You are on page 1of 240

GARTH NIX

SABRIEL
tłumaczyła Ewa Elżbieta Nowakowska
PROLOG

Działo się to nieco ponad trzy mile od Muru, co jednak w zupełności wystarczało.
Widać było, że po drugiej stronie, w Ancelstierre, świeci południowe słońce, a na horyzoncie
nie ma ani jednej chmurki. Tutaj słońce kryło się już za chmury, które zasnuły niebo i właśnie
zaczął padać miarowy deszcz, który nadciągnął szybciej, niż dało się rozbić namioty.
Akuszerka, wzruszając ramionami, podciągnęła sobie płaszcz pod szyję i ponownie
pochyliła się nad kobietą. Na zwróconą w górę twarz rodzącej kapały krople deszczu. Oddech
akuszerki unosił się białą chmurką, z ust kobiety jednak nie wydobywała się już para.
Akuszerka westchnęła i z wolna się wyprostowała, a ruch ten był na tyle wymowny,
że patrzący zrozumieli wszystko. Kobieta, która słaniając się, trafiła do ich obozowiska w
lesie, umarła. Pozostawała przy życiu tak długo, jak długo było to konieczne, by przekazać je
dziecku. Przy martwej kobiecie leżało małe żałosne zawiniątko, ale gdy akuszerka uniosła je
w górę, zadygotało i zastygło w bezruchu.
- Dziecko też? - spytał jeden z przyglądających się, mężczyzna ze znakiem Kodeksu
na czole, świeżo wyrysowanym popiołem drzewnym. - Nie będzie więc trzeba chrztu.
Jego ręka powędrowała w górę, by zetrzeć znak z czoła, lecz wtem zatrzymała się,
chwyciła ją bowiem mocno czyjaś blada, biała dłoń i mocno ściągnęła w dół jednym prędkim
ruchem.
- Spokój! - zabrzmiał opanowany głos. - Nie życzę wam niczego złego.
Biała dłoń zwolniła uścisk i mówca stanął w kręgu ogniska. Inni obserwowali go
nieprzychylnie, a dłonie, które na wpół naszkicowały znaki Kodeksu lub spoczęły na kuszach
i rękojeściach, nie rozluźniały się.
- Zwą mnie Abhorsen - powiedział, a na dźwięk jego słów tłum zafalował, jakby ktoś
wrzucił ogromny masywny kamień w stojący zbiornik wody. - A dziś wieczór odbędzie się
chrzest.
Mag Kodeksu spuścił wzrok na zawiniątko, które trzymała akuszerka i rzekł:
- Dziecko nie żyje, Abhorsenie. Jesteśmy wędrowcami, całe życie spędzamy bez
dachu nad głową, a bywa ono ciężkie. Znamy śmierć, panie.
- Nie tak jak ja - odparł Abhorsen, a jego blada jak papier twarz zmarszczyła się w
uśmiechu i ukazały się równie białe zęby. - Mówię wam, dziecko jeszcze nie umarło.
Mężczyzna usiłował spojrzeć Abhorsenowi w oczy, ale zawahał się i popatrzył na
swych towarzyszy. Żaden z nich się nie poruszył, ani nie dał jakiegoś znaku, aż któraś kobieta
powiedziała:
- Więc dobrze. To przecież nietrudne. Nadaj dziecku znak, Arrenilu. Rozbijemy nowy
obóz przy Brodzie Leovi. Dołączysz do nas, kiedy skończysz.
Mag Kodeksu pochylił głowę na znak zgody, a wówczas pozostali rozproszyli się, by
spakować rzeczy z na wpół rozbitego obozowiska. Czynili to powoli, gdyż niechętnie ruszali
dalej, jednak obawa przed pozostaniem w pobliżu Abhorsena okazała się silniejsza, ponieważ
jego imię wiązało się z tajemnicami i niewysłowionym strachem.
Kiedy akuszerka miała już położyć dziecko i odejść, Abhorsen odezwał się:
- Poczekaj, będziesz potrzebna.
Kobieta spojrzała na dziecko i zauważyła, że jest to dziewczynka. Gdyby nie jej
bezruch, można by sądzić, że śpi. Akuszerka słyszała wcześniej o Abhorsenie, a jeśli
dziewczynka mogłaby przeżyć... Podniosła znów dziecko i z największą ostrożnością
wręczyła je Magowi Kodeksu.
- Jeżeli Kodeks by nie... - zaczął mężczyzna, lecz Abhorsen wzniósł przeraźliwie białą
dłoń i przerwał mu:
- Zobaczmy, jaka jest wola Kodeksu.
Mężczyzna znowu popatrzył na dziecko i westchnął. Następnie wyjął z sakiewki
niewielką buteleczkę i podniósł ją wysoko, intonując formułę rozpoczynającą Kodeks:
wymieniała ona wszelkie rzeczy, które obecnie żyją lub wzrastają, oraz takie, które niegdyś
żyły albo będą żyły na nowo, a także nazywała więzy łączące je w całość. Kiedy przemawiał,
do wnętrza buteleczki wniknęło światło, pulsując w rytm recytowanej formuły. Wtedy
zamilkł. Dotknął buteleczką ziemi, potem znaku z popiołu drzewnego, nakreślonego na swym
czole, a na końcu odwrócił ją denkiem do góry ponad dzieckiem.
Gdy rozsiewająca blask ciecz rozprysła się na główce dziecka, otaczające ich lasy
oświetliła potężna błyskawica, i kapłan zawołał:
- Mocą Kodeksu, który wiąże wszelkie rzeczy, nadajemy ci imię...
Zwykle w tym momencie rodzice dziecka wymawiali imię. Teraz odezwał się jedynie
Abhorsen:
- Sabriel.
Kiedy wymówił to słowo, popiół drzewny znikł z czoła kapłana i powoli nabierał
kształtu na czole dziecka. Kodeks przyjął chrzest.
- Ale... ale ona nie żyje! - wykrzyknął Mag Kodeksu, dotykając ostrożnie swego czoła,
by upewnić się, czy popiół naprawdę znikł.
Nie uzyskał jednak odpowiedzi, akuszerka wpatrywała się bowiem w Abhorsena, ten
zaś nie patrzył na nic. W jego oczach odbijały się tańczące płomienie, lecz on ich nie widział.
Z jego ciała zaczęła się z wolna unosić lodowata mgiełka, ogarniając maga i
akuszerkę, którzy czmychnęli na drugą stronę ogniska - chcieli uciec, lecz nie mieli odwagi.
Słyszał płacz dziecka, a to dobry znak. Jeśli Sabriel trafiłaby za Pierwszą Bramę, nie
zdołałby jej odzyskać bez bardziej skrupulatnych przygotowań i bez następującego po nich
osłabienia ducha niemowlęcia.
Prąd był wartki, lecz on znał to odgałęzienie rzeki, brnął więc, mijając rozlewiska i
wiry, które czyhały, by go wciągnąć. Czuł już, jak przysysają się do jego ducha, jednak swej
silnej woli zawdzięczał, że udało się im tylko dotknąć powierzchni, nie docierając do samej
istoty.
Zatrzymał się i nasłuchiwał, a gdy dobiegł go cichnący płacz, rzucił się naprzód. Może
Sabriel dotarła już do Bramy i właśnie miała ją przekroczyć?
Pierwsza Brama zdawała się być utkana z mgły, a przez jej ciemny otwór wlewała się
rzeka do panującej za nią ciszy. Abhorsen pomknął w stronę Bramy i zatrzymał się przy niej.
Dziecko jeszcze przez nią nie przeszło, lecz tylko dlatego, że coś je schwytało i uniosło w
górę. Z czarnych wód wyłaniał się jakiś stojący tam cień, ciemniejszy niż Brama.
Był wyższy od Abhorsena o jakieś kilka stóp, tam zaś, gdzie należało się spodziewać
oczu, płonęły blade, błędne ogniki. Roztaczał wokół siebie odrażający ciepły odór padliny,
który łagodził przenikliwe zimno rzeki.
Abhorsen zbliżał się do niego powoli, wpatrzony w Sabriel, którą cień trzymał
niedbale w zgięciu widmowej ręki. Niemowlę spało niespokojnym snem i wierciło się,
szukając piersi matki, lecz stworzenie odsuwało je od siebie, tak jakby dziecko parzyło lub
było pokryte żrącą substancją.
Z pasa przewieszonego przez pierś Abhorsen wyciągnął powoli mały srebrny
dzwoneczek i uniósł dłoń w górę, by zadzwonić. Jednak mglista postać uniosła dziewczynkę i
przemówiła syczącym, gadzim głosem:
- Duch z twego ducha, Abhorsenie. Nie rzucisz na mnie czaru, dopóki trzymam ją w
objęciach. I być może zabiorę ją za Bramę, gdzie udała się już jej matka.
Abhorsen zmarszczył brwi, przyznając mu rację, i odłożył dzwonek na miejsce.
- Przybrałeś nowy kształt, Kerrigorze. Teraz znajdujesz się po tej stronie Pierwszej
Bramy. Kto się okazał na tyle głupi, by cię wspomóc?
Kerrigor uśmiechnął się szeroko i Abhorsen kątem oka dostrzegł ognie, płonące w
głębokich czeluściach jego ust.
- Zwyczajne przywołanie - rzekł chrapliwie - ale niezbyt wprawne. Ten, kto mnie
wezwał, nie zdawał sobie sprawy, co leży w samej naturze wymiany. Niestety, jego życie nie
wystarczyło mi, żeby przedostać się za ostatnie wrota. Za to teraz ty nadszedłeś mi z pomocą.
- Ja, który spętałem cię za Siódmą Bramą?
- Tak - wyszeptał Kerrigor. - Jak widzę, nie opuszcza cię ironia. Jeśli jednak pragniesz
dziecka...
Uczynił gest, jakby miał wrzucić niemowlę do strumienia. Tym gwałtownym
szarpnięciem zbudził dziewczynkę, która natychmiast zaczęła płakać i wyciągnęła maleńkie
rączki, chwytając, jak fałdy szaty, widmową substancję, z której składał się Kerrigor. Ten
krzyknął, próbując ją od siebie oderwać, ponieważ jednak nie chciała puścić, musiał więc
użyć siły i rzucił ją. Gdy znalazła się w wodzie, zanosząc się od płaczu, momentalnie porwał
ją prąd rzeki, lecz Abhorsen skoczył do przodu, wyrywając ją zarówno wodzie, jak i
zachłannym dłoniom Kerrigora.
Robiąc krok w tył, wyciągnął jedną ręką srebrny dzwonek i potrząsnął nim, aż wydał
podwójny dźwięk. Był on przedziwnie przytłumiony, lecz prawdziwy i w powietrzu
zabrzmiało czyste dzwonienie, świeże, przenikliwe, żywe. Słysząc je, Kerrigor wzdrygnął się
i wycofał w ciemność, którą stanowiła Brama.
- Wkrótce jakiś głupiec znowu mnie przywoła, a wtedy... - wykrzyknął, kiedy rzeka
wciągała go pod powierzchnię. Wody zawirowały i zabulgotały, po czym uspokoiły się,
wracając do normalnego biegu.
Abhorsen wpatrywał się jakiś czas w Bramę, potem westchnął i mocując z powrotem
dzwonek do swego pasa, popatrzył na dziewczynkę. Odwzajemniła jego uważne spojrzenie,
spoglądając ciemnymi oczami, podobnymi do jego. Jej skóra zdążyła już poblednąć.
Abhorsen położył nerwowo dłoń na znamieniu na czole dziewczynki i poczuł, jak tli się w
niej duch. Znak Kodeksu pozwolił utrzymać ją przy życiu, podczas gdy wody rzeki właściwie
powinny ją były tego życia pozbawić. To płonący duch jej życia tak parzył Kerrigora.
Uśmiechnęła się do niego i zakwiliła, a Abhorsen poczuł, jak kąciki ust drgają mu w
uśmiechu. Obrócił się i nadal uśmiechając się, zaczął długą powrotną przeprawę pod prąd
rzeki, do Bramy, która pozwoli im obojgu znowu zamieszkać w żywym ciele.
Zanim Abhorsen otworzył oczy, niemowlę jeszcze kwiliło, a akuszerka już podbiegła,
omijając gasnące ognisko, by wziąć dziecko w objęcia. Pod stopami trzeszczał mróz, a z nosa
Abhorsena zwisały sople. Starł je rękawem i pochylił się nad małą, tak jak każdy troskliwy
ojciec nad własnym dzieckiem.
- Co z maleństwem? - zapytał, a akuszerka gapiła się na niego z niedowierzaniem, bo
dziecko, które wydawało się umarłe, było teraz żywe i hałaśliwe, ale równocześnie
śmiertelnie blade, tak jak on sam.
- Jak słyszysz, panie - odparła - ma się świetnie. Może jest jej nieco zimno...
Wskazał gestem dogasające ognisko i wypowiedział jakieś słowo, a płomień zahuczał
od nowa, natychmiast stapiając szron, aż zasyczały krople, zmieniając się w parę.
- To wystarczy do rana - rzekł Abhorsen. - Wtedy zabiorę ją do swego domu. Będę
tam potrzebować opiekunki. Przyjdziesz?
Akuszerka zawahała się i poprosiła wzrokiem o pomoc Maga Kodeksu, który dalej
tkwił na swym miejscu po drugiej stronie ogniska. Kiedy odwrócił wzrok, spojrzała ponownie
na małą dziewczynkę, która wrzeszczała wniebogłosy w jej ramionach.
- Jesteś... Ty jesteś... - szepnęła akuszerka.
- Nekromantą? - dokończył Abhorsen. - Tylko w pewnym sensie. Kochałem kobietę,
która tu leży. Żyłaby nadal, gdyby pokochała kogoś innego. Ale tak się nie stało. Sabriel to
nasze dziecko. Nie zauważyłaś podobieństwa?
Akuszerka patrzyła, jak ojciec pochyla się i zabiera od niej Sabriel, kołysząc ją na
swej piersi. Niemowlę ucichło i w przeciągu zaledwie paru minut usnęło.
- Dobrze - rzekła akuszerka. - Pójdę z wami i zaopiekuję się Sabriel. Muszę jednak
znaleźć mamkę.
- I, jak mniemam, jeszcze wiele innych rzeczy - zamyślił się Abhorsen. - Ale mój dom
nie jest najlepszym miejscem dla...
Mag Kodeksu odchrząknął i przysunął się do ogniska.
- Jeżeli szukasz kogoś, kto zna się trochę na Kodeksie - odezwał się z ociąganiem - to
pozostaję do twych usług, panie, mimo że z ciężkim sercem zostawiłbym mych
współtowarzyszy wędrówki, widziałem bowiem, jak Kodeks działa poprzez ciebie.
- Może nie będziesz musiał tego czynić - odparł Abhorsen, uśmiechając się do myśli,
która nagle przemknęła mu przez głowę. - Zastanawiam się, czy wasz przywódca miałby coś
przeciwko temu, gdyby do jego grupy dołączyły jeszcze dwie osoby. Ze względu na pracę
muszę wędrować i nie ma takiego miejsca w Królestwie, w którym nie zostawiłbym śladu
swych stóp.
- Twoją pracę? - zapytał mężczyzna, drżąc lekko, choć już wcale nie było zimno.
