Professional Documents
Culture Documents
SABRIEL
tłumaczyła Ewa Elżbieta Nowakowska
PROLOG
Działo się to nieco ponad trzy mile od Muru, co jednak w zupełności wystarczało.
Widać było, że po drugiej stronie, w Ancelstierre, świeci południowe słońce, a na horyzoncie
nie ma ani jednej chmurki. Tutaj słońce kryło się już za chmury, które zasnuły niebo i właśnie
zaczął padać miarowy deszcz, który nadciągnął szybciej, niż dało się rozbić namioty.
Akuszerka, wzruszając ramionami, podciągnęła sobie płaszcz pod szyję i ponownie
pochyliła się nad kobietą. Na zwróconą w górę twarz rodzącej kapały krople deszczu. Oddech
akuszerki unosił się białą chmurką, z ust kobiety jednak nie wydobywała się już para.
Akuszerka westchnęła i z wolna się wyprostowała, a ruch ten był na tyle wymowny,
że patrzący zrozumieli wszystko. Kobieta, która słaniając się, trafiła do ich obozowiska w
lesie, umarła. Pozostawała przy życiu tak długo, jak długo było to konieczne, by przekazać je
dziecku. Przy martwej kobiecie leżało małe żałosne zawiniątko, ale gdy akuszerka uniosła je
w górę, zadygotało i zastygło w bezruchu.
- Dziecko też? - spytał jeden z przyglądających się, mężczyzna ze znakiem Kodeksu
na czole, świeżo wyrysowanym popiołem drzewnym. - Nie będzie więc trzeba chrztu.
Jego ręka powędrowała w górę, by zetrzeć znak z czoła, lecz wtem zatrzymała się,
chwyciła ją bowiem mocno czyjaś blada, biała dłoń i mocno ściągnęła w dół jednym prędkim
ruchem.
- Spokój! - zabrzmiał opanowany głos. - Nie życzę wam niczego złego.
Biała dłoń zwolniła uścisk i mówca stanął w kręgu ogniska. Inni obserwowali go
nieprzychylnie, a dłonie, które na wpół naszkicowały znaki Kodeksu lub spoczęły na kuszach
i rękojeściach, nie rozluźniały się.
- Zwą mnie Abhorsen - powiedział, a na dźwięk jego słów tłum zafalował, jakby ktoś
wrzucił ogromny masywny kamień w stojący zbiornik wody. - A dziś wieczór odbędzie się
chrzest.
Mag Kodeksu spuścił wzrok na zawiniątko, które trzymała akuszerka i rzekł:
- Dziecko nie żyje, Abhorsenie. Jesteśmy wędrowcami, całe życie spędzamy bez
dachu nad głową, a bywa ono ciężkie. Znamy śmierć, panie.
- Nie tak jak ja - odparł Abhorsen, a jego blada jak papier twarz zmarszczyła się w
uśmiechu i ukazały się równie białe zęby. - Mówię wam, dziecko jeszcze nie umarło.
Mężczyzna usiłował spojrzeć Abhorsenowi w oczy, ale zawahał się i popatrzył na
swych towarzyszy. Żaden z nich się nie poruszył, ani nie dał jakiegoś znaku, aż któraś kobieta
powiedziała:
- Więc dobrze. To przecież nietrudne. Nadaj dziecku znak, Arrenilu. Rozbijemy nowy
obóz przy Brodzie Leovi. Dołączysz do nas, kiedy skończysz.
Mag Kodeksu pochylił głowę na znak zgody, a wówczas pozostali rozproszyli się, by
spakować rzeczy z na wpół rozbitego obozowiska. Czynili to powoli, gdyż niechętnie ruszali
dalej, jednak obawa przed pozostaniem w pobliżu Abhorsena okazała się silniejsza, ponieważ
jego imię wiązało się z tajemnicami i niewysłowionym strachem.
Kiedy akuszerka miała już położyć dziecko i odejść, Abhorsen odezwał się:
- Poczekaj, będziesz potrzebna.
Kobieta spojrzała na dziecko i zauważyła, że jest to dziewczynka. Gdyby nie jej
bezruch, można by sądzić, że śpi. Akuszerka słyszała wcześniej o Abhorsenie, a jeśli
dziewczynka mogłaby przeżyć... Podniosła znów dziecko i z największą ostrożnością
wręczyła je Magowi Kodeksu.
- Jeżeli Kodeks by nie... - zaczął mężczyzna, lecz Abhorsen wzniósł przeraźliwie białą
dłoń i przerwał mu:
- Zobaczmy, jaka jest wola Kodeksu.
Mężczyzna znowu popatrzył na dziecko i westchnął. Następnie wyjął z sakiewki
niewielką buteleczkę i podniósł ją wysoko, intonując formułę rozpoczynającą Kodeks:
wymieniała ona wszelkie rzeczy, które obecnie żyją lub wzrastają, oraz takie, które niegdyś
żyły albo będą żyły na nowo, a także nazywała więzy łączące je w całość. Kiedy przemawiał,
do wnętrza buteleczki wniknęło światło, pulsując w rytm recytowanej formuły. Wtedy
zamilkł. Dotknął buteleczką ziemi, potem znaku z popiołu drzewnego, nakreślonego na swym
czole, a na końcu odwrócił ją denkiem do góry ponad dzieckiem.
Gdy rozsiewająca blask ciecz rozprysła się na główce dziecka, otaczające ich lasy
oświetliła potężna błyskawica, i kapłan zawołał:
- Mocą Kodeksu, który wiąże wszelkie rzeczy, nadajemy ci imię...
Zwykle w tym momencie rodzice dziecka wymawiali imię. Teraz odezwał się jedynie
Abhorsen:
- Sabriel.
Kiedy wymówił to słowo, popiół drzewny znikł z czoła kapłana i powoli nabierał
kształtu na czole dziecka. Kodeks przyjął chrzest.
- Ale... ale ona nie żyje! - wykrzyknął Mag Kodeksu, dotykając ostrożnie swego czoła,
by upewnić się, czy popiół naprawdę znikł.
Nie uzyskał jednak odpowiedzi, akuszerka wpatrywała się bowiem w Abhorsena, ten
zaś nie patrzył na nic. W jego oczach odbijały się tańczące płomienie, lecz on ich nie widział.
Z jego ciała zaczęła się z wolna unosić lodowata mgiełka, ogarniając maga i
akuszerkę, którzy czmychnęli na drugą stronę ogniska - chcieli uciec, lecz nie mieli odwagi.
Słyszał płacz dziecka, a to dobry znak. Jeśli Sabriel trafiłaby za Pierwszą Bramę, nie
zdołałby jej odzyskać bez bardziej skrupulatnych przygotowań i bez następującego po nich
osłabienia ducha niemowlęcia.
Prąd był wartki, lecz on znał to odgałęzienie rzeki, brnął więc, mijając rozlewiska i
wiry, które czyhały, by go wciągnąć. Czuł już, jak przysysają się do jego ducha, jednak swej
silnej woli zawdzięczał, że udało się im tylko dotknąć powierzchni, nie docierając do samej
istoty.
Zatrzymał się i nasłuchiwał, a gdy dobiegł go cichnący płacz, rzucił się naprzód. Może
Sabriel dotarła już do Bramy i właśnie miała ją przekroczyć?
Pierwsza Brama zdawała się być utkana z mgły, a przez jej ciemny otwór wlewała się
rzeka do panującej za nią ciszy. Abhorsen pomknął w stronę Bramy i zatrzymał się przy niej.
Dziecko jeszcze przez nią nie przeszło, lecz tylko dlatego, że coś je schwytało i uniosło w
górę. Z czarnych wód wyłaniał się jakiś stojący tam cień, ciemniejszy niż Brama.
Był wyższy od Abhorsena o jakieś kilka stóp, tam zaś, gdzie należało się spodziewać
oczu, płonęły blade, błędne ogniki. Roztaczał wokół siebie odrażający ciepły odór padliny,
który łagodził przenikliwe zimno rzeki.
Abhorsen zbliżał się do niego powoli, wpatrzony w Sabriel, którą cień trzymał
niedbale w zgięciu widmowej ręki. Niemowlę spało niespokojnym snem i wierciło się,
szukając piersi matki, lecz stworzenie odsuwało je od siebie, tak jakby dziecko parzyło lub
było pokryte żrącą substancją.
Z pasa przewieszonego przez pierś Abhorsen wyciągnął powoli mały srebrny
dzwoneczek i uniósł dłoń w górę, by zadzwonić. Jednak mglista postać uniosła dziewczynkę i
przemówiła syczącym, gadzim głosem:
- Duch z twego ducha, Abhorsenie. Nie rzucisz na mnie czaru, dopóki trzymam ją w
objęciach. I być może zabiorę ją za Bramę, gdzie udała się już jej matka.
Abhorsen zmarszczył brwi, przyznając mu rację, i odłożył dzwonek na miejsce.
- Przybrałeś nowy kształt, Kerrigorze. Teraz znajdujesz się po tej stronie Pierwszej
Bramy. Kto się okazał na tyle głupi, by cię wspomóc?
Kerrigor uśmiechnął się szeroko i Abhorsen kątem oka dostrzegł ognie, płonące w
głębokich czeluściach jego ust.
- Zwyczajne przywołanie - rzekł chrapliwie - ale niezbyt wprawne. Ten, kto mnie
wezwał, nie zdawał sobie sprawy, co leży w samej naturze wymiany. Niestety, jego życie nie
wystarczyło mi, żeby przedostać się za ostatnie wrota. Za to teraz ty nadszedłeś mi z pomocą.
- Ja, który spętałem cię za Siódmą Bramą?
- Tak - wyszeptał Kerrigor. - Jak widzę, nie opuszcza cię ironia. Jeśli jednak pragniesz
dziecka...
Uczynił gest, jakby miał wrzucić niemowlę do strumienia. Tym gwałtownym
szarpnięciem zbudził dziewczynkę, która natychmiast zaczęła płakać i wyciągnęła maleńkie
rączki, chwytając, jak fałdy szaty, widmową substancję, z której składał się Kerrigor. Ten
krzyknął, próbując ją od siebie oderwać, ponieważ jednak nie chciała puścić, musiał więc
użyć siły i rzucił ją. Gdy znalazła się w wodzie, zanosząc się od płaczu, momentalnie porwał
ją prąd rzeki, lecz Abhorsen skoczył do przodu, wyrywając ją zarówno wodzie, jak i
zachłannym dłoniom Kerrigora.
Robiąc krok w tył, wyciągnął jedną ręką srebrny dzwonek i potrząsnął nim, aż wydał
podwójny dźwięk. Był on przedziwnie przytłumiony, lecz prawdziwy i w powietrzu
zabrzmiało czyste dzwonienie, świeże, przenikliwe, żywe. Słysząc je, Kerrigor wzdrygnął się
i wycofał w ciemność, którą stanowiła Brama.
- Wkrótce jakiś głupiec znowu mnie przywoła, a wtedy... - wykrzyknął, kiedy rzeka
wciągała go pod powierzchnię. Wody zawirowały i zabulgotały, po czym uspokoiły się,
wracając do normalnego biegu.
Abhorsen wpatrywał się jakiś czas w Bramę, potem westchnął i mocując z powrotem
dzwonek do swego pasa, popatrzył na dziewczynkę. Odwzajemniła jego uważne spojrzenie,
spoglądając ciemnymi oczami, podobnymi do jego. Jej skóra zdążyła już poblednąć.
Abhorsen położył nerwowo dłoń na znamieniu na czole dziewczynki i poczuł, jak tli się w
niej duch. Znak Kodeksu pozwolił utrzymać ją przy życiu, podczas gdy wody rzeki właściwie
powinny ją były tego życia pozbawić. To płonący duch jej życia tak parzył Kerrigora.
Uśmiechnęła się do niego i zakwiliła, a Abhorsen poczuł, jak kąciki ust drgają mu w
uśmiechu. Obrócił się i nadal uśmiechając się, zaczął długą powrotną przeprawę pod prąd
rzeki, do Bramy, która pozwoli im obojgu znowu zamieszkać w żywym ciele.
Zanim Abhorsen otworzył oczy, niemowlę jeszcze kwiliło, a akuszerka już podbiegła,
omijając gasnące ognisko, by wziąć dziecko w objęcia. Pod stopami trzeszczał mróz, a z nosa
Abhorsena zwisały sople. Starł je rękawem i pochylił się nad małą, tak jak każdy troskliwy
ojciec nad własnym dzieckiem.
- Co z maleństwem? - zapytał, a akuszerka gapiła się na niego z niedowierzaniem, bo
dziecko, które wydawało się umarłe, było teraz żywe i hałaśliwe, ale równocześnie
śmiertelnie blade, tak jak on sam.
- Jak słyszysz, panie - odparła - ma się świetnie. Może jest jej nieco zimno...
Wskazał gestem dogasające ognisko i wypowiedział jakieś słowo, a płomień zahuczał
od nowa, natychmiast stapiając szron, aż zasyczały krople, zmieniając się w parę.
- To wystarczy do rana - rzekł Abhorsen. - Wtedy zabiorę ją do swego domu. Będę
tam potrzebować opiekunki. Przyjdziesz?
Akuszerka zawahała się i poprosiła wzrokiem o pomoc Maga Kodeksu, który dalej
tkwił na swym miejscu po drugiej stronie ogniska. Kiedy odwrócił wzrok, spojrzała ponownie
na małą dziewczynkę, która wrzeszczała wniebogłosy w jej ramionach.
- Jesteś... Ty jesteś... - szepnęła akuszerka.
- Nekromantą? - dokończył Abhorsen. - Tylko w pewnym sensie. Kochałem kobietę,
która tu leży. Żyłaby nadal, gdyby pokochała kogoś innego. Ale tak się nie stało. Sabriel to
nasze dziecko. Nie zauważyłaś podobieństwa?
Akuszerka patrzyła, jak ojciec pochyla się i zabiera od niej Sabriel, kołysząc ją na
swej piersi. Niemowlę ucichło i w przeciągu zaledwie paru minut usnęło.
- Dobrze - rzekła akuszerka. - Pójdę z wami i zaopiekuję się Sabriel. Muszę jednak
znaleźć mamkę.
- I, jak mniemam, jeszcze wiele innych rzeczy - zamyślił się Abhorsen. - Ale mój dom
nie jest najlepszym miejscem dla...
Mag Kodeksu odchrząknął i przysunął się do ogniska.
- Jeżeli szukasz kogoś, kto zna się trochę na Kodeksie - odezwał się z ociąganiem - to
pozostaję do twych usług, panie, mimo że z ciężkim sercem zostawiłbym mych
współtowarzyszy wędrówki, widziałem bowiem, jak Kodeks działa poprzez ciebie.
- Może nie będziesz musiał tego czynić - odparł Abhorsen, uśmiechając się do myśli,
która nagle przemknęła mu przez głowę. - Zastanawiam się, czy wasz przywódca miałby coś
przeciwko temu, gdyby do jego grupy dołączyły jeszcze dwie osoby. Ze względu na pracę
muszę wędrować i nie ma takiego miejsca w Królestwie, w którym nie zostawiłbym śladu
swych stóp.
- Twoją pracę? - zapytał mężczyzna, drżąc lekko, choć już wcale nie było zimno.
- Tak - odpowiedział Abhorsen. - Jestem nekromantą, ale nie zwyczajnym. Podczas
gdy inni wskrzeszają umarłych, ja sprawiam, że udają się ponownie na spoczynek. A na tych,
którzy nie chcą spocząć, nakładam więzy lub próbuję to robić. Jestem Abhorsen...
Spojrzał znów na dziecko i dodał niemal z nutą zdziwienia w głosie:
- ...ojciec Sabriel.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Królik został przejechany przez samochód kilka minut wcześniej. Jego różowe oczka
zaszkliły się, a krew powalała białe futerko, nienaturalnie czyste, bo właśnie uciekł z kąpieli.
Jeszcze pachniał leciutko wodą lawendową.
Nad królikiem stała wysoka, zadziwiająco blada dziewczyna. Jej kruczoczarne włosy,
modnie przystrzyżone na pazia, spadały jej trochę na czoło. Nie miała makijażu ani biżuterii,
z wyjątkiem emaliowanej tarczy szkolnej, przypiętej do przepisowego granatowego
mundurka. To, w połączeniu z długą spódnicą, pończochami i sznurowanymi bucikami,
pozwalało rozpoznać w niej uczennicę. Na plakietce pod tarczą widniał napis „Sabriel”, a
rzymska liczba „VI” i pozłacana korona oznaczały, że jest w szóstej klasie oraz że jako
starsza uczennica opiekuje się młodszymi.
Królik bez wątpienia nie żył. Sabriel podniosła wzrok i spojrzała na ceglany podjazd,
który skręcał od szosy i prowadził do imponującej podwójnej bramy z kutego żelaza.
Umieszczony nad bramą napis z pozłacanych, naśladujących gotyckie, liter informował, że
jest to wejście do Wyverley College. Mniejszymi literami dodano, że szkołę „Założono w
1652 roku dla młodych dam z wyższych sfer”.
Na zamkniętą bramę pospiesznie wdrapywała się jakaś drobna postać, zwinnie
unikając szpikulców, które miały to uniemożliwić. Opuściła się w dół i zaczęła biec. W
powietrzu fruwały jej warkoczyki, a buciki stukały o cegły. Biegła z pochyloną głową, byle
szybciej, a gdy dobiegła do Sabriel stojącej nad martwym królikiem, zawołała:
- Króliczku!
Słysząc jej przeraźliwy krzyk, Sabriel aż się wzdrygnęła. Po chwili wahania
przykucnęła przy zwierzątku i sięgnęła bladą dłonią, by dotknąć łebka między długimi
uszami. Przymknęła oczy, a jej twarz zastygła, jakby nagle zmieniła się w kamień. Z lekko
rozchylonych warg wydobył się ledwo słyszalny gwizd, niby wiejącego z bardzo daleka
wiatru. Na koniuszkach palców pojawił się szron, bieląc także asfalt pod jej kolanami i
stopami.
Dziewczynka ujrzała, jak Sabriel znienacka zachwiała się nad królikiem i omal nie
przewróciła na jezdnię, ale w ostatniej chwili wyciągnęła rękę i opanowała się. Wkrótce
złapała równowagę i musiała nawet przytrzymać oburącz zwierzątko, które na powrót stało
się ruchliwe i niesforne. Jego oczka błyszczały, zdradzając, że jest skory do ucieczki, tak
samo jak wówczas, gdy czmychnął z kąpieli.
- Króliczku! - zapiszczała znowu młodsza dziewczynka. Sabriel wstała, trzymając
królika za kark. - Ach, dziękuję, Sabriel! Kiedy usłyszałam, jak samochód wpada w poślizg,
to pomyślałam...
Głos uwiązł jej w gardle, kiedy wzięła od Sabriel zwierzątko, a krew zaplamiła jej
wyciągnięte ręce.
- Nic mu nie będzie, Jacinth - powiedziała z pewnym znużeniem Sabriel. - Zwykłe
zadrapanie. Już się zagoiło.
Jacinth dokładnie obejrzała króliczka, a potem przeniosła wzrok na Sabriel. W jej
oczach pojawił się obezwładniający strach.
- Pod krwią nic nie ma - powiedziała, zacinając się. - Co ty zro...
- Nic - rzuciła krótko Sabriel. - Lepiej mi powiedz, co ty robisz w niedozwolonym
miejscu.
- Goniłam króliczka - odpowiedziała Jacinth, a jej oczy rozjaśniły się. Życie wracało
na swe normalne tory. - Bo...
- Żadnych wykrętów - powiedziała surowo Sabriel. - Pamiętasz, co mówiła pani
Umbrade na apelu w poniedziałek?
- To nie wykręt - upierała się Jacinth. - To powód.
- W takim razie wytłumacz to pani Umbrade.
- Och, Sabriel! Przecież byś nie mogła! Wiesz, że tylko biegłam za króliczkiem. Nigdy
bym nie wyszła na zewnątrz, gdyby nie...
Sabriel podniosła ręce w udawanym geście obrony i wskazała na bramę.
- Jeśli w ciągu trzech minut znajdziesz się tam z powrotem, umawiamy się, że cię tu
nie widziałam. Tym razem otwórz bramę. Nie będzie zamknięta na klucz, zanim sama nie
wejdę do środka.
Jacinth uśmiechnęła się, cała rozpromieniona, obróciła na pięcie i pędem puściła się
po podjeździe, przyciskając do szyi króliczka. Sabriel odprowadziła ją wzrokiem do bramy.
Wtedy pozwoliła, by jej ciałem wstrząsnęły dreszcze, aż zgięła się wpół, drżąc z zimna.
Chwila słabości i złamała obietnicę daną ojcu. To tylko królik, a Jacinth tak go kocha - ale do
czego to może doprowadzić? Nie ma zbyt wielkiej różnicy między przywróceniem do życia
królika a przywrócenia do życia człowieka.
Co gorsza, było to takie łatwe. Zdołała złapać ducha zwierzęcia, który dotarł do źródła
rzeki, i zawróciła go, posługując się zaledwie jednym gestem mocy. Kiedy wkraczali już ze
śmierci do życia, opatrzyła ciało królika paroma znakami Kodeksu. Nawet nie potrzebowała
dzwonków ani innych rekwizytów nekromanty. Tylko gwizdnięcie i siłę woli.
Śmierć i to, co po niej następuje, nie stanowiły dla Sabriel wielkiej tajemnicy. Choć
miała o to żal.
Był to jej ostatni semestr nauki w Wyverley - a dokładniej ostatnie trzy tygodnie.
Została już absolwentką, zajęła pierwsze miejsce w szkole z angielskiego, muzyki, trzecie z
matematyki, siódme z nauk ścisłych, drugie ze sztuk walki i czwarte z etykiety. Odnosiła też
błyskawiczne sukcesy w magii, ale tego nie uwzględniono na świadectwie. Magia działała
jedynie na tych obszarach Ancestierre, które znajdowały się blisko Muru wyznaczającego
granicę ze Starym Królestwem. W dalszych regionach uważano ją za coś niestosownego (o ile
w ogóle tam istniała), a przyzwoici obywatele nawet o niej nie wspominali. Wyverley College
leżał tylko czterdzieści mil od Muru i cieszył się powszechnym szacunkiem. Nauczano tu
także magii, lecz jej tajniki mogły zgłębić tylko te dziewczęta, które uzyskały specjalne
zezwolenie od rodziców.
Właśnie z tego względu ojciec Sabriel wybrał to miejsce, gdy zjawił się tu ze Starego
Królestwa wraz z pięcioletnią córeczką, by szukać szkoły z internatem. Zapłacił z góry za
pierwszy rok srebrnymi denarami ze Starego Królestwa. Odwiedzał później dziewczynkę dwa
razy do roku, podczas przesilenia letniego i zimowego, zatrzymując się na parę dni i
przywożąc ze sobą więcej srebra.
Nic dziwnego, że dyrektorka przepadała za Sabriel, która w odróżnieniu od większości
uczennic nigdy nie wydawała się zmartwiona rzadkimi odwiedzinami ojca. Pewnego razu
pani Umbrade spytała Sabriel, czy jej to nie przeszkadza. Zaniepokoiła ją odpowiedź
uczennicy, która wyjaśniła, że widuje ojca o wiele częściej, niż w czasie jego rzeczywistych
wizyt. Pani Umbrade nie prowadziła zajęć z magii i nie chciała nic o tym wiedzieć,
wystarczało jej, że niektórzy rodzice płacili słono za wprowadzenie ich córek w podstawowe
tajniki czarów i czarno księstwa.
Pani Umbrade na pewno nie miała ochoty poznać szczegółów nieoficjalnych spotkań
Sabriel z ojcem, za to ona zawsze czekała na nie z utęsknieniem. Obserwowała księżyc,
śledząc jego zmiany w oprawnym w skórę almanachu: podawał fazy księżyca w obu
Królestwach i udzielał pożytecznych informacji o porach roku, przypływach i innych
ulotnych zjawiskach, które nigdy nie pokrywały się po obu stronach Muru. Abhorsen
pojawiał się w postaci zjawy, która nawiedzała ją, gdy księżyc był w nowiu.
W takie noce Sabriel zwykle zamykała się na klucz w swym gabinecie (ten przywilej
należał się uczennicom szóstej klasy - przedtem musiała wślizgiwać się do biblioteki),
stawiała wodę na ogniu, piła herbatę i czytała książkę, aż wzmagał się charakterystyczny
wiatr, który gasił ogień, wyłączał światło elektryczne i stukał okiennicami. Wszystkie te
przygotowania wydawały się niezbędne, żeby w wolnym fotelu zasiadła fosforyzująca zjawa
ojca.
Owego listopada Sabriel wyjątkowo się cieszyła na jego odwiedziny. Miały być już
ostatnie, ponieważ kończyła szkołę i zamierzała omówić plany na przyszłość. Pani Umbrade
chciała, by poszła na uniwersytet, to jednak oznaczało, że musiałaby się przenieść jeszcze
dalej od Starego Królestwa. Jej magia straciłaby moc, a ojcowskie wizyty ograniczyłyby się
do rzeczywistych odwiedzin, które być może stałyby się rzadsze. Z drugiej strony studia
uniwersyteckie oznaczałyby pielęgnowanie przyjaźni z osobami, które znała prawie całe
swoje życie, z dziewczętami, które razem z nią zaczynały naukę, kiedy miały pięć lat.
Łączyłoby się to również z bogatszymi kontaktami towarzyskimi, szczególnie z młodymi
mężczyznami, których brak doskwierał w okolicach Wyverley College.
A utratę umiejętności magicznych osłodziłoby jej rozluźnienie zażyłych związków ze
śmiercią i zmarłymi...
Sabriel czekała, rozmyślając o tym wszystkim. W ręce trzymała książkę, a do połowy
opróżniona filiżanka z herbatą chwiała się niebezpiecznie na poręczy krzesła. Dochodziła
północ, a Abhorsen się nie zjawiał. Sabriel dwukrotnie sprawdziła dane w almanachu, a nawet
otworzyła okiennice, by przez szybę obserwować niebo. Bez wątpienia był nów, lecz ani
śladu ojca. Zdarzyło się to po raz pierwszy i dziewczyna nagle poczuła się nieswojo.
Rzadko zastanawiała się nad tym, jak wygląda życie w Starym Królestwie, ale teraz
przypomniały się jej opowieści i zatarte wspomnienia z okresu, kiedy mieszkała tam z
Wędrowcami. Abhorsen był potężnym czarnoksiężnikiem, lecz nawet wtedy...
- Sabriel! Sabriel!
Z rozmyślań wyrwał ją piskliwy głos, któremu towarzyszyło gwałtowne pukanie i
szarpanie za gałkę u drzwi. Westchnęła, zmusiła się, by wstać z krzesła, złapała filiżankę i
otworzyła.
Za drzwiami stała młodsza dziewczynka o zbielałej ze strachu twarzy, która drżącymi
rękami przekręcała z boku na bok swój nocny czepek.
- Olwyn! - krzyknęła Sabriel. - Co się dzieje? Sussen znowu źle się czuje?
- Nie - wyszlochała dziewczynka. - Słyszałam jakieś odgłosy za drzwiami Wieży i
myślałam, że to Rebeka i Ila urządziły sobie nocną ucztę beze mnie, więc zajrzałam...
- Co takiego? - zawołała Sabriel, nie na żarty przestraszona. Nikt nie otwierał
zewnętrznych drzwi w środku nocy, do Starego Królestwa było przecież tak niedaleko.
- Przepraszam - załkała Olwyn. - Nie chciałam. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. To
nie była ani Rebeka, ani Ila, tylko jakaś ciemna postać, która próbowała wedrzeć się do
środka. Zatrzasnęłam drzwi...
Sabriel rzuciła filiżankę i odepchnęła Olwyn. Była już w połowie korytarza i dopiero
wtedy usłyszała hałas rozbijanej filiżanki i głośne sapnięcie Olwyn, przerażonej tak
nonszalanckim traktowaniem dobrej porcelany. Zignorowała to i puściła się biegiem w stronę
otwartych drzwi zachodniej sypialni, uderzając po drodze dłońmi w kontakty. Kiedy już tam
dotarła, z wnętrza dobiegły ją krzyki, które zamieniły się w rozhisteryzowany chór.
Przebywało tam czterdzieści dziewczynek, głównie z pierwszej klasy, wszystkie miały mniej
niż jedenaście lat. Sabriel wzięła głęboki oddech i stanęła w drzwiach, zaginając palce tak, by
rzucić czar. Nawet zanim spojrzała, poczuła obecność śmierci.
Sypialnia była bardzo długa i wąska, miała niski strop i małe okna. Po obu stronach
ciągnęły się łóżka i szafki. Na końcu znajdowały się drzwi prowadzące do schodów Wieży
Zachodniej. Choć należało je zamykać i od zewnątrz, i od wewnątrz, zamki rzadko mogły
stawić opór mocom Starego Królestwa.
Drzwi były otwarte. Stała w nich postać tak czarna, jak gdyby ktoś wyciął ludzką
sylwetkę z samej nocy, starannie wybierając przestrzeń bez gwiazd. Nie miała rysów twarzy,
ale głowa obracała się z boku na bok, czegoś poszukując, jakby posiadane przez tę istotę
zmysły - jakiekolwiek one były - działały w ograniczonym zakresie. Co dziwne, w
czteropalczastej dłoni trzymała całkiem zwykły worek z wytartego materiału, który
kontrastował z jej nierealnym ciałem.
Dłonie Sabriel poruszyły się w zawiłym geście, kreśląc znaki Kodeksu, które
przywoływały sen, spokój i odpoczynek. Wskazała nimi zamaszyście obie strony sypialni i
wyrysowała jeden z nadrzędnych symboli, który łączył wszystkie razem. Dziewczynki
natychmiast przestały krzyczeć i niespiesznie wróciły do łóżek.
Głowa przybysza przestała się poruszać i Sabriel pojęła, że zwrócił uwagę właśnie na
jej osobę. Przemieszczał się z wolna po pokoju, podnosząc niezgrabnie jedną nogę i
przesuwając ją nieco w przód. Odpoczywał chwilę, a następnie stawiał drugą, odrobinę dalej
niż pierwszą. Toczył się jak kloc, a po sali rozchodził się niesamowity odgłos szurania po
cienkim dywanie. Kiedy kolejno mijał łóżka, palące się nad nimi lampki elektryczne mrugały
i gasły.
Sabriel opuściła ręce wzdłuż ciała i wbiła wzrok w środek tułowia postaci,
wyczuwając materię, z której została stworzona. Dziewczyna przyszła tu bez swych
rekwizytów i narzędzi, lecz zawahała się tylko przez chwilę, po czym przemknęła przez
granicę ze Śmiercią, nie odrywając oczu od nieproszonego gościa.
Wokół jej nóg płynęła rzeka, jak zwykle zimna. Nad zupełnie płaskim horyzontem
unosiło się nadal szarawe i nie dające ciepła światło. Z oddali dobiegał huk Pierwszej Bramy.
Teraz wyraźnie widziała, jak przybysz wygląda naprawdę, bez spowijającej go aury śmierci,
która towarzyszyła mu w świecie żywych. Był to tubylec ze Starego Królestwa,
człekokształtny, choć przypominał raczej małpę. Z całą pewnością nie grzeszył też
nadmiarem inteligencji. Kryło się w tym jednak coś więcej, i Sabriel poczuła, jak przejmuje ją
lęk na widok czarnej nici, która wychodziła z pleców istoty i biegła do rzeki. Gdzieś za
Pierwszą Bramą, lub nawet dalej, ta pępowina spoczywała w dłoniach Wtajemniczonego.
Dopóki ta nić istnieje, stworzenie będzie w pełni podlegać swemu panu, który może w
dowolny sposób posłużyć się jego zmysłami i duchem.
Coś szarpnęło ciałem Sabriel, więc chociaż niechętnie, wróciła wszystkimi zmysłami
do świata żywych. Przez jej skostniałe ciało przepłynęła fala ciepła i poczuła, jak narasta w
niej uczucie mdłości.
- Co to jest? - odezwał się spokojny głos tuż przy jej uchu. Stary głos, zabarwiony
mocą Magii Kodeksu, należał do panny Greenwood, Magistrix Magii.
- To Zmarły sługa, duch - odparła Sabriel, znowu kierując uwagę na postać. Doszła
ona już do połowy sypialni, całkowicie skupiona na posuwaniu nogi za nogą. - Nie ma wolnej
woli. Ktoś przysłał go z powrotem do świata żywych i kontroluje zza Pierwszej Bramy.
- Dlaczego tu jest? - spytała Magistrix. W jej głosie brzmiało opanowanie, lecz Sabriel
czuła, że wzbierają w nim znaki Kodeksu, które formowały się na języku - symbole
rozpętujące błyskawice i płomienie, niszczycielskie moce ziemi.
- Wygląda na to, że nie ma złych zamiarów, nie próbował też nikomu zrobić
krzywdy... - odparła wolno Sabriel, a jej umysł rozważał różne możliwości. Przywykła do
objaśniania pannie Greenwood czysto nekromanckich aspektów magii. Magistrix uczyła ją
Magii Kodeksu, lecz nekromancja zdecydowanie nie wchodziła w zakres szkolnego
programu. Sabriel nauczyła się o niej o wiele więcej, niż pragnęła, od ojca... i od samych
Zmarłych. - Proszę przez chwilę nic nie robić. Spróbuję z nim porozmawiać.
Znów poznała szczypiące zimno, gdyż u jej stóp trysnęła rzeka, czyhając, by ją
wciągnąć i porwać ze sobą. Sabriel wytężyła siłę woli, aż zimno stało się lekkim niegroźnym
odczuciem, wartki nurt zaś zmienił się w przyjemne wibracje wokół stóp.
Stworzenie było teraz blisko, jak w świecie żywych. Sabriel wyciągnęła obie dłonie i
klasnęła. Przeszywający dźwięk odbił się o wiele dłuższym echem niż w normalnym świecie.
Zanim ucichło, zagwizdała kilka nut, które również wróciły, a na tle przenikliwego odgłosu
klaśnięcia zdawały się przyjemne dla ucha.
Słysząc to, istota wzdrygnęła się i zrobiła krok do tyłu, przykładając ręce do uszu.
Wtedy upuściła worek. Sabriel aż podskoczyła ze zdumienia. Nie zauważyła go wcześniej,
być może dlatego, że wcale się go nie spodziewała. W obu Królestwach, Żywych i Zmarłych,
istniało niewiele rzeczy nieożywionych.
Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy stworzenie znienacka schyliło się i zanurzyło w
wodzie, szukając rękami worka. Znalazło go prawie od razu, lecz nie udało mu się utrzymać
równowagi. Kiedy worek wypłynął na powierzchnię, silny prąd wciągnął je w głębiny.
Widząc, jak Zmarły odpływa wraz z nurtem, Sabriel wydała z siebie westchnienie ulgi, gdy
wtem aż jej dech zaparło: głowa wynurzyła się spod wody, krzycząc:
- Sabriel! Mój posłaniec! Weź worek!
Był to głos Abhorsena.
Sabriel rzuciła się do przodu, a w jej stronę wyciągnęło się ramię ściskające kurczowo
worek. Usiłowała go złapać, chybiła, spróbowała jeszcze raz. Kiedy już pewnie trzymała
worek, nurt rzeki wciągnął istotę pod powierzchnię. Sabriel patrzyła za nią, słysząc
narastający huk wód Pierwszej Bramy. Działo się tak zawsze, gdy ktoś przepływał przez jej
progi. Obróciła się i z wysiłkiem zaczęła iść pod prąd, pragnąć dotrzeć w miejsce, z którego z
łatwością mogłaby powrócić do życia. W ręce ciążył jej worek, i coś jakby ołów dławiło ją w
żołądku. Jeśli był to naprawdę posłaniec Abhorsena, to on sam nie był w stanie powrócić do
świata żywych.
A to oznaczało, że albo nie żył, albo tkwił w pułapce zastawionej przez coś, co
powinno było przejść przez Ostatnią Bramę.
Ogarnęła ją znowu fala mdłości i padła na kolana, trzęsąc się na całym ciele. Choć
czuła na ramieniu dłoń Magistrix, jej uwagę przykuwał worek, który trzymała w ręce. Nie
musiała nawet patrzeć i tak wiedziała, że stworzenie zniknęło. Wystarczyło, że jego duch
przeniknął przez Pierwszą Bramę, a forma, w której objawiło się światu żyjących, przestała
istnieć. Została tylko kupka zapleśniałej ziemi z grobu, którą rano trzeba będzie uprzątnąć.
- Co zrobiłaś? - spytała Magistrix, kiedy Sabriel gładziła rękami włosy, z których
osypywały się kryształki lodu, spadając na położony na kolanach worek.
- Miał dla mnie wiadomość - odparła Sabriel - więc ją odebrałam.
Otworzyła worek i sięgnęła do środka. Natrafiła na rękojeść miecza, wyjęła go więc,
choć nadal tkwił w pochwie, i odłożyła na bok. Nie musiała go wyciągać, by zobaczyć wyryte
wzdłuż ostrza symbole Kodeksu - zmatowiały szmaragd wprawiony w gałkę rękojeści oraz
zużyty, powlekany brązem jelec były jej tak dobrze znane, jak zwykłe szkolne sztućce. Był to
miecz Abhorsena.
Następnie wydobyła z worka stary, brązowy, skórzany pas, szeroki na dłoń, który
zawsze lekko pachniał pszczelim woskiem. Zwisało z niego kilka podłużnych skórzanych
mieszków, ułożonych według wielkości: poczynając od wyglądającego jak niewielka
buteleczka na pigułki, a kończąc na siódmym, rozmiaru niemal słoika. Pas tak przewieszało
się przez ramię, by mieszki zwisały w dół. Sabriel otworzyła najmniejszy i wyjęła maleńki
srebrny dzwoneczek z ciemną wypolerowaną rączką z mahoniu. Trzymała go delikatnie, a
mimo to serce dzwoneczka lekko się kołysało, wydając wysoki, pełen słodyczy dźwięk, który
na długo pozostawał w uszach, nawet gdy dzwoneczek już zamilkł.
- Przybory ojca - szepnęła Sabriel. - Narzędzia nekromanty.
- Ale na dzwonku wygrawerowano znaki Kodeksu, na rączce też! - przerwała
Magistrix, patrząc zafascynowana. - Nekromancja to Wolna Magia, nie regulowana
Kodeksem...
- Ale nie nekromancja ojca - odparła Sabriel nieco roztargniona, wciąż wpatrując się w
trzymany w dłoni dzwoneczek i rozmyślając o pomarszczonej, brązowej dłoni ojca, którą
trzymał dzwonki - chodzi o nakładanie więzów, nie wskrzeszanie. Był wiernym sługą
Kodeksu.
- Zamierzasz nas opuścić, prawda? - zapytała znienacka Magistrix, gdy Sabriel
odłożyła dzwoneczek na miejsce i wstała, w jednej dłoni dzierżąc miecz, a w drugiej pas. -
Zobaczyłam to po prostu w odbiciu dzwoneczka. Przekraczałaś Mur...
- Tak. Udam się do Starego Królestwa - powiedziała Sabriel, która nagle uzmysłowiła
sobie wagę tych słów. - Coś stało się ojcu, ale go odnajdę... Przysięgam na znak Kodeksu,
który noszę.
Dotknęła znaku na czole, rozbłysnął krótko i zbladł, jakby go tam nigdy nie było.
Magistrix kiwnęła głową i dotknęła własnego czoła, na którym również rozjarzył się znak,
przyćmiewając chwilowo wszelkie wzory, jakie zostawił na jej skórze czas. Kiedy zgasł, po
obu stronach sypialni rozległy się szmery i ciche piski.
- Zamknę drzwi i wyjaśnię wszystko dziewczynkom - rzekła stanowczo Magistrix. -
Lepiej idź, przygotuj się na jutro.
Sabriel przytaknęła i wyszła, próbując skupić się na przyziemnych szczegółach
podróży, a nie zastanawiać się nad tym, co spotkało jej ojca. Jak najwcześniej rano weźmie
taksówkę do Bain, najbliższego miasta, potem przesiądzie się na autobus do Strefy Granicznej
przy Murze. Jak dobrze pójdzie, dotrze tam wczesnym popołudniem...
Ale odbiegła myślą od tych planów, wracając do Abhorsena. Co takiego mogło go
zatrzymać i uwięzić w Śmierci? I jaką nadzieję może mieć ona sama, że potrafi temu
zaradzić, nawet jeśli dojedzie do Starego Królestwa?
ROZDZIAŁ DRUGI
Nie mnie obwiniać posłańca za wieści, które przynosi - rzekł Horyse, podając Sabriel
filiżankę z herbatą. Siedziała na czymś, co wyglądało na jedyne wygodne krzesło w
ziemiance służącej pułkownikowi za kwaterę główną - lecz ty przynosisz najgorszą nowinę,
jaką słyszałem od wielu lat.
- Przynajmniej jestem żywym posłańcem... i o przyjaznych zamiarach - powiedziała
cicho Sabriel. Jej umysł zaprzątał jedynie niepokój o ojca. Dopiero teraz zaczęła się
dowiadywać o nim czegoś więcej. Zrozumiała, że był nie tylko jej ojcem, ale dla różnych
ludzi zupełnie inną osobą. Jej zwykłe postrzeganie ojca, jako kogoś, kto wypoczywał w fotelu
u niej w gabinecie w Wyverley College, gawędził o sprawach szkolnych, technice w
Ancelstierre, Magii Kodeksu i nekromancji, było bardzo ograniczone, przypominało
malowidło, które uwzględniało tylko jeden wymiar postaci.
- Ile czasu minie, zanim pękną więzy nałożone przez Abhorsena? - spytał Horyse,
przerywając jej wspomnienia. Obraz ojca sięgającego po filiżankę herbaty w gabinecie
rozwiał się i został zastąpiony prawdziwą herbatą, która przelewała się przez brzeg
emaliowanego kubka, parząc jej palce.
- Och! Przepraszam. Nie myślałam, że... Ile czasu, zanim co?
- Chodzi o więzy nałożone na Zmarłych - powtórzył cierpliwie pułkownik. - Ile czasu
minie, zanim więzy nałożone przez Abhorsena pękną i Zmarli zostaną uwolnieni?
Sabriel sięgnęła pamięcią do nauk, których udzielał jej ojciec i do prastarej księgi
magicznej, której stopniowo uczyła się na pamięć co wakacje. Nosiła tytuł „Księga
Zmarłych”, a jej fragmenty nawet teraz przyprawiały ją o dreszcze. Wyglądała dość
niewinnie, oprawiona w zieloną skórę z poczerniałymi srebrnymi okuciami. Patrząc jednak
uważniej, można było dostrzec znaki Kodeksu, wyryte na skórze i srebrze. Znaki więzów i
oślepiania, zamykania i uwięzienia. Tylko wytrawny nekromanta mógł otwierać tę księgę i
tylko prawdziwy Mag Kodeksu potrafił ją zamknąć. Ojciec przywoził ją ze sobą, kiedy
przyjeżdżał w odwiedziny, i zawsze zabierał z powrotem.
- To zależy - zaczęła wolno, zmuszając się, by rozważyć to pytanie obiektywnie, nie
pozwalając sobie na emocje. Próbowała przywołać stronice, które opisywały rzeźbienie
fletów wiatrowych, rozdziały o muzyce i naturze dźwięku służącego do nakładania więzów
Zmarłym. - Jeśli ojciec... jeśli Abhorsen naprawdę nie żyje, flety wiatrowe po prostu same się
rozpadną, zanim nastanie kolejna pełnia księżyca. Jeśli zaś jest zatrzaśnięty w pułapce przed
Dziewiątą Bramą, więzy będą nadal działać aż do pełni księżyca, która nastąpi po tym, jak
ojciec przekroczy tę Bramę, lub też jakiś szczególnie mocny duch przerwie osłabione więzy.
- A zatem księżyc pokaże, w swoim czasie - rzekł Horyse. - Mamy czternaście dni do
pełni.
- Możliwe, że będę mogła na nowo związać Zmarłych - powiedziała Sabriel ostrożnie.
To znaczy, nie robiłam tego na taką skalę, ale wiem, jak to zrobić. Problem polega na tym, że
jeśli ojciec nie przebywa... nie przebywa za Dziewiątą Bramą, muszę mu jak najszybciej
pomóc. A zanim to zrobię, należy dostać się do jego domu i zabrać kilka przedmiotów...
posprawdzać różne rzeczy.
- Jak daleko od Muru znajduje się ten dom? - zapytał Horyse.
- Nie wiem - odparła Sabriel.
- Co takiego?
- Nie wiem. Nie byłam tam od czasu, gdy miałam cztery lata. Sądzę, że ma to pozostać
tajemnicą. Ojciec miał wielu wrogów, nie tylko wśród Zmarłych, ale też wśród drobnych
nekromantów, czarowników zajmujących się Wolną Magią, wiedźm...
- Nie wydajesz się szczególnie przejęta swoją niewiedzą - przerwał sucho pułkownik.
Po raz pierwszy w jego głos wkradł się cień wątpliwości, a nawet ojcowskiej
protekcjonalności, jak gdyby przez swój młody wiek Sabriel miała zasługiwać na mniejszy
szacunek niż ten, który należał się jej jako Magowi Kodeksu i nekromantce.
- Ojciec nauczył mnie, jak wzywać przewodnika, który udzieli mi wskazówek -
odparła chłodno Sabriel. - Wiem też, że podróż do domu trwa krócej niż cztery dni.
To zamknęło Horyse’owi usta, przynajmniej na chwilę. Przytaknął, po czym
uważając, by nie uderzyć głową w odsłonięte belki ziemianki, podszedł do stalowej szafki na
dokumenty, rdzewiejącej od ciemnobrązowego błota, które wyciekało spomiędzy wyblakłych
desek umocnienia. Otworzywszy ją wprawnym ruchem, wymagającym jednak sporego
wysiłku, znalazł odbitą na powielaczu mapę i rozwinął ją na stole.
- Nigdy nie udało się nam zdobyć autentycznej mapy Starego Królestwa. Miał ją twój
ojciec, lecz był jedyną osobą, która coś na niej widziała - dla mnie wyglądała jak zwykły
kawałek pergaminu. „Drobna sztuczka magiczna”, mawiał, lecz skoro nie mógł jej nikogo
nauczyć, może nie aż tak drobna... W każdym razie ta mapa to odbitka najnowszej wersji
naszej mapy patrolowej, sięga więc w głąb Królestwa na jakieś dziesięć mil od przejścia
granicznego. Rozkazy, które obowiązują nasz garnizon, surowo zabraniają przekroczenia tej
odległości. Patrole, które wyprawiają się dalej, zazwyczaj nie powracają. Może dezerterują,
ale może...
Ton jego głosu zasugerował, że patrolom mogły przytrafić się nawet potworniejsze
rzeczy, lecz Sabriel o nic nie pytała. Na stole rozpościerała się niewielka cząstka Starego
Królestwa. Po raz kolejny w Sabriel wezbrało podniecenie.
- Zwykle korzystamy ze Starej Drogi Północnej - rzekł Horyse, wodząc dłonią po
mapie, a odciski od miecza na jego palcach drapały powierzchnię, jakby jakiś rzemieślnik
wygładzał ją papierem ściernym. - Potem patrole robią zwrot na południowy wschód, albo na
południowy zachód, aż dotrą do Muru. Wówczas idą wzdłuż niego z powrotem aż do bramy.
- Co oznacza ten symbol? - zapytała Sabriel, wskazując na zaczerniony kwadrat,
umieszczony na szczycie jednego z odleglejszych wzgórz.
- To Kamień Kodeksu - wyjaśnił pułkownik - lub teraz już jego fragment. Rozpadł się
na dwie części, jakby od uderzenia pioruna, mniej więcej miesiąc temu. Patrole nazwały to
miejsce Pękniętym Wzgórzem i unikają go, jak tylko się da. Naprawdę nazywa się ono
Wzgórze Barhedrin, a Kamień zawierał niegdyś Kodeks przeznaczony dla wioski o tej samej
nazwie. Tak było przed moim przybyciem. Jeśli ta wieś nadal istnieje, musi leżeć gdzieś dalej
na północ, poza zasięgiem naszych patroli. Nigdy nie dotarły do nas żadne raporty o tym,
żeby jej mieszkańcy schodzili na południe do Pękniętego Wzgórza. W ogóle mamy mało
raportów o ludziach, i tyle. „Dziennik Garnizonowy” odnotowywał niegdyś ożywione
kontakty z mieszkańcami Starego Królestwa - rolnikami, kupcami, wędrowcami i tak dalej -
ale w ciągu poprzednich stu lat wszelkie spotkania z nimi stawały się coraz rzadsze, a przez
ostatnich dwadzieścia są istną rzadkością. Patrole mają szczęście, jeśli napotkają dwóch,
trzech ludzi rocznie. Myślę o prawdziwych ludziach, a nie stworzeniach czy wytworach
Wolnej Magii lub o Zmarłych. Tych widujemy zdecydowanie zbyt wielu.
- Nie rozumiem - wymamrotała Sabriel. - Ojciec wspominał często w rozmowach o
wsiach i miasteczkach, a nawet miastach w Starym Królestwie. Pamiętam niektóre z nich z
dzieciństwa... hm, w pewnym sensie pamiętam.
- Oczywiście, jeśli udać się w głąb lądu - powiedział pułkownik - zapisy wymieniają
całkiem sporo nazw miast i miasteczek. Wiemy, że mieszkający tam ludzie nazywają tereny
wokół Muru „Pograniczem”. I nie mówią tego z życzliwością.
