, w
którym plotka ta znalazła wiarę. Jednak ojciec Sławka pochodził ze średniej szlachty,
był urzędnikiem cukrowni hrabiego Józefa Potockiego z Antonin i mieszkał w
Kijowie. Sławek mówił czasem o sobie, że chciałby być wojewodą kijowskim. Gdy
pierwszy raz został premierem, na przyjęciu urządzonym na jego cześć w Hotelu
Angielskim posłowie ukraińscy od Józewskiego z Wołynia należący do klubu BBWR
śpiewali mu „Mnogija lita” [„Sto lat”]. Sławek był to typ najbardziej
sienkiewiczowski ze wszystkich „pułkowników”, widzimy go doskonale w roli
Skrzetuskiego i na „dzikich polach”, i w dysputach z Chmielnickim.
Biedny Sławek. Tragiczna wielkość Polski.
Pod wpływem Sławka wyrasta w tych latach od 1930 roku Hołówko. Był on
pierwej socjalistą, pisał wiele rzeczy nie bardzo rozumnych, demagogicznych, często
wprost nietaktownych, ale gdy został prezesem klubu BBWR, zaczął rosnąć. Zaczęła
w nim rosnąć mądrość, talent krasomówczy, horyzont myślowy, energia, siła, chęć
pracy. Rósł w oczach i byłby na pewno wyrósł na pierwszorzędnego męża stanu,
jakiegoś znakomitego ministra spraw wewnętrznych, ale go zabito w chwili
odpoczynku, w pensjonacie unickich sióstr zakonnych, Rusinek, w Truskawcu.
Zabójcami byli Ukraińcy, ale samo zabójstwo nakazane było przez Sowiety i
zorganizowane przez Baranowskiego, prowokatora ukraińskiego, naszego
konfidenta i agenta sowieckiego w jednej osobie. Byłem na procesie o zabójstwo
Hołówki, rozmawiałem z prokuratorami i z naczelnikiem wydziału politycznego i
nabrałem głębokiego przeświadczenia, że Hołówko zginął z rozkazu Sowietów,
ponieważ był ich zdecydowanym nieprzyjacielem. Natomiast Bronisław Pieracki,
minister spraw wewnętrznych, został zabity także przez Ukraińców, ale
podejrzewam, że z dopuszczenia jakichś organów naszej własnej policji. W obu
wypadkach Ukraińcy byli tylko narzędziem.
Wspomniałem o folwarczku Piłsudskiego. Marszałek urodził się w Zułowie,
majątku, który posiadał 14 000 hektarów, a ojciec Piłsudskiego posiadał jeszcze inne
dobra i wszystko to potracił, zdaje się z własnej winy, nie będąc człowiekiem
umiejącym gospodarować. Rodzina Piłsudskich, herbu Kościesza, przydomku
Rymsza-Giniatowicz, posiadała inne majątki, jak Mosarz, urocze Czabiszki nad
Wilią. W roku 1921 uchwalono ustawę zwaną popularnie „ziemią dla żołnierzy”.
Mocą tej ustawy zabierano właścicielom ziemskim na kresach majątki i rozdawano
je pomiędzy byłych żołnierzy. Nie była to ustawa szczęśliwa; niesprawiedliwa wobec
ziemian, przyczyniła się walnie do rozbudzenia antagonizmu pomiędzy
włościaństwem kresów a „osadnikami”, których było zaledwie kilkanaście tysięcy,
ale którzy otrzymawszy ziemię w sposób łatwy, potem ciągle domagali się kredytów,
ulg, anulacji długów i znowu kredytów. Niechętnie na to patrzyło pogrążone w
nędzy miejscowe włościaństwo. Na mocy tej ustawy otrzymała także nadziały ziemi
duża część oficerów i generałów. Otrzymał także Marszałek Piłsudski i zlecił wybór
kolonii bratu swemu Adamowi Piłsudskiemu, buchalterowi magistratu wileńskiego,
prosząc go, aby było niedaleko jezioro. Brat Piłsudskiego nie miał widać poczucia
piękna krajobrazu, bo wybrał miejscowość obrzydliwą, bez drzew: było co prawda
jezioro, a raczej staw czy wielka kałuża, ale oddzielone od domu szosą i wyjątkowo
brzydkie. Piłsudski tam nie jeździł i oto minister Staniewicz, będąc ministrem
reform rolnych, zamienił te Dębniki (tak się, zdaje się, nazywały) na urocze
Pikieliszki, również malutkie, ale stanowiące resztkę większej kiedyś całości,
położone w uroczej okolicy, pomiędzy Wilnem a granicą litewską. Prasa opozycyjna,
zwłaszcza socjalistyczny „Naprzód” krakowski, nie powstydziła się rozpocząć na tym
tle kampanii. Było to już po epoce brzeskiej, widziałem w „Naprzodzie” artykuł, w
którym pisano tak: praworządność – Pikieliszki, naprawa obyczajów – Pikieliszki,
czyste ręce – Pikieliszki, coś tam jeszcze – Pikieliszki. Było to szkaradne, gdyż
Piłsudski, przyjmując tę kolonijkę, nie wziął więcej niż tysiące szeregowych
żołnierzy, którym ustawą było to przyznane, a ustawa nie czyniła różnicy pomiędzy
żołnierzami, oficerami a generałami. Piłsudski wobec tej kampanii okazał niezwykłą
pychę. Zabronił konfiskować artykuły, zabronił wytaczać procesy oszczercom.
Wiedział, że kraj w to nie uwierzy.
Po śmierci Piłsudskiego, kiedy nikogo w tym folwarczku nie było, lubiłem tam
jeździć na spacer. Była tam aleja dworska z wybojami i kałużami, był dworek, jeden z
takich, którego pokoje pachną jabłkami i śliwkami z kminem na rożenkach, w
których podłogi skrzypią, a w nocy czasami spacerują łagodne, niezłośliwe duchy
starych służących. Był tam także park. Z jednej jego strony można było dojrzeć
wznoszący się gminny budynek, z czerwonej cegły, nowoczesnej szkoły imienia
Marszałka Piłsudskiego, ale nie w tę stronę Marszałek patrzył. Oto gęstwina starego
parku, oto zacienione ścieżki, pokryte jesiennymi liśćmi i oto ławka drewniana nad
jeziorem. Tafla spokojna jeziora, dzikie kaczki, a na drugim brzegu widać tylko
trzciny, łąki i zaledwie czubek jakiejś niziutkiej strzechy. Taki widok był tu lat
sześćdziesiąt, osiemdziesiąt, sto lat temu, pozostał niezmieniony, i z tej ławki pisał
Piłsudski na zjazd legionistów, że w tafli jeziora… widzi oczy dziecka.
A naokoło mieszkali ludzie, którzy tak samo kochali jeziora i dzikie kaczki, i
nenufary, i lasy, i czyste, rozległe widoki.
Odsunięcie od władzy odbiera też możność orientowania się w sprawach
państwowych, posiadanie władzy kształci, wyrabia, uinteligentnia. Bywa zresztą
inaczej, bywa, że władza niezasłużenie otrzymana działa na mózg deprymująco, jak
to później zobaczymy na przykładzie Rydza i Składkowskiego, ale angielski system
parlamentarny, doskonały z wielu względów, dobry jest także dlatego, że nie
odrzucając żadnej partii od władzy, kształci powszechne poczucie odpowiedzialności
za losy państwa. Piłsudski powysuwał szereg ludzi młodych, którzy by nigdy nie
zostali ministrami przy systemie wyborów, demagogii debat parlamentarnych. Nie
wszyscy z nich się udali, ale niewątpliwie było pomiędzy nimi wiele prawdziwych
talentów.
Nowa konstytucja nie została wprowadzona siłą, oktrojowaniem, nie powstała z
zamachu stanu. Twierdziłem, że byłaby to lepsza metoda niż jej uzyskiwanie przez
demoralizowanie przeciwnika politycznego. Rozbijało się teraz różne partie,
wyłuskiwało się z tych partii ludzi niezadowolonych, ale cóż! Pozyskiwało się
przeważnie charaktery gorsze i słabsze. Przez pewien czas rozbijano PPS,
pozyskiwano co tydzień jakiegoś innego działacza. Donosząc o stracie owieczki,
„Robotnik” wyjaśniał za każdym razem, że oni wiedzieli już od dawna, że to świnia.
„Czy wszystkie świnie już od was wyszły, czy jeszcze jakieś zostały?” – zapytywałem
polemicznie redakcję „Robotnika”. Ale niewątpliwie gatunek ludzi pozyskiwanych
staje się coraz gorszy. Nie z Szawłów powstają Pawły, lecz raczej odwrotnie. Tak
samo od endecji zgłasza się taki Sadzewicz, niegdyś redaktor gazety „Dwa Grosze”.
Wszyscy oni nadają sobie niesłychaną wagę gatunkową, którą potem prędko tracą.
Konstytucja
Według przypowieści praca powinna się dokonywać przy pomocy orła, lwa,
wołu i człowieka. Orzeł daje plan, inicjatywę, lew – zapał, wół – robotę, człowiek –
znajomość ułomności natury ludzkiej. W Konstytucji 23 kwietnia lwem był Sławek –
opuścił premierostwo, aby się zająć nowym ustrojem dla Polski; wołem, na którym
spoczywało opracowanie szczegółów – Bohdan Podoski, sędzia z Wilna, sympatyk
konserwatystów, całym sercem oddany Sławkowi, wreszcie człowiekiem, czy –
według innej redakcji tej przypowieści – wężem, był Stanisław Car. On był głównym
autorem konstytucyjnego projektu. Poza nim wpłynęły na projekt uwagi samego
Marszałka, wypowiedziane jeszcze w czasie prac nad pierwszym projektem
konstytucji BBWR, kiedy jej referentem był Jan Piłsudski, a także pewne teorie
Ignacego Matuszewskiego.
Prace nad konstytucją kończą się już w okresie choroby Marszałka Piłsudskiego,
który w pewnym momencie wyrządza Sławkowi dużą przykrość, obalając jego
projekt senatu, wybranego wyłącznie przez kawalerów Virtuti Militari i Krzyża
Niepodległości. Projekt ten powstał z projektu Matuszewskiego, który chciał senatu
złożonego z senatorów dożywotnich, mianowanych przez Piłsudskiego, a potem
zabezpieczenia posiadania władzy obozowi piłsudczyków. Projekt Sławka obioru
senatu przez kawalerów obojga orderów, był projektem idącym w tym samym
kierunku, albowiem większość kawalerów Krzyża Niepodległości składała się z
niewątpliwych piłsudczyków, tylko w projekcie Sławka było więcej uczucia, mniej
obrachunku. Ale Piłsudski burknął: „To by było trudne”, a na pytanie Sławka: „Czy
nie uważasz, że byłoby dobrze?” – odpowiedział potakująco, ale widać bez zapału,
skoro Sławek uznał tę rozmowę za dezaprobatę i swój projekt z wielkim żalem
wycofał. W późniejszej ordynacji wyborczej powrócił do zasad senatu obieranego
przez elitę, ale o ile Konstytucja 23 kwietnia była udana, o tyle ordynacja wyborcza
była nieudanym płodem Sławka, Cara i Podoskiego.
Konstytucja 23 kwietnia dopuszczała odpowiedzialność ministrów przed
parlamentem, jakkolwiek zabezpieczała państwo przed zbyt częstymi i
nieprzemyślanymi kryzysami. Sejm, mający jednak dostateczne polityczne
wyrobienie, mógł zawsze obalić gabinet na podstawie tej konstytucji. Konstytucja
budowała więc ustrój państwa rozsądnie na dwóch czynnikach: rządzie – a od złego
rządu miało nas zabezpieczyć istnienie kontroli parlamentarnej, i sejmie – a od
złego, chaotycznego i rozbitego sejmu miały nas zabezpieczać duże uprawnienia
rządu.
Konstytucja 23 kwietnia nie była bynajmniej konstytucją monarchiczną. Król
obecnie oznacza odebranie naczelnikowi państwa możności decydowania w
szczegółach rządzenia krajem i przelania tej władzy na ciała zbiorowe: radę
ministrów, parlament; król jest potrzebny ze względów psychicznych, jego wielki
urząd polega na utrzymywaniu ciągłości w pracy państwa.
Natomiast na Konstytucję 23 kwietnia oddziałały następujące elementy:
(1) Ustrój Stanów Zjednoczonych. Car jeszcze w roku 1923, w odczycie na
zjeździe prawników, zdeklarował się jako zwolennik instytucji prezydenta na sposób
amerykański. Uważał prezydenta Stanów za instytucję nie mniej demokratyczną od
parlamentu, gdyż władza prezydenta również pochodzi z wyborów. Jak wiadomo, w
ustroju Stanów Zjednoczonych władza wykonawcza należy do prezydenta, który
skupia w sobie funkcje europejskiej głowy państwa i europejskiego premiera.
Ministrowie w Stanach są tylko dyrektorami departamentów podlegających władzy
prezydenta.
(2) Stosunek do Piłsudskiego. Konstytucja 17 marca grzeszyła tym, że była
krojona przeciw Piłsudskiemu. Konstytucja 23 kwietnia konstruowała władzę
prezydenta w tym mniemaniu, że obejmie ją Piłsudski.
(3) Nowoczesne prądy myśli konstytucyjno-autorytatywnej. Wpływ ten
reprezentowali w sejmowej komisji konstytucyjnej profesor Czuma z Lublina i poseł
ze Lwowa, Mękarski – szedł on w kierunku antyliberalnym, przeciwnym tak
zwanym prawom obywatelskim. Konserwatywni członkowie komisji byli temu
przeciwni. Carowi poglądy te odpowiadały.
Konstytucja 23 kwietnia nie przerabiała jednak ustroju państwa polskiego na
sposób amerykański. Pozostawiła i premiera, i solidarny gabinet, i odpowiedzialność
gabinetu przed parlamentem. Ale dla wywyższenia władzy prezydenta posłużyła się
instytucją kontrasygnaty, znosząc obowiązek kontrasygnaty przy wszystkich
ważniejszych aktach państwowych prezydenta, jak rozwiązanie sejmu, mianowanie
senatorów z nominacji, mianowanie generalnego inspektora sił zbrojnych i wiele
innych.
Kontrasygnata jest to podpis premiera lub ministra na akcie urzędowym głowy
państwa. Podpis ten odgrywa podwójną rolę. Po pierwsze, podpisem tym bierze
minister na siebie odpowiedzialność przed parlamentem za ten akt, po drugie,
biorąc odpowiedzialność na siebie, minister kontroluje prezydenta, aby nie robił nic
takiego, co by nie odpowiadało polityce parlamentu. W ten sposób kontrasygnata
była jak gdyby nićmi, które wiązały parlament z ministrem, a ministra z
prezydentem, nićmi, które prezydenta poprzez ministra wiązały wolą parlamentu.