- Tak - odpowiedział Abhorsen. - Jestem nekromantą, ale nie zwyczajnym. Podczas
gdy inni wskrzeszają umarłych, ja sprawiam, że udają się ponownie na spoczynek. A na tych,
którzy nie chcą spocząć, nakładam więzy lub próbuję to robić. Jestem Abhorsen...
Spojrzał znów na dziecko i dodał niemal z nutą zdziwienia w głosie:
- ...ojciec Sabriel.
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Królik został przejechany przez samochód kilka minut wcześniej. Jego różowe oczka
zaszkliły się, a krew powalała białe futerko, nienaturalnie czyste, bo właśnie uciekł z kąpieli.
Jeszcze pachniał leciutko wodą lawendową.
Nad królikiem stała wysoka, zadziwiająco blada dziewczyna. Jej kruczoczarne włosy,
modnie przystrzyżone na pazia, spadały jej trochę na czoło. Nie miała makijażu ani biżuterii,
z wyjątkiem emaliowanej tarczy szkolnej, przypiętej do przepisowego granatowego
mundurka. To, w połączeniu z długą spódnicą, pończochami i sznurowanymi bucikami,
pozwalało rozpoznać w niej uczennicę. Na plakietce pod tarczą widniał napis „Sabriel”, a
rzymska liczba „VI” i pozłacana korona oznaczały, że jest w szóstej klasie oraz że jako
starsza uczennica opiekuje się młodszymi.
Królik bez wątpienia nie żył. Sabriel podniosła wzrok i spojrzała na ceglany podjazd,
który skręcał od szosy i prowadził do imponującej podwójnej bramy z kutego żelaza.
Umieszczony nad bramą napis z pozłacanych, naśladujących gotyckie, liter informował, że
jest to wejście do Wyverley College. Mniejszymi literami dodano, że szkołę „Założono w
1652 roku dla młodych dam z wyższych sfer”.
Na zamkniętą bramę pospiesznie wdrapywała się jakaś drobna postać, zwinnie
unikając szpikulców, które miały to uniemożliwić. Opuściła się w dół i zaczęła biec. W
powietrzu fruwały jej warkoczyki, a buciki stukały o cegły. Biegła z pochyloną głową, byle
szybciej, a gdy dobiegła do Sabriel stojącej nad martwym królikiem, zawołała:
- Króliczku!
Słysząc jej przeraźliwy krzyk, Sabriel aż się wzdrygnęła. Po chwili wahania
przykucnęła przy zwierzątku i sięgnęła bladą dłonią, by dotknąć łebka między długimi
uszami. Przymknęła oczy, a jej twarz zastygła, jakby nagle zmieniła się w kamień. Z lekko
rozchylonych warg wydobył się ledwo słyszalny gwizd, niby wiejącego z bardzo daleka
wiatru. Na koniuszkach palców pojawił się szron, bieląc także asfalt pod jej kolanami i
stopami.
Dziewczynka ujrzała, jak Sabriel znienacka zachwiała się nad królikiem i omal nie
przewróciła na jezdnię, ale w ostatniej chwili wyciągnęła rękę i opanowała się. Wkrótce
złapała równowagę i musiała nawet przytrzymać oburącz zwierzątko, które na powrót stało
się ruchliwe i niesforne. Jego oczka błyszczały, zdradzając, że jest skory do ucieczki, tak
samo jak wówczas, gdy czmychnął z kąpieli.
- Króliczku! - zapiszczała znowu młodsza dziewczynka. Sabriel wstała, trzymając
królika za kark. - Ach, dziękuję, Sabriel! Kiedy usłyszałam, jak samochód wpada w poślizg,
to pomyślałam...
Głos uwiązł jej w gardle, kiedy wzięła od Sabriel zwierzątko, a krew zaplamiła jej
wyciągnięte ręce.
- Nic mu nie będzie, Jacinth - powiedziała z pewnym znużeniem Sabriel. - Zwykłe
zadrapanie. Już się zagoiło.
Jacinth dokładnie obejrzała króliczka, a potem przeniosła wzrok na Sabriel. W jej
oczach pojawił się obezwładniający strach.
- Pod krwią nic nie ma - powiedziała, zacinając się. - Co ty zro...
- Nic - rzuciła krótko Sabriel. - Lepiej mi powiedz, co ty robisz w niedozwolonym
miejscu.
- Goniłam króliczka - odpowiedziała Jacinth, a jej oczy rozjaśniły się. Życie wracało
na swe normalne tory. - Bo...
- Żadnych wykrętów - powiedziała surowo Sabriel. - Pamiętasz, co mówiła pani
Umbrade na apelu w poniedziałek?
- To nie wykręt - upierała się Jacinth. - To powód.
- W takim razie wytłumacz to pani Umbrade.
- Och, Sabriel! Przecież byś nie mogła! Wiesz, że tylko biegłam za króliczkiem. Nigdy
bym nie wyszła na zewnątrz, gdyby nie...
Sabriel podniosła ręce w udawanym geście obrony i wskazała na bramę.
- Jeśli w ciągu trzech minut znajdziesz się tam z powrotem, umawiamy się, że cię tu
nie widziałam. Tym razem otwórz bramę. Nie będzie zamknięta na klucz, zanim sama nie
wejdę do środka.
Jacinth uśmiechnęła się, cała rozpromieniona, obróciła na pięcie i pędem puściła się
po podjeździe, przyciskając do szyi króliczka. Sabriel odprowadziła ją wzrokiem do bramy.
Wtedy pozwoliła, by jej ciałem wstrząsnęły dreszcze, aż zgięła się wpół, drżąc z zimna.
Chwila słabości i złamała obietnicę daną ojcu. To tylko królik, a Jacinth tak go kocha - ale do
czego to może doprowadzić? Nie ma zbyt wielkiej różnicy między przywróceniem do życia
królika a przywrócenia do życia człowieka.
Co gorsza, było to takie łatwe. Zdołała złapać ducha zwierzęcia, który dotarł do źródła
rzeki, i zawróciła go, posługując się zaledwie jednym gestem mocy. Kiedy wkraczali już ze
śmierci do życia, opatrzyła ciało królika paroma znakami Kodeksu. Nawet nie potrzebowała
dzwonków ani innych rekwizytów nekromanty. Tylko gwizdnięcie i siłę woli.
Śmierć i to, co po niej następuje, nie stanowiły dla Sabriel wielkiej tajemnicy. Choć
miała o to żal.
Był to jej ostatni semestr nauki w Wyverley - a dokładniej ostatnie trzy tygodnie.
Została już absolwentką, zajęła pierwsze miejsce w szkole z angielskiego, muzyki, trzecie z
matematyki, siódme z nauk ścisłych, drugie ze sztuk walki i czwarte z etykiety. Odnosiła też
błyskawiczne sukcesy w magii, ale tego nie uwzględniono na świadectwie. Magia działała
jedynie na tych obszarach Ancestierre, które znajdowały się blisko Muru wyznaczającego
granicę ze Starym Królestwem. W dalszych regionach uważano ją za coś niestosownego (o ile
w ogóle tam istniała), a przyzwoici obywatele nawet o niej nie wspominali. Wyverley College
leżał tylko czterdzieści mil od Muru i cieszył się powszechnym szacunkiem. Nauczano tu
także magii, lecz jej tajniki mogły zgłębić tylko te dziewczęta, które uzyskały specjalne
zezwolenie od rodziców.
Właśnie z tego względu ojciec Sabriel wybrał to miejsce, gdy zjawił się tu ze Starego
Królestwa wraz z pięcioletnią córeczką, by szukać szkoły z internatem. Zapłacił z góry za
pierwszy rok srebrnymi denarami ze Starego Królestwa. Odwiedzał później dziewczynkę dwa
razy do roku, podczas przesilenia letniego i zimowego, zatrzymując się na parę dni i
przywożąc ze sobą więcej srebra.
Nic dziwnego, że dyrektorka przepadała za Sabriel, która w odróżnieniu od większości
uczennic nigdy nie wydawała się zmartwiona rzadkimi odwiedzinami ojca. Pewnego razu
pani Umbrade spytała Sabriel, czy jej to nie przeszkadza. Zaniepokoiła ją odpowiedź
uczennicy, która wyjaśniła, że widuje ojca o wiele częściej, niż w czasie jego rzeczywistych
wizyt. Pani Umbrade nie prowadziła zajęć z magii i nie chciała nic o tym wiedzieć,
wystarczało jej, że niektórzy rodzice płacili słono za wprowadzenie ich córek w podstawowe
tajniki czarów i czarno księstwa.
Pani Umbrade na pewno nie miała ochoty poznać szczegółów nieoficjalnych spotkań
Sabriel z ojcem, za to ona zawsze czekała na nie z utęsknieniem. Obserwowała księżyc,
śledząc jego zmiany w oprawnym w skórę almanachu: podawał fazy księżyca w obu
Królestwach i udzielał pożytecznych informacji o porach roku, przypływach i innych
ulotnych zjawiskach, które nigdy nie pokrywały się po obu stronach Muru. Abhorsen
pojawiał się w postaci zjawy, która nawiedzała ją, gdy księżyc był w nowiu.
W takie noce Sabriel zwykle zamykała się na klucz w swym gabinecie (ten przywilej
należał się uczennicom szóstej klasy - przedtem musiała wślizgiwać się do biblioteki),
stawiała wodę na ogniu, piła herbatę i czytała książkę, aż wzmagał się charakterystyczny
wiatr, który gasił ogień, wyłączał światło elektryczne i stukał okiennicami. Wszystkie te
przygotowania wydawały się niezbędne, żeby w wolnym fotelu zasiadła fosforyzująca zjawa
ojca.
Owego listopada Sabriel wyjątkowo się cieszyła na jego odwiedziny. Miały być już
ostatnie, ponieważ kończyła szkołę i zamierzała omówić plany na przyszłość. Pani Umbrade
chciała, by poszła na uniwersytet, to jednak oznaczało, że musiałaby się przenieść jeszcze
dalej od Starego Królestwa. Jej magia straciłaby moc, a ojcowskie wizyty ograniczyłyby się
do rzeczywistych odwiedzin, które być może stałyby się rzadsze. Z drugiej strony studia
uniwersyteckie oznaczałyby pielęgnowanie przyjaźni z osobami, które znała prawie całe
swoje życie, z dziewczętami, które razem z nią zaczynały naukę, kiedy miały pięć lat.
Łączyłoby się to również z bogatszymi kontaktami towarzyskimi, szczególnie z młodymi
mężczyznami, których brak doskwierał w okolicach Wyverley College.
A utratę umiejętności magicznych osłodziłoby jej rozluźnienie zażyłych związków ze
śmiercią i zmarłymi...
Sabriel czekała, rozmyślając o tym wszystkim. W ręce trzymała książkę, a do połowy
opróżniona filiżanka z herbatą chwiała się niebezpiecznie na poręczy krzesła. Dochodziła
północ, a Abhorsen się nie zjawiał. Sabriel dwukrotnie sprawdziła dane w almanachu, a nawet
otworzyła okiennice, by przez szybę obserwować niebo. Bez wątpienia był nów, lecz ani
śladu ojca. Zdarzyło się to po raz pierwszy i dziewczyna nagle poczuła się nieswojo.
Rzadko zastanawiała się nad tym, jak wygląda życie w Starym Królestwie, ale teraz
przypomniały się jej opowieści i zatarte wspomnienia z okresu, kiedy mieszkała tam z
Wędrowcami. Abhorsen był potężnym czarnoksiężnikiem, lecz nawet wtedy...
- Sabriel! Sabriel!
Z rozmyślań wyrwał ją piskliwy głos, któremu towarzyszyło gwałtowne pukanie i
szarpanie za gałkę u drzwi. Westchnęła, zmusiła się, by wstać z krzesła, złapała filiżankę i
otworzyła.
Za drzwiami stała młodsza dziewczynka o zbielałej ze strachu twarzy, która drżącymi
rękami przekręcała z boku na bok swój nocny czepek.
- Olwyn! - krzyknęła Sabriel. - Co się dzieje? Sussen znowu źle się czuje?
- Nie - wyszlochała dziewczynka. - Słyszałam jakieś odgłosy za drzwiami Wieży i
myślałam, że to Rebeka i Ila urządziły sobie nocną ucztę beze mnie, więc zajrzałam...
- Co takiego? - zawołała Sabriel, nie na żarty przestraszona. Nikt nie otwierał
zewnętrznych drzwi w środku nocy, do Starego Królestwa było przecież tak niedaleko.
- Przepraszam - załkała Olwyn. - Nie chciałam. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. To
nie była ani Rebeka, ani Ila, tylko jakaś ciemna postać, która próbowała wedrzeć się do
środka. Zatrzasnęłam drzwi...
Sabriel rzuciła filiżankę i odepchnęła Olwyn. Była już w połowie korytarza i dopiero
wtedy usłyszała hałas rozbijanej filiżanki i głośne sapnięcie Olwyn, przerażonej tak
nonszalanckim traktowaniem dobrej porcelany. Zignorowała to i puściła się biegiem w stronę
otwartych drzwi zachodniej sypialni, uderzając po drodze dłońmi w kontakty. Kiedy już tam
dotarła, z wnętrza dobiegły ją krzyki, które zamieniły się w rozhisteryzowany chór.
Przebywało tam czterdzieści dziewczynek, głównie z pierwszej klasy, wszystkie miały mniej
niż jedenaście lat. Sabriel wzięła głęboki oddech i stanęła w drzwiach, zaginając palce tak, by
rzucić czar. Nawet zanim spojrzała, poczuła obecność śmierci.
Sypialnia była bardzo długa i wąska, miała niski strop i małe okna. Po obu stronach
ciągnęły się łóżka i szafki. Na końcu znajdowały się drzwi prowadzące do schodów Wieży
Zachodniej. Choć należało je zamykać i od zewnątrz, i od wewnątrz, zamki rzadko mogły
stawić opór mocom Starego Królestwa.
Drzwi były otwarte. Stała w nich postać tak czarna, jak gdyby ktoś wyciął ludzką
sylwetkę z samej nocy, starannie wybierając przestrzeń bez gwiazd. Nie miała rysów twarzy,
ale głowa obracała się z boku na bok, czegoś poszukując, jakby posiadane przez tę istotę
zmysły - jakiekolwiek one były - działały w ograniczonym zakresie. Co dziwne, w
czteropalczastej dłoni trzymała całkiem zwykły worek z wytartego materiału, który
kontrastował z jej nierealnym ciałem.
Dłonie Sabriel poruszyły się w zawiłym geście, kreśląc znaki Kodeksu, które
przywoływały sen, spokój i odpoczynek. Wskazała nimi zamaszyście obie strony sypialni i
wyrysowała jeden z nadrzędnych symboli, który łączył wszystkie razem. Dziewczynki
natychmiast przestały krzyczeć i niespiesznie wróciły do łóżek.
Głowa przybysza przestała się poruszać i Sabriel pojęła, że zwrócił uwagę właśnie na
jej osobę. Przemieszczał się z wolna po pokoju, podnosząc niezgrabnie jedną nogę i
przesuwając ją nieco w przód. Odpoczywał chwilę, a następnie stawiał drugą, odrobinę dalej
niż pierwszą. Toczył się jak kloc, a po sali rozchodził się niesamowity odgłos szurania po
cienkim dywanie. Kiedy kolejno mijał łóżka, palące się nad nimi lampki elektryczne mrugały
i gasły.