Sabriel nie odpowiedziała, pochylając się niżej nad mapą i rozmyślając o czekającej ją
wyprawie. Pęknięte Wzgórze może stanowić jeden z punktów tej podróży. Znajdowało się
ono nie więcej niż osiem mil stąd, jeśli więc wyruszy odpowiednio wcześnie, a w okolicach
Muru nie będzie padał gęsty śnieg, dotrze tam na nartach przed zmrokiem. Strzaskany
Kamień Kodeksu nie wróżył dobrze, ale na pewno działa tam siła magii i łatwiej będzie
podążać ścieżką do Śmierci. Kamienie Kodeksu wznoszono często w miejscach, przez które
przepływały prądy Wolnej Magii, a punkt, w którym się krzyżowały, stanowił naturalną
bramę do krainy Śmierci. Sabriel poczuła, jak na samą myśl o tym, kto mógłby użyć tych
bram, wzdłuż kręgosłupa przebiega jej dreszcz, schodząc aż do długich, białych palców
dotykających mapy.
Podniosła nagle wzrok i spostrzegła, że pułkownik Horyse im się przygląda. Ciężki
papier mapy drżał pod ich dotykiem. Zmusiła się wysiłkiem woli, żeby stłumić te drgania.
- Mam córkę niemal w twoim wieku - powiedział cicho. - Mieszka w Corvere razem z
moją żoną. Nie pozwoliłbym jej udać się do Starego Królestwa.
Sabriel spojrzała na niego, a jej oczy nie płonęły migotliwymi, niepewnymi ognikami
młodości.
- Na pozór mam tylko osiemnaście lat - rzekła, przykładając z zadumą dłoń do piersi -
ale po raz pierwszy weszłam w Śmierć, mając lat dwanaście. W wieku czternastu napotkałam
Spoczywającego przy Piątej Bramie i wygnałam go aż za Dziewiątą. Gdy miałam szesnaście
lat, wytropiłam i przepędziłam pewnego Mordikanta, który podszedł aż pod szkołę.
Wprawdzie osłabionego, ale zawsze... Rok temu przewróciłam ostatnią stronicę „Księgi
Zmarłych”. Nie czuję się już młoda.
- Przykro mi - powiedział pułkownik, po czym dodał, jak gdyby zaskoczył tym
zdaniem sam siebie: - Życzę ci, abyś mogła robić różne głupstwa, którymi zajmuje się moja
córka - życzę ci beztroski i braku odpowiedzialności, które łączą się z młodością. Ale nie
życzę ci tego, jeśli miałoby cię to osłabić w przyszłości. Wybrałaś trudną drogę.
- „Czy to idący wybiera drogę, czy droga idącego?” - zacytowała Sabriel, a słowa te,
w których pobrzmiewały echa Magii Kodeksu, mieszały się jej na końcu języka niczym
posmak jakiejś przyprawy. To zdanie wpisano jako dedykację na początku jej almanachu.
Były to również jedyne słowa, jakie umieszczono na ostatniej stronie „Księgi Zmarłych”.
- Już to słyszałem - zauważył Horyse. - Co to znaczy?
- Nie wiem - odparła Sabriel.
- Mają moc, gdy je wymawiasz - dodał powoli pułkownik. Przełknął, jakby w
powietrzu nadal unosił się smak znaków Kodeksu. - Gdybym to ja je wymówił, byłyby
zaledwie tym, czym są. Słowami.
- Nie potrafię tego wyjaśnić - wzruszyła ramionami Sabriel i próbowała się
uśmiechnąć. - Znam jednak inne porzekadła, które bardziej pasują do tej sytuacji, na
przykład: „Wędrowcze, niech poranne światło doda ci mocy, obejmij je, lecz nigdy nie bierz
za rękę nocy”. Na mnie już czas.
Słysząc stary wierszyk, tak ukochany przez babcie i nianie, Horyse uśmiechnął się,
lecz był to smutny uśmiech. Umknął nieco wzrokiem i Sabriel zorientowała się, że zastanawia
się, czy pozwolić jej przekroczyć Mur. Westchnął następnie jak człowiek, który zmuszony
jest zrobić coś tylko dlatego, że nie ma innego wyjścia.
- Papiery masz w porządku - powiedział, znów napotykając jej spojrzenie - i jesteś
córką Abhorsena. Nie mogę zrobić nic innego, jak cię puścić. Ale odnoszę nieodparte
wrażenie, że popycham cię w stronę straszliwego niebezpieczeństwa. Nie mogę nawet wysłać
z tobą patrolu, bo posłaliśmy ich tam już pięć, w pełnym składzie.
- Wiedziałam, że pójdę sama - odparła Sabriel. Istotnie spodziewała się tego, lecz
poczuła odrobinę żalu. Ochrona w postaci grupy żołnierzy dodałaby jej otuchy. Lęk przed
samotnym pobytem na obcej i niebezpiecznej ziemi, nawet jeśli była jej ojczyzną, okazał się
niewiele mniejszy od ogarniającego ją podniecenia. Niedługo lęk może przeważyć. Cały czas
miała w głowie obraz ojca. Ojca, który wpadł w tarapaty, uwięzionego i osamotnionego w
lodowatych wodach Śmierci...
- To świetnie - rzekł Horyse. - Sierżancie!
W drzwiach pojawiła się nagle głowa w hełmie i Sabriel uprzytomniła sobie, że przez
cały czas na zewnątrz ziemianki, na stopniach prowadzących do okopu łączności stało na
warcie dwóch żołnierzy. Nie była pewna, czy słyszeli.
- Przygotować oddział do przeprawy - rzucił Horyse. - Jedna osoba przekracza
granicę. Tędy, panno Abhorsen. I, sierżancie, wystarczy, jeśli wy lub szeregowy Rahise
wygadacie przez sen cokolwiek, o czym była tu mowa, a zostaniecie karnie wyznaczeni do
kopania grobów do końca życia!
- Tak jest! - brzmiała krótka odpowiedź, której zawtórował nieszczęsny szeregowiec
Rahise. Jak Sabriel zauważyła, zdawał się na wpół drzemać.
- Proszę przodem - ciągnął Horyse, wskazując drzwi. - Czy mogę znów ponieść narty?
Jeśli w grę wchodziło przekraczanie Muru, Armia nie zdawała się na przypadek. Choć
Sabriel była sama pod wielkim łukiem przebitej w Murze bramy, wokoło stanęli lub
przyklękli łucznicy, tworząc formację na tyłach, tuzin mieczowników zaś poszedł za
pułkownikiem Horyse’em. Sto jardów za nią, obok zygzakowatego ogrodzenia z drutu
kolczastego, obserwowało teren z przednich stanowisk armatnich dwóch artylerzystów.
Sabriel spostrzegła, że bagnetami dźgnęli worki z piaskiem, przeznaczone do umocnienia
pozycji. Były gotowe do użycia, co wskazywało na ich niewiarę w narzędzia zagłady
chłodzone powietrzem, wystrzelające czterdzieści pięć pocisków na minutę.
W sklepionym przejściu nie było bramy, choć po obu stronach obracały się
zardzewiałe zawiasy, niczym mechaniczne ręce, a z ziemi sterczały, jak zęby w pogruchotanej
szczęce, poszarpane kawały dębowego drewna. Stanowiły one świadectwo jakiegoś wybuchu,
wywołanego przez nowoczesne chemikalia albo magiczne moce.
Po stronie Starego Królestwa prószył śnieg, a wiatr nawiewał zbłąkane płatki przez
bramę do Ancelstierre, gdzie topniały na cieplejszym południowym terenie. Jeden zaplątał się
we włosy Sabriel. Strzepnęła go lekko, aż ześlizgnął się po twarzy, i złapała go językiem.
Zimna woda miała orzeźwiający smak i choć nie różnił się on zbytnio od roztopionego
śniegu, którego do tej pory miała okazję spróbować, był dla niej pierwszym od trzynastu lat
smakiem ze Starego Królestwa. Przypomniała sobie mgliście, że wtedy też padało. Kiedy
ojciec po raz pierwszy zabrał ją na południe do Ancelstierre, niósł ją na rękach.
Nagły gwizd postawił ją na baczność i ujrzała, że ze śniegu wyłania się jakaś sylwetka
otoczona dwunastoma innymi postaciami. Stały one w dwóch rzędach prowadzących od
bramy. Żołnierze zwróceni byli twarzami na zewnątrz, ich miecze błyszczały światłem
odbitym od śniegu. Tylko Horyse patrzył w jej stronę.
Zarzuciwszy narty przez ramię, Sabriel uważnie wybierała drogę, stąpając po
połamanych balach bramy. Przechodziła przez łuk, z błota w śnieg, z jasno świecącego słońca
w bladą poświatę padającego śniegu, ze swej przeszłości w przyszłość.
Kamienie z obu stron Muru i ponad jej głową zdawały się wołać, witając ją w domu, a
strużki znaków Kodeksu spływały po nich jak deszcz po pokrytej kurzem powierzchni.
- Wita cię Stare Królestwo - rzekł Horyse, lecz nie patrzył na nią, ale obserwował, jak
znaki Kodeksu biegły po kamieniach.
Wyszła z cienia bramy i naciągnęła czapkę, której daszek ochraniał teraz jej twarz
przed śniegiem.
- Życzę twej misji wszelkiej pomyślności, Sabriel - ciągnął Horyse, zerkając na nią. -
Mam nadzieję, że już niedługo znów zobaczę zarówno ciebie, jak i twego ojca.
Zasalutował, wykonał zgrabnie zwrot w lewo i odszedł, maszerując z powrotem przez
bramę. Jego ludzie oderwali się od szeregu i poszli za nim. Kiedy ją minęli, Sabriel pochyliła
się, suwała przez chwilę nartami po śniegu w przód i w tył, po czym wpięła buty w wiązania.
Śnieg padał równo, lecz niezbyt gęsto, więc pokrywa nie była jednolita. Dalej widniały zarysy
Starej Drogi Północnej. Na szczęście śnieg spiętrzył się w rowach po obu stronach drogi,
gdyby więc szła, trzymając się jej, mogłaby zyskać na czasie. Mimo że, jak się wydawało, w
Starym Królestwie było już parę godzin później niż w Ancelstierre, spodziewała się, że
dojdzie do Pękniętego Wzgórza jeszcze przed zmrokiem.
Chwytając za kijki, Sabriel sprawdziła, czy miecz ojca da się łatwo wyjąć z pochwy i
czy dzwonki wiszą jak należy na pasie. Zastanawiała się, czy nie użyć szybko czaru Kodeksu,
który dawał ciepło, lecz rozmyśliła się. Droga wiodła stromo w górę, zapowiadała się zatem
dość żmudna wspinaczka na nartach. Jak tylko zacznie się ruszać, na pewno zaraz będzie jej
aż za gorąco w robionej na drutach koszulce ze zgrzebnej wełny, w skórzanym kaftanie i
grubych, ocieplanych spodniach.
Wprawnym ruchem pchnęła jedną nartę przed siebie, wysuwając przeciwległe ramię, i
posunęła się do przodu właśnie wtedy, gdy minął ją ostatni wracający do bramy mieczownik.
Rzucił jej szeroki uśmiech, lecz nawet tego nie zauważyła, skupiając się na złapaniu rytmu
nart i kijków. W ciągu paru minut frunęła już niemal ponad drogą szczupła, ciemna figurka na
białym tle.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wspinaczka na płaski wierzchołek Pękniętego Wzgórza zabrała jej nie więcej, niż pół
godziny równego marszu, choć szlak stał się bardziej stromy i trudniejszy do pokonania. Wiał
teraz gwałtowny wiatr, dzięki czemu niebo się przetarło, a krajobraz w świetle księżyca
nabrał wyrazistości. Przez to jednak, że nie było chmur, znacznie się ochłodziło.
Sabriel zastanawiała się, czy nie użyć czaru Kodeksu wywołującego ciepło, ale była
zmęczona, więc konieczny do odprawiania magii wysiłek mógł spowodować większą utratę
energii niż ta, którą przyniosłoby upragnione ciepło. Zamiast tego zatrzymała się i wciągnęła
na plecy podbitą wełną nieprzemakalną kurtę, jaką dostała po ojcu. Była trochę znoszona i za
duża, trzeba ją było ciasno przymocować sprzączkami do zawieszenia miecza i pasa z
dzwonkami, za to na pewno chroniła przed wiatrem.
Rozgrzawszy się nieco, Sabriel podjęła wspinaczkę po ostatnim wijącym się odcinku
trasy. Nachylenie terenu było tu tak silne, że budowniczowie szlaku musieli uciec się do
wykucia stopni w granicie, tak już zużytych i kruszących się, że groziły osunięciem.
Ryzyko poślizgnięcia się było wielkie, ale Sabriel osiągnęła szczyt wzgórza, nie
zdając sobie z tego nawet sprawy. Szła ze spuszczoną głową, a jej oczy wypatrywały w
świetle księżyca pewnego miejsca na kolejnym stopniu, aż w końcu stopa zawisła już w
powietrzu, i wtedy Sabriel zorientowała się, że następnego schodka już nie ma.
Rozciągało się przed nią Pęknięte Wzgórze. Wąski grzbiet, na którym zbiegały się
zbocza wzniesienia, tworząc miniaturowy płaskowyż z niewielkim obniżeniem terenu
pośrodku. Leżał w nim śnieg, gruba połać w kształcie cygara, jaśniejąca w księżycowym
blasku. Jej biel odcinała się wyraźnie od czerwieni granitu. Nie rosły tu żadne drzewa, nie
było roślinności, za to ciemny szary kamień rzucał długi cień na samym środku śniegu. Miał
obwód dwa razy szerszy niż talia Sabriel, i był trzy razy od niej wyższy. Kiedy podeszła
bliżej, spostrzegła biegnące przez niego zygzakowate pęknięcie.
Sabriel nigdy przedtem nie widziała prawdziwego Kamienia Kodeksu, wiedziała
jednak, że ponoć przypomina on Mur, przemykają bowiem przez niego jak żywe srebro znaki
Kodeksu. Formując się, zanikając i znowu powstając, snują niekończącą się opowieść o
stworzeniu świata.
Na tym Kamieniu również widniały znaki Kodeksu, nie poruszały się jednak, zastygłe
jak zamarznięty śnieg. Wyrzeźbione w głazie martwe znaki, napisy bez żadnego znaczenia i
nic ponadto.
Nie tego spodziewała się Sabriel, choć uzmysłowiła sobie teraz, że nie zastanawiała
się wcześniej nad tym zbyt wnikliwie. Sądziła, że to może błyskawica lub coś podobnego
rozłupało Kamień, lecz przypomniała sobie zapomniane lekcje: nie było to możliwe, tylko
jakaś straszliwa moc Wolnej Magii była w stanie rozłupać Kamień Kodeksu.
Zbliżyła się do Kamienia, czując narastający lęk, jak początek bólu zęba, który
zwiastował, że nastąpią znacznie gorsze rzeczy. Także wiatr wzmógł się i był zimniejszy, gdy
stała na grzbiecie wzniesienia. Nieprzemakalna kurta nie grzała mocno, ponadto
przypominała jej ojca, przez co odżywały w niej wspomnienia niektórych stronic „Księgi
Zmarłych” i mrocznych historii opowiadanych przez dziewczynki w ciemnościach szkolnej
sypialni, z dala od Starego Królestwa. Wspomnienia te budziły w niej lęk, lecz udało się w
końcu zepchnąć je w zakamarki umysłu. Zdobyła się na to, by podejść do Kamienia.
Ciemne plamy... czegoś... zamazywały niektóre znaki, dopiero jednak, kiedy Sabriel
niemal przycisnęła twarz do Kamienia, potrafiła rozpoznać w świetle księżyca, co to było
takie matowe i czarne.
Gwałtownie cofnęła głowę i zrobiła chwiejny krok do tyłu, niemal przewracając się w
śnieg. Były to plamy zaschniętej krwi i Sabriel zrozumiała, jak doszło do zniszczenia
Kamienia i dlaczego krwi nie zmył deszcz lub śnieg... dlaczego Kamień nigdy nie będzie już
czysty.
Złożono na nim w ofierze Maga Kodeksu. Uczynił to jakiś nekromanta, by zapewnić
sobie wejście do Śmierci lub by pomóc duchowi Zmarłego przedostać się do Życia.
Sabriel przygryzła dolną wargę, aż zabolało, a jej dłonie prawie podświadomie drgały,
na wpół rysując nerwowo i w strachu znaki Kodeksu. Zaklęcie rządzące takim składaniem
ofiar znajdowało się w ostatnim rozdziale „Księgi Zmarłych”. Przypomniała go sobie wraz z
przyprawiającymi o mdłości szczegółami. Była to jedna z takich rzeczy z oprawionej w
zieloną skórę księgi, jakie pozornie zapomniała lub została zmuszona, by zapomnieć. Tylko
bardzo potężny nekromanta mógł użyć tego zaklęcia. Tylko ktoś na wskroś zły chciałby to
zrobić. Zło zaś rodzi zło, zło bruka miejsca i przyciąga kolejne akty prze...
- Dosyć! - wyszeptała głośno Sabriel, by otrząsnąć się z obrazów, jakie podsuwała jej
wyobraźnia. Z każdą minutą robiło się zimniej, było ciemno i wietrznie. Musiała podjąć
decyzję: albo zanocować tu i wezwać swego przewodnika, albo natychmiast ruszyć w dalszą
drogę w dowolnym kierunku, mając nadzieję, że uda się jej zawezwać go w innym miejscu.
Najgorsze, że przewodnik należał do Zmarłych. Sabriel musiała wejść do Śmierci,
wprawdzie nie na długo, by wezwać go i odbyć z nim krótką rozmowę. Tu nie sprawi jej to
kłopotów, ponieważ ofiara stworzyła rodzaj półtrwałego wejścia w Śmierć, jak gdyby ktoś
uchylił drzwi. Kto wie jednak, co czyha w zimnej rzece, obserwując ją z oddali.
Sabriel stała przez minutę, trzęsąc się i nasłuchując. Wszystkie jej zmysły wyostrzyły
się jak u zwierzątka, które wie, że w pobliżu poluje drapieżnik. Przebiegała myślą stronice
„Księgi Zmarłych” i wszystkie godziny spędzone na nauce Magii Kodeksu u Magistrix
Greenwood w słonecznej Wieży Północnej w Wyverley College.
Zrozumiała, że nie może nocować pod gołym niebem. Po prostu za bardzo się bała,
żeby spać w pobliżu rozłupanego Kamienia Kodeksu. Stąd szybciej jednak zawezwie
przewodnika - a im szybciej dotrze do domu ojca, tym wcześniej będzie mogła mu pomóc,
trzeba więc wymyślić jakiś kompromis. Ochroni się, jak umie najlepiej, Magią Kodeksu,
wejdzie w Śmierć, przestrzegając wszelkich zasad ostrożności, wezwie przewodnika, otrzyma
wskazówki i wróci tak szybko, jak potrafi, albo nawet szybciej.
Po tej decyzji nastąpiło szybkie działanie. Sabriel odłożyła narty i plecak, wepchnęła
w usta trochę suszonych owoców wraz z domowej roboty toffi, żeby nabrać energii, i przyjęła
pozycję medytacyjną, która ułatwiała użycie Magii Kodeksu.
Po przejściowych kłopotach z klejącymi się do zębów cukierkami zabrała się do
dzieła. W myślach utworzyły się symbole - cztery kardynalne znaki Kodeksu, które stanowiły
wierzchołki rombu, broniącego przed obrażeniami na ciele oraz przed Wolną Magią. Sabriel
chwilę przetrzymała je w myśli, osadziła w czasie i wydobyła je z nurtu niekończącego się
Kodeksu. Następnie wyciągnęła miecz i zaznaczyła nim na śniegu zarysy rombu. Rozmieściła
po jednym znaku na jego wierzchołkach, wskazujących cztery strony świata. Kiedy już
skończyła, pozwoliła, by wydostały się one z jej głowy, biegnąc do ręki, wzdłuż miecza aż na
śnieg. Wyglądały jak linie złotego ognia i ożyły, płonąc na ziemi.
Ostatnim znakiem był Znak Północny, położony najbliżej uszkodzonego Kamienia,
przez co o mało jej się nie udał. Musiała zamknąć oczy i natężyć wolę, by oderwał się od
miecza. Nawet po takich zabiegach wyglądał jak nikła imitacja trzech pozostałych, płonął zaś
tak słabo, że ledwo nadtopił śnieg.
Sabriel udała, że tego nie widzi, tłumiąc mdłości, do ust napłynęła jej bowiem żółć. W
ten sposób ciało zareagowało na zmagania ze znakiem Kodeksu. Wiedziała, że Znak
Północny jest osłabiony, mimo to między wszystkimi czterema przepływały złote linie, romb
był zatem skończony, nawet jeśli zdawał się nietrwały. W każdym razie zrobiła wszystko, co
leżało w jej mocy. Schowała miecz do pochwy, zdjęła rękawiczki i zaczęła gmerać przy pasie
z dzwonkami, przeliczając je zmarzniętymi palcami.
- Ranna - rzekła głośno, dotykając pierwszego, najmniejszego dzwonka. Od
zasypiania, dający słodki, niski, dźwięk, po którym następuje cisza.
- Mosrael - drugi dzwonek, zgrzytliwy i hałaśliwy, od budzenia, był dzwonkiem,
którego Sabriel nigdy nie powinna używać, gdyż jego dźwięk działał jak huśtawka: w górę i
w dół - dzwoniącego wtrącał w Śmierć, słuchacza zaś ciągnął do Życia.
- Kibeth - od przemieszczania się. Dzwonek o wielu dźwiękach, trudny i pełen
sprzeczności. Mógł obdarzyć swobodą ruchów jednego ze Zmarłych lub poprowadzić go
przez następną bramę. Niejeden nekromanta nie poradził sobie z Kibethem i udał się tam,
gdzie nie powinien.
- Dyrim - melodyjny dzwonek, o czystym i pięknym tonie. Był głosem, który Zmarli
często tracili, ale Dyrim mógł również uciszyć język, którym ktoś za dużo obracał.
- Belgaer - niesforny dzwonek, który dążył do tego, by dzwonić po swojemu.
Dzwonek od myślenia, którym większość nekromantów gardziła i nie używała go. Mógł
przywrócić niezależną myśl, pamięć i wszelkie zwyczaje żyjącej osoby, albo wyślizgując się
z nieostrożnej dłoni, wymazać je.
- Saraneth - dzwonek o najniższym i najgłębszym tonie, wydający dźwięk mocy. Od
nakładania więzów, dzwonek, który pętał Zmarłych, zmuszając ich do podporządkowania się
woli dzwoniącego.
I ostatni, największy dzwonek, który pod dotykiem Sabriel zdawał się jeszcze
zimniejszy od jej chłodnych palców, choć wciąż tkwił w skórzanym mieszku, dzięki czemu
nie dzwonił.
- Astarael od smutku i żałoby - szepnęła Sabriel. Był dzwonkiem ostatecznym, tym, co
wypędza. Jeśli właściwie się nim dzwoniło, gnał każdego słuchacza w odległe rejony Śmierci.
Każdego, w tym i dzwoniącego.
Dłoń Sabriel zawisła w powietrzu, dotknęła lekko Ranny, po czym spoczęła na
Saranecie. Ostrożnie odpięła pasek i wyjęła dzwonek. Oswobodzone z nakrycia serce
delikatnie zadźwięczało, brzmiąc jak pomruk budzącego się niedźwiedzia.
Sabriel uciszyła je, przytrzymując wnętrzem dłoni - nie chwytała za rączkę. Prawą
ręką wyciągnęła miecz i uniosła go w obronnym geście. Gdy blask księżyca oświetlił wyryte
na ostrzu znaki Kodeksu, te zamigotały i ożyły. Sabriel przyglądała się im przez chwilę, gdyż
niekiedy można było w nich zobaczyć zapowiedzi przyszłych zdarzeń. Mknęły przez ostrze,
po czym przemieniły się w zwyczajny, dobrze jej znany napis. Skłoniła głowę i przygotowała
się, by wejść w Śmierć.
Nie widziała, jak na mieczu znowu pojawił się napis, jednak niektóre jego części były
już inne. „Wykonano mnie dla Abhorsena, by uśmiercał tych, którzy już są Zmarli”, głosiła
zwykle inskrypcja. Teraz ciągnął się dalej: „Ujrzał mnie Clayr, wykonał mnie Budowniczy
Muru, zahartował mnie Król, włada mną Abhorsen”.
Mimo zamkniętych oczu Sabriel wiedziała teraz, że pojawia się granica między
Życiem a Śmiercią. Miała na plecach dziwnie ciepły wiatr i światło księżyca, jasne i gorące
niczym słoneczne promienie. Na twarzy czuła ostateczne zimno, a po otwarciu oczu
dostrzegła szare światło Śmierci.
Wysiłkiem woli sprawiła, że jej duch uczynił krok w przód. Miecz i dzwonki czekały
w gotowości. Wewnątrz ochronnego rombu jej ciało zesztywniało, a wokół stóp gęstniały
kłęby mgły, które oplatały nogi. Na twarzy i dłoniach osiadł szron, a na wszystkich
wierzchołkach rombu rozbłysły znaki Kodeksu. Trzy wróciły do poprzedniego stanu, lecz
Znak Północny zapłonął jeszcze jaskrawiej - i zgasł.
Rzeka płynęła wartkim nurtem, ale Sabriel zaparła się mocno stopami, nie poddając
się jej prądowi. Starała się nie zważać na nurt i zimno, skupiając się na rozglądaniu wokoło.
Czujnie wypatrywała, czy nie ma żadnej pułapki lub zasadzki. Słyszała, jak woda, kotłując
się, przepływa przez Drugą Bramę, lecz poza tym nic. Żadnych plusków, bulgotów ani
podejrzanych skowytów. Żadnych ciemnych, bezkształtnych postaci ani posępnych sylwetek,
które wyłaniałyby się z mroku szarawego światła.
Uważając, by się nie zachwiać, Sabriel ponownie rozejrzała się, po czym wsunęła
miecz do pochwy i sięgnęła do jednej z kieszeni na udach, w które zaopatrzone były jej
spodnie narciarskie. W lewej dłoni dzierżyła Saranetha. Prawą wyjęła papierowy okręcik i
nadal posługując się jedną dłonią, rozłożyła go, nadając mu właściwy kształt. Jego piękną
biel, która w tym świetle zdawała się niemal promienieć, kalała jednak niewielka, idealnie
okrągła plamka przy dziobie: kropelka krwi z jej palca.
Położyła okręcik płasko na dłoni, uniosła do ust i dmuchnęła, jakby posyłała piórko.
Niczym szybowiec poleciał do rzeki. Widząc, jak prawie cały się zanurzył, Sabriel
wstrzymała oddech, po czym odetchnęła z ulgą, kiedy wypłynął na powierzchnię
zmarszczonej wody, wyprostował się i popłynął dalej z prądem. Za parę sekund znikł jej z
oczu, zmierzając w kierunku Drugiej Bramy.
Już drugi raz w życiu Sabriel posyłała taki okręcik. Ojciec pokazał jej, jak go zrobić,
lecz wpoił w nią zasadę, że należy go używać bardzo oszczędnie. Nie częściej, niż trzy razy w
ciągu siedmiu lat, mawiał, albo trzeba zapłacić cenę o wiele wyższą niż kropla krwi.
Zakładając, że wszystko potoczy się tak jak za pierwszym razem, Sabriel wiedziała,
czego się spodziewać. Mimo to, gdy jakieś dziesięć, dwadzieścia lub czterdzieści minut
później - w Śmierci czas był tak nieuchwytny... - na chwilę ucichły wody Drugiej Bramy,
wyciągnęła miecz i zawiesiła na dłoni Saranetha, uwalniając jego serce, które czekało, aż
zostanie wysłuchane. Brama ucichła, bo... ktoś... coś... powracało z głębokich rejonów
Śmierci.
Sabriel miała nadzieję, że był to ktoś, kto odpowiedział na zaproszenie jej
papierowego okręciku.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Magia Kodeksu na Pękniętym Wzgórzu zadziałała jak niesiona wiatrem woń, która
zwabiła stworzenie czyhające w jaskiniach u stóp wzgórza, mniej więcej milę, a może dalej
na zachód od zniszczonego Kamienia Kodeksu.
Niegdyś było człowiekiem lub przynajmniej przypominało człowieka w czasach, gdy
żyło w zwyczajnym świecie. Swe człowieczeństwo zatraciło w trakcie stuleci spędzonych w
lodowatych wodach Śmierci. Zaciekle broniąc się przed rwącym nurtem rzeki, wykazywało
niewiarygodną wolę ponownego życia. Wolę, której było nieświadome, zanim pewien źle
ciśnięty harpun nie odbił się od skały i nie wbił mu się w gardło, co dało jeszcze parę minut
gorączkowego życia.
Przez trzysta lat wysiłkiem woli czepiało się tej strony Czwartej Bramy, po której
znajdowało się Życie, rosnąc w siłę, ucząc się zasad Śmierci. Zerowało na pomniejszych
duchach, a większym służyło lub ich unikało. Zawsze trzymało się Życia. Nareszcie nadeszła
dla niego szansa, kiedy zza Siódmej Bramy wypadł potężny duch, roztrzaskując każdą z
Górnych Bram, aż dotarł do Życia, by tam szukać ofiar. Podążyły za nim setki Zmarłych,
więc i ten duch dołączył do ich mrowia. Powstał straszliwy zamęt, a na granicy między
Życiem i Śmiercią pojawił się potężny wróg, mimo to stworzeniu udało się przepchnąć przez
napierający tłum, wymknąć bokiem i triumfalnie wślizgnąć do Życia.
W miejscu, w którym wyłoniło się ze Śmierci, nie brakowało niedawno opuszczonych
ciał, więc zajęło jedno z nich, ożywiło je i uciekło. Niedługo potem znalazło jaskinie, które
teraz zamieszkiwało. Postanowiło nawet przybrać imię Thralk. Proste, niezbyt trudne do
wymówienia przez na wpół zgniłe wargi. Imię męskie, chociaż Thralk nie mógł sobie
przypomnieć, czy wieki temu był mężczyzną, czy kobietą, jego nowe ciało należało jednak do
mężczyzny.
Imię to siało strach w małych osadach, jakie nadal istniały na Pograniczu, a które stały
się celem ataków Thralka. Chwytał on i pochłaniał ludzkie życie, którego potrzebował, by
utrzymać się po żyjącej stronie Śmierci.
Na Pękniętym Wzgórzu znów rozbłysła Magia Kodeksu i Thralk wyczuł, że
pochodziła od silnej, czystej mądrości Kodeksu - jednak zaklęcia rzucano dość słabo. Siła
magii przeraziła go, lecz pocieszał go brak umiejętności tego, kto użył zaklęcia, silna magia
zaś oznaczała czyjeś silne życie. Thralk potrzebował takiego życia, potrzebował go, by
wzmocnić i wesprzeć nim używane przez siebie ciało, potrzebował go, by uzupełnić zasoby
swego ducha, wyciekającego na powrót do Śmierci. Chciwość pokonała strach. Zmarły
wyszedł z wylotu jaskini i zaczął wspinaczkę na Wzgórze, utkwiwszy rozkładające się,
pozbawione powiek oczy w odległym szczycie.
Sabriel zobaczyła swego przewodnika najpierw jako wysokie, blade światło, które
dryfowało po wirującej wodzie w jej kierunku, po czym zatrzymało się kilka jardów od niej,
już jako mglista postać ludzka, od której bił blask. Wyciągnęła ramiona w geście
pozdrowienia.
- Sabriel.
Słowa brzmiały niewyraźnie, jakby dochodziły z oddali, a nie z miejsca, w którym
stała lśniąca postać. Sabriel jednak uśmiechnęła się, czując ciepło powitania. Abhorsen nigdy
jej nie wyjaśnił, kim lub czym była ta świetlista postać, lecz Sabriel sądziła, że wie. Do tej
pory wezwała tego doradcę tylko jeden raz - kiedy dostała pierwszą menstruację.
W Wyverley College edukacja seksualna była prowadzona w bardzo ograniczonym
zakresie, a przed ukończeniem przez uczennice piętnastego roku życia nie było jej wcale. O
menstruacji krążyło wiele przeróżnych opowieści starszych dziewcząt, często pragnących
nastraszyć młodsze. Żadna z przyjaciółek Sabriel nie osiągnęła dojrzałości wcześniej niż ona,
więc ogarnięta strachem i desperacją wstąpiła do Śmierci. Ojciec mówił jej, że postać, którą
Sabriel wezwie za pomocą papierowego okręciku, odpowie na wszelkie jej pytania i ochroni
ją - tak też było. Jarzący się duch udzielił odpowiedzi na wszystkie pytania związane z
menstruacją i na wiele innych, aż Sabriel musiała wrócić do Życia.
- Witaj, matko - powiedziała Sabriel, chowając miecz do pochwy i starannie tłumiąc
wsuniętymi do wnętrza dzwonka palcami dźwięk Saranetha.
Błyszcząca postać nic nie odpowiedziała, tego jednak należało się spodziewać. Poza
jednowyrazowym pozdrowieniem mogła udzielać jedynie odpowiedzi na pytania. Sabriel nie
wiedziała do końca, czy mara naprawdę była bardzo niezwyczajnym duchem jej matki, co nie
wydawało się zbyt prawdopodobne, czy też jakąś pozostałością magii ochronnej, jaka po niej
ocalała.
- Nie mam za wiele czasu - ciągnęła Sabriel. - Bardzo chciałabym zapytać o... ach,
myślę, że o wszystko... ale chwilowo muszę się dowiedzieć, jak dotrzeć z Pękniętego
Wzgórza do domu ojca... Mam na myśli Wzgórze Barhedrin.
Zjawa potaknęła i przemówiła. Słuchając jej, Sabriel widziała w swojej głowie
pojawiające się żywe obrazy. Ilustrowały one słowa kobiety, jakby to były wspomnienia z
podróży, którą Sabriel sama odbyła.
- Idź północną stroną grzbietu. Trzymaj się tego zbocza, które tu się zaczyna i
prowadzi w dół aż do doliny. Spoglądaj na niebo - będzie bezchmurne. Popatrz na jasną
czerwoną gwiazdę, nazywa się Uallus, blisko widnokręgu, trzy palce na wschód od północy.
Idź za gwiazdą, aż dojdziesz do drogi, która biegnie z południowego zachodu na północny
wschód. Pójdziesz nią jakąś milę w stronę północnego wschodu, aż dotrzesz do kamienia
milowego i stojącego za nim Kamienia Kodeksu. Ścieżka za Kamieniem wiedzie wprost na
północ do Długich Urwisk. Idź nią. Kończy się drzwiami w Skale Urwisk. Drzwi otworzy
dźwięk Mosraela. Dalej znajduje się tunel, który stromo pnie się w górę. Za nim położony jest
dom Abhorsena, prowadzi do niego most. Idź z błogosławieństwem - i nie zwlekaj, nie
zatrzymuj się, bez względu na to, co się zdarzy.
- Dziękuję - zaczęła Sabriel, uważnie dobierając słowa do towarzyszących jej myśli -
czy możesz też...
Przerwała, bowiem zjawa matki znienacka uniosła obie ręce, jakby czymś
wstrząśnięta, i krzyknęła:
- Idź!
W tym samym czasie Sabriel poczuła, że ochronny romb, otaczający jej ciało, drgnął
ostrzegawczo, jakby skręcony bólem. Uprzytomniła sobie, że zawiódł ją Znak Północny.
Natychmiast obróciła się na lewej pięcie i wyciągnąwszy miecz pognała w stronę granicy z
Życiem. Nurt rzeki zdawał się wzmacniać, stając jej na przeszkodzie i oplatając nogi, ustąpił
jednak wobec jej pośpiechu. Sabriel dotarła do granicy z Życiem i rozwścieczona, wysiłkiem
woli powróciła duchem do Życia.
Przez sekundę straciła orientację. Znowu zastygła w bezruchu, pokryta szronem i
ogłupiała. Jakieś stworzenie, przypominające trupa i szczerzące zęby w uśmiechu, właśnie
wchodziło do środka rombu przez uszkodzony Znak Północny. Wyciągało ramiona, by ją
objąć, wypuszczając z nienaturalnie szerokich ust mgiełkę cuchnącego padliną oddechu.
Thralk ucieszył się, że napotkał na wędrującego ducha Maga Kodeksu i przerwany
romb ochronny. Zaniepokoił go lekko miecz, był jednak oblodzony, więc jego wyschłe oczy
nie mogły zauważyć tańczących pod szronem znaków Kodeksu. Także dzwonek w lewej ręce
Sabriel wyglądał niczym bryła śniegu lub lodu. Thralk poczuł, że los mu bardzo sprzyja,
zwłaszcza że życie, które buzowało wewnątrz jego nieruchomej ofiary, odznaczało się
wyjątkową siłą i młodością. Podkradł się jeszcze bliżej, a jego giętkie ramiona wyciągnęły
się, by otoczyć szyję Sabriel.
Właśnie wtedy, gdy jego oślizgłe, psujące się palce wyciągnęły się w jej kierunku,
Sabriel otworzyła oczy i zademonstrowała pchnięcie, które zapewniło jej drugie miejsce w
sztukach walki, potem zaś zawdzięczała mu pierwsze. Wyciągnęła ramię z mieczem, jakby
stanowiły jedną kończynę, a koniuszek miecza przebił na wylot gardło Thralka, który
wrzasnął i usiłował oswobodzić się od miecza, a jego krzyk stał się jeszcze bardziej
przeraźliwy, gdy na ostrzu rozbłysły znaki Kodeksu. Między jego palcami wystrzeliły nagle
rozpalone do białości płomienie i Thralk wreszcie pojął, z czym naprawdę się spotkał.
- Abhorsen! - zaskrzeczał i upadł, gdy Sabriel jednym zręcznym obrotem uwolniła
miecz, wyszarpując go z jego gardła.
Miecz zaczął już działać na martwe ciało, które zamieszkiwał Thralk: w ożywionych
nerwach paliła się Magia Kodeksu, usztywniając zbyt elastyczne stawy, i choć w gardle
płonął mu ogień, przemówił, by odciągnąć uwagę swego straszliwego przeciwnika, gdyż
zamierzał zrzucić ciało, jak wąż skórę, i umknąć w noc.
- Abhorsen! Będę ci służył, wychwalał cię, zostanę twoim Pomocnikiem... Znam byty,
żywe i zmarłe... pomogę ci je zwabiać...
Czysty i głęboki ton Saranetha przeciął skomlenie łamiącego się głosu, które brzmiało
jak buczenie rogu mgłowego, starającego się zagłuszyć krzyczące mewy. Dzwonienie drgało i
odbijało się echem, a Thralk czuł, jak nakłada na niego więzy. Choć jego duch ulatywał już z
cielesnej powłoki, szykując się do ucieczki, dzwonek przykuwał go do sparaliżowanego ciała
i uzależniał od woli dzwoniącego. Zakipiała w nim wściekłość, a gniew zmieszany ze
strachem zagrzewał go do dalszych zmagań, jednak dźwięk otaczał go zewsząd i był w nim
samym. Nigdy się od niego nie oswobodzi.
Sabriel obserwowała, jak ze zwłok wypływa nieszczęsny wijący się cień. Wydostał się
do połowy, druga zaś ugrzęzła w ciele, z którego sączyła się, jak krew, kałuża ciemności.
Następnie próbował posłużyć się ustami zwłok, lecz bez powodzenia. Zastanawiała się, czy
nie pójść wraz z nim do Śmierci, gdzie stworzenie nabierze formy i gdzie ona będzie mogła
przy pomocy dzwonka Dyrim sprawić, by odpowiadało na pytania. Ale w pobliżu stał
rozłupany Kamień Kodeksu, jawne zagrożenie, poczuła więc niepokonany strach, który jak
zimny klejnot dotykał jej piersi. Słyszała w myślach głos zjawy matki: „Nie zwlekaj, nie
zatrzymuj się, bez względu na to, co się zdarzy”.
Wbiła miecz ostrzem w śnieg, odłożyła Saranetha i obiema rękami wyjęła z pasa
Kibetha. Thralk wyczuł to i jego wściekłość przerodziła się w czysty, obezwładniający strach.
Po wielu stuleciach zmagań wiedział, że w końcu nadszedł czas na prawdziwą śmierć.
Sabriel przybrała bezpieczną pozycję, trzymając mocno dzwonek w obu dłoniach.
Kibeth zaczynał się wiercić, lecz potrafiła go poskromić, kołysząc nim w przód i w tył,
rysując w powietrzu osobliwą ósemkę. Dźwięki, choć wydawane przez ten sam dzwonek,
bardzo różniły się między sobą, mimo to razem tworzyły rodzaj marszowej melodyjki,
piosenki do tańca czy parady wojskowej.
Thralk słyszał ją i czuł, jak chwytają go jakieś dziwne, nieprzejednane moce, które
zmuszają go, by odnalazł granicę ze Śmiercią i do niej powrócił. Na próżno walczył, by je
przezwyciężyć, żałosny w swych wysiłkach, zdawał sobie bowiem sprawę, że nie może im się
wyrwać. Wiedział, że przejdzie przez wszystkie bramy, by w końcu paść przy Dziewiątej.
Poddał się więc, ale użył resztek sił, by utworzyć na środku mrocznej substancji, z której był
utkany, coś na kształt ust, w których wił się język ciemności.
- Przeklinam cię! - zabulgotał. - Powiem sługom Kerrigora! Zostanę pomszczony...
Jego potworny głos, brzmiący tak, jakby coś łapczywie przełykał, urwał się w połowie
zdania, gdyż Thralk utracił wolną wolę. Saraneth nałożył na niego więzy, ale to Kibeth go
schwytał i zmusił do odejścia. Nie będzie już więcej Thralka, bo wijący się cień po prostu
znikł, a pod od dawna martwym ciałem leżał teraz jedynie śnieg.
Chociaż upiór już odszedł, jego ostatnie słowa zaniepokoiły Sabriel. Imię Kerrigora,
nie do końca jej znajome, obudziło w niej jakiś pierwotny lęk i wspomnienie. Być może
Abhorsen wymienił je kiedyś - z całą pewnością należało do jednego z Wielkich Zmarłych.
Imię to przeraziło ją w podobny sposób, jak zniszczony Kamień Kodeksu, jak gdyby oba
stanowiły namacalne dowody, że ze światem, w którym zaginął jej ojciec, a w którym ona
sama stała w obliczu straszliwego zagrożenia, dzieje się coś złego.
Sabriel zakaszlała, czując zimno w płucach, i bardzo ostrożnie schowała Kibetha do
pasa. Miecz wyglądał tak, jakby się sam oczyścił swym żarem, mimo to przetarła ostrze
szmatką, zanim włożyła go do pochwy. Gdy zarzucała plecak, poczuła ogromne zmęczenie,
nie miała jednak żadnych wątpliwości, że musi natychmiast ruszyć w drogę. W uszach
odbijały się echem słowa ducha matki, wszystkimi zmysłami wyczuwała także, że coś dzieje
się w Śmierci, coś potężnego zmierza w stronę Życia i zbliża się w stronę wyłomu przy
uszkodzonym Kamieniu.
Za dużo było już śmierci i Magii Kodeksu na tym Wzgórzu, a przecież najczarniejsza
część nocy dopiero nadciągała. Hulał wiatr, a chmury odzyskiwały swe panowanie nad
niebem. Wkrótce znikną gwiazdy, a nów księżyca zasłoni mgiełka.
Sabriel podniosła głowę, omiotła spojrzeniem niebo, szukając trzech jasno świecących
gwiazd, które wyznaczały Klamrę Pasa Północnego Olbrzyma. Odnalazła je, lecz musiała
następnie obejrzeć mapę w swym almanachu. Uczyniła to przy światełku ręcznie zrobionej
zapałki, która cuchnęła, rzucając żółtawy nierówny odblask na stronice, Sabriel nie śmiała się
bowiem posłużyć Magią Kodeksu, zanim nie oddali się od rozłupanego Kamienia. Almanach
potwierdzał słuszność jej przypuszczeń: w Starym Królestwie Klamra znajdowała się
dokładnie na północy, znana była również pod nazwą Sztuczki Żeglarza. W Ancelstierre
Klamra leżała przypuszczalnie jakieś dziesięć stopni na zachód od kierunku północnego.
Zlokalizowawszy północ, Sabriel zaczęła wędrówkę tą stroną grzbietu, szukając
zbocza, które schodziło ukośnie do ukrytej w mroku doliny. Chmury gęstniały, chciała więc
znaleźć się na równym terenie, zanim zniknie światło księżyca. Kiedy Sabriel odszukała stok,
wyglądał on na łatwiejszy niż pokruszone schodki na południe, choć łagodne nachylenie
zwiastowało długie zejście.
Dotarcie do doliny zajęło Sabriel kilka godzin. Potykała się i drżała, a tuż przed nią
tańczył wątły płomyk Kodeksu. Choć był zbyt słaby, by naprawdę ułatwić jej marsz, pomógł
jej uniknąć poważniejszych niebezpieczeństw. Sabriel miała też nadzieję, że jego nikłe
światełko można wziąć za gaz z trzęsawisk lub przypadkowe odbicie. W każdym razie okazał
się niezastąpiony w momentach, gdy chmury zasłaniały ostatni prześwit na niebie.
O bezchmurnym niebie można już zapomnieć - pomyślała Sabriel, patrząc w kierunku,
który, jak przypuszczała, był nadal północą. Szukała czerwonej gwiazdy Uallus. Nie mogła
opanować szczękania zębami, wstrząsały nią dreszcze, które rozchodziły się od lodowatych
stóp po całym ciele. Jeśli przestałaby się ruszać, zamarzłaby po prostu tam, gdzie stała,
zwłaszcza że zrywał się jeszcze silniejszy wiatr...
Sabriel zaśmiała się cicho, niemal histerycznie i zwróciła twarz w stronę wichru. Wiał
ze wschodu i wzmagał się z minuty na minutę. Wprawdzie się ochłodziło, lecz wiatr przegnał
chmury na zachód - a w pierwszej szczelinie, wyglądającej jakby ktoś zamiótł niebo, jaśniał
na czerwono Uallus. Sabriel uśmiechnęła się, patrząc przez chwilę w gwiazdę. Usiłowała
ocenić sytuację, choć niewiele była w stanie dostrzec, po czym znowu wyruszyła w drogę,
idąc za Uallusem. W myślach nadal słyszała nieprzerwany szept:
„Nie zwlekaj, nie zatrzymuj się, bez względu na to, co się zdarzy”.
Uśmiech nie schodził z jej twarzy, gdy znalazła drogę, na poboczach której leżała
gruba pokrywa śniegu, szybko więc mknęła na nartach.
Kiedy jednak dotarła do kamienia milowego i stojącego za nim Kamienia Kodeksu, na
jej pobladłej twarzy nie został nawet ślad uśmiechu. Znów padał śnieg, a rozszalały wiatr ciął
jego płatkami po oczach, które teraz były jedyną odsłoniętą częścią ciała. Miała przemoczone
buty, mimo że wtarła w nie łój barani. Kostniały jej stopy, twarz i ręce, ogarniało
wyczerpanie. Skrupulatnie przestrzegała tego, by co godzinę zjeść co nieco z zapasów, teraz
jednak wręcz nie była w stanie otworzyć zmarzniętych ust.
Gdy znalazła się przy nietkniętym Kamieniu Kodeksu, który wyrósł dumnie przed nią,
rozgrzała się na krótko dzięki zaklęciu Kodeksu, dającemu ciepło. Zmęczenie nie pozwoliło
jej jednak utrzymać go dłużej bez pomocy Kamienia Kodeksu, zaraz więc, jak tylko zrobiła
parę kroków, czar prysł. Tylko ostrzeżenie ducha matki dodawało jej sił do dalszej drogi oraz
świadomość, że ktoś ją śledzi.
To było tylko wrażenie, więc zmęczona i przemarznięta zastanawiała się, czy nie jest
to tylko wytwór jej wyobraźni. Ale nie była też w stanie stawić czoła czemukolwiek, co by
nie było tylko wytworem wyobraźni, zmusiła się więc do dalszej wędrówki.
„Nie zwlekaj, nie zatrzymuj się, bez względu na to, co się zdarzy”.
Ścieżka wiodąca od Kamienia Kodeksu była lepsza od tej, która prowadziła na
Pęknięte Wzgórze, za to bardziej stroma. Ci, którzy ją wytyczali, musieli wykuć w litej,
szarawej skale, nie ulegającej erozji jak granit, setki szerokich i niskich stopni, rzeźbionych w
zawiłe wzory. Sabriel nie wiedziała, czy coś oznaczały. Nie należały do znaków Kodeksu ani
symboli żadnego znanego jej języka, była zaś zbyt zmęczona, by starać się je rozszyfrować.
Za każdym razem skupiała się na jednym schodku, naciskając dłońmi bolące uda, kaszląc i
zachłystując się powietrzem. Pochyliła głowę, by uniknąć sypiącego w oczy śniegu.
Ścieżka stawała się coraz bardziej stroma i Sabriel dostrzegła w oddali ścianę urwiska,
ogromną, pionową masę, która stanowiła o wiele ciemniejsze tło dla wirującego śniegu niż
zachmurzone niebo. Szlak jednak wił się zygzakiem, wspinając się coraz wyżej ponad doliną,
wydawało się więc, że Sabriel wcale się do niej nie przybliża.
Aż tu nagle znalazła się u celu. Ścieżka znowu zakręciła, a prowadzący Sabriel błędny
ognik odbił się od jakiejś ściany, która ciągnęła się milami w obie strony i setkami jardów w
górę. Były to najwyraźniej Długie Urwiska i koniec ścieżki.
Szlochając niemal z ulgą, Sabriel posunęła się z trudem do przodu, docierając do stóp
klifu. Ognik ponad jej głową ukazał szarą, pokrytą żyłkami porostów skałę. Ale nawet przy
takim świetle nie było widać śladu drzwi - nic, tylko poszarpaną, nieprzeniknioną skałę,
rozpościerającą się poza maleńkim kręgiem jej światełka. Nie było ścieżki i nie wiedziała,
dokąd pójść.