Car poprzecinał te nici. We wszystkich najważniejszych aktach państwowych
prezydent został zwolniony od obowiązku kontrasygnaty, a przez to oswobodzony i
spod kontroli gabinetu ministrów, i spod kontroli parlamentarnej.
Zniesienie obowiązku kontrasygnaty było reformą nader istotną, lecz niezbyt
efektowną; gdyby wprowadzono u nas monarchię parlamentarną, ogół ludności,
nieznający się na zagadnieniach prawnoustrojowych, sądziłby, że dokonano jakiejś
wielkiej zmiany. Natomiast zwolnienie w niektórych wypadkach prezydenta od
obowiązku kontrasygnaty ministra wydawało się temu ogółowi reformą „małą”,
omal że formalnego, nieistotnego charakteru. A przecież była to reforma dalej idąca
niż – powiedzmy – zamiana parlamentarnej Konstytucji 17 marca na konstytucję
parlamentarnej monarchii. Dla ścisłości historycznej muszę zaznaczyć, że sama
koncepcja zwolnienia prezydenta od obowiązku kontrasygnaty w sprawach
pierwszorzędnej wagi nie była koncepcją Cara. Zrodziła się ona w potężnym mózgu
profesora Jaworskiego, wodza epigonów stańczyków krakowskich.
Drugą ważną reformą nowej konstytucji było uniezależnienie wojska od polityki.
Wojsko miało mieć ministra do spraw rekrutacji, budżetowych itd., miało mieć
także generalnego inspektora sił zbrojnych do przygotowywania wojny. Generalny
inspektor sił zbrojnych był według konstytucji mianowany bezpośrednio przez
prezydenta, zależał bezpośrednio od prezydenta, był niezależny od rządu i
absolutnie niezależny od kontroli parlamentarnej. Generalny inspektor sił zbrojnych
miał być przewidziany na naczelnego wodza w czasie wojny, chociaż prezydent mógł
mianować kogo chciał w chwili wybuchu wojny. W konstytucji mieścił się również
przepis, że w chwili wojny na naczelnego wodza przechodzi także dyspozycja
wojskami. W ten sposób naczelny wódz w Polsce miał pozycję prawnokonstytucyjną
bez porównania silniejszą aniżeli wodzowie we wszystkich innych krajach, tak
parlamentarnych, jak w monarchiach konstytucyjnych. Ani Hindenburg, ani Pétain,
ani French, ani Kitchener, ani japoński marszałek Ōyama z czasów wojny rosyjsko-
japońskiej nie mieli tak wspaniałej sytuacji. Byli oni albo wodzami, albo ministrami
wojny uzależnionymi albo od parlamentu, albo od głowy państwa. We Francji lub w
Anglii parlament mógł się im wtrącać do wszystkiego, w Niemczech, w Rosji, w
Japonii naczelnik państwa miał prawo wnikać w każdy szczegół. Według Konstytucji
23 kwietnia generalny inspektor sił zbrojnych był niezależny od rządu i od
parlamentu, a naczelny wódz podczas wojny w swej pracy wojskowej stawał się
niezależny również i od głowy państwa. Jedyną klapą bezpieczeństwa było prawo
prezydenta do zmiany generała na stanowisku wodza naczelnego podczas wojny,
jedynym warunkiem, stawianym generalnemu inspektorowi czy też naczelnemu
wodzowi, było żądanie niemieszania się do spraw politycznych. Mówiąc nawiasem,
warunku tego nie dotrzymał i nawet nie zrozumiał Śmigły-Rydz. Prawo prezydenta
do zmiany naczelnego wodza w czasie wojny, wyraźnie zawarowane w konstytucji,
opierało się na doświadczeniu historycznym z czasów wielkiej wojny, ponieważ
wszystkie państwa biorące udział w wielkiej wojnie musiały zmieniać swych wodzów
naczelnych. We Francji był Joffre – Nivelle – Pétain, w Anglii French – Haig, w
Niemczech Moltke – Falkenhayn – Hindenburg, we Włoszech Diaz – Cadorna, w
Rosji wielki książę Mikołaj Mikołajewicz – Aleksiejew. Dział konstytucji w sprawach
wojska i wojny był opracowany według wskazówek Piłsudskiego, opierał się na
teoriach wygłaszanych przez niego jeszcze za czasów namiętnej polemiki z
generałem Sikorskim.
Przemówienie, które wygłosił Sławek w debatach parlamentarnych, było
głęboko i serdecznie przemyślane. Sławek włożył całe serce i duszę w swoją pracę
konstytucyjną. Ta jego mowa była może mniej związana z Piłsudskim niż inne.
Sławek powoływał się na doświadczenia wieków w Polsce, na Konstytucję 3 maja,
powoływał się na to, że Konstytucja 23 kwietnia nie poszła w kierunku żadnej
krańcowości, że buduje ustrój umiarkowany, o zrównoważonych siłach
państwowego mechanizmu. Czuliśmy wszyscy, że przemawia człowiek głęboko
uczciwy, który całą swoją dobrą wolę włożył w tę pracę. Sławek powiedział: „Zdaje
się, żeśmy zrobili wszystko, aby stworzyć ustrój najbardziej odpowiedni dla Polski,
najbliższy obyczajom i potrzebom Polski”.
Byłem zwolennikiem monarchicznego rozwiązania kwestii ustroju Polski. Ale
muszę przyznać, że ze wszystkich ustrojów, które miała Polska, Konstytucja 23
kwietnia była najlepsza: lepsza od ustroju Polski w XVII i XVIII wieku, lepsza od
Konstytucji 17 marca. Ustawa z 23 kwietnia po raz pierwszy w naszych dziejach
stwarzała silną władzę w Polsce i jednocześnie w czasach, w których dyktatura
męczyła ludność we wszystkich krajach sąsiadujących z Polską, brzmienie ustawy 23
kwietnia zabezpieczało Polskę przed ustrojem totalistycznym, pozostawiało
parlament i częściową odpowiedzialność egzekutywy przed reprezentacją narodową.
Konstytucja 23 kwietnia oddała Polsce wielką usługę w czasie klęski i wojny,
umożliwiając legalne przejście władzy z rąk jednego prezydenta w ręce innego.
Żadna z konstytucji republikańskich nie posiadała i nie posiada takiej instytucji
legalnego przekazywania władzy zwierzchniej, które, jak wskazuje doświadczenie
historyczne, czasami musi być konieczne i może być zbawienne.
Przyczyny, które sprawiły, że Konstytucja 23 kwietnia nie oddała Polsce
większych jeszcze usług, są następujące:
(1) Późniejszy nieszczęśliwy pomysł ordynacji wyborczej, który spowodował
bojkot ustawodawczych instytucji nowej konstytucji przez stronnictwa opozycyjne, a
tym samym pozbawił rząd wszelkiej kontroli ze strony społeczeństwa, i co gorsza,
pchnął nasz ustrój konstytucyjny ku podobieństwu do ustrojów totalistycznych, co
bynajmniej nie wynikało ani z litery, ani z ducha ustawy 23 kwietnia.
(2) Konstytucja 17 marca całą władzę składała w ręce sejmu i zawiodła się: sejm
nie był w stanie zrealizować otrzymanej władzy. Ta sama tragedia, ten sam los
spotkał Konstytucję 23 kwietnia: składała ona silną władzę w słabe i gnuśne ręce
prezydenta Mościckiego, i znów ta władza przerastała i zdolności, i nawet ambicje
tego, komu była przeznaczona. Sejmowej Konstytucji 17 marca nie umiał
zrealizować sejm, prezydenckiej Konstytucji 23 kwietnia nie umiał zrealizować
prezydent. Konstytucja, obmyślona dla Piłsudskiego, drogą nieszczęśliwego
wypadku natrafiła na Mościckiego.
(3) Trzecia przyczyna, dlaczego Konstytucja 23 kwietnia nie oddała usług
ojczyźnie, nazywa się Śmigły-Rydz. Generalny inspektor sił zbrojnych nie był w
stanie zrozumieć, że instytucja szefa armii opiera się w konstytucji na dwóch
równorzędnych i równie silnych założeniach: (a) ogromnej i swobodnej władzy szefa
armii, (b) nie tylko uniezależnieniu, ale i oddzieleniu tego szefa armii od rządu, od
parlamentu, od polityki. Rydz chciał być przede wszystkim politykiem. Rydz nie
rozumiał także, że Konstytucja 23 kwietnia jest antytotalistyczna, że stało się tak z
głębokiego przekonania samego Marszałka Piłsudskiego, i Rydz wprowadzał w
Polsce jakiś nieudolny totalizm. Wbrew przepisom konstytucji Rydz robił z siebie
jednocześnie wodza wojska, którym się przestał zajmować, i wodza politycznego, do
czego się nie nadawał. „Konstytucja 23 kwietnia to mechanizm, który porusza
państwem – mówił Sławek – otóż do mechanizmu tego wbito gwóźdź, w chwili,
kiedy powiedziano: wódz”.
Konstytucję 23 kwietnia uchwalono w sejmie dnia 26 stycznia 1934 roku wśród
mało poważnych okoliczności. Opozycja – jak już powiedziałem – bojkotowała
debaty o przyszłym ustroju Polski, nie interesując się tymi zagadnieniami, dość
jednak ważnymi. Według przepisów art. 125 Konstytucji 17 marca zmiana
konstytucji mogła być dokonana przy zachowaniu pewnych obowiązujących
formalności, wśród których było zapowiedzenie debat konstytucyjnych na pewien
czas naprzód i kwalifikowana większość dwóch trzecich głosujących. Klub BBWR
zapowiedział więc debaty konstytucyjne i wniósł liczne tezy konstytucyjne na obrady
posiedzenia plenarnego sejmu. Opozycja nie dostrzegła, że tezy te są sformułowane
jak artykuły i właściwie tworzą już gotową ustawę konstytucyjną. Wobec tego
zgodnie ze swoją manierą bojkotowania dyskusji konstytucyjnej, z chwilą, kiedy tezy
ustrojowe weszły na porządek dzienny plenarnego posiedzenia sejmu, posłowie
opozycyjni ostentacyjnie porzucają salę obrad i udają się do domów albo do
kinematografów. Wtedy poseł Car zaproponował zmianę tez na artykuły i
uchwalenie konstytucji, co zostało przyjęte nie tylko większością wymaganą przez
ustawę, lecz wprost quasi-jednogłośnie, gdyż protestował tylko profesor Stroński,
którego opozycja zostawiła w roli obserwatora. Opozycja wszczęła zarzut, że
Konstytucja 23 kwietnia doszła do skutku nieformalnie, jednak dialektyka Cara
bardzo im utrudniała tryumf tej tezy. W każdym razie nikt w Polsce nie upierał się
przy teorii, jakoby obowiązywała u nas poprzednia Konstytucja z 17 marca, a stąd
należało logicznie wnioskować, że wszyscy Konstytucję z 23 kwietnia uznali za
obowiązującą. Była ona potem uchwalona z łatwością przez senat, w którym BBWR
posiadał dwie trzecie mandatów, z senatu powróciła do sejmu, została w sejmie
uchwalona z poprawkami senatu dnia 23 marca 1935 roku, ponieważ do tego
drugiego głosowania niepotrzebna już była kwalifikowana większość, i następnie
uroczyście przez prezydenta Rzeczypospolitej podpisana dnia 23 kwietnia 1935
roku.
Główny redaktor konstytucji, Car, był w Polsce niepopularny. Był też
człowiekiem, który dziwnie mało dbał o tę popularność, palcem by nie ruszył, aby
zmienić zdanie opinii publicznej o sobie. Był to człowiek mający wiele zalet, i ci,
którzy go znali, zdawali sobie sprawę, jaką mu się krzywdę wyrządza, przedstawiając
go jako potwora. Car był to człowiek głęboko wykształcony, doskonały mówca i
stylista, w przyjaźni wierny i w ogóle natura głęboko lojalna, rycerski, a w życiu
publicznym i osobistym idealnie bezinteresowny. Był on zamożniejszy od innych, bo
jako syn bogatego mieszczanina warszawskiego odziedziczył spory majątek po ojcu,
między innymi w postaci kamienic w Warszawie. Był to umysł elastyczny, szeroki,
bystry, był to miłośnik języka polskiego, jego prawnicza polszczyzna była tradycyjna
i piękna, tak jak polszczyzna praw Królestwa Kongresowego, i odbijała jaskrawie od
ohydnego czasami stylu współczesnego ustawodawstwa. Ale Car był nihilistą,
dekadentem, schyłkowcem prawnym. Jego subtelność interpretacyjna, czasami
bardzo dowcipna i olśniewająca, czasami dowcipnie paradoksalna, jego
przeadwokacenie stosunku do ustawy musiało doprowadzać obywatela do
przekonania, że każdą ustawę można zawsze interpretować raz tak, raz inaczej, raz
na biało, raz na czarno. W takich warunkach prawo przestaje istnieć. Car, jako
minister, dużo się też niestety przyczynił do osłabienia niezależności urzędu
sędziowskiego, wszakże nie tyle, ile jego następcy, zwłaszcza Michałowski.
Myśl o prewencyjnej wojnie z Niemcami
Przypisy
Piłsudski przed wielką wojną nie miał ani władzy, ani pieniędzy, ani nawet
rozleglejszego autorytetu, i potrafił wprowadzić kwestię polską na teren
międzynarodowy; Piłsudski za czasów naczelnikostwa, ograniczony przez sejm, z
Polską biedną, nowopowstającą, potrafił wyrąbać nam granice wschodnie, a chociaż
rezygnował z Kijowa, to jednak przed narodem polskim na przyszłość dalekie
rozpostarł horyzonty, spowodował niepodległość państw bałtyckich; Piłsudski po
zamachu majowym mógł rządzić jak dyktator, miał armię, skarb, żadnego
poważniejszego sprzeciwu, autorytet bezwzględny… Cóż wtedy zrobił?
Historia Polski po roku 1926 jest szkatułką, do której – aby ją poznać – trzeba
mieć klucz. Klucz ten to prawda bardzo smutna, tragiczna. Piłsudski przez ostatnie
lata swego życia był to człowiek ciężko chory.
Decydujący dla polityki, dla historii, był więc motyw z natury swej niepolityczny,
motyw osobisty, ludzki, motyw smutny.
Piłsudski pracował zawsze z ludźmi, którzy nie podzielali jego ideologii, przed
którymi ukrywał dużą część swoich motywów. Piłsudski grał ludźmi. Szukał ludzi
wybitnych, zdolnych, mocnych i oto starał się im narzucić swoją wolę różnymi
sposobami. W czasie wyprawy na pociąg pocztowy pod Bezdanami1 Piłsudski nie był
uznany za szefa, bo nikt mu tego nie przyznał. Ale działo się ciągle tak, jak on kazał,
dzięki jego osobistemu autorytetowi. Wynika z tego, że nerwy Piłsudskiego zawsze
były w próbie sił z nerwami innych ludzi i że zawsze był górą tylko mocą tego
dziwnego fluidu psychicznego. Ten system pracy musiał wyczerpywać.