Sabriel opuściła ręce wzdłuż ciała i wbiła wzrok w środek tułowia postaci,
wyczuwając materię, z której została stworzona. Dziewczyna przyszła tu bez swych
rekwizytów i narzędzi, lecz zawahała się tylko przez chwilę, po czym przemknęła przez
granicę ze Śmiercią, nie odrywając oczu od nieproszonego gościa.
Wokół jej nóg płynęła rzeka, jak zwykle zimna. Nad zupełnie płaskim horyzontem
unosiło się nadal szarawe i nie dające ciepła światło. Z oddali dobiegał huk Pierwszej Bramy.
Teraz wyraźnie widziała, jak przybysz wygląda naprawdę, bez spowijającej go aury śmierci,
która towarzyszyła mu w świecie żywych. Był to tubylec ze Starego Królestwa,
człekokształtny, choć przypominał raczej małpę. Z całą pewnością nie grzeszył też
nadmiarem inteligencji. Kryło się w tym jednak coś więcej, i Sabriel poczuła, jak przejmuje ją
lęk na widok czarnej nici, która wychodziła z pleców istoty i biegła do rzeki. Gdzieś za
Pierwszą Bramą, lub nawet dalej, ta pępowina spoczywała w dłoniach Wtajemniczonego.
Dopóki ta nić istnieje, stworzenie będzie w pełni podlegać swemu panu, który może w
dowolny sposób posłużyć się jego zmysłami i duchem.
Coś szarpnęło ciałem Sabriel, więc chociaż niechętnie, wróciła wszystkimi zmysłami
do świata żywych. Przez jej skostniałe ciało przepłynęła fala ciepła i poczuła, jak narasta w
niej uczucie mdłości.
- Co to jest? - odezwał się spokojny głos tuż przy jej uchu. Stary głos, zabarwiony
mocą Magii Kodeksu, należał do panny Greenwood, Magistrix Magii.
- To Zmarły sługa, duch - odparła Sabriel, znowu kierując uwagę na postać. Doszła
ona już do połowy sypialni, całkowicie skupiona na posuwaniu nogi za nogą. - Nie ma wolnej
woli. Ktoś przysłał go z powrotem do świata żywych i kontroluje zza Pierwszej Bramy.
- Dlaczego tu jest? - spytała Magistrix. W jej głosie brzmiało opanowanie, lecz Sabriel
czuła, że wzbierają w nim znaki Kodeksu, które formowały się na języku - symbole
rozpętujące błyskawice i płomienie, niszczycielskie moce ziemi.
- Wygląda na to, że nie ma złych zamiarów, nie próbował też nikomu zrobić
krzywdy... - odparła wolno Sabriel, a jej umysł rozważał różne możliwości. Przywykła do
objaśniania pannie Greenwood czysto nekromanckich aspektów magii. Magistrix uczyła ją
Magii Kodeksu, lecz nekromancja zdecydowanie nie wchodziła w zakres szkolnego
programu. Sabriel nauczyła się o niej o wiele więcej, niż pragnęła, od ojca... i od samych
Zmarłych. - Proszę przez chwilę nic nie robić. Spróbuję z nim porozmawiać.
Znów poznała szczypiące zimno, gdyż u jej stóp trysnęła rzeka, czyhając, by ją
wciągnąć i porwać ze sobą. Sabriel wytężyła siłę woli, aż zimno stało się lekkim niegroźnym
odczuciem, wartki nurt zaś zmienił się w przyjemne wibracje wokół stóp.
Stworzenie było teraz blisko, jak w świecie żywych. Sabriel wyciągnęła obie dłonie i
klasnęła. Przeszywający dźwięk odbił się o wiele dłuższym echem niż w normalnym świecie.
Zanim ucichło, zagwizdała kilka nut, które również wróciły, a na tle przenikliwego odgłosu
klaśnięcia zdawały się przyjemne dla ucha.
Słysząc to, istota wzdrygnęła się i zrobiła krok do tyłu, przykładając ręce do uszu.
Wtedy upuściła worek. Sabriel aż podskoczyła ze zdumienia. Nie zauważyła go wcześniej,
być może dlatego, że wcale się go nie spodziewała. W obu Królestwach, Żywych i Zmarłych,
istniało niewiele rzeczy nieożywionych.
Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy stworzenie znienacka schyliło się i zanurzyło w
wodzie, szukając rękami worka. Znalazło go prawie od razu, lecz nie udało mu się utrzymać
równowagi. Kiedy worek wypłynął na powierzchnię, silny prąd wciągnął je w głębiny.
Widząc, jak Zmarły odpływa wraz z nurtem, Sabriel wydała z siebie westchnienie ulgi, gdy
wtem aż jej dech zaparło: głowa wynurzyła się spod wody, krzycząc:
- Sabriel! Mój posłaniec! Weź worek!
Był to głos Abhorsena.
Sabriel rzuciła się do przodu, a w jej stronę wyciągnęło się ramię ściskające kurczowo
worek. Usiłowała go złapać, chybiła, spróbowała jeszcze raz. Kiedy już pewnie trzymała
worek, nurt rzeki wciągnął istotę pod powierzchnię. Sabriel patrzyła za nią, słysząc
narastający huk wód Pierwszej Bramy. Działo się tak zawsze, gdy ktoś przepływał przez jej
progi. Obróciła się i z wysiłkiem zaczęła iść pod prąd, pragnąć dotrzeć w miejsce, z którego z
łatwością mogłaby powrócić do życia. W ręce ciążył jej worek, i coś jakby ołów dławiło ją w
żołądku. Jeśli był to naprawdę posłaniec Abhorsena, to on sam nie był w stanie powrócić do
świata żywych.
A to oznaczało, że albo nie żył, albo tkwił w pułapce zastawionej przez coś, co
powinno było przejść przez Ostatnią Bramę.
Ogarnęła ją znowu fala mdłości i padła na kolana, trzęsąc się na całym ciele. Choć
czuła na ramieniu dłoń Magistrix, jej uwagę przykuwał worek, który trzymała w ręce. Nie
musiała nawet patrzeć i tak wiedziała, że stworzenie zniknęło. Wystarczyło, że jego duch
przeniknął przez Pierwszą Bramę, a forma, w której objawiło się światu żyjących, przestała
istnieć. Została tylko kupka zapleśniałej ziemi z grobu, którą rano trzeba będzie uprzątnąć.
- Co zrobiłaś? - spytała Magistrix, kiedy Sabriel gładziła rękami włosy, z których
osypywały się kryształki lodu, spadając na położony na kolanach worek.
- Miał dla mnie wiadomość - odparła Sabriel - więc ją odebrałam.
Otworzyła worek i sięgnęła do środka. Natrafiła na rękojeść miecza, wyjęła go więc,
choć nadal tkwił w pochwie, i odłożyła na bok. Nie musiała go wyciągać, by zobaczyć wyryte
wzdłuż ostrza symbole Kodeksu - zmatowiały szmaragd wprawiony w gałkę rękojeści oraz
zużyty, powlekany brązem jelec były jej tak dobrze znane, jak zwykłe szkolne sztućce. Był to
miecz Abhorsena.
Następnie wydobyła z worka stary, brązowy, skórzany pas, szeroki na dłoń, który
zawsze lekko pachniał pszczelim woskiem. Zwisało z niego kilka podłużnych skórzanych
mieszków, ułożonych według wielkości: poczynając od wyglądającego jak niewielka
buteleczka na pigułki, a kończąc na siódmym, rozmiaru niemal słoika. Pas tak przewieszało
się przez ramię, by mieszki zwisały w dół. Sabriel otworzyła najmniejszy i wyjęła maleńki
srebrny dzwoneczek z ciemną wypolerowaną rączką z mahoniu. Trzymała go delikatnie, a
mimo to serce dzwoneczka lekko się kołysało, wydając wysoki, pełen słodyczy dźwięk, który
na długo pozostawał w uszach, nawet gdy dzwoneczek już zamilkł.
- Przybory ojca - szepnęła Sabriel. - Narzędzia nekromanty.
- Ale na dzwonku wygrawerowano znaki Kodeksu, na rączce też! - przerwała
Magistrix, patrząc zafascynowana. - Nekromancja to Wolna Magia, nie regulowana
Kodeksem...
- Ale nie nekromancja ojca - odparła Sabriel nieco roztargniona, wciąż wpatrując się w
trzymany w dłoni dzwoneczek i rozmyślając o pomarszczonej, brązowej dłoni ojca, którą
trzymał dzwonki - chodzi o nakładanie więzów, nie wskrzeszanie. Był wiernym sługą
Kodeksu.
- Zamierzasz nas opuścić, prawda? - zapytała znienacka Magistrix, gdy Sabriel
odłożyła dzwoneczek na miejsce i wstała, w jednej dłoni dzierżąc miecz, a w drugiej pas. -
Zobaczyłam to po prostu w odbiciu dzwoneczka. Przekraczałaś Mur...
- Tak. Udam się do Starego Królestwa - powiedziała Sabriel, która nagle uzmysłowiła
sobie wagę tych słów. - Coś stało się ojcu, ale go odnajdę... Przysięgam na znak Kodeksu,
który noszę.
Dotknęła znaku na czole, rozbłysnął krótko i zbladł, jakby go tam nigdy nie było.
Magistrix kiwnęła głową i dotknęła własnego czoła, na którym również rozjarzył się znak,
przyćmiewając chwilowo wszelkie wzory, jakie zostawił na jej skórze czas. Kiedy zgasł, po
obu stronach sypialni rozległy się szmery i ciche piski.
- Zamknę drzwi i wyjaśnię wszystko dziewczynkom - rzekła stanowczo Magistrix. -
Lepiej idź, przygotuj się na jutro.
Sabriel przytaknęła i wyszła, próbując skupić się na przyziemnych szczegółach
podróży, a nie zastanawiać się nad tym, co spotkało jej ojca. Jak najwcześniej rano weźmie
taksówkę do Bain, najbliższego miasta, potem przesiądzie się na autobus do Strefy Granicznej
przy Murze. Jak dobrze pójdzie, dotrze tam wczesnym popołudniem...
Ale odbiegła myślą od tych planów, wracając do Abhorsena. Co takiego mogło go
zatrzymać i uwięzić w Śmierci? I jaką nadzieję może mieć ona sama, że potrafi temu
zaradzić, nawet jeśli dojedzie do Starego Królestwa?
ROZDZIAŁ DRUGI

Strefa Graniczna w Ancelstierre ciągnęła się od wybrzeża do wybrzeża, równolegle do


Muru, oddalona od niego mniej więcej o milę. Na rdzewiejące pale ze stali nadziano, jak
robaki, zwoje najeżonych drutów. Służyły one za przednie umocnienia zwartego systemu
okopów i betonowych bunkrów. Wiele z tych zabezpieczeń zbudowano po to, by można było
kontrolować zarówno teren, który znajdował się przed nimi, jak i obszar za nimi. Taki sam
drut kolczasty strzegł również terenu położonego za okopami.
Tak naprawdę Strefa Graniczna znacznie lepiej sprawdzała się jako zapora
wstrzymująca przepływ ludzi z Ancelstierre do Starego Królestwa, niż stworzeń i zjawisk ze
Starego Królestwa, przedostających się na zewnątrz. Jeśli jakaś istota miała wystarczającą
siłę, by przekroczyć Mur, zazwyczaj posiadała jeszcze dosyć magicznych mocy, by przybrać
postać żołnierza, albo stać się niewidzialną i udać się tam, gdzie tylko chciała, nie zważając
na druty kolczaste, kule, granaty ręczne i pociski moździerzowe - które zresztą często
okazywały się nieskuteczne, zwłaszcza gdy wiał wiatr z północy, od strony Starego
Królestwa.
Skoro nie można było polegać na osiągnięciach techniki, ancelstierscy żołnierze z
garnizonu Strefy Granicznej na mundury khaki nakładali zbroje, nosili hełmy zaopatrzone w
elementy chroniące nos i szyję, a w sfatygowanych pochwach trzymali bardzo staroświeckie
długie miecze. Na plecach nosili tarcze, czy też dokładniej, małe pawęże, przeznaczone
wyłącznie do użytku garnizonu Strefy Granicznej. Fabryczny odcień khaki dawno zanikł pod
jaskrawo wymalowanymi oznakowaniami pułku. Na tym posterunku nie ceniono zbytnio
sztuki kamuflażu.
Sabriel czekała, aż turyści z przodu rzucą się ku przednim drzwiom i przyglądała się
plutonowi młodych żołnierzy, którzy maszerując, mijali autokar. Zastanawiała się, co sądzą o
swych dziwacznych obowiązkach. Musieli to być w większości poborowi z odległych
obszarów na południu, gdzie przez Mur nie prześlizgiwała się żadna magia zdolna poszerzyć
szczeliny w tym, co brali za rzeczywistość. Tutaj wyczuwało się za to, jak w
naelektryzowanym niczym przed burzą powietrzu czai się i kotłuje potęga magii.
Sam Mur, który stał za nieużytkami pokrytymi okopami i drutem kolczastym,
wyglądał dość zwyczajnie. Tak samo jak inne pozostałości średniowiecza. Kamienny,
prastary, wysoki na jakieś czterdzieści stóp, z blankami. Nie było tam niczego, co mogłoby
kogoś zainteresować, dopóki patrzący nie zwrócił uwagi na to, że Mur zachował się w
idealnym stanie. Ci zaś, którzy posiadali dar widzenia, dostrzegali, że na jego kamieniach roi
się od znaków Kodeksu - były w ciągłym ruchu, wijąc się, obracając i tworząc wciąż nowe
konstelacje tuż pod kamienną powierzchnią.
Dziwność tego miejsca ostatecznie potwierdzało to, co było widać za Murem. Po
stronie Ancelstierre panował chłód, a na czystym niebie świeciło słońce - lecz Sabriel
zauważyła, że za Murem pada nieprzerwanie śnieg. Przynoszące go ciężkie chmury kłębiły
się, zatrzymując się wzdłuż linii Muru, jak gdyby niebo zostało rozcięte jakimiś nożycami,
które regulowały pogodę.
Sabriel patrzyła, jak pada śnieg i dziękowała w myśli za swój almanach. Był on
drukowany w taki sposób, że czcionki tworzyły wypukłości na grubym płótnowanym
papierze, przez co liczne, sporządzone ręcznie dopiski i komentarze chwiały się niepewnie
między wersami. Jeden z nich, pisany ręką, która z pewnością nie należała do jej ojca (mało
czytelne litery składały się z cienkich, pajęczych kreseczek), podawał w osobnych dla
każdego kraju kalendarzach, jakiej pogody należy się spodziewać. Dla Ancelstierre
informacja brzmiała: „Jesień, zazwyczaj chłodna”. Do Starego Królestwa odnosiła się
notatka: „Zima. Spodziewane opady śniegu. Narty lub obuwie przeciwśniegowe”.