Uklękła ze znużeniem na łacie śniegu i roztarła energicznie ręce, próbując przywrócić
w nich krążenie, zanim wyjęła z mieszka Mosraela, którym budzono. Unieruchomiła go
ostrożnie i skupiła wszystkie zmysły, starając się wyczuć, czy w pobliżu nie znajduje się jakiś
Zmarły, by go nie obudzić. Blisko niczego takiego nie było, ale znowu poczuła, że coś za nią
podąża i tropi ją. Coś Zmarłego, wydzielającego wyziewy mocy. Zanim przestała o nim
myśleć, próbowała ocenić, w jakiej odległości się znajduje. Cokolwiek by to było, musiało
być zbyt daleko, by usłyszeć nawet chropawy głos Mosraela. Wstała i zadzwoniła nim.
Wydał dźwięk podobny do dziesiątków skrzeczących papug, hałas, który wtargnął w
powietrze i wplótł się w huczenie wiatru, a potem odbił się echem od skał urwiska,
zwielokrotniając się jak wrzask tysiąca ptaków.
Sabriel natychmiast uciszyła dzwonek i schowała go na miejsce, jednak po dolinie
rozeszło się echo, i pojęła, że to, co ją ścigało, usłyszało. Czuła, jak stworzenie skupia uwagę
na tym, gdzie ona się znajduje, i jak przyspiesza kroku, jakby obserwowała mięśnie konia
wyścigowego, który najpierw idzie stępa, a potem galopuje. Mknęło schodkami w górę,
pokonując za jednym zamachem cztery lub pięć stopni. Czuła w głowie ten pęd i równie
szybko narastał w niej strach, ale mimo to zbliżyła się do ścieżki i spojrzała w dół, wyciągając
miecz.
Tam zaś, między jednym podmuchem śniegu a drugim, ujrzała jakąś postać skaczącą
ze stopnia na stopień. Jej niesamowite susy zmniejszały błyskawicznie dzielącą ich odległość.
Postać przypominała człowieka, lecz przewyższała go wzrostem. Tam, gdzie istota postawiła
stopę, buchał ogień jak płonąca na wodzie ropa. Sabriel aż krzyknęła, czując w stworzeniu
ducha Zmarłego. W pamięci otworzyły się straszliwe stronice „Księgi Zmarłych”, a umysłem
owładnęły opisy zła. To ścigał ją Mordikant - istota, która mogła dowolnie przekraczać
granicę Śmierci z Życiem. Jego ciało składało się z bagiennego błota zmieszanego z ludzką
krwią. Masę tę uformował i natchnął Wolną Magią jakiś nekromanta, umieszczając w jego
wnętrzu ducha Zmarłego, który nim kierował.
Sabriel przepędziła kiedyś jednego Mordikanta, zdarzyło się to jednak czterdzieści mil
od Muru, w Ancelstierre i tamten był słaby, prawie dogorywał. Ten za to był silny, zajadły,
nowo narodzony. Zabije ją, nagle sobie uprzytomniła, i podporządkuje sobie jej ducha.
Wszystkie jej plany i marzenia rozwiały się, nadzieja i odwaga opuściły ją - a ich miejsce
zajął nieprzytomny, paniczny strach. Obróciła się w jedną stronę, potem w drugą, jak
uciekający przed psem królik, jednak jedyna droga prowadziła w dół, a Mordikant był
zaledwie sto jardów poniżej, przybliżając się z każdym mrugnięciem oka, z każdym
spadającym płatkiem śniegu. Z jego ust buchały płomienie, a gdy biegł, odrzucał do tyłu
szpiczastą głowę i wył. Wycie przypominało krzyk kogoś, kto woła po raz ostatni przed
śmiertelnym upadkiem, było też podobne do dźwięku, jaki wydają paznokcie przesuwane po
szkle.
Krzyk uwiązł Sabriel w gardle, obróciła się więc w stronę urwiska, waląc w skałę
rękojeścią miecza.
- Otwórz się! Otwórz! - krzyknęła, a przez mózg przebiegały jej znaki Kodeksu, ale
nie te, które wyważały drzwi, tworząc zaklęcie, jakiego uczyła się w drugiej klasie. Znała je
jak tabliczkę mnożenia, jednak te właściwe jakoś nie chciały się zjawić, no i dlaczego w
myślach utkwiło jej działanie dwanaście razy dwanaście, skoro chciała przywołać znaki
Kodeksu...
Umilkły już echa Mosraela, a w ciszy, która nastąpiła, rękojeść miecza natknęła się na
coś, co głucho zadudniło, nie krzesząc iskier i nie zgrzytając. Coś drewnianego, coś, czego
przedtem tam nie było. Jakieś drzwi, wysokie i dziwnie wąskie, których ciemne dębowe
drewno przenikały roztańczone, srebrne znaki Kodeksu. Sabriel dotknęła biodrem jakiegoś
żelaznego kółka, umieszczonego dokładnie na wysokości ręki.
Sapiąc z przejęcia, upuściła miecz, złapała za kółko i pociągnęła - bez rezultatu.
Szarpnęła znowu, obracając się lekko, by spojrzeć przez ramię. Niemal wzdrygnęła się na
samą myśl, co może zobaczyć.
Mordikant pokonał już ostatni zakręt i ich spojrzenia skrzyżowały się. Sabriel
zamknęła oczy, nie potrafiąc znieść nienawiści i żądzy krwi, które płonęły w oczach jej
prześladowcy, niczym blask rozżarzonego pogrzebacza. Znowu zawył i prawie popłynął w
górę schodów, a z jego ust, szponów i stóp wydobywały się płomienie.
Mając nadal zamknięte oczy, Sabriel pchnęła kółko. Drzwi nagle się rozwarły, sypnął
śnieg, a ona wpadła do środka, runęła na ziemię i otworzyła oczy. Wykręcając się
rozpaczliwie na wszystkie strony, nie zważając na ból w kolanach i dłoniach sięgnęła na
zewnątrz po miecz, a kiedy jej się udało go pochwycić, porwała go i wciągnęła do wnętrza.
Po usunięciu miecza dojście do drzwi było wolne i właśnie wtedy dotarł do nich
Mordikant. Obracając się bokiem, by przecisnąć się przez wąskie wejście, wsadził ramię do
środka. Z zielonoszarego ciała spływały płomyki podobne do kropelek potu. Unosiły się nad
nimi drobne, spiralne kłęby czarnego dymu, cuchnące niczym spalone włosy.
Leżąc jak długa na podłodze, Sabriel była całkiem bezbronna. Mogła tylko wpatrywać
się z przerażeniem w uzbrojoną w cztery szpony dłoń, która z wolna otwierała się i wyciągała,
by ją schwytać.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ale dłoń się nie zacisnęła, a szponom nie udało się rozerwać bezbronnej ofiary.
Zamiast tego Sabriel poczuła nagły przypływ Magii Kodeksu. W całym
pomieszczeniu rozbłysły znaki Kodeksu, bił od nich taki blask, że zostawiały czerwone ślady
pod powiekami dziewczyny, a przez całe pole widzenia przebiegały czarne punkciki.
Mrugając, spostrzegła jakiegoś mężczyznę, który wyłonił się z muru. Był wysoki, z
pewnością silny i uzbrojony w długi miecz, który opadł ze świstem na ramię Mordikanta,
wyrywając kawał płonącego, przegniłego w bagnach mięsa. Odbiwszy się, miecz zadał
ponownie cios, odłupując kolejną porcję, niczym siekiera drwala rąbiącego drzewo, z którego
lecą wióry.
Mordikant zawył bardziej z gniewu niż bólu, jednak cofnął ramię. Wówczas
nieznajomy oparł się silnie o drzwi, zatrzaskując je całym ciężarem swego zakutego w zbroję
ciała. O dziwo, zbroja nie wydała żadnego dźwięku, tysiące stalowych płytek nie zazgrzytało
o siebie. Kryła ona równie dziwne ciało, bowiem kiedy znikły czarne punkciki i czerwone
refleksy, Sabriel zauważyła, że jej wybawiciel wcale nie jest człowiekiem. Choć zdawał się
dość solidnie zbudowany, każdy jego cal kreśliły maleńkie, wiecznie poruszające się znaki
Kodeksu. Między nimi nie było widać nic prócz powietrza.
On... to coś, było duchem, stworzonym dzięki Kodeksowi, wysłaną zjawą.
Na zewnątrz znów rozległo się wycie Mordikanta, jakby pociąg wypuszczał parę, po
czym zatrząsł się cały korytarz, a kiedy stworzenie rzuciło się do drzwi, zawiasy zaskrzypiały
w proteście. Od drewna odpadły drzazgi, a z sufitu leciał gęsty szary pył, jak gdyby
przedrzeźniając padający na zewnątrz śnieg.
Zjawa obróciła się twarzą do Sabriel i podała rękę, by pomóc jej wstać. Dziewczyna
ujęła tę dłoń, podnosząc wzrok na zjawę, a jej zmęczone, przemrożone nogi próbowały stanąć
do kolejnej rundy. Z bliska złudzenie cielesności zjawy było jeszcze mniejsze, widać było
bowiem, jak bardzo jest płynna i niespokojna. Twarz ani na chwilę nie zastygała, wahając się
bez przerwy między dziesiątkami rozmaitych możliwości. Niektóre z tych nieustannie
zmieniających się rysów należały do kobiet, inne do mężczyzn - wszystkie za to sprawiały
wrażenie oblicza kogoś stanowczego i znającego się na swych zadaniach. Za każdym razem,
gdy twarz się przeobrażała, także ciało i ubranie ulegały lekkim zmianom, choć dwa
szczegóły pozostawały zawsze te same: czarna opończa z herbem w kształcie srebrnego
klucza oraz miecz roztaczający aurę Magii Kodeksu.
- Dziękuję - rzekła nerwowo Sabriel, wzdrygając się na ponowny łomot Mordikanta
do drzwi. - Czy on może... czy uważasz, że... przedostanie się?
Zjawa skinęła ponuro głową i uwolniła dłoń, by wskazać nią długi korytarz, nic jednak
nie powiedziała. Sabriel obróciła się i ujrzała przejście, które pięło się w górę, prowadząc w
ciemność. Znaki Kodeksu oświetlały miejsce, w którym stali, ale trochę dalej już gasły. Mimo
to ciemność miała w sobie coś przyjaznego i Sabriel niemal namacalnie odczuwała znaki
zaklęć Kodeksu, które unosiły się w zakurzonym powietrzu korytarza.
- Muszę iść dalej? - spytała, kiedy zjawa znowu wskazała w tę samą stronę. Ta
potaknęła i zatrzepotała rękoma w przód i w tył, nakazując pośpiech. Kolejne potężne
uderzenie w drzwi wzbiło nowe tumany kurzu. Wydawało się, że drzwi stawiają coraz słabszy
opór. W powietrzu nadal rozchodził się odrażający swąd ciała Mordikanta.
Strażnik drzwi zmarszczył nos i lekko pchnął Sabriel we właściwym kierunku, jak
rodzic, który popędza marudzące dziecko, by szło dalej. Ale Sabriel nie potrzebowała
zachęty. Przenikał ją strach. Choć chwilowo stłumił go niespodziewany ratunek, wystarczyła
woń Mordikanta, by się znowu obudził. Obróciła twarz w górę i zaczęła szybkimi krokami
zbliżać się do przejścia.
Po kilku jardach zerknęła za siebie i zobaczyła, że strażnik czeka w pobliżu drzwi,
trzymając miecz w pogotowiu. Drzwi za nim wybrzuszały się, aż pękły łączone żelazem
deski, tworząc dziurę wielkości talerza.
Mordikant sięgnął przez nią ręką i odłamał następne z taką łatwością, jakby to były
wykałaczki. Bez wątpienia roznosiła go wściekłość, że ofiara mu się wymyka, płonął teraz
bowiem na całym ciele. Z ust buchnęły mu wstrętne, żółtoczerwone płomienie, a wokół warg
owijał się jak cień czarny dym, wirując w szalonych kręgach, kiedy Mordikant wył.
Sabriel przyspieszyła jeszcze bardziej, aż w końcu zaczęła biec. Jej stopy uderzały o
kamień, ale dopiero kiedy już naprawdę się rozpędziła, uprzytomniła sobie, że plecak i narty
zostały przy drzwiach na dole. Przez chwilę coś ją ciągnęło, żeby zawrócić, ale ta chęć
przeszła, zanim ją sobie w pełni uświadomiła. Mimo to sprawdziła dłońmi pochwę miecza i
pas. Zimne dotknięcie metalowej rękojeści i wygładzone drewno rączek dzwonków dodały jej
otuchy.
Biegnąc, uzmysłowiła sobie, że jest jasno, bo przez kamień przemykały znaki
Kodeksu, dotrzymując jej kroku i dając światło, chyżość oraz wiele innych rzeczy, o których
nie wiedziała. Dziwne znaki i bardzo liczne - tak liczne, że Sabriel zastanawiała się, jak
mogła kiedyś nawet pomyśleć, że najlepszy stopień z magii, uzyskany w szkole w
Ancelstierre, uczyni ją wielkim magiem w Starym Królestwie. Strach oraz świadomość
własnej niewiedzy ukazywały jej, jak mało rozsądna była jej pewność siebie.
Na korytarzu znowu rozległ się skowyt i odbił echem po całym domu. Towarzyszyły
mu odgłosy łamania czegoś, głuchego dudnienia i szczęku stali, uderzającej w ciało
nadprzyrodzonej istoty lub odbijającej się rykoszetem od kamiennej posadzki. Sabriel nie
musiała się nawet oglądać, by wiedzieć, że Mordikant wyważył drzwi i walczył teraz ze
strażnikiem - lub też pognał dalej, przepychając się obok niego. Nie miała zbyt dogłębnej
wiedzy na temat tych wytworów Magii Kodeksu, choć wiedziała, że główną wadą
wartowników była ich niezdolność do opuszczenia posterunku. Jak tylko jakieś stworzenie
minęło strażnika, nawet o parę stóp, stawał się on bezużyteczny - a jedno energiczne natarcie
sprawi, że Mordikant go ominie.
Ta myśl dodała jej energii, choć Sabriel zdawała sobie sprawę, że goni już resztkami
sił. Jej pchane strachem, osłabione zimnem i wysiłkiem ciało mogło w każdej chwili
odmówić posłuszeństwa. Czuła, jak sztywnieją jej nogi, a mięśnie zaczyna łapać skurcz.
Odnosiła wrażenie, że w płucach zamiast powietrza bulgocze jakiś płyn.
Korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność, coraz bardziej stromo prowadząc w
górę. Błysk światła widoczny był jednak tylko wtedy, gdy biegła, może więc wyjście nie jest
aż tak odległe, może zaraz za kolejnym ciemnym zakamarkiem...
Kiedy ta myśl przemknęła jej przez głowę, Sabriel ujrzała jakąś poświatę, która
nabrała pewnej ostrości, sprawiając wrażenie wejścia. Trochę się zachłysnęła i prawie
krzyknęła, lecz wszystko zagłuszyło piekielne, nieludzkie skrzeczenie Mordikanta. Minął już
strażnika.
W tym samym czasie Sabriel uzmysłowiła sobie, że z przodu słychać jakiś nowy
dźwięk, który na początku wzięła za szum własnej krwi w uszach i szybkie bicie serca. Ale
dochodził on z zewnątrz, zza drzwi na górze. Głęboki, huczący dźwięk, tak niski, że zdawał
się niemal wibracją, drganiami, które bardziej wyczuwała, niż słyszała.
Po szosie nade mną jeżdżą ogromne ciężarówki, pomyślała Sabriel, zanim
przypomniała sobie, gdzie się znajduje. W tym samym momencie rozpoznała dźwięk. Gdzieś
z przodu, za urwistymi skałami, huczał ogromny wodospad, który z pewnością muszą zasilać
wody jakiejś wielkiej rzeki.
Płynąca woda! Sabriel ogarnęła nadzieja, a z nią pojawiły się siły, które, jak się jej
wydawało, już ją opuściły. W nagłym przypływie energii omal nie uderzyła w drzwi, waląc
otwartymi dłońmi w drewno. Przestała na chwilę, by znaleźć klamkę lub kółko.
Gdy go jednak dotknęła, spoczywała już na niej czyjaś ręka, mimo że jeszcze sekundę
wcześniej jej tam nie było. Również tę dłoń przebiegały znaki Kodeksu, a poprzez nią Sabriel
dostrzegała słoje drewna i niebieskawy połysk stali.
Ta zjawa była niższa, nieokreślonej płci, nosiła bowiem habit przypominający mnicha,
a na głowę naciągnęła kaptur. Czarny habit ozdabiał z przodu i z tyłu emblemat srebrnego
klucza.
Zjawa skłoniła się i przekręciła kółko. Drzwi się uchyliły, odsłaniając jasne światło
gwiazd, które padało spomiędzy pędzonych wiatrem chmur. Za nimi huczał głośno
wodospad, a w powietrzu fruwały bryzgi piany. Nie zastanawiając się długo, Sabriel zrobiła
krok do przodu.
Zakapturzony wartownik poszedł razem z nią i zamknął za sobą drzwi, po czym
spuścił delikatną srebrną kratę i spiął ją żelazną kłódką. Oba te zabezpieczenia pojawiły się
dosłownie znikąd, jakby z powietrza. Sabriel spojrzała na nie i poczuła ich moc, były bowiem
również wysłane przez Kodeks. Ale drzwi, krata i kłódka tylko opóźnią nadejście
Mordikanta, nie zatrzymają go. Jedyna możliwość ucieczki to przeprawienie się przez rwącą
rzekę, szansę dawałoby też wcześniejsze niż zwykle pojawienie się południowego słońca.
Woda rozciągała się u jej stóp, ale od drugiej możliwości ratunku dzieliło ją wiele
godzin. Sabriel stała na wąskiej półce długiej na co najmniej czterysta jardów, która
wystawała z brzegu. Nieco na prawo, parę kroków od niej, potężna rzeka spływała w dół
urwiska, tworząc przepiękny wodospad. Pochyliła się trochę do przodu, żeby popatrzeć na
kotłującą się wodę, która tworzyła ogromne białe tumany wodnego pyłu. Mogły one z
łatwością pochłonąć całą jej szkołę, nawet po rozbudowie - gmach wyglądałby jak gumowa
kaczuszka wrzucona w rwącą kipiel.
Był to wyjątkowo długi wodospad, a jego wysokość i impet spadającej wody sprawiły,
że Sabriel odwróciła szybko wzrok, patrząc znów na rzekę. Prosto przed nią, mniej więcej
pośrodku, zauważyła zarysy wyspy, która przycupnęła tuż na skraju wodospadu, dzieląc rzekę
na dwie odnogi. Nie była duża, mniej więcej wielkości boiska futbolowego, wynurzała się
jednak ze wzburzonych wód jak okręt zbudowany z poszarpanych skał. Otaczały ją białe jak
wapień mury, wysokie na sześciu mężczyzn. Za nimi znajdował się dom. Nie było go widać
wyraźnie w ciemności, miał jednak strzelistą wieżę o sylwetce zbliżonej kształtem do ołówka.
Na czerwonych dachówkach pojawiały się pierwsze refleksy świtu. U jej stóp majaczył
ciemny kontur, który sugerował, że są tam jeszcze inne pomieszczenia: przedpokój, kuchnia,
sypialnie, zbrojownia, spiżarnia i piwnica. Gabinet, przypomniała sobie Sabriel, zajmował
drugie od góry piętro wieży. Najwyższe służyło za punkt obserwacyjny.
Był to dom rodzinny Abhorsena. Sabriel mieszkała tu może dwa lub trzy razy jako
mała dziewczynka, zbyt mała, by dużo zapamiętać. Tamten okres jej życia wydawał się
spowity mgłą. Wypełniały go głównie wspomnienia o Wędrowcach, wnętrzach ich wozów i
wielu obozowiskach, które zlały się jej w jedno. Nie pamiętała nawet wodospadu, choć jego
huk obudził w niej jakieś odległe wspomnienie czegoś, co utkwiło w umyśle czteroletniego
dziecka.
Niestety, nie pamiętała, jak dostać się do domu. Tylko słowa zjawy matki: „Most
Abhorsena”.
Nie zdawała sobie sprawy z tego, że wymówiła te słowa na głos, dopóki mały strażnik
bramy nie szarpnął jej za rękaw i nie pokazał czegoś na dole. Sabriel popatrzyła we
wskazanym kierunku i ujrzała wykute w brzegu schody, prowadzące wprost do rzeki.
Tym razem nie zawahała się. Skinęła głową posłańcowi Kodeksu i szepnęła
„dziękuję”, po czym zaczęła schodzić po stopniach. Czuła obecność napierającego na nią
Mordikanta i jego cuchnący oddech tuż za swoim uchem. Wiedziała, że prześladowca dotarł
już do górnej bramy, choć nie było słychać, jak ją roztrzaskuje i niszczy, gdyż wodospad
huczał tu jeszcze głośniej.
Schody prowadziły do rzeki, lecz tam się nie kończyły. Na wyspę wiodły ułożone
specjalnie głazy, niewidoczne ze skalnej półki. Sabriel obrzuciła je nerwowym spojrzeniem i
popatrzyła na wodę. Nie ulegało wątpliwości, że jest bardzo głęboka i przerażająco bystra.
Głazy ledwo wystawały ponad rozszalałymi falami i chociaż były szerokie i ze specjalnymi
wrębami dla lepszego zaczepienia stopy, zalewała je piana i pokrywały śliskie, rozmiękłe
resztki śniegu i lodu.
Sabriel obserwowała kawałeczek lodu, który mknął z prądem rzeki i oczyma
wyobraźni zobaczyła, jak pędzi on niczym wystrzelony z procy, wprost na wodospad, i
roztrzaskuje się w oddali. Wyobraziła sobie siebie na jego miejscu, potem pomyślała o
ścigającym ją Mordikancie, o duchu Zmarłego, który tkwił w jego sercu, o śmierci, którą
może jej przynieść, i o uwięzieniu, które będzie musiała cierpieć poza śmiercią.
Skoczyła, ale poślizgnęła się, więc zamachała rękami, by złapać równowagę. Udało jej
się wylądować bezpiecznie, choć musiała na wpół przykucnąć. Nie czekając długo, skoczyła
na następny głaz, potem znowu i nie zastanawiając się, skakała jak żaba przez spienioną
grzmiącą wodę. Gdy pokonała sto jardów przejrzystej, rozwścieczonej kipieli i była już w
połowie drogi, zatrzymała się i oglądnęła za siebie.
Mordikant stał na półce, ściskając połamaną i zmiażdżoną srebrną kratę. Po strażniku
bramy nie było nawet śladu, lecz to nie zaskoczyło Sabriel. Jeśli został pokonany, po prostu
rozpłynął się, do czasu aż odnowi się czar Kodeksu - za godziny, dni, a nawet lata.
Zmarły trwał w dziwnym bezruchu, lecz z całą pewnością ją obserwował. Nawet tak
potężna istota jak on nie mogła przejść przez podobną rzekę, Mordikant więc nie próbował.
Im dłużej Sabriel się w niego wpatrywała, tym bardziej ulegała przekonaniu, że zadowoli się
samym czekaniem. Był wartownikiem, pilnującym tego, co mogło być jedyną drogą ucieczki
z wyspy. Lub może czekał, że coś się zdarzy, ktoś przybędzie...
Sabriel stłumiła nagły dreszcz i skakała dalej. Robiło się coraz jaśniej, co zwiastowało
szybkie ukazanie się słońca. Zauważyła teraz rodzaj drewnianego podestu, który prowadził w
górę do bramy w białym murze. Widać też było korony drzew rosnących za murami, odartych
na zimę z zielonej szaty. Między drzewami a wieżą fruwały małe ptaszki, które odbywały
swój poranny lot, by zdobyć pożywienie. Obrazek ten tchnął normalnością, a miejsce zdawało
się spokojną przystanią. Ale Sabriel nie potrafiła zapomnieć wysokiej, trawionej płomieniami
sylwetki Mordikanta, który zamarł w oczekiwaniu na półce skalnej.
Pokonując znużenie, skoczyła na ostatni głaz i runęła na stopnie podestu. Ledwo
poruszała powiekami, a jej pole widzenia zawęziło się do dwóch szparek, przez które widziała
to, co znajdowało się dokładnie przed nią. Miała przed oczami słoje desek podestu,
doczołgała się do bramy, a następnie bez przekonania naparła na nią całym ciałem.
Brama rozwarła się, wyrzucając Sabriel na wybrukowany dziedziniec. Zaczynała się
tu ścieżka z czerwonych cegieł. Musiały być bardzo wiekowe, gdyż ich czerwień nabrała
odcienia szaroczerwonych jabłek. Ścieżka wiła się aż do drzwi wejściowych, które miały
wesoły kolor błękitnego nieba i jaskrawo odcinały się od pobielanego kamienia. Brązowa
kołatka w kształcie głowy lwa, trzymającego w pysku kółko, połyskiwała metalicznie,
kontrastując z bielą kota, który leżał zwinięty w kłębek na trzcinowej macie przed drzwiami.
Sabriel leżała na cegłach i uśmiechała się do kota, próbując ukryć łzy. Drgnął i obrócił
leciutko łebek, by na nią spojrzeć, ukazując swe błyszczące zielone oczy.
- Witaj, kotku - odezwała się chrapliwie Sabriel, wybuchając kaszlem, gdy tylko,
chwiejąc się, usiłowała wstać i podejść bliżej. Jęczała i stękała przy każdym kroku.
Wyciągnęła dłoń, by pogłaskać kota; i znieruchomiała - kiedy bowiem kot podrzucił łebkiem,
odsłonił obrożę z zawieszonym maleńkim dzwoneczkiem. Obroża była co prawda zrobiona
tylko z czerwonej skóry, za to widniejące na niej zaklęcie Kodeksu należało do
najpotężniejszych i najtrwalszych więzów, jakie Sabriel kiedykolwiek widziała lub czuła, a
dzwoneczek był miniaturowym Saranethem. Kot nie był kotem, lecz jakąś istotą Wolnej
Magii, związaną z pradawnymi mocami.
- Abhorsen - zamiauczał kot, wysuwając różowy języczek. - No, nareszcie się
zjawiasz.
Sabriel wpatrywała się w niego przez chwilę, potem wydała z siebie coś w rodzaju
jęku i padła na twarz, mdlejąc na skutek wyczerpania i natłoku wrażeń.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Gabinet oświetlały stare mosiężne latarenki, w których zamiast oliwy płonęła Magia
Kodeksu. Nie dymiły, ciche i wieczne, dawały zaś tak dobre światło, jak żarówki elektryczne
w Ancelstierre.
Przy ścianach stały rzędy ksiąg, ciągnąc się wzdłuż zakrzywień wieży, z wyjątkiem
miejsca, w którym znajdowały się schody prowadzące z niższej kondygnacji, a do
obserwatorium na górze wiodła drabina.
Pośrodku stał stół z drewna sekwoi o nóżkach pokrytych rzeźbioną łuską i zdobionych
paciorkowatymi oczami. W każdym narożniku umieszczono głowę smoka, z którego
rozdziawionej paszczy, ściskającej blat, buchały płomienie, tworząc ornament. Na stole leżały
kałamarz, pióra, arkusze papieru i brązowy cyrkiel do map. Otaczały go krzesła z tego
samego drewna, a na ich czarnych obiciach widniał lekko zmieniony motyw srebrnego
klucza.
Stół należał do tych nielicznych przedmiotów, które Sabriel zapamiętała z czasu
swych dziecięcych wizyt w domu. Ojciec nazywał go „smoczym biurkiem”, a ona owijała się
wokół jednej z nóg mebla, nie sięgając głową nawet blatu.
Sabriel przesunęła dłonią po gładkim, chłodnym drewnie, a dotykając go wyczuwała
zarówno wspomnienie tego stołu, jak i obecne doznanie z nim związane, po czym westchnęła,
przysunęła krzesło i położyła na blacie trzy tomy, które taszczyła pod pachą: dwa blisko
siebie, trzeci zaś pchnęła na środek. Ta księga pochodziła z pojedynczej oszklonej
biblioteczki, która stała między półkami. Leżała teraz jak przyczajony drapieżnik, może
uśpiony, a może przygotowany do skoku. Była oprawiona w jasnozieloną skórę, a w
srebrnych okuciach i klamrach, które ją zamykały, paliły się znaki Kodeksu - „Księga
Zmarłych”.
W porównaniu z nią pozostałe dwie były całkiem zwyczajne. Obie zawierały zaklęcia
Magii Kodeksu i przedstawiały listę znaków oraz informację, jak należy ich używać. Sabriel
nawet nie rozpoznawała większości z nich, zamieszczonych po rozdziale czwartym pierwszej
księgi. Każdy tom składał się z dwudziestu rozdziałów.
Bez wątpienia było tu wiele innych ksiąg, które mogłyby się okazać użyteczne,
pomyślała Sabriel, jednak nadal czuła się zbyt zmęczona i roztrzęsiona, by zdjąć je z półek.
Zamierzała porozmawiać z Moggetem, potem pouczyć się przez godzinę lub dwie i wrócić do
łóżka. Nawet te cztery czy pięć godzin spędzonych na jawie wydawały jej się zbyt długie po
wszystkich ciężkich przejściach, a sen i wiążąca się z nim utrata świadomości zaczęły ją
szczególnie nęcić.
U szczytu schodów zjawił się Mogget, całkiem jakby podsłuchał, że Sabriel o nim
myśli i sunął cicho do miękko wyścielanego podnóżka, na którym się wygodnie rozłożył.
- Widzę, że znalazłaś tę księgę - powiedział, machając ogonem to w przód, to w tył. -
Uważaj, żeby nie przeczytać za dużo.
- Już i tak przeczytałam całą - odparła krótko Sabriel.
- Być może - zauważył kot. - Lecz to nie zawsze jest ta sama księga. Podobnie jak ja,
jest kilkoma rzeczami naraz.
Sabriel wzruszyła ramionami, jakby chcąc pokazać, że o księdze wie wszystko. Ale
pod tą zuchowatością kryła się inna Sabriel - pełna lęku przed „Księgą Zmarłych”. Przez
wszystkie rozdziały przedzierała się pod kierunkiem ojca, lecz jej zazwyczaj wyśmienita
pamięć zachowała jedynie wybrane stronice. A jeśli ona też zmieniała swą zawartość -
stłumiła drżenie i powiedziała sobie, że zna wszystko, co jest jej niezbędne.
- Pierwszym krokiem, który muszę zrobić, będzie odnalezienie ciała mego ojca -
rzekła. - I tu właśnie potrzebuję twej pomocy, Mogget.
- Nie wiem, gdzie zakończył żywot - oświadczył Mogget z pełnym przekonaniem.
Ziewnął i zaczął lizać łapy.
Sabriel zmarszczyła brwi. Zorientowała się, że zaciska wargi, a przecież sama
ubolewała nad zwyczajem nie cieszącej się popularnością nauczycielki historii, która często
miewała wargi zaciśnięte w gniewie lub furii.
- Powiedz mi tylko, kiedy go widziałeś po raz ostatni i jakie miał plany.
- Może powinnaś przeczytać jego dziennik - odparł Mogget, na moment przerywając
toaletę.
- Gdzie on jest? - zapytała podniecona Sabriel. Dziennik mógłby okazać się bardzo
pomocny.
- Zapewne zabrał go ze sobą - brzmiała odpowiedź Moggeta. - Nie widziałem go.
- Myślałam, że musisz mi pomagać! - powiedziała Sabriel, a jej czoło przecięła
kolejna zmarszczka, równoległa do zaciśniętych warg - proszę, odpowiedz na to pytanie.
- Trzy tygodnie temu - wymamrotał Mogget z pyszczkiem zanurzonym do połowy w
futerku na brzuchu. Jego różowy języczek na przemian wymawiał słowa i zajmował się
zabiegami higienicznymi. - Przybył tu posłaniec z Belisaere, błagając o pomoc. Napadało na
nich coś Zmarłego, coś, co potrafiło przejść przez wszelkie zabezpieczenia. Abhorsen - to
znaczy poprzedni Abhorsen, pani - podejrzewał, że skoro dzieje się to w Belisaere, chodzi o
coś więcej. Ale poszedł.
- Belisaere. Nazwa brzmi znajomo. To miasto?
- I to duże. Stolica. Przynajmniej tak było, kiedy jeszcze istniało Królestwo.
- Istniało?
Mogget przestał się myć i zerknął gdzieś w bok, a jego oczy zwęziły się do dwóch
nieżyczliwych szparek.
- Czego nauczono cię w tej szkole? Od dwustu lat nie ma Króla ani Królowej, a od
dwudziestu nawet Regenta. Dlatego właśnie Królestwo osuwa się dzień po dniu w ciemność,
z której nigdy się już nie podniesie...
- Kodeks - zaczęła Sabriel, lecz Mogget przerwał jej szyderczym prychnięciem.
- Kodeks też się rozsypuje - zamiauczał. - Bez władcy, kiedy Kamienie Kodeksu
pękają jeden po drugim, niszczone krwią, a jeden z Wielkich Kodeksów został przekr...
przekrę... przekręcony...
- Co masz na myśli mówiąc „jeden z Wielkich Kodeksów”? - przerwała tym razem
Sabriel. Nigdy o czymś takim nie słyszała. Nie po raz pierwszy zastanawiała się także nad
tym, czego nauczono jej w szkole i dlaczego jej ojciec zachował milczenie w sprawie stanu, w
jakim znajdowało się Stare Królestwo.
Lecz Mogget nie odezwał się, jakby to, co już powiedział, zamknęło mu nagle
pyszczek. Przez moment wydawało się, że szuka odpowiednich słów, lecz w końcu się poddał
i milczał.
- Nie mogę ci powiedzieć. To część nałożonych na mnie więzów, niech będą
przeklęte! Wystarczy, jeśli ci wyjaśnię, że cały świat grzęźnie w złu, a wielu mu jeszcze w
tym pomaga.
- Lecz inni stawiają opór - rzekła Sabriel. - Jak mój ojciec, jak ja.
- To zależy od tego, co uczynisz - odparł Mogget, jakby powątpiewał, że ktoś tak
jawnie bezużyteczny jak Sabriel, mógłby cokolwiek zmienić. - Nie sądź, że mi zależy... -
hałas otwieranej klapy, który rozległ się nad ich głowami, przerwał kotu w pół zdania. Sabriel
zesztywniała i spojrzała w górę, by sprawdzić, co schodzi po drabinie, odetchnęła jednak,
widząc domową zjawę, której czarny habit powiewał przy schodzeniu, zahaczając o szczeble.
Ten, podobnie jak strażnicy na korytarzu przy urwisku, lecz w przeciwieństwie do reszty
służby domowej, miał piersi i plecy zdobne emblematem srebrnego klucza. Zjawa ukłoniła się
Sabriel i wskazała w górę.
Mając jakieś złe przeczucie, Sabriel pojęła, że chce, by popatrzyła na coś z
obserwatorium. Niechętnie odepchnęła krzesło i podeszła do drabiny. Przez otwartą klapę
wiało zimne powietrze, niosąc przenikliwy chłód lodu z górnego biegu rzeki. Gdy dotknęła
dłońmi zimnych metalowych szczebli, wstrząsnął nią dreszcz.
Kiedy wyłoniła się w obserwatorium, chłód ustąpił, gdyż pomieszczenie oświetlały
jeszcze ostatnie czerwone promienie zachodzącego słońca, stwarzając złudzenie ciepła i
zmuszając Sabriel do zmrużenia oczu. Nie miała żadnych wspomnień związanych z tym
pokojem, z wielką radością zauważyła, że wszystkie ściany są przeszklone lub przynajmniej
tak wyglądają. Nagie belki dachu krytego czerwoną dachówką spoczywały na
przezroczystych ścianach tak przemyślnie wpuszczone jedna w drugą, że dach stanowił
niemal dzieło sztuki - dopełniał tego lekki chłodny powiew, sprowadzając tę doskonałość na
bardziej ludzki poziom.
W obserwatorium dominował wielki teleskop z lśniącego szkła i brązu, ustawiony
triumfalnie na trójnogu z ciemnego drewna i jeszcze ciemniejszego żelaza. Obok stał wysoki
stołek i pulpit, na którym rozłożona była mapa gwiazd. Na podłodze rozścielono gruby
dywan, który aż się prosił, by go dotknąć bosymi stopami. Również on ukazywał mapę
niebios, wiele kolorowych konstelacji i wirujących planet, utkanych z grubej, farbowanej
wełny.
Zjawa, która szła za Sabriel, podeszła do południowej ściany i wskazała bladą,
wyrysowaną przez Kodeks dłonią południowy brzeg rzeki, a dokładnie miejsce, w którym
wynurzyła się Sabriel po swej podziemnej ucieczce przed Mordikantem.
Obróciła tam wzrok, osłaniając prawe oko przed padającym od zachodu słońcem. Jej
spojrzenie napotkało spienione wierzchołki fal na rzece, potem skierowało się, jakby
przyciągane, na półkę skalną, mimo że paraliżował ją strach przed tym, co może tam ujrzeć.
Tak jak się obawiała, Mordikant stał tam nadal. Lecz za pomocą tego, co sama
nazwała w myślach darem widzenia Śmierci, Sabriel wyczuła, że jest spokojny i tkwi tam
tylko chwilowo jak nieprzyjemny posąg na pierwszym planie, podczas gdy w tle uwijało się
mnóstwo jakichś bardzo zajętych nieokreśloną pracą postaci.
Sabriel wpatrywała się w nie nieco dłużej, po czym podeszła do teleskopu, niemal
nadepnąwszy na Moggeta, który skądś pojawił się pod jej stopami. Zdziwiła się, jak mógł
wspiąć się po drabinie, ale przestała o tym rozmyślać, skupiając się na trwającej na zewnątrz
krzątaninie.
Gołym okiem nie widziała, co to za postacie poruszają się wokół Mordikanta, teraz
jednak, oglądane przez teleskop, przysunęły się do niej bardzo szybko. Zdawało się, iż
mogłaby pochylić się do przodu i dotknąć ich.
Widziała mężczyzn i kobiety - żywych i oddychających. Każdy z nich był przykuty
kajdanami do nogi partnera, więc posłusznie posuwali się parami, bacznie pilnowani przez
Mordikanta. Całe dziesiątki wychodziły z korytarza, niosąc wyładowane skórzane wiadra lub
bale drewna. Transportowali je w poprzek półki skalnej i schodami do rzeki. Tam,
zostawiwszy drewno i opróżniwszy wiadra, na powrót ustawiali się w rządku.
Sabriel nieco obniżyła teleskop i o mało nie krzyknęła ze zdenerwowania i gniewu,
widząc rozgrywającą się nad rzeką scenę. Następni żywi niewolnicy zbijali z drewna długie
skrzynie, a potem napełniali je ziemią z wiader. Dalej każdą spychano do rzeki, by stanowiła
pomost między brzegiem a głazem, służącym do przechodzenia na drugą stronę. Po
umieszczeniu tam skrzyni niewolnicy przymocowywali ją do głazu, wbijając żelazne pręty.
Tą częścią operacji kierowała istota, która czyhała w sporej odległości od rzeki, w
połowie schodów. Rozmazana plama o ludzkim kształcie i kolorze najczarniejszej nocy,
poruszająca się sylwetka, cień Pomocnika jakiegoś nekromanty albo obdarzony wolną wolą
duch Zmarłego, który gardził używaniem ciała.
Podczas gdy Sabriel patrzyła, na pierwszy głaz zrzucono już ostatnią z czterech
skrzyń, umocowano i przykuto łańcuchem do trzech stojących obok osób. Jeden z
niewolników, zajęty zaciskaniem łańcucha, stracił równowagę i wpadł głową do rzeki, za nim
zaś przykuty do niego towarzysz. Ich krzyki, jeśli w ogóle krzyczeli, z pewnością pochłonął
huk wodospadu, a woda błyskawicznie porwała ich ciała. Parę sekund później Sabriel
poczuła, jak zgasło ich życie.
Inni niewolnicy nad krawędzią rzeki przerwali na moment pracę wstrząśnięci nagłą
stratą kolegów, albo w tym momencie bardziej przerażeni rzeką niż swymi panami. Ale Cień
Pomocnika na schodach ruszył w ich stronę, a jego nogi zlewały się w dół jak gęsty syrop,
skapując po każdym stopniu. Skinął na kilku z pobliskich niewolników, by przeszli po
wypełnionych ziemią skrzyniach aż do głazu. Ci wykonali polecenie i stłoczyli się,
przygnębieni, w wodnej mgle.
Wtedy Cień Pomocnika zawahał się, za to stojący na półce nad nimi Mordikant
zdawał się lekko drgnąć i zakołysać w przód, tak więc przeraźliwe straszydło posunęło się
ostrożnie wzdłuż skrzyń i przeszło aż do głazu, nie doznając żadnych uszczerbków od
płynącej wody.
- Ziemia z grobów - skomentował Mogget, który najwyraźniej nie potrzebował
teleskopu. - Zwożona na furmankach przez wieśniaków z Qyrre i Roble. Ciekawe, czy mają
jej na tyle, żeby przejść po wszystkich głazach.
- Ziemia z grobów - powtórzyła ponuro Sabriel, obserwując następną grupkę
niewolników, którzy przyszli z wiadrami i świeżym drewnem. - Zapomniałam, że
uniemożliwia ona działanie płynącej wody. Myślałam... myślałam, że będę tu bezpieczna
przez jakiś czas.
- No i jesteś - rzekł Mogget. - Ukończenie mostu zajmie im czas co najmniej do jutra
wieczorem, zwłaszcza biorąc pod uwagę kilka godzin około południa, kiedy przerwą pracę.
Jeśli niebo nie będzie zaniesione, Zmarli będą musieli się ukryć. Ale to wskazuje na planową
robotę, co oznacza, że kieruje nimi jakiś przywódca. Cóż, każdy Abhorsen ma wrogów. Może
nim być jakiś drobny nekromanta, który wyróżnia się nieco lepszą znajomością strategii.
- Na Pękniętym Wzgórzu uśmierciłam coś Zmarłego - powiedziała wolno Sabriel,
myśląc na głos. - Ta istota powiedziała, że się zemści, i wspomniała, że poskarży się Sługom
Kerrigora. Znasz takie imię?
- Znam - wyrzucił z siebie Mogget, a ogon mu zadrżał. - Ale nie mogę o tym mówić, z
wyjątkiem tego, że jest jednym z Wielkich Zmarłych i najstraszliwszym wrogiem twego ojca.
Nie mów, że znów żyje!
- Nie wiem - odparła Sabriel, patrząc na kota, którego ciało zdawało się być
powykręcane, jakby ogarnął je niepokój i nie wiedziało, czy słuchać, czy się opierać. -
Dlaczego nie możesz mi więcej powiedzieć? Przez nałożone więzy?
- Prze... przeinaczenie w... w... tak - rzekł chrapliwie i z wysiłkiem Mogget. Choć jego
zielone oczy zapłonęły blaskiem i gniewem na własne nieudolne wyjaśnienia, nie mógł nic
więcej powiedzieć.
- To jak spirala wewnątrz kolejnej spirali - zauważyła zamyślona Sabriel. Nie było już
prawie wątpliwości, że od chwili, gdy przekroczyła Mur, albo nawet wcześniej, działa
przeciw niej jakaś zła moc, jeśli wziąć pod uwagę zniknięcie ojca.
Znowu spojrzała przez teleskop, a widząc, że zapadający zmierzch spowolnił roboty,
nabrała otuchy, chociaż jednocześnie targnęło nią współczucie dla biedaków w niewoli u
Zmarłych. Niejeden z nich najpewniej zamarznie lub umrze z wyczerpania, po czym zostanie
wskrzeszony jako tępawy Pomocnik. Tylko ci, którzy popłynęli z wodospadem, unikną tego
losu. Stare Królestwo było doprawdy okropnym miejscem, skoro nawet śmierć nie kładła
kresu niewolnictwu i rozpaczy.
- Czy stąd jest jakieś inne wyjście? - zapytała, przekręcając teleskop o sto
osiemdziesiąt stopni, by popatrzeć na północny brzeg. Tam również ułożono głazy,
umożliwiające przejście przez rzekę, a wysoko na brzegu znajdowały się kolejne drzwi,
jednak na półce w ich pobliżu też były widoczne ciemne kontury postaci. Cztery lub pięć
Cieni Pomocników, zbyt wiele, by Sabriel mogła samotnie stawić im czoła.
- Raczej nie - udzieliła samej sobie posępnej odpowiedzi. - A co z umocnieniami
obronnymi domu? Czy zjawy potrafią walczyć?
- Zjawy nie muszą walczyć - odparł Mogget. - Jest bowiem inny rodzaj umocnienia,
choć dosyć ograniczający. I istnieje też inne wyjście na zewnątrz, chociaż z pewnością ci się
nie spodoba.
Stojąca obok niej zjawa przytaknęła i pokazała ramieniem coś, co przypominało
wijącego się przez trawę węża.
- A to co? - spytała Sabriel, walcząc z niepohamowanym pragnieniem, by wybuchnąć
histerycznym śmiechem. - To umocnienie czy wyjście?
- Umocnienie - wyjaśnił Mogget. - Jest nim sama rzeka. Można ją zawezwać, by
podniosła się niemal do wysokości murów wyspy - cztery razy tyle, ile wynosi twój wzrost,
licząc w górę od głazów, po których się ją przekracza. Nic nie pokona takiej powodzi - ani się
nie dostanie do środka, ani nie wydostanie na zewnątrz, aż wody opadną za parę tygodni.
- Więc jak opuszczę to miejsce? - zapytała Sabriel. - Nie mogę czekać tygodniami!
- Jedna z przedstawicielek twych przodków zbudowała machinę latającą. Nazwała ją
Papierowe Skrzydło. Możesz jej użyć, startując ponad wodospadem.
- O? - powiedziała niezbyt raźnym głosem Sabriel.
- Jeśli chcesz, by rzeka wezbrała - ciągnął Mogget, jakby nie zauważył jej nagłego
milczenia - musimy natychmiast odprawić rytuały. Powódź pochodzi ze stopionych wód, a
góry znajdują się wiele mil stąd. Jeśli teraz ją wezwiemy, dotrze do nas, zanim jutro zapadnie
zmrok.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Sabriel powoli odzyskiwała przytomność, ale jej mózg długo nie mógł kierować
zmysłami. Pierwszy wrócił słuch, lecz uchwyciła tylko swój ciężki oddech i skrzypienie
zbroi, gdy próbowała usiąść. Przez chwilę nie mogła odzyskać wzroku i wpadła w panikę, że
jest niewidoma, lecz wtedy wróciła jej pamięć. Była noc, a ona znajdowała się na dnie jakiejś
czeluści - wielkiego, okrągłego szybu, czy studni skalnej, który albo powstał w naturalny
sposób, albo ktoś go wydrążył w skale. Kiedy spadali, zdążyła spostrzec w przelocie, że
musiał on mieć przynajmniej pięćdziesiąt jardów w przekroju i był głęboki na jakieś sto.
Światło dnia rozświeciłoby zapewne jego mroczne zakamarki, lecz blask gwiazd był za słaby.
Następnie, tuż po pamięci, wróciło odczucie bólu. Tysiące potłuczeń, zadrapań i
sińców, lecz żadnych poważnych obrażeń. Sabriel poruszała palcami u rąk i stóp, napinała
mięśnie ramion, pleców i nóg. Wszystko ją bolało, ale funkcjonowało normalnie.
Do głowy napłynęły mgliste wspomnienia ostatnich sekund przed tym, kiedy uderzyli
o kamienne płyty. Mogget, czy też jakaś biała moc, która pomagała Papierowemu Skrzydłu
zwolnić, zanim zderzyło się z podłożem... lecz przecież sam samolot nie musiał się rozbić, bo
wcale tego nie pamiętała. To wskutek wstrząsu, pomyślała, jakby jej to nie dotykało, jakby
stawiała diagnozę jakiejś obcej osobie.
Kolejne myśli nasunęły się jej dopiero jakiś czas później, uzmysłowiła więc sobie, że
musiała znów zemdleć. Ocknąwszy się, tym razem poczuła się nieco raźniej. Była dziwnie
ożywiona i to pomogło jej otrząsnąć się z otępienia. Odpięła po omacku pasy i w tyle, za
sobą, poszukała plecaka. W jej obecnym stanie nie wchodziło w rachubę nawet proste
zaklęcie Kodeksu, które mogłoby wywołać światło, ale miała przecież świece, zapałki i
zapalarkę.
W błysku zapałki Sabriel poczuła, jak serce w niej zamiera. W małym, migotliwym
kręgu światła spostrzegła, że ocalała tylko środkowa część kokpitu Papierowego Skrzydła -
reszta wyglądała jak smętne, niebiesko-srebrne zwłoki niegdyś wspaniałego dzieła. Pod
kokpitem leżały porwane i zmiażdżone skrzydła, a kilka jardów dalej pogruchotany dziób.
Jedno z dwojga oczu wpatrywało się w okrągły fragment widocznego przez otwór szybu
nieba, pozbawione było jednak jakichkolwiek oznak drapieżności i życia. Tylko żółta farba i
laminowany papier.
Sabriel tak się zapatrzyła we wrak i ogarnął ją taki smutek i żal, że w końcu sparzyła
się płomieniem w palec. Zapaliła więc następną zapałkę, a potem świeczkę. W ten sposób
poszerzył się oświetlony obszar, zwiększając jej pole widzenia.
Na dużym, płaskim terenie było jeszcze wiele rozrzuconych drobnych szczątków
Papierowego Skrzydła. Sabriel zmusiła swoje posiniaczone ciało do wysiłku i jęcząc,
podciągnęła się na zewnątrz kokpitu, by przyjrzeć się uważniej miejscu, na którym
wylądowali.