Piłsudski jako Naczelnik Państwa nie uchyla się od pracy ze swoimi wrogami,
nie odsuwa wybitnych indywidualności, przeciwnie, szuka ich. Pisze: „Kochany
Panie Romanie…” do Dmowskiego; zamiast wojsko obsadzić swymi oficerami z
Legionów, obsadza je starymi generałami, aby im pokazać, aby ich przekonać, aby
ich przekonania przełamać, że wcale nie jest amatorem i dyletantem, jak oni
twierdzą, ale wodzem prawdziwym. Książę Sapieha robi zamach i to już wystarcza,
aby Sapiehę pozyskiwać, robić z niego współpracownika, ministra. Wiele, wiele
takich przykładów.
Wśród kontrowersji i walk ze zdaniem cudzym, wśród żmudnego
przekonywania osób sobie najbliższych, spływała praca Piłsudskiego przez lata.
I oto się zmęczył.
W czasie swej dyktatury nie szuka już indywidualności gotowych stawić mu
czoło, spierać się, mieć własne zdanie. Przeciwnie, ucieka od takich indywidualności.
Nie szuka już kontrowersji, żąda, by go słuchano i nie nudzono kontrargumentami
czy własnym zdaniem.
Pozyskać kogoś dla swoich idei było kiedyś nie tylko stałym Piłsudskiego
zajęciem, ale i ulubionym sportem. Im ktoś był od niego dalej, tym chętniej go
przyjmował, tym chętniej z nim rozmawiał. Teraz wystarczy czasami, aby ktoś był
innego zdania, by Piłsudski nie chciał go przyjmować.
Nie wypływało to ani ze snobizmu, ani z zarozumiałości, ani z braku szacunku
dla cudzego zdania. Przeciwnie, Piłsudski szanuje ludzi, którzy mają odmienne
zdanie i odwagę cywilną. Bartel angażuje się przeciw Piłsudskiemu jako świadek w
procesie brzeskim; nie przeszkadza to temu, aby Bartel otrzymał później Białego
Orła. Ale już widzieć się i dyskutować z takim Bartlem Piłsudski nie chce.
Powiedział to zresztą wręcz Wieniawie-Długoszowskiemu, gdy ten chciał
uzyskać u niego audiencję dla Skrzyńskiego i twierdził, że Skrzyński to człowiek
bardzo inteligentny: „Mój kochany, ja już jestem teraz tak zmęczony, daj mi spokój
ze swoimi inteligentnymi ludźmi”.
Ludzie „pozaseryjni” – jak powiada Anatole de Monzie – ludzie inni niż reszta
ludzi, ludzie genialni, nie są szczęśliwi osobiście. Wśród marmurów starożytności
majaczy się nam głowa Aleksandra Macedońskiego z jego neurastenią, urastającą
wśród zwycięstw urastających. I któryż z wielkich ludzi był osobiście szczęśliwy?
Andersenowska bajka o cesarzu chińskim, który leży sam i chory. Nie będziemy tu
szarpali jedwabnych zasłon prywatnego, osobistego życia Piłsudskiego, tylko
dlatego, że był wielki. Co mu dawało szczęście, kiedy i czego pragnął od życia, a
zwłaszcza w tych latach ostatnich? Historyk musi się przed tym cofnąć,
oświadczywszy, że Piłsudski w tym okresie, a zwłaszcza od roku 1933 jest bardzo
zmęczony, że zmęczenie to rośnie i powiększa się.
Piłsudski rozstaje się z tymi swoimi współpracownikami, którzy byli
najinteligentniejsi, a więc rezonują: Matuszewski, Zaleski. Piłsudskiemu wygodny
jest Beck, który z biciem serca wchodzi do pokoju i boi się nawet zadać
Komendantowi pytanie. Wygodny jest Składkowski… U kogo innego takie
upodobania wynikają z wad organicznych, u Piłsudskiego były skutkiem
przemęczenia.
Piłsudski nie chce widzieć nawet swych dawnych najbliższych. Sławkowi ufa
bezgranicznie, ale też mu mówi: „Nie pokazuj mi swej konstytucji, bo jak mi
pokażesz, zainteresujesz mnie, to ja ci wszystko poprzewracam, poprzerabiam”.
Coraz więcej spraw Piłsudski odpycha od siebie. Trzyma ciągle cugle państwa w
ręku, ale ręce mu sztywnieją. I tylko ten wspaniały umysł, wspaniały mózg rozjaśnia
czasami drogę Polski swoimi błyskawicami. Piłsudski roi zapewne nadal plany
wielkie, ogromne, wraca – być może – do Kijowa, powiada: „Zobaczysz, Wilno
będzie jeszcze kiedyś stolicą Europy”, ale plany te odkłada na przyszłość, bo nie liczy
się z prędką śmiercią. Ludzie chorzy na raka nie wierzą, że umrą. Piłsudski ma raka.
Przypisy
Przypisy
Przypisy
Przypis
Przypisy
Dnia 13 czerwca 1936 roku Składkowski wydał okólnik1, w którym powołując się
na rozkaz prezydenta, ogłaszał Śmigłego-Rydza drugą osobą w państwie, przy czym
oświadczał, że wszyscy ministrowie winni mu okazywać szacunek i posłuszeństwo.
Okólnik ten był złamaniem konstytucji i Składkowski powinien był odpowiadać
za jego wydanie przed Trybunałem Stanu.
Mniejsza oczywiście o tę „drugą osobę”, jakkolwiek i to nie było w porządku, bo
drugą osobą w państwie był marszałek senatu, skoro w razie śmierci lub rezygnacji
prezydenta był wyznaczony na jego zastępcę do chwili elekcji nowego prezydenta.
Ale instytucja „drugiej osoby” nie była przewidziana w konstytucji, więc ta kwestia,
redukująca się do porządku ustawiania foteli na nabożeństwach i uroczystościach, co
tak interesowało i przejmowało Rydza, miała znaczenie drugorzędne.
Inaczej było z „posłuszeństwem”, którego dla Rydza Składkowski od ministrów
w okólniku wymagał. Żądanie to łamało, druzgotało całą konstrukcję Konstytucji 23
kwietnia, wywracało ją do góry nogami. Według tej konstytucji rząd, sejm, sądy,
wojsko i kontrola państwowa pozostawały pod zwierzchnictwem prezydenta,
generalnego inspektora sił zbrojnych prezydent mianował bez kontrasygnaty. Miało
to wszystko na celu całkowite wyodrębnienie władzy generalnego inspektora sił
zbrojnych z zależności od rządu i sejmu, izolowanie go od polityki wewnętrznej.
Prezydent miał jakby dwa ramiona: jedno – władzy cywilnej, rządowej, politycznej,
odpowiedzialnej przed sejmem, tj. rząd; drugie – władzy wojskowej, apolitycznej,
przed sejmem nie odpowiedzialnej, tj. generalnego inspektora sił zbrojnych. Okólnik
Składkowskiego umieścił Rydza pomiędzy prezydentem i rządem, czyli wprowadził
go z powrotem w politykę, uczynił z niego jakąś instancję pośrednią pomiędzy
prezydentem a rządem, uczynił go także odpowiedzialnym za rząd, bo przecież
odpowiada się za ludzi, którzy wobec ciebie są obowiązani do posłuszeństwa.
Według konstytucji rząd był odpowiedzialny przed sejmem, generalny inspektor
sił zbrojnych – nie odpowiedzialny. Odpowiedzialność za ten zakres spraw
wojskowych, który wchodził w kompetencje rządu, obciążała ministra spraw
wojskowych wraz z całym gabinetem, ale generalny inspektor sił zbrojnych miał za
zadanie przygotowywanie wojny, i by mu pracę ułatwić, aby mu zapewnić jak
największą swobodę ruchów, był on przez konstytucję od odpowiedzialności przed
sejmem zwolniony. Teraz, skoro Rydzowi ministrowie mieli być posłuszni, stawał
się tym samym za nich odpowiedzialny, a więc via rząd stał się znów dostępny dla
krytyki sejmowej.
Dalej nie można było iść w łamaniu całej prawniczej konstrukcji Konstytucji 23
kwietnia. Było to połamanie jej najbardziej zasadniczych sprężyn za jednym
zamachem. Ale Mościcki i Składkowski nie dbali o to. Składkowski nie rozumiał, że
jako premier nie ma prawa być posłuszny. Dla Składkowskiego, jak i dla wielu osób
w tym obozie politycznym, „posłuszeństwo” stało się jakąś cnotą główną,
heroizmem numer jeden. Nie mogli oni zrozumieć, że bezkrytyczne słuchanie
rozkazów kapitana przez porucznika, generała dywizji przez generała brygady jest
cnotą piękną, ale słuchanie rozkazów, dajmy na to, prezesa sądu okręgowego przez
sędziego nie tylko nie jest cnotą, lecz jest wręcz przestępstwem. Tak samo u
premiera lub ministra posłuszeństwo nie tylko nie jest cnotą, lecz wręcz sprzeciwia
się konstytucji i prawu. Składkowski na pytanie prywatne, dlaczego wydał ten
okólnik, odpowiedział dosłownie: „Bo prezydent kazał”. Składkowski nie rozumiał,
że jako premier nie może spełniać niczyich rozkazów, nawet prezydenta, że za swoje
akty rządzenia sam jest odpowiedzialny, że winien je sam przemyśliwać, że ani nie
ma prawa zasłaniać się niczyim rozkazem, ani też nie ma prawa wykonywać czyjegoś
rozkazu, o ile nie odpowiada on całkowicie jego sumieniu.
Ale jak powiedziałem, kwestie prawne, kwestie konstytucyjne nie odgrywały dla
Mościckiego i Składkowskiego żadnej roli. Stronnictw w sejmie nie było, bo
stronnictwa bojkotowały konstytucję; czemuż Mościcki i Składkowski nie mieli tej
konstytucji bojkotować, zbliżając się do wygodnego totalizmu? Konstytucji nie
bronił nikt, poza Sławkiem mającym przeciwko sobie i całą opozycję, i rząd, i
prezydenta, i Rydza, niemającym już teraz żadnej organizacji politycznej. Opozycja
nie rozumiała, że lepsze jest złe nawet prawo niż brak prawa, i swoim stosunkiem do
konstytucji ułatwiała grę tym, którzy pchali Polskę ku totalizmowi. Mościcki widział
w okólniku Składkowskiego, który istotnie „kazał” mu wydać, tylko pociągnięcie
polityczne, Mościcki, niestety, nie był Wojciechowskim dbającym o przestrzeganie
przysięgi, którą złożył. Polityka, którą uwidaczniał przez okólnik Składkowskiego,
udała mu się znakomicie. Rozumiał, że są koła, które chcą go usunąć na rzecz Rydza,
rozumiał, że jest niepopularny i niepoważany, a że Rydz jest popularny, zamiast więc
usuwać się, dawał Rydzowi miejsce koło siebie, żądał dla niego posłuszeństwa od
ministrów, dawał mu buławę i wszystko, czego Rydz chciał. Ponieważ bez zrzeczenia
się prezydentury nie mógł zadowolić ambicji Rydza w ramach konstytucji, więc aby
Rydza zadowolić, konstytucję tę łamał. Natrafił tu na odpowiedniego człowieka,
który do zewnętrznych snobistycznych objawów przywiązywał jak największą wagę,
dla którego nie treść władzy, lecz forma władzy była zaspokojeniem ambicji.
Rydza powszechnie nazywano „Naczelnym Wodzem”, używał tego terminu
także prezydent w aktach urzędowych, chociaż według konstytucji instytucja
naczelnego wodza, mająca specjalne i bardzo ważne uprawnienia, istnieć miała
dopiero od chwili wybuchu wojny. Ale jakie to miało znaczenie? Naczelny wódz,
posłuszeństwo ministrów, odpowiedzialność przed sejmem – wszystko to były
zagadnienia puste, ponieważ zbliżaliśmy się i tak do totalizmu, ponieważ Konstytucji
23 kwietnia nikt nie chciał przestrzegać, jedni, jak Mościcki i Rydz, dlatego, że nie
była im na rękę, inni, jak opozycja, dlatego, że ją bojkotowali, jeszcze inni, jak
posłowie na sejm i senatorowie, dlatego, że kierowali się względami
oportunistycznymi. „Słowo” wileńskie broniło konstytucji, ale nie czuliśmy, aby
dawało to nam popularność wśród czytelników.
Poddanie ministrów Rydzowi, jako naczelnemu wodzowi, znalazło też swoje
uzasadnienie ideowe, wyzyskując patriotyzm Polaków, tego niewątpliwie najbardziej
patriotycznego narodu na kuli ziemskiej, a także małe zainteresowanie naszych
rodaków techniką rządzenia. Powiadano: wojna nowoczesna nie jest wojną armii,
lecz wojną całego narodu, wszystkich jego sił ekonomicznych, społecznych,
technicznych, a więc… wszystko powinno być poddane naczelnemu wodzowi.
Założenie było arcysłuszne, wniosek arcyfałszywy, chociaż powtarzali go częstokroć
ludzie inteligentni. Wręcz odwrotnie, z tego założenia, że w wojnie nowoczesnej
biorą udział wszystkie siły narodu, można było wyciągnąć wniosek o konieczności
jakiejś koncentracji władzy, ale nie o potrzebie złożenia władzy w ręce szefa armii.
Bo to, że obecnie wojuje nie tylko armia, ale i cała ludność, wskazuje raczej na
pomniejszenie roli naczelnego wodza aniżeli na jej powiększenie. Wtedy, gdy
wojowała tylko armia, gdy wojna redukowała się tylko do armii, w prowadzeniu
wojny naczelny wódz był wszystkim… Obecnie wojnę prowadzić muszą i finanse, i
koleje, i ci, co budują szosy, i ci, co myślą o motoryzacji, i ci, co robią wynalazki w
dziedzinie lotnictwa. U nas dość powszechnie rozumowano w sposób zabawny:
ponieważ wojna nowoczesna absorbuje wszystkie siły narodu, więc niech generał
będzie ministrem kolei, a pułkownik wojewodą. Było to rozumowanie śmieszne;
przecież z założenia, że chirurgia w Polsce powinna się przygotować do wojny,
niepodobna wyciągnąć wniosku, że operować chorych mają nie lekarze, ale
porucznicy kawalerii. Właśnie dlatego, że w wojnie nowoczesnej biorą udział koleje,
bankowość, wyżywienie, rolnictwo, nauka itd., trzeba było wyciągnąć wnioski
natury odwrotnej, a mianowicie, że na czele kolei, bankowości itd. muszą stać jak
najlepsi fachowcy właśnie dlatego, by do wojny fachowo te resorty przygotować.