Ostatni z turystów wysiadł już i wszyscy podążali ochoczo w stronę tarasu
widokowego. Choć Armia i Rząd starały się zniechęcić wycieczkowiczów - a do tego w
promieniu dwudziestu mil od Muru nie było żadnych miejsc noclegowych - wyrażono zgodę,
by raz na dzień przyjeżdżał tu jeden autokar pełen zwiedzających, którzy mogli oglądać Mur
z wieży znajdującej się w sporej odległości od Strefy Granicznej. Niekiedy trzeba było
uchylać nawet to zezwolenie, bowiem jeśli wiatr wiał od północy, autokar potrafił zepsuć się
w niewytłumaczalny sposób zaledwie kilka mil od wieży i turyści musieli pomagać w
popychaniu go w kierunku Bain - wówczas silnik z powodów równie tajemniczych jak
stawał, zaczynał ponownie działać.
Władze poszły również na pewne ustępstwa w stosunku do osób, które miały
zezwolenie na podróż z Ancelstierre do Starego Królestwa. Sabriel przekonała się o tym, gdy
już się jej udało z trudem pokonać stopnie autokaru. Schodziła po nich objuczona plecakiem,
nartami biegowymi, niezbędnymi zapasami i mieczem, a wszystko to sterczało w różne
strony. Ustawiony obok przystanku pokaźny szkarłatny znak obwieszczał:
DOWÓDZTWO STREFY GRANICZNEJ
GRUPA ARMII PÓŁNOCNEJ
Wyjście poza Strefę Graniczną bez zezwolenia surowo wzbronione.
Każdy, kto spróbuje przekroczyć Strefę Graniczną, zostanie zastrzelony bez
ostrzeżenia.
Podróżni posiadający specjalne zezwolenie muszą zameldować się w Kwaterze
Głównej Dowództwa Strefy Granicznej.
PAMIĘTAJCIE - BEZ OSTRZEŻENIA!
Sabriel przeczytała informację i poczuła narastające napięcie. Choć jej dziecięce
wspomnienia ze Starego Królestwa zatarły się i zamazały, czuła, jak wokół niej iskrzy się coś
sekretnego i cudownego, jak unosi się moc Magii Kodeksu - odnosiła wrażenie obecności
czegoś o wiele żywszego niż wyasfaltowany plac apelowy i znak z ostrzeżeniem. I więcej
swobody, niż w Wyverley College.
Uczucie tajemnicy i podniecenia jednak podszyte było lękiem, z którego nie mogła się
otrząsnąć, potwornym strachem o to, co się dzieje z jej ojcem, co już się mogło z nim stać...
Strzałka na znaku, wskazująca, dokąd mają się udać podróżni z zezwoleniem, zdawała
się zwracać w kierunku wyasfaltowanego placu apelowego, wzdłuż którego stały
pomalowane na biało głazy i nie wyglądające zachęcająco drewniane budynki. Poza tym
zaczynały się tu zwykłe okopy łączności, które biegły zygzakiem do podwójnej linii rowów,
bunkrów i fortyfikacji otaczających Mur.
Sabriel przez chwilę przyglądała się im uważnie, gdy zobaczyła, że mignęło tam coś
barwnego - to grupka żołnierzy wyskoczyła z okopu i rzuciła się w stronę drutów. Ponieważ
byli uzbrojeni, jak jej się zdawało, we włócznie, a nie karabiny, zastanawiała się, dlaczego
Strefę Graniczną zbudowano z myślą o nowoczesnej wojnie, skoro umieszczono tu ludzi
uzbrojonych raczej do średniowiecznych bojów. Przypomniała sobie wtedy rozmowę z
ojcem, który zauważył, że Strefę Graniczną zaprojektowano gdzieś daleko na południu, gdzie
wcale nie chciano przyznać, że różni się ona czymkolwiek od innych spornych granic. Jeszcze
około stu lat temu istniał Mur również po stronie Ancelstierre. Niezbyt wysoki, z ubitej ziemi
i torfu, za to dobrze spełniający swą rolę.
Gdy przywoływała w pamięci tę rozmowę, spostrzegła pośród zdewastowanych
drutów niskie wypiętrzenie pokrytej bruzdami ziemi i uzmysłowiła sobie, że tu właśnie stał
południowy Mur. Nie spuszczając wzroku z tego miejsca, zdała sobie nagle sprawę, że to, co
wcześniej uznała za pale, stojące luźno między zasiekami z najeżonego drutu, musi być
czymś innym - rozpoznała wysokie konstrukcje przypominające pnie małych drzew
pozbawionych gałęzi. Wydały się jej znajome, lecz nie mogła sobie uzmysłowić, skąd.
Gdy Sabriel nadal nie odrywała od nich oczu, z prawej strony, tuż za jej uchem huknął
donośny i niezbyt przyjemny głos:
- A panienka to niby co robi? Nie można się tu wałęsać. Do autokaru albo na Wieżę!
Sabriel skrzywiła się i obróciła tak szybko, jak tylko potrafiła. Narty zsunęły się jej na
bok, a zabrane na drogę zapasy przechyliły się w drugą stronę, tworząc za jej głową kształt
litery iks. Głos należał do tęgiego, dosyć młodego żołnierza, którego zjeżone wąsy stanowiły
bardziej dowód jego ambicji niż rzeczywistych zasług wojennych. Na rękawie miał dwie
pozłacane belki, nie nosił jednak kolczugi ani hełmu, które Sabriel widziała u innych
żołnierzy. Pachniał kremem do golenia i talkiem. Był tak czysty, wypielęgnowany i zadufany
w sobie, że Sabriel od razu zaszufladkowała go jako biurokratę, który chwilowo ukrył się pod
przebraniem żołnierza.
- Jestem obywatelką Starego Królestwa - odparła spokojnie, odpierając jego
spojrzenie. Wpatrywała się w jego rumianą twarz i świńskie oczka w taki sposób, jakiego
nauczyła swe dziewczęta panna Prionte: zgodnie z wymogami etykiety dla kl. IV należało go
używać do pouczania najniższej służby domowej. - I tam wracam.
- Dokumenty! - zażądał wojskowy po chwili wahania, która nastąpiła przy słowach
„Stare Królestwo”.
Sabriel obdarzyła go lodowatym uśmiechem (to również wchodziło w program zajęć z
panną Prionte) i wykonała rytualny ruch koniuszkami palców - symbol odkrywania,
odsłaniania, znak spraw ukrytych, które stają się jawne. Podczas gdy jej palce zarysowywały
znak w powietrzu, utworzyła również ten symbol w myślach, łącząc go z papierami, które
nosiła w wewnętrznej kieszeni skórzanej bluzy. Szkicowany palcami symbol zlał się w jedno
z narysowanym w myślach i już trzymała w ręce dokumenty. Paszport ancelstierski oraz
znacznie rzadszy dokument, wydawany przez Dowództwo Strefy Granicznej Ancelstierre
osobom, które prowadziły interesy w obu państwach: ręcznie zszywany i oprawiany,
drukowany na czerpanym papierze, opatrzony wykonanym przez artystę szkicem, który
zastępował fotografię, oraz odciskami kciuków i palców u nóg we wrzosowym atramencie.
Żołnierz zamrugał, ale nic nie powiedział. Być może, pomyślała Sabriel, gdy wziął
podane mu papiery, sądził, że to jakaś gra salonowa. Albo może w ogóle niczego nie
zauważył. Niewykluczone, że tu, w bliskim sąsiedztwie Muru, Magia Kodeksu była czymś
powszechnym.
Mężczyzna przejrzał dokumenty, lecz bez zbytniego zainteresowania. Po sposobie, w
jaki szperał w jej specjalnym paszporcie, Sabriel nabrała pewności, że nie jest nikim ważnym.
Najwyraźniej nigdy wcześniej niczego takiego nie widział. Dla żartów zaczęła kreślić znak,
używany w Kodeksie dla wyrwania lub złapania. Zamierzała wytrącić żołnierzowi papiery z
rąk, tak by trafiły z powrotem do jej kieszeni, zanim jego świńskie oczka zdołałyby
zorientować się, co się dzieje.
Ale już przy pierwszym ruchu poczuła po bokach i z tyłu rozbłysk jakichś innych
praktyk Magii Kodeksu i usłyszała stukot podbitych ćwiekami butów, uderzających o asfalt.
Jej pochylona nad papierami głowa odskoczyła do tyłu, a gdy rozejrzała się na boki, poczuła,
jak jej włosy zwichrzają się, muskając czoło. Z zabudowań i okopów wylewali się żołnierze z
karabinami na ramionach, dzierżąc w dłoniach sztylety. Niektórzy mieli odznaki, które, jak
sobie uzmysłowiła, wyróżniały Magów Kodeksu. Ich palce zarysowywały w powietrzu
misterne linie symboli ochronnych i barier, które mogłyby przykuć Sabriel do miejsca,
przywiązać ją do własnego cienia. Była to mało wyrafinowana magia, za to czar rzucono z
wielką siłą.
Umysł i dłonie Sabriel zaczęły instynktownie układać się w ciągi symboli, które
unieważniłyby te okowy, ale wtedy zsunęły jej się narty, spadając w zagięcie łokcia, aż
skrzywiła się z bólu.
W tym momencie z grupy wybiegł jakiś żołnierz. Po srebrnych gwiazdkach na jego
hełmie ślizgały się promienie słońca.
- Zatrzymać się! - krzyknął. - Kapralu, proszę się od niej odsunąć!
Kapral, głuchy na szum Magii Kodeksu, ślepy na rozbłyski na wpół utworzonych
znaków, podniósł wzrok znad papierów i gapił się przez chwilę z rozdziawionymi ustami, a
na jego twarzy malował się przestrach. Upuścił paszporty i cofnął się.
Po jego rozmazanych rysach Sabriel zorientowała się, co oznacza uprawianie magii tu,
w Strefie Granicznej, starała się więc wytrwać teraz w bezruchu, pospiesznie usuwając z
myśli niedokończone znaki. Narty zsunęły się jej jeszcze niżej po ręce, ich zapięcie puściło,
po czym rozsunęły się i zaklekotały w zderzeniu z ziemią. Żołnierze rzucili się do przodu i w
przeciągu paru sekund utworzyli wokół niej pierścień, kierując miecze w stronę jej gardła.
Dostrzegła, że ostrza pokryto wzorami ze srebra z niezgrabnie wypisanymi symbolami
Kodeksu, i nagle pojęła. Ta broń miała służyć do zabijania tego, co już nie żyło - mniej
doskonała wersja miecza, który tkwił u jej boku.
Mężczyzna, który krzyknął - oficer, jak uświadomiła sobie Sabriel - schylił się i
podniósł jej paszport. Przez chwilę wnikliwie go oglądał, po czym przeniósł uwagę na
dziewczynę. Jego wyblakłe, błękitne oczy wyrażały zarówno oschłość, jak i współczucie.
Sabriel znała taką mieszaninę uczuć, nie mogła tylko ustalić, skąd - aż przypomniała sobie
oczy ojca. Oczy Abhorsena, tak ciemnobrązowe, że aż niemal czarne, wyrażały coś
podobnego.
Oficer zamknął paszport, zatknął go sobie za pas i dwoma palcami odsunął hełm z
czoła, odsłaniając znak Kodeksu, który jeszcze jarzył się na jego czole resztką ochronnego
czaru. Sabriel uniosła rękę i nie napotykając na sprzeciw wojskowego, sięgnęła, by dotknąć
znaku dwoma palcami. Kiedy to uczyniła, oficer odwzajemnił ten gest, dotykając jej znaku na
czole - Sabriel poczuła znajome wibrowanie energii i wrażenie, jakby zapadała się w
nieskończoną gwiezdną galaktykę. Ale te gwiazdy były symbolami Kodeksu, złączonymi w
potężnym tańcu, który nie miał początku ani końca, zawierał za to i opisywał świat w ruchu.
Sabriel znała zaledwie maleńką cząstkę symboli, wiedziała jednak, co wyraża ich taniec, i
poczuła, jak ogarnia ją niezmącona czystość Kodeksu.
- Nieskazitelny znak Kodeksu - oznajmił głośno oficer, kiedy ich palce wróciły na
swoje miejsce. - Ta dziewczyna nie jest stworem ani zjawą.
Żołnierze odsunęli się i schowali miecze do pochew. Tylko kapral o czerwonej twarzy
nie poruszył się, wlepiając nadal wzrok w Sabriel, jakby niepewny tego, na co patrzy.
- Przedstawienie skończone, kapralu - powiedział oficer, a jego oczy i ton głosu stały
się znów surowe. - Wracajcie do swych obowiązków. W czasie służby zobaczycie jeszcze
dziwniejsze zdarzenia - trzymajcie się od nich z daleka, a być może ujdziecie z życiem!
- Tak więc - ciągnął, wyjmując dokumenty zza pasa i wręczając je Sabriel - jesteś
córką Abhorsena. Przedstawię się, jestem pułkownik Horyse, dowódca niewielkiej części
tutejszego garnizonu - jednostki, którą Armia nazywa z upodobaniem Jednostką Zwiadowczą
Północnej Strefy Granicznej, wszyscy zaś inni Zwiadowcami Przejścia Granicznego - to taka
zbieranina Ancelstierrańczyków, którym udało się zdobyć znak Kodeksu i zaznajomić nieco z
magią.
- Miło pana poznać - wyrwało się będącej świeżo po szkole Sabriel, zanim zdążyła się
powstrzymać. Wiedziała, że zabrzmiało to jak odpowiedź grzecznej uczennicy i czuła, jak jej
blade policzki pokrywa rumieniec.
- Mnie również - rzekł pułkownik, pochylając się. - Czy mógłbym ponieść narty?
- Jeśli byłby pan tak uprzejmy - odparła Sabriel, uciekając się do kolejnych
grzecznościowych zwrotów.
Pułkownik z łatwością podniósł narty, starannie przymocował do nich zapasy, spiął na
nowo wiązania, które się otworzyły, i wetknął wszystko pod umięśnione ramię.
- Zamierzasz, jak sądzę, udać się do Starego Królestwa? - spytał Horyse, kiedy już
znalazł środek ciężkości swego bagażu, po czym wskazał na szkarłatny znak, który stał przy
odległym końcu placu apelowego. - Musimy zameldować się w Kwaterze Głównej Strefy
Granicznej. Czeka nas tam parę formalności, ale nie powinny potrwać długo. Czy ktoś... czy
Abhorsen wyjdzie ci na spotkanie?
Kiedy wypowiedział imię Abhorsena, jego głos odrobinę zadrżał, co wydało się dość
dziwne w przypadku tak pewnego siebie mężczyzny. Sabriel zerknęła na niego i zauważyła,
że przesuwa prędko wzrok po przytroczonym do jej pasa mieczu i przewieszonym przez jej
pierś pasie z dzwonkami. Rozpoznał z pewnością miecz Abhorsena, musiał też wiedzieć, do
czego służą dzwonki. Bardzo niewielu osobom zdarza się spotkać nekromantę, ale ci, którzy
go poznali, zapamiętywali dzwonki.
- Czy znał... czy zna pan mojego ojca? - zapytała. - Odwiedzał mnie zwykle dwa razy
w roku. Przypuszczam, że właśnie tędy przechodził.