Okazało się, że płaskie podłoże to dzieło rąk ludzkich: wybrukowano je starannie
płytami kamiennymi, między którymi rosła trawa i pokrywał je mech, z całą pewnością więc
zrobiono to dość dawno temu. Sabriel usiadła na chłodnych płytach, zastanawiając się, po co
ktoś wykonał taką pracę na dnie kamiennej studni.
To rozmyślanie stało się jakby zapaleniem zapłonu w jej zamroczonym umyśle,
sprawiło, że zaczęła też zastanawiać się nad innymi rzeczami. Gdzie na przykład jest moc,
która niegdyś była Moggetem? I co to naprawdę było? Przypomniała sobie, że należy pójść
po miecz i sprawdzić dzwonki.
Owinięty turbanem hełm przekręcił się jej na głowie niemal tyłem do przodu.
Poprawiła go powoli, czując każde nieznaczne poruszenie bardzo już zesztywniałego karku.
Umocowawszy pierwszą świeczkę w stygnącej na bruku kałuży wosku, wywlokła z
wraku plecak i broń, po czym zapaliła dwie następne. Jedną świeczkę ustawiła koło już
płonącej, drugą zaś zabrała ze sobą, by oświetlić sobie drogę. Obeszła zniszczone Papierowe
Skrzydło, szukając choćby śladu po Moggecie. Stojąc przy oderwanym od całości dziobie,
dotknęła delikatnie oczu machiny, żałując, że nie może ich zamknąć.
- Przepraszam - szepnęła. - Może kiedyś będę umiała zbudować nowe Papierowe
Skrzydło. Powinno istnieć kolejne, by nosić twe imię.
- Sentymenty, Abhorsen? - zapytał jakiś głos za jej plecami, któremu udało się
zabrzmieć jak głos Moggeta, choć jednocześnie mógł to być ktoś całkiem inny. Był
głośniejszy, ostrzejszy, mniej ludzki, a każde słowo trzeszczało jak obracające się prądnice,
których używała na lekcjach z przedmiotów ścisłych w Wyverley College.
- Gdzie jesteś? - spytała, odwracając się prędko, Sabriel. Głos zdawał się dochodzić z
bliska, lecz w kręgu rzucanego przez świeczki światła nie było nic widać. Podniosła nieco
jedną z nich i przełożyła ją do lewej ręki.
- Tutaj - szydził głos i Sabriel ujrzała, jak spod strzaskanego kadłuba wystrzelają
świetliste płomienie białego ognia, podpalając laminat. W ciągu sekundy całe Papierowe
Skrzydło rozgorzało żółtoczerwonymi płomieniami, które tańczyły pod warstwą gęstego
białego dymu. Przesłonił on zupełnie to, co wyłoniło się spod rozbitego samolotu.
Żaden z jej wykrywających Śmierć zmysłów nawet nie drgnął, lecz Sabriel wyczuwała
węchem Wolną Magię: jej gryzącą, nienaturalną woń, która szarpała nerwy i wdzierała się w
zapach dymu. Wtedy znowu zobaczyła białe płomienie ognia. Wylewały się, schodziły razem,
mąciły, stykały ze sobą - i ze stosu pogrzebowego Papierowego Skrzydła wyszła jakaś
oślepiająca niebiesko-biała istota.
Sabriel nie była w stanie patrzeć na nią wprost, musiała więc osłonić oczy ramieniem.
Kątem oka zauważyła coś, co miało ludzką postać, było od niej wyższe i chude, niemal
zagłodzone. Nie miało nóg, a głowa i tułów balansowały na słupie utworzonym przez jakąś
wirującą moc.
- Wolny, lecz za cenę krwi - rzekła istota, podchodząc bliżej. Znikł już wszelki ślad po
głosie Moggeta, a w trzeszczącym i przypominającym szczęk karabinu tonie słychać było
tylko groźbę.
Sabriel nie miała żadnych wątpliwości, co oznacza cena krwi i kto ją zapłaci.
Zbierając resztki energii, przywołała w umyśle trzy znaki Kodeksu i cisnęła nimi w istotę,
wykrzykując ich nazwy:
- Anet! Calew! Ferhan!
Znaki, wylatujące z jej ręki, głowy i warg, stały się srebrnymi ostrzami, które mknęły
przez powietrze prędzej niż rzucony sztylet - i przeszyły lśniącą postać, najwyraźniej bez
efektu.
Istota zaśmiała się, a jej głos wznosił się i opadał jak wycie obolałego psa, potem
leniwie posunęła się do przodu, jakby niespiesznym ruchem dawała do zrozumienia, że
pozbycie się Sabriel nie stanowi dla niej większego problemu niż spalenie Papierowego
Skrzydła.
Dziewczyna wyciągnęła miecz i wycofała się, zdecydowana, by nie wpadać w panikę,
jak to było w przypadku starcia z Mordikantem. Odchylała głowę w przód i w tył,
zapomniawszy o bolącym karku. Sprawdzała teren za plecami i oznaczała pozycję
przeciwnika. Rozważała różne możliwości. A gdyby tak użyć jednego z dzwonków - ale to
oznaczałoby konieczność upuszczenia świeczki. Czy mogła liczyć na to, że istota oświetli jej
drogę swym jaskrawym blaskiem?
Jakby czytając w jej myślach, stworzenie nagle pociemniało, wsysając mrok w swe
wirujące ciało, podobnie jak gąbka nasiąka atramentem. Za parę sekund Sabriel ledwo
dostrzegała tę straszliwą sylwetkę, podświetloną od tyłu pomarańczowym refleksem
płonącego Papierowego Skrzydła.
Próbowała rozpaczliwie przypomnieć sobie podstawowe wiadomości o wytworach
Wolnej Magii. Jej ojciec rzadko o nich mówił, a Magistrix Greenwood zaledwie prześlizgnęła
się po tym temacie. Sabriel znała zaklęcia narzucające więzy na dwa pomniejsze rodzaje
wytworów Wolnej Magii, ale stojąca przed nią istota nie była ani Margrue, ani Stilkenem.
- Pomyśl no, Abhorsen - śmiała się istota, znowu robiąc krok do przodu. - Jaka
szkoda, że główka nie pracuje jak należy.
- Uratowałeś ją przed odpoczynkiem wiecznym - odparła ostrożnie Sabriel. W końcu
zahamował Papierowe Skrzydło, może więc kryje się w nim jakieś dobro, pozostałość po
Moggecie, trzeba je tylko wydobyć na wierzch.
- Sentymenty - odpowiedziało stworzenie, nadal posuwając się cicho przed siebie.
Ponownie roześmiało się i znienacka wystrzeliło ramię przypominające pnącze. Śmignęło
przez dzielącą go od Sabriel przestrzeń, uderzając ją w twarz.
- Wspomnienie, teraz w czystej postaci - dodała istota, kiedy Sabriel podniosła się,
stając chwiejnie na nogach po drugim z kolei ataku, machając mieczem, by odparować cios.
Pomimo groźby srebrnych strzał zaklęć, ostrzem mieczu z wyrytymi znakami Kodeksu udało
jej się dotknąć nadprzyrodzonego ciała stworzenia, lecz bez rezultatu, nie licząc tego, że sama
poczuła bolesne szarpnięcie.
Krew ciekła jej z nosa i ciepły, słonawy strumyczek szczypał spierzchnięte od wiatru
wargi. Próbowała nie zwracać na to uwagi i spożytkować ból nosa, prawdopodobnie
złamanego, by przywrócić umysłowi pełną sprawność.
- Wspomnienia, tak, wiele wspomnień - ciągnęła istota. Krążyła teraz wokół Sabriel,
spychając ją tam, skąd obie przyszły, w stronę gasnących płomieni Papierowego Skrzydła.
Wkrótce się wypalą i zapadnie całkowita ciemność, gdyż świeczka Sabriel była teraz już
tylko bryłką wosku, która, zapomniana, wypadła jej z dłoni.
- Tysiąclecia poddaństwa, Abhorsen. Byłem spętany podstępem, zdradą, zniewolony
w obrzydliwym, raz na zawsze ustalonym cielesnym kształcie, lecz będzie za to zapłata,
powolna zapłata - z całą pewnością nie szybka!
Podobne do wici roślinnej ramię śmignęło tym razem nisko, starając się, by Sabriel się
o nie potknęła, lecz przeskoczyła je i wyciągnęła ostrze w gotowości, kierując je w pierś
stworzenia. Uchyliło się jednak w bok, jakby tańcząc, i wyciągnęło kolejne ramiona. Gdy
Sabriel próbowała odskoczyć, złapało ją i przyciągnęło do siebie.
Uzbrojone w miecz ramię zamarło, a wtedy stworzenie ścisnęło ją jeszcze mocniej, aż
przysunęła się blisko do jego piersi. Twarz Sabriel znalazła się na szerokość palca od
gotującego się, poruszającego się bez ustanku ciała. Zdawało się, że milion maleńkich
owadów brzęczy za błoną nieprzeniknionej ciemności.
Inne ramię chwyciło tył jej hełmu, zmuszając ją, by podniosła wzrok, aż ujrzała
dokładnie nad sobą głowę istoty. Była zbudowana wyjątkowo prosto: oczy niczym dwie
studnie, głębokie doły bez widocznego dna, brak nosa, usta zaś dzieliły to upiorne oblicze na
dwie części. Rozchyliły się lekko, ukazując płonący niebieskobiały blask, z którego na
początku zbudowane było ciało tej istoty.
Cała Magia Kodeksu wyparowała z głowy Sabriel. Miecz i dzwonki uwięzły, a nawet
gdyby mogła zrobić z nich użytek, nie wiedziałaby, co należy uczynić, walcząc z istotą, która
nie była Zmarła. Mimo to zrobiła w myślach gorączkowy, błyskawiczny przegląd takich
stworzeń, dzieląc je na rozmaite kategorie, jakby mogło jej to w czymś pomóc.
Właśnie wtedy jej zmęczony, wstrząśnięty mózg przypomniał sobie o pierścieniu.
Miała go w lewej dłoni, a jego chłodne srebro spoczywało na palcu wskazującym.
Nie wiedziała jednak, co powinna z nim zrobić, a istota już schylała głowę w jej
kierunku, wyciągając niewiarygodnie długą szyję, aż nabrała ona wyglądu głowy węża. Coraz
szerzej otwierała usta, stając się jaśniejsza. Pryskały z niej rozżarzone do białości iskry, które
spadały na hełm i twarz Sabriel, paląc ubranie i parząc skórę. Zostawiały maleńkie blizny,
jakby tatuaże. Pierścień na palcu obluzował się. Sabriel odruchowo zwinęła dłoń, lecz
pierścień dalej powiększał się, zsuwał z palca, rósł, aż nawet nie patrząc na niego Sabriel
wiedziała, że trzyma teraz srebrną obręcz, tak szeroką lub szerszą nawet niż wysmukłe ramię
istoty. I nagle wiedziała już, co ma zrobić, kiedy usłyszała:
- Najpierw wyłupić oko - rzekła istota, zionąc takim gorącem, że jej oddech
przypominał spadające iskry. Paliły one twarz Sabriel jak oparzenie słoneczne. Istota uchylała
głowę na boki i coraz szerzej rozwierała szczęki, aż zwichnęła sobie żuchwę.
Sabriel rzuciła na nią ostatnie, uważne spojrzenie, zacisnęła mocno oczy, by uchronić
się przez rażącym blaskiem, i starała się zarzucić obręcz na jej szyję.
Przez sekundę, gdy gorąco doskwierało jej jeszcze bardziej i poczuła straszliwy palący
ból w oku, pomyślała, że chybiła. Potem wyrwano jej obręcz z ręki i Sabriel poleciała w tył,
ciśnięta jak płotka odrzucona przez rozzłoszczonego rybaka.
Wylądowawszy na chłodnych kamiennych płytach, otworzyła oczy. Bolało ją lewe
oko, zalane łzami, a gdy przez nie patrzyła, wszystko się rozmazywało - było za to sprawne i
na swoim miejscu.
Zauważyła, że udało się jej jednak zarzucić na stworzenie obręcz, która zsunęła się
powoli po jego długiej, esowatej szyi. Pierścień znowu się kurczył, bez względu na
rozpaczliwe próby pozbycia się go czynione przez istotę. Miała ona teraz sześć lub siedem
dłoni, które wyrastały wprost z ramion. Wiły się, usiłując wcisnąć palce pod pierścień, lecz
metal wyraźnie szkodził substancji, z której była zbudowana. Dlatego jej palce zwijały się i
drgały, nie mogąc jednak utrzymać pierścienia dłużej niż przez sekundę.
Odpływały również plamy ciemności, ściekając po wirującym, miotającym się słupie,
który stanowił podstawę istoty. Zostawiały za sobą jarzącą się biel. Stworzenie nie ustawało
w walce z pierścieniem, jego jaskrawe, rozżarzone ręce roztapiały się i powstawały na nowo,
ciało skręcało się i obracało, a nawet wierzgało, próbując zrzucić z siebie pierścień niczym
koń jeźdźca.
W końcu skapitulowało i obróciło się w stronę Sabriel, krzycząc i wydając trzaski.
Wyskoczyły z niego dwa długie ramiona, a z nich wyrosły szpony, sięgając w kierunku
rozciągniętego na płytach ciała Sabriel. Istota wydrapała nimi głębokie bruzdy w kamieniu.
Szpony skradały się jak sunące w stronę ofiary pająki - lecz zabrakło im niewiele więcej niż
jard.
- Nie! - zawyło stworzenie, a jego całe skręcające się i zwijające w spiralę ciało runęło
chwiejnie do przodu, wyciągając zabójcze ramiona przed siebie. Znów nie dosięgnęło jej
szponami, Sabriel bowiem udało się usunąć, pełznąc, obracając się i podciągając z trudem na
rękach.
Wtedy srebrny pierścień ponownie się skurczył i z samego środka płonącej białym
ogniem istoty wydobył się straszny krzyk udręki, wściekłości i rozpaczy. Jej tułów wciągnął z
powrotem ręce, głowa opadła na ramiona i całe ciało zapadło się, stając się bezkształtną
plamą jaśniejącej bieli, pośrodku której widniała nadal sporych rozmiarów srebrna wstęga z
błyskającym rubinem podobnym do kropli krwi.
Sabriel wpatrywała się w stworzenie, nie mogąc oderwać od niego oczu, ani zdobyć
się na jakikolwiek wysiłek. Nie była nawet w stanie zatamować krwi płynącej z nosa, która
zalała jej już pół twarzy i podbródek, zasychając na ustach. Cały czas wydawało jej się, że
jeszcze czegoś nie dopełniła, że coś jeszcze trzeba dokończyć.
Podpełzła nerwowo bliżej i spostrzegła, że na pierścieniu pojawiły się znaki Kodeksu,
które mówiły jej, co ma zrobić. Uklękła i mimo znużenia zaczęła obmacywać pas z
dzwonkami. Saraneth ciążył w dłoniach, niemal ponad jej siły, zdołała go jednak wyciągnąć.
W skalnej studni zabrzmiał jego głęboki, zniewalający ton, przeszywając jarzącą się, skutą
srebrem białą masę.
Pierścień zahuczał mu w odpowiedzi i skapnęła z niego kropla srebra w kształcie
gruszki, która po ostygnięciu stała się miniaturowym Saranethem. W tym samym czasie
pierścień zmienił barwę i konsystencję. Całe srebro pokryła warstwa czerwieni. Był teraz
matowy i zwyczajny. Przestał być srebrnym pierścieniem, zmieniając się w czerwoną
skórzaną obrożę z miniaturowym srebrnym dzwoneczkiem.
W czasie tych przeobrażeń biała masa istoty zadrżała i znowu zajaśniała tak rażącym
światłem, że Sabriel przysłoniła oczy. Gdy cienie zlały się w jedno, dziewczyna spojrzała
ponownie i dostrzegła Moggeta, który siedział w czerwonej obroży ze skóry i znowu
wyglądał, jakby miał za chwilę zwymiotować kulę z włosia.
Ale to nie była kula z włosia, lecz znów srebrny pierścień, którego rubin odbijał
wewnętrzne światło Moggeta. Potoczył się do Sabriel, dźwięcząc na kamiennych płytach.
Podniosła go i wsunęła z powrotem na palec.
Żar Moggeta zgasł, a płonące Papierowe Skrzydło było już tylko słabym odblaskiem,
stało się smutnym wspomnieniem i popiołem. Powróciła ciemność, otulając Sabriel swym
płaszczem, przykrywając jej wszystkie urazy i lęki. Siedziała w milczeniu, nie mając siły
nawet myśleć.
Trochę później poczuła, jak jej złożone dłonie trąca miękki koci nos i wilgotna od
pyszczka Moggeta świeczka.
- Dalej ci leci krew z nosa - rzekł znajomy przemądrzały głos. - Zapal świeczkę,
zaciśnij nos i przynieś nam jakieś koce do spania. Robi się zimno.
- Witaj znowu, Moggecie - szepnęła Sabriel.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
∗
Galion - ozdoba dziobu dawnych żaglowców, rzeźbiona w drewnie i malowana; przedstawiała
zazwyczaj figurę alegoryczną (najczęściej kobiecą) lub głowę zwierzęcia (przyp. tłum.)
podręcznikach biologii, w których zamieszczano wizerunki ich ciała w przekroju. Posąg był
szczupły, miał dobrze wykształcone mięśnie i krótkie, mocno skręcone włosy. Lekko unosił
swe kształtne i wypielęgnowane dłonie, jakby pragnął zażegnać jakieś zło.
Zadbano nawet o takie detale, jak obrzezany penis, na który Sabriel zerknęła z
zażenowaniem, zanim przeniosła wzrok na twarz. Choć nie odznaczała się ona wielką urodą,
nie było w niej nic odpychającego. To poważne oblicze wyrażało szok, jakiego człowiek
doznaje zwykle w momencie, gdy uświadamia sobie, że został zdradzony. Malował się na
nim również strach i chyba silna nienawiść. Wyglądał na ogarniętego szaleństwem. Wyraz
jego twarzy zaniepokoił Sabriel, był bowiem zbyt ludzki, by mógł powstać jedynie dzięki
zdolnościom jakiegoś rzeźbiarza, bez względu na jego talent.
- Zbyt żywy - wymamrotała Sabriel, cofając się i łapiąc za rękojeść miecza. Wytężyła
swój zmysł magiczny, szukając jakiegoś podstępu lub zasadzki.
Nie było żadnej zasadzki, ale Sabriel wyczuwała coś dziwnego w samym galionie albo
w jego pobliżu. Przeczucie, które ją ogarnęło, było podobne do tego, gdy wyczuła obecność
Zmarłego upiora, ale jednak różniło się od tamtego. Nie mijało, choć nie potrafiła go określić.
Kiedy raz jeszcze popatrzyła na galion, próbowała zrozumieć to przeczucie.
Przyglądała się postaci pod każdym kątem. Ciało mężczyzny stanowiło teraz zagadkę, którą
trzeba było rozwiązać, patrzyła więc bez zażenowania, analizując palce, paznokcie i skórę.
Zostały wyrzeźbione z taką doskonałością, że artysta oddał nawet maleńkie blizny na
dłoniach, które powstają zwykle od miecza i sztyletu. Na czole mężczyzny widniał również
niewyraźny ślad chrzestnego znaku Kodeksu i widać było blade zarysy żyłek na powiekach.
Dzięki oględzinom nabrała pewności co do swego odkrycia, zawahała się jednak, jak
ma postąpić dalej, udała się więc na poszukiwania Moggeta. Nie dlatego, by pokładała
szczególną nadzieję w jego radach lub w odpowiedziach, które mogła od niego otrzymać,
biorąc pod uwagę jego obecną skłonność do typowo kocich niemądrych zachowań. Może tak
zareagował na swój krótki powrót do postaci potwora Wolnej Magii, coś, co mogło się nie
zdarzać przez tysiąclecia. Najprawdopodobniej z ulgą przyjął ponownie formę kota.
Od Moggeta nie należało się właściwie spodziewać żadnej rady. Sabriel znalazła go na
polu wśród kwiatów blisko źródełka pogrążonego w śnie. Jego ogon i łapki drgały, gdy śnił o
pląsających myszach. Sabriel popatrzyła na słomkowożółte kwiaty, powąchała jeden z nich,
podrapała Moggeta za uszami, po czym wróciła do galionu. Były to kwiaty tak zwanego
kociego balsamu, co wyjaśniało wcześniejszy nastrój Moggeta i jego obecną senność. Sama
będzie musiała podjąć decyzję.
- Tak więc - zaczęła, zwracając się do posągu jak prawnik przed sądem - padłeś ofiarą
jakiegoś zaklęcia Wolnej Magii i sztuczek nekromanty. Twój duch nie spoczywa ani w Życiu,
ani w Śmierci, lecz gdzieś pomiędzy nimi. Jestem pewna, że mogłabym wstąpić do Śmierci i
znaleźć cię blisko granicy, ale wpadłabym w kłopoty, z którymi nie poradziłabym sobie w
moim obecnym żałosnym stanie. Co mogę więc zrobić? Co by na moim miejscu uczynił mój
ojciec - Abhorsen albo jakiś inny Abhorsen?
Przez moment rozmyślała o tym, przechadzając się tam i z powrotem. Chwilowo
zapomniała o sińcach, a ostatnie pytanie uświadomiło jej, jakie spoczywają na niej obowiązki.
Sabriel była pewna, że ojciec uwolniłby tego mężczyznę. To właśnie zawsze robił, po to żył.
Powinnością każdego Abhorsena było przywracanie ładu zburzonego przez nienaturalną
nekromancję i czary Wolnej Magii.
Na tym zakończyła rozmyślania, może na skutek niezbyt roztropnego powąchania
kociego balsamu. Nie zastanowiła się nawet nad tym, że jej ojciec zapewne poczekałby, aż
nabierze sił - może do następnego dnia. W końcu ten młody mężczyzna musiał być uwięziony
od wielu lat. Skoro jego ciało zmieniono w drewno, a ducha schwytano w pułapkę Śmierci
dawno temu, kilka dni nie stanowi dla niego różnicy. Żaden Abhorsen nie musi natychmiast
zabierać się do dzieła, kiedy tylko stanie przed nim jakieś zadanie...
Lecz po raz pierwszy, odkąd Sabriel przekroczyła Mur, poczuła, że ma przed sobą
jasno określoną sprawę, którą da się rozwiązać. Wyrządzono krzywdę, którą trzeba naprawić,
a do tego nie zajmie jej to więcej niż parę minut pobytu na samej granicy ze Śmiercią.
Ocalała w niej jednak odrobina przezorności, więc poszła po Moggeta. Wzięła
śpiącego na ręce i położyła u stóp galionu w nadziei, że się obudzi, gdyby zagrażało jej
fizyczne niebezpieczeństwo - choć nie było to zbyt prawdopodobne, zważywszy na ochronne
zaklęcia i obwarowania, które strzegły pieczary. Istniały tu nawet bariery, mogące jej utrudnić
wkroczenie w Śmierć i przysporzyć nie lada problemów jakiemuś Zmarłemu, który
zechciałby ją ścigać w drodze powrotnej. Miejsce to wydawało się zatem idealne, by podjąć
się nie wymagającego wielu zabiegów ratunku.
Raz jeszcze sprawdziła dzwonki, przesuwając dłonią po wygładzonym drewnie ich
rączek. Czuła, jak skrywają swe dźwięki, czekając niecierpliwie na uwolnienie. Tym razem ze
skórzanego mieszka oswobodziła Rannę. Był to najbardziej niepozorny z dzwonków, w
którego naturze leżało uspokajanie słuchaczy i uśpienie ich samych lub ich czujności.
Ogarnęły ją pewne rozterki, lecz je zignorowała. Była pewna, że to, co robi, jest
słuszne, i gotowa na niewielki spacer do Śmierci. Królewska nekropolia zapewni jej
znakomite zabezpieczenie. Trzymając miecz w jednej, a dzwonek w drugiej dłoni, weszła do
Śmierci.
Uderzyło ją zimno i nieubłagany prąd rzeki, mimo to stała na swoim miejscu, nadal
czując na plecach ciepło Życia. Tu znajdował się obszar graniczny między dwiema krainami,
z którego zazwyczaj śmiało zagłębiała się w terytorium Śmierci. Tym razem mocno wbiła
stopy w dno, by oprzeć się prądowi, i użyła swego luźnego kontaktu z Życiem jak kotwicy,
dzięki której nie poniosą jej wody Śmierci.
Wszystko zdawało się ciche i spokojne, z wyjątkiem ciągłego bulgotania wody pod
stopami i odległego huku Pierwszej Bramy. Nic nawet nie drgnęło, a z szarego światła nie
wyłoniły się żadne kształty. Sabriel ostrożnie użyła swego daru widzenia Śmierci, by wyczuć
wszystko, co mogło na nią czyhać, oraz by wpaść na trop choćby najmniejszej iskierki
uwięzionego, lecz żywego ducha młodego mężczyzny. W krainie Życia była fizycznie blisko
niego, tutaj powinna więc znajdować się w pobliżu jego ducha.
I istotnie coś się jej udało wyczuć, jednak znajdowało się głębiej w Śmierci, niż się
spodziewała. Próbowała to coś zobaczyć, mrużąc oczy w przedziwnej szarości, która
uniemożliwiała właściwą ocenę odległości, jednak nic nie było widać. Cokolwiek by to było,
zaczaiło się pod powierzchnią wody.
Sabriel zawahała się, po czym poszła w jego stronę, ostrożnie wybierając drogę.
Stąpała uważnie, nie poddając się zagarniającemu ją nurtowi rzeki. Było tu coś dziwnego.
Odczuwała to wyraźnie - musiał to być uwięziony duch. Nie zważała na cichy głos
wewnętrzny, który ostrzegał ją, że to jakieś zajadłe i przebiegłe Zmarłe stworzenie, na tyle
silne, by również oprzeć się nurtowi...
Kiedy znalazła się o parę kroków od celu, Sabriel pozwoliła zadzwonić Rannie -
rozległ się stłumiony, senny dźwięk, w którym słyszało się ziewnięcie, westchnienie i można
było wyobrazić sobie opadającą głowę i ciężkie powieki - ten głos wzywał do snu.
Jeśli w pobliżu czyhał jakiś Zmarły, rozumowała Sabriel, uspokoi się teraz całkowicie.
Odłożyła na miejsce miecz i dzwonek, ustawiła się w dogodnej pozycji i sięgnęła pod wodę.
Jej dłonie natrafiły na coś zimnego i twardego jak lód, czego zupełnie nie dało się
rozpoznać. Wzdrygnęła się i cofnęła, po czym sięgnęła jeszcze raz, aż jej dłonie dotknęły
czegoś, co z pewnością było ramieniem. Przesuwała ręką w górę, docierając do głowy i
wymacała rysy twarzy. Niekiedy duch mało przypominał fizyczne ciało, niekiedy zaś żywe
duchy wypaczały się i zniekształcały, jeśli zbyt długo przebywały w Śmierci. Ten jednak na
pewno stanowił odpowiednik galionu. Do tego żył, otoczony jakąś powłoką i ochroniony
przed Śmiercią, podobnie jak żywe ciało istniało w drewnie.
Sabriel chwyciła tę postać pod pachy i pociągnęła. Duch wynurzył się z wody jak
drapieżna orka, przeraźliwie biały i sztywny niczym posąg. Sabriel zachwiała się do tyłu, a
wiecznie spragniona ofiar rzeka oplotła jej nogi podstępnymi falami, zanim jednak wciągnęła
ją w głąb, dziewczynie udało się odzyskać równowagę.
Zmieniając chwyt, zaczęła wlec ducha do krainy Życia. Przychodziło jej to z trudem o
wiele większym, niż myślała. Nurt zdawał się zbyt wartki, jak na tę stronę Pierwszej Bramy, a
zakuty w kryształ lodu duch - lub cokolwiek to było - okazał się o wiele cięższy, niż można
się było po nim spodziewać.
Skupiając się prawie wyłącznie na tym, by utrzymać pionową pozycję i zmierzać we
właściwym kierunku, Sabriel niemal nie zauważyła, że nagle ucichł hałas, co oznaczało, że
coś przekracza Pierwszą Bramę. Przez ostatnich kilka dni nauczyła się jednak czujności i jej
lęki wynikały z podświadomej uwagi.
Usłyszała coś i nastawiła uszu, do których dotarło niegłośne chlupanie czegoś, co na
wpół brodziło, na wpół pełzło, posuwając się jak najciszej pod prąd, w jej stronę. Któryś ze
Zmarłych miał nadzieję przyłapać ją znienacka.
Jakiś alarm lub wezwanie przeniknęły pewnie aż za Pierwszą Bramę i to, co kroczyło
w jej kierunku, musiało na nie odpowiedzieć. Przeklinając w myślach własną głupotę, Sabriel
spojrzała na ducha, którego dźwigała. Wypatrzyła cienką czarną linkę, delikatną jak
bawełniana nić, która biegła od ramienia do wody, a stamtąd w głębsze, ciemniejsze rejony
Śmierci. Nie była to nić pozwalająca sprawować kontrolę, lecz taka, która powiadamia
jakiegoś Wtajemniczonego, że ktoś poruszył ducha. Na szczęście dźwięk Ranny opóźnił tę
wiadomość, ale czy Sabriel jest dostatecznie blisko Życia...
Przyspieszyła nieco kroku, lecz bez przesady, udając, że nie zauważyła łowcy.
Czymkolwiek był, nie przejawiał szczególnych chęci, by ją osaczyć.
Sabriel znowu zwiększyła tempo, czując, jak dzięki adrenalinie i napięciu przybywa
jej sił. Jeśli Zmarły przypuściłby na nią atak, musiałaby upuścić swe brzemię - a wtedy duch
zostałby porwany i przepadłby na zawsze. Żadna Magia, która ocaliła jego żywego ducha na
pograniczu Życia i Śmierci, nie wystarczyłaby zapewne, gdyby trafił za Pierwszą Bramę. Jeśli
tak się stanie, rozmyślała Sabriel, jej dziełem będzie raczej morderstwo, a nie ratunek.
Cztery kroki do Życia, potem trzy... Stworzenie się zbliżało - Sabriel widziała je, jak
pełznie w wodzie, coraz szybciej. Oczywiście był to mieszkaniec obszarów Trzeciej lub
nawet dalszej Bramy, nie potrafiła bowiem rozpoznać, czym był wcześniej. Teraz wyglądał
jak skrzyżowanie knura z podzielonym na segmenty robakiem i na zmianę wił się i mknął
drobnymi kroczkami do przodu.
Po następnych dwóch krokach Sabriel znów zmieniła sposób niesienia ducha,
otaczając lewym ramieniem jego klatkę piersiową i opierając jego ciężar na swym biodrze.
Uwolniła w ten sposób prawe ramię, lecz nadal nie mogła wyciągnąć miecza lub dzwonków.
Knuropodobne stworzenie zaczęło pochrząkiwać i syczeć. Puściło się prędkim
galopem, zanurzając swe żółtawe kły w wodzie, a jego długie cielsko kręciło się falistym
ruchem.
Sabriel cofnęła się, obróciła i rzuciła się wraz z cennym ładunkiem prosto w Życie,
używając całej siły woli, by przedrzeć się przez zaklęcia ochronne pieczary. Przez moment
zdawało się, że zostaną odrzuceni, lecz w końcu przeszli, jak szpilka, która przebija gumkę.
Zza jej pleców dochodził przenikliwy pisk, lecz nic poza tym. Sabriel leżała twarzą do
ziemi. Miała puste ręce, a z jej oszronionego ciała osypywały się z chrzęstem kryształki lodu.
Obróciwszy głowę, skrzyżowała spojrzenie z Moggetem. Gapił się na nią, a potem zamknął
oczy i znowu usnął.
Sabriel przekręciła się na wznak i bardzo, bardzo powoli wstała. Czuła, że znowu
zaczyna ją wszystko boleć i zastanawiała się, dlaczego tak pochopnie zabrała się do
chwalebnego czynu ratowania czyjegoś ducha. Ale jednak się jej udało. Duch mężczyzny
wrócił tam, gdzie było jego miejsce, do Życia.
Przynajmniej tak sądziła, dopóki nie zobaczyła galionu. Na zewnątrz nie uległ żadnym
zmianom, choć Sabriel wyczuwała w nim teraz żywego ducha. Zbita z tropu, dotknęła jego
nieruchomej twarzy, wodząc palcami po słojach drewna.
- Pocałunek - rzekł sennie Mogget. - Wystarczyłoby chuchnąć. Myślę, że kiedyś i tak
będziesz musiała zacząć kogoś całować.
Sabriel spojrzała na kota, rozmyślając, czy to najnowszy objaw jego obłędu
wywołanego kocim balsamem. Wydawał się jednak całkiem poważny i przy zdrowych
zmysłach.
- Chuchnąć? - spytała. Nie chciała całować jakiegoś pierwszego lepszego mężczyzny z
drewna. Miał dość miłą powierzchowność, lecz pozory mogą mylić. Pocałunek byłby zbyt
obcesowy. Mężczyzna może go zapamiętać, a potem jeszcze coś sobie wyobrażać.
- W ten sposób? - wzięła głęboki oddech, pochyliła się do przodu, wypuściła
powietrze parę cali od jego nosa i ust, po czym cofnęła się, by zobaczyć, co nastąpi - jeśli w
ogóle coś miało się zdarzyć.
I nic.
- Koci balsam! - zawołała Sabriel, patrząc na Moggeta. - Nie powinieneś...
Przerwał jej jakiś odgłos. Cichy, świszczący dźwięk, którego z pewnością nie
wydawała ani ona, ani Mogget. Galion oddychał, a spomiędzy jego warg, niczym ze starych,
sfatygowanych miechów, wydobywało się z gwizdem powietrze.
Oddychał coraz mocniej, a wraz z kolejnymi oddechami matowe drewno zaczęło się
powlekać kolorytem żywego ciała. Zakaszlał i wyrzeźbiona w drewnie klatka piersiowa
poruszyła się, gwałtownie unosząc się i opadając. Dyszał ciężko jak łapiący oddech biegacz.
Podniósł powieki i Sabriel ujrzała jego oczy. Ładne i szare, lecz mętne i rozmazane.
Chyba jej nie widział. Prostował i zginał palce, szurał stopami, jakby biegł w miejscu. W
końcu jego plecy oderwały się od kadłuba łodzi. Zrobił krok naprzód i padł w ramiona
Sabriel.
Położyła go prędko na ziemi, uświadamiając sobie, że trzyma w objęciach nagiego,
młodego mężczyznę - w całkiem innych okolicznościach, niż w rozmaitych sytuacjach, jakie
wyobrażała sobie z przyjaciółkami, czy w dość śmiałych opowieściach, zasłyszanych od
innych uczennic, które nie mieszkały z nimi w internacie.
- Dziękuję - powiedział, bełkocząc, jakby był pijany. Wydawało się, że po raz
pierwszy skupił się na niej lub na jej opończy, bo dodał: - Abhorsen.
Potem znowu zasnął. Rysy jego twarzy wygładziły się, a kąciki ust lekko uniosły.
Wyglądał młodziej niż jako galion o zastygłym obliczu.
Sabriel popatrzyła na niego, próbując stłumić dziwną czułość, która się w niej
zrodziła. To pod wpływem podobnego ciepłego uczucia przywróciła do życia królika
Jacinthy.
- Chyba powinnam przynieść mu pled - rzekła z ociąganiem, zastanawiając się, co u
licha sprawiło, że przysporzyła sobie jeszcze tego kłopotu, choć jej położenie i tak nie było
łatwe. Przypuszczała, że powinna przynajmniej zadbać o to, by zaprowadzić go w jakieś
bezpieczne i cywilizowane miejsce - jeśli takie w ogóle znajdzie.
- Jeśli chcesz się na niego pogapić, ja mogę przynieść pled - rzekł chytrze Mogget,
wyginając się wokół jej nóg w zmysłowej pawanie.
Sabriel uświadomiła sobie, że nie odrywa oczu od mężczyzny, i odwróciła wzrok.
- Nie, ja pójdę. Przyniosę też swoją zapasową koszulę. Jakby się trochę postarać, to
bryczesy też będą na niego pasować - jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu. Zostań tu
na straży, Mogget. Będę za minutę.
Mogget patrzył, jak Sabriel, utykając, oddala się, następnie obrócił się w stronę
śpiącego. Bezszelestnie podszedł do niego i dotknął różowym języczkiem znaku Kodeksu na
czole mężczyzny. Znak rozbłysnął, lecz Mogget nie drgnął, dopóki znowu nie zgasł.
- Ach tak - zamruczał Mogget, zwijając języczek, by poczuć smak, jaki na nim osiadł.
Był jakby zaskoczony i delikatnie mówiąc, zagniewany. Spróbował jeszcze raz, jak smakuje
znak i pokręcił z obrzydzeniem głową, a miniaturowy Saraneth na jego obroży cichutko
zadzwonił, wcale nie po to, by uczcić tę okazję.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Kłęby szarej mgły unosiły się w górę i owijały wokół niego niczym krępująca ruchy
winorośl, która chwytała za ramiona i nogi, przygważdżając do jednego miejsca, dusząc bez
litości. Tak mocno obrosła jego ciało, że nie było szans ucieczki, tak ciasno, że nie mógł
napiąć mięśni pod skórą ani mrugnąć powieką. I nic nie było widać poza plamami
ciemniejszej szarości, które przecinały na ukos jego pole widzenia jak pływające po stęchłym
zbiorniku wodnym śmieci i męty, przywiane przez wiatr.
Wtem wybuchło jaskrawe czerwone światło i przeszył go wszędzie ból, pędzący
niczym rakieta od palców nóg do mózgu i z powrotem. Mgła się rozrzedzała i przywracała
mu zdolność ruchów. Znikły szare plamy, pojawiły się za to rozmazane barwy, powoli
wyostrzając się w jakieś kształty. Spoglądała na niego kobieta, młoda, uzbrojona i zakuta w
zbroję, o twarzy... poobijanej i zmaltretowanej. Nie, nie kobieta. To Abhorsen, miała bowiem
emblemat i dzwonki. Ale była za młoda, nie jak Abhorsen, którego znał, lub ktoś z jego
rodziny...
- Dziękuję, Abhorsen - powiedział.
Wtedy zemdlał, a potem zapadł w przywracający siły prawdziwy sen, absolutną
nieświadomość.
Obudził się przykryty pledem i na moment ogarnęła go panika, kiedy gruba szara
wełna cisnęła go, nie dając otworzyć ust i oczu. Walczył z nią, aż nareszcie, oddychając
ciężko, odrzucił od siebie. Odetchnął, gdy twarz owionęło mu świeże powietrze i zobaczył
sączące się z góry słabe światło słoneczne. Podniósł wzrok i po czerwonawym odcieniu
światła zorientował się, że to świt. Widok pieczary zbił go zupełnie z tropu. Przez kilka
sekund kręciło mu się w głowie i stracił orientację, aż ogłupiały spojrzał na otaczający go las
wysokich masztów, czarne żagle i nie dokończoną łódź.
- Poświęcona Pieczara - wymamrotał pod nosem, marszcząc brwi. Teraz sobie
przypomniał. Ale co on tu robi? Całkiem nagi pod szorstkim pledem?
Usiadł i potrząsnął bolącą głową. Rozsadzało mu skronie, jakby ktoś uderzył go
taranem, pewnie miał strasznego kaca. Był jednak pewien, że niczego nie pił. Jego ostatnie
wspomnienie to schodzenie po schodach. Rogir poprosił go... nie, ostatnim ulotnym obrazem,
który przechowywał w pamięci, była blada, zatroskana twarz, pokrwawiona i posiniaczona.
Spod hełmu wysunęła się grzywa czarnych włosów. Pamięta ciemnoniebieską opończę z
emblematem srebrnych kluczy. Abhorsen...
- Ona się myje przy źródełku - rozległ się zniżony głos, przerywając mu zacierające
się wspomnienia. - Wstała przed świtem. Dbałość o higienę to wspaniała rzecz.
Zdawało się, że głos nie należał do kogoś widzialnego, aż mężczyzna popatrzył na
stojącą w pobliżu łódź. W dziobie, gdzie zazwyczaj znajdował się galion, ziała wielka,
nieregularna dziura, w której zwinął się w kłębek biały kot i spoglądał na niego nienaturalnie
przenikliwymi zielonymi oczami.
- Czym jesteś? - spytał mężczyzna, zerkając ostrożnie na boki w poszukiwaniu jakiejś
broni. Jedyną rzeczą, która leżała obok, było ubranie: koszula, spodnie i jakaś bielizna,
wszystko przygniecione sporym kamieniem. Jego dłoń powędrowała po kamień.
- Nie ma się czego bać - powiedział kot. - Jestem wiernym członkiem świty
Abhorsena. Chwilowo mam na imię Mogget.
Dłoń mężczyzny zacisnęła się na kamieniu, lecz go nie podniosła. Do zdrętwiałego
umysłu wracała z wolna pamięć minionych zdarzeń, jak przyciągane przez magnes opiłki
żelaza. Pamiętał różnych Abhorsenów - a dzięki tym wspomnieniom zaczął się domyślać, kim
może być ta kocia istota.
- Kiedy ostatnio się widzieliśmy, byłeś większy - zaryzykował, sprawdzając słuszność
swych podejrzeń.
- To my się znamy? - odparł ziewając Mogget. - Coś takiego. Nie mogę sobie
przypomnieć. Jak masz na imię?
Dobre pytanie, pomyślał mężczyzna. Nie pamiętał. Niby wiedział, kim jest, umknęło
mu jednak własne imię. Przywoływał za to z łatwością inne imiona i miał przebłyski czegoś,
co uważał za niedawną przeszłość. Kiedy uświadomił sobie pewne fakty, zamruczał głucho,
wykrzywił twarz i zacisnął pięści w bólu i gniewie.
- Niezwykłe imię - skomentował Mogget. - Taki pomruk bardziej pasuje do
niedźwiedzia. Czy miałbyś coś przeciwko, jeśli będę cię nazywał Touchstone?
- Co?! - krzyknął urażony mężczyzna - to imię błazna!∗ Jak śmiesz!
- Czyżby brzmiało niestosownie? - przerwał chłodno Mogget. - Czy pamiętasz, co
zrobiłeś?
Mężczyzna umilkł, bo nagle przypomniał sobie, choć nie wiedział, dlaczego wówczas
tak uczynił ani jakie były tego konsekwencje. Zrozumiał też, że nie ma sensu przypominać
sobie swego imienia. Już nie zasługiwał na to, by je nosić.
∗
Touchstone (dosłownie „kamień probierczy”) to jeden z głównych bohaterów sztuki Szekspira Jak
wam się podoba, błazen towarzyszący Rozalindzie w jej przygodach. W przekładzie Stanisława Barańczaka nosi
on imię Lakmus (przyp. tłum.)
- Tak, pamiętam - szepnął - możesz zwracać się do mnie Touchstone. Ale ja nazwę
cię...
Zakrztusił się, spojrzał zdumiony i spróbował jeszcze raz.
- Nie możesz go wymówić przez zaklęcie związane z zepsuciem i rozkładem... -
powiedział Mogget. - Ale nie wolno mi tego dopowiedzieć ani wyjaśnić nikomu natury tego
zjawiska lub jak mu zaradzić. Ty też nie będziesz w stanie o tym rozmawiać, mogą również
wystąpić inne skutki. Ja z całą pewnością je odczułem.
- Ach tak - odparł ponuro Touchstone. Nie próbował więcej wymówić jego imienia. -
Powiedz, kto rządzi Królestwem?
- Nikt - rzekł Mogget.
- A zatem regencja, zapewne...
- Nie. Żadnej regencji. Nikt nie rządzi. Nikt nie ma władzy. Z początku była regencja,
lecz upadła... z czyjąś pomocą.
- Co to znaczy na początku? - spytał Touchstone. - Co dokładnie się stało? Gdzie
byłem?
- Regencja trwała sto osiemdziesiąt lat - oznajmił beznamiętnie Mogget. - Przez
ostatnie dwadzieścia lat panowała anarchia, którą ograniczały jedynie wysiłki paru lojalistów.
Ty zaś, mój chłopcze, przez ostatnie dwieście lat ozdabiałeś dziób tej łodzi jako kawał
drewna.
- A rodzina?
- Wszyscy nie żyją i przeszli przez Ostatnią Bramę, z wyjątkiem jednego, który akurat
powinien był przejść. Wiesz, o kim myślę.
Wieści te sprawiły, że Touchstone wrócił na chwilę do swego poprzedniego stanu -
posągu z drewna. Siedział nieruchomo i tylko poruszająca się w oddechu pierś zdradzała, że
żyje. W oczach zakręciły mu się łzy, a głowa opadła z wolna wprzód i skryła się w dłoniach.
Mogget obserwował go bez cienia współczucia, aż ciałem mężczyzny przestał
wstrząsać szloch, a urywany oddech uspokoił się.
- Nie ma co płakać - rzekł szorstko kot. - Mnóstwo ludzi zginęło, próbując zmienić
stan rzeczy. Tylko w tym stuleciu poległo czterech Abhorsenów, kiedy usiłowali rozprawić
się ze Zmarłymi, zrobić coś ze zniszczonymi kamieniami i z najważniejszym problemem.
Mój obecny Abhorsen na pewno nie leży bezczynnie i nie wypłakuje oczu. Postaraj się być
użyteczny i pomóż jej.
- Mogę? - spytał posępnie Touchstone, ocierając pledem twarz.
- Czemu nie? - rzucił Mogget. - Na dobry początek ubierz się. Jest tu też dla ciebie na
pokładzie parę innych rzeczy. Miecz, i tak dalej.
- Ale nie jestem godzien, by władać królewskim...
- Rób, co ci mówię - odparł stanowczo Mogget. - Pomyśl, że jesteś zaprzysiężonym
wojownikiem Abhorsena, jeśli to poprawi ci samopoczucie, choć w dzisiejszych czasach
bardziej przydaje się zdrowy rozsądek niż honor.
- W takim razie zgoda - wymamrotał pokornie Touchstone. Wstał, nałożył bieliznę i
koszulę, nie był jednak w stanie wcisnąć się w spodnie, które utknęły na jego potężnie
umięśnionych udach.
- W jednej ze skrzyń jest tunika i rajtuzy - powiedział Mogget, widząc, jak Touchstone
podskakuje na jednej nodze, gdyż nie mógł uwolnić drugiej z opinającej ją skóry spodni.
Touchstone skinął głową, ściągnął spodnie i zaczął się gramolić na pokład przez
dziurę, starając się trzymać jak najdalej od Moggeta. W połowie drogi zatrzymał się.
- Ale nie powiesz jej? - zapytał.
- Nie powiem komu? I o czym?
- Abhorsenowi. Proszę, zrobię wszystko, by pomóc. Ale to nie było umyślne. Mam na
myśli to, co zrobiłem. Proszę, nie mów jej.
- Oszczędź mi tych błagań - rzekł Mogget z niesmakiem w głosie. - Nie mogę jej
powiedzieć. Ty też nie możesz. Szerzy się zepsucie i rozkład, a zaklęcie nie wybiera. Pospiesz
się - ona zaraz tu będzie. Opowiem ci resztę twojej historii, kiedy będziesz się ubierał.
Sabriel wróciła od źródełka czysta i w pogodniejszym nastroju. Wyspała się, a
poranne ablucje zmyły z niej krew. Kuracja ziołami dobrze podziałała na jej sińce, opuchliznę
i oparzenie słoneczne. Czuła się teraz prawie całkiem dobrze, nie to co przedtem. Nie mogła
się też doczekać nowego towarzystwa przy śniadaniu, które wprowadzi przyjemniejszą
atmosferę po uszczypliwościach Moggeta. Oczywiście, miał on też swe zalety, przydawał się
na przykład jako strażnik nieprzytomnych lub śpiących ludzi. Zapewnił ją też, że sprawdził
znak na czole mężczyzny-galionu i że jest on nieskażony Wolną Magią i nekromancją.
Spodziewała się, że będzie jeszcze spał, toteż poczuła ogromne zdumienie i pewne
podekscytowanie, widząc postać stojącą przy dziobie łodzi i zwróconą twarzą w drugą stronę.
Na sekundę jej dłoń machinalnie dotknęła miecza. Wtedy zobaczyła Moggeta,
przewieszonego przez nadburcie w wymyślnej, choć ryzykownej pozie.
Zdenerwowana podeszła bliżej. Jej ciekawość studziła obawa przed nieznajomym.
Kiedy mężczyzna ubrał się, wyglądał inaczej. Był starszy i jakoś ją onieśmielał, zwłaszcza że
najwyraźniej wzgardził jej prostym ubiorem, bo wybrał tunikę w złoto-czerwone pasy oraz
rajtuzy w taki sam wzór, wpuszczone w wysokie, wywinięte na udach buty z brunatnej irchy.
Miał za to na sobie jej koszulę i właśnie zamierzał włożyć kaftan z czerwonej skóry, z
zawiązywanymi na rzemyki odpinanymi rękawami. Ich wiązanie sprawiało mu dużo
kłopotów. Pod stopami leżały dwa miecze, schowane w trzyćwierciowe pochwy. Ich lśniące
ostrza wystawały na cztery cale. Talię owijał szeroki pas z odpowiednimi zaczepami.
- Niech licho porwie te rzemyki - powiedział, gdy była od niego o parę kroków,
miłym, dość niskim głosem, w którym wzbierały jednak złość i zdenerwowanie.
- Dzień dobry - odezwała się Sabriel.
W mgnieniu oka mężczyzna obrócił się, upuszczając rękawy i schylając się prawie do
wysokości swych mieczy, po czym prędko zmienił ten niezręczny ruch w ukłon, zakończony
przyklęknięciem na jedno kolano.