Opracowanie planu wojennego wymagało oczywiście także współdziałania finansów
i możliwości komunikacyjnych, żywnościowych itd. Polski, ale w opracowaniu tegoż
planu wojennego byli potrzebni także ludzie znający się na swoich resortach, a nie
ludzie znający się tylko na wojsku.
Gdybyż się przynajmniej na wojsku znali! W ogóle trzeba przyznać, że historia
każdej wojny wskazuje, że generałowie najgorzej zawsze przygotowują wojnę.
Kitchener powiedział w początkach tamtej wojny, że wystarczą dwa karabiny
maszynowe na batalion, a posiadanie więcej niż czterech karabinów maszynowych
na batalion byłoby szkodliwe. Nie jest to przykład odosobniony, przeciwnie, regułą
jest, że generałowie nie liczą się z tym, iż każdą wojnę wygrywa się przez
wprowadzenie nowych technicznych środków do walki. Ale Rydz nie tylko posiadał
wady ogólnogeneralskie pod tym względem, ale prócz tego był jakimś specjalnie
złym, specjalnie nieinteligentnym wojskowym. Wydawał rozkazy wprost
humorystyczne. W ogłoszeniu o pogrzebie nie wolno było wymienić, że zmarły był
na przykład podporucznikiem rezerwy 20. Pułku Piechoty, bo to… tajemnica
wojskowa. A historia z „żywymi torpedami”? Na jej temat można pisywać
makabryczne groteski wskazujące, że ten „Wódz”, który żądał od ministrów
posłuszeństwa w imię prymatu interesów wojskowych, nie znał przede wszystkim
sam zagadnień wojskowych.
Przypisy
Przypisy
1 Spotkanie miało miejsce w drugiej połowie lutego 1936.
2 Sikorski w 1928 wydał Nad Wisłą i Wkrą. Studium do polsko-rosyjskiej wojny 1920
roku, Lwów–Warszawa 1928, ale tu chodzi chyba o inną jego książkę: Przyszła wojna
– jej możliwości i charakter oraz związane z nim zagadnienia obrony kraju,
Warszawa 1934.
3 Stronnictwo Pracy powstało 10 października 1937; na prezesa wybrano Wojciecha
Korfantego, Józef Haller został przewodniczącym Rady Naczelnej.
Ozon
Natura nie znosi pustki. Po rozwiązaniu BBWR przez Sławka powstała potrzeba
organizacji popierającej rząd; przedtem o kaduceusz tej organizacji ubiegał się nawet
Kościałkowski, czyniąc próbę oparcia jej na związkach byłych wojskowych, jak o tym
już wspomniałem, potem Grażyński, tworząc próbę porozumienia związków
Harcerstwa, Nauczycielstwa, Młodzieży Wiejskiej i Strzeleckiego. I ta próba została
storpedowana przez polityków stojących blisko marszałka Rydza. Rydz bał się
supremacji inteligentnych „naprawiaczy” w obozie, którego miał być bóstwem.
Należy zanotować dwie nieudane próby Rydza zbliżenia się, jak mówił, do
społeczeństwa. Były nimi udział Rydza w komersie „Arkonii” w początkach roku
1936 i udział Rydza w poświęceniu pomnika w Nowosielcach latem tegoż roku.
„Arkonia” miała być naśladownictwem Nieświeża1. Moją rolę z Nieświeża
odegrał tu mecenas Stypułkowski, członek obozu narodowego, ale przyjaciel
osobisty ministra sprawiedliwości Grabowskiego. Ze strony marszałka Rydza
prowadził rokowania pułkownik Strzelecki. „Arkonia” była to zasłużona starodawna
korporacja studencka, która z politechniki ryskiej przeniosła się do Warszawy i
podczas zamachu majowego z bronią w ręku walczyła po stronie Wojciechowskiego
i legalnego rządu. Zdaje się, że otoczenie Rydza przeceniało znaczenie korporacji w
życiu studenckim. Należy tu zaznaczyć, że arkoni wysunęli prośbę, by w czasie
toastów nie było wymówione nazwisko Marszałka Piłsudskiego i że prośba ta była
przez pułkownika Strzeleckiego uwzględniona, nie wiem, czy za wiedzą marszałka
Rydza. Pobyt w korporacji był uznany za podanie ręki antysemitom i dlatego
niechętnie komentowany przez obóz lewicowy, między innymi przez lewicę
legionową.
Nowosielce udały się Rydzowi jeszcze o wiele gorzej. Miał tam być wzniesiony
pomnik dla jakiegoś bohatera chłopskiego z czasów Władysława IV, jeśli się nie mylę
– Pyrza, o którym nikt uprzednio nie słyszał, ale którego gdzieś wynalazł jeden ze
współpracowników krakowskiego „Ikaca”2. Rydza do wyjazdu na tę uroczystość
namówił Stpiczyński, redaktor „Kuriera Porannego”, upatrując w tym gest w stronę
chłopa polskiego. Stronnictwo Ludowe świetnie odparowało to posunięcie. Na
poświęcenie do Nowosielec przyjechały tłumy włościan, wołające przez cały czas:
„Chcemy Witosa”. Gdy Rydz z kościoła szedł na plebanię na śniadanie do
proboszcza, straż porządkowa z zielonymi opaskami na rękawach wołała mu prosto
w twarz: „Oddaj Witosa”. Rydz był przeciwnikiem amnestii Witosa, demonstrację
odczuł jako skierowaną przeciwko sobie, opuścił więc tę uroczystość przed
zakończeniem programu. W całym tym incydencie z Nowosielcami ujawniło się
niewyrobienie taktyczno-polityczne Rydza.
Swoją „dyktaturę” – bo dyktaturą nazywamy połączenie władzy wojskowej i
cywilnej w jednym ręku, a właśnie Rydz posiadał władzę nad wojskiem i
posłuszeństwo ministrów, obiecane mu przez Składkowskiego w okólniku –
konsumował Rydz w dziwny sposób. Oto co dzień ukazywało się w „Gazecie
Polskiej” jego oblicze, przyozdobione zawsze tym samym uśmiechem błogiego
zadowolenia, w otoczeniu co dzień innej delegacji, która przynosiła mu dyplom
obywatelstwa honorowego jakiejś gminy lub związku, żeton honorowy lub coś
takiego, równie pozbawionego związku z pracą człowieka obciążonego straszliwą
odpowiedzialnością za przygotowanie narodu do wojny. Po południu szedł Rydz do
domu, gdzie odpoczywał.
Pomimo tej indolencji Rydza i dowodów braku inteligencji, które składał na
każdym kroku, sytuacja jego wśród narodu polskiego wciąż urastała. Zaczęły się u
nas wytwarzać stosunki przypominające Francję Ludwika XV. Wtedy stawiano na
taką czy inną kochankę króla – u nas stawiano na taką czy inną osobistość mającą
ucho Rydza. Zaczęły się stwarzać grupki, których jedynym zadaniem był dostęp do
Rydza. Taką grupą byli ludzie z „Zaczynu”, dwutygodnika, który zaczął wychodzić,
poszukując ideologii. Ogłaszano tam niezdarne stylistycznie i mętne artykuły o
tendencjach totalistycznych, a ich autorzy podpisywali się nie nazwiskami, lecz
numerkami, jak 201 lub 14. „Zaczyn” była to grupa filozofów i oficerów, która
zaczęła robić z Rydza fetysz i bóstwo, co widać mu odpowiadało. Drugą taką
organizacją był Klub 11 Listopada, w którym czynny był minister sprawiedliwości
Witold Grabowski. Był to człowiek inteligentny, który w początku swej kariery
ministerialnej zrobił kilka świetnych posunięć. Utrzymywał on kontakt z kołami
sędziowskimi w Wilnie, wśród których przeważali ludzie uczciwi, wychowani w
wysokim poczuciu niezależności sędziowskiej, zaszczepionej przez doskonałe
sądownictwo rosyjskie, przy tym konserwatyści z upodobania. Później Grabowski
zgodnie z wiatrem zmienił przyjaciół. Klub 11 Listopada gromadził też secesjonistów
ze Stronnictwa Narodowego, grupę Stahla, Piestrzyńskiego, Drobnika, którzy
publicznie palili penaty swego poprzedniego domostwa. Wreszcie obok takich
grupek czy kanap ideowo-politycznych zaczęły się dobijać do Rydza różne
osobistości w różnych zainteresowane interesach. Stosunki osobiste z Rydzem były
później wyzyskiwane w niewłaściwy sposób, lecz zaznaczam, że niewątpliwie bez
jego wiedzy i woli. Rydz nie zdobywał się na gesty karcenia aferzystów, z którymi tak
często występował Piłsudski, nie zawsze kierując podejrzenia swe w odpowiednią
stronę.
Rydz królował na Olimpie obiektywów fotograficznych, swoim namiestnikiem
na ziemi zrobił Adama Koca. Był to były oficer legionowy, ranny w wątrobę,
pułkownik jako szarża i były „pułkownik” jako przynależność polityczna, były
przyjaciel Sławka, były podsekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu, który aczkolwiek
sprawami finansowymi zaczął się w życiu zajmować późno, przejął się jednak
zasadami klasyczno-liberalnej gospodarki i został zdecydowanym przeciwnikiem
metod ministra Kwiatkowskiego, jego programu i jego osoby. W wysuwaniu Koca
widziano więc też „rozgrywkę” z Mościckim, który Kwiatkowskiego namiętnie
bronił. Ale Rydz oświadczył, że Kocowi „przydzielił” „odcinek” organizacyjny, nie
skarbowy, i dezawuował chęć atakowania Kwiatkowskiego.
Początki działalności Koca wiążą się z ONR. Koc zaczął się zwracać do różnych
grup politycznych celem wciągnięcia ich do zamierzonej konsolidacji narodowej.
Odmówiły mu wszystkie, ale ONR zgodził się utrzymywać pewne kontakty. ONR
podzielił się na dwie grupy. Pierwsza, inteligencka, skupiała się przy dzienniku
„ABC” i tygodniku „Nowy Ład”. Miała wpływy na akademików warszawskich.
Przywódcą jej był Rossman, który umarł później na skutek poderwania mu zdrowia
w Berezie. Druga grupa ONR nazywała się Falanga. Przywódcą jej był Bolesław
Piasecki, człowiek dwudziestopięcioletni, także były więzień Berezy, który zaczął
stosować taktykę podobną do tej, jaką się zwykle przypisuje masonerii. Wysyłał
swoich ludzi do różnych obozów politycznych, nie tracąc z nimi kontaktu i
pozostając ich szefem. Właśnie Falanga uprawiała robotę terrorystyczną, rzucając
petardy na sklepy żydowskie, mogła więc być zaliczana do grup skrajnych. Piasecki
chciał nadać ideologię obozowi Rydza i Koca. Koc zgodził się powierzyć mu
młodzież. Został założony Związek Młodej Polski, którego szefem był mianowany
Rutkowski, oficjalny członek nielegalnej organizacji Piaseckiego. Mieliśmy więc
obóz rządowy, powstający dla obrony rządu i zapoczątkowany przez członków
organizacji nielegalnej, którzy się do tego głośno przyznawali. Nie świadczyło to zbyt
dobrze o przejrzystości planów dyktatora.
W tym czasie wybuchła także sprawa „Płomyka”, która odegrała dużą rolę.
Nauczycielstwo polskie miało dwie organizacje: jedną katolicką i narodową, drugą
ulegającą wpływom lewicowym. Jędrzejewicz, oczywiście, popierał tę drugą, a
wzmocniwszy ją odpowiednio, rozjuszył na siebie, na rząd i na régime. W ramach tej
organizacji panowała daleko idąca koleżeńskość i solidarność zawodowa. Wydawano
tam pisma dla dzieci: „Płomyk” i „Płomyczek”. Redaktorką była Wanda Wasilewska,
córka starego PPS-owca, z grupy przyjaciół Piłsudskiego, Leona Wasilewskiego, i
stąd patrzono przez palce na jej skrajną lewicowość. Obecnie Wanda Wasilewska jest
działaczką bolszewicką. Jeden z numerów tego „Płomyka” został poświęcony
propagandzie państwa Sowietów. Dyrektor departamentu policji, Henryk Kawecki,
zresztą lewicowiec, uznał ten wyczyn pedagogiczny za zbyt daleko idący i numer
„Płomyka” skonfiskował. Oenerowcy siedzący u Koca uznali incydent za odpowiedni
do ataku na liderów Związku Nauczycielstwa, których uważali za agentów
międzynarodowych. Premier Składkowski oświadczył, że w Związku istnieją
„tendencje komunistyczne”, zresztą oświadczył tylko po to, aby w kilka miesięcy
później uznać tego rodzaju oskarżenia, które sam pierwszy wypowiedział, za
potwarz i paszkwil. ONR na razie zwyciężył i uzyskał, że rząd zawiesił zarząd
Związku i mianował komisarza w osobie oenerowca, członka organizacji nielegalnej,
Musioła, z Katowic. Dalej nie można było posuwać bałaganu. Związek zareagował
strajkiem; niebezpieczne tendencje w zarządzie Związku niewątpliwie istniały, walka
z nimi była celowa i wskazana, ale w jej przeprowadzeniu popełniono szereg
nietaktów. Skończyło się to zresztą całkowitą przegraną Koca. Zwyciężył
Świętosławski, przyjaciel polityczny Mościckiego, który Związek obronił i Musioła
wypędził.
Kraj jest ciągle poinformowany, że Koc tworzy organizację polityczną z rozkazu
Rydza. W ogóle operuje się co chwila określeniem: „rozkaz Naczelnego Wodza” – a
ani Rydz, ani nikt inny nie zdobywa się na żaden protest przeciwko tego rodzaju
przeinaczaniu pojęcia rozkazu naczelnego wodza, które może dotyczyć tylko spraw
wojskowych i powinno mieć dla każdego obywatela nieomal sakralne znaczenie. Koc
opracowuje statut swej organizacji i ideową deklarację tak niemożliwie długo, że
mimo powszechnego kultu osoby Rydza zaczyna to w końcu wszystkich śmieszyć.
Ale oto nareszcie dnia 20 lutego 1937 roku ukazuje się dawno oczekiwana
„polityczno-społeczna deklaracja ideowa obozu tworzonego przez pułkownika
Adama Koca”3. Pisana stylem ciężkim, zawiera treść nader umiarkowaną; pod
względem społecznym zbliżona jest do deklaracji programowych stronnictwa
zachowawczego, pod względem narodowym jest zdecydowanie nacjonalistyczna:
akceptuje bez zastrzeżeń całą ideologię Dmowskiego.