- Tak, widywałem go wówczas - odpowiedział Horyse, kiedy szli poboczem placu. -
Lecz po raz pierwszy spotkałem go dwadzieścia lat temu, kiedy zostałem tu przysłany jako
młodszy oficer. To był przedziwny czas - bardzo zły czas, dla mnie i dla wszystkich w Strefie
Granicznej.
Zatrzymał się w pół kroku, trzaskając obcasami, a jego oczy raz jeszcze powędrowały
w stronę dzwonków i białej karnacji Sabriel, która ostro odcinała się od czerni jej włosów, tak
intensywnej, jak kolor asfaltu pod jej stopami.
- Jesteś nekromantką - powiedział bez ogródek - więc zapewne zrozumiesz. To
przejście graniczne widziało zbyt wiele bitew, zbyt wielu poległych. Zanim ci idioci z
południa przejęli główne dowodzenie, co dziesięć lat przenoszono przejście do następnej
bramy w Murze. Ale czterdzieści lat temu jakiś... biurokrata wydał dekret, że nie będzie
żadnych przenosin. Zmarnotrawiono finanse publiczne. To było i ma być jedyne istniejące
przejście. Nie przejmowano się tym, że w ciągu lat będzie tu tyle śmierci wymieszanej z
przesączającą się zza Muru Wolną Magią, że nic nie będzie w stanie...
- ...pozostać martwym - przerwała cicho Sabriel.
- Tak. Kiedy tu przyjechałem, kłopoty dopiero się zaczynały. Zwłoki - naszych ludzi
czy stworzeń ze Starego Królestwa - nie pozostawały na miejscu pochówku. Zdarzało się, że
zabici dzień wcześniej żołnierze stawiali się na paradzie wojskowej. Stworzenia, którym
udaremniono przekroczenie granicy, powstawały i czyniły o wiele więcej szkód niż wtedy,
gdy jeszcze żyły.
- Co zatem zrobiliście? - zapytała Sabriel. Sporo wiedziała o nakładaniu więzów i
narzucaniu prawdziwej śmierci, jednak nie na taką skalę. Teraz w pobliżu nie było żadnych
Zmarłych, zawsze instynktownie wyczuwała sferę, granicę, gdzie śmierć stykała się z życiem.
Tu reagowała tak samo, jak w odległym o czterdzieści mil Wyverley College.
- Nasi Magowie Kodeksu zmagali się z tym problemem, lecz nie istniały specjalne
znaki Kodeksu, które byłyby w stanie uśmiercić te stworzenia. Niszczyły tylko ich
zewnętrzną powłokę. Czasem to wystarczało, a czasem nie. Musieliśmy przerzucać oddziały
na powrót do Bain, albo nawet dalej, żeby żołnierze mogli otrząsnąć się, jak to określała
Kwatera Główna, z napadów zbiorowej histerii lub obłędu.
- Nie byłem wówczas Magiem Kodeksu, tylko robiłem z patrolami wypady do Starego
Królestwa. To był początek nauki. Pewnego razu napotkaliśmy człowieka siedzącego przy
Kamieniu Kodeksu na szczycie wzgórza, z którego rozciągał się widok i na Mur, i na Strefę
Graniczną. Ponieważ wyraźnie interesował się Strefą, dowodzący patrolem oficer pomyślał,
że powinniśmy go przesłuchać i zabić, gdyby nosił przekręcony, fałszywy znak Kodeksu lub
był jakimś wytworem Wolnej Magii, który przybrał ludzką postać. Ale oczywiście nie
zrobiliśmy tego. Był to Abhorsen, którego zastaliśmy w drodze do nas, słyszał bowiem o
Zmarłych. Udał się pod naszą eskortą do Strefy, gdzie spotkał się z generałem dowodzącym
garnizonem. Nie wiem, co ustalili, sądzę jednak, że Abhorsen miał nałożyć więzy na
Zmarłych i otrzymać w zamian obywatelstwo Ancelstierre i prawo do swobodnego
przekraczania granic Muru. Z całą pewnością posiadał potem dwa paszporty. W każdym razie
kolejnych parę miesięcy spędził na rzeźbieniu fletów wiatrowych, jakie widać przy drutach...
- Ach! - wykrzyknęła Sabriel. - Zastanawiałam się, co to jest. Flety wiatrowe. To dużo
wyjaśnia.
- Cieszę się, że rozumiesz - rzekł pułkownik. - Bo ja dalej nie. Po pierwsze nie wydają
żadnego dźwięku, bez względu na siłę wiejącego przez nie wiatru. Wyrzeźbił na nich takie
symbole Kodeksu, jakich nigdy przedtem nie widziałem i na jakie nie natrafiłem w żadnym
innym miejscu. Ale kiedy zaczął je ustawiać, po jednym każdej nocy, Zmarli stopniowo
znikali i nie było też nowych.
Dotarli teraz do przeciwległego krańca placu, na którym obok okopu łączności
umieszczono następny szkarłatny znak obwieszczający: „Kwatera Główna Dowództwa Strefy
Granicznej. Dzwonić i czekać na straż”.
Słuchawka telefoniczna i łańcuszek dzwonka stanowiły widomy znak dwoistej natury
Strefy. Pułkownik Horyse podniósł słuchawkę, pokręcił rączką, słuchał przez chwilę, po
czym odłożył. Marszcząc brwi pociągnął trzykrotnie za łańcuszek dzwonka.
- Tak czy owak - kontynuował, gdy czekali na strażnika - cokolwiek to było,
zadziałało. Jesteśmy zatem głęboko zobowiązani Abhorsenowi, a jego córkę traktujemy jak
honorowego gościa.
- Być może będę potraktowana nie tyle z honorami, co z obelgami, przynoszę bowiem
złe wieści - powiedziała cicho Sabriel. Zawahała się, gdyż nie było łatwo mówić o
Abhorsenie i jednocześnie powstrzymać napływające do oczu łzy. Kończyła więc szybko, by
już mieć to za sobą: - Idę do Starego Królestwa, ponieważ... szukam mego ojca. Coś się z nim
stało.
- Miałem nadzieję, że nosisz jego miecz z innego powodu - odparł Horyse. Przeniósł
narty na lewe ramię, uwalniając w ten sposób prawe, którym odsalutował dwóm strażnikom,
biegnącym jak szaleńcy wzdłuż okopu łączności. Ich podkute ćwiekami buty stukotały o
drewniane klepki.
- Myślę, że jest coś gorszego - dodała Sabriel, biorąc głęboki oddech, aby nie zacząć
szlochać. - Jest uwięziony w Śmierci... albo... może nawet nie żyje. A więzy, które nałożył,
pękną.
- A flety wiatrowe? - spytał Horyse. Jego salutująca ręka zamarła w pół drogi. -
Wszyscy tutejsi Zmarli?
- Flety śpiewają pieśń, jaką słychać tylko w Śmierci - wyjaśniła Sabriel. - Umacniają
nałożone przez Abhorsena więzy. Ale ci, którzy zostali nimi spętani, są też przywiązani do
Abhorsena, flety tracą więc moc, jeśli... Nie będą miały żadnej mocy, jeśli Abhorsen
przebywa teraz wśród Zmarłych. Nie będą już nikogo pętać.
ROZDZIAŁ TRZECI

Nie mnie obwiniać posłańca za wieści, które przynosi - rzekł Horyse, podając Sabriel
filiżankę z herbatą. Siedziała na czymś, co wyglądało na jedyne wygodne krzesło w
ziemiance służącej pułkownikowi za kwaterę główną - lecz ty przynosisz najgorszą nowinę,
jaką słyszałem od wielu lat.
- Przynajmniej jestem żywym posłańcem... i o przyjaznych zamiarach - powiedziała
cicho Sabriel. Jej umysł zaprzątał jedynie niepokój o ojca. Dopiero teraz zaczęła się
dowiadywać o nim czegoś więcej. Zrozumiała, że był nie tylko jej ojcem, ale dla różnych
ludzi zupełnie inną osobą. Jej zwykłe postrzeganie ojca, jako kogoś, kto wypoczywał w fotelu
u niej w gabinecie w Wyverley College, gawędził o sprawach szkolnych, technice w
Ancelstierre, Magii Kodeksu i nekromancji, było bardzo ograniczone, przypominało
malowidło, które uwzględniało tylko jeden wymiar postaci.
- Ile czasu minie, zanim pękną więzy nałożone przez Abhorsena? - spytał Horyse,
przerywając jej wspomnienia. Obraz ojca sięgającego po filiżankę herbaty w gabinecie
rozwiał się i został zastąpiony prawdziwą herbatą, która przelewała się przez brzeg
emaliowanego kubka, parząc jej palce.
- Och! Przepraszam. Nie myślałam, że... Ile czasu, zanim co?
- Chodzi o więzy nałożone na Zmarłych - powtórzył cierpliwie pułkownik. - Ile czasu
minie, zanim więzy nałożone przez Abhorsena pękną i Zmarli zostaną uwolnieni?
Sabriel sięgnęła pamięcią do nauk, których udzielał jej ojciec i do prastarej księgi
magicznej, której stopniowo uczyła się na pamięć co wakacje. Nosiła tytuł „Księga
Zmarłych”, a jej fragmenty nawet teraz przyprawiały ją o dreszcze. Wyglądała dość
niewinnie, oprawiona w zieloną skórę z poczerniałymi srebrnymi okuciami. Patrząc jednak
uważniej, można było dostrzec znaki Kodeksu, wyryte na skórze i srebrze. Znaki więzów i
oślepiania, zamykania i uwięzienia. Tylko wytrawny nekromanta mógł otwierać tę księgę i
tylko prawdziwy Mag Kodeksu potrafił ją zamknąć. Ojciec przywoził ją ze sobą, kiedy
przyjeżdżał w odwiedziny, i zawsze zabierał z powrotem.
- To zależy - zaczęła wolno, zmuszając się, by rozważyć to pytanie obiektywnie, nie
pozwalając sobie na emocje. Próbowała przywołać stronice, które opisywały rzeźbienie
fletów wiatrowych, rozdziały o muzyce i naturze dźwięku służącego do nakładania więzów
Zmarłym. - Jeśli ojciec... jeśli Abhorsen naprawdę nie żyje, flety wiatrowe po prostu same się
rozpadną, zanim nastanie kolejna pełnia księżyca. Jeśli zaś jest zatrzaśnięty w pułapce przed
Dziewiątą Bramą, więzy będą nadal działać aż do pełni księżyca, która nastąpi po tym, jak
ojciec przekroczy tę Bramę, lub też jakiś szczególnie mocny duch przerwie osłabione więzy.
- A zatem księżyc pokaże, w swoim czasie - rzekł Horyse. - Mamy czternaście dni do
pełni.
- Możliwe, że będę mogła na nowo związać Zmarłych - powiedziała Sabriel ostrożnie.
To znaczy, nie robiłam tego na taką skalę, ale wiem, jak to zrobić. Problem polega na tym, że
jeśli ojciec nie przebywa... nie przebywa za Dziewiątą Bramą, muszę mu jak najszybciej
pomóc. A zanim to zrobię, należy dostać się do jego domu i zabrać kilka przedmiotów...
posprawdzać różne rzeczy.
- Jak daleko od Muru znajduje się ten dom? - zapytał Horyse.
- Nie wiem - odparła Sabriel.
- Co takiego?
- Nie wiem. Nie byłam tam od czasu, gdy miałam cztery lata. Sądzę, że ma to pozostać
tajemnicą. Ojciec miał wielu wrogów, nie tylko wśród Zmarłych, ale też wśród drobnych
nekromantów, czarowników zajmujących się Wolną Magią, wiedźm...
- Nie wydajesz się szczególnie przejęta swoją niewiedzą - przerwał sucho pułkownik.
Po raz pierwszy w jego głos wkradł się cień wątpliwości, a nawet ojcowskiej
protekcjonalności, jak gdyby przez swój młody wiek Sabriel miała zasługiwać na mniejszy
szacunek niż ten, który należał się jej jako Magowi Kodeksu i nekromantce.
- Ojciec nauczył mnie, jak wzywać przewodnika, który udzieli mi wskazówek -
odparła chłodno Sabriel. - Wiem też, że podróż do domu trwa krócej niż cztery dni.
To zamknęło Horyse’owi usta, przynajmniej na chwilę. Przytaknął, po czym
uważając, by nie uderzyć głową w odsłonięte belki ziemianki, podszedł do stalowej szafki na
dokumenty, rdzewiejącej od ciemnobrązowego błota, które wyciekało spomiędzy wyblakłych
desek umocnienia. Otworzywszy ją wprawnym ruchem, wymagającym jednak sporego
wysiłku, znalazł odbitą na powielaczu mapę i rozwinął ją na stole.
- Nigdy nie udało się nam zdobyć autentycznej mapy Starego Królestwa. Miał ją twój
ojciec, lecz był jedyną osobą, która coś na niej widziała - dla mnie wyglądała jak zwykły
kawałek pergaminu. „Drobna sztuczka magiczna”, mawiał, lecz skoro nie mógł jej nikogo
nauczyć, może nie aż tak drobna... W każdym razie ta mapa to odbitka najnowszej wersji
naszej mapy patrolowej, sięga więc w głąb Królestwa na jakieś dziesięć mil od przejścia
granicznego. Rozkazy, które obowiązują nasz garnizon, surowo zabraniają przekroczenia tej
odległości. Patrole, które wyprawiają się dalej, zazwyczaj nie powracają. Może dezerterują,
ale może...
Ton jego głosu zasugerował, że patrolom mogły przytrafić się nawet potworniejsze
rzeczy, lecz Sabriel o nic nie pytała. Na stole rozpościerała się niewielka cząstka Starego
Królestwa. Po raz kolejny w Sabriel wezbrało podniecenie.
- Zwykle korzystamy ze Starej Drogi Północnej - rzekł Horyse, wodząc dłonią po
mapie, a odciski od miecza na jego palcach drapały powierzchnię, jakby jakiś rzemieślnik
wygładzał ją papierem ściernym. - Potem patrole robią zwrot na południowy wschód, albo na
południowy zachód, aż dotrą do Muru. Wówczas idą wzdłuż niego z powrotem aż do bramy.
- Co oznacza ten symbol? - zapytała Sabriel, wskazując na zaczerniony kwadrat,
umieszczony na szczycie jednego z odleglejszych wzgórz.
- To Kamień Kodeksu - wyjaśnił pułkownik - lub teraz już jego fragment. Rozpadł się
na dwie części, jakby od uderzenia pioruna, mniej więcej miesiąc temu. Patrole nazwały to
miejsce Pękniętym Wzgórzem i unikają go, jak tylko się da. Naprawdę nazywa się ono
Wzgórze Barhedrin, a Kamień zawierał niegdyś Kodeks przeznaczony dla wioski o tej samej
nazwie. Tak było przed moim przybyciem. Jeśli ta wieś nadal istnieje, musi leżeć gdzieś dalej
na północ, poza zasięgiem naszych patroli. Nigdy nie dotarły do nas żadne raporty o tym,
żeby jej mieszkańcy schodzili na południe do Pękniętego Wzgórza. W ogóle mamy mało
raportów o ludziach, i tyle. „Dziennik Garnizonowy” odnotowywał niegdyś ożywione
kontakty z mieszkańcami Starego Królestwa - rolnikami, kupcami, wędrowcami i tak dalej -
ale w ciągu poprzednich stu lat wszelkie spotkania z nimi stawały się coraz rzadsze, a przez
ostatnich dwadzieścia są istną rzadkością. Patrole mają szczęście, jeśli napotkają dwóch,
trzech ludzi rocznie. Myślę o prawdziwych ludziach, a nie stworzeniach czy wytworach
Wolnej Magii lub o Zmarłych. Tych widujemy zdecydowanie zbyt wielu.