- Dzień dobry, jaśnie pani - powiedział schrypniętym głosem, nadal zginając kark w
ukłonie. Starannie unikał jej wzroku. Zauważyła, że znalazł jakieś kolczyki, duże złote
obręcze niezgrabnie wepchnięte w przekłute płatki uszu, widać było bowiem krew. Oprócz
nich widziała tylko czubek jego głowy pokrytej kręconymi włosami.
- Nie jestem żadną jaśnie panią - odparła, zastanawiając się, która z zasad wykładanej
przez pannę Prionte etykiety miałaby zastosowanie w tej sytuacji. - Mam na imię Sabriel.
- Sabriel? Ale jesteś, pani, Abhorsenem - rzekł powoli mężczyzna. Nie brzmi to zbyt
obiecująco, pomyślała Sabriel z gasnącą nadzieją. Być może przy śniadaniu nie należy
oczekiwać błyskotliwszych rozmów.
- Nie, to mój ojciec jest Abhorsenem - rzekła, gromiąc surowym spojrzeniem
Moggeta. Było to ostrzeżenie, żeby się nie wtrącał. - W pewnym sensie go zastępuję. To
trochę skomplikowane, więc wyjaśnię później. A tobie jak na imię?
Zawahał się, po czym wymamrotał:
- Nie pamiętam, jaśnie pani. Proszę mnie nazywać... Touchstone.
- Touchstone? - zapytała Sabriel. Brzmiało znajomo, lecz przez chwilę nie mogła
sobie skojarzyć tego imienia. - Touchstone? Ależ to imię głupca, błazna. Dlaczego mam tak
cię nazywać?
- Bo nim jestem - rzekł bezbarwnym i jednostajnym tonem.
- W zasadzie muszę się do ciebie jakoś zwracać, Touchstone - powiedziała Sabriel. -
Skoro jednak istnieje tradycja mądrego błazna, to może twe imię nie jest takie złe. Sądzę, że
uważasz się za głupca, bo więziono cię jako galion - a do tego oczywiście w Śmierci.
- W Śmierci! - zawołał Touchstone. Podniósł wzrok i spojrzał w oczy Sabriel. Ku jej
zdumieniu jego szare oczy patrzyły bystro i inteligentnie. Niewykluczone, że jest dla niego
jakaś nadzieja, pomyślała, tłumacząc mu, co się zdarzyło:
- Twój duch został w jakiś sposób uwięziony tuż za granicą Śmierci, a ciało
zachowało się jako drewniany galion. Musiano posłużyć się Wolną Magią, ale również i
praktykami nekromanckimi. Magią o wielkiej mocy. Ciekawe, czemu jej użyto przeciw tobie?
Touchstone znowu odwrócił spojrzenie i Sabriel wyczuła jakiś fałsz czy też
zażenowanie. Domyślała się, że to, co teraz powie, będzie w najlepszym razie półprawdą.
- Nie bardzo pamiętam - powiedział powoli - chociaż stopniowo odzyskuję pamięć.
Jestem... byłem... gwardzistą Gwardii Królewskiej. Nastąpiło coś w rodzaju ataku na
Królową... zasadzka w... u podnóża schodów. Pamiętam walkę przy użyciu broni i Magii
Kodeksu - wszyscy byliśmy Magami Kodeksu, cała Gwardia. Myślałem, że jesteśmy
bezpieczni, lecz zdradzono nas, a potem... znalazłem się tutaj. Nie wiem jak.
Sabriel słuchała uważnie, zastanawiając się, ile z tego, co mówił, jest prawdą.
Możliwe, że jego pamięć uległa uszkodzeniu, ale niewykluczone, że należał do Gwardii
Królewskiej. Mógł też wyczarować romb ochronny, dlatego jego wrogowie byli w stanie
jedynie go uwięzić, a nie zabić. Ale mogli przecież zaczekać, aż romb straci swą moc. Z
jakiego powodu uwięziono go w tak osobliwy sposób? I, najważniejsze, jak galion zdołał
przedostać się do tego najsilniej strzeżonego miejsca?
Odnotowała w myślach wszystkie te wątpliwości, by później się nad nimi zastanowić,
uderzyła ją bowiem kolejna myśl. Jeśli naprawdę był gwardzistą królewskim, Królowa, której
służył, na pewno już nie żyje od co najmniej dwustu lat, a co za tym idzie, nie ma już nikogo i
niczego ze znanego mu świata.
- Byłeś uwięziony przez długi czas - odezwała się łagodnie, nie wiedząc, jak mu to
przekazać. - Czy do tej pory... to znaczy, czy wtedy... to znaczy, minęło bardzo wiele czasu...
- Dwieście lat - wyszeptał Touchstone. - Twój sługa mi powiedział.
- Twoja rodzina...
- Nie mam żadnej rodziny - rzekł. Rysy jego twarzy zastygły, przybierając wyraz
drewnianego posągu, którym był jeszcze poprzedniego dnia. Ostrożnie sięgnął na ziemię i
wyciągnął jeden z mieczy, podając go Sabriel rękojeścią do przodu.
- Pragnę służyć ci, jaśnie pani, w walce przeciw wrogom Królestwa.
Sabriel nie wzięła miecza, choć jego przemowa sprawiła, że odruchowo wyciągnęła
dłoń. Chwila namysłu spowodowała jednak, że jej dłoń zamknęła się i ramię opadło wzdłuż
ciała. Spojrzała na Moggeta, który bez żadnego skrępowania przyglądał się rozwojowi
wypadków.
- Co mu powiedziałeś, Mogget? - spytała z nutą podejrzliwości w głosie.
- O stanie Królestwa, o ostatnich wydarzeniach, o tym, jak tu trafiliśmy, o twych
obowiązkach jako Abhorsena w naprawianiu obecnej sytuacji - odpowiedział kot.
- A o Mordikancie? Cieniach Pomocników? Krwawych wronach? Zmarłym
Wtajemniczonym, kimkolwiek jest?
- Nie wchodziłem w szczegóły - powiedział pogodnie Mogget. - Uważałem, że na tyle
potrafi się domyślić.
- Jak więc widzisz - powiedziała gniewnie Sabriel - mój „sługa” nie był z tobą do
końca szczery. Wychowałam się za Murem, w Ancelstierre, wiem więc trochę za mało o tym,
co się tu dzieje. Mam ogromne luki w wiedzy o Starym Królestwie, poczynając od geografii,
a kończąc na historii i Magii Kodeksu. Muszę stawić czoła straszliwym wrogom, którymi
prawdopodobnie kieruje jeden z Wielkich Zmarłych, Wtajemniczony nekromanta. A moją
misją nie jest ocalenie Królestwa, tylko odnalezienie mego ojca, prawdziwego Abhorsena.
Nie przyjmę więc twej przysięgi czy służby, czy czegokolwiek w tym rodzaju, zwłaszcza że
ledwo się poznaliśmy. Cieszę się, że będziesz nam towarzyszył aż do najbliższego
cywilizowanego miejsca, ale nie mam pojęcia, co zrobię potem. I proszę, żebyś pamiętał, jak
mam na imię: Sabriel, a nie jaśnie pani. Ani Abhorsen. A teraz myślę, że nadszedł czas na
śniadanie.
Mówiąc to, podeszła do plecaka i zaczęła wyjmować owsiankę i niewielki garnek.
Touchstone gapił się na nią przez chwilę, po czym zerwał się, przymocował miecze, włożył
kaftan bez rękawów, przywiązał rękawy do pasa i odszedł w stronę pobliskiej kępy drzew.
Mogget podążył w jego ślady i patrzył, jak zbiera suche gałązki i patyki na ognisko.
- Ona naprawdę dorastała w Ancelstierre - rzekł kot. - Nie zdaje sobie sprawy, że
odrzucenie twej przysięgi to zniewaga. I mówiła też prawdę o swej niewiedzy. To jeden z
powodów, dla których potrzebuje twojej pomocy.
- Nie pamiętam zbyt wiele - powiedział Touchstone, łamiąc zawzięcie gałązkę na pół -
za wyjątkiem mej niedawnej przeszłości. Wszystko poza tym zdaje się snem. Nie wiem, czy
to prawda, czy nie, czy mnie tego nauczono, czy tylko to sobie wyobraziłem. I nie odebrałem
jej zachowania jako zniewagi. Moja przysięga jest niewiele warta.
- Ale jej pomożesz - rzekł Mogget. Nie było to pytanie.
- Nie - odparł Touchstone. - Pomagają równi sobie. Ja będę jej służyć. Tylko do tego
się nadaję.
Tak jak się Sabriel obawiała, przy śniadaniu niewiele rozmawiali. Mogget oddalił się,
by poszukać czegoś dla siebie, a Sabriel i Touchstone mieli tylko jeden garnek i jedną łyżkę,
jedli więc owsiankę na zmianę. Mimo tych trudności Touchstone i tak nie był zbyt
rozmowny. Sabriel zadawała mu wiele pytań, które kwitował odpowiedzią w rodzaju:
„Przykro mi, ale nie pamiętam”, wkrótce dała mu więc spokój.
- Zapewne nie pamiętasz również, jak się stąd wydostać? - spytała rozdrażniona
wyjątkowo długą ciszą. Nawet w jej uszach zabrzmiało to jak nagana udzielana przez starszą
uczennicę dwunastolatkowi, który coś przeskrobał.
- Nie, przykro mi... - zaczął machinalnie Touchstone, ale przerwał i kąciki jego ust
wykrzywił dziwaczny spazm radości. - Zaraz, zaraz! Ależ pamiętam! Są tu ukryte schody,
znajdują się na północ od łodzi króla Janeurla... och, nie pamiętam, która to łódź...
- W pobliżu północnego obrzeża stoją tylko cztery łodzie - dumała Sabriel. Nie będzie
trudno ją znaleźć. - A ile pamiętasz z geografii? Na przykład z geografii Królestwa?
- Nie jestem pewien - odparł z rezerwą Touchstone, skłaniając znów głowę. Sabriel
spojrzała na niego i wzięła głęboki wdech, by stłumić rosnący gniew, który się w niej kłębił i
wił jak węgorz. Mogła usprawiedliwić jego zawodną pamięć - przecież płatała mu figle na
skutek magicznego uwięzienia. Ale jego służalczość zdawała się sztuczna i afektowana. Był
jak kiepski aktor, który gra rolę lokaja - albo raczej jak ktoś, kto nie jest aktorem, a mimo to
za wszelką cenę usiłuje się wcielić w postać lokaja. Ale po co?
- Mogget narysował mi mapę - powiedziała, odzywając się zarówno po to, by
uspokoić się wewnętrznie, jak i by podtrzymać rozmowę. - Biorąc jednak pod uwagę, że
przez ostatnie tysiąc lat opuszczał dom Abhorsena zaledwie parę razy, każde wspomnienia,
nawet sprzed dwustu lat będą... - i tu urwała, przygryzając wargę. Uświadomiła sobie nagle,
że w złości zrobiła się naprawdę zjadliwa. Gdy umilkła, podniósł na nią wzrok, ale jego twarz
nie wyrażała żadnej reakcji. Można było sądzić, że nadal jest wyrzeźbiony z drewna.
- Chodzi mi o to - ciągnęła ostrożnie Sabriel - że bardzo byś mi pomógł, gdybyś mógł
mi doradzić najlepszą drogę do Belisaere i zwrócić uwagę na jakieś charakterystyczne
miejsca.
Wyjęła swoją nieprzemakalną kurtę ze specjalnej kieszeni plecaka i wydobyła z niej
mapę. Gdy ją rozwijała, Touchstone ujął mapę za jeden koniec i przycisnął go dwoma
kamieniami, a Sabriel zabezpieczyła drugi futerałem lunety.
- Myślę, że jesteśmy gdzieś tutaj - powiedziała, wodząc palcem od domu Abhorsena
po trasie lotu Papierowego Skrzydła aż do punktu, który leżał nieco na północ od delty rzeki
Ratterlin.
- Nie - sprostował Touchstone, dźgając palcem miejsce oddalone o cal na północ od
spoczywającego na mapie palca Sabriel. W jego glosie po raz pierwszy zabrzmiało
zdecydowanie. - Tu jest Poświęcona Pieczara. Znajduje się zaledwie dziesięć mil od
wybrzeża, na tej samej szerokości geograficznej co Góra Anarson.
- Świetnie! - wykrzyknęła Sabriel, uśmiechając się i czując, jak odpływa z niej gniew.
- A więc pamiętasz. Jaka jest więc najlepsza droga do Belisaere i ile nam zajmie?
- Nie wiem, jakie są obecne warunki, jaśn... Sabriel - odparł Touchstone. Jego głos
przycichł i złagodniał. - Z tego, co mówi Mogget, Królestwo jest pogrążone w anarchii.
Miasta i wsie mogą już nie istnieć. Wszędzie czyhają rozbójnicy, Zmarli, Wolna Magia,
dzikie stworzenia...
- Pomijając to wszystko, którą drogą zwykle jeździłeś? - spytała Sabriel.
- Z Nestowe, wioski rybackiej - rzekł Touchstone, wskazując na nadmorski obszar na
wschód od Poświęconej Pieczary - zazwyczaj jeździliśmy na północ Drogą na Wybrzeżu,
zmieniając konie na stacjach pocztowych. Cztery dni do Callibe, tam zostawaliśmy na
jednodniowy odpoczynek. Potem drogą w głębi lądu przez Przełęcz Oncet, w sumie sześć dni
do Aunden. Dzień odpoczynku w Aunden, następnie cztery dni do Orchyre. Stamtąd
jednodniowy przejazd promem albo dwa dni jazdy konnej do Zachodniej Bramy Belisaere.
- Nie licząc nawet dni odpoczynku i tak daje to osiemnaście dni jazdy konnej, a
przynajmniej sześć tygodni pieszej wędrówki. To za długo. Czy nie ma jakiejś innej drogi?
- Statkiem albo łodzią z Nestowe - przerwał Mogget, skradając się za plecami Sabriel,
by położyć stanowczym ruchem łapkę na mapie. - Jeśli jakąś znajdziemy i jeśli któreś z was
umie żeglować.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Schody znajdowały się na północ od łodzi stojącej pośrodku trzech innych. Pasaż ten
ukryto dzięki magii i sprytnym fortelom, tak że zdawał się wyjątkowo mokrą plamą na
wilgotnym wapieniu, z którego zbudowana była ściana studni. W rzeczywistości można było
swobodnie przez nią przejść, gdyż były to otwarte drzwi, za którymi kręte schody prowadziły
w górę.
Postanowili pójść nimi na drugi dzień rano, po kolejnym dniu odpoczynku. Choć
Sabriel chętnie wyruszyłaby dalej, potrafiła trzeźwo ocenić sytuację i zdawała sobie sprawę,
że musi dojść do siebie. Pewnie i Touchstone potrzebuje wypocząć, pomyślała. Kiedy szukali
schodów, delikatnie próbowała wydobyć z niego więcej informacji, lecz on reagował tak
niechętnie, że nawet nie chciał otwierać ust, a kiedy już to czynił, Sabriel dochodziła do
wniosku, że jeszcze bardziej irytują ją jego pokorne przeprosiny. Po znalezieniu drzwi
zrezygnowała z dalszych pytań i usiadła na trawie koło źródełka, pogrążając się w lekturze
ksiąg ojca na temat Magii Kodeksu. „Księga Zmarłych” nadal była zawinięta w
nieprzemakalny materiał. Mimo to czuła jej złowrogą obecność w plecaku...
Touchstone został po drugiej stronie łodzi, blisko dziobu, i ćwiczył fechtunek swymi
dwoma bliźniaczymi mieczami, napinał mięśnie i popisywał się drobnymi sztuczkami
akrobatycznymi. Mogget obserwował go z zarośli, a jego zielone oczy błyszczały, jakby
upatrzył sobie mysz.
Południowy posiłek okazał się kulinarną i towarzyską klęską, a spowodowały ją
zarówno suche paski wołowiny, garnirowane rukwią wodną zerwaną nad brzegiem źródła, jak
i monosylabowe odpowiedzi Touchstone’a. Powrócił nawet do tytułowania Sabriel „jaśnie
pani”, choć prosiła go wiele razy, by mówił jej po imieniu. Mogget nie był lepszy, zwracając
się do niej per „Abhorsen”. Po posiłku wszyscy rozeszli się do swych zajęć: Sabriel do księgi,
Touchstone do ćwiczeń, a Mogget do swych obserwacji.
Nikt nie czekał z utęsknieniem na późny obiad. Sabriel próbowała porozmawiać z
Moggetem, ale on najwyraźniej zaraził się powściągliwością od Touchstone’a, choć nie
nabrał jego uniżonego sposobu bycia. Zaraz po jedzeniu wszyscy odeszli od ogniska -
Touchstone na zachód, Mogget na północ, a Sabriel na wschód - i położyli się spać w
najwygodniejszych miejscach, jakie tylko udało im się znaleźć.
Sabriel zbudziła się raz w nocy. Nie wstając, zauważyła, że ktoś rozniecił wygasły już
ogień. Siedział przy nim Touchstone, wpatrując się w płomienie, a w jego źrenicach odbijało
się chybotliwie złotoczerwone światło. Miał ściągniętą, niemal chorą twarz.
- Dobrze się czujesz? - spytała cicho Sabriel, podpierając się na jednym łokciu.
Touchstone zerwał się, zakołysał na piętach i prawie upadł. Przynajmniej raz jego głos
nie zabrzmiał, jakby należał do zmarkotniałego służącego.
- Nie bardzo. Pamiętam nie to, co należy, a zapominam to, co potrzeba. Wybacz mi.
Sabriel nie odpowiedziała. Ostatnie dwa słowa wymówił do ognia, nie do niej.
- Proszę, idź spać, jaśnie pani - ciągnął Touchstone, ponownie uciekając się do
służalczości. - Obudzę cię rano.
Sabriel już otworzyła usta, by powiedzieć coś uszczypliwego o tym, że udawana
pokora trąci arogancją, jednak zrezygnowała i wsunęła się pod pled. Skup się na uratowaniu
ojca, nakazała samej sobie. Tylko to się liczy. Ratuj Abhorsena. Nie przejmuj się
zmartwieniami Touchstone’a ani dziwaczną naturą Moggeta. Ratuj Abhorsena. Ratuj Abhor...
ratuj...
- Obudź się! - zawołał wprost do jej ucha Mogget. Przewróciła się na drugi bok,
ignorując go, lecz dał susa przez jej głowę i powtórzył do drugiego ucha: - Obudź się!
- Już się obudziłam - zrzędziła Sabriel. Usiadła owinięta kocem, czując, jak twarz i
dłonie ogarnia przenikliwe zimno, poprzedzające zwykle świt. Panowała głęboka ciemność,
którą rozświetlał tylko pełgający odblask ognia i leciutkie smugi brzasku nad skalną studnią.
Touchstone przyrządzał już owsiankę. Umył się też i ogolił, a sądząc po zadrapaniach i
skaleczeniach na brodzie i szyi, musiał użyć sztyletu.
- Dzień dobry - powiedział. - Będzie gotowe za pięć minut, jaśnie pani.
Sabriel aż jęknęła, znowu słysząc te słowa, zabrała koszulę wraz ze spodniami i
oddaliła się chwiejnym krokiem, by w drodze do źródła znaleźć odpowiedni krzak. Okutana
pledem i włócząca nogami wyglądała jak nieboskie stworzenie.
Lodowata woda zmyła z niej bez litości resztki snu. Trwało to nie dłużej niż dziesięć
sekund, w czasie których zrzuciła z siebie podkoszulek, umyła się i ubrała, po czym zupełnie
już rozbudzona i czysta, wróciła do ogniska. Najpierw ona zjadła swój przydział owsianki, a
potem Touchstone. Później zajęła się zapinaniem klamer od zbroi, przypinaniem miecza i
dzwonków. Mogget leżał blisko ognia, wygrzewając porośnięty białym futerkiem brzuszek.
Nie po raz pierwszy Sabriel zastanawiała się, czy w ogóle musiał jeść. Widać było, że lubił
jedzenie, lecz spożywał je raczej dla przyjemności, niż aby przeżyć.
Po śniadaniu Touchstone nadal odgrywał swą rolę sługi: umył garnek i łyżkę, zgasił
ogień i wszystko sprzątnął. Kiedy jednak miał już sobie zarzucić na ramiona plecak Sabriel,
zatrzymała go.
- Nie, Touchstone, to mój plecak. Sama go poniosę, dziękuję.
Zawahał się, po czym oddał jej plecak i pomógłby jej go nałożyć, gdyby już nie
włożyła rąk w paski.
Pół godziny później, może w jednej trzeciej drogi wąskimi, kamiennymi schodami,
Sabriel pożałowała swej decyzji. Ciągle jeszcze nie w pełni doszła do siebie po wypadku
Papierowego Skrzydła, a stopnie były bardzo strome i tak wąskie, że z wielką trudnością
pokonywała spiralne zakręty. Plecak zawsze zaklinowywał się o ścianę, bez względu na to, w
którą stronę się obróciła.
- Może będziemy nieść go na zmianę - powiedziała niechętnie, gdy przystanęli w
rodzaju niszy, by złapać oddech. Touchstone, który szedł na przedzie, skinął głową i zszedł
parę stopni w dół, by zabrać plecak.
- Teraz ja pójdę na czele - dodała Sabriel, napinając plecy i barki. Drżała lekko, bo
całe jej plecy, zlane potem od niesienia plecaka, były śliskie pod zbroją, bluzą, koszulą i
podkoszulkiem.
- Nie - zaprotestował Touchstone, zastępując jej drogę. - Na tych schodach są różne
obwarowania i strażnicy. Znam słowa i znaki, które pozwolą nam przejść. Jesteś
Abhorsenem, więc może cię przepuszczą, lecz nie jestem pewien.
- Widzę, że wraca ci pamięć - zauważyła Sabriel, trochę rozdrażniona, że ktoś się jej
przeciwstawił. - Powiedz, czy to są te same schody, na których zgotowano zasadzkę na
Królową?
- Nie - odparł kategorycznie Touchstone. Zawahał się, po czym dorzucił: - tamte
schody były w Belisaere.
Mówiąc to, odwrócił się i zaczął wspinać po stopniach, za nim Sabriel, a na końcu
Mogget. Teraz, gdy nie krępował jej plecak, stała się bardziej uważna. Obserwując
Touchstone’a spostrzegła, że niekiedy zatrzymuje się i mamrocze jakieś słowa pod nosem. Za
każdym razem dało się wyczuć delikatny ślad Magii Kodeksu, jakby muśnięcie piórkiem.
Magia ta była bardzo subtelna, o wiele bardziej wymyślna, niż w położonym poniżej tunelu.
Trudniejsza do wykrycia i zapewne o wiele bardziej mordercza, pomyślała Sabriel. Kiedy już
uświadomiła sobie jej obecność, dotarło do niej również leciutkie tknięcie Śmierci. Ta klatka
schodowa widziała zabójstwa dawno, dawno temu.
W końcu dotarli do dużej komnaty, gdzie z boku znajdowało się dwoje drzwi. Przez
niewielkie, za to bardzo liczne okrągłe otwory w dachu wsączało się światło, które wpadało
również przez zarośniętą kratę, niegdyś otwartą ku powietrzu i niebu.
- To drzwi na zewnątrz - wyjaśnił niepotrzebnie Touchstone i zdmuchnął swą
świeczkę. Wziął również świeczkę Sabriel, teraz nieregularną bryłkę wosku, i wsadził obie do
kieszonki w tunice. Sabriel zamierzała zażartować na temat gorącego wosku i potencjalnego
niebezpieczeństwa, jakie zagrażało Touchstone’owi, lecz powstrzymała się. Nie należał do
wesołków.
- Jak je otworzyć? - zapytała, wskazując na drzwi. Nie widziała żadnej klamki, zamka
lub klucza. Zresztą nie było też widać zawiasów.
Touchstone milczał, wzrok miał niewidzący, po czym zaśmiał się z goryczą.
- Nie pamiętam! Taki kawał drogi na górę, wszystkie słowa, sygnały... i to na nic! Na
nic!
- Przynajmniej poprowadziłeś nas po schodach - zauważyła Sabriel, przerażona siłą
jego nienawiści do samego siebie. - Gdyby nie ty, dalej siedziałabym sobie przy źródełku i
patrzyła, jak bulgocze.
- Sama potrafiłabyś znaleźć drogę - wymamrotał Touchstone - albo Mogget byłby w
stanie... Stanie! Tak, na to zasługuję, na wieczne stanie jako drewniany galion.
- Touchstone! - przerwał mu sycząc Mogget. - Zamknij się. Miałeś pomagać,
pamiętasz?
- Tak - odparł Touchstone, a jego twarz wyraźnie uspokoiła się, a oddech wyrównał. -
Wybacz, Mogget. Jaśnie pani...
- Proszę cię, mów mi po prostu Sabriel - rzekła ze znużeniem. - Dopiero co
skończyłam szkołę. Mam zaledwie osiemnaście lat! To śmieszne, żebyś mnie tytułował
„jaśnie pani”.
- Sabriel - rzekł niepewnie Touchstone. - Postaram się pamiętać. Mówię „jaśnie pani”
z przyzwyczajenia, te słowa przypominają mi, jakie jest moje miejsce w świecie. To dla mnie
prostsze.
- Nie obchodzi mnie, co jest dla ciebie prostsze - burknęła Sabriel. - Nie nazywaj mnie
jaśnie panią i przestań zachowywać się jak półgłówek! Bądź sobą. Zachowuj się zwyczajnie.
Nie potrzebuję lokaja, lecz życzliwego... przyjaciela.
- A więc zgoda, Sabriel - powiedział Touchstone z przesadnym akcentem.
Jest na mnie zły, ale przynajmniej to jakiś postęp, znikła bowiem jego służalczość,
pomyślała Sabriel.
- Powiedz - zwróciła się do uśmiechającego się złośliwie Moggeta - czy masz jakiś
pomysł, co zrobić z drzwiami?
- Tylko jeden - odparł Mogget, przemykając między jej stopami w kierunku cienkiej
linii, która wyznaczała granicę między dwoma skrzydłami drzwi. - Pchnijcie je. Każde z
jednej strony.
- Pchać?
- Czemu nie? - rzekł wzruszając ramionami Touchstone. Napierał teraz silnie całym
ciałem na lewe skrzydło drzwi, przykładając wnętrza dłoni do nabijanego metalowymi
ćwiekami drewna. Sabriel zawahała się i uczyniła to samo z prawej strony.
- Raz, dwa, trzy, pchać! - zarządził Mogget.
Sabriel pchnęła na „trzy”, a Touchstone na „pchać”, więc przez kolejnych kilka
sekund musieli zsynchronizować swe wysiłki. Wtedy drzwi uchyliły się ze skrzypieniem i
wpadła przez nie jasna smuga światła. Gdy wędrowała od podłogi aż do sufitu, tańczyły w
niej drobinki kurzu.
- Dziwne w dotyku - rzekł Touchstone, gdy drewno zabrzęczało pod jego dłońmi,
jakby ktoś szarpał struny lutni.
- Słyszę głosy - zawołała jednocześnie Sabriel, a jej uszy napełniły się złapanymi w
locie fragmentami słów, śmiechem i dobiegającym z daleka śpiewem.
- Widzę czas - wyszeptał Mogget tak cicho, że nikt go nie dosłyszał.
Wówczas drzwi otworzyły się. Przeszli przez nie, osłaniając oczy przed słońcem.
Czuli na skórze chłodny powiew rześkiego wiatru, a ich wypełnione podziemnym kurzem
nozdrza oczyściła świeża woń sosen. Mogget kichnął prędko trzy razy i zakręcił się w kółko.
Drzwi zatrzasnęły się za nimi tak cicho i tajemniczo, jak się otworzyły.
Stali na niewielkiej polance pośrodku sosnowego lasu czy jakiejś szkółki leśnej,
drzewa rosły bowiem w regularnych odstępach. Znajdujące się za ich plecami drzwi
umieszczono w zboczu niskiego pagórka, pokrytego darnią i karłowatymi krzewami. Na
ziemi leżała gruba warstwa igieł sosnowych, przez którą co parę kroków wyzierały szyszki,
niczym wyorane na pradawnym polu bitewnym czaszki.
- Czuwający Las - rzekł Touchstone. Wziął parę głębokich wdechów, spojrzał na
niebo i westchnął. - Myślę, że jest zima albo przedwiośnie?
- Zima - odparła Sabriel - bo w pobliżu Muru bardzo sypał śnieg. Tu panuje znacznie
łagodniejszy klimat.
- Większość Muru, Długie Urwiska i dom Abhorsena leżą na Południowym
Płaskowyżu - wyjaśnił Mogget. - Wznosi się on od stu do dwustu stóp nad równiną na
wybrzeżu. Cały obszar wokół Nestowe, dokąd zmierzamy, znajduje się poniżej poziomu
morza i został zmeliorowany.
- Tak - potwierdził Touchstone. - Pamiętam. Długa Grobla, kanały, napędzane
wiatrem pompy, które spiętrzały wodę...
- Teraz dla odmiany obaj jesteście świetnym źródłem informacji - zauważyła Sabriel. -
Czy któryś z was powiedziałby mi coś, o czym bardzo chciałabym się dowiedzieć, na
przykład, co to są Wielkie Kodeksy?
- Ja nie mogę - powiedzieli równocześnie Mogget i Touchstone. Touchstone ciągnął
dalej urywanym głosem:
- Nałożono na nas zaklęcie... więzy. Ale ktoś, kto nie jest Magiem Kodeksu lub w inny
sposób nie jest związany blisko z Kodeksem, może o tym mówić. Może jakieś ochrzczone
Znakiem Kodeksu dziecko, które jeszcze nie dorosło i nie nabrało mocy...
- Jesteś bystrzejszy, niż przypuszczałem - ocenił Mogget. - Choć to nie znaczy zbyt
wiele.
- Dziecko - powtórzyła Sabriel. - Dlaczego dziecko ma o tym wiedzieć?
- Gdyby wykształcono cię na odpowiednim poziomie, też byś wiedziała - rzekł
Mogget. - Tyle dobrego srebra zmarnowano na tę twoją szkołę.
- Być może - zgodziła się Sabriel - ale teraz, kiedy lepiej poznałam Stare Królestwo,
sądzę, że szkoła w Ancelstierre ocaliła mi życie. Zostawmy to. Którędy teraz idziemy?
Touchstone zerknął na niebo, które jaśniało błękitem nad polaną, a ciemniało nad
stojącymi wkoło sosnami. Nad wierzchołkami drzew wisiało prawie niewidoczne słońce, do
zenitu zostało mu około godziny. Touchstone przeniósł wzrok na cienie drzew i pokazał:
- Wschód. Tam będzie cały ciąg Kamieni Kodeksu, które prowadzą z miejsca, gdzie
stoimy, aż na wschodni kraniec Czuwającego Lasu. Tego miejsca silnie strzeże magia.
Znajduje się tu... znajdowało się tu wiele Kamieni.
Kamienie stały dalej, a za pierwszym widać było jakieś zwierzęce tropy, które biegły
zygzakiem do następnego. Pod sosnami panował przyjemny chłód, a stała obecność Kamieni
Kodeksu dodawała otuchy Sabriel i Touchstone’owi, którzy traktowali je jak latarnie morskie
wśród morza drzew.
Było tu w sumie siedem Kamieni, lecz żaden z nich nie uległ zniszczeniu, choć za
każdym razem, gdy opuszczali strefę jednego i przechodzili do następnego, Sabriel czuła, jak
przeszywa ją lęk. Przez głowę przebiegał jej straszliwy obraz splamionego krwią,
rozłupanego Kamienia na Pękniętym Wzgórzu.
Ostatni Kamień stał na samym skraju lasu, na szczycie granitowego stoku, wysokiego
na trzydzieści lub czterdzieści jardów. Wyznaczał wschodnią granicę boru i koniec wzniesień.
Stanęli obok Kamienia i spojrzeli na bezkresne niebieskoszare morze o spienionych
białych grzywach fal, niespokojne, nieustannie uderzające o brzeg. Pod nimi rozciągały się
płaskie, zapadłe pola Nestowe, utrzymywane przez sieć kanałów, pomp i grobli. Sama wieś
leżała trzy czwarte mili stąd, na kolejnej wysokiej granitowej skale. Po drugiej stronie
znajdował się niewidoczny z tego miejsca port.
- Pola zalewa woda - zauważył zbity z tropu Touchstone, jakby nie dowierzając
własnym oczom.
Sabriel spojrzała w tym samym kierunku i zobaczyła, że to, co w pierwszej chwili
wzięła za uprawy, było wodą i szlamem, który osadzał się niespiesznie tam, gdzie niegdyś
rosły zboża i warzywa. Wiatraki napędzające pompy stały w całkowitej ciszy, a ich
trójramienne skrzydła tkwiły w bezruchu na wieżach, choć od morza wiała słonawa bryza.
- Przecież wiatraki były zaklęte przez Kodeks! - wykrzyknął Touchstone. - Miały być
posłuszne wiatrom, pracować bez trudu...
- Na polach nie ma ludzi, po tej stronie wsi nie widać nikogo - dodał Mogget. Miał
ostrzejszy wzrok i widział lepiej niż przy użyciu lunety z plecaka Sabriel.
- Ktoś musiał zniszczyć Kamienie Kodeksu w Nestowe - powiedziała chłodno przez
zaciśnięte usta Sabriel. - A w bryzie czuję specyficzną wstrętną woń. We wsi są Zmarli.
- Najszybciej dostaniemy się do Belisaere łodzią, mogę ręczyć za swe umiejętności
żeglarskie - rzekł Touchstone. - Lecz jeśli są tam Zmarli, czy nie powinniśmy raczej...
- Zejdziemy w dół i znajdziemy łódź - oświadczyła stanowczo Sabriel. - Póki słońce
jest jeszcze wysoko.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Przez zalane pola prowadziła zbudowana specjalnie ścieżka, coraz jednak woda
sięgała na niej do kostek, a miejscami nawet do wysokości ud. Tylko wznoszące się ponad
poziom gruntu dreny opierały się nieprzyjemnie słonej wodzie. Wszystkie biegły na wschód,
a więc nie prowadziły do wsi, Sabriel i Touchstone musieli zatem brodzić w wodzie na
ścieżce. Mogget, rzecz jasna, podróżował owinięty wokół szyi Sabriel. Był tak wysmukły, że
zdawał się etolą z białych lisów.
Przeprawa trwała długo, brnęli bowiem przez wodę i błoto, niepewni, gdzie stawiać
kroki. Przejście niecałej mili zabrało im godzinę, więc dopiero późnym popołudniem wyszli z
wody i dotarli do skalistego wzniesienia wioski, choć Sabriel liczyła na wcześniejszą porę.
Przynajmniej niebo jest czyste, pomyślała, patrząc w górę. Zimowe słońce nie grzało i nie
świeciło jaskrawo, z pewnością jednak odstraszało większość Pomniejszych Zmarłych od
opuszczania kryjówek.
Mimo to, kiedy dochodzili do wsi, zachowywali wielką ostrożność. Mieli obnażone
miecze, a Sabriel trzymała dłoń na dzwonkach. Ścieżka wiła się w górę. Tworzyły ją wykute
w skale stopnie, gdzieniegdzie wzmocnione cegłami i zaprawą. Sama wieś przycupnęła na
szczycie skalnego urwiska - około trzydziestu ładnych domów z cegły, o dachach krytych
drewnianym gontem. Niektóre z nich pomalowano na żywe kolory, inne na zgaszone,
niektóre zaś były szare i pokryte zaciekami od śniegu i deszczu.
Byłoby tu całkiem cicho, gdyby nie nasilający się od czasu do czasu podmuch wiatru
lub żałobny krzyk mewy, która obniżała lot. Sabriel i Touchstone przysunęli się do siebie i
szli niemal ramię w ramię wzdłuż drogi, która uchodziła za główną ulicę. Ich oczy
prześlizgiwały się nerwowo po zamkniętych drzwiach i zatrzaśniętych okiennicach. Obojgu
zrobiło się nieswojo - czuli, jak po ciele przemyka im okropny, łaskoczący dreszcz, biegnący
wzdłuż kręgosłupa do karku i znaku Kodeksu na czole. Sabriel wyczuwała również obecność
Pomniejszych Zmarłych, którzy ukrywali się przed światłem słonecznym i czyhali w pobliżu,
w którymś domu lub piwnicy.
Przy końcu głównej ulicy, w najwyższym punkcie skały, na starannie utrzymanym
trawniku stał Kamień Kodeksu. Jego połowa odpadła, a na zielonej murawie walały się w
nieładzie pokruszone ciemne odłamki. Przed Kamieniem leżało czyjeś ciało ze związanymi
rękami i nogami. Poderżnięte gardło wskazywało jasno, skąd trysnęła krew - krew ofiary,
która zniszczyła Kamień.
Sabriel uklękła przy zwłokach, odwracając wzrok od zniszczonego Kamienia.
Wiedziała, że uszkodzono go niedawno, lecz już uchylały się ze skrzypieniem drzwi do
Śmierci. Prawie czuła zimno płynącej za nimi rzeki, które przesączało się i ogarniało Kamień,
wysysając z powietrza ciepło i życie. Wiedziała, że zaczaiły się tu również, tuż za granicą
Śmierci, różne stworzenia. Docierał do niej ich głód życia, niecierpliwe czekanie na
zapadnięcie nocy.
Tak jak się spodziewała, ciało należało do Maga Kodeksu, nieżyjącego od jakichś
trzech lub czterech dni. Nie przypuszczała jednak, że są to zwłoki kobiety. Zwiodły ją
barczyste ramiona i muskularna budowa, lecz oto leżała przed nią kobieta w średnim wieku, z
zamkniętymi oczami i poderżniętym gardłem. Jej krótkie brązowe włosy zlepiała sól morska i
krew.
- Wioskowa uzdrowicielka - rzekł Mogget, wskazując nosem na bransoletę na
przegubie jej dłoni. Żeby się jej lepiej przyjrzeć, Sabriel odsunęła sznur, którym skrępowano
kobietę. Bransoleta została wykonana z brązu i inkrustowana znakami Kodeksu z nefrytu.
Znaki te były teraz martwe, gdyż na brązie zakrzepła krew, a pod metalem nie dało się
wyczuć pulsu.
- Zabito ją trzy lub cztery dni temu - oznajmiła Sabriel. - W tym samym czasie pękł
Kamień.
Touchstone spojrzał na nią i skinął posępnie głową, potem znowu zaczął obserwować
stojące naprzeciwko domy. W dłoniach zwisały mu luźno dwa miecze, lecz Sabriel
spostrzegła, że całe jego ciało wyprężyło się w oczekiwaniu niebezpieczeństwa.
- Ktokolwiek... cokolwiek... ją zabiło i zniszczyło Kamień, nie zdołało zawładnąć jej
duchem - dodała cicho Sabriel, jakby do samej siebie. - Dlaczego?
Ani Mogget, ani Touchstone nie odpowiedzieli. Przez chwilę Sabriel rozważała, czy
nie zapytać samej kobiety, ale ostatnie doświadczenia znacznie ostudziły jej wielki zapał
podróży do Śmierci. Zamiast tego przecięła kobiecie pęta i ułożyła ją, jak mogła najlepiej,
wybierając w końcu skuloną pozycję śpiącej.
- Nie znam twego imienia, Uzdrowicielko - szepnęła Sabriel. - Mam za to nadzieję, że
szybko dotrzesz za Ostatnią Bramę. Żegnaj.
Stanęła krok dalej i narysowała nad zwłokami znaki Kodeksu, które przywoływały
stos pogrzebowy, i jednocześnie wyszeptała ich nazwy - palce jednak błądziły, a słowa
mieszały się. Czuła złowrogą obecność zniszczonego Kamienia, który działał na nią niczym
walczący zapaśnik, chwytając za nadgarstki i ściskając szczęki. Na czole Sabriel perlił się pot,
a kończyny przeszywał ból. Dłonie drżały od wysiłku, a opuchnięty język nie słuchał jej,
drętwiejąc w nagle wysuszonych ustach.
Niespodziewanie poczuła, jak skądś nadchodzi pomoc, dzięki której przez jej ciało
przepływała siła, wzmacniając znaki, uspokajając dłonie i nadając głosowi właściwe
brzmienie. Gdy skończyła odmawiać litanię, ponad kobietą strzeliła iskra, która zmieniła się
w płomień. Wtedy buchnął wielki, rozżarzony do białości ogień. Ogarnął całe ciało kobiety i
strawił je, zostawiając jedynie lekki popiół, który z łatwością rozniosą morskie wichry.
Dodatkowa siła pochodziła od Touchstone’a, położył bowiem delikatnie dłoń na jej
ramieniu. Gdy się wyprostowała, przestała ją odczuwać. Sabriel obróciła się i ujrzała, że
Touchstone właśnie wyciąga noszony w prawej ręce miecz. Utkwił wzrok w domach, jakby
nie miał nic wspólnego z udzieleniem jej pomocy.
- Dziękuję - rzekła Sabriel. Touchstone był potężnym Magiem Kodeksu, być może tak
silnym, jak ona sama. To ją zaskoczyło, choć nie była w stanie określić, dlaczego. Nie robił
przecież z tego żadnej tajemnicy, lecz Sabriel zakładała, że pewnie zna on jedynie parę
przydatnych w walce znaków i zaklęć. Drobnych sztuczek magicznych.
- Powinniśmy ruszyć dalej - powiedział Mogget, biegając w podnieceniu w różne
strony. Starannie unikał fragmentów roztrzaskanego Kamienia. - Znaleźć łódź i wypłynąć na
morze, zanim zapadnie noc.
- Port znajduje się w tamtym kierunku - dodał prędko Touchstone, pokazując ostrzem
miecza. I jemu, i kotu bardzo zależy, by jak najszybciej opuścić teren w pobliżu zniszczonego
Kamienia, pomyślała Sabriel. Ale jej też na tym zależało. Nawet w biały dzień wydawało się,
że wszystkie kolory przygasły pod wpływem Kamienia. Trawa stała się bardziej żółta niż
zielona i nawet cienie gęstniały, sprawiając wrażenie liczniejszych i obfitszych, niż w
rzeczywistości. Aż zadygotała na wspomnienie Pękniętego Wzgórza i istoty o imieniu Thralk.
Port leżał po północnej stronie urwistego zbocza. Można było do niego dotrzeć
kolejnymi wykutymi w skale schodami, kiedy zaś przywożono ładunki, windowano je za
pomocą dźwigów nożycowych, które ciągnęły się wzdłuż urwiska. Długie drewniane
nabrzeża sięgały daleko w przejrzystą błękitnozieloną wodę, osłoniętą od wiatru przez
skalistą wysepkę. Wyspę łączył z wybrzeżem długi falochron z ogromnych otoczaków, który
osłaniał cały port przed wichrami i uderzeniami fal.
W porcie nie było żadnej łodzi. Nawet małej szalupy, którą ktoś mógłby tu
przyholować do naprawy. Sabriel stała na schodach i patrzyła w dół. Miała pustkę w głowie i
żadnych planów, co dalej. Obserwowała tylko wiry wodne wokół obrośniętych skorupiakami
słupów mola. W błękicie morza poruszały się jakieś kształty: były to ławice zajętych swymi
sprawami rybek. Mogget usiadł u jej stóp, wciągał powietrze i milczał. Touchstone stanął
wyżej za jej plecami, pełniąc straż.
- I co teraz? - spytała Sabriel, pokazując na pusty port. Jej ramię poruszało się w tym
samym rytmie, co nacierający na drewno i kamień przypływ.
- Na wyspie są ludzie - rzekł Mogget, mrużąc oczy od wiatru. - I kilka łodzi
przywiązanych do dwóch wypiętrzeń skalnych na południowym zachodzie.
Sabriel spojrzała, ale niczego nie zobaczyła, dopóki nie wyjęła lunety z niesionego
przez Touchstone’a plecaka. Kiedy myszkowała w środku, stał całkiem nieruchomo i milczał,
jak cała opustoszała wieś. Znowu udaje, że jest z drewna, pomyślała Sabriel, lecz bez ironii.
Bywał bardzo pomocny, a do tego przestał wreszcie traktować ją tak uniżenie.
Przez lunetę zobaczyła, że Mogget ma rację. Między dwiema odnogami skalnymi
stały częściowo zasłonięte łodzie i widać było słabe oznaki, że wyspa jest zamieszkana: zza
wysokiej skały mignął sznur z wzdymanym przez wiatr praniem i ktoś poruszył się między
drewnianymi, skleconymi naprędce domkami, których sześć przycupnęło na południowo-
zachodniej stronie wyspy.
Sabriel przeniosła wzrok na falochron i przebiegła wzdłuż niego oczami. Tak jak
przeczuwała, w samym środku tkwiła wyrwa, przez którą wdzierało się z wielką siłą morze.
Od strony wyspy piętrzył się stos drewna, co oznaczało, że niegdyś stał tu most, który teraz
rozebrano.
- Wygląda na to, że wieśniacy uciekli na wyspę - rzekła, składając lunetę. - W
falochronie jest wyrwa, dzięki której między wyspą a wybrzeżem przepływa woda. Idealne
zabezpieczenie przed Zmarłymi. Nie sądzę, żeby nawet Mordikant chciał ryzykować
przeprawę przez głębokie morze w czasie przypływu.
- Więc chodźmy - powiedział Touchstone. W jego głosie znowu pobrzmiewało
napięcie i zdenerwowanie. Sabriel spojrzała na niego, potem ponad jego głowę i wtedy
zobaczyła powód jego niepokoju. Z południowego wschodu nadciągały ciemne chmury
deszczowe, wiszące za wsią. Było bezwietrznie, lecz ujrzawszy chmury Sabriel pojęła, że
była to cisza przed burzą. Słońce nie będzie ich długo chronić i prędko zawita noc.
Nikt nie musiał jej nawet ponaglać, sama bowiem zaczęła schodzić po prowadzących
do portu i falochronu stopniach, a Touchstone podążył w jej ślady. Szedł wolniej, oglądając
się co parę kroków za siebie, by pilnować tego, co się dzieje za nimi. Podobnie zachowywał
się Mogget, obracając swą małą kocią twarz i zerkając ciągle do tyłu na domy.
A za nimi uchyliły się nieco okiennice i z bezpiecznego obszaru cienia wyjrzały
pozbawione ciała oczy, obserwując całą trójkę, która skąpana w palącym słońcu maszerowała
do falochronu. Po obu ich stronach szalały fale wodnej kipieli. W kościotrupich ustach
zgrzytały przegniłe, spróchniałe zęby. W głębi okien miotały się rozwścieczone i przerażone
cienie, ciemniejsze niż rzucone przez kogokolwiek w zwykłym świetle. Wszystkie wiedziały,
kto właśnie przeszedł drogą.
Jeden z tych cieni, wybrany losowo przez swych pobratymców, porzucił swą
egzystencję w Życiu i z cichym krzykiem znikł w Śmierci. Ich pan przebywał o wiele mil
dalej, więc najszybciej można było do niego dotrzeć przez krainę Śmierci. Oczywiście, po
przekazaniu wieści posłaniec zostanie strącony przez wszystkie Bramy na ostateczną zatratę.
Jednak jego pan bynajmniej się tym nie przejmował.
Wyrwa w falochronie okazała się szeroka na co najmniej piętnaście stóp, a woda była
dwa razy wyższa od Sabriel. Morze napierało z niespotykaną wrogością.
Kiedy na kamieniach przed nimi wylądowała jakaś strzała i odbiła się dalej,
rozbryzgując wodę, zorientowali się, że teren obstawiony jest również przez łuczników.
Touchstone momentalnie pomknął do przodu, wysuwając się przed Sabriel, która
wyczuła, jak płynie od niego strumień Magii Kodeksu. Jego miecze zatoczyły w powietrzu
koła, tworząc świetliste linie, które zamknęły się w jaśniejący przed nimi okrąg.
Od wyspy w ich stronę oderwały się cztery strzały. Jedna, trafiwszy w okrąg, po
prostu znikła. Pozostałe trzy chybiły, uderzając w kamienie lub wodę.
- Ochrona przed strzałami - wysapał Touchstone. - Skuteczna, lecz nie da się iść dalej.
Czy się wycofujemy?
- Jeszcze nie - odparła Sabriel. Czuła, jak we wsi za ich plecami nieznacznie poruszają
się Zmarli, widziała teraz również łuczników. Było ich czterech i stali w dwóch parach za
ogromnymi głazami, którymi oznaczono miejsce zetknięcia się falochronu z wyspą. Zdawali
się młodzi i zdenerwowani i jak się już okazało, chyba niezbyt groźni.
- Przestańcie! - zawołała Sabriel. - Mamy przyjazne zamiary!
Nikt nie odpowiedział, lecz łucznicy nie odłożyli osadzonych na cięciwach strzał.
- Jaki tytuł nosi zwykle naczelnik wioski? Jak się go nazywa? - szepnęła pośpiesznie
Sabriel do Touchstone’a, kolejny raz żałując, że tak mało wie o Starym Królestwie i jego
zwyczajach.
- Za moich czasów... - odparł powoli Touchstone, skupiając się głównie na
obrysowaniu mieczami świetlistego okręgu - za moich czasów był to Starszy, w wioskach
takiej wielkości jak ta.
- Pragniemy rozmawiać ze Starszym wioski! - krzyknęła Sabriel. Wskazała na
nadciągające za jej plecami chmury i dodała: - Zanim zapadnie zmrok!
- Zaczekajcie! - zabrzmiała odpowiedź, po czym jeden z łuczników opuścił posterunek
przy głazach i pognał w stronę domostw.
Wrócił za parę minut, a za nim przykuśtykał po kamieniach mężczyzna w podeszłym
wieku. Widząc go, pozostali łucznicy opuścili broń i schowali strzały do kołczanów.