Żydzi w Polsce nie biorą jednak tragicznie tego nawrócenia się obozu rządowego
na antysemityzm. Dowcipny i utalentowany felietonista polityczny, najwybitniejszy
publicysta narodowo-żydowski, Bernard Singer, powiada: zetatyzowano u nas
antysemityzm, a wiadomo, że etatystyczne przedsiębiorstwa zwykle bankrutują.
Do obozu tworzonego przez pułkownika Koca zgłasza się natychmiast tysiące
akcesów. Zgłaszają się zarządy takich organizacji, jak Czerwony Krzyż, lub straże
pożarne w imieniu wszystkich swoich członków. Stąd ilość członków obozu
tworzonego przez Koca w ciągu kilku dni wynosi kilka milionów. Organizacja ta
stosunkowo już teraz prędko uzyskuje nazwę, bo w ciągu niecałych kilku tygodni
Ferdynand Goetel, literat polski pozyskany dla idei totalistycznych, obmyślił dla niej
nazwę Obozu Zjednoczenia Narodowego, stąd Ozon.
Powstaje teraz kwestia, czy Koc jest szefem czy tylko whipem4 stronnictwa
rządowego. Pytanie to jest bardzo ważne, bo od niego zależy, czy słowa deklaracji
obowiązują rząd czy też nie. Rząd dzieli się na ministrów Rydza, którym jest
wszystko jedno, i na ministrów Mościckiego, którzy dotychczas znani byli z
działalności niezgodnej z tym, co głosiła deklaracja Koca. Poniatowskiego nie można
uważać za zwolennika tez rolniczych ogłoszonych w deklaracji, Kwiatkowskiego –
tez gospodarczych, Świętosławski, minister oświecenia, wziął stronę Związku
Nauczycielstwa w niedawnym konflikcie. Wygląda na to, że Rydz i Koc będą
ogłaszali różne rzeczy w deklaracji stronnictwa rządowego, których rząd wykonywać
nie ma zamiaru. W takim razie Koc występuje w roli dość przykrej, człowieka, który
reklamuje stronnictwo rządowe obietnicami nieodpowiadającymi rzeczywistości.
Stosunek Ozonu do parlamentu? Koc odbył przed i po swojej deklaracji szereg
konferencji z Carem, żądając przekształcenia parlamentu na parlament
monopartyjny na wzór parlamentu Mussoliniego lub Hitlera. Car się temu
zdecydowanie przeciwstawił, ponieważ dochowywał wierności Sławkowi i
konstytucji. W rozmowie z Carem padły z ust Koca wyrazy: „Zobaczymy, co
silniejsze, konstytucja czy trzydzieści dywizji”. Car miał jednak nad swoim
rozmówcą ogromną wyższość intelektualną i wyrobienie towarzyskie. Prystor
ostrożniej niż Car, lecz także stosował wobec Ozonu łagodną obstrukcję. Skończyło
się na tym, że powstał w sejmie i senacie klub Ozonowy, do którego nie weszli
firmowi przedstawiciele Sławka, jak Schaetzel lub Podoski, lecz weszli przyjaciele
Sławka, którzy osłabiali jego działalność od wewnątrz. Wpływ tego klubu na tok prac
parlamentarnych był żaden, a gdy marszałek Car umarł, członkowie sejmowego
Ozonu głosowali na Sławka jako na marszałka sejmu.
Po ogłoszeniu deklaracji Koc długo milczał i dopiero w grudniu 1937 roku wydał
komunikat przeciwko mojej osobie.
W sierpniu 1937 roku usiłowano dokonać zamachu na Koca5. Bomba rozerwała
jednak samego zamachowca. Przestępca wykryty nie został, zdaje się, że zamach
organizowały lewicowe koła legionowe.
W styczniu 1938 roku Mościcki zyskuje tyle na sile, że zaprasza Rydza do siebie i
prosi, aby usunął swego przyjaciela Koca ze stanowiska wodza Ozonu. Rydz zgadza
się na to bez protestu. Szefem obozu tworzonego przez pułkownika Koca zostaje
generał Stanisław Skwarczyński, którego kwalifikacje polegają na tym, że jest bratem
nieżyjącego już wtedy Adama Skwarczyńskiego, człowieka bardzo uczciwego,
przyzwoitego i sympatycznego, uchodzącego w kołach legionowo-lewicowych za
filozofa i proroka, pisującego dość mętne wskazania ideowe.
Skwarczyński odbiera Ozonowi jakąkolwiek fizjonomię polityczną. Ozon staje
się organizacją oportunizmu politycznego. Woła ciągle: „Maszerować! Maszerować
razem!”. Nie wiadomo jednak, dokąd ci ludzie mają maszerować: na pożar czy na
weselisko, do kościoła czy na zabawę, na prawo czy na lewo. Odpowiadali co prawda,
że tam, gdzie Rydz każe, ale z nich wszystkich Rydz o tym kierunku marszu wiedział
najmniej, nie mając żadnego programu.
Młody lider Falangi, Piasecki, miał dosyć tej zabawy. Flirty z Kocem, jeżdżenie
salonką Rydza, zaniepokoiły lewicę osobą tego młodzieńca, ale dały powód
młodzieży wszechpolskiej do oskarżania go o oportunizm. Falanga przestała rosnąć
liczbowo. Wobec tego Rutkowski, kierownik Związku Młodzieży Polskiej6, z rozkazu
Piaseckiego zrobił rozłam w tym związku – poszła za nim mniejszość, lecz była to
mniejszość ideowa. Pozostali dostali się pod komendę mianowanego przez
Skwarczyńskiego majora Galinata.
Przypisy
Naród polski jest narodem wyjątkowo patriotycznym. Ten, kto umie poruszać
struny naszego patriotyzmu, może wygrywać melodie zupełnie dowolne. Silne było
w Polsce patriotyczne współczucie okazywane rodakom pozostającym poza
granicami Rzeczypospolitej. Najwięcej takich rodaków było oczywiście w Rosji
sowieckiej – tutaj należało ich liczyć na dobre kilka milionów ludności świadomej,
arcypolskiej i patriotycznej. Prześladowania w Rosji sowieckiej były straszne. Całą
szlachtę zaściankową na Mińszczyźnie – a była to klasa ludności zbliżona sytuacją
społeczną do chłopa na Mazowszu – wysiedlono na Syberię. Prześladowania, którym
ulegała mniejszość polska w innych krajach, na Łotwie, Litwie i Niemczech, były
ciężkie i oburzające, ale oczywiście daleko im było do systemu prześladowań
bolszewickich. Stosunkowo najwięcej praw mieli Polacy w państwie
czechosłowackim, ale i tu ulegali pewnym szykanom i zakusom wynarodowienia.
Taki był stan mniejszości polskich poza granicami państwa w ujęciu
obiektywnym. Otwierało to wszelkie możliwości gry. Prawem bowiem i regułą
obowiązującą bezwzględnie w stosunkach polskich było, że nie wolno pod karą
śmierci cywilnej przeciwstawić się komuś, kto zabrał głos, aby się poskarżyć na
prześladowanie Polaków za granicą. Można było natomiast intensyfikować
współczucie z mniejszością polską cierpiącą w jednym kraju, nie poruszając
jednocześnie analogicznego losu mniejszości polskiej cierpiącej w kraju sąsiednim.
Można było, powiedzmy, alarmować społeczeństwo polskie losem Polaków na
Litwie kowieńskiej, gdzie nasi rodacy cierpieli istotnie dotkliwe prześladowania, i
jednocześnie mizdrzyć się do Łotwy, chociaż na Łotwie Polacy cierpieli
prześladowania nie mniejsze, a raczej na pewno gorsze od prześladowań na Litwie
kowieńskiej.
Beck wygrał znakomicie tę cechę naszej opinii publicznej, poruszył strunę
patriotyzmu polskiego współczującego z rodakami za kordonem, upominając się o
los Polaków w państwie czechosłowackim. Na mocy prawa patriotyzmu Polaków, o
którym wspomniałem wyżej, zawtórowała mu cała bez wyjątku prasa polska.
Najwięksi frankofile i czechofile szli tu na rękę polityce Becka, który koordynował
swoje alarmy o położeniu Polaków w Cieszyńskiem z antyczeską polityką kanclerza
Hitlera. Dlaczego to czynił?
Na to pytanie nie umiem odpowiedzieć. Jeździłem wtedy do Pragi, Cieszyna i
Morawskiej Ostrawy, by się dowiedzieć, i dowiedzieć się nie mogłem.
Nasz spór z Czechami o ziemię cieszyńską zaczyna się jeszcze na kongresie
wersalskim. Toczy go wtedy Dmowski z Benešem i przegrywa, albowiem do
załatwienia tej sprawy przystąpiono w chwili dla Polski najcięższej, za czasów
inwazji bolszewickiej.
Czesi nie prowadzili przychylnej dla nas polityki. Izolowali nas od Małej
Ententy, przeciwstawiali się nam w Budapeszcie i Rzymie, starali się być ogniwem
łączącym politykę francuską z Sowietami. Protegowali, subsydiowali ruchy
separatystyczne, rozsadzające Polskę. Czesi są narodem słowiańskim otoczonym
przez morze germańskie. Toteż swą przyszłość polityczną najłatwiej sobie układali w
związku ze słowiańską Rosją. Widzieli swój naród jako głowę olbrzymiego
rosyjskiego tułowia.
Wszystko to nie upoważniało jednak Becka do rozwalania Czechosłowacji na
spółkę z Niemcami. Uczuciem pomsty nie można się kierować w polityce
zagranicznej. Czechosłowacja była forpocztą, fortecą Francji w Europie Środkowej –
aby ją niszczyć, trzeba było być pewnym, że nigdy, przenigdy Francja nie będzie nam
potrzebna jako sojuszniczka.
Czy Beck tę pewność miał, czy mógł ją mieć? – Bynajmniej.
Przypisuję Beckowi dużą pozycję w historii Europy. Do roku 1937 Hitler chce
wyprawy na Rosję z Polską jako sojusznikiem, z pozyskaniem dla projektu takiej
wyprawy życzliwej neutralności Francji i Anglii. Otóż Beck tej wyprawy nie chce,
myśl o niej odrzuca i nie tylko nie stara się rządu francuskiego i angielskiego dla tej
myśli pozyskać, lecz przeciwnie, cieszy się z tego, że stosunki francusko-niemieckie
są coraz gorsze. Beck nie tylko nie dąży do porozumienia polsko-niemiecko-
francusko-angielskiego, które by umożliwiło zwrócenie dynamizmu Hitlera przeciw
bolszewikom, ale czasami robi wrażenie, jak gdyby dążył do porozumienia
niemiecko-polsko-rosyjskiego, myśli wprost absurdalnej, bo każde porozumienie
niemiecko-rosyjskie to zguba Polski.
Beck więc w znacznej mierze przyczynił się do tego, że Hitler poniechał
pierwotnej swej myśli uderzenia na Rosję i że postanowił wpierw uderzyć na
Zachód.
Zwrot polityki Hitlera z polityki wojny przeciw Rosji na politykę wojny z
Zachodem to Anschluss.
Myślano powszechnie, że konsekwencją Anschlussu będzie antagonizm włosko-
niemiecki. Byłoby tak, gdyby Anschluss był połączony z myślą o wojnie z Rosją, z
odprężeniem stosunków francusko-niemieckich. Jeszcze dnia 20 lutego 1938 roku
Włochy na Anschluss się nie zgadzają i Hitler, który miał go zapowiedzieć w swej
mowie przed Reichstagiem, cofnął się w ostatniej chwili; ale widać po tej dacie w
ciągu dni dwudziestu potrafił obiecać Mussoliniemu wspólny program
antyfrancuski i dnia 12 marca 1938 roku wojska niemieckie wkroczyły do Wiednia,
nie wywołując protestów włoskich.
Już więc Anschluss jest posunięciem antyfrancuskim, już Anschluss dochodzi do
skutku jako zapowiedź nowego kursu polityki niemieckiej.
„Słowo” wileńskie było dotychczas zwolennikiem pacyfikacji stosunków polsko-
niemieckich. Była to nawet główna, zasadnicza myśl, szerzona w dziedzinie polityki
zagranicznej przez nasz organ i wyznajmy, że główna przyczyna naszej
niepopularności. Otóż od Anschlussu „Słowo” staje się popularne, ponieważ
zaczynamy przestrzegać Becka, że stosunki niemiecko-polskie zaczynają przynosić
jednostronne korzyści wyłącznie Niemcom, że Niemcy się wzmacniają, a my nie, że
narusza to stosunek sił pomiędzy Niemcami a Polską jednostronnie na korzyść
Niemiec.
Beck, całkiem odwrotnie od naszych zapatrywań, najbardziej proniemiecki kurs
swojej polityki ujawnia właśnie w okresie od Anschlussu do Monachium, czyli w
okresie, kiedy Hitler swej myśli o wyprawie na Rosję już był zaniechał, kiedy obraca
się frontem na zachód.
Wprawdzie za Anschluss otrzymuje Beck coś w rodzaju kompensaty. Gdyby żył
Bismarck, może by miał okazję do powtórzenia swego frazesu o polityce napiwków.
Ale to nie był nawet napiwek, była to wprost komedia urządzona dla ciemnego w
zagadnieniach polityki zagranicznej społeczeństwa polskiego. Oto zaraz po
Anschlussie Beck wysyła ultimatum do Litwy kowieńskiej, żądając nawiązania z
nami stosunków dyplomatycznych. Rydz, dla którego w znacznej części komedia ta
była urządzona, wysłuchuje w Warszawie okrzyków: „Wodzu, prowadź nas na
Kowno”, przyjeżdża do Wilna, wychodzi na balkon, kłania się publiczności; pewna
ilość batalionów i szwadronów wyszła z koszar wileńskich i pomaszerowała w
kierunku granicy kowieńskiej. Litwini ultimatum przyjęli i ogłoszono wielki tryumf
Rydza i Becka. W istocie była to komedia: Litwini zgadzali się już wtedy w
rokowaniach poufnych na porozumienie z Polską i gest z ultimatum, drażniący,
upokarzający i najgorzej usposabiający Litwinów, był zupełnie niepotrzebny.
Od dnia 12 marca 1939 roku, tj. od Anschlussu, do dnia 29 września 1939 roku,
tj. do Monachium, Beck wciąż nie ma ani jednej spornej między nami a Niemcami
sprawy ostatecznie załatwionej, zlikwidowanej. Wszystko to jest w stanie
prowizorium, są to tylko plastry przyklejone na rany nieprzestające się jątrzyć pod
tymi plastrami. I w takim stanie rzeczy Beck, wiedząc, że nie mamy załatwionych
spornych spraw z Niemcami, wiedząc, że Niemcy zaniechały swych planów wyprawy
na Rosję, że gotują się do stanięcia frontem ku Zachodowi – Beck rzuca się głową
naprzód w popieranie polityki niemieckiej.