- Nie rozumiem - wymamrotała Sabriel. - Ojciec wspominał często w rozmowach o
wsiach i miasteczkach, a nawet miastach w Starym Królestwie. Pamiętam niektóre z nich z
dzieciństwa... hm, w pewnym sensie pamiętam.
- Oczywiście, jeśli udać się w głąb lądu - powiedział pułkownik - zapisy wymieniają
całkiem sporo nazw miast i miasteczek. Wiemy, że mieszkający tam ludzie nazywają tereny
wokół Muru „Pograniczem”. I nie mówią tego z życzliwością.
Sabriel nie odpowiedziała, pochylając się niżej nad mapą i rozmyślając o czekającej ją
wyprawie. Pęknięte Wzgórze może stanowić jeden z punktów tej podróży. Znajdowało się
ono nie więcej niż osiem mil stąd, jeśli więc wyruszy odpowiednio wcześnie, a w okolicach
Muru nie będzie padał gęsty śnieg, dotrze tam na nartach przed zmrokiem. Strzaskany
Kamień Kodeksu nie wróżył dobrze, ale na pewno działa tam siła magii i łatwiej będzie
podążać ścieżką do Śmierci. Kamienie Kodeksu wznoszono często w miejscach, przez które
przepływały prądy Wolnej Magii, a punkt, w którym się krzyżowały, stanowił naturalną
bramę do krainy Śmierci. Sabriel poczuła, jak na samą myśl o tym, kto mógłby użyć tych
bram, wzdłuż kręgosłupa przebiega jej dreszcz, schodząc aż do długich, białych palców
dotykających mapy.
Podniosła nagle wzrok i spostrzegła, że pułkownik Horyse im się przygląda. Ciężki
papier mapy drżał pod ich dotykiem. Zmusiła się wysiłkiem woli, żeby stłumić te drgania.
- Mam córkę niemal w twoim wieku - powiedział cicho. - Mieszka w Corvere razem z
moją żoną. Nie pozwoliłbym jej udać się do Starego Królestwa.
Sabriel spojrzała na niego, a jej oczy nie płonęły migotliwymi, niepewnymi ognikami
młodości.
- Na pozór mam tylko osiemnaście lat - rzekła, przykładając z zadumą dłoń do piersi -
ale po raz pierwszy weszłam w Śmierć, mając lat dwanaście. W wieku czternastu napotkałam
Spoczywającego przy Piątej Bramie i wygnałam go aż za Dziewiątą. Gdy miałam szesnaście
lat, wytropiłam i przepędziłam pewnego Mordikanta, który podszedł aż pod szkołę.
Wprawdzie osłabionego, ale zawsze... Rok temu przewróciłam ostatnią stronicę „Księgi
Zmarłych”. Nie czuję się już młoda.
- Przykro mi - powiedział pułkownik, po czym dodał, jak gdyby zaskoczył tym
zdaniem sam siebie: - Życzę ci, abyś mogła robić różne głupstwa, którymi zajmuje się moja
córka - życzę ci beztroski i braku odpowiedzialności, które łączą się z młodością. Ale nie
życzę ci tego, jeśli miałoby cię to osłabić w przyszłości. Wybrałaś trudną drogę.
- „Czy to idący wybiera drogę, czy droga idącego?” - zacytowała Sabriel, a słowa te,
w których pobrzmiewały echa Magii Kodeksu, mieszały się jej na końcu języka niczym
posmak jakiejś przyprawy. To zdanie wpisano jako dedykację na początku jej almanachu.
Były to również jedyne słowa, jakie umieszczono na ostatniej stronie „Księgi Zmarłych”.
- Już to słyszałem - zauważył Horyse. - Co to znaczy?
- Nie wiem - odparła Sabriel.
- Mają moc, gdy je wymawiasz - dodał powoli pułkownik. Przełknął, jakby w
powietrzu nadal unosił się smak znaków Kodeksu. - Gdybym to ja je wymówił, byłyby
zaledwie tym, czym są. Słowami.
- Nie potrafię tego wyjaśnić - wzruszyła ramionami Sabriel i próbowała się
uśmiechnąć. - Znam jednak inne porzekadła, które bardziej pasują do tej sytuacji, na
przykład: „Wędrowcze, niech poranne światło doda ci mocy, obejmij je, lecz nigdy nie bierz
za rękę nocy”. Na mnie już czas.
Słysząc stary wierszyk, tak ukochany przez babcie i nianie, Horyse uśmiechnął się,
lecz był to smutny uśmiech. Umknął nieco wzrokiem i Sabriel zorientowała się, że zastanawia
się, czy pozwolić jej przekroczyć Mur. Westchnął następnie jak człowiek, który zmuszony
jest zrobić coś tylko dlatego, że nie ma innego wyjścia.
- Papiery masz w porządku - powiedział, znów napotykając jej spojrzenie - i jesteś
córką Abhorsena. Nie mogę zrobić nic innego, jak cię puścić. Ale odnoszę nieodparte
wrażenie, że popycham cię w stronę straszliwego niebezpieczeństwa. Nie mogę nawet wysłać
z tobą patrolu, bo posłaliśmy ich tam już pięć, w pełnym składzie.
- Wiedziałam, że pójdę sama - odparła Sabriel. Istotnie spodziewała się tego, lecz
poczuła odrobinę żalu. Ochrona w postaci grupy żołnierzy dodałaby jej otuchy. Lęk przed
samotnym pobytem na obcej i niebezpiecznej ziemi, nawet jeśli była jej ojczyzną, okazał się
niewiele mniejszy od ogarniającego ją podniecenia. Niedługo lęk może przeważyć. Cały czas
miała w głowie obraz ojca. Ojca, który wpadł w tarapaty, uwięzionego i osamotnionego w
lodowatych wodach Śmierci...
- To świetnie - rzekł Horyse. - Sierżancie!
W drzwiach pojawiła się nagle głowa w hełmie i Sabriel uprzytomniła sobie, że przez
cały czas na zewnątrz ziemianki, na stopniach prowadzących do okopu łączności stało na
warcie dwóch żołnierzy. Nie była pewna, czy słyszeli.
- Przygotować oddział do przeprawy - rzucił Horyse. - Jedna osoba przekracza
granicę. Tędy, panno Abhorsen. I, sierżancie, wystarczy, jeśli wy lub szeregowy Rahise
wygadacie przez sen cokolwiek, o czym była tu mowa, a zostaniecie karnie wyznaczeni do
kopania grobów do końca życia!
- Tak jest! - brzmiała krótka odpowiedź, której zawtórował nieszczęsny szeregowiec
Rahise. Jak Sabriel zauważyła, zdawał się na wpół drzemać.
- Proszę przodem - ciągnął Horyse, wskazując drzwi. - Czy mogę znów ponieść narty?
Jeśli w grę wchodziło przekraczanie Muru, Armia nie zdawała się na przypadek. Choć
Sabriel była sama pod wielkim łukiem przebitej w Murze bramy, wokoło stanęli lub
przyklękli łucznicy, tworząc formację na tyłach, tuzin mieczowników zaś poszedł za
pułkownikiem Horyse’em. Sto jardów za nią, obok zygzakowatego ogrodzenia z drutu
kolczastego, obserwowało teren z przednich stanowisk armatnich dwóch artylerzystów.
Sabriel spostrzegła, że bagnetami dźgnęli worki z piaskiem, przeznaczone do umocnienia
pozycji. Były gotowe do użycia, co wskazywało na ich niewiarę w narzędzia zagłady
chłodzone powietrzem, wystrzelające czterdzieści pięć pocisków na minutę.
W sklepionym przejściu nie było bramy, choć po obu stronach obracały się
zardzewiałe zawiasy, niczym mechaniczne ręce, a z ziemi sterczały, jak zęby w pogruchotanej
szczęce, poszarpane kawały dębowego drewna. Stanowiły one świadectwo jakiegoś wybuchu,
wywołanego przez nowoczesne chemikalia albo magiczne moce.
Po stronie Starego Królestwa prószył śnieg, a wiatr nawiewał zbłąkane płatki przez
bramę do Ancelstierre, gdzie topniały na cieplejszym południowym terenie. Jeden zaplątał się
we włosy Sabriel. Strzepnęła go lekko, aż ześlizgnął się po twarzy, i złapała go językiem.
Zimna woda miała orzeźwiający smak i choć nie różnił się on zbytnio od roztopionego
śniegu, którego do tej pory miała okazję spróbować, był dla niej pierwszym od trzynastu lat
smakiem ze Starego Królestwa. Przypomniała sobie mgliście, że wtedy też padało. Kiedy
ojciec po raz pierwszy zabrał ją na południe do Ancelstierre, niósł ją na rękach.
Nagły gwizd postawił ją na baczność i ujrzała, że ze śniegu wyłania się jakaś sylwetka
otoczona dwunastoma innymi postaciami. Stały one w dwóch rzędach prowadzących od
bramy. Żołnierze zwróceni byli twarzami na zewnątrz, ich miecze błyszczały światłem
odbitym od śniegu. Tylko Horyse patrzył w jej stronę.
Zarzuciwszy narty przez ramię, Sabriel uważnie wybierała drogę, stąpając po
połamanych balach bramy. Przechodziła przez łuk, z błota w śnieg, z jasno świecącego słońca
w bladą poświatę padającego śniegu, ze swej przeszłości w przyszłość.
Kamienie z obu stron Muru i ponad jej głową zdawały się wołać, witając ją w domu, a
strużki znaków Kodeksu spływały po nich jak deszcz po pokrytej kurzem powierzchni.
- Wita cię Stare Królestwo - rzekł Horyse, lecz nie patrzył na nią, ale obserwował, jak
znaki Kodeksu biegły po kamieniach.
Wyszła z cienia bramy i naciągnęła czapkę, której daszek ochraniał teraz jej twarz
przed śniegiem.
- Życzę twej misji wszelkiej pomyślności, Sabriel - ciągnął Horyse, zerkając na nią. -
Mam nadzieję, że już niedługo znów zobaczę zarówno ciebie, jak i twego ojca.
Zasalutował, wykonał zgrabnie zwrot w lewo i odszedł, maszerując z powrotem przez
bramę. Jego ludzie oderwali się od szeregu i poszli za nim. Kiedy ją minęli, Sabriel pochyliła
się, suwała przez chwilę nartami po śniegu w przód i w tył, po czym wpięła buty w wiązania.
Śnieg padał równo, lecz niezbyt gęsto, więc pokrywa nie była jednolita. Dalej widniały zarysy
Starej Drogi Północnej. Na szczęście śnieg spiętrzył się w rowach po obu stronach drogi,
gdyby więc szła, trzymając się jej, mogłaby zyskać na czasie. Mimo że, jak się wydawało, w
Starym Królestwie było już parę godzin później niż w Ancelstierre, spodziewała się, że
dojdzie do Pękniętego Wzgórza jeszcze przed zmrokiem.
Chwytając za kijki, Sabriel sprawdziła, czy miecz ojca da się łatwo wyjąć z pochwy i
czy dzwonki wiszą jak należy na pasie. Zastanawiała się, czy nie użyć szybko czaru Kodeksu,
który dawał ciepło, lecz rozmyśliła się. Droga wiodła stromo w górę, zapowiadała się zatem
dość żmudna wspinaczka na nartach. Jak tylko zacznie się ruszać, na pewno zaraz będzie jej
aż za gorąco w robionej na drutach koszulce ze zgrzebnej wełny, w skórzanym kaftanie i
grubych, ocieplanych spodniach.
Wprawnym ruchem pchnęła jedną nartę przed siebie, wysuwając przeciwległe ramię, i
posunęła się do przodu właśnie wtedy, gdy minął ją ostatni wracający do bramy mieczownik.
Rzucił jej szeroki uśmiech, lecz nawet tego nie zauważyła, skupiając się na złapaniu rytmu
nart i kijków. W ciągu paru minut frunęła już niemal ponad drogą szczupła, ciemna figurka na
białym tle.
ROZDZIAŁ CZWARTY

Pierwszego martwego żołnierza z Ancelstierre Sabriel znalazła jakieś sześć mil od


Muru, kiedy późne popołudnie przechodziło powoli w zmierzch. Wzniesienie, które uważała
za Pęknięte Wzgórze, znajdowało się milę lub dwie dalej na północ. Zatrzymała się, by
popatrzeć na jego ciemną bryłę, która skalista i bezdrzewna górowała nad ośnieżoną okolicą.
Wierzchołek skrywała chwilowo jedna z lekkich, puszystych chmurek, z których niekiedy
padał przelotny deszcz lub śnieg.
Gdyby się nie zatrzymała, prawdopodobnie przeoczyłaby białą od szronu dłoń, która
wyzierała z zaspy po drugiej stronie drogi. Sabriel jednak, zaraz jak tylko ją spostrzegła,
wytężyła uwagę i poczuła znane jej, ostre szarpnięcie śmierci.
Kiedy przechodziła na drugą stronę, jej narty stuknęły o kamień na środku drogi.
Schyliła się i delikatnie odgarnęła śnieg.
Dłoń należała do młodego mężczyzny w typowej zbroi nałożonej na ancelstierski
mundur z wełny w kolorze khaki. Miał jasne włosy i szare oczy. Sabriel pomyślała, że pewnie
został zaatakowany nagle, bo w zastygłym wzroku nie malowało się przerażenie. Dotknęła
palcem jego czoła, zamknęła niewidzące oczy, a na rozchylonych ustach położyła dwa palce.
Nie żył od dwunastu dni, tak czuła. Nie było wyraźnych śladów wskazujących, kto mógł go
zabić. Żeby się tego dowiedzieć, musiałaby pójść za nim do Śmierci. Nawet po upływie
dwunastu dni nie dotarł zapewne dalej niż do Czwartej Bramy. Mimo to Sabriel nie kwapiła
się, by udać się do krainy Zmarłych, chyba że naprawdę musiałaby to uczynić. Cokolwiek
uwięziło lub zgładziło jej ojca, mogło na nią tam czyhać, by złapać w pułapkę. Martwy
żołnierz mógł nawet służyć za przynętę.
Tłumiąc wrodzoną ciekawość, aby dowiedzieć się, co się naprawdę zdarzyło, Sabriel
złożyła mu ręce na piersiach, najpierw rozluźniła jednak zaciśniętą na rękojeści miecza jego
prawą dłoń - niewykluczone, że atak nie nastąpił całkowicie znienacka. Następnie wstała, by
nakreślić w powietrzu nad zwłokami znaki Kodeksu przynoszące ogień, oczyszczenie, pokój i
sen, a jednocześnie szeptała głoski, które odpowiadały tym znakom. Każdy Mag Kodeksu
znał tę litanię, tak więc i tym razem wywołała ona oczekiwany skutek. Spomiędzy złożonych
ramion mężczyzny wystrzeliły iskry, zmieniając się w płomienie, i ogień ogarnął całe ciało.