Wówczas Touchstone przestał podtrzymywać ochronny czar. Okrąg wisiał jeszcze przez
chwilę w powietrzu i rozpłynął się, zostawiając za sobą nietrwałą tęczę.
Człowiek ten, co pojęli, gdy szedł utykając przez falochron, istotnie nazywał się
Starszy, taki też nosił tytuł. Wokół wychudłej, pomarszczonej twarzy wiatr rozwiewał długie,
siwe włosy niczym delikatną pajęczynę. Poruszał się w przemyślany, powolny sposób,
charakterystyczny dla bardzo starych ludzi. Zdawał się niczego nie bać, być może dzięki
bezinteresownej odwadze, jakiej się nabiera, będąc już tak blisko śmierci.
- Kim jesteście? - zapytał, gdy dotarł do wyrwy i stanął nad kotłującą się wodą jak
jakiś legendarny prorok, a jego pomarańczowy płaszcz trzepotał wokół niego od wzmagającej
się bryzy. - Czego chcecie?
Sabriel otworzyła usta, by odpowiedzieć, lecz Touchstone ją uprzedził. Przemówił, i
to głośno:
- Jestem Touchstone, zaprzysiężony wojownik. Abhorsena, który stoi przed wami.
Czy takich jak my witacie strzałami?
Stary mężczyzna milczał przez chwilę i skierował głęboko osadzone oczy na Sabriel,
jakby samym wzrokiem mógł obnażyć jakikolwiek fałsz. Sabriel odwzajemniła jego
spojrzenie, lecz kącikiem ust szepnęła do Touchstone’a:
- Co ty sobie myślisz, że możesz przemawiać w moim imieniu? Czy nie lepiej byłoby
odnieść się do nich bardziej przyjaźnie? I odkąd to jesteś moim zaprzysiężonym...
Przerwała, gdyż stary człowiek odchrząknął, żeby się odezwać, i splunął do wody.
Przez moment sądziła, że to właśnie była jego odpowiedź, jednak nie zareagował ani żaden z
łuczników, ani Touchstone, zatem nie miało to znaczenia.
- Nastały złe czasy - rzekł Starszy. - Zmuszono nas, byśmy porzucili nasze ogniska i
przenieśli się do nędznych szop, zamieniliśmy ciepło i wygodę na wichry morskie i smród
ryb. Wielu ludzi z Nestowe nie żyje - albo nawet gorzej. Rzadko pojawiają się tu obcy i
podróżni, a jeśli przychodzą, zdarza się, że nie są tymi, na których wyglądają.
- Jestem Abhorsen - rzekła z ociąganiem Sabriel. - Wróg Zmarłych.
- Pamiętam - odparł wolno starzec. - Gdy byłem młody, przybył do nas Abhorsen, by
położyć kres nawiedzającym wioskę widmom, które przywlókł ten kupiec korzenny, niech
będzie przeklęty przez Kodeks. Abhorsen... Pamiętam opończę, jaką nosisz, szmaragdową jak
morskie głębiny, ze srebrnymi kluczami. I jeszcze miecz...
Zamilkł, jakby na coś czekając. Sabriel stała w ciszy, spodziewając się, że będzie
mówił dalej.
- On chce zobaczyć miecz - rzekł Touchstone bezbarwnym tonem, kiedy milczenie za
bardzo się przeciągało.
- Och - odparła Sabriel, rumieniąc się.
Było to przecież oczywiste. Wyciągnęła miecz ostrożnie, by nie zaniepokoić
łuczników, i uniosła go do słońca, by bez trudu było widać tańczące po ostrzu srebrne znaki
Kodeksu.
- Tak - westchnął Starszy i jego starcze ramiona obwisły z ulgą. - To ten miecz.
Zaklęty przez Kodeks. Ona jest Abhorsenem.
Obrócił się i chwiejnym krokiem podszedł do łuczników, podnosząc słaby głos, tak że
zabrzmiał on jak odległe echo rybackich okrzyków. - Chodźcie no, wy czterej. Pospieszcie się
z mostem. Mamy gości! Pomóżcie!
Sabriel zerknęła na Touchstone’a, unosząc brwi w zdumieniu nad znaczeniem
ostatnich słów starca. O dziwo, Touchstone odwzajemnił jej spojrzenie i wytrzymał je.
- Należy do obyczaju, by osoba wysokiego stanu, jak ty, została przedstawiona przez
swego zaprzysiężonego zbrojnego wojownika - rzekł cicho. - A jedyną dopuszczalną rolą, w
jakiej wolno mi z tobą podróżować, jest właśnie zaprzysiężony wojownik. Inaczej ludzie
wezmą nas w najlepszym razie za mających zakazany romans kochanków. Gdyby zaczęto w
takich okolicznościach łączyć twoje imię z moim, obniżyłoby to w ich oczach twą rangę.
Rozumiesz?
- Aha - odparła Sabriel, połykając głośno ślinę. Czuła, jak jej policzki i szyję znowu
oblewa rumieniec zażenowania. Przypominało to najostrzejsze reprymendy, których udzielała
panna Prionte, a dotyczące gaf towarzyskich. Sabriel wcale się nie zastanawiała, jak może
wyglądać jej podróżowanie z Touchstone’em. W Ancelstierre okryłoby ją to z pewnością
hańbą, ale byli przecież w Starym Królestwie, gdzie sprawy miały się zupełnie inaczej. Jak się
jednak okazało, tylko niektóre...
- Lekcja dwieście siódma - zamruczał Mogget spod jej stóp. - Trzy punkty na dziesięć
możliwych. Ciekawe, czy mają świeżo złowione morszczuki? Zjadłbym sobie jednego, kiedy
jeszcze trzepocze...
- Cicho bądź! - przerwała Sabriel. - Lepiej przez chwilę udawaj zwykłego kota.
- A proszę bardzo, jaśnie pani Abhorsen - odpowiedział Mogget, odchodząc
dostojnym krokiem, by siąść u boku Touchstone’a.
Sabriel już przygotowała jakąś miażdżącą odpowiedź, gdy zobaczyła, że kąciki ust
Touchstone’a wykrzywia leciutki grymas. Touchstone uśmiecha się? Zdziwiła się tak, że aż
ugryzła się w język, a celna uwaga zupełnie wyleciała jej z głowy. Tymczasem czterej
łucznicy wypełniali lukę w falochronie deską, której koniec uderzył donośnie o głazy.
- Proszę szybko przechodzić - rzekł Starszy, gdy mężczyźni umocowali deskę. - We
wsi jest teraz wiele okrutnych stworzeń, a obawiam się, że dzień już się prawie skończył.
Jakby na potwierdzenie jego słów przesunął się po nich cień chmur, a w powietrzu
uniosła się świeża woń nadciągającego deszczu, zmieszana ze słonawą wilgocią morza. Nie
czekając na dalsze popędzanie, Sabriel przebiegła prędko przez deskę, za nią Mogget, a na
końcu Touchstone.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Zanim nastał poranek szóstego dnia na morzu, Sabriel miała już serdecznie dosyć
żeglarskiego życia. Płynęli praktycznie bez ustanku, przybijając do brzegu w południe, by
nabrać słodkiej wody, i to tylko wtedy, gdy świeciło słońce. Noce spędzali pod żaglami, kiedy
zaś Touchstone’a zmogło znużenie, zarzucali kotwicę, a Mogget, który obywał się bez snu,
stał na straży. Na szczęście pogoda im sprzyjała.
Pięć dni upłynęło we względnym spokoju. Dwa dni z Nestowe do Brodatego Cypla,
jałowego półwyspu, na którym tylko piaszczysta plaża i czysty strumień były godne
zainteresowania. Pozbawiony życia, był również pozbawiony Zmarłych. Właśnie tu Sabriel
poczuła po raz pierwszy, że jej zmysły nie odbierają śladu Mordikanta. Łódź posuwała się do
przodu dzięki korzystnemu, silnemu wiatrowi z południowego wschodu, mknąc na północ w
zbyt szybkim tempie, by Zmarły mógł za nią nadążyć.
A potem trzy dni z Cypla na wyspę Ilgard, której skaliste urwiska wyrastały prosto z
morza jak szare, podziurawione domostwo, dając schronienie tysiącom morskich ptaków.
Minęli je późnym popołudniem, a jedyny żagiel ich łodzi wydymał się do granic
wytrzymałości. Budowany na zakładkę kadłub przechylał się w jedną stronę, dziób zaś pruł
wodę, wzbijając w powietrze mgiełkę wodnego pyłu, który pokrywał solą usta, oczy i ciała.
Wyspę Ilgard dzieliło pół dnia od Przesmyku Belis, wąskiej cieśniny, która prowadziła
do Morza Saere. Przepłynięcie tego odcinka wiązało się jednak z wieloma trudnościami, więc
ledwie wyspa znikła im z oczu, spędzili noc na morzu, czekając na światło dnia.
- Przez Przesmyk Belis przerzucono zaporę z łańcucha - wyjaśniał Touchstone, gdy
stawiał żagiel, a Sabriel wciągała kotwicę. Nad nimi wschodziło słońce, lecz ponieważ nie
wynurzyło się jeszcze całe z morza, rzucało na razie blady cień na rufę. - Zbudowano ją, by w
akwen Morza Saere nie mogli wpływać piraci i im podobni. Nie uwierzysz, jak wielki jest ten
łańcuch - nie umiem sobie wyobrazić ani jak go wykuto, ani jak go przeciągnięto przez
cieśninę.
- Czy nadal tam jest? - spytała ostrożnie Sabriel, nie chcąc przeszkadzać
Touchstone’owi, który nagle zrobił się dziwnie rozmowny.
- Jestem pewien, że tak - odparł Touchstone. - Najpierw zobaczymy wieże na dwóch
przeciwległych brzegach. Na południu Kołowrót, a na północy Hak Łańcucha.
- Nie są to zbyt wyszukane nazwy - zauważyła Sabriel, nie potrafiąc się powstrzymać
od przerywania swemu towarzyszowi. Jakże miło bowiem było rozmawiać! Podczas morskiej
podróży Touchstone znowu stał się małomówny, choć istotnie miał dobre usprawiedliwienie -
musiał sterować łodzią rybacką osiemnaście godzin na dobę, co nawet przy dobrej pogodzie
nie pozostawiało zbyt wiele sił na rozmowę.
- Nazwano je zgodnie z tym, do czego służą - powiedział Touchstone. - I bardzo
słusznie.
- Kto decyduje o tym, które statki przepuścić? - spytała Sabriel. Wybiegała już
myślami naprzód, zastanawiając się, jakie jest Belisaere. Czy to możliwe, by przypominało
Nestowe - opuszczone miasto, w którym roi się od Zmarłych?
- Ach, nie myślałem o tym - rzekł Touchstone. W moich czasach sprawował tu urząd
Mistrz Królewskiej Zapory Łańcuchowej, którego wspomagał oddział straży i szwadron
niewielkich okrętów. Jeśli, jak twierdzi Mogget, miasto pogrążyło się w anarchii...
- Mogą być tam również ludzie, którzy pracują dla Zmarłych lub są z nimi w zmowie -
dodała z zadumą Sabriel. - Nawet więc jeśli przeprawimy się przez zaporę przy świetle dnia,
mogą być różne kłopoty. Chyba dobrze zrobię, jak wywrócę opończę na lewą stronę i owinę
hełm, by go nie było widać.
- A dzwonki? - zapytał Touchstone. Pochylał się obok, by naciągnąć główny szot i
trącał prawą dłonią rumpel, tak by wykorzystać zmianę wiatru. - Ujmując to najdelikatniej,
raczej rzucają się w oczy.
- Będę po prostu wyglądać jak nekromantka - odrzekła Sabriel. - Zasolona, niemyta
nekromantka.
- No, nie wiem - powiedział Touchstone, który się nie zorientował, że Sabriel żartuje. -
Oni nie wpuszczą do miasta żadnego nekromanty ani nie zostawią go przy życiu, bo w
moich...
- W twoich czasach - wtrącił się Mogget, tkwiąc na swym ulubionym posterunku przy
dziobie - ale teraz są inne czasy i jestem pewien, że widok nekromanty, albo nawet kogoś
gorszego, nie jest czymś niezwykłym w Belisaere.
- Włożę pelerynę... - zaczęła Sabriel.
- Skoro tak uważasz - powiedział jednocześnie z nią Touchstone. Najwyraźniej nie
dowierzał kotu. Belisaere była królewską stolicą, ogromnym miastem, zamieszkiwanym przez
co najmniej pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Touchstone nie wyobrażał sobie, że mógł nastąpić jej
upadek i że niszczeje teraz, opanowana przez Zmarłych. Pomimo swych żywionych w głębi
ducha obaw i tajemnej wiedzy nie potrafił wyzbyć się przekonania, że Belisaere, do którego
płynęli, niewiele różni się od obrazu miasta sprzed dwustu lat, jakie przechowywał w
pamięci.
Przekonaniem tym zachwiał jednak widok dwóch wież Przesmyku Belis, które
ukazały się nad błękitną linią horyzontu. Stały po przeciwnych stronach cieśniny, zdając się z
początku zaledwie ciemnymi smugami, które strzelały w niebo coraz wyżej, w miarę jak
przybliżała się do nich pchana wiatrem łódź. Sabriel zobaczyła przez lunetę, że zbudowano je
z pięknego, różowego kamienia, który niegdyś musiał robić wielkie wrażenie. Teraz kamień
poczerniał od pożarów i znikła gdzieś potęga majestatycznych wież. Kołowrót stracił trzy
górne kondygnacje, a wszystkich miał niegdyś siedem, Hak Łańcucha zaś stał wyniośle, jak
zawsze, jednak gdy w jego ziejące czernią otwory wpadły promienie słońca, ukazało się
nagie, opustoszałe wnętrze. Nie było śladu po garnizonie, urzędniku pobierającym myto,
mułach poruszających windę kotwiczną lub w ogóle jakiegoś życia.
Cieśninę nadal odgradzał olbrzymi łańcuch, którego końce przymocowane były do
obu wież. Z wody wyłaniały się gigantyczne ogniwa, zielone i obrośnięte skorupiakami, a
każde z nich było tak długie i szerokie, jak łódź rybacka. Łańcuch prześwitywał też pośrodku
Przesmyku, gdzie wzburzone morze nieco opadało i widać było, jak w niecce między falami
błyszczy zielony i oślizgły fragment łańcucha, niczym zaczajony potwór z głębin.
- Musimy podpłynąć do Kołowrotu, położyć maszt i wiosłować pod łańcuchem, tam,
gdzie wznosi się on ponad wodą - oświadczył Touchstone po skrupulatnych oględzinach
łańcucha przez lunetę, kiedy przez parę minut próbował ocenić, czy zanurzył się on na tyle,
by dało się przepłynąć. Mimo to na łodzi o tak małej wyporności jak ich byłoby to zbyt
ryzykowne, nie śmieli też czekać aż do późnego popołudnia na przypływ. Jakiś czas temu,
zapewne gdy opuszczono wieże, łańcuch był maksymalnie naprężony. Inżynierowie, którzy
go zamocowali, ucieszyliby się z pewnością widząc, że niewiele się obniżył.
- Mogget, idź na dziób i stój tam na czatach. Wypatruj, czy coś nie pojawia się w
wodzie. Sabriel, czy mogłabyś obserwować wybrzeże wraz z wieżą i mieć się na baczności
przed atakami?
Dziewczyna skinęła głową, zadowolona, że rola kapitana, którą pełnił teraz na ich
małej łódce Touchstone, pomogła mu się otrząsnąć z absurdalnej służalczości i mógł się
zachowywać jak normalna osoba. Mogget wskoczył na dziób bez słowa sprzeciwu, nie
zważając na bryzgi wody, które co jakiś czas spadały mu na głowę, kiedy przecinali morską
toń. Zmierzali w kierunku niewielkiego trójkąta między wybrzeżem, morzem i łańcuchem,
dającego im szansę, by szczęśliwie pokonać cieśninę.
Zanim położyli maszt, podpłynęli tak blisko, na ile starczyło im odwagi. Co prawda,
poziom wód obniżył się, gdyż Przesmyk Belis był chroniony z dwóch stron wąskimi pasami
lądu, jednak zmienił się kierunek fal i przypływ zaczął teraz nadchodzić od strony oceanu do
Morza Saere. Nawet więc bez masztu i żagla prąd szybko znosił ich łódź w stronę łańcucha.
Touchstone wiosłował ile sił, żeby utrzymać choć minimalną prędkość. Po chwili stało się to
niemożliwe, więc Sabriel ujęła jedno z wioseł i pracowali razem, a Mogget miauczał,
wskazując kierunek.
Co parę sekund, kiedy ciągnęła wiosłem tak, że jej plecy dotykały niemal ławeczki, na
której siedziała, Sabriel zerkała przez ramię. Zmierzali w stronę wąskiego przejścia między
wysoką, lecz rozsypującą się tamą Kołowrotu, a potężnym łańcuchem, który wyłaniał się z
morskiej kipieli oblepiony grubą warstwą białej piany. Do jej uszu dobiegał melancholijny
jęk jego ogniw, podobny do chóru obolałych morsów. Nawet ten gargantuiczny łańcuch
poruszał się zgodnie z kaprysami morza.
- Kieruj się nieco na lewo - zamiauczał przeciągle Mogget. Touchstone przez chwilę
wiosłował w tył, aż kot zeskoczył, wrzeszcząc:
- Wciągnąć wiosła i schylić się!
Wiosła zazgrzytały, rozbryzgując wodę, a Sabriel i Touchstone po prostu położyli się
na plecach, Mogget zaś przycupnął między nimi. Łódź kołysała się i zanurzała, a straszliwy
jęk łańcucha dochodził całkiem z bliska. Przez moment Sabriel widziała nad sobą czysty
błękit nieba, ale już za chwilę ujrzała tylko zielone, obrośnięte wodorostami żelazo. Gdy fala
uniosła łódź, mogła sięgnąć i dotknąć wielkiej zapory łańcuchowej Przesmyku Belis.
W końcu ją przepłynęli i Touchstone mógł znowu opuścić wiosło, a Mogget przejść na
dziób. Sabriel miała ochotę dalej leżeć i wpatrywać się w niebo, lecz waląca się tama
Kołowrotu była na odległość wiosła. Usiadła i wróciła do wiosłowania.
Woda w Morzu Saere zmieniła kolor. Sabriel zanurzyła w niej dłoń, zachwycając się
jej czystym, migotliwym turkusem. Woda zadziwiała nieprawdopodobną przejrzystością.
Choć była bardzo głęboka, Sabriel mogła jednak sięgnąć wzrokiem na sześć lub osiem
metrów w dół, podziwiała więc, jak pod zostawianym przez ich łódź kilwaterem tańczą małe
rybki.
Ogarnęło ją uczucie odprężenia i chwilowej beztroski, na razie bowiem znikły
wszystkie jej zmartwienia: te, które zostawiła za sobą, i te, które jeszcze ją czekały, a
zastąpiła je niezmącona kontemplacja czystej, zielonobłękitnej wody. Nie wyczuwała
obecności Zmarłych ani ciągłego zagrożenia ze strony wielu drzwi do Śmierci. Na morzu
rozpływała się nawet Magia Kodeksu. Na parę minut zapomniała o Touchstonie i Moggecie.
Nawet wspomnienie ojca jakby zbladło. Istniała tylko barwa morza i jego chłód na jej dłoni.
- Wkrótce zobaczymy już miasto - rzekł Touchstone, przerywając jej chwilowe
oderwanie się od rzeczywistości - jeśli wieże nadal tam stoją.
Sabriel kiwnęła głową w zamyśleniu i powoli wyciągnęła dłoń z wody, jakby musiała
się rozłączyć z bliskim przyjacielem.
- Musi ci być ciężko - powiedziała prawie do siebie, nie spodziewając się nawet
odpowiedzi. - Minęło dwieście lat, a kiedy spałeś, całe Królestwo z wolna popadało w ruinę.
- Nie wierzyłem w to, dopóki nie ujrzałem Nestowe, a potem wież Przesmyku Belis -
odparł Touchstone. - A teraz boję się nawet o tak wielkie miasto, o którym myślałem, że
nigdy się nie zmieni.
- Za grosz wyobraźni - powiedział surowo Mogget. - Żadnego myślenia naprzód.
Skaza na charakterze. Fatalna skaza.
- Mogget, dlaczego jesteś dla niego taki niegrzeczny? - zareagowała z oburzeniem
Sabriel, rozgniewana, że znowu traci przez kota możliwość rozmowy z Touchstone’em.
Mogget syknął i nastroszył futerko na grzbiecie.
- Nie jestem niegrzeczny, tylko trzymam się faktów - miauknął, obracając się do nich
tyłem z wystudiowaną pogardą. - A on zasługuje na te słowa.
- Mam tego dosyć! - oświadczyła Sabriel. - Touchstone, o czym wie Mogget, a ja nie?
Touchstone milczał, zaciskając dłonie na rumplu, aż zbielały mu kostki. Utkwił wzrok
na odległym widnokręgu, jakby już dostrzegał wieże Belisaere.
- Musisz mi w końcu powiedzieć - rzekła Sabriel, w której głos wkradła się
charakterystyczna nuta starszej uczennicy pouczającej młodsze. - Przecież to nie może być aż
tak złe, prawda?
Touchstone zwilżył wargi, zawahał się i wreszcie przemówił:
- To nie zło mną kierowało, jaśnie pani, tylko głupota. Dwieście lat temu, kiedy
rządziła ostatnia Królowa... myślę... wiem, że jestem częściowo odpowiedzialny za upadek
Królestwa i kres królewskiego rodu.
- Co takiego?! - wykrzyknęła Sabriel. - W jaki sposób?
- Jestem... - ciągnął przygnębiony Touchstone, a jego drżące dłonie tak rozdygotały
rumpel, że łódź posuwała się teraz zygzakiem. - Nastąpił pewien... to znaczy...
Urwał, wziął głęboki oddech, wyprostował się i ciągnął swą historię, jakby składał
sprawozdanie starszemu rangą oficerowi.
- Nie wiem, ile mogę powiedzieć, bo łączy się to z Wielkimi Kodeksami. Od czego
mam zacząć? Chyba od Królowej. Miała czworo dzieci. Najstarszy syn, Rogir, był
towarzyszem mych dziecięcych zabaw. Zawsze nam przewodził we wszystkich grach. Miał
różne pomysły, a my je realizowaliśmy. Później, gdy dorastaliśmy, jego pomysły stały się
dziwaczne i niezbyt przyjemne. Oddalaliśmy się od siebie. Ja wstąpiłem do Gwardii, a on
zajmował się tym, co go interesowało. Teraz wiem, że musiało to mieć związek z Wolną
Magią i nekromancją - wtedy nigdy go o to nie podejrzewałem. A powinienem, wiem, lecz on
zawsze bywał skryty i często nieobecny. Pod koniec... To znaczy parę miesięcy przed tym
wydarzeniem... hm... Rogir wyjechał na kilka lat. Wrócił tuż przed Świętem Przesilenia
Zimowego. Cieszyłem się na nasze spotkanie, bo zdawało mi się, że jest bardziej Rogirem z
czasów naszego dzieciństwa. Przestał zajmować się osobliwościami, które go dawniej
pociągały. Znowu spędzaliśmy razem więcej czasu. Polowaliśmy z sokołami, jeździliśmy
konno, piliśmy i tańczyli.
- Pewnego popołudnia - było rześko i zimno, w porze zachodu słońca - pełniłem
służbę, strzegąc Królowej i jej dam. Grały w kranaki. Przyszedł do niej Rogir i poprosił, by
udała się z nim tam, gdzie stoją Wielkie Kamienie... czy mogę o tym mówić?
- Tak - przerwał mu Mogget. Wyglądał na zmęczonego, był jak bezdomny kot,
któremu wymierzono o jednego kopniaka za dużo. - Na jakiś czas morze zmywa wszystko.
Możemy mówić o Wielkich Kodeksach, przynajmniej przez chwilę. Zapomniałem, że tak
jest.
- Opowiadaj dalej - gorączkowała się Sabriel. - Wykorzystajmy to, póki się da. Czy
Wielkie Kamienie to „kamień i zaprawa” z wierszyka - Trzeci i Piąty Wielki Kodeks?
- Tak, razem z Murem - odparł Touchstone z roztargnieniem, jakby recytował
wyuczoną lekcję. Twórcy Wielkich Kodeksów - ludzie czy ktoś inny - umieścili trzy z nich w
liniach krwi, a dwa w fizycznych budowlach: Murze i Wielkich Kamieniach. Wszystkie
pomniejsze kamienie czerpią moc z jednego lub z drugiego. Wielkie Kamienie... Przyszedł
Rogir mówiąc, że coś się z nimi stało i Królowa powinna to zbadać. Choć był jej synem,
niezbyt wysoko ceniła jego mądrość, nie uwierzyła mu też, gdy stwierdził, że są jakieś
trudności z Wielkimi Kamieniami. Była Magiem Kodeksu i nie wyczuwała żadnych złych
zmian. Poza tym wygrywała w kranaki, kazała mu więc poczekać do rana. Rogir zwrócił się
do mnie, żebym się za nim wstawił u Królowej i niech Kodeks mi pomoże. Zrobiłem to.
Wierzyłem Rogirowi, ufałem mu i to przekonało Królową. Zgodziła się w końcu. Słońce
zdążyło już zajść. Zeszliśmy w dół z Rogirem, trzema gwardzistami i dwiema damami dworu
do miejsca, gdzie znajduje się zbiornik wodny i Wielkie Kamienie. Touchstone zniżył głos do
ochrypłego szeptu.
- Na dole działy się straszliwe rzeczy, wszystko to jednak było dziełem Rogira, a nie
jego odkryciem. Jest tam sześć Wielkich Kamieni, a gdy zbliżaliśmy się, właśnie pękały dwa
z nich, niszczone krwią sióstr Rogira, które składali w ofierze jego słudzy od Wolnej Magii.
Kiedy podpłynęliśmy barką Królowej, widziałem ich ostatnie chwile, słabą nadzieję w
gasnących oczach. Czułem, jak Kamieniami targnął potężny wstrząs, gdy pękały, i pamiętam,
jak Rogir zakradł się do Królowej od tyłu i jak szybko spadł na jej gardło cios zadany
sztyletem o zębatym ostrzu... Rogir trzymał złoty puchar, zresztą własność Królowej, i zbierał
w niego krew, lecz ja działałem zbyt powoli, zbyt powoli...
- Czyli to, co opowiedziałeś mi w Poświęconej Pieczarze, nie było prawdą - szepnęła
Sabriel, kiedy Touchstone’owi załamał się głos, a po policzkach spływały łzy. - Królowa nie
przeżyła...
- Nie - wymamrotał Touchstone. - Ale nie chciałem kłamać. Po prostu wszystko mi się
mieszało w głowie.
- Co się stało?
- Pozostali dwaj gwardziści byli sojusznikami Rogira - ciągnął Touchstone drgającym
od łez i przytłumionym rozpaczą głosem. - Zaatakowali mnie, a wtedy Vlare - jedna z dam
dworu - rzuciła się na nich. Straciłem rozum, wpadłem w szał. Zabiłem obu gwardzistów.
Rogir wyskoczył z barki i szedł w wodzie w stronę Kamieni, niosąc w ręce puchar. Jego
czterej czarownicy w ciemnych kapturach czekali wokół trzeciego Kamienia, następnego, jaki
miał zostać zniszczony. Wiedziałem, że nie dotrę na czas. Rzuciłem miecz. Poleciał prosto do
celu, trafiając go tuż nad sercem. Krzyknął, aż poniosło się echo, i obrócił się w moją stronę!
Przeszyty mieczem szedł dalej, unosząc ten potworny, wypełniony krwią puchar, jakby
proponując mi toast. „Możesz rozszarpać moje ciało”, rzekł: „Rozedrzyj je, jak źle uszyty
kostium. Ale ja nie mogę umrzeć”.
- Podszedł do mnie na odległość ramienia i mogłem spojrzeć mu w twarz, widziałem
zło, które czaiło się tuż pod znanymi mi rysami... Nagle rozbłysło oślepiające białe światło i
rozległ się dźwięk dzwonków - takich, jak twoje, Sabriel - i głosy, szorstkie głosy... Rogirem
szarpnęło do tyłu, upuścił puchar, a rozlana krew pływała po powierzchni wody jak oliwa.
Gdy obróciłem się, ujrzałem gwardzistów na schodach i płonący, wirujący słup białego
ognia... jakiegoś mężczyznę z mieczem i dzwonkami... wtedy zemdlałem albo ktoś uderzył
mnie tak, że straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, byłem w Poświęconej Pieczarze i
zobaczyłem twoją twarz. Nie wiem, jak się tam znalazłem, kto mnie tam umieścił... Dalej
pamiętam tylko strzępy i fragmenty obrazów...
- Powinieneś był mi powiedzieć - rzekła Sabriel, starając się nadać głosowi krzepiący,
pełen współczucia ton. - Być może jednak twoja historia musiała poczekać, aż wypłyniesz na
morze, które zdjęło z ciebie zaklęcie. Powiedz, ten mężczyzna z mieczem i dzwonkami to był
Abhorsen?
- Nie wiem - odpowiedział Touchstone. - Chyba tak.
- Mnie się zdaje, że na pewno - dodała Sabriel. Spojrzała na Moggeta i pomyślała o
słupie wirującego ognia. - Ty też tam byłeś, prawda, Mogget? Bez nałożonych więzów, w
swej innej postaci.
- Tak, byłem - zgodził się kot. - Razem z ówczesnym Abhorsenem. Bardzo potężnym
Magiem Kodeksu i mistrzem dzwonków, ale miał zbyt miękkie serce, by poradzić sobie ze
zdradą. Kosztowało mnie to niemało zachodu, by go przekonać, że musimy się udać do
Belisaere. I w końcu nie zdążyliśmy uratować Królowej i jej córek.
- Co się stało? - szepnął Touchstone. - Co się stało?
- Kiedy Rogir wrócił do Belisaere, należał już do Zmarłych - rzekł ze znużeniem
Mogget, jakby opowiadał jakąś zabawną anegdotę bandzie kamratów, którzy jedli chleb z
niejednego pieca - ale tylko Abhorsen mógł o tym wiedzieć, a był nieobecny. Prawdziwe
ciało Rogira zostało gdzieś ukryte... jest gdzieś ukryte... przywdział więc jakiś wytworzony
dzięki Wolnej Magii kształt. W pewnym momencie studiów poświęcił swoje prawdziwe
Życie, otrzymując w zamian potęgę i władzę. Jak wszyscy Zmarli musiał zabierać komuś
Życie, by nie wrócić do Śmierci. Jednak w całym Królestwie bardzo utrudniał mu to Kodeks.
Postanowił go więc zniszczyć. Mógł ograniczyć się do roztrzaskania kilku pomniejszych
Kamieni, gdzieś z dala od stolicy, lecz to dałoby mu bardzo niewielki obszar, na którym
mógłby grasować. Na dodatek prędzej czy później wytropiłby go Abhorsen. Zdecydował
więc, że zniszczy Wielkie Kamienie, do tego zaś potrzebował krwi królewskiej, krwi swej
własnej rodziny, albo krwi Abhorsena czy Clayra, ta była jednak o wiele trudniejsza do
zdobycia.
- Ponieważ był przebiegłym i potężnym synem Królowej, niemal osiągnął swe cele.
Zniszczono dwa z sześciu Wielkich Kamieni. Zabito Królową i jej córki. Abhorsen zadziałał
odrobinę za późno. Co prawda, udało mu się wypędzić Rogira w odległe rejony Śmierci, lecz
on nadal istniał, gdyż nigdy nie odnaleziono jego prawdziwego ciała. Nawet przebywając w
Śmierci kierował rozpadem Królestwa - Królestwa bez rodziny królewskiej - którego jeden z
Wielkich Kodeksów został okaleczony, psując i osłabiając pozostałe... Owej nocy w
zbiorniku wodnym Rogir nie został tak naprawdę pokonany, opóźniono tylko jego plany. Od
dwustu lat próbuje powrócić, usiłuje znów wkroczyć do krainy Życia.
- I udało mu się, prawda? - wtrąciła Sabriel. - To on jest istotą o imieniu Kerrigor, z
którą Abhorsenowie walczą od pokoleń, próbując zatrzymać go w Śmierci. To on powrócił
jako Wielki Zmarły, mordując cały patrol w pobliżu Pękniętego Wzgórza, to on jest panem
Mordikanta.
- Nie wiem - odparł Mogget. - Twój ojciec tak sądził.
- To on - rzekł jakby nieobecny Touchstone. - Kerrigor był przezwiskiem Rogira z
czasów dzieciństwa. Sam go wymyśliłem w dniu, kiedy biliśmy się błotem. Jego pełne imię,
używane podczas ceremonii, brzmiało Rogirek.
- On więc - lub jego słudzy - musieli zwabić mego ojca do Belisaere na krótko, zanim
Kerrigor wyłonił się ze Śmierci - myślała na głos Sabriel. - Ciekawe, dlaczego przeszedł
przez drzwi do Życia tak blisko Muru?
- Jego ciało musi znajdować się niedaleko Muru. Potrzebuje być blisko niego -
wyjaśnił Mogget. - Powinnaś o tym wiedzieć. Po to, by odnowić naczelne zaklęcie, które nie
dopuszcza do tego, by kiedykolwiek przeszedł przez Ostatnią Bramę.
- Tak - odrzekła Sabriel, przypominając sobie fragmenty z „Księgi Zmarłych”.
Zadrżała, lecz opanowała się na tyle, by nie wydać z siebie rozdzierającego szlochu. W duszy
chciało się jej krzyczeć i wyć. Zapragnęła uciec do Ancelstierre, przekroczyć Mur, zostawić
za sobą Zmarłych i magię, dotrzeć jak najdalej na południe. Zdusiła jednak w sobie te uczucia
i odezwała się:
- Kiedyś pokonał go któryś Abhorsen. Mogę znów to uczynić, lecz najpierw musimy
odnaleźć ciało mego ojca.
Na chwilę zapadła cisza, zakłócana jedynie szumem wiatru w żaglu i cichym
skrzypieniem takielunku. Touchstone otarł oczy dłonią i spojrzał na Moggeta.
- Chciałbym zapytać o jedną rzecz. Kto wtrącił mego ducha do Śmierci, a moje ciało
zmienił w galion?
- Nigdy się nie dowiedziałem, co się z tobą stało - odpowiedział Mogget, a jego
zielone oczy spotkały wzrok Touchstone’a, który nie wytrzymał tego spojrzenia - ale sądzę,
że na pewno zrobił to Abhorsen. Kiedy wyciągaliśmy cię ze zbiornika wodnego,
zachowywałeś się jak obłąkany, odszedłeś od zmysłów, zapewne wskutek zniszczenia
Wielkich Kamieni. Całkiem straciłeś pamięć. Widać dwieście lat to niezbyt długo, jak na
uleczenie tych objawów. Musiał coś w tobie dostrzec - albo to coś zobaczył w lodzie... ach,
jak trudno mi było to powiedzieć. Chyba zbliżamy się do miasta i zmniejsza się
oddziaływanie morza. Wracają nałożone na nas więzy...
- Nie, Mogget! - wykrzyknęła Sabriel. - Chcę się dowiedzieć, muszę się dowiedzieć,
kim jesteś. Co cię łączy z Wielkimi...
Głos uwiązł jej w gardle, z którego wydobył się teraz przerażony gulgot.
- Za późno - rzekł Mogget. Zaczął czyścić sobie futerko, wysuwając różowy języczek,
który tworzył barwną plamę na bieli sierści.
Sabriel westchnęła i przeniosła wzrok na turkusowe morze, a potem na żółtą tarczę
słoneczną, która zawisła na błękitnym, pociętym białymi żyłkami polu. Nad jej głową lekka
bryza wzdymała żagiel, delikatnie burząc włosy. Przed nimi mknęły mewy, dołączając do
swych skrzekliwych sióstr, które żywiły się rybami. Ich ławica błyskała srebrem tuż pod
powierzchnią wody.
Wszystko było jasne, kolorowe, przepełnione radością życia. Nawet ostra woń soli na
skórze, odór ryb i jej niemytego ciała oznaczały życie, niezwykłą energię. Daleko, jakże
daleko od upiornej przeszłości Touchstone’a, złowieszczego Rogira-Kerrigora i od
przejmującej zimnem szarości Śmierci.
- Będziemy musieli zachować wielką ostrożność - powiedziała w końcu Sabriel. - I
mam nadzieję, że... co wtedy powiedziałeś Starszemu z Nestowe, Touchstone?
Od razu wiedział, o co jej chodzi.
- Niech Kodeks ma nas wszystkich w opiece.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Romb ochronny jest nietknięty - rzekł Touchstone. - Nie będziemy w stanie ruszyć
ciała.
- Tak, wiem - odparła Sabriel. Z wolna malało poczucie ogromnej ulgi na widok ojca,
ustępując mdłościom wywołanym przez strzaskane Kamienie. - Myślę... myślę, że muszę się
stąd udać do Śmierci po jego ducha.
- Co takiego? - wykrzyknął Touchstone. I dodał ciszej, gdyż zadźwięczało echo: -
Stąd?
- Jeśli wyczarujemy nasz własny romb ochronny... - ciągnęła Sabriel, rozmyślając na
głos - odpowiednio duży, by objął i nas, i romb ojca, odeprze on większość grożących nam
niebezpieczeństw.
- Większość - powiedział posępnie Touchstone, rozglądając się wokół i próbując
dojrzeć cokolwiek poza maleńkim kręgiem światła, który rzucała ich świeca - lecz romb
również nas tu uwięzi, jeśli go w ogóle wyczarujemy w tak bliskim sąsiedztwie zniszczonych
Kamieni. Wiem, że w tym miejscu sam nie dałbym rady.
- Powinno nam się udać, jeżeli połączymy siły. A gdy staniecie z Moggetem na straży
podczas mojego pobytu w Śmierci, nasz plan się powiedzie.
- Co o tym myślisz, Mogget? - zapytał Touchstone, obracając głowę, tak że otarł się
policzkiem o małe zwierzątko na ramieniu.
- Mam własne zmartwienia - gderał Mogget. - I sądzę, że to pewnie pułapka. Ale
skoro już tu jesteśmy, a Abhorsen... powiedzmy, Abhorsen w stanie spoczynku,
prawdopodobnie jednak żyje, mam wrażenie, że nie pozostaje nam nic innego.
- Nie podoba mi się to - szepnął Touchstone. Samo przebywanie w pobliżu
zniszczonych Kamieni odebrało mu większość sił. Tak więc pomysł, żeby Sabriel wyprawiła
się do Śmierci, zdawał się szaleństwem, kuszeniem losu. Kto wie, co może czyhać w Śmierci,
która była tak blisko, bo strzaskane Kamienie ułatwiały do niej dostęp? Kto wie, co czai się w
tym zbiorniku albo w jego okolicy?
Sabriel nie odpowiadała. Przysunęła się do ochronnego rombu ojca, oglądając
wnikliwie zanurzone pod wodą znaki kardynalne. Touchstone z niechęcią zrobił to samo,
zmuszając się do stawiania drobnych kroków, by ograniczyć do minimum plusk i zmarszczki
na wodzie.
Sabriel zdmuchnęła swą świeczkę, zatknęła ją sobie za pas i wyciągnęła otwartą dłoń.
- Odłóż miecze i daj mi rękę - odezwała się tonem, który wykluczał dalszą dyskusję.
Touchstone zawahał się, trzymał w lewej dłoni tylko świecę, nie chciał też schować do
pochwy obu mieczy, po chwili jednak posłuchał polecenia. Dłoń miała zimną, zimniejszą od
wody. Odruchowo ścisnął ją mocniej, by nieco rozgrzać własnym ciepłem.
- Mogget, ty pilnuj tego, co się dzieje - zarządziła Sabriel.
Zamknęła oczy i zaczęła wyobrażać sobie Znak Wschodni, pierwszy z czterech
znaków kardynalnych. Touchstone rzucił wokół prędkie spojrzenie, a następnie również
przymknął oczy, zniewolony rzucanymi przez Sabriel czarami.
Jego dłoń i ramię przeszył ból, wtedy Touchstone połączył swą wolę z wolą Sabriel.
Znak rozmazywał mu się w myślach, a on nie potrafił go wyostrzyć. Mrowienie, które
dręczyło już jego stopy, przeniosło się powyżej kolan, rozdzierając je niczym bóle
reumatyczne. Odciął jednak świadomość od bólu, zawężając uwagę do jednej, jedynej rzeczy:
utworzenia ochronnego rombu.
W końcu po ostrzu miecza Sabriel spłynął Znak Wschodni i zakotwiczył na dnie
zbiornika. Nie otwierając oczu, obydwoje ostrożnie obrócili się, by stanąć twarzą na południe
i utworzyć następny znak.
Było to jeszcze trudniejsze, oboje pocili się i drżeli, zanim fosforyzujący znak
nareszcie się pojawił. Dłoń Sabriel stała się teraz paląca, a ciało Touchstone’a dygotało od
gorąca, oblane potem i wstrząsane dreszczami. Ogarnęła go potężna fala mdłości i zaraz
dostałby torsji, gdyby Sabriel nie chwyciła go mocno za rękę i nie użyczyła mu swej siły.
Prędko się opanował i doszedł do siebie.
Znak Zachodni okazał się wręcz sprawdzianem ich wytrzymałości. Kiedy Sabriel na
chwilę się zdekoncentrowała, Touchstone musiał przez parę sekund sam podtrzymywać znak.
Wysiłek sprawił, że poczuł się jak pijany. Było to wyjątkowo nieprzyjemne, cały świat
wirował mu w głowie, wymykając się spod wszelkiej kontroli. Wtedy Sabriel zmusiła się, by
próbować dalej i pod wodą rozkwitł nareszcie Znak Zachodni. Również dzięki ich desperacji
zrodził się Znak Północny. Zmagali się z nim, jak sądzili, całymi godzinami, a naprawdę
trwało to parę sekund. Kiedy już czar, którego nie udało się rzucić od razu, prawie im się
wymknął, Sabriel użyła całej siły swej woli, by uwolnić ojca, a Touchstone natarł ciężarem
dwustu lat smutku i poczucia winy.
Znak Północny stoczył się, jaśniejąc, po ostrzu miecza i rozbłysł jak diament, którego
blask przygasiła nieco woda. Wybiegły z niego linie ognia Kodeksu, docierając do Znaku
Wschodniego, od Wschodniego do Południowego, potem do Zachodniego i z powrotem.
Romb był skończony.
Natychmiast poczuli, jak słabnie straszliwa obecność zniszczonych Kamieni. Ostry
ból w głowie Sabriel złagodniał, a Touchstone’owi wróciło czucie w nogach i stopach.
Mogget drgnął i przeciągnął się. Był to jego pierwszy ruch od czasu, gdy owinął się wokół
szyi Touchstone’a
- Dobrze rzucone czary - rzekła cicho Sabriel, patrząc na znaki spod na wpół
przymkniętych ze znużenia powiek. - Lepsze niż te, które ostatnio rzucałam.
- Nie wiem, jak to zrobiliśmy - wymamrotał Touchstone, gapiąc się na linie ognia
Kodeksu. Kiedy uświadomił sobie nagle, że trzyma Sabriel za rękę i garbi się niczym
zbierający chrust starzec, zgięty pod ogromnym ciężarem, wyprostował się i puścił jej dłoń,
jakby trzymał głowę jadowitego węża.
Sabriel rzuciła mu przestraszone spojrzenie, a on uprzytomnił sobie, że wpatruje się w
odbicie płomyka świecy w jej oczach. Niemal po raz pierwszy naprawdę na nią popatrzył.
Zobaczył jej zmęczenie, początki zmarszczek, które rysowały się na jej zmartwionej twarzy,
cień smutku, widoczny w kącikach ust. Nadal miała opuchnięty nos i żółknące już sińce na
kościach policzkowych. Poza tym jednak była piękna i Touchstone pojął, że do tej pory
myślał o niej wyłącznie w kategoriach sprawowanego przez nią urzędu Abhorsena. Zupełnie
nie jak o kobiecie...
- Lepiej już pójdę - rzekła Sabriel, nagle skrępowana natarczywym wzrokiem
Touchstone’a. Jej lewa dłoń powędrowała do pasa z dzwonkami. Szukała palcami pasków,
którymi przymocowany był Saraneth.
- Pozwól, że ci pomogę - powiedział Touchstone. Stanął bliżej i schylił głowę nad
dzwonkami, walcząc ze sztywną skórą rzemieni. Ręce osłabły mu od wysiłku, potrzebnego do
wyczarowania ochronnego rombu. Sabriel spuściła wzrok na jego włosy i ogarnęła ją dziwna
pokusa, by pocałować go w sam środek głowy, z którego rozchodziły się promieniście mocno
skręcone brązowe kędziory. Ale się powstrzymała.
Udało się rozwiązać rzemyk i Touchstone zrobił krok do tyłu. Sabriel wyjęła
Saranetha, ostrożnie tłumiąc jego dźwięk.
- Pewnie nie będziecie długo czekać - rzekła. - W Śmierci czas płynie w przedziwny
sposób. Jakbym... jakbym nie wróciła za dwie godziny, to znaczy, że prawdopodobnie... że
mnie też uwięziono, więc wtedy powinniście z Moggetem stąd pójść...
- Ja będę czekał - odparł stanowczo Touchstone. - A zresztą, kto wie, która tu
godzina?
- Ja chyba też poczekam - dodał Mogget - chyba, że mnie najdzie ochota, aby stąd
odpłynąć, w co wątpię. Niech Kodeks będzie z tobą, Sabriel.
- I z wami - odpowiedziała Sabriel. Rozglądnęła się po ciemnym bezmiarze zbiornika.
Nadal nie wyczuwała obecności Zmarłych, chociaż...
- Tak czy inaczej - rzekł kwaśno Mogget - będziemy potrzebować, by był z nami.
- Mam nadzieję, że nie - szepnęła Sabriel. Sprawdziła, czy w mieszku przy pasku są
różne drobiazgi, które sobie przygotowała jeszcze Pod Trzema Cytrynami, po czym zwróciła
się twarzą do Znaku Północnego i uniosła miecz, rozpoczynając przygotowania, by wstąpić w
Śmierć.
Nagle Touchstone zerwał się do przodu i rozchlapując wodę podszedł do Sabriel, aby
złożyć na jej policzku szybki pocałunek - było to niezręczne cmoknięcie suchymi wargami,
którymi o mało co nie trafił w krawędź jej hełmu zamiast w policzek.
- Na szczęście, Sabriel - wyjaśnił nerwowo.
Uśmiechnęła się i dwukrotnie skinęła głową, po czym znowu spojrzała na północ. Jej
oczy skupiały się już na czymś, czego nie było w podziemiach, a od nieruchomej postaci biły
fale zimnego powietrza. Sekundę później z jej włosów wysypały się z chrzęstem kryształki
lodu, a miecz i dzwonek pokrył szron.
Touchstone obserwował ją z bliska, aż zrobiło się zbyt zimno, wtedy wycofał się do
odległego południowego wierzchołka rombu. Wyciągnąwszy jeden z mieczy, zwrócił się na
zewnątrz, trzymając wysoko świecę, i zaczął brodzić w obrębie linii ognia Kodeksu, jakby
patrolował blanki warownego zamku. Siedzący na ramieniu Touchstone’a Mogget również
obserwował Sabriel, a jego zielone oczy jarzyły się wewnętrznym blaskiem. Obaj często
obracali wzrok, by na nią popatrzeć.
Wejście w Śmierć ułatwiała - nawet za bardzo - obecność zniszczonych Kamieni.
Sabriel czuła, że są blisko jak dwie ziejące bramy, ogłaszając znajdującym się w pobliżu
Zmarłym prosty dostęp do krainy Życia. Na szczęście w Śmierci ustępowały inne doznania
wywoływane przez Kamienie, jak na przykład napady mdłości. Istniał tu tylko przenikliwy
chłód i rwący prąd rzeki.
Sabriel natychmiast ruszyła przed siebie, przyglądając się badawczo szarej toni wód.
Coś się poruszało na obrzeżach jej pola widzenia, a do uszu docierały odgłosy ruchów w
wodzie. Nic jednak nie podchodziło do niej, nic jej nie atakowało, jedynie nurt rzeki nacierał
na nią bez ustanku, oplatając nogi i usiłując schwytać.
Dotarła do Pierwszej Bramy, zatrzymując się tuż przed ścianą mgły, która rozciągała
się po obu stronach, jak tylko sięgnąć wzrokiem. Za mgłą huczała rwąca rzeka, płynąc do
Drugiego Rejonu, a stamtąd do Drugiej Bramy.
Przypominając sobie stronice „Księgi Zmarłych”, Sabriel wymówiła słowa potęgi i
władzy. Kiedy je wypowiadała, jej wargi drżały od Wolnej Magii, której czysta moc parzyła
język i uderzała z całych sił, aż bolały zęby.
Welon mgły rozstąpił się, odsłaniając ciąg wodospadów. Zdawało się, że spadają w
nieskończoną czerń. Sabriel wymówiła kolejne słowa i skinęła mieczem na prawo i na lewo.
Ukazała się ścieżka rozdzielająca wodospad, jakby rysowana palcem po maśle. Sabriel weszła
na nią pośpiesznie, a po obu stronach rozbijały się niegroźnie fale. Mgła zasklepiała się za jej
plecami, ledwo zaś Sabriel uniosła stopę, by zrobić następny krok, ścieżka momentalnie za
nią znikała.
Drugi Rejon był znacznie bardziej niebezpieczny niż Pierwszy. Oprócz
wszechobecnego nurtu rzeki znajdowały się tu głębokie czeluście. Także światło było słabsze.