Hitler na wiosnę 1938 roku wszczyna sprawę Sudetów, kraju istotnie częściowo
zniemczonego, należącego do Czech. Żądania jego rosną, we wrześniu Europa
znajduje się na krawędzi wojny. Aby ocalić pokój, Neville Chamberlain trzykrotnie
przylatuje do Hitlera, Chamberlain ma wielkie poczucie odpowiedzialności, wie, że
Anglia nie jest gotowa do wojny, chce więc ocalić pokój. Francja mobilizuje, ale
odzywają się wśród Francuzów głosy przeciwne wojnie „za Czechów”. Francja jest
również źle uzbrojona, jedyne dwa kraje, które są wtedy dobrze uzbrojone, to
Niemcy i… Czesi. Ale właśnie po arsenał czeski sięgają ręce Hitlera.
Sytuacja Polski w Europie zwyżkowała po pakcie 26 stycznia 1934 roku, ale
później znów zaczęła spadać, a to z tego względu, że Niemcy się uzbroiły, a Polska
pozostała ze swoją armią, która była dobra, lecz pod względem technicznym
zasługiwała na miano dobrej armii przedwojennej. Otóż teraz Polska znów nabiera
chwilowo wielkiego znaczenia. I Beck rzuca to nasze znaczenie na szalę wpływów
niemieckich. Rozbiór Czechosłowacji następuje w układzie podpisanym w
Monachium dnia 29 września 1938 roku przez Chamberlaina, Daladiera, Hitlera i
Mussoliniego1. Polska zajmuje Cieszyn i Bogumin, biorąc w ten sposób udział w tym
rozbiorze.
Beck i – co śmieszniejsze – także Rydz znów żądają od narodu polskiego uznania
ich tryumfu, ale to już im się nie udaje. Pomimo całego rozczulenia z oswobodzenia
rodaków zza Olzy Polacy rozumieją, że nabycie tego skrawka terytorium nie jest
wyrównaniem straty, którą ponieśliśmy w tej grze przez umocnienie się Niemiec.
Beck, a raczej beckowcy tłumaczyli potem, że polityka Becka w czasie rozbioru
Czechosłowacji powodowana była przekonaniem, że Europa nie ruszy w jej obronie.
Beck chciał umyślnie dać Europie lekcję czeską, umyślnie skierował jakoby Hitlera
na Czechosłowację, by Polska przyszła w drugiej kolejce i by Europa już Polsce
pomogła, „i to mu się udało” – wołają beckowcy. Całe to rozumowanie jest z gruntu
śmieszne. Przede wszystkim, pomimo że Czechy poszły w „pierwszą kolejkę”, ich los
jest dzisiaj znacznie lepszy niż los Polski, tak pięknie wykierowanej przez Becka. Po
drugie, gdyby istotnie Beck swoją politykę w Monachium prowadził z myślą o
przyszłej wojnie Polski z Niemcami, nigdy by chyba nie sięgnął po Cieszyn. Cała
więc ta obrona Becka nie wytrzymuje krytyki i jest ex post niedołężnie dorobiona.
Oddając Niemcom tak duże usługi, jak w chwili Monachium, Beck powinien był
upewnić się, że od nas nic nie zażądają. Ale Beck w chwili układów monachijskich
nie ma żadnych układów z Niemcami, nic prócz Cieszyna nie obiecano, a jednak
postępuje tak, jak postępował, żyrowany przez Mościckiego, Rydza i nieszczęsnego
Sławoja.
Skutki nie dały na siebie długo czekać. Już dnia 24 października Ribbentrop żąda
od Lipskiego, naszego ambasadora w Berlinie, Gdańska i autostrady przez Pomorze.
Ale zgłasza nie tylko to żądanie, zdąża najwyraźniej także ku zapewnieniu sobie
neutralności Polski w razie wojny Niemiec z Francją i Anglią. Beck odrzuca to
żądanie, ale trzeba było przedtem przemyśleć swe postępowanie i nie zakładać swej
polityki na absurdzie stałego pokoju pomiędzy Niemcami, Polską a Rosją i absurdzie
takiegoż pokoju pomiędzy Niemcami a Francją. Przecież Hitler musiał na kogoś
napaść, jeśli nie wpierw na Rosję, to wpierw na Francję i na nas.
Przypisy
Nigdy nie czułem tak wyraźnie, że Polską rządzą ludzie niedorośli do rządzenia,
jak z okazji sprawy Cerkwi prawosławnej. Obywateli tego wyznania liczyła Polska
przeszło trzy miliony. Popi i archijereje1 byli to ludzie całkowicie zawieszeni w
powietrzu. Rosji bolszewickiej obawiali się najwięcej, emigracja rosyjska, do której
lgnęły może ich serca, nic im dać nie mogła; owczarnię mieli białoruską lub
ukraińską, a ponieważ sami czuli się Moskalami, Rosjanami, więc nawet i ta
owczarnia nie dawała im dostatecznego politycznego oparcia. Ich jedynym oparciem
była Polska, która ich broniła przed bolszewizmem. Toteż nie było ludzi bardziej
wobec Polski lojalnych od duchowieństwa prawosławnego. Myśl „polskiego
prawosławia” robiła wśród nich postępy, tylko że jak każda reforma,
przeprowadzana w drażliwej i delikatnej dziedzinie asymilacji, wymagała dłuższego
czasu. Człowiek, który w dziedzinie asymilacji jednego narodu przez naród inny
żąda rezultatów prędkich, doraźnych, jest jak głupie dziecko, które wyrywa małe
kwiatki z korzeniami, aby zobaczyć, dlaczego prędzej nie rosną.
Tacy byli właśnie nasi władcy. Lojalność Cerkwi prawosławnej była tak duża i
tak szczera, że tylko cud mógł duchowieństwo prawosławne z tej drogi zawrócić.
Tym cudem była głupota naszych władców, istotnie niepospolita. Należy tu
zaznaczyć, że polityką cerkiewną nie wiadomo dlaczego zaczęło kierować
Ministerstwo Spraw Wojskowych, minister Kasprzycki, który się interesował
wszystkim: osuszaniem Polesia, kilimami huculskimi, wszystkim… prócz spraw
obrony państwa. Zaczęto od polonizacji cerkiewnego języka liturgicznego. Zamiast
„Hospodi Pomiłuj” miano w nabożeństwie mówić „Zlituj się, Boże”. „Nie mogę się
zgodzić, aby żołnierz polski mógł słuchać innego nabożeństwa prócz polskiego” –
powiedział wojewoda pułkownik Bociański delegacji prawosławnych, którzy przyszli
do niego z protestem przeciwko polszczeniu sakralnego języka nabożeństwa.
„Trzeba było zapytać tego bałwana – powiedziałem tej delegacji, gdy się przede mną
przyszła wyżalić – czy uważa Piłsudskiego za żołnierza polskiego, bo Piłsudski, jako
katolik, nigdy nie słuchał nabożeństwa po polsku, tylko zawsze po łacinie”. Istotnie
żadne wyznanie w Polsce, prócz nieuznanych przez państwo hodurowców2 i innych
sekt, nie słuchało nabożeństwa w języku narodowym: katolicy odprawiali je po
łacinie, Żydzi po hebrajsku, Tatarzy po arabsku, a wreszcie – co w tej sprawie było
najważniejsze – katolicy grecko-unickiego obrządku w tymże cerkiewnosłowiańskim
języku, który z Cerkwi prawosławnej miał być usunięty, bo tak się raptem kilku
dorosłym dzieciom zachciało. Wystąpiłem wtedy namiętnie w obronie liturgiki
prawosławnej i myślę, że właśnie jako katolika mogło mnie oburzyć to wtrącanie się
do czyjegoś nabożeństwa. Składkowski mi za to, już wtedy po raz drugi, zagroził
Berezą, a inne sfery zemściły się puszczeniem w obieg oszczerczej plotki, że
przeszedłem na prawosławie.
Ale – pisać mi o tym ciężko – na zmianie liturgiki nie poprzestano, wojsko
zaczęło przymusowo nawracać prawosławnych na katolicyzm i nawet palić niektóre
cerkwie prawosławne, uznane za zbędne. Te dzikie, głupie i nikczemne wybryki
wyrządziły niesłychaną szkodę naszemu państwu, a były przecież absolutnie niczym
nieuzasadnione, ponieważ – jak powiedziałem – ze wszystkich mniejszości
narodowych właśnie koła duchowieństwa prawosławnego były najlojalniejsze.
Muszę tu podkreślić, że duchowieństwo katolickie stało z dala od tej obłąkanej akcji i
nawet położenie jej kresu zawdzięczamy interwencji sfer katolickich.
Drugą ciężką sprawą była pokryjoma sprzedaż broni polskiej rządowi lewicowej
Hiszpanii. Sprzedano jej podobno na kwotę setek milionów złotych. Oficjalna
polityka polska sympatyzowała otwarcie z generałem Franco, a społeczeństwo
polskie w olbrzymiej swej większości stało po stronie hiszpańskiego ruchu
narodowego. Pod tym względem jednolita była opinia Stronnictwa Narodowego,
Ozonu, konserwatystów, ONR, a także znakomitej większości włościan polskich.
Tylko skrajne frankofilskie grupy z Frontu Morges były cokolwiek innego zdania, ale
także nie lubiły zbyt ostentacyjnie tego podkreślać. Jawnym zwolennikiem
czerwonej Hiszpanii byli u nas tylko socjaliści i pewne koła żydowskie. I oto ten sam
rząd, sympatyzujący z generałem Franco, zaczyna sprzedawać broń czerwonej
Hiszpanii za pośrednictwem międzynarodowego agenta tego typu transakcji,
niejakiego Czarneckiego. Pewne rewelacje w książce Kriwickiego, byłego agenta
Stalina, załatwiającego niektóre interesy związane z pomocą dla czerwonej
Hiszpanii, wskazywałyby, że sprawa ta miała podłoże łapówkowe. Po sprzedaży
starej broni zaczęto sprzedawać nową broń.
W dziedzinie motoryzacji sam miałem przygodę patetyczną. Oto, począwszy już
od 1935 roku, pisywałem stale artykuły o konieczności motoryzacji, wskazywałem,
że przyszła wojna będzie wojną kawaleryjską z motorami zamiast koni, wołałem o
przygotowanie naszego przemysłu spirytusowego do potrzeb motoryzacji itd., itd.
Byłem zwolennikiem zwiększania taboru samochodowego i skierowywania na razie
własnej produkcji samochodowej wyłącznie na potrzeby armii. W jednym z
artykułów, pisanym w czasie wojny etiopskiej, użyłem wyrażenia, że polskie cła na
samochody mają taki sam sens, jaki miałoby rozporządzenie negusa abisyńskiego
wprowadzające cło na karabiny, ponieważ Addis Abeba nie ma fabryki karabinów
abisyńskich. W odpowiedzi na to w trzech pismach warszawskich, w „Warszawskim
Dzienniku Narodowym”, w „Przeglądzie Wieczornym” i w organie Ministerstwa
Spraw Wojskowych, „Polsce Zbrojnej”, ukazały się artykuły używające tego samego
frazesu: „Pan Mackiewicz porównywa Polskę do Abisynii” – był to zawsze, niestety,
u nas popłatny argument hurrapatriotyczny, a jakże płytki w tej dyskusji.
W jakieś dwa lata później przedstawiono mi w Warszawie nowego akwizytora
ogłoszeń do naszej gazety, pana K. Ten pan K. powiedział mi przy poznaniu:
– Ale ja kiedyś dużo na panu zarobiłem.
– Jak to zarobił pan?
– Pan coś pisał o motoryzacji.
– Cóż z tego?
– To ja właśnie umieszczałem artykuły w gazetach warszawskich przeciwko
panu z ramienia jednej z firm.
Jest to, jak powiedziałem, anegdota patetyczna. Ja, prosty obywatel, zajmuję się
sprawami obrony kraju, a organ Ministerstwa Spraw Wojskowych zamieszcza
płatne, podkreślam – płatne artykuły, przesądzające tak ważną dla zagadnień naszej
obrony sporną kwestię wyłącznie z punktu widzenia handlowego jakiejś prywatnej
firmy przemysłowej.
W ogóle w kwestii motoryzacji, umowy z Fiatem itd., działy się u nas jakieś
rzeczy niezupełnie wyraźne. Inżynier Śmigielski rozsyłał dokumenty rewelacyjne,
żądając wytoczenia mu procesu o oszczerstwo, ale procesu nie wytaczano i
stosunków tych nie naprawiono.
Kiedy powołując się na zwiększenie sił niemieckich po Anschlussie, wołałem o
powiększenie naszego budżetu wojskowego przynajmniej o kwotę odpowiadającą
wydatkom na trzy dywizje, byłem gromiony przez organ prasowy Ministerstwa
Spraw Wojskowych, a pan Miedziński w „Gazecie Polskiej” karcił mnie, twierdząc,
że moje wystąpienia są niezgodne z konstytucją, w czym notabene absolutnie nie
miał racji.
Stosunki w Polsce wymagały poprawy. Niektórzy ludzie zdobywali się na czyny
rozpaczliwe, w rodzaju zbrojnego opanowania przez partię Adama Doboszyńskiego
powiatowego miasta Myślenic. Inżynier Doboszyński, krytyk i znawca Chestertona,
człowiek o dużej kulturze umysłowej i literackiej, miał widać „duszę dowódcy”,
skoro potrafił w czerwcu 1936 roku skierować duży oddział złożony z chłopów na
miasteczko Myślenice, rozbroić posterunki policyjne, opanować dom starosty,
któremu chciano „przetrzepać skórę”. Potem oddział Doboszyńskiego stoczył w
górach walki z policją, sam Doboszyński przeszedł granicę czeską, ale powrócił i
ranny dostał się w ręce policji3. Sąd przysięgłych raz go uniewinnił, drugi raz prawie
uniewinnił. W tych werdyktach ławy przysięgłych odzwierciedlił się stosunek
społeczeństwa do rządu, który zbrojny bunt przeciwko rządowi uznał za czyn
spowodowany „wyższą koniecznością”. Odpowiedzią ze strony rządu było zniesienie
instytucji sądów przysięgłych tam, gdzie one istniały, tj. w byłym zaborze
austriackim.