Kilka sekund potem było już po wszystkim, pozostał jedynie popiół, pokrywający pancerz
sczerniałej zbroi.
Sabriel zabrała ze stosu popiołu miecz żołnierza i cisnęła nim w topniejący śnieg.
Wbił się pionowo, a rękojeść rzuciła na popioły cień w kształcie krzyża. Coś w nich błysnęło
i Sabriel z opóźnieniem uzmysłowiła sobie, że żołnierz miał na pewno blaszkę
identyfikacyjną.
Zmieniając ułożenie nart tak, by odzyskać równowagę, schyliła się i nawinęła na palec
łańcuszek blaszki. Przyciągnęła ją, by przeczytać, jak nazywał się człowiek, który tu właśnie,
samotnie, w śniegu, napotkał swój kres. Łańcuszek i nieśmiertelnik wyprodukowano jednak
fabrycznie w Ancelstierre, nie były więc odporne na działanie płomieni Magii Kodeksu. Gdy
Sabriel uniosła go na wysokość oczu, blaszka rozsypała się w proch, a łańcuszek rozpadł się
na ogniwa.
- Może poznają cię po twym mieczu - rzekła Sabriel. Jej głos dziwnie zabrzmiał w
ciszy śnieżnego pustkowia, a po każdym słowie z ust wydobywał się skłębiony obłoczek
pary. - Podróżuj bez żalu - dodała. - Nie oglądaj się za siebie.
Skorzystała z własnej rady i odjechała na nartach. Niepokój, który odczuwała,
wcześniej był raczej czysto teoretyczny. Wszystkie zmysły wyostrzyły się i czekały w
pogotowiu. Zawsze mówiono jej, że Stare Królestwo jest niebezpieczne, a szczególnie
Pogranicze, jego część leżąca blisko Muru. Tę wiedzę teoretyczną łagodziły jednak zamazane
wspomnienia z dzieciństwa, spędzonego z ojcem i grupą Wędrowców. Teraz dotarło do niej,
jak realne jest niebezpieczeństwo...
Po przejechaniu połowy mili zwolniła i zatrzymała się, by znów spojrzeć na Pęknięte
Wzgórze, boleśnie wykręcając szyję do tyłu. Obserwowała, jak spomiędzy chmur przedziera
się słońce, oświetlając żółtoszary granit stoków. Sama stała w cieniu, więc Wzgórze wydało
się pociągającym celem podróży. Gdy tak patrzyła, zaczął znowu padać śnieg, a dwa płatki
spadły jej na czoło, roztapiając się w oczach. Zamrugała i rozpuszczony śnieg spłynął dwiema
strużkami łez po policzkach. Zamglonymi oczyma dostrzegła jakiegoś drapieżnego ptaka -
jastrzębia lub kanię - który zerwał się do lotu z urwiska i szybował w powietrzu, skupiając
uwagę na małej myszce czy nornicy, która przemykała po śniegu.
Kania spadła jak kamień, a parę sekund później Sabriel wyczuła, że jakieś drobne
życie obróciło się wniwecz. Poczuła jednocześnie szarpnięcie ludzkiej śmierci. Gdzieś przed
nią, niedaleko miejsca, gdzie ucztowała kania, leżało więcej martwych osób.
Sabriel zadrżała i ponownie spojrzała na Wzgórze. Według mapy Horyse’a ścieżka
wiodąca na Pęknięte Wzgórze biegła przez wąski wąwóz między dwoma zboczami. Widziała
wyraźnie, gdzie znajduje się to przejście, lecz spoczywali tam również Zmarli. To, co ich
zabiło, mogło nadal przebywać w ich pobliżu.
Zbocza oświetlało słońce, lecz wiatr nawiewał chmury śniegowe i Sabriel spodziewała
się, że mniej więcej za godzinę zapadnie zmierzch. Straciłaby czas, próbując uwolnić duchy
żołnierzy, teraz nie miała innego wyboru, jak tylko pospieszyć się, jeśli miała dotrzeć do
Pękniętego Wzgórza przed nocą.
Przez moment rozmyślała o tym, co ją czeka, i wybrała kompromis między
pośpiechem a działaniem. Wbiła kijki w śnieg, rozpięła wiązania, a następnie uwolniła się od
nart i prędko związała je z kijkami, by przytroczyć skrzyżowanymi paskami do plecaka.
Zrobiła to starannie, przypomniawszy sobie, jak spadły i przeszkodziły jej w rzucaniu czaru
Kodeksu na placu apelowym jeszcze tego samego dnia rano, choć zdawało się, że minęły całe
tygodnie, i że było to w innym świecie.
Gdy uporała się z przywiązywaniem, zaczęła uważnie wybierać trasę środkiem,
trzymając się z dala od zasp na poboczach. Wkrótce musiałaby zejść z drogi, wyglądało
jednak na to, że na stromych skalistych zboczach Pękniętego Wzgórza leżało mało śniegu.
Kończąc swe przygotowania, wyciągnęła miecz Abhorsena, ale zaraz wsunęła go do
pochwy, tak by ostrze wystawało z niej na całość. W razie potrzeby będzie mogła szybko i z
łatwością go wyjąć.
Sabriel sądziła, że odnajdzie ciała na drodze lub w jej pobliżu, ale leżały jeszcze dalej.
Widniało tu wiele śladów stóp, śnieg wokół był zdeptany. Ślady wiodły od drogi do ścieżki
na Pęknięte Wzgórze. Biegła ona między zboczami wzdłuż szlaku wyżłobionego przez
strumień, który wypływał z głębokiego, położonego wyżej źródła. Ścieżka parokrotnie
przecinała strumień i żeby przejść suchą stopą, ułożono głazy i przerzucono pnie drzew. W
połowie drogi pod górę, gdzie zbocza niemal łączyły się, strumień utworzył krótki głęboki jar,
szeroki na dwanaście stóp i długi na trzydzieści. Budowniczowie ścieżki zostali więc
zmuszeni, by wznieść most wzdłuż strumienia, a nie przerzucać go w poprzek.
Tutaj Sabriel natknęła się na resztę żołnierzy z patrolu z Ancelstierre, którzy leżeli
porozrzucani na ciemnym jak czarna oliwka moście. Pod spodem szumiała woda, nad nimi
zaś wznosił się łuk z czerwonego kamienia. Znalazła siedmiu i w przeciwieństwie do
pierwszego żołnierza od razu było widać, kto odebrał im życie. Zostali rozsiekani, kiedy zaś
Sabriel przysunęła się bliżej, zorientowała się, że odcięto im głowy. Co gorsza, ktokolwiek...
cokolwiek ich zabiło, wzięło głowy ze sobą - było prawie pewne, że ich duchy jeszcze
powrócą.
Bez trudu wyciągnęła miecz. Ostrożnie, nie odrywając prawej dłoni od rękojeści,
obeszła rozciągnięte ciało pierwszego z żołnierzy i weszła na most. Woda co prawda
częściowo zamarzła, płytka i cicha, było jednak oczywiste, że szukali nad nią schronienia.
Płynąca woda stanowiła dobrą ochronę przed Zmarłymi lub wytworami Wolnej Magii, lecz
ten leniwy strumyk nie zbiłby z tropu nawet jednego z Pomniejszych Zmarłych. Na wiosnę,
gdy wzbierał wodami ze stopniałego śniegu, zmieniając się w rwący potok płynący między
zboczami, most zalewała głęboka do kolan, czysta, bystra woda. O takiej porze roku żołnierze
prawdopodobnie by się uratowali.
Sabriel westchnęła cicho na myśl o tym, jak łatwo siedmiu ludzi mogło w jednej
chwili ujść z życiem, po czym, bez względu na to, co potrafiliby uczynić, i na tlącą się do
ostatka nadzieję, mogli umrzeć już w następnej. Jeszcze raz poczuła pokusę, by jako
nekromantka przejąć rozdane przez naturę karty, potasować je i rozdać od nowa. Miała moc
przywrócić ich do życia, sprawić, by znów się śmiali, znów kochali...
Bez głów mogła jednak ożywić ich tylko jako Pomocników, jak nekromanci Wolnej
Magii obraźliwie nazywali swe tępawe upiory. Nie zachowywały one zbyt wiele pierwotnej
inteligencji i żwawości, którą cieszyły się za życia. Mimo to były pożytecznymi sługami, albo
jako ożywione zwłoki, albo jako Cienie Pomocników, których jedynie duchy wyrwano z
krainy śmierci.
Na myśl o Cieniach Pomocników Sabriel wykrzywiła twarz w grymasie odrazy.
Biegły w swej sztuce nekromanta potrafił z łatwością powołać do istnienia Cienie
Pomocników, dysponując głowami niedawno zmarłych. Nie mając więc głów zabitych, nie
była w stanie odprawić obrządków pogrzebowych i uwolnić ich duchów. Mogła jedynie
potraktować ich ciała z należytym szacunkiem i uprzątnąć most. Zbliżała się pora zmierzchu,
jar powoli wypełniał się mrokiem, lecz Sabriel zlekceważyła wewnętrzny głos, który ją
delikatnie ponaglał, by zostawiła zwłoki i pobiegła na otwartą przestrzeń na szczycie
Wzgórza.
Kiedy zaciągnęła już ciała na ścieżkę, układając je tak, by miecze leżały wbite w
ziemię obok bezgłowych szczątków, zrobiło się ciemno także poza jarem. Tak ciemno, że
musiała zaryzykować i wzniecić magią Kodeksu wątłe światełko, unoszące się nad jej głową
jak blada gwiazdka. Zanim zgasło, pokazywało jej drogę.
Była to drobna sztuczka magiczna, miała ona jednak nieprzewidziane następstwa,
kiedy bowiem Sabriel zostawiła już ciała za sobą, odpowiedziało jej światło, które buchnęło
jaskrawo na górnym filarze mostu. I choć niemal natychmiast przygasło, tląc się jak węgielek,
zostawiło trzy jarzące się znaki Kodeksu. Jeden był obcy dla Sabriel, jednak znając dwa
pozostałe, potrafiła domyśleć się jego znaczenia. Razem tworzyły pewne przesłanie.
Trzech zmarłych żołnierzy roztaczało wokół siebie aurę Magii Kodeksu, zorientowała
się więc, że byli Magami Kodeksu. Mieliby zapewne znaki Kodeksu na czołach. Ostatnie
ciało na moście należało do jednego z tych ludzi, a Sabriel przypomniała sobie, że jako
jedyny nie miał broni - zacisnął dłonie wokół filaru mostu. Te znaki z pewnością przynosiły
wiadomość od niego.
Sabriel dotknęła znaku na własnym czole i filaru mostu. Znaki znów zajaśniały, po
czym zgasły. Przy uchu Sabriel rozległ się jakiś głos znikąd. Męski, schrypnięty od strachu,
towarzyszyły mu odgłosy szczękającego oręża, krzyku i ogólnej paniki.
- Jeden z Wielkich Zmarłych! Szedł za nami, prawie od Muru. Nie mogliśmy
zawrócić. Miał sługi, Pomocników i Mordikanta! Tu sierżant Gerren. Powiedz
pułkownikowi...
Cokolwiek chciał przekazać pułkownikowi Horyse’owi, przepadło w momencie
śmierci żołnierza. Sabriel stała nieruchomo, nasłuchując, jakby coś jeszcze miało nastąpić.
Poczuła, jak zaczyna ją mdlić i wzięła parę głębokich wdechów. Zapomniała, że mimo swego
obycia ze śmiercią i Zmarłymi nigdy nie widziała, ani nie słyszała, jak ktoś naprawdę umiera.
Musiała się nauczyć radzić sobie z konsekwencjami śmierci, lecz... nigdy nie z samym
zgonem.
Ponownie dotknęła filaru mostu, jednym palcem zaledwie, i poczuła, jak między
włóknami drewna wiją się znaki Kodeksu. Wiadomość, którą zostawił sierżant Gerren, utknie
tu i każdy Mag Kodeksu będzie mógł jej posłuchać, aż pod wpływem działania czasu most i
filar zgniją lub zostaną zmiecione przez powódź.
Sabriel wzięła kilka kolejnych wdechów, żołądek się już uspokoił i zmusiła się do
tego, by posłuchać jeszcze raz.
Do Życia wrócił jeden z Wielkich Zmarłych, a jej ojciec przysięgał, że położy kres
takim zdarzeniom. Wydawało się niemal pewne, że pojawienie się Zmarłego i zniknięcie
Abhorsena pozostają ze sobą w ścisłym związku.
Znowu rozległa się wiadomość i Sabriel jej wysłuchała. Potem, ocierając napływające
łzy, poszła ścieżką, oddalając się od mostu i Zmarłych, w kierunku Pękniętego Wzgórza i
uszkodzonego Kamienia Kodeksu.
Zbocza rozsunęły się, a na niebie zamigotały gwiazdy, zerwał się bowiem silniejszy
wiatr, który przepędził chmury ze śniegiem na zachód. Odsłonił się księżyc w nowiu, który
nabrał blasku, rzucając cienie na ziemię pokrytą gdzieniegdzie śniegiem.
ROZDZIAŁ PIĄTY

Wspinaczka na płaski wierzchołek Pękniętego Wzgórza zabrała jej nie więcej, niż pół
godziny równego marszu, choć szlak stał się bardziej stromy i trudniejszy do pokonania. Wiał
teraz gwałtowny wiatr, dzięki czemu niebo się przetarło, a krajobraz w świetle księżyca
nabrał wyrazistości. Przez to jednak, że nie było chmur, znacznie się ochłodziło.
Sabriel zastanawiała się, czy nie użyć czaru Kodeksu wywołującego ciepło, ale była
zmęczona, więc konieczny do odprawiania magii wysiłek mógł spowodować większą utratę
energii niż ta, którą przyniosłoby upragnione ciepło. Zamiast tego zatrzymała się i wciągnęła
na plecy podbitą wełną nieprzemakalną kurtę, jaką dostała po ojcu. Była trochę znoszona i za
duża, trzeba ją było ciasno przymocować sprzączkami do zawieszenia miecza i pasa z
dzwonkami, za to na pewno chroniła przed wiatrem.
Rozgrzawszy się nieco, Sabriel podjęła wspinaczkę po ostatnim wijącym się odcinku
trasy. Nachylenie terenu było tu tak silne, że budowniczowie szlaku musieli uciec się do
wykucia stopni w granicie, tak już zużytych i kruszących się, że groziły osunięciem.
Ryzyko poślizgnięcia się było wielkie, ale Sabriel osiągnęła szczyt wzgórza, nie
zdając sobie z tego nawet sprawy. Szła ze spuszczoną głową, a jej oczy wypatrywały w
świetle księżyca pewnego miejsca na kolejnym stopniu, aż w końcu stopa zawisła już w
powietrzu, i wtedy Sabriel zorientowała się, że następnego schodka już nie ma.