Nie była to całkowita ciemność, której należało się spodziewać przy końcu wodospadów, lecz
inny odcień szarości. Wszystko się zamazywało i trudno było dostrzec cokolwiek poza
zasięgiem dotyku.
Sabriel posuwała się uważnie dalej, używając miecza, by wybadać grunt. Wiedziała,
że droga nie jest trudna, szlak ten bowiem został wypróbowany i naniesiony na mapy przez
wielu nekromantów i niejednego Abhorsena, nie ufała jednak swojej pamięci na tyle, by
swobodnie i z dużą prędkością przeć do przodu.
Cały czas jej zmysły usilnie poszukiwały ducha ojca. Przebywał gdzieś w Śmierci,
była o tym przekonana. Ciągle czuła jego słabiutki ślad, jakieś niezatarte wspomnienie.
Jednak nie było go tak blisko Życia. Musiała podążać dalej.
Druga Brama była w zasadzie ogromnym otworem, który w przekroju liczył co
najmniej dwieście jardów. Rzeka wpływała do niej jak do zlewu, ale inaczej niż woda
wpadająca do rury, gdyż nie wydawała żadnego dźwięku, co sprawiało niesamowite
wrażenie. Poruszanie się utrudniało ciemnawe światło, więc jeśli ktoś nie zachował
ostrożności, mógł niebacznie podejść aż do krawędzi otworu. Sabriel zawsze bardzo uważała
na tę Bramę - już w dzieciństwie nauczyła się wyczuwać szarpnięcia wody o łydki. Kiedy je
wyczuła, zatrzymała się w odpowiedniej odległości i usiłowała się skupić na szalejącym
bezgłośnym wirze.
Lekki odgłos chlupotania zmusił ją do odwrócenia się, trzymany w wyciągniętej ręce
miecz ciął powietrze, zataczając wielki krąg Kodeksu zaklętą stalą. Uderzyła w przedziwne
ciało ducha Zmarłego, aż poleciały iskry, a w ciszy rozległ się wrzask wściekłości i bólu.
Słysząc go, Sabriel prawie odskoczyła w tył, lecz nie ustąpiła. Druga Brama była zbyt blisko.
Istota, której zadała cios, zrobiła krok w tył. Z jej karku zwisała niemal zupełnie
odrąbana głowa. Stworzenie było człekokształtne, przynajmniej w ogólnym zarysie, lecz jego
ręce wlokły się poniżej kolan, kończąc się w rzece. Głowa dłuższa niż szersza opadała teraz
na jedno z ramion, w otwartych ustach tkwiły w kilku rzędach zęby, a w oczodołach płonęły
węgle, czym odznaczali się Zmarli zamieszkujący głębokie obszary Śmierci za Piątą Bramą.
Stworzenie warknęło i wyciągnęło z wody swe długie, cienkie, szpikulcowate palce,
usiłując poprawić sobie głowę i nałożyć ją z powrotem na gładko przeciętą szyję.
Sabriel ponownie uderzyła, aż głowa odpadła wraz z jedną ręką, lądując z pluskiem w
rzece. Przez chwilę kolebały się na powierzchni, na przemian wynurzając się i tonąc. Głowa
zawyła, a oczy miotały nienawistne płomienie. Potem wciągnął ją wir i znikła w otworze
Drugiej Bramy.
Przez sekundę bezgłowe ciało stało nadal tam, gdzie przedtem, po czym zaczęło
ostrożnie wycofywać się bokiem, po omacku wysuwając do przodu ocalałą rękę. Sabriel
obserwowała je uważnie, zastanawiając się, czy użyć Saranetha, by związać wolę istoty, a
potem Kibetha, by posłać Zmarłego na ostateczną śmierć. Dzwonki postawiłyby jednak na
baczność wszystkich Zmarłych między tą okolicą a Pierwszą i Trzecią Bramą, a tego nie
chciała.
Bezgłowa istota zrobiła jeszcze jeden krok i wpadła bokiem w głęboki dół. Pragnąc
wydostać się na zewnątrz, gramoliła się i młóciła wodę długimi ramionami, nie mogła się
jednak podciągnąć o własnych siłach. Zmarłemu udało się tylko znaleźć w nurcie rzeki, która
porwała go i cisnęła w wir Bramy.
Sabriel wyrecytowała jeszcze raz słowa o mocy Wolnej Magii, które wbiły się jej w
pamięć dawno temu, gdy czytała „Księgę Zmarłych”. Wypływały strumieniem z jej ust,
parząc wargi, aż powstawały na nich pęcherze. To niesamowite gorąco nie pasowało do tego
miejsca, gdzie panował przysysający się do ciała chłód.
Pod wpływem tych słów wody Drugiej Bramy zwolniły i znieruchomiały. Gwałtowny
wir rozdzielił się, tworząc długą spiralną ścieżkę, która wiła się w dół. Sabriel sprawdziła, czy
w pobliżu krawędzi nie ma żadnych dołów, i zaczęła ostrożnie stawiać kroki w kierunku
ścieżki. Schodziła nią, a skłębione za nią i nad nią wody ponownie ułożyły się w wir.
Spiralna ścieżka wyglądała na długą, lecz dla Sabriel dotarcie do podstawy wiru
wydawało się kwestią minut. Ruszyła stamtąd do Trzeciego Rejonu.
Było to podstępne miejsce. Płytka woda sięgała ledwie do kostek, wydawała się też
jakby cieplejsza. Światło również było lepsze - nadal szare, lecz pozwalało sięgnąć wzrokiem
dalej. Nawet wszędobylski prąd rzeki łaskotał tylko w stopy.
Lecz Trzeci Rejon groził falami. Po raz pierwszy Sabriel puściła się biegiem, mknąc
tak szybko, jak tylko potrafiła, w stronę ledwie widocznej w oddali Trzeciej Bramy.
Przypominała Pierwszą - wodospad skrywany zasłoną mgły.
Sabriel słyszała za plecami potężny jak burza łoskot, który zwiastował falę.
Wstrzymywało ją to samo zaklęcie, które pozwoliło Sabriel przejść przez wir. Wraz z falą
rozległy się przeraźliwe piski, krzyki i wrzaski. Stało się oczywiste, że wokół tłoczy się wielu
Zmarłych, ale Sabriel nie poświęciła im ani odrobiny uwagi. Nikt i nic nie było w stanie
oprzeć się falom Trzeciego Rejonu. Należało po prostu biec jak najszybciej w nadziei, że
dotrze się do następnej Bramy - obojętne, w którym kierunku się biegło.
Wtem łoskot i trzask stały się głośniejsze, zagłuszając po kolei wszystkie krzyki i
wrzaski. Sabriel nie rozglądała się, ale przyspieszyła, gdyby bowiem zerknęła przez ramię,
straciłaby ułamek sekundy, a to mogłoby wystarczyć, by fala ją dosięgła, zagarnęła i rzuciła
przez Trzecią Bramę, aż poniósłby ją dalszy nurt rzeki, a ona unosiłaby się na powierzchni jak
oszołomiony bezwładny przedmiot...
Touchstone wpatrywał się w przestrzeń za południowym wierzchołkiem rombu i
nasłuchiwał. Był pewien, że dobiegło do jego uszu coś, co różniło się od nieustannego
kapania. Coś głośniejszego, powolnego, próbującego przemknąć się ukradkiem. Wiedział, że
również Mogget to słyszy, bo kot nagle zacisnął pazurki na jego ramieniu.
- Czy coś widzisz? - wyszeptał Touchstone, wytężając wzrok w ciemności. Chmury
nie pozwalały przedrzeć się słońcu przez szyby, choć okresy, w czasie których wpadało
światło, znacznie się wydłużyły. Ale znajdowali się zbyt daleko od obrzeża zbiornika, żeby
skorzystać z nagłego powrotu słońca.
- Tak - szepnął Mogget. - Całe mnóstwo Zmarłych. Idą przez główne schody
południowe. Ustawili się po obu stronach drzwi, wzdłuż ścian zbiornika.
Touchstone popatrzył na Sabriel, pokrytą teraz szronem jak zimowy posąg. Miał
ochotę potrząsnąć ją za ramię, zawołać o pomoc...
- Jacy to Zmarli? - spytał. Niewiele o nich wiedział, z wyjątkiem tego, że Cienie
Pomocników są najgorszą odmianą pospolitych Zmarłych, a Mordikanty, jak ten, który
prześladował Sabriel, są najgorsze z nich wszystkich. Z wyjątkiem tego, którym stał się Rogir
- Kerrigorem, Zmarłym Wtajemniczonym...
- Pomocnicy - mruknął Mogget. - Wszyscy to Pomocnicy, do tego w posuniętym
stanie rozkładu. Rozlatują się, gdy idą.
Touchstone wpatrywał się znowu w ciemność, próbując coś dostrzec siłą woli - lecz
niczego nie widział. Słyszał za to, jak Zmarli brnęli z chlupotem przez stojącą cichą wodę. Za
cichą, jak dla niego. Nagle przyszła mu do głowy myśl, czy zbiornik miał otwór odpływowy i
jakiś zawór, po chwili ją jednak odrzucił. Każdy zawór lub jakakolwiek pokrywa odpływu
dawno by już przerdzewiała.
- Co oni robią? - wyszeptał z niepokojem, badając palcami miecz i przechylając ostrze
raz w lewo, raz w prawo. Choć wydawało mu się, że mocno trzyma świecę w lewej dłoni,
płomyk migotał, pokazując, jak drży mu ramię.
- Formują tylko szeregi wzdłuż ścian - odszepnął Mogget. - Dziwne, zupełnie, jak
gwardia honorowa...
- Niech Kodeks ma nas w opiece - wydusił z siebie chrapliwie Touchstone, a gardło
ścisnął mu potworny strach i straszliwe przeczucie. - Rogir... Kerrigor. Musi tu być... już
nadchodzi.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Touchstone widział już teraz Zmarłych i słyszał ich bez trudu. Skandowali coś i
klaskali w gnijące dłonie w miarowym, wolnym rytmie, który sprawiał, że wszystkie włosy
stawały mu dęba. Był to upiorny hałas, kość uderzała o kość, rozkładające się galaretowate
ciała wydawały głuchy odgłos. Skandowane słowa wywoływały jeszcze gorsze wrażenie,
gdyż tylko nieliczni mieli jako tako zachowane usta. Touchstone nigdy nie widział ani nie
słyszał tonącego statku - teraz wiedział już, jak wołają tysiące żeglarzy, skazanych na śmierć
w spokojnym morzu. Zmarli przymaszerowali w szeregach w pobliże miejsca, w którym stał
Touchstone. Tworzyli wielką masę ruchliwego cienia, rozlewając się wokół kolumn niczym
dławiące grzyby. Touchstone nie mógł dostrzec, co robili, aż w końcu wyjaśnił mu to
Mogget, który dobrze widział w ciemnościach.
- Ustawiają się w dwa rzędy, między którymi powstanie przejście - korytarz Zmarłych
Pomocników, ciągnący się od Północnych Schodów do nas - szepnął kot, choć już od dawna
nie trzeba było zachowywać ciszy.
- Czy widzisz wejście na schody? - spytał Touchstone. Odkąd zobaczył i poczuł woń
butwiejących, cuchnących zwłok, ustawionych dla pośmiewiska jak na paradzie wojskowej,
przestał się bać. Powinienem był umrzeć w tym zbiorniku dawno temu, pomyślał. To tylko
dwustuletnie opóźnienie...
- Tak, widzę - odpowiedział Mogget, a w jego zielonych oczach błyskały ogniki. -
Przybyła jakaś wysoka bestia, której ciało wrze od brudnych płomieni. To Mordikant.
Przykuca w wodzie, spoglądając za siebie i w górę jak pies, który łasi się do pana. Za jego
plecami na schodach kłębi się mgła - sztuczka Wolnej Magii. Ciekawe, czemu tak bardzo
pragnie się popisywać?
- Rogir zawsze był barwną postacią, zwracał na siebie uwagę - stwierdził Touchstone,
jakby komentował coś przy stole podczas obiadu. - Lubił, kiedy inni na niego patrzyli. Nie
zmienił się ani jako Kerrigor, ani jako Zmarły.
- Ale jednak się zmienił i to bardzo - rzekł Mogget. - Wie, że tu jesteś i używa mgły z
próżności. Musiał się bardzo spieszyć, kiedy tworzył ciało, które teraz nosi. Próżny
mężczyzna - nawet Zmarły - nie miałby ochoty, żeby go oglądano w takiej postaci.
Touchstone przełknął ślinę, próbując o tym nie myśleć. Zastanawiał się, czy mógłby
się wyrwać z rombu ochronnego, kierując miecze wprost w tę mgłę, przypuścić szaleńczy
atak - ale nawet gdyby tam dotarł, to czy jego miecze, choć były zaklęte dzięki Kodeksowi,
uczyniłyby jakąś krzywdę magicznemu ciału Kerrigora, które ów na siebie przywdział?
Coś poruszyło się w wodzie na samych obrzeżach jego pola widzenia i Pomocnicy
zwiększyli tempo bębnienia, a ich bulgoczące, rytmiczne skandowanie stawało się coraz
głośniejsze.
Touchstone zmrużył oczy, by upewnić się, czy dobrze widział kłęby dymu, które
pełzły leniwie przez wodę, między dwoma rzędami Zmarłych, którzy ściśle trzymali się
utworzonego przez siebie korytarza.
- On się nami bawi - wysapał Touchstone, zaskoczony, że brakło mu tchu. Czuł się
tak, jakby przebiegł już milę i serce waliło mu: stuk, puk, stuk, puk...
Nagle rytmiczne bębnienie Zmarłych zagłuszyło potworne wycie i Touchstone
odskoczył w tył, niemal strącając Moggeta. Wycie wzmagało się, aż w końcu zrobiło się nie
do zniesienia, a wtedy z ciemności i mgły wyłoniła się olbrzymia postać, stąpając ciężko w
ich kierunku. Biła od niej potężna siła, a kiedy istota zaczęła biec, gwałtownie rozdzierała
kłębiącą się wokół wodną mgłę.
Touchstone krzyknął z wrażenia, a może ze strachu - nie był pewien - odrzucił
świeczkę, wyciągnął swój lewy miecz i ciął nim w powietrzu, przykucając, aby odeprzeć
ewentualny cios, przy czym zgiął kolana tak mocno, że zanurzył się po piersi w wodzie.
- Mordikant! - wrzasnął Mogget, i już go nie było, skoczył bowiem z ramion
Touchstone’a wprost na nadal oszronioną Sabriel.
Do Touchstone’a ledwie dotarła ta informacja, gdyż w mgnieniu oka ujrzał coś w
rodzaju ogromnego niedźwiedzia, spowitego w płomienie i wydającego ryk jak ostatni krzyk
ofiary tuż przed jej złożeniem, gdy Mordikant zderzył się z ochronnym rombem i
wyciągniętymi naprzód mieczami Touchstone’a.
Wystrzeliły srebrne iskry, a huk uderzenia zagłuszył wycie i odrzucił Touchstone’a i
Mordikanta kilka jardów do tyłu. Touchstone stracił równowagę i runął do wody,
wypuszczając powietrze nosem i otwartymi do krzyku ustami. Wpadł w panikę, sądząc, że
Mordikant go przygniecie swym ciężarem i zbyt gwałtownie rzucił się do tyłu, okrutnie
nadwerężając sobie mięśnie brzucha.
Potem wyskoczył z wody, trzymając w pogotowiu miecze, jednak romb pozostał
nietknięty i Mordikant wycofał się, wracając wzdłuż korytarza Pomocników. Zmarli przestali
już hałasować, lecz w sali rozległ się za to inny dźwięk - coś, czego Touchstone nie był w
stanie rozpoznać, dopóki nie wylała mu się z uszu woda.
Był to śmiech, śmiech, który dobiegał z mgły i odbijał się echem. Mgła rozchodziła
się teraz wielką falą po wodzie, coraz bardziej się przybliżając, aż otuliła cofającego się
Mordikanta tak, że znikł im z oczu.
- Czy mój ogar cię przestraszył, braciszku? - odezwał się głos zza mgieł.
- Au! - zawołała Sabriel, czując pazurki Moggeta na swym ciele. Abhorsen spojrzał na
nią i uniósł pytająco srebrzystą brew.
- Coś dotknęło mojego ciała w Życiu - wyjaśniła. - Chyba Mogget. Ciekawe, co się
tam dzieje?
Stali na samej krawędzi Śmierci, na granicy z Życiem. Żaden Zmarły nie usiłował ich
zatrzymać, więc przeszli bez kłopotu przez Pierwszą Bramę. Być może każdy Zmarły
stchórzyłby na widok dwóch Abhorsenów...
Teraz czekali. Sabriel nie wiedziała, dlaczego. Albo Abhorsen mógł w jakiś sposób
dostrzec to, co się dzieje w Życiu, albo to sobie wydedukował. Stał, lekko pochylony, jakby
podsłuchiwał i przystawiał ucho do nie istniejących drzwi.
Sabriel stała natomiast jak żołnierz trzymający straż przed Zmarłymi. Zniszczone
Kamienie uczyniły z tej części krainy Śmierci zachęcający gościniec do Życia, spodziewała
się tu zatem wielu Zmarłych, którzy będą próbować wykorzystać tę wyrwę. Ale było inaczej.
Wydawało się, że są sami w szarej, nie wyróżniającej się niczym rzece, a jej wiry i odmęty
służą im za jedynych sąsiadów.
Abhorsen zamknął oczy i skupił się jeszcze bardziej, po czym otworzył je szeroko i
dotknął lekko ramienia Sabriel.
- Już prawie czas - rzekł łagodnie. - Kiedy wynurzymy się w Życiu, chcę, żebyś
zabrała... Touchstone’a i pobiegła z nim na Północne Schody. Nie zatrzymujcie się pod
żadnym pozorem. Kiedy wydostaniecie się na zewnątrz, macie się wspiąć na szczyt
Pałacowego Wzgórza i udać na Dziedziniec Zachodni. Teraz jest to tylko pusty plac -
Touchstone będzie wiedział, jak tam dotrzeć. Jeśli Clayrowie dobrze widzą i znowu nie
pomieszało się im jedno „kiedy” z drugim „kiedy”, będzie tam czekać Papierowe Skrzydło...
- Papierowe Skrzydło? - przerwała Sabriel. - Przecież je rozbiłam.
- Jest ich kilka - odparł Abhorsen. - Ta Abhorsen, która je stworzyła, jak sądzę
czterdziesta szósta, nauczyła kilku innych, jak należy je budować. W każdym razie powinno
tam być. Będą tam również Clayrowie albo jakiś posłaniec, od których dowiecie się, gdzie
znaleźć ciało Kerrigora w Ancelstierre. Lećcie jak najbliżej Muru, przefruńcie go, znajdźcie
ciało - i zniszczcie je!
- A co ty będziesz robił? - szepnęła Sabriel.
- Oto Saraneth - odezwał się Abhorsen, unikając jej spojrzenia. - Daj mi swój miecz
i... Astaraela.
Siódmy dzwonek Astarael, od smutku i żałoby.
Sabriel nie drgnęła, nie uczyniła najmniejszego ruchu, by podać dzwonek lub miecz.
Abhorsen wepchnął Saranetha do właściwego mieszka i zawiązał rzemyk. Zaczynał
rozwiązywać ten, w którym znajdował się Astarael, lecz dłoń Sabriel zacisnęła się na jego
dłoni i trzymała ją kurczowo.
- Musi być jakieś inne wyjście - zapłakała. - Możemy uciec razem.
- Nie - odparł stanowczo Abhorsen. Delikatnie odepchnął jej dłoń. Sabriel poddała się,
a on ostrożnie wyjął z mieszka Astaraela, upewniając się, że ten nie zadzwoni. - Czy to idący
wybiera drogę, czy droga idącego?
Odrętwiała Sabriel podała mu swój miecz... jego miecz. Puste dłonie opadły po obu
bokach jej ciała.
- Dochodziłem w Śmierci do samej przepaści Dziewiątej Bramy - powiedział cicho
Abhorsen. - Znam tajemnice i potworności Dziewięciu Rejonów. Nie wiem, co leży za nimi,
lecz wszystko, co żyje, w swoim czasie musi się tam udać. Ta zasada rządzi naszą pracą jako
Abhorsenów, lecz kieruje również nami. Jesteś pięćdziesiątym trzecim Abhorsenem, Sabriel.
Nie wykształciłem cię tak dobrze, jak powinienem był to zrobić - niechaj to będzie mą
ostatnią lekcją. Dla wszystkich i wszystkiego wyznaczono czas umierania.
Pochylił się do przodu i ucałował ją w czoło, tuż pod krawędzią hełmu. Przez chwilę
stała jak nieruchoma marionetka, po czym rzuciła mu się do piersi, czując miękką tkaninę
opończy. Zdawało się, że nagle zmalała do rozmiarów małej dziewczynki, biegnącej do
szkolnej bramy, by paść mu w objęcia. Tak jak wtedy, również teraz usłyszała bicie jego
serca, tylko że teraz były to przesypujące się ziarenka klepsydry, które odliczały jego ciężko
zdobyte dziesięć tysięcy uderzeń, aż nadejdzie pora, by umarł.
Przytuliła się do niego mocno, obejmując go rękoma, aż jej dłonie zetknęły się na
plecach ojca, Abhorsen zaś rozpostarł ramiona jak krzyż, dzierżąc w jednej dłoni miecz, a w
drugiej dzwonek. Wtedy go puściła.
Obrócili się i razem pogrążyli w Życiu.
Kerrigor zaśmiał się ponownie, a jego nieprzyzwoity rechot wzniósł się aż do
obłąkanego crescendo, po czym umilkł nagle, a wtedy zapadła złowieszcza cisza. Zmarli
wrócili do swego bębnienia, teraz nieco cichszego, mgła zaś nieubłaganie posuwała się
naprzód. Przemoczony i częściowo zanurzony Touchstone obserwował ją w nerwowym
napięciu, jak schwytana przez oślizgłego węża mysz. Gdzieś w głowie kołatała mu myśl, że
jest mu znacznie łatwiej patrzeć na białą mgłę. Ponad podziemiami znikły chmury i obrzeża
zbiornika znów oświetlało rozrzedzone światło słoneczne. Lecz oni znajdowali się ponad
czterdzieści kroków od tych krawędzi...
Nagle za jego plecami rozległ się jakiś trzask, który sprawił, że Touchstone wzdrygnął
się i obrócił. Lęk zmienił się w ulgę: Sabriel wracała ze swym ojcem do Życia! Opadały z
nich kryształki lodu, a tafla, która skuwała Abhorsena w pasie, pękła na kilka małych
kawałków kry i odpłynęła.
Kiedy z ich rąk i twarzy odpadł szron, Touchstone aż zamrugał. Teraz Sabriel miała
puste dłonie, a Abhorsen dzierżył miecz i dzwonki.
- Dzięki niech będą Kodeksowi! - zawołał Touchstone, gdy otworzyli oczy i poruszyli
się.
Nikt go jednak nie usłyszał, bowiem w tej samej chwili powietrze rozdarł potworny
krzyk wściekłości i furii, który dobiegał z mgły, tak głośny, że wstrząsnął kolumnami, a woda
się zmarszczyła.
Touchstone znowu się obrócił i ujrzał strzępy mgły, która rozpraszając się, odsłoniła
Mordikanta. Przykucnął on tak nisko, że ponad wodą wystawały mu tylko oczy i szerokie
usta, z których bulgotały oleiste płomienie. Za jego plecami, wznosząc wydłużoną rękę nad
głową z błotnistej gliny, stało coś, co można by uznać za człowieka.
Wytężając wzrok, Touchstone zobaczył, że Kerrigor postarał się, aby ciało, które
obecnie zamieszkiwał, wyglądało jak dawny Rogir, ale musiało mu zabraknąć umiejętności,
pamięci lub dobrego smaku. Kerrigor mierzył teraz przynajmniej siedem stóp wzrostu, a jego
ogromna klatka piersiowa i bardzo wąska talia miały niewłaściwe proporcje. W za chudej i za
długiej głowie widać było szerokie od ucha do ucha usta. Nie dało mu się patrzeć w oczy,
były one bowiem wąskimi szparkami, w których płonęły ognie Wolnej Magii - wcale więc
nie przypominały oczu.
Mimo to, nawet w tak wypaczonej formie, miał coś z dawnego Rogira, jakby ktoś
wziął jego postać sprzed lat i rozciągnął ją lub powykręcał niczym giętką podatną masę...
Odrażające usta otworzyły się, ziejąc coraz szerzej, a potem Kerrigor roześmiał się
krótko, kończąc kłapnięciem zamykanych szczęk. Wówczas przemówił głosem równie
spaczonym i zniekształconym jak jego ciało:
- Ależ mam szczęście. Trzech dawców krwi potrzebnej do niszczenia! Aż trzech!
Touchstone nadal wlepiał w niego oczy i słuchał głosu Kerrigora, w którym
dźwięczała nutka głosu Rogira, lecz w jego brzmieniu było coś zepsutego i wilgotnego jak
robaczywy owoc. Widział równocześnie i tego obecnego, zniekształconego Kerrigora, i to
dawne, o wiele lepiej zbudowane ciało, które znał pod imieniem Rogira. Widział znów
sztylet, który podrzynał gardło Królowej, tryskający strumień krwi, złoty puchar...
Jakaś dłoń chwyciła go, obróciła o sto osiemdziesiąt stopni i wyrwała mu miecz z
lewej dłoni. Momentalnie wrócił do teraźniejszości, skupił się, złapał powietrze i dostrzegł
Sabriel, która trzymała w prawej ręce jego miecz. Wzięła go prędko za rękę, ciągnąc na
południe. Pozwolił jej na to i pobiegł z nią na miękkich nogach, rozchlapując wodę. Nagle
zobaczył wszystko jakby w dużym przybliżeniu, jego pole widzenia zawężało się niczym w
na wpół zapamiętanym śnie.
Po raz pierwszy zobaczył ojca Sabriel - Abhorsena, który nie był skuty lodem i
pokryty szronem. Wyglądał na twardego i zaciętego człowieka, mimo to uśmiechnął się do
niego i leciutko skinął głową, gdy go mijali. Touchstone zastanawiał się, dlaczego Abhorsen
szedł w niewłaściwym kierunku... w stronę Kerrigora, w stronę sztyletu i czyhającego
pucharu. Miał też na ramieniu Moggeta, a to było do kota niepodobne, Mogget nie pchał się
w niebezpieczeństwo... i jeszcze coś dziwnego... tak, nie nosił swej obroży... Może powinien
wrócić, założyć Moggetowi obrożę i próbować walczyć z Kerrigorem...
- Biegnij! A niech cię! Biegnij! - krzyknęła Sabriel, gdy się na wpół obrócił. Jej głos
wyrwał go z rodzaju transu, w jakim przebywał. Wyszli już z ochronnego rombu, więc od
razu dopadł go atak mdłości. Znienacka zwymiotował, odwracając głowę w biegu.
Uświadomił sobie, że Sabriel go wlecze, więc zmusił się, by biec szybciej, choć zdrętwiały
mu nogi i czuł w nich okropne mrowienie. Znowu słyszał Zmarłych. Śpiewali i bębnili coraz
szybciej. Odezwały się też jakieś głosy, które się wznosiły i odbijały echem po rozległych
podziemiach. Wycie Mordikanta i dziwny dźwięk, raz huczący, raz trzeszczący, który
bardziej dało się odczuć, niż usłyszeć.
Dotarli do Południowych Schodów, lecz Sabriel nie zwalniała, prędko pokonując
stopnie. Po półmroku zbiornika znaleźli się teraz w zupełnych ciemnościach. Touchstone
puścił niechcący jej dłoń, lecz znowu ją odnalazł, i wspólnie drapali się po schodach,
niebezpiecznie obracając wyciągniętymi mieczami, które z kamienia krzesały iskry. Nadal
słyszeli za plecami tumult, wycie, bębnienie, krzyki, wszystko spotęgowane przez niosącą
głos wodę i wielkość zbiornika. Wtem odezwał się inny dźwięk, który przebijał się przez
hałas swą czystą doskonałością.
Zaczynał się cicho, jak ledwo trącony kamerton, jednak jego niezmącony, czysty ton
narastał, wygrywany przez niestrudzonego dzwonnika, aż nic nie istniało poza dźwiękiem
Astaraela.
Sabriel i Touchstone przystanęli niemal w pół kroku. Poczuli nagłą, nieprzepartą chęć,
by opuścić ciała, zrzucić je niczym zużyty, sfatygowany bagaż. Ich duchy - esencja ich jaźni -
pragnęły się udać w drogę, do Śmierci, zanurzyć radośnie w najsilniejszym prądzie rzeki, dać
się nieść aż do samego końca.
- Myśl o Życiu! - zawołała przeraźliwym głosem Sabriel, z trudem przekrzykując
czysty ton dzwonka. Czuła, jak Touchstone umiera, jak słabnie jego wola, nie dość silna, by
utrzymać go przy Życiu. Wydawało się nawet, że spodziewał się nagłego wezwania do
Śmierci.
- Zwalcz to! - krzyknęła raz jeszcze, upuszczając miecz, by wymierzyć mu policzek. -
Żyj!
Lecz on dalej wymykał się z Życia. Zdesperowana chwyciła go za uszy i pocałowała z
dziką namiętnością, gryząc go w wargę. Słonawa krew napełniła obojgu usta. Jego oczy
błysnęły i poczuła, jak Touchstone się skupia i powraca do Życia. Upadł mu miecz, a on
otoczył ją ramionami i odwzajemnił pocałunek. Potem złożył głowę na jej ramieniu, a ona na
jego, i trzymali się ciasno w objęciach, dopóki powoli nie umilkła ostatnia nuta Astaraela.
Nareszcie zapadła cisza. Ostrożnie wysunęli się ze swych objęć. Touchstone szukał
drżącymi rękoma po omacku swego miecza, lecz Sabriel prędko zapaliła świecę, by nie
skaleczył się w ciemności. Spojrzeli na siebie nawzajem w migotliwym świetle. Sabriel
zwilgotniały oczy, Touchstone miał zakrwawione wargi.
- Co to było? - zapytał ochryple Touchstone.
- Astarael - odparła Sabriel. - Dzwonek ostateczny. Wzywa każdego, kto go słyszy, do
Śmierci.
- A Kerrigor...
- On wróci - szepnęła Sabriel. - Zawsze będzie powracał, dopóki nie zostanie
zniszczone jego prawdziwe ciało.
- A twój ojciec? - wymamrotał Touchstone. - Mogget?
- Ojciec nie żyje - powiedziała Sabriel. Miała opanowaną twarz, ale oczy wezbrały
łzami. - Szybko przekroczy Ostatnią Bramę. Nie wiem, co z Moggetem.
Dotknęła palcem srebrnego pierścienia na dłoni, zmarszczyła brwi i schyliła się, by
podnieść zabrany Touchstone’owi miecz.
- Chodźmy - zarządziła. - Musimy wspiąć się na Dziedziniec Zachodni. Szybko.
- Dziedziniec Zachodni? - spytał Touchstone, zabierając z powrotem miecz. Choć czuł
zamęt i było mu niedobrze, zmusił się, aby się podnieść. - Pałacu?
- Tak - odpowiedziała Sabriel. - Idziemy.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Ich oczy poraził blask słońca, gdyż, choć to zadziwiające, dopiero minęło południe.
Potykając się, wyszli po marmurowych schodach groty i zaczęli mrugać jak żerujące nocą
zwierzęta wykurzone ze swej podziemnej nory.
Sabriel rozglądnęła się po spokojnych, skąpanych w słońcu drzewach, łagodnym
bezmiarze traw, zatkanej liśćmi fontannie. Wszystko zdawało się tak zwyczajne, tak odległe
od tej obłąkanej i chorej komnaty strachu, którą się okazał ukryty głęboko pod ich stopami
zbiornik.
Spojrzała też na niebo, którego błękit się rozmazywał, a cofające się kontury chmur
zaledwie majaczyły na obrzeżach jej zamglonego pola widzenia. Mój ojciec nie żyje,
pomyślała. Odszedł na zawsze...
- Droga wije się wokół południowo-zachodniej części Wzgórza Pałacowego - odezwał
się w pobliżu jakiś głos, dochodząc spoza błękitu.
- Co takiego?
- Droga na Dziedziniec Zachodni.
To był głos Touchstone’a. Sabriel zamknęła oczy, zmusiła się do maksymalnej
koncentracji, skupienia na tym, co się dzieje tu i teraz. Otworzyła oczy i popatrzyła na
Touchstone’a.
Po twarzy ściekały mu strużki krwi z rozciętej wargi, mokre włosy przylgnęły płasko
do czaszki, zbroja i ubranie przemokły tak, że stały się ciemne. Po nadal wyciągniętym
mieczu, skierowanym w stronę ziemi, spływała woda.
- Nie mówiłeś mi, że jesteś Księciem - odezwała się Sabriel, jakby prowadziła
normalną towarzyską rozmowę. Równie dobrze mogła zrobić parę uwag o pogodzie. Jej
własny głos zabrzmiał dla niej dość dziwacznie, nie miała jednak dość siły, by zmienić ton.
- Nie jestem - odparł ze wzruszeniem ramion Touchstone. Gdy mówił, patrzył w
niebo. - Moją matką była Królowa, lecz ojcem nieznany człowiek z północy. Matka „zadała
się z nim” po śmierci Króla Małżonka. Zginął w wypadku na polowaniu, zanim się
urodziłem. Zaraz, zaraz, czy nie musimy już iść na Dziedziniec Zachodni?
- Chyba tak - odparła tępo Sabriel. - Ojciec powiedział, że będzie tam czekać
Papierowe Skrzydło i Clayrowie, którzy wyjaśnią, dokąd mamy lecieć.
- Ach tak - odparł Touchstone. Podszedł bliżej i zajrzał w puste oczy Sabriel, po czym
ujął ją za nie stawiające oporu i dziwnie bezwładne ramię, kierując ją w stronę szpaleru
buków, którymi wysadzana była ścieżka do zachodniego krańca parku. Szła posłusznie,
przyspieszając, gdy Touchstone zwiększał tempo, aż prawie biegli. Przyciskał jej ramię i raz
po raz zerkał na boki. Urywane, szarpane ruchy Sabriel przypominały osobliwe ożywienie, w
jakie wpada lunatyk.
Paręset jardów od sztucznych grot znikły buki, ustępując miejsca trawnikom i z boku
Wzgórza Pałacowego pojawiła się droga na szczyt, która dwukrotnie ostro zakręcała.
Choć kiedyś była porządnie wybrukowana, kamienne płyty gdzieniegdzie się
wybrzuszyły lub zapadły, nikt bowiem nie dbał o nie od ponad dwudziestu lat. W niektórych
miejscach utworzyły się dość głębokie dziury i koleiny. W jedną z nich wpadła Sabriel i omal
się nie wywróciła, lecz Touchstone chwycił ją w porę. Ten niewielki wstrząs pomógł jej
jednak wyrwać się z o wiele silniejszego wstrząsu, jakiego doznała, i odkryła, że budzi się w
niej nowa czujność i energia, które zagłuszyły rozpacz i drętwotę.
- Dlaczego biegniemy?
- Ścigają nas hieny - odparł krótko Touchstone, wskazując za siebie w stronę parku. -
Ci sami ludzie, którzy prowadzili dzieci przy bramie.
Sabriel spojrzała tam, gdzie pokazał: wzdłuż szpaleru buków posuwały się z wolna
postaci. Dziewięciu mężczyzn, którzy szli blisko siebie, śmiali się i rozmawiali. Biła od nich
pewność, że Sabriel i Touchstone im nie uciekną. Byli w takim nastroju, w jaki wpadają
zapewne sezonowi naganiacze zwierzyny, którzy bez trudu pędzą swoje głupiutkie ofiary na
niechybną zgubę. Jeden z nich zauważył, że Sabriel i Touchstone ich obserwują, na co
zareagował niejasnym z racji odległości gestem, prawdopodobnie jednak oznaczał on coś
nieprzyzwoitego. Ich śmiech niósł się wraz z wiatrem. Zamiary mężczyzn stały się oczywiste
i wrogie.
- Ciekawe, czy mają jakiś pakt ze Zmarłymi, by mogli się zajmować swym
procederem, gdy światło słońca sprzyja żyjącym... - rzekła niewesoło Sabriel, a w jej słowach
zadźwięczała odraza.
- Tak czy owak, nie mają dobrych intencji - odparł Touchstone, kiedy znowu ruszyli
przed siebie, a ich szybki marsz zamienił się w bieg. - Mają łuki i założę się, że potrafią
dobrze strzelać, nie tak, jak wieśniacy z Nestowe.
- Tak - przytaknęła Sabriel. - Mam nadzieję, że na górze czeka Papierowe Skrzydło...
Nie musiała rozwodzić się nad tym, co się stanie, jeśli Skrzydło nie czeka. Żadne z
nich nie miało kondycji, która pozwoliłaby im na walkę lub użycie Magii Kodeksu, a
dziewięciu strzelców mogło ich z łatwością wykończyć lub wziąć w niewolę. Jeśli ci ludzie
pracowali dla Kerrigora, oznaczało to schwytanie i nóż przyłożony do gardła w mroku
podziemnego zbiornika...
Droga stawała się coraz bardziej stroma, biegli w milczeniu, a ich oddech stawał się
coraz szybszy i urywany, nie marnowali go więc na słowa. Touchstone zakaszlał i Sabriel
spojrzała na niego z troską, dopóki nie uprzytomniła sobie, że sama też kaszle. Znajdowali się
w takim stanie, że strzały nie były konieczne do wykończenia, wystarczyłoby do tego samo
wzgórze.
- Już... niedaleko - wysapał Touchstone, gdy wzięli ostry zakręt, a ich zmęczone nogi
zyskały parę sekund wytchnienia na płaskim odcinku, zanim nie dotarli do kolejnej
stromizny.
Sabriel zaczęła się śmiać z goryczą, kaszląc na przemian, bo wiedziała, że są jeszcze
bardzo daleko. Nagle jej śmiech przerodził się w krzyk przerażenia, gdyż coś uderzyło ją w
żebra, jakby otrzymała z zaskoczenia cios na ringu. Upadła na Touchstone’a, przewracając
ich oboje na twarde kamienne płyty. Wypuszczona z oddali strzała nie chybiła.
- Sabriel! - zawołał Touchstone podniesionym ze strachu i gniewu głosem. Jeszcze raz
krzyknął do niej po imieniu, a wtedy Sabriel poczuła, jak nagle nabiera w nim rozmachu
Magia Kodeksu. Podczas gdy jej moc narastała, on podskoczył i wyrzucił ramiona w
kierunku wroga, owego zbyt dobrego strzelca. Na koniuszkach palców rozkwitło mu osiem
małych słońc, powiększając się do rozmiaru jego zaciśniętych pięści. Wówczas wystrzeliły,
zostawiając w powietrzu białe refleksy. Ułamek sekundy później z dołu dobiegł krzyk,
świadczący o tym, że trafiły przynajmniej jednego z mężczyzn.
Sabriel zastanawiała się w odrętwieniu, jakim sposobem Touchstone znalazł siłę, by
rzucić takie zaklęcie. Jej rozważania zamieniły się w zdumienie, kiedy nagle schylił się i
jednym zręcznym ruchem uniósł ją do góry wraz z plecakiem i wszystkimi rzeczami, tuląc w
ramionach. Utkwiona w jej boku strzała nieco się przesunęła i Sabriel wydała okrzyk bólu,
lecz Touchstone nawet tego nie zauważył. Odrzucił w tył głowę, ryknął niczym zwierzę jakąś
groźbę i puścił się biegiem w górę. Z początku zataczał się niezgrabnie, lecz zaraz potem
przyspieszył i pędził w niemal nieludzkim tempie. Z ust buchała mu piana, ściekając po
brodzie i spadając na Sabriel. Wszystkie żyły i mięśnie karku i twarzy naprężyły się, a oczy
zaszły mgłą.
Wpadł w taki szał, że nic nie było go w stanie zatrzymać, chyba że ktoś odrąbałby mu
wszystkie kończyny. Sabriel dygotała w jego objęciach i obracała twarz do jego piersi,
obawiając się spojrzeć w dziką, charczącą twarz, która niewiele przypominała Touchstone’a,
jakiego znała. Za to przynajmniej oddalali się coraz bardziej od wroga...
Biegł i biegł, a gdy droga skończyła się, pokonywał kamienie spadające z czegoś, co
niegdyś służyło jako brama wejściowa, niemal nie przystając, przeskakując z jednego głazu
na drugi jak kozica. Jego twarz płonęła teraz jaskrawą czerwienią, a krew pulsowała tak
prędko, że żyły na szyi przypominały trzepocące skrzydełka kolibra. Sabriel zapomniała o
własnej ranie, gdyż ogarnął ja nagły lęk, że Touchstone’owi pęknie serce. Zaczęła na niego
krzyczeć, błagając, by opanował swą wściekłość.
- Touchstone! Jesteśmy bezpieczni! Postaw mnie na ziemi! Zatrzymaj się! Proszę,
stój!
Nie usłyszał jej, uwagę jego pochłaniała bowiem całkowicie ścieżka, którą biegł przez
obróconą w ruinę bramę. Rzucał głową na boki jak węszący ogar, a nozdrza mu się
rozszerzyły.
- Touchstone! Touchstone! - załkała Sabriel, okładając go pięściami po piersiach. - Już
uciekliśmy! Nic mi nie jest! Stój! Stój!
Ale on biegł dalej przez kolejny łuk, po wznoszącej się dróżce, a kamienie tylko
migały pod jego stopami. Potem pędził w dół po kilku schodach, przeskakując ziejące dziury.
Na chwilę wstrzymały go jakieś zamknięte drzwi i Sabriel odetchnęła już z ulgą, lecz on
kopnął je wściekle, aż trzasnęło zbutwiałe drewno i drzwi ustąpiły. Wszedł wtedy tyłem,
uważnie osłaniając Sabriel przed drzazgami.
Za drzwiami znajdowała się rozległa przestrzeń, ograniczona walącymi się murami.
Porastały ją wysokie chwasty, a gdzieniegdzie stało cherlawe drzewo - samosiejka. Dokładnie
w zachodnim rogu dziedzińca, w miejscu, w którym dawno już runął i rozkruszył się mur,
ustawiono dwa Papierowe Skrzydła, jedno w stronę południa, a drugie północy - widać też
było niewyraźne sylwetki dwóch osób, obramowane płomiennym pomarańczowym blaskiem
popołudniowego słońca, które zachodziło za ich plecami.
Touchstone rzucił się do przodu w tempie, które można określić jako galop, torując
sobie drogę pośród chwastów jak przedzierający się przez morskie glony statek. Podbiegł
wprost do dwóch stojących postaci, położył delikatnie Sabriel na ziemi przed nimi - i
przewrócił się, wywracając białkami oczu. Jego kończynami wstrząsały drgawki.
Sabriel próbowała dopełznąć w jego stronę, lecz nagle odezwał się ostry, potworny ból
w boku, zdobyła się więc jedynie na to, by usiąść i spojrzeć na dwie osoby i Papierowe
Skrzydła.
- Witajcie - rzekły chórem. - Jesteśmy, tymczasowo, Clayrami. A wy to zapewne
Abhorsen i Król.
Sabriel wpatrywała się w nie i wyschło jej w ustach. Słońce świeciło jej w oczy, nie
widziała ich więc dokładnie. Dwie młode kobiety z długimi włosami i błyszczącymi,
przenikliwymi niebieskimi oczami. Ubrane były w białe płócienne suknie o długich luźnych
rękawach. Widok tych starannie odprasowanych szat sprawił, że Sabriel poczuła, iż musi
wyglądać zupełnie jak niecywilizowany człowiek: spocona i w przemoczonych bryczesach.
Kobiety miały identyczne głosy i twarze. Były to bardzo ładne bliźniaczki.
Uśmiechnęły się i przyklękły, jedna przy boku Sabriel, a druga przy Touchstonie.
Sabriel wyczuła, jak wzbiera w nich Magia Kodeksu niczym woda na wiosnę i spływa na nią,
wypłukując ból i cierpienia od strzały. Leżącemu obok Touchstone’owi wyrównał się oddech
i mężczyzna zapadł bez trudu w spokojny sen.
- Dziękuję - wychrypiała Sabriel. Usiłowała się uśmiechnąć, lecz chyba straciła tę
umiejętność. - Gonią nas handlarze niewolników, ludzcy sprzymierzeńcy Zmarłych.
- Wiemy - odpowiedziały obie. - Ale mają dziesięć minut opóźnienia. Twój przyjaciel
- Król - biegł bardzo, bardzo szybko. Widziałyśmy, jak biegł wczoraj albo jutro.
- Ach tak - odparła Sabriel, z mozołem zmuszając się, by wstać. Myślała o ojcu i jego
słowach, gdy wyjaśniał jej, że Clayrowie mieszają jedno „kiedy” z drugim „kiedy”. Najlepiej,
jak się dowie o tym, o czym musi się dowiedzieć, zanim wszystko się im jeszcze bardziej
pomiesza.
- Dziękuję - powtórzyła, a gdy się wyprostowała, strzała upadła na ziemię. Była to na
szczęście zwykła, używana do polowań, nie zaś zakończona ostrym przebijającym zbroję
grotem. Mężczyźni zamierzali tylko powstrzymać Sabriel. Zadrżała i wymacała otwór między
płytkami zbroi. Rana niezupełnie się zagoiła - tylko wyglądała na zastarzałą, jakby zadano ją
tydzień, a nie parę minut temu.
- Ojciec powiedział, że tu będziecie... że nas obserwujecie od jakiegoś czasu i
wypatrujecie, gdzie Kerrigor ukrył swe ciało.
- Tak - odpowiedziały Clayry. - To znaczy, nie całkiem my. Nam tylko pozwolono
być dzisiaj Clayrami, bo jesteśmy najlepszymi pilotkami Papierowego Skrzydła...
- Tak naprawdę, to Ryelle jest najlepsza... - powiedziała jedna z bliźniaczek,
wskazując na drugą - ale ponieważ będzie potrzebować Papierowego Skrzydła, by polecieć do
domu, trzeba było dwóch Skrzydeł, więc...
- Przyleciała też Sanar - ciągnęła Ryelle, pokazując na siostrę.
- My obie - skończyły chórem. - Ale do rzeczy, nie mamy dużo czasu. Możecie lecieć
czerwono-złotym Skrzydłem... pomalowałyśmy go w barwy królewskie, gdy dowiedziałyśmy
się w zeszłym tygodniu. Ale najpierw coś o ciele Kerrigora.
- Tak - powiedziała Sabriel. I pomyślała o wrogu jej ojca - jej rodziny - całego
Królestwa. Ma się z nim zmierzyć. To jest jej brzemię i musi je ponieść, bez względu na to,
jak jest ciężkie i jak słabe i kruche miała obecnie ramiona. Musi je udźwignąć.
- Jego ciało znajduje się w Ancelstierre - oznajmiły bliźniaczki. - Ale ponieważ źle
widzimy za Murem, nie wzięłyśmy mapy ani nie znamy nazw miejscowości, możemy ci więc
pokazać, a ty musisz wszystko zapamiętać.
- Dobrze - zgodziła się Sabriel, czując się jak mało rozgarnięta uczennica, obiecująca,
że poradzi sobie z zadaniem, które zupełnie przekracza jej możliwości. - Dobrze.
Clayry skinęły głowami i znowu się uśmiechnęły. Miały bardzo białe i równe zęby.
Jedna z nich, zdaje się Ryelle - Sabriel już je pomyliła - wyciągnęła z powiewnego rękawa
swej szaty butlę z przejrzystego zielonego szkła (rozbłysk Magii Kodeksu zdradził, że
wcześniej jej tam nie miała), druga zaś - Sanar - wyjęła z rękawa długą różdżkę z kości
słoniowej.
- Gotowa? - spytały jednocześnie jedna drugą, a odpowiedź „tak” padła, zanim ich
pytanie w ogóle dotarło do zmęczonego umysłu Sabriel.
Jednym szybkim ruchem Ryelle odkorkowała butlę, przy czym rozległo się dźwięczne
puknięcie, i wylała jej zawartość wzdłuż linii poziomej. Równie szybko Sanar przeciągnęła
różdżką w poprzek spadającej wody - wówczas zamarzła ona w powietrzu, tworząc taflę
przejrzystego lodu. Przed Sabriel zawisło zamarznięte okno.
- Patrz uważnie - rozkazały kobiety i Sanar postukała różdżką w lodowe okno. Pod jej
dotknięciem tafla zachmurzyła się, pokazała na krótko wirujące płatki śniegu, migawkę z
Muru, po czym obraz przesuwał się jak sceny filmowe lub ujęcia z jadącego samochodu. W
Wyverley College filmy traktowano nieprzychylnie, lecz Sabriel udało się obejrzeć ich
całkiem sporo w Bain. Te obrazy były dokładnie takie same, lecz w kolorze, a poza tym
mogła również słyszeć naturalne dźwięki, odnosząc wrażenie, że tam jest.
Okno ukazało typowy krajobraz rolniczy w Ancelstierre - długie pole zboża,
dojrzałego do żniw. W oddali zatrzymał się traktor, a jego kierowca gawędził z innym
mężczyzną, który usadowił się na wozie. Jego dwa zaprzęgnięte konie stały obojętnie,
zerkając zza swych końskich okularów.
Tafla pokazała teraz tych mężczyzn z bliska, dał się słyszeć strzęp rozmowy, po czym
obraz przesunął się na drogę, na wzgórze, przez zagajnik, dochodząc na rozstaje, gdzie
żwirowa ścieżka krzyżowała się z utwardzoną drogą o większym znaczeniu. Stał tu
drogowskaz i „oko”, czy to, co pokazywało te obrazy, zbliżyło się do niego, tak że wypełnił
on całość lodowego okna. Widniał na nim napis „Wywerley College - 2 i pół mili”, kierując
podróżnych na główną drogę - i obraz znów oddalił się, pokazując tym razem szybkie ujęcia
ze wsi Wywerley.