Inną formą rewolucyjnej reakcji na rządy niedołężne były tak zwane strajki
chłopskie. Włościanie, ulegający wpływom Stronnictwa Ludowego, powstrzymywali
dowóz żywności do miast. Posterunki Stronnictwa Ludowego zatrzymywały na
drodze wozy jadące z żywnością i nakazywały powrót do domu. Wynikały stąd
zwady, bójki, nawet morderstwa. Był to ruch rewolucyjny, który mógł się odbić nie
tylko na rządzie, ale i na całym państwie, i na niewinnej ludności miejskiej. Toteż
Stronnictwo Narodowe było jawnie przeciwne takiej formie zwalczania rządu, a i
ludowcy w Poznańskiem wzięli mniejszy udział w tym ruchu. Najsilniej strajk
wystąpił w Krakowskiem, gdzie kierownikiem Stronnictwa Ludowego był profesor
Kot, który też został aresztowany pomimo okazania świadectwa lekarskiego.
Specjalny charakter miała sprawa profesora Stanisława Cywińskiego, którą zajął
się Front Morges. Cywiński był to typ ideowca czystego jak kryształ. Był
nauczycielem języka polskiego jeszcze za czasów zaboru rosyjskiego, za czasów
okupacji niemieckiej prowadził iście bohaterską, heroiczną, wspaniałą pracę w
szkolnictwie polskim. Wtedy był piłsudczykiem, ale za czasów niepodległości
zmienił przekonania, a od zamachu majowego zaczął nienawidzić Piłsudskiego. Był
to człowiek nerwowo wyczerpany i słabego zdrowia, przeszło pięćdziesięcioletni, ale
wyglądający starzej. Melchior Wańkowicz w jednej ze swoich książek wspomniał na
stronie dwudziestej drugiej, że Piłsudski powiedział kiedyś, iż Polska jest jak
obwarzanek, wszystko, co jest naokoło, jest coś warte, a środek najmniej. Traf
zdarzył, że profesor Cywiński, pisujący w narodowym „Dzienniku Wileńskim”,
polemizował ze mną na podobny temat. Czytając więc książkę Wańkowicza,
zanotował sobie na kartce osobnej: „Strona 22”, wyraz „obwarzanek”, i dopisał obok
mój pseudonim dziennikarski „Cat” – przynajmniej tak zeznawał w sądzie – i potem
napisał w artykule sprawozdawczym o książce Wańkowicza, że „Polska nie jest jak
obwarzanek, jak to mawiał pewien kabotyn”, i przy tym zdaniu jeszcze dodał w
nawiasie: „Stronica 22”. Pozory więc były silne, że miał na myśli Piłsudskiego,
chociaż go nie wymienił – ja gotów jestem raczej tłumaczeniu się profesora
Cywińskiego uwierzyć, albowiem był to człowiek niezdolny do kłamstwa. Jeśli
skłamał w sądzie, to na pewno pierwszy raz w życiu. Na artykuł Cywińskiego z
wyrazem „kabotyn” nikt pierwotnie nie zwrócił uwagi, ale dopiero naprawiacki
„Naród i Państwo” wystąpił z denuncjatorskim artykułem, twierdząc, że Cywiński
obraził zmarłego Marszałka wyrazem „kabotyn”. Wtedy generał Dąb-Biernacki,
zamieszkujący jako inspektor armii w Wilnie, nakazał oficerom pobicie Cywińskiego
i redakcji „Dziennika Wileńskiego”. Oficerowie przyszli do mieszkania profesora
Cywińskiego i pobili go nieludzko w oczach jego żony i małej córeczki, potem udali
się do redakcji „Dziennika Wileńskiego”, gdzie pobili równie zacnego człowieka,
redaktora Aleksandra Zwierzyńskiego, byłego wicemarszałka sejmu, i część
personelu redakcyjnego. Władze cywilne zjawiły się, podziękowały oficerom i
aresztowały Cywińskiego i redaktorów Zwierzyńskiego i Fedorowicza.
Jakkolwiek byłem piłsudczykiem i prócz tego oświadczenie Cywińskiego, że
nazwał mnie kabotynem, nie mogło mi być przyjemne, jak najgoręcej wystąpiłem w
jego obronie, pamiętając o pięknym i bohaterskim przebiegu jego życia. Sprawa ta
odbiła się głośnym echem. Młodzież uniwersytecka w Wilnie urządziła
demonstracje uliczne, wołając: „Precz z bandytami w mundurach oficerskich!”
Aresztowano wtedy adwokata Kownackiego oraz studentów Świerzewskiego i
Łochtina – wszyscy trzej należeli do Stronnictwa Narodowego – i odesłano do
Berezy, w której przebywali miesiąc.
Broniło przed sądem Cywińskiego kilkunastu adwokatów z mecenasem
Szurlejem i profesorem Glaserem, sympatykami Frontu Morges, na czele. Skazany
został w pierwszej instancji na trzy lata za znieważenie Piłsudskiego.
Jakkolwiek rząd nie umiał rozwiązać zagadnień naprawdę związanych z kwestią
wojska i obrony państwa, jak motoryzacja, dozbrojenie, lotnictwo, powiększenie
budżetu wojennego – to jednak uważał, że dla celów obronności kraju należy
rozwiązać sejm Sławka. Car umarł w maju 1938 roku4 i laskę marszałkowską
otrzymał Sławek pomimo opozycji Miedzińskiego i „naprawiaczy”, którzy głosowali
na swego Nowaka. Wobec tego sejm i senat został rozwiązany dnia 13 września 1938
roku, a w wyborach do nowego sejmu utrąceni zostali wszyscy dawni przyjaciele
Sławka, utrącony on sam. Nie wstydzono się przeciwko Sławkowi, przyjacielowi
największemu zmarłego Marszałka, wysunąć jakiegoś obskurnego adwokata5.
Stronnictwa opozycyjne ponownie bojkotowały wybory, jedynie pewna część ludzi
ONR zdobyła kilka mandatów, między innymi Stanisław Jóźwiak z Poznania.
W Wilnie wybrany został generał Żeligowski, który od chwili, gdy wygłosił
uwagę starego żołnierza, że nie można stać równocześnie na czele armii i zajmować
się polityką, i powiedział: „Albo polityk, albo wódz”, uważany był za wroga
„Naczelnego Wodza”. Ale w Wilnie Żeligowski był prawdziwie popularny, toteż
obiór jego nastąpił ogromną większością głosów. Jeśli drugi mandat z Wilna
otrzymał szef Ozonu, generał Skwarczyński, stało się to tylko dlatego, iż wojewoda
wileński obiecał Żydom, że ich kandydat rabin Rubinstein będzie mianowany przez
prezydenta senatorem. Pakt został dotrzymany z obu stron: Żydzi wileńscy
głosowali powszechnie na Skwarczyńskiego, a Mościcki mianował rabina
Rubinsteina senatorem.
Nowy sejm składał się z wyjątkiem kilku osób i mniejszości narodowych z
samych ozonowców. Seniorem sejmu z wieku był generał Żeligowski, ale wbrew
zwyczajowi na marszałka otwierającego sejm powołany był przez prezydenta jego
wileński konkurent, generał Skwarczyński.
Był to już ostatni sejm odrodzonej Rzeczypospolitej.
Przypisy
1 Archirej, archijerej – w Kościele prawosławnym tytuł wyższych duchownych
(patriarchów, arcybiskupów, biskupów).
2 Hodurowcy – wyznawcy Polskiego Narodowego Kościoła Katolickiego; nazwa
pochodzi od biskupa Franciszka Hodura.
3 Marszowi na Myślenice (22–23 czerwca 1936) towarzyszyły hasła antysemickie; w
mieście podpalono synagogę i zniszczono kilkanaście sklepów żydowskich.
4 Stanisław Car zmarł 18 czerwca 1938.
5 Chodzi o Wacława Makowskiego, kontrkandydata Sławka w czasie wyborów 1938,
marszałka sejmu (1938–1939).
Zbiórka i Bereza
Dnia 5 stycznia 1939 roku Beck, wracając z Riwiery – nie widząc się z
francuskim ministrem spraw zagranicznych, który nie skorzystał z jego pobytu we
Francji – odwiedził Hitlera w Berchtesgaden, który mu powtórzył żądanie
niemieckie, ujawnione już Lipskiemu, polskiemu ambasadorowi w Berlinie, zaraz po
Monachium, co do przyłączenia Gdańska do Rzeszy i autostrady przez Pomorze.
Beck nie informuje polskiej opinii publicznej, że takie żądania zostały wysunięte.
Beckowi chodzi o to, by i Polska, i zagranica nie domyślały się, że coś się
zmieniło w stosunkach niemiecko-polskich. Ribbentrop przyjeżdża do Warszawy
dnia 24 stycznia 19391 roku i zagaduje Becka zarówno w sprawie oddania Gdańska,
jak ewentualnej neutralności Polski w razie wojny Niemiec z Francją. Ribbentrop
wyjeżdża z przekonaniem, że Polska Gdańska nie odda i że nie może być mowy, by
Polska zniosła spokojnie atak Niemiec na Francję.
Beck wyjaśnił więc już sobie, że (1) kontynuowanie pokojowych stosunków z
Niemcami jest niemożliwe wobec tego, że na ustąpienie Gdańska i autostrady nie
mógł iść ze względu na nastrój całego narodu polskiego, i że (2) Niemcy gotują
wojnę przeciwko Francji.
Pomimo tego Beck w sprawie podziału Czechosłowacji na Czechy i Słowację
uprawia nadal taktykę, którą stosował w okresie Monachium. Beck uzgadnia swoją
politykę w sprawie Słowacji z niemieckimi posunięciami w tej kwestii. Obok
Niemiec jedynie Włochy i Polska uznają nowe państwo słowackie, z premierem
księdzem Tiso na czele, które powstaje na skutek intryg niemieckich i rozłamuje
Czechy od wewnątrz.
Ale w nocy z dnia 14 na 15 marca dr Hácha, prezydent Republiki
Czechosłowackiej, przywieziony do Berlina samolotem, podpisuje dokument, w
którym składa „z ufnością” losy czeskiego narodu w ręce Hitlera, po czym w ciągu
kilku godzin Czechy zostają zajęte, wojska niemieckie są na Hradczynie, bez
jakiegokolwiek oporu zbrojnego ze strony Czechów. Bogaty arsenał czeski,
olbrzymia ilość aparatów lotniczych wpada w ręce Niemców. Hácha powiada:
„Naród będzie mnie przeklinał, a przecież zbawiłem go od straszliwych cierpień”.
Beck przyjmuje od Anglii gwarancje niepodległości Polski2. Hitler uważa to za
rzuconą sobie rękawicę.
Hitler mimochodem załatwia sprawę Kłajpedy, zabierając ją Litwie. Litwini
zapytują się, czy Polska może udzielić im pomocy, Beck odmawia, oświadczając, że
po zajęciu Kłajpedy przez Niemców gotów jest z Litwinami rozpocząć umowy o
sojuszu wojskowym, ale to już Litwinów przestaje interesować. Układ niemiecko-
litewski w sprawie Kłajpedy podpisany jest dnia 22 marca i Kłajpeda zostaje
natychmiast zajęta.
Zaraz po Kłajpedzie następuje półoficjalne żądanie Niemców oddania im
Gdańska i autostrady i częściowa mobilizacja Polski.
Dnia 28 kwietnia Hitler wygłasza mowę, wypowiadając Polsce pakt o
nieużywaniu siły w stosunkach wzajemnych. Jest to pierwsza mowa Hitlera, w której
nie mówi on nic o bolszewikach. Już z tego można było wnioskować, że próbuje on
kontaktów z Sowietami. Dnia 5 maja odpowiada Hitlerowi Beck przemówieniem w
sejmie, zakończonym akordem, że dla Polaków pokój nie jest wszystkim, że cenią
jeszcze honor. W mowie tej uczynił Beck rewelację, że Hitler i Göring namawiali go
do wyprawy na Rosję. Była to wielka naiwność ze strony Becka, jeśli przypisywał tej
rewelacji jakiekolwiek polityczne skutki. Mowa Becka była przyjęta z wielkim
entuzjazmem, w którym uczestniczyli wczorajsi jego przeciwnicy, a cały naród,
który tak długo nie dowierzał Beckowi, teraz wyrażał zachwyt z powodu tego
przemówienia. A przecież ta mowa była przekreśleniem całej polityki Becka,
przyznaniem się przez Becka, że stosował politykę złą, fałszywą, zgubną. Beck z
nagrobka swej polityki zrobił sobie piedestał.
Po dniu 5 maja wojna była już kwestią czasu; należało przypuszczać, że
rozpocznie się zaraz po żniwach, bo Hitler liczył już i na nasze urodzaje. W tym
czasie zarówno nasze władze wojskowe, jak polityczne popełniają szereg błędów.
Władze wojskowe niedostatecznie wyjaśniają kwestię wzajemnego stosunku
Polski i sprzymierzonych. W chwili wybuchu wojny ilość dywizji polskich,
francuskich i angielskich dorównuje ilości dywizji niemieckich, po rozbiciu Polski
stosunek zmienił się na korzyść Niemiec. Polskie czynniki wojskowe nie zbadały też
dostatecznie obronności Francji, uwierzyły, jak w to uwierzył przeciętny Francuz z
ulicy, że istnieje linia Maginota uniemożliwiająca wszelką napaść, a tak przecież
łatwo się było przekonać, że linia Maginota osłania tylko część Francji. Nasze władze
wojskowe nie przygotowały żadnych własnych fortyfikacji obronnych, nie miały
broni nowoczesnej, nie umiały też przeprowadzić nawet mobilizacji. Rydz nakazał
co prawda mobilizację w odpowiednim czasie, ale ten człowiek słabego charakteru
cofnął swój rozkaz na skutek perswazji przedstawicieli Anglii i Francji w Warszawie.
Pod względem politycznym Beck nie zabezpieczył się przed agresją Sowietów na
Polskę. Sprawa, co Polska ma robić w razie jeżeli Stalin pomoże Hitlerowi, nie była
zupełnie rozpatrywana w układach z Francją i Anglią.
Przekładałem wówczas każdemu, kto tylko chciał mnie słuchać, że Stalin uderzy
na nas z tyłu. Ale nasze społeczeństwo było tak odważne, tak entuzjastyczne, tak
chciało bronić granic Polski w walce z nienawistnym wrogiem niemieckim, że nie
chciało sobie komplikować zagadnienia przewidywaniem rosyjskiego na nas
najazdu. Pamiętam, jak na dwa tygodnie przed wybuchem wojny siedziałem z moją
córeczką na zamkowych wałach nieświeskich. Obok mnie siedział marszałek Jodko-
Narkiewicz, staruszek, patriarcha staroszlacheckich tradycji. Patrzył on w stronę
granicy bolszewickiej, odległej zaledwie o osiem kilometrów, i twierdził, że stamtąd
przyjdzie dla nas pomoc. Staruszek myślał tylko o Gdyni i Gdańsku.
Tymczasem polityka Stalina była bardzo łatwa do odcyfrowania. Była to polityka
prowokowania wojny pomiędzy państwami kapitalistycznymi a państwami
faszystowskimi w Europie.
Zarówno politykę Stalina w Etiopii, jak i jego politykę w Hiszpanii, należy uznać
za próbę wciągnięcia mocarstw europejskich do wojny między sobą. W Hiszpanii na
pewno nie chodziło Stalinowi o budowanie nowego konkurencyjnego
komunistycznego państwa hiszpańskich sowietów. Stalin miał tu dwa cele: (1)
rozstrzelanie trockistów i wytępienie anarchistów; (2) wciągnięcie Niemiec do wojny
z Anglią i Francją.
Wyobraźmy sobie, że Stalin w marcu 1939 roku oświadczyłby, że napadnie na
Polskę w razie wojny polsko-niemieckiej. Wypadki mogłyby wtedy przybrać inną
formę. Ale Stalin prowokował wojnę cicho, podstępnie. Przecież w Moskwie przed
samym wybuchem wojny gościła angielsko-francuska delegacja wojskowa, która
przyjechała tu układać się ze Stalinem, jak się mają odbywać wspólne strategiczne
operacje przeciwko Niemcom. Tymczasem dnia 23 sierpnia 1939 roku ujawniony
został pakt o nieagresji między Niemcami a Sowietami. W wigilię tego dnia na
posiedzeniu z Anglikami i Francuzami wojskowy przedstawiciel Sowietów wzywał
ich do wypowiadania się z większą szczerością o swoich przygotowaniach
wojennych, bo „stanowisko ZSRR wobec zbliżającej się wojny jest przecież chyba
dostatecznie znane”. Dzieje świata nie znają tak bezczelnego oszustwa!
Władcy Rosji, jak Piotr Wielki, Witte czy Kokowcow, marzyli o podniesieniu
dobrobytu mieszkańców tego państwa do poziomu dobrobytu państw europejskich.
Ale reżim bolszewicki uniemożliwił nawet marzenia tego rodzaju. Rosję bolszewizm
pogrążył w nieprawdopodobnej nędzy, tak wielkiej nędzy, że Europejczyk z Zachodu
ani jej sobie nie może wyobrazić, ani uwierzyć w nią nie jest w stanie. I oto Stalin
marzy o czymś innym niż Piotr Wielki. Nie mogąc podnieść Rosji do poziomu
dobrobytu europejskiego, chce dobrobyt europejski obniżyć do poziomu nędzy
rosyjskiej, a może tego dokonać wyłącznie przez prowokację wojny długotrwałej,
ciężkiej, w której wyniszczyłyby się nawzajem Niemcy i Francja, Włochy i Anglia.
Tym się też tłumaczy i polityka Stalina w Etiopii i Hiszpanii, i jego nadzieje czynione
mocarstwom zachodnim, że stanie po ich stronie, i jego nagłe przerzucenie się na
stronę Hitlera, i jego uprzednie z Hitlerem konszachty. Stalin był to wielki
prowokator wojny w Europie.
Beck nie wierzył w wojnę do ostatniej chwili. Być może umacniało go w tej
wierze szczęśliwe zakończenie Monachium, kiedy postawił na pokój i wygrał. Polska
wtedy nawet nie mobilizowała i wyskoczyła szczęśliwie z tego niebezpieczeństwa,
przynajmniej tak się Beckowi zdawało. Beck myślał, że to mu się uda po raz drugi.
Ale jak mógł Beck, jako Polak na ministerialnym stanowisku, nie dostrzec
niebezpieczeństwa rosyjskiego. Przecież jako oficer i jako człowiek rzekomo
inteligentny musiał zdawać sobie sprawę, że wojna Polski z Niemcami to zajęcie
całego terytorium polskiego w niedługim czasie, a na to Stalin zgodzić się nie mógł,
bo to zanadto zbliżało mu granicę niemiecką. Stalin miał więc dwa wyjścia: (1) albo
bronić Polski przed Niemcami, na co był za słaby, armia sowiecka nie może się
zmierzyć z armią niemiecką, (2) albo uczestniczyć z Niemcami w naszym rozbiorze.
Oczywiście, wybrał to drugie wyjście, które mu załatwiało sprawę polską i
jednocześnie rozpalało pożar w Europie, do którego dążył.
Po podpisaniu paktu sowiecko-niemieckiego wojna z Niemcami i Rosją była już
tylko kwestią dni. Jakoż Hitler uderzył na nas dnia 1 września. Dnia 17 września
uderzył Stalin, bo się stojącej na nogach Polski bał, uderzył już na ranną i obaloną.
Przypisy
Książka ta nie jest propagandą ani dla swoich, ani dla obcych. Wykazywałem w
niej wszystkie nasze błędy, wady, nie pudrowałem ropiejących ran – wskazywałem
winnych.
Ale historia jest sztuką wielkich porównań. Pisałem o błędach Becka. Były one
duże. Ale o ileż mniej przyczyniły się do katastrofy wywołania nowej wojny od
polityki Lloyda George’a, po ukończeniu tamtej zwycięskiej wojny, od polityki
Brianda zbliżenia z Niemcami, od niemocy Francji i Anglii w powstrzymywaniu
Niemiec od uzbrajania się wtedy, gdy one uzbrojone jeszcze nie były, od braku siły i
decyzji do zatamowania fali wtedy, gdy nie miała ona jeszcze charakteru lawiny i
kataklizmu.
My, Polacy, co innego wnieśliśmy do wojny niż Czesi, niż Francuzi. Nie
mieliśmy Háchy, nie oddaliśmy broni i fabryk amunicji, za to prześladowani
jesteśmy przez Niemców więcej niż Czesi.
My, Polacy, walczyliśmy inaczej niż Francuzi. Gdybyśmy mieli więcej broni,
lepszych kierowników państwa, może byśmy walczyli o tydzień, nawet o miesiąc
dłużej. Ale ulec w walce z Niemcami i Rosją musieliśmy. W pierwszym dniu wojny
byliśmy w położeniu gorszym aniżeli Francja dnia 17 czerwca 1940 roku, wtedy, gdy
prosiła Niemców o zawieszenie broni. Bo Francja jeszcze wtedy miała ogromne
imperium kolonialne, miała siły na długoletnią wojnę z Niemcami. A my nie
prosiliśmy Niemców o pokój ani dnia 30 sierpnia 1939 roku, kiedy jeszcze drogą
dużych ustępstw można go było uzyskać na warunkach o wiele lepszych, niż je
uzyskał Pétain i Laval, ani dnia 5 czy 8 września, gdy nasza armia była rozgromiona,
Polska skrwawiona, honor ocalony. Nie prosiliśmy o zawieszenie broni nigdy –
biliśmy się, bijemy i bić się będziemy.
Czytałem tu w Londynie zdanie księcia Bedford, że my, Polacy, wciągnęliśmy
Europę w wojnę o Gdańsk i autostradę, które słusznie się Niemcom należały.
Nieprawda! Gdybyśmy związali się wobec Niemiec obietnicą neutralności w czasie
tej wojny, to los nasz byłby taki, jaki teraz jest Słowacji i tylu innych krajów, los
nikczemnie kupionego zdrowia w półniewolnictwie. My, Polacy, jesteśmy wielkim
altruistą obecnej wojny; poświęciliśmy się za innych, odebrano nam kraj, zrobiono z
nas niewolników – ale tej historycznej prawdy nikt nam nie odbierze.
Żołnierz nasz bił się wspaniale. Sczerniałe szkielety domów Warszawy, armaty,
które huczały na Helu, beznadziejne walki partyzanckie – stanowią przykład o wiele
ponad cnotę żołnierską wybiegający. Tu już nie powinność żołnierska, tu już grało
bohaterstwo rozpaczliwe.
Za żołnierzem stało całe społeczeństwo, kobiety, dzieci – dzieci przede
wszystkim. Polska jest krajem bohaterskich dzieci.
Czesław Brzoza
Nie wszystko „odeszło w mrok”
Przypisy
Aleksander I Romanow (1777–1825), cesarz rosyjski (od 1801) i król polski (od
1815) 48, 80,
Aleksander II Romanow (1818–1881), cesarz rosyjski (od 1855), zginął w zamachu
Aleksander III Wielki, Macedoński (356–323 przed Chr.), król Macedonii (od 336
przed Chr.)
August II Mocny (1670–1733), elektor saski (jako Fryderyk August I, od 1694), król
polski (1697–1706 i od 1709) z dynastii Wettinów
Azef Jewno (1869–1918), agent rosyjskiej tajnej policji, działający od 1901 w Partii
Socjalistów Rewolucjonistów, po zdemaskowaniu zbiegł za granicę (1908)
Bülow Bernhard von (1849–1929), polityk niemiecki, kanclerz Rzeszy i premier Prus
(1900–1909)
Chodkiewicz Jan Karol (1560–1621), hetman wielki litewski (od 1605), zwycięzca
Szwedów pod Kircholmem (1605), dowódca obrony Chocimia przed Turkami
(1621)
Dąbski Jan (1880–1931), polityk, członek PSL „Piast” i SCh, wicemarszałek sejmu
(1928–1931), przewodniczący polskiej delegacji na polsko-sowieckie rokowania
pokojowe (1920–1921), współtwórca Centrolewu (1930)
Diaz Armando (1861–1928), generał włoski (od 1924 marszałek), szef Sztabu
Generalnego (od 1917)
Edward VII (1841–1910), król Wielkiej Brytanii i Irlandii oraz cesarz Indii (od 1901)
z dynastii Koburgów, współtwórca Entente cordiale (1904)
Gruszka Bruno Stanisław (1881–1941), działacz ruchu ludowego, członek władz PSL
„Piast” i SL
Iwan IV Groźny (1530–1584), wielki książę moskiewski (od 1533), pierwszy car
Rosji (od 1547)
Jan III Sobieski (1629–1696), król polski i wielki książę litewski (od 1674)
Jodko-Narkiewicz, marszałek
Joffe Adolf (1883–1927), sowiecki polityk, dyplomata, uczestnik negocjacji
sowiecko-niemieckich w Brześciu (1917) i polsko-sowieckich (1920–1921)
Kiernik Władysław (1879–1971), polityk, członek władz PSL, PSL „Piast” i ZL,
minister spraw wewnętrznych (1923), minister rolnictwa (1925–1926),
przewodniczący NKW PSL (1945–1947), członek Rady Naczelnej ZSL (1949–1956)
Kisielewski Stefan (pseud. Kisiel, 1911–1991), publicysta, pisarz, kompozytor
Kopp Georg von (1837–1914), książę biskup wrocławski (1887–1914), kardynał (od
1893)
Leon XIII (Vincenzo Gioacchino Pecci, 1810–1903), papież (od 1878), twórca
nowożytnej doktryny społecznej Kościoła (encyklika Rerum novarum z 1891)
Lerchenfeld auf Köfering und Schönberg Hugo von und zu (1871–1944), polityk
niemiecki, urzędnik administracji cywilnej Generalnego Gubernatorstwa (1915–
1918)
Leszczyński, student UJ
Michał Korybut Wiśniowiecki (1640–1673), król polski i wielki książę litewski (od
1669)
Napoleon III (właśc. Ludwik Napoleon Bonaparte, 1808–1873), syn króla Holandii
Ludwika Bonapartego, prezydent Francji (od 1848), cesarz Francuzów (1852–1870),
zdetronizowany po klęsce w wojnie z Prusami
Piotr I Wielki (1672–1725), car Rosji (od 1689, do 1696 wspólnie z bratem Iwanem
V), cesarz (od 1721)
Piotr II (port. Pedro II, Dom Pedro, 1825–1891), cesarz Brazylii (1831–1889),
zdetronizowany w wyniku zamachu stanu
Pius X (Giuseppe Sarto, 1835–1914), papież (od 1903), święty
Plisowski Konstanty (1890–1940), generał, dowódca 14. Pułku Ułanów w szarży pod
Jazłowcem (1919), zamordowany w Charkowie
Podoski Bohdan (1894–1986), polityk, członek POW i PPS, poseł na sejm z ramienia
BBWR (1928–1938), wicemarszałek sejmu (1935–1938), współtwórca Konstytucji
kwietniowej
Puzyna Jan Duklan (1842–1911), książę, biskup ordynariusz krakowski (od 1895),
kardynał (od 1901), konserwatysta
Pyrz Michał, wójt Nowosielec, organizator udanej obrony wsi przed zagonem
tatarskim (1624)
Roja Bolesław (1876–1940), generał, dowódca III Brygady Legionów (1917), zginął
w obozie w Sachsenhausen
Stefan Batory (1533–1586), książę siedmiogrodzki (od 1571), król polski i wielki
książę litewski (od 1576)
Świeżyński Józef (1868–1948), polityk, lekarz, członek Ligi Narodowej (od 1893),
jeden z przywódców SDN, premier rządu Rady Regencyjnej (1918), prezes Polskiej
Macierzy Szkolnej (1919)
Tiso Jozef (1887–1947), słowacki ksiądz katolicki i polityk, lider Słowackiej Partii
Ludowej, prezydent Republiki Słowackiej (1939–1945)
Tisza István (1861–1918), polityk węgierski, premier Węgier (1903–1905, 1913–
1917), obwiniany za klęski Węgier w czasie I wojny światowej, zabity przez
zrewoltowanych żołnierzy
Urban Jerzy (ur. 1933), dziennikarz, publicysta, redaktor „Po Prostu”, „Polityki”,
rzecznik prasowy rządu (1981–1989), założyciel i redaktor naczelny „Nie” (1990)
Vachot Philippe, francuski lekarz, rzekomy „cudotwórca”, przez pewien czas (przed
1905) przebywał na dworze cesarza Mikołaja II Romanowa
Wilhelm I Hohenzollern (1797–1888), król Prus (od 1861), cesarz niemiecki (od
1871)
Witold (ok. 1352–1430), wielki książę litewski (od 1401), syn Kiejstuta
Witos Wincenty (1875–1945), polityk, przywódca PSL „Piast” i SL, premier RP
(1920–1921, 1923, 1926)
Władysław II Jagiełło (1351 lub 1361–1434), wielki książę litewski (od 1377), król
polski (od 1386), założyciel dynastii Jagiellonów
Władysław IV Waza (1595–1648), król polski i wielki książę litewski (od 1632),
tytularny król szwedzki (od 1632)
Wrangel Piotr (1878–1928), generał rosyjski, dowódca Sił Zbrojnych Południa Rosji
na Krymie (1920), pobity przez Armię Czerwoną (1920), emigrował
pisma wybrane
wybór i opracowanie
Jan Sadkiewicz
Myśl w obcęgach.
Historia Polski
od 11 listopada 1918 do 17 września 1939
Lata nadziei:
17 września 1939 – 5 lipca 1945
Był bal
Europa in flagranti
Herezje i prawdy
Dom Radziwiłłów
Zielone oczy
Stanisław August