Parę sekund później obraz zwolnił, przesuwając się po znajomych domach wsi: kuźni i
warsztacie mechanika, miejscowym pubie Wywerley, schludnym domu z niebieską latarnią,
w którym mieszkał posterunkowy. Sabriel znała wszystkie te charakterystyczne budynki.
Skupiła się jeszcze bardziej, bo skoro pokazano jej jakiś stały punkt odniesienia, teraz
zapewne na tafli widnieć będą te regiony Ancelstierre, których nigdy nie zwiedzała.
Lecz obraz nadal przesuwał się pomału. W spacerowym tempie przemieszczał się po
wsi i zjechał z drogi, udając się na ścieżkę do konnej jazdy, która pięła się po Korkowym
Wzgórzu. Bez wątpienia całkiem ładne wzgórze, pokryte regularnie sadzonymi drzewami
korkowymi, z których część była dosyć stara. Jedyną interesującą rzeczą był kopiec z kamieni
na szczycie. Obraz przesunął się, pokazując w zbliżeniu ogromne, szarozielone kamienie,
pocięte na sześciany i szczelnie przylegające do siebie. Stosunkowo niedawny wymysł,
przypomniała sobie Sabriel z lekcji historii dotyczącej jej okolic. Zbudowany nieco mniej niż
dwieście lat temu. Miała nawet raz tam jechać, ale z jakiegoś powodu rozmyśliła się...
Obraz ponownie się zmienił i jakimś sposobem przeniknął w głąb kopca, przedzierając
się przez zaprawę, posuwając zygzakiem wokół kamiennych bloków, aż do znajdującej się w
samym centrum ciemnej komory. Przez moment na tafli lodu zapadła całkowita ciemność, po
czym wróciło światło. W kamiennym kopcu stał sarkofag z brązu, a na powierzchni metalu
pełzały przekręcone i przeinaczone przez Wolną Magię znaki Kodeksu. Obraz omijał te
drgające znaki, przenikając przez brąz. W środku leżało żywe ciało spowite Wolną Magią.
Obraz przesunął się z wyraźną trudnością w stronę przystojnej twarzy, która
zamajaczyła na tafli i coraz bardziej przybliżała się do widza. Pokazywała, kim niegdyś był
Kerrigor. Rysy ludzkiej twarzy Rogira jasno wskazywały na to, że miał wspólną matkę z
Touchstone’em.
Sabriel nie odrywała od niego oczu, pełna obrzydzenia i jednocześnie zafascynowana
podobieństwem między przyrodnimi braćmi - wtem wizja zamazała się, na lodowym oknie
zawirowała szarość wartkiej wody. Śmierć. Przez prąd brodziło coś wielkiego i potwornego,
wystrzępiona wycinanka ciemności, nieforemna i bezkształtna, z wyjątkiem dwojga oczu,
które płonęły nienaturalnym ogniem. Wydawało się, że istota widzi ją z tafli i pochyla się do
przodu, wyciągając ramiona niczym burzowe chmury.
- Ty, nasienie Abhorsena! - krzyknął Kerrigor. - Twoja krew tryśnie na Kamienie...
Jego ramiona zdawały się wychodzić z lodowego okna, lecz znienacka lód pękł, a jego
kawałki rozpadły się, tworząc stertę szybko topniejącej brei.
- Widziałaś - powiedziały razem Clayry. Nie było to pytanie. Sabriel, trzęsąc się,
skinęła głową. Jej myśli krążyły wokół podobieństwa między pierwotnym ciałem Kerrigora a
Touchstone’em. W którym miejscu ich ścieżki rozeszły się? Co skierowało stopę Rogira na
długą drogę, prowadzącą do budzącej strach obrzydliwości, znanej jako Kerrigor?
- Mamy cztery minuty do przyjścia handlarzy niewolników - oznajmiła Sanar. -
Pomożemy ci wsadzić Króla do Papierowego Skrzydła, dobrze?
- Tak, proszę - odparła Sabriel. Pomimo potwornego widoku postaci, w jakiej
występował duch Kerrigora, obejrzane obrazy wlały w nią nowe, jasno określone poczucie
celu. Ciało Kerrigora ukryto w Ancelstierre. Znajdzie je i zniszczy, a wtedy rozprawi się z
jego duchem. Ale najpierw muszą odnaleźć ciało...
Stękając z wysiłku, obie kobiety dźwignęły Touchstone’a. Nigdy nie był lekki, a teraz
jego ciężar powiększała woda w przemokniętym do cna ubraniu. Ale Clayry, mimo swego
eterycznego wyglądu, całkiem dobrze dawały sobie radę.
- Życzymy ci szczęścia, kuzynko - rzekły, podchodząc powoli do czerwono-złotego
Papierowego Skrzydła, chwiejącego się tuż nad krawędzią zniszczonego muru. Poniżej lśniła
białobłękitna toń Saere.
- Kuzynko? - zamruczała Sabriel. - Sądzę, że jesteśmy kuzynkami w pewnym sensie,
prawda?
- Łączą nas więzy krwi, jesteśmy wszyscy dziećmi Wielkich Kodeksów - przytaknęły
Clayry - choć nasz klan kurczy się i maleje...
- Czy wy zawsze... wiecie, co się ma zdarzyć? - zapytała Sabriel, gdy delikatnie
opuszczały Touchstone’a na tylne siedzenie kokpitu i zapinały mu pasy, których zwykle
używało się do przymocowania bagażu.
Obie Clayry się zaśmiały.
- Nie, dzięki niech będą Kodeksowi! Nasza rodzina ma najwięcej członków spośród
wszystkich krewnych i wielu z nas zostało obdarzonych tym darem. Nasze wizje składają się
ze strzępów i urywków, okamgnień i cieni. Kiedy musimy, cała rodzina wspólnie wytęża
wszystkie siły, by zawęzić naszą wizję - tak jak to uczyniła dzisiaj za naszym pośrednictwem.
Jutro znów wrócimy do naszych snów i niejasności, nie zdając sobie sprawy, gdzie, kiedy i co
widzimy. Ale mamy teraz tylko dwie minuty... Znienacka uściskały Sabriel, zaskakując ją
serdecznością i ciepłem. Odwzajemniła z radością uścisk, wdzięczna za ich troskę. Po
odejściu ojca nie miała już rodziny - może za to odnajdzie w Clayrach siostry i może
Touchstone zostanie jej...
- Dwie minuty - powtórzyły obie kobiety, każda do innego ucha. Sabriel puściła je i
pospiesznie wyjęła z plecaka „Księgę Zmarłych” i dwa tomy o Magii Kodeksu, po czym
wcisnęła je w wolne miejsce obok chrapiącego Touchstone’a. Po sekundzie namysłu upchnęła
tam jeszcze nieprzemakalną kurtę, podbijaną wełną, i pelerynę rybacką. Schowała następnie
do specjalnych pochew miecze Touchstone’a, lecz musiała zostawić sam plecak wraz z resztą
zawartości.
- Następny przystanek: Mur - wymruczała pod nosem Sabriel, gdy wdrapywała się do
samolotu, starając się nie myśleć o tym, co będzie, jeśli zostaną zmuszeni do lądowania na
jakimś mało cywilizowanym pustkowiu.
Clayry siedziały już gotowe w swej zielono-srebrnej machinie, a kiedy Sabriel
zapinała pasy, usłyszała, jak zaczynają gwizdać, wskutek czego w powietrze wlał się strumień
Magii Kodeksu. Sabriel oblizała wargi, zebrała siły, nabrała powietrza i dołączyła do nich. Z
tyłu obu samolotów wzmógł się wiatr, targając czarne i jasne włosy, i uniósł ogony
Papierowych Skrzydeł podrywając je do lotu.
Po odgwizdaniu melodii, przywołujących wiatr, Sabriel odetchnęła i pogłaskała
gładki, laminowany papier kadłuba. Przed oczyma mignął jej na chwilę obraz pierwszego
Papierowego Skrzydła, roztrzaskanego i płonącego w czeluściach Poświęconej Pieczary.
- Mam nadzieję, że będzie się nam lepiej podróżować - wyszeptała, zanim dołączyła
do Clayrów, gwizdających ostatnią nutę, czysty niezmącony dźwięk, który obudzi Magię
Kodeksu w ich machinie.
Sekundę później dwa Papierowe Skrzydła, o bystrych, błyszczących oczach,
poderwały się ze zrujnowanego Pałacu w Belisaere, wykonały ślizg, obniżając się niemal do
poziomu wzburzonego Morza Saere, po czym wzbiły się w powietrze, zataczając coraz wyżej
kręgi nad wzgórzem. Jeden samolot, zielono-srebrny, skierował się na północny zachód.
Drugi, czerwono-złoty, udał się na południe.
Touchstone przebudził się, gdy chłodne powietrze musnęło mu twarz i poczuł nie
znane sobie wrażenie, że leci. Wymruczał nieprzytomnie:
- Co się stało?
- Lecimy do Ancelstierre! - krzyknęła Sabriel. - Za Mur, by znaleźć ciało Kerrigora i
je zniszczyć!
- Och - odrzekł Touchstone, który usłyszał tylko „za Mur”. - To dobrze.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Sabriel zmusiła się, żeby wrócić do głównych drzwi zwykłym krokiem, a nie biegnąc
z krzykiem. Widziało ją wielu żołnierzy - nadal rozmieszczali latarnie w rzędach, które
rzucały promienie ze schodów, a kilku z nich trzymało zwój drutu, czekając, by go wyrzucić.
Gdy ich mijała, spojrzeli z niepokojem.
Sarkofag właśnie ześlizgiwał się z rampy na podłogę korytarza i Sabriel mogła z
łatwością przecisnąć się obok, lecz czekała na zewnątrz, wypatrując czegoś nowego. Po
chwili zdała sobie sprawę, że koło niej stoi Horyse. Jego twarz na wpół oświetlały latarnie,
połowa zaś pozostawała w cieniu.
- Mgła... mgła dotarła już prawie do bram - rzekła za szybko, by utrzymać spokój.
- Wiem - odparł Horyse pewnym głosem. - Te wystrzały to żołnierze na czatach.
Sześciu ludzi i kapral.
Sabriel skinęła głową. Czuła ich śmierć, jak lekkie uderzenia w brzuch. Chociaż
starała się zahartować na tyle, by tego nie zauważać, by celowo stępić zmysły. Tego wieczoru
będzie jeszcze więcej śmierci.
Nagle poczuła coś, co nie było śmiercią, lecz czymś już martwym. Wyprężyła się jak
strzała i zawołała:
- Pułkowniku! Słońce naprawdę już zaszło. - I coś idzie, idzie przed mgłą!
Mówiąc to, wyciągnęła miecz, a sekundę później błysnęło ostrze miecza pułkownika.
Żołnierze zajmujący się drutami rozglądnęli się, przerażeni, po czym rzucili się na schody i
korytarz. Po obu stronach drzwi stało po dwóch wojskowych, którzy odwodzili kurki
ciężkich, spoczywających na trójnogach karabinów maszynowych i położyli miecze w
poprzek świeżo zbudowanych umocnień z worków z piaskiem.
- Drugie piętro, gotowi! - krzyknął Horyse i Sabriel usłyszała, jak nad jej głową
szczękają rygle pięćdziesięciu karabinów. Kącikiem oka dostrzegła, że dwóch Zwiadowców
cofa się na zewnątrz, zajmując pozycję za jej plecami. Mieli przygotowane łuki i osadzone na
cięciwie strzały. Wiedziała, że gdyby do czegoś doszło, są gotowi wciągnąć ją do środka...
W pełnej oczekiwania ciszy rozbrzmiewały tylko zwyczajne odgłosy nocy. Gdy niebo
się ściemniło, w wielkich drzewach, rosnących przy murach szkoły, wzmagał się coraz
większy wiatr. Zaczęły grać świerszcze. Wówczas Sabriel usłyszała zgrzyt stawów Zmarłych,
stąpanie ich stóp, których kości grzechotały, obijając się o martwicze ciało.
- Pomocnicy - rzekła zdenerwowana. - Setki Pomocników.
Kiedy to mówiła, zwarta ściana z ciał Zmarłych uderzyła w żelazne bramy, wyłamując
je z trzaskiem w ułamku sekundy. Z trudem przypominające ludzi postacie były wszędzie i
nacierały na nich, a martwe usta zachłystywały się powietrzem i syczały upiorną parodię
wojennego okrzyku.
- Ognia!
Chwilę po tej komendzie Sabriel zaczęła się okropnie bać, że broń nie zadziała.
Rozległ się jednak trzask i zaterkotały karabiny maszynowe, a czerwone pociski smugowe
zataczały kręgi w powietrzu, odbijając się rykoszetem od bruku i rysując oszalałe wzory
straszliwej przemocy. Pociski rozdzierały ciała Zmarłych, rozszczepiały kości, powalały ich
na ziemię - ale oni ciągle szli naprzód, aż w końcu zostali dosłownie rozerwani na strzępy,
zawisłe na drutach.
Ostrzał nieco osłabł, lecz zanim zupełnie ustał, napłynęła kolejna fala Zmarłych,
którzy potykali się, pełzali, biegli przez bramę, a potem prześlizgiwali się i przewalali przez
mur. Całe ich setki, byli zaś tak ciasno stłoczeni, że przerwali druty i szli dalej przed siebie, aż
ostatni z nich padli, skoszeni karabinami, u samego podnóża schodów. Niektórzy,
wykorzystując jakąś śladową cząstkę ocalałej w nich ludzkiej inteligencji, wycofali się, lecz
wtedy wpadli w pułapkę potężnych płomieni, które buchnęły, gdy z drugiego piętra zrzucono
granaty z białym fosforem.
- Sabriel, wejdź do środka! - rozkazał Horyse, gdy ostatni Pomocnicy rzucali się w
drgawkach i pełzali, zataczając obłąkańcze koła. W końcu trafiły ich z łoskotem kolejne
pociski i ostatecznie unieruchomiły.
- Tak jest - odparła Sabriel, spoglądając na zasłaną ciałami ziemię, migotliwe płomyki
latarń i bryły fosforu, które płonęły niczym świece w jakiejś upiornej kostnicy. Jej nozdrza
wypełniła woń bezdymnego prochu, przenikając włosy i ubranie. Po obu stronach jarzyły się
złowrogo lufy karabinów maszynowych. Pomocnicy i tak już byli martwi, ale widok tej
masowej zagłady przyprawił Sabriel o większe mdłości niż Wolna Magia.
Weszła do budynku, chowając miecz. Dopiero wtedy przypomniała sobie o
dzwonkach. Niewykluczone, że mogła za ich pomocą poskromić ten nieprzebrany tłum
Zmarłych, odsyłając ich w pokojowy sposób do Śmierci, bez... - ale było za późno. A co by
się stało, gdyby została pokonana?
Wiedziała, że teraz zjawią się Cienie Pomocników, ich zaś nie da się zatrzymać przy
użyciu siły fizycznej lub dzwonków, chyba że przybyliby w niewielkiej ilości, a to było
równie prawdopodobne, jak wcześniejsze nadejście świtu...
W korytarzu przebywało więcej żołnierzy, ci jednak byli zakuci w zbroje i nosili
hełmy. Mieli duże tarcze, ozdobione srebrem włócznie i najprostsze znaki Kodeksu
wyrysowane kredą i śliną. Palili i pili herbatę z jednej z lepszych porcelanowych szkolnych
zastaw. Sabriel uzmysłowiła sobie, że mieli walczyć, w razie gdyby zawiodła broń palna. W
powietrzu czuło się pewną nerwowość, trzymaną jednak na wodzy - nie była to brawura -
raczej dziwna mieszanina fachowości i cynizmu. Cokolwiek to było, sprawiało, że Sabriel
zaczęła się od niechcenia przechadzać między nimi, jakby się wcale nie spieszyła.
- Dobry wieczór, panienko.
- Fajnie słyszeć karabiny, nie? Prawie nigdy nie chcą działać na północy!
- Jak tak dalej pójdzie, to nie będą nas potrzebować.
- Całkiem inaczej, niż w Strefie Granicznej, prawda, proszę pani?
- Powodzenia z tym gościem w metalowej cygarnicy, panienko.
- Życzę wam wszystkim powodzenia - odparła Sabriel, usiłując się uśmiechnąć w
odpowiedzi na ich szerokie uśmiechy. Wtedy rozległy się znów strzały i jej twarz się
zmieniła, a uśmiech zgasł - lecz oni już nie zwracali na nią uwagi, skupiając się na tym, co
działo się na zewnątrz. Nie są aż tak odprężeni, jak udają, pomyślała Sabriel, przedostając się
ostrożnie przez boczne drzwi, prowadzące z korytarza do Wielkiej Auli.
Tu panowała atmosfera o wiele większego strachu. Sarkofag stał daleko, na drugim
końcu sali, spoczywając w poprzek mównicy. Wszyscy stłoczyli się jak tylko mogli najdalej
w przeciwległej części Auli. Zwiadowcy byli po jednej stronie, też pijąc herbatę. Na środku
sali Magistrix Greenwood rozmawiała z Touchstone’em, a trzydzieści dziewcząt - czy tak
naprawdę młodych kobiet - ustawiło się pod ścianą naprzeciw żołnierzy. Sprawiało to
wrażenie jakiejś osobliwej parodii balu szkolnego.
Przebywając za grubymi kamiennymi murami i zatrzaśniętymi okiennicami Wielkiej
Auli można było wziąć ostrzał za wyjątkowo gwałtowny opad gradu, a granaty za huk
grzmotów, ale nie wówczas, gdy znało się prawdę. Sabriel wyszła na środek Auli i krzyknęła:
- Magowie Kodeksu! Proszę do mnie.
I podeszli, młode kobiety szybciej niż żołnierze, którzy okazywali już znużenie
całodzienną pracą i bliskością sarkofagu. Sabriel spojrzała na uczennice, ich rozjaśnione,
szczere twarze, które powlekał lęk, tłumiąc nieco podniecenie wywołane czymś nieznanym.
W tłumie znajdowały się dwie z jej najlepszych szkolnych koleżanek, Sulyn i Ellimere, lecz
teraz czuła, że dzieli je wielki dystans. Pomyślała, że musi być to po niej widać, gdyż
spostrzegła w ich oczach szacunek i rodzaj zachwytu. Nawet znaki Kodeksu na ich czołach
wyglądały, jakby zostały subtelnie skopiowane za pomocą kosmetyków, choć wiedziała, że są
prawdziwe. To niesprawiedliwe, że muszę je w to wciągnąć...
Sabriel otworzyła usta i jakby na umówiony sygnał w tym samym momencie umilkły
strzały. W ciszy rozległ się nerwowy chichot jednej z dziewczyn. Sabriel za to poczuła wiele
śmierci naraz, a jej kręgosłupa dotknął lodowatymi palcami znajomy dojmujący strach.
Nadciągał Kerrigor. To jego moc uciszyła karabiny, nie zaś słabnąca siła ataku. Słyszała, jak
z zewnątrz dochodzą niewyraźne krzyki... niektóre nawet przeraźliwe... Teraz będą walczyć
dawną bronią.
- Prędko - powiedziała, podchodząc jednocześnie do sarkofagu. - Musimy utworzyć
naokoło pierścień, splatając dłonie. Pani Magistrix, bardzo proszę ustawić wszystkich,
poruczniku, proszę rozmieścić żołnierzy pomiędzy dziewczętami...
Przy każdej innej okazji rozległyby się rubaszne żarciki i chichoty. Teraz jednak, gdy
niedaleko gmachu byli Zmarli, a pośrodku nich tkwił sarkofag, potraktowano to po prostu jak
polecenie. Mężczyźni stanęli szybko na swoich miejscach, a młode kobiety zdecydowanie
ujęły ich dłonie. W parę sekund sarkofag opasał pierścień Magów Kodeksu.
Złączona ze wszystkimi dotykiem Sabriel nie musiała już nic mówić. Czuła
wszystkich, którzy stali w kręgu. Po prawej znane i potężne ciepło Touchstone’a, po lewej
Magistrix Greenwood, nie tak silną, lecz doświadczoną - i tak dalej w koło.
Sabriel powoli tworzyła w umyśle znaki Kodeksu na otwieranie i pozwoliła, by
zdominowały jej myśli. Znaki rosły, a przez pierścień przepływała moc, która zwiększała się
dopóty, dopóki nie wystrzeliła na zewnątrz niczym zwężający się wir. Sarkofag oblał
strumień złotawego, obracającego się zgodnie z ruchem wskazówek zegara światła.
Sabriel starała się, by moc Magii Kodeksu wpływała do środka kręgu, czerpiąc całą
energię, którą mogli dostarczyć Magowie Kodeksu. Żołnierze i uczennice chwiali się,
niektórzy opadli na kolana, lecz nie rozłączali dłoni, przez co pierścień pozostawał zamknięty.
Z wolna sam sarkofag zaczął się obracać na podeście, wydając okropny, piskliwy
dźwięk, jak ogromne nie naoliwione zawiasy. Spod jego wieka buchnęła para wodna, lecz
zaraz rozpędziło ją złotawe światło. Piszcząc przeraźliwie, sarkofag zaczął wirować coraz
szybciej, aż brąz, biała para i żółte światło zlały się w jedno. Wtedy nagle zatrzymał się przy
akompaniamencie jeszcze bardziej przenikliwego pisku i wieko odfrunęło, mknąc ponad
głowami Magów Kodeksu. Wbiło się z trzaskiem w odległe o dobre trzydzieści kroków
drzwi.
Także Magowie Kodeksu nie wytrzymali, jakby powaleni własnym powodzeniem, i
krąg się załamał. Tylko połowa stojących w nim ludzi dalej stała na nogach.
Chwiejąc się, Sabriel zatoczyła się w stronę sarkofagu i zajrzała do środka. Jej dłonie
dalej ściskali kurczowo Touchstone i Magistrix.
- Coś podobnego! - rzekła pani Greenwood, przenosząc przerażony wzrok na
Touchstone’a. - Ależ on wygląda zupełnie jak pan!
Zanim Touchstone zdążył jej odpowiedzieć, z korytarza dobiegł szczęk stali i
głośniejsze krzyki. Stojący Zwiadowcy wyciągnęli miecze i ruszyli do drzwi, lecz zanim do
nich dotarli, do środka wlała się fala innych żołnierzy, zakrwawionych i przestraszonych,
którzy rozbiegli się po kątach albo rzucili się na ziemię i szlochali lub śmiali się, część zaś
trzęsła się w milczeniu.
Za tym tumultem zjawili się niektórzy z ciężko uzbrojonych żołnierzy z korytarza. Ci
zachowali jeszcze pewne pozory, że panują nad sytuacją. Zamiast iść do sali, rzucili się za
siebie na drzwi i prędko zamknęli je na zasuwę.
- On jest w głównych drzwiach! - krzyknął jeden z nich do Sabriel. Miał zbielałą z
trwogi twarz. Nie ulegało wątpliwości, kim jest „on”.
- Prędko, obrządki pogrzebowe! - rzuciła Sabriel. Wyszarpnęła dłonie z uchwytu
innych i wyciągnęła je nad ciałem, tworząc w myślach znaki przywołujące ogień,
oczyszczenie i spokój. Nie przyglądała się zbyt dokładnie ciału. Rogir naprawdę wyglądał
niemal tak jak śpiący, bezbronny Touchstone.
Była zmęczona, a ciała wciąż strzegły obwarowania Wolnej Magii, lecz wkrótce w
powietrzu zawisł w oczekiwaniu pierwszy znak. Touchstone przeniósł dłoń na jej ramię,
wlewając w nią siłę. Reszta stojących w pierścieniu Magów przyczołgała się, znowu złączyła
dłonie i nagle Sabriel poczuła drgnięcie ulgi. Uda im się - zniszczą ludzkie ciało Kerrigora, a
wraz z nim większość jego potęgi...
Wtedy wybuchła cała północna ściana, wyrzucając kaskady cegieł i czerwony pył,
które, oślepiając i powodując krztuszenie się, powaliły wszystkich na ziemię.
Sabriel leżała na podłodze i kaszlała. Opierała się osłabiona rękami o ziemię i suwała
bezładnie kolanami, próbując wstać. W oczach miała pył i żwir, wszystkie latarnie zgasły.
Szukała wokół dłońmi po omacku, lecz natrafiła jedynie na wciąż parzący brąz sarkofagu.
- Trzeba zapłacić cenę krwi - powiedział skrzeczący, nieludzki głos. Znajomy, mimo
że nie był to czysty i niszczący ton głosu Kerrigora... lecz potworny sposób mówienia, jaki
poznała owej nocy w Poświęconej Pieczarze, gdy spłonęło Papierowe Skrzydło.
Mrugając z wściekłości oczami, Sabriel odczołgała się od źródła głosu, okrążając
sarkofag. Istota nie odezwała się od razu, lecz Sabriel słyszała, jak się zbliża. Gdy
przechodziła, trzeszczało i huczało powietrze.
- Muszę dostarczyć swój ostatni ciężar - rzekła istota. - Wtedy dopełni się umowa i
mogę się zabrać do dzieła zemsty.
Sabriel znowu mrugnęła i po twarzy spłynęły jej łzy. Powoli wracał jej wzrok, obraz
utkany był z łez i pierwszych promieni księżyca, które wlewały się przez strzaskaną ścianę,
rozmazany przez czerwony pył z roztartych cegieł.
Krzyczały w niej wszystkie zmysły. Wolna Magia, Zmarli, wszędzie
niebezpieczeństwo...
W odległości niewiele większej niż pięć jardów płonęła istota, która niegdyś była
Moggetem. Stała się bardziej krępa niż poprzednio, lecz równie niekształtna. Jej bryłowate,
osadzone na wirującym skręconym słupie energii ciało powoli sunęło w stronę Sabriel.
Jakiś żołnierz, który czaił się za istotą, wyskoczył znienacka, i wbił jej głęboko miecz
w plecy. Prawie go nie zauważyła, za to żołnierz straszliwie krzyknął i wybuchł białym
płomieniem. W ciągu sekundy jego ciało zupełnie strawił ogień, a miecz zamienił się w
stopioną bryłkę metalu, przypalając grube dębowe klepki podłogi.
- Przynoszę ci miecz Abhorsena - rzekło stworzenie, kładąc ostrożnie na ziemi jakiś
długi, ledwo widoczny przedmiot, który zanim pogrążył się w pyle, błysnął jeszcze srebrem.
Daję ci też dzwonek zwany Astaraelem. - Podejdź bliżej, Abhorsenie. Tyle czasu minęło,
odkąd zaczęliśmy.
Istota zaśmiała się, co zabrzmiało jak trzask zapalanej zapałki, i zaczęła przemieszczać
się wokół sarkofagu. Sabriel poluźniła pierścień, który miała na palcu i zaczęła chyłkiem
wycofywać się, pilnując, aby dzielił ich sarkofag. W głowie miała kompletny mętlik. Kerrigor
był już bardzo blisko, lecz może jeszcze zdążyłaby przywrócić istocie dawną postać Moggeta
i dokończyć ostatnie obrządki...
- Zatrzymaj się!
Te słowa wydały się ohydnym liźnięciem gadziego języka po twarzy, lecz brzmiała w
nich moc. Sabriel znieruchomiała wbrew swym zamiarom, płonąca istota również.
Dziewczyna spróbowała spojrzeć w bok, przysłaniając powiekami oczy przed rażącym
światłem. Chciała pojąć, co dzieje się na drugim końcu sali, choć nie musiała nawet patrzeć.
Był to Kerrigor. Wokół niego, niczym wyłaniające się z morza ciemności wyspy
bladych ciał, leżeli martwi żołnierze, którzy wcześniej zabarykadowali drzwi. Nie miał teraz
konkretnego kształtu, lecz w podobnej do plamy atramentu postaci dało się rozróżnić na wpół
ludzkie rysy. Oczy z białego ognia i ziejącą otchłań ust, w których tkwił szereg migotliwych
węgielków o barwie ciemnej czerwieni, jak zaschnięta krew.
- Abhorsen należy do mnie - rozległ się chrapliwy niski głos Kerrigora, sprawiający
wrażenie czegoś płynnego, jak gdyby słowa wypływały z niego z bulgotem, podobne do lawy
zmieszanej z plwociną. - Zostaw ją mnie.
Istota, która była kiedyś Moggetem, wydała z siebie trzaski i znowu poruszyła się, a w
ślad za nią jak maleńkie gwiazdki posypały się białe iskierki.
- Za długo czekałem, by teraz pozwolić, żeby ktoś inny odebrał mi zemstę - zasyczała,
kończąc w najwyższej tonacji wyciem, które nadal miało w sobie coś z przeraźliwego
miauczenia kota. Wtedy istota rzuciła się na Kerrigora, wpadając w mrok jego ciała jak
lśniąca kometa i niczym tłuczek do mięsa rozbijając widmową substancję, z której był
zbudowany.
Przez chwilę nikt nawet nie drgnął, gdyż wszystkimi wstrząsnęła gwałtowność tego
ataku. Wówczas postać Kerrigora powoli stężała, znowu stając się jednolita, a wokół
jaśniejącego napastnika owinęły się długie wypustki nieubłaganego mroku, dławiąc go i
wchłaniając w siebie z nieprzejednaną żarłocznością ośmiornicy, która dusi żółwia o
jaskrawej skorupie.
Sabriel rozejrzała się w rozpaczy, szukając Touchstone’a i Magistrix Greenwood. W
oświetlonym blaskiem księżyca powietrzu widać było opadający pył z cegieł jak
śmiercionośny, rdzawy gaz. Leżące wokół ciała zdawały się ofiarami jego dławiącej trucizny.
W rzeczywistości jednak uderzyły ich cegły lub odłamki drewna ze strzaskanych ławek.
Sabriel zobaczyła najpierw Magistrix, która skulona na boku leżała niedaleko niej.
Każdy mógłby pomyśleć, iż tylko straciła przytomność, lecz Sabriel wiedziała, że nie żyje.
Dosięgnął ją długi szpiczasty odłamek pogruchotanej ławki, a twarde jak żelazo drewno
przeszyło ją na wylot.
Sabriel wiedziała, że Touchstone żyje - i rzeczywiście tak było. Opierał się o stos
zniszczonych kamieni z obmurowania, a w jego oczach odbijało się światło księżyca.
Sabriel podeszła do niego, wybierając drogę między ciałami i rumowiskiem, między
plamami świeżo rozlanej krwi i cicho leżącymi rannymi, którzy stracili już nadzieję.
- Mam złamaną nogę - powiedział Touchstone, a grymas ust wskazywał na to, że
cierpi. Odchylił głowę w stronę ziejącego w ścianie otworu: - Biegnij, Sabriel. Póki on jest
zajęty. Biegnij na południe. Żyj zwyczajnym życiem...
- Nie mogę - odparła cicho Sabriel. - Jestem Abhorsenem. Poza tym, jak możesz ze
mną pobiec, skoro złamałeś nogę?
- Sabriel...
Lecz Sabriel już się odwróciła. Podniosła Astaraela wprawnymi dłońmi, tak by nie
zabrzmiał jego dźwięk. Nie musiała jednak zachowywać ostrożności, gdyż dzwonek zamilkł,
cały zasypany ceglanym pyłem. Nie zadzwoni tak, jak należy, dopóki nie zostanie
odczyszczony przy dużej dozie cierpliwości, magii i nerwów ze stali. Sabriel wpatrywała się
w niego przez sekundę, po czym delikatnie odłożyła go na podłogę.
Miecz jej ojca leżał zaledwie parę kroków dalej. Podniosła go i obserwowała
przepływające przez ostrze znaki Kodeksu. Tym razem nie układały się w normalny napis,
lecz głosiły: „Ujrzeli mnie Clayrowie, wykonał mnie Budowniczy Muru, zahartował mnie
Król, włada mną Abhorsen, aby żaden Zmarły nie poruszał się w Życiu, albowiem nie jest to
jego droga”.
- Nie jest to jego droga - wyszeptała Sabriel. Stanęła tak, by wszystko widzieć: Aulę i
wijącą się potężną masę ciemności, która była Kerrigorem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Wydawało się, że Kerrigor już się rozprawił z tworem Wolnej Magii, który niegdyś
był Moggetem. Teraz jego ogromny obłok ciemności na powrót stanowił całość, a po białym
ogniu i oślepiającym blasku nie pozostał żaden ślad, który usiłowałby się wydostać z jego
wnętrza.
Kerrigor całkiem znieruchomiał, co było zastanawiające, więc Sabriel przez moment
miała nadzieję, że odniósł jakąś ranę. Lecz nagle olśniła ją straszna prawda. Po prostu trawił,
jak żarłok po posiłku, który nieco przecenił swoje możliwości.
Sabriel zadrżała na tę myśl, a do ust napłynęła jej żółć. Przecież jej koniec nie będzie o
wiele lepszy. I ona, i Touchstone zostaną wzięci żywcem, utrzymani przy życiu, aż w mroku
podziemnego zbiornika z ich poderżniętych gardeł zostanie wypompowana krew...
Potrząsnęła głową, odpędzając od siebie ten obraz. Musi być jakieś wyjście... Tak
daleko od Starego Królestwa Kerrigor musi być słabszy... może nawet bardziej osłabiony niż
jej Magia Kodeksu. Miała wątpliwości, czy zdoła nim zawładnąć za pomocą pojedynczego
dzwonka, lecz gdyby tak użyć dwóch naraz?
W Auli panowała ciemność, rozjaśniona jedynie światłem księżyca, wpadającym
przez znajdującą się za jej plecami strzaskaną ścianę. I cisza. Nawet ranni dogorywali w
milczeniu. Ich krzyki stały się nieme, szeptali jedynie ostatnie życzenia. Skrywali swą agonię,
jakby krzyk mógł przyciągnąć uwagę kogoś niebezpiecznego. Były bowiem rzeczy znacznie
gorsze od śmierci w Auli...
Nawet w mroku postać Kerrigora rysowała się jeszcze ciemniej. Sabriel obserwowała
go uważnie, rozwiązując lewą dłonią rzemyki od mieszków z Saranethem i Kibethem.
Wyczuwała w pobliżu obecność Zmarłych, lecz żaden nie wszedł do Auli. Na zewnątrz ciągle
jeszcze byli jacyś ludzie, z którymi można było walczyć lub wyprawić sobie z nich ucztę. To,
co działo się w Auli, było sprawą ich Pana.
Rzemyki puściły. Kerrigor nie poruszył się. Przymknął płonące oczy i gorejące usta.
Jednym szybkim ruchem Sabriel obnażyła miecz i wyciągnęła dzwonki.
Wtedy Kerrigor już się poruszył. Jego ciemna zwalista postać ruszyła prędko naprzód,
pokonując połowę dzielącej ich odległości. Stał się również wyższy, rozciągając się w górę
tak, że sięgnął niemal sklepionego sufitu. Jego oczy otworzyły się, ukazując pełnię szalejącej
wściekłości, i przemówił:
- To zabawki, Abhorsenie. I do tego za późno. O wiele za późno.
Nie jego słowa, lecz moc Wolnej Magii zmroziła nerwy Sabriel i chwyciła mięśnie,
unieruchamiając je. Zdesperowana usiłowała zadzwonić dzwonkami, lecz jej nadgarstki ani
drgnęły...
Kerrigor sunął bezszelestnie do przodu, ale tak powoli, że stanowiło to dodatkową
udrękę. W końcu znajdował się zaledwie na odległość ramienia, przypominając gigantyczny
posąg, topornie wyciosany z nocy. Zionął w stronę Sabriel oddechem tak cuchnącym, jak
tysiąc rzeźni.
Ktoś - jakaś dziewczyna na podłodze, która kaszląc wydawała swe ostatnie tchnienie -
dotknął pieszczotliwie kostki Sabriel. Dzięki dotykowi umierającej mała iskierka złocistej
Magii Kodeksu powoli wsączyła się w żyły Sabriel, wędrując w górę jej ciała, ogrzewając
stawy i uwalniając mięśnie. Dotarła w końcu do jej nadgarstków i dłoni - wtedy zadźwięczały
dzwonki.
Nie był to czysty, właściwy głos, gdyż piętrząca się obok bryła Kerrigora w jakiś
sposób pochłonęła dźwięk i zniekształciła go - lecz zadziałał. Kerrigor odsunął się i
zmniejszył, aż stał się tylko trochę wyższy, nie tak jak przedtem, kiedy był dwa razy wyższy
niż Sabriel.
Nie poddawał się jednak woli Sabriel. Saraneth nie zdołał nałożyć na niego więzów, a
Kibeth tylko zmusił do cofnięcia się.
Sabriel ponownie zadzwoniła, koncentrując się na trudnym kontrapunktowym
połączeniu ich dźwięków. Natężała całą siłę swej woli, by pobudzić drzemiącą w nich magię.
Kerrigor zostanie przez nią zdominowany, będzie szedł tam, gdzie ona zechce...
I przez sekundę tak było. Nie do Śmierci, gdyż na to brakło jej mocy, ale udał się do
swego pierwotnego ciała w uszkodzonym sarkofagu. Nawet kiedy melodia dzwonków
umilkła, Kerrigor zmienił się. Płomienne oczy i usta zlały się ze sobą jak stopiony wosk, a
widmowa substancja, która tworzyła jego postać, zwinęła się w wąski słup dymu, który
buchnął w górę. Przez chwilę unosił się między belkami stropu, po czym opadł z odrażającym
wrzaskiem wprost do otwartych ust ciała Rogira.
Na ten krzyk pękły Saraneth i Kibeth, a srebrne skorupy spadły jak zniszczone
gwiazdy, roztrzaskując się o ziemię. Mahoniowe rączki dzwonków rozsypały się w proch i
snuły jak dym między palcami Sabriel.
Wpatrywała się przez sekundę w swe puste dłonie, czując dalej chropawy odcisk
rączek dzwonków... i nagle, gdy zbliżyła się do sarkofagu, w jej dłoni znalazła się bez udziału
świadomości rękojeść miecza. Zanim jednak zdążyła zajrzeć do środka, Rogir wstał stamtąd i
popatrzył na Sabriel - płonącymi oczami Kerrigora.
- Co za dokuczliwa osóbka - rzekł tylko trochę bardziej ludzkim głosem. - Nie
powinienem był zapominać, jak nieznośnym byłaś brzdącem.
Sabriel rzuciła się na niego, a gdy zadała cios, przebijając jego pierś, tak że ostrze
wyszło drugą stroną, z miecza posypały się iskry. Lecz Kerrigor tylko się zaśmiał i sięgnął po
ostrze. Przytrzymał je obiema rękami, aż zbielały mu zaciśnięte na roziskrzonej stali kostki.
Sabriel szarpnęła za miecz, lecz nie mogła go wyciągnąć.
- Żaden miecz nie zrobi mi krzywdy - powiedział Kerrigor z chichotem,
przypominającym rzężący kaszel konającego. - Nawet ten wykuty przez Budowniczych
Muru. Zwłaszcza nie teraz, gdy w końcu przejąłem ostatek ich mocy, która rządziła przed
Kodeksem i która stworzyła Mur. Mam ją teraz. Mam też tę połamaną kukiełkę, mojego
mlecznego brata, i mam ciebie, mój Abhorsenie. Moc i krew - krew, by niszczyć!
Wyciągnął rękę i wepchnął sobie miecz jeszcze głębiej w pierś, aż rękojeść utkwiła
tuż przy skórze. Sabriel próbowała puścić miecz, lecz on był szybszy i złapał lodowatą dłonią
jej przedramię. Przyciągnął ją ku sobie, a ona nie mogła stawić mu oporu.
- Czy wolisz spać, nieświadoma, aż Wielkie Kamienie będą gotowe na twą krew? -
szepnął Kerrigor, a jego oddech cuchnął padliną. - Czy pójdziesz tam przytomna, zdając sobie
sprawę z każdego kroku?
Sabriel wpatrzyła się w niego i po raz pierwszy ich oczy się spotkały. W oczach
Kerrigora huczał piekielny ogień, ale czyżby dostrzegała w nich wątłą iskierkę olśniewającej
bieli? Rozprostowała zwiniętą w pięść lewą dłoń i poczuła, że z jej palca zsuwa się srebrny
pierścień. Czy rośnie?
- Co wybierasz, Abhorsenie? - ciągnął Kerrigor. Z jego warg złuszczał się naskórek i
pękały mu kąciki ust, nawet bowiem chronione magicznie ciało zaczęło się psuć pod
wpływem jego ducha. - Twój kochanek czołga się tu do nas, jakiż żałosny widok, ale to do
mnie należy najbliższy pocałunek...
Pierścień zwisał w dłoni Sabriel, ukryty za jej plecami. Powiększył się już, lecz czuła,
że metal nie przestaje się rozszerzać...
Pokryte pęcherzami wargi Kerrigora zbliżyły się do niej, a wtedy pierścień poruszył
się w jej dłoni. Choć obezwładniał ją oddech cuchnący krwią, dawno już opanowała mdłości.
W ostatniej chwili obróciła głowę w bok i poczuła, jak po policzku przesuwa się suche, trupie
ciało.
- Siostrzany pocałunek - zaśmiał się Kerrigor. - Pocałunek od wuja, który cię zna od
urodzenia albo nawet dłużej, ale to nie wystarczy...
I znów jego słowa nie były jedynie czczymi słowami. Sabriel poczuła, że jakaś siła
chwyta ją za głowę, zmuszając, by zwróciła się twarzą do Kerrigora. Coś rozwarło jej wargi,
jakby w namiętnym oczekiwaniu. Lecz lewe ramię miała wolne.
Głowa Kerrigora pochyliła się, jego twarz stawała się coraz większa, a wówczas
między nimi błysnęło srebro i pierścień znalazł się wokół jego szyi.
Sabriel czuła, jak uścisk się rozluźnia, więc odchyliła się do tyłu, próbując się wyrwać
Kerrigorowi, lecz on nie puścił jej drugiego ramienia. Choć zdawał się zaskoczony, nie
okazywał niepokoju. Jego prawa dłoń powędrowała w górę, by dotknąć obręczy, ale gdy
tylko to uczynił, odpadły mu paznokcie, a przez koniuszki palców zaczęła prześwitywać kość.
- Co to jest? Jakiś relikt po...
Pierścień zacisnął się, tnąc papkowate ciało szyi. Odsłonił zwartą ciemność jej
wnętrza. Ciemność ta usiłowała rozszerzyć się, pulsując, jakby próbowała uciec. Dwoje
gorejących oczu spojrzało w dół z niedowierzaniem.
- To niemożliwe - wychrypiał Kerrigor. Warcząc, odepchnął Sabriel i cisnął nią o
podłogę. Tym samym ruchem wyszarpnął z własnej piersi miecz. Ostrze wysuwało się
powoli, wydając dźwięk podobny do zgrzytu pilnika o twarde drewno.
Uzbrojone w miecz ramię uderzyło Sabriel z szybkością węża, przebijając jej zbroję i
ciało, wbijając się potem głęboko w podłogę. Poczuła straszny ból i krzyknęła, a jej ciało
wygięło się w konwulsjach przebite mieczem.
Kerrigor zostawił ją tam i zbliżył się do Touchstone’a. Mimo że jej oczy zaszły mgłą z
bólu, Sabriel ujrzała, że Kerrigor szuka wzrokiem czegoś odpowiedniego i wyrywa z jednej z
ławek długi, poszarpany kawał drewna.
- Rogir... - odezwał się Touchstone. - Rogir...
Drewno opadło w akompaniamencie zduszonego okrzyku wściekłości Kerrigora.
Sabriel zamknęła oczy i odwróciła głowę, osuwając się w świat własnego cierpienia.
Wiedziała, że powinna coś zrobić z chlustającą jej z brzucha krwią, lecz teraz, gdy
Touchstone nie żyje, leżała na tym samym miejscu i pozwalała ranie krwawić.
Wtedy uprzytomniła sobie, że nie czuła, jak Touchstone umiera.
Spojrzała jeszcze raz. Ostry odłamek drewna złamał się na zbroi Touchstone’a.
Kerrigor sięgał po kolejny kawał, lecz teraz srebrna obręcz ześlizgnęła mu się na ramiona,
zdzierając z niego strzępy ciała. Działała jak maszynka do wydrążania jabłek, wypychając z
gnijących zwłok Zmarłego ducha.
Kerrigor zmagał się z obręczą i wrzeszczał, lecz ta spętała mu ramiona. Rzucał się na
boki i podskakiwał w obłąkańczych ruchach, usiłując strząsnąć z siebie krępujący pierścień -
miało to jednak taki skutek, że odpadało coraz więcej ciała, aż nie zostało z niego nic, jedynie
rozszalały słup ciemności, który tkwił w uścisku obręczy.
Wtedy słup rozpadł się jak zburzony gmach, stając się kopczykiem cieni. Srebrna
obręcz świeciła niczym wstęga. W srebrze zajaśniało czerwone oko - lecz był to tylko rubin,
który powiększył się, by się dopasować do metalu.
Na pierścieniu znowu pojawiły się znaki Kodeksu, ale Sabriel nie mogła już ich
odczytać. Jej oczy nie były w stanie się na nich skupić i panowała za duża ciemność. Zdawało
się, że zgasł blask księżyca. Wiedziała jednak, co należy zrobić. Saraneth - jej ręka poszukała
pasa, lecz brakowało szóstego dzwonka - nie było ani siódmego, ani trzeciego. Ależ jestem
nierozważna, pomyślała, co za nieuwaga, lecz muszę dokończyć nakładać więzy. Jej dłoń
spoczęła na chwilę na Belgaerze, niemal go wyciągając - lecz nie, to by oznaczało
uwolnienie... W końcu wyciągnęła Rannę, skomląc z bólu nawet przy najdrobniejszym ruchu.
Ranna zdawał się wyjątkowo ciężki jak na tak drobny dzwonek. Sabriel na moment
położyła go sobie na piersi, zbierając siły. Następnie, leżąc na plecach, przygwożdżona
własnym mieczem, zadzwoniła.
Rozległ się słodki dźwięk, przynosząc ukojenie, jak wytęsknione łóżko, na którym
można spocząć. Przez Aulę odbiły się echa, docierając aż na zewnątrz, gdzie nadal trwała
walka nielicznych żołnierzy ze Zmarłymi. Wszyscy, którzy usłyszeli dzwonek, przerywali
swe boje i kładli się na ziemię. Ciężko ranni z łatwością przemykali się do Śmierci,
dołączając do Zmarłych, którzy poszli w ślad za Kerrigorem, a ci o lżejszych obrażeniach
zapadali w uzdrawiający sen.
Kopczyk ciemności, który był niegdyś Kerrigorem, rozpadł się na dwie odrębne
półkule, których granicę stanowił, niczym równik, srebrny pierścień. Jedna półkula była
czarna jak węgiel, druga jaśniała bielą. Powoli topniały, zamieniając się w dwie osobne formy
- stały się dwoma kotami, połączonymi szyją jak bliźniaki syjamskie. Wtedy srebrna obręcz
pękła na dwoje, tworząc pierścienie wokół obu szyi, i koty się rozdzieliły. Obręcze straciły
połysk, powoli zmieniając barwę i powierzchnię, aż stały się czerwonymi skórzanymi
obróżkami, a przy każdej z nich wisiał miniaturowy dzwoneczek - Ranna.
Obok siebie siedziały dwa kotki. Jeden czarny, drugi biały. Oba pochyliły się do
przodu, ich gardła poruszyły się, i każdy z nich wypluł srebrny pierścień. Gdy pierścienie
potoczyły się do Sabriel, koty ziewnęły, zwinęły się w kłębek i zasnęły.
Touchstone patrzył, jak pierścienie toczą się przez pył na podłodze, błyskając srebrem
w świetle księżyca. Uderzyły w bok Sabriel, lecz ich nie podniosła. Obie jej dłonie nadal
ściskały Rannę, ale dzwonek milczał, zsunąwszy się poniżej jej piersi. Ponad głową Sabriel
majaczył miecz. Jego ostrze i rękojeść rzucały na jej twarz księżycowy cień w kształcie
krzyża.
Przez głowę Touchstone’a przemknęło nagłe wspomnienie z dzieciństwa. Jakiś głos,
głos posłańca, który mówił do jego matki:
- Wasza Wysokość, przynosimy żałobne wieści. Abhorsen nie żyje.
EPILOG
PROLOG ....................................................................................................................................2
ROZDZIAŁ PIERWSZY ...........................................................................................................7
ROZDZIAŁ DRUGI.................................................................................................................15
ROZDZIAŁ TRZECI ...............................................................................................................24
ROZDZIAŁ CZWARTY .........................................................................................................31
ROZDZIAŁ PIĄTY .................................................................................................................36
ROZDZIAŁ SZÓSTY ..............................................................................................................42
ROZDZIAŁ SIÓDMY .............................................................................................................51
ROZDZIAŁ ÓSMY..................................................................................................................58
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.......................................................................................................66
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY ........................................................................................................73
ROZDZIAŁ JEDENASTY.......................................................................................................79
ROZDZIAŁ DWUNASTY ......................................................................................................88
ROZDZIAŁ TRZYNASTY .....................................................................................................95
ROZDZIAŁ CZTERNASTY .................................................................................................106
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY .....................................................................................................115
ROZDZIAŁ SZESNASTY.....................................................................................................122
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY ...............................................................................................130
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY .................................................................................................140
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY...........................................................................................150
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY .................................................................................................157
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY ............................................................................165
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI ...................................................................................173
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI ..................................................................................182
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY ............................................................................189
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY ....................................................................................198
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY .................................................................................207
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY ................................................................................215
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY ....................................................................................224
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY..........................................................................232
EPILOG ..................................................................................................................................238