Rozciągało się przed nią Pęknięte Wzgórze. Wąski grzbiet, na którym zbiegały się
zbocza wzniesienia, tworząc miniaturowy płaskowyż z niewielkim obniżeniem terenu
pośrodku. Leżał w nim śnieg, gruba połać w kształcie cygara, jaśniejąca w księżycowym
blasku. Jej biel odcinała się wyraźnie od czerwieni granitu. Nie rosły tu żadne drzewa, nie
było roślinności, za to ciemny szary kamień rzucał długi cień na samym środku śniegu. Miał
obwód dwa razy szerszy niż talia Sabriel, i był trzy razy od niej wyższy. Kiedy podeszła
bliżej, spostrzegła biegnące przez niego zygzakowate pęknięcie.
Sabriel nigdy przedtem nie widziała prawdziwego Kamienia Kodeksu, wiedziała
jednak, że ponoć przypomina on Mur, przemykają bowiem przez niego jak żywe srebro znaki
Kodeksu. Formując się, zanikając i znowu powstając, snują niekończącą się opowieść o
stworzeniu świata.
Na tym Kamieniu również widniały znaki Kodeksu, nie poruszały się jednak, zastygłe
jak zamarznięty śnieg. Wyrzeźbione w głazie martwe znaki, napisy bez żadnego znaczenia i
nic ponadto.
Nie tego spodziewała się Sabriel, choć uzmysłowiła sobie teraz, że nie zastanawiała
się wcześniej nad tym zbyt wnikliwie. Sądziła, że to może błyskawica lub coś podobnego
rozłupało Kamień, lecz przypomniała sobie zapomniane lekcje: nie było to możliwe, tylko
jakaś straszliwa moc Wolnej Magii była w stanie rozłupać Kamień Kodeksu.
Zbliżyła się do Kamienia, czując narastający lęk, jak początek bólu zęba, który
zwiastował, że nastąpią znacznie gorsze rzeczy. Także wiatr wzmógł się i był zimniejszy, gdy
stała na grzbiecie wzniesienia. Nieprzemakalna kurta nie grzała mocno, ponadto
przypominała jej ojca, przez co odżywały w niej wspomnienia niektórych stronic „Księgi
Zmarłych” i mrocznych historii opowiadanych przez dziewczynki w ciemnościach szkolnej
sypialni, z dala od Starego Królestwa. Wspomnienia te budziły w niej lęk, lecz udało się w
końcu zepchnąć je w zakamarki umysłu. Zdobyła się na to, by podejść do Kamienia.
Ciemne plamy... czegoś... zamazywały niektóre znaki, dopiero jednak, kiedy Sabriel
niemal przycisnęła twarz do Kamienia, potrafiła rozpoznać w świetle księżyca, co to było
takie matowe i czarne.
Gwałtownie cofnęła głowę i zrobiła chwiejny krok do tyłu, niemal przewracając się w
śnieg. Były to plamy zaschniętej krwi i Sabriel zrozumiała, jak doszło do zniszczenia
Kamienia i dlaczego krwi nie zmył deszcz lub śnieg... dlaczego Kamień nigdy nie będzie już
czysty.
Złożono na nim w ofierze Maga Kodeksu. Uczynił to jakiś nekromanta, by zapewnić
sobie wejście do Śmierci lub by pomóc duchowi Zmarłego przedostać się do Życia.
Sabriel przygryzła dolną wargę, aż zabolało, a jej dłonie prawie podświadomie drgały,
na wpół rysując nerwowo i w strachu znaki Kodeksu. Zaklęcie rządzące takim składaniem
ofiar znajdowało się w ostatnim rozdziale „Księgi Zmarłych”. Przypomniała go sobie wraz z
przyprawiającymi o mdłości szczegółami. Była to jedna z takich rzeczy z oprawionej w
zieloną skórę księgi, jakie pozornie zapomniała lub została zmuszona, by zapomnieć. Tylko
bardzo potężny nekromanta mógł użyć tego zaklęcia. Tylko ktoś na wskroś zły chciałby to
zrobić. Zło zaś rodzi zło, zło bruka miejsca i przyciąga kolejne akty prze...
- Dosyć! - wyszeptała głośno Sabriel, by otrząsnąć się z obrazów, jakie podsuwała jej
wyobraźnia. Z każdą minutą robiło się zimniej, było ciemno i wietrznie. Musiała podjąć
decyzję: albo zanocować tu i wezwać swego przewodnika, albo natychmiast ruszyć w dalszą
drogę w dowolnym kierunku, mając nadzieję, że uda się jej zawezwać go w innym miejscu.
Najgorsze, że przewodnik należał do Zmarłych. Sabriel musiała wejść do Śmierci,
wprawdzie nie na długo, by wezwać go i odbyć z nim krótką rozmowę. Tu nie sprawi jej to
kłopotów, ponieważ ofiara stworzyła rodzaj półtrwałego wejścia w Śmierć, jak gdyby ktoś
uchylił drzwi. Kto wie jednak, co czyha w zimnej rzece, obserwując ją z oddali.
Sabriel stała przez minutę, trzęsąc się i nasłuchując. Wszystkie jej zmysły wyostrzyły
się jak u zwierzątka, które wie, że w pobliżu poluje drapieżnik. Przebiegała myślą stronice
„Księgi Zmarłych” i wszystkie godziny spędzone na nauce Magii Kodeksu u Magistrix
Greenwood w słonecznej Wieży Północnej w Wyverley College.
Zrozumiała, że nie może nocować pod gołym niebem. Po prostu za bardzo się bała,
żeby spać w pobliżu rozłupanego Kamienia Kodeksu. Stąd szybciej jednak zawezwie
przewodnika - a im szybciej dotrze do domu ojca, tym wcześniej będzie mogła mu pomóc,
trzeba więc wymyślić jakiś kompromis. Ochroni się, jak umie najlepiej, Magią Kodeksu,
wejdzie w Śmierć, przestrzegając wszelkich zasad ostrożności, wezwie przewodnika, otrzyma
wskazówki i wróci tak szybko, jak potrafi, albo nawet szybciej.
Po tej decyzji nastąpiło szybkie działanie. Sabriel odłożyła narty i plecak, wepchnęła
w usta trochę suszonych owoców wraz z domowej roboty toffi, żeby nabrać energii, i przyjęła
pozycję medytacyjną, która ułatwiała użycie Magii Kodeksu.
Po przejściowych kłopotach z klejącymi się do zębów cukierkami zabrała się do
dzieła. W myślach utworzyły się symbole - cztery kardynalne znaki Kodeksu, które stanowiły
wierzchołki rombu, broniącego przed obrażeniami na ciele oraz przed Wolną Magią. Sabriel
chwilę przetrzymała je w myśli, osadziła w czasie i wydobyła je z nurtu niekończącego się
Kodeksu. Następnie wyciągnęła miecz i zaznaczyła nim na śniegu zarysy rombu. Rozmieściła
po jednym znaku na jego wierzchołkach, wskazujących cztery strony świata. Kiedy już
skończyła, pozwoliła, by wydostały się one z jej głowy, biegnąc do ręki, wzdłuż miecza aż na
śnieg. Wyglądały jak linie złotego ognia i ożyły, płonąc na ziemi.
Ostatnim znakiem był Znak Północny, położony najbliżej uszkodzonego Kamienia,
przez co o mało jej się nie udał. Musiała zamknąć oczy i natężyć wolę, by oderwał się od
miecza. Nawet po takich zabiegach wyglądał jak nikła imitacja trzech pozostałych, płonął zaś
tak słabo, że ledwo nadtopił śnieg.
Sabriel udała, że tego nie widzi, tłumiąc mdłości, do ust napłynęła jej bowiem żółć. W
ten sposób ciało zareagowało na zmagania ze znakiem Kodeksu. Wiedziała, że Znak
Północny jest osłabiony, mimo to między wszystkimi czterema przepływały złote linie, romb
był zatem skończony, nawet jeśli zdawał się nietrwały. W każdym razie zrobiła wszystko, co
leżało w jej mocy. Schowała miecz do pochwy, zdjęła rękawiczki i zaczęła gmerać przy pasie
z dzwonkami, przeliczając je zmarzniętymi palcami.
- Ranna - rzekła głośno, dotykając pierwszego, najmniejszego dzwonka. Od
zasypiania, dający słodki, niski, dźwięk, po którym następuje cisza.
- Mosrael - drugi dzwonek, zgrzytliwy i hałaśliwy, od budzenia, był dzwonkiem,
którego Sabriel nigdy nie powinna używać, gdyż jego dźwięk działał jak huśtawka: w górę i
w dół - dzwoniącego wtrącał w Śmierć, słuchacza zaś ciągnął do Życia.
- Kibeth - od przemieszczania się. Dzwonek o wielu dźwiękach, trudny i pełen
sprzeczności. Mógł obdarzyć swobodą ruchów jednego ze Zmarłych lub poprowadzić go
przez następną bramę. Niejeden nekromanta nie poradził sobie z Kibethem i udał się tam,
gdzie nie powinien.
- Dyrim - melodyjny dzwonek, o czystym i pięknym tonie. Był głosem, który Zmarli
często tracili, ale Dyrim mógł również uciszyć język, którym ktoś za dużo obracał.
- Belgaer - niesforny dzwonek, który dążył do tego, by dzwonić po swojemu.
Dzwonek od myślenia, którym większość nekromantów gardziła i nie używała go. Mógł
przywrócić niezależną myśl, pamięć i wszelkie zwyczaje żyjącej osoby, albo wyślizgując się
z nieostrożnej dłoni, wymazać je.
- Saraneth - dzwonek o najniższym i najgłębszym tonie, wydający dźwięk mocy. Od
nakładania więzów, dzwonek, który pętał Zmarłych, zmuszając ich do podporządkowania się
woli dzwoniącego.
I ostatni, największy dzwonek, który pod dotykiem Sabriel zdawał się jeszcze
zimniejszy od jej chłodnych palców, choć wciąż tkwił w skórzanym mieszku, dzięki czemu
nie dzwonił.
- Astarael od smutku i żałoby - szepnęła Sabriel. Był dzwonkiem ostatecznym, tym, co
wypędza. Jeśli właściwie się nim dzwoniło, gnał każdego słuchacza w odległe rejony Śmierci.
Każdego, w tym i dzwoniącego.
Dłoń Sabriel zawisła w powietrzu, dotknęła lekko Ranny, po czym spoczęła na
Saranecie. Ostrożnie odpięła pasek i wyjęła dzwonek. Oswobodzone z nakrycia serce
delikatnie zadźwięczało, brzmiąc jak pomruk budzącego się niedźwiedzia.
Sabriel uciszyła je, przytrzymując wnętrzem dłoni - nie chwytała za rączkę. Prawą
ręką wyciągnęła miecz i uniosła go w obronnym geście. Gdy blask księżyca oświetlił wyryte
na ostrzu znaki Kodeksu, te zamigotały i ożyły. Sabriel przyglądała się im przez chwilę, gdyż
niekiedy można było w nich zobaczyć zapowiedzi przyszłych zdarzeń. Mknęły przez ostrze,
po czym przemieniły się w zwyczajny, dobrze jej znany napis. Skłoniła głowę i przygotowała
się, by wejść w Śmierć.
Nie widziała, jak na mieczu znowu pojawił się napis, jednak niektóre jego części były
już inne. „Wykonano mnie dla Abhorsena, by uśmiercał tych, którzy już są Zmarli”, głosiła
zwykle inskrypcja. Teraz ciągnął się dalej: „Ujrzał mnie Clayr, wykonał mnie Budowniczy
Muru, zahartował mnie Król, włada mną Abhorsen”.
Mimo zamkniętych oczu Sabriel wiedziała teraz, że pojawia się granica między
Życiem a Śmiercią. Miała na plecach dziwnie ciepły wiatr i światło księżyca, jasne i gorące
niczym słoneczne promienie. Na twarzy czuła ostateczne zimno, a po otwarciu oczu
dostrzegła szare światło Śmierci.
Wysiłkiem woli sprawiła, że jej duch uczynił krok w przód. Miecz i dzwonki czekały
w gotowości. Wewnątrz ochronnego rombu jej ciało zesztywniało, a wokół stóp gęstniały
kłęby mgły, które oplatały nogi. Na twarzy i dłoniach osiadł szron, a na wszystkich
wierzchołkach rombu rozbłysły znaki Kodeksu. Trzy wróciły do poprzedniego stanu, lecz
Znak Północny zapłonął jeszcze jaskrawiej - i zgasł.
Rzeka płynęła wartkim nurtem, ale Sabriel zaparła się mocno stopami, nie poddając
się jej prądowi. Starała się nie zważać na nurt i zimno, skupiając się na rozglądaniu wokoło.
Czujnie wypatrywała, czy nie ma żadnej pułapki lub zasadzki. Słyszała, jak woda, kotłując
się, przepływa przez Drugą Bramę, lecz poza tym nic. Żadnych plusków, bulgotów ani
podejrzanych skowytów. Żadnych ciemnych, bezkształtnych postaci ani posępnych sylwetek,
które wyłaniałyby się z mroku szarawego światła.
Uważając, by się nie zachwiać, Sabriel ponownie rozejrzała się, po czym wsunęła
miecz do pochwy i sięgnęła do jednej z kieszeni na udach, w które zaopatrzone były jej
spodnie narciarskie. W lewej dłoni dzierżyła Saranetha. Prawą wyjęła papierowy okręcik i
nadal posługując się jedną dłonią, rozłożyła go, nadając mu właściwy kształt. Jego piękną
biel, która w tym świetle zdawała się niemal promienieć, kalała jednak niewielka, idealnie
okrągła plamka przy dziobie: kropelka krwi z jej palca.
Położyła okręcik płasko na dłoni, uniosła do ust i dmuchnęła, jakby posyłała piórko.
Niczym szybowiec poleciał do rzeki. Widząc, jak prawie cały się zanurzył, Sabriel
wstrzymała oddech, po czym odetchnęła z ulgą, kiedy wypłynął na powierzchnię
zmarszczonej wody, wyprostował się i popłynął dalej z prądem. Za parę sekund znikł jej z
oczu, zmierzając w kierunku Drugiej Bramy.
Już drugi raz w życiu Sabriel posyłała taki okręcik. Ojciec pokazał jej, jak go zrobić,
lecz wpoił w nią zasadę, że należy go używać bardzo oszczędnie. Nie częściej, niż trzy razy w
ciągu siedmiu lat, mawiał, albo trzeba zapłacić cenę o wiele wyższą niż kropla krwi.
Zakładając, że wszystko potoczy się tak jak za pierwszym razem, Sabriel wiedziała,
czego się spodziewać. Mimo to, gdy jakieś dziesięć, dwadzieścia lub czterdzieści minut
później - w Śmierci czas był tak nieuchwytny... - na chwilę ucichły wody Drugiej Bramy,
wyciągnęła miecz i zawiesiła na dłoni Saranetha, uwalniając jego serce, które czekało, aż
zostanie wysłuchane. Brama ucichła, bo... ktoś... coś... powracało z głębokich rejonów
Śmierci.
Sabriel miała nadzieję, że był to ktoś, kto odpowiedział na zaproszenie jej
papierowego okręciku.
ROZDZIAŁ SZÓSTY

Magia Kodeksu na Pękniętym Wzgórzu zadziałała jak niesiona wiatrem woń, która
zwabiła stworzenie czyhające w jaskiniach u stóp wzgórza, mniej więcej milę, a może dalej
na zachód od zniszczonego Kamienia Kodeksu.
Niegdyś było człowiekiem lub przynajmniej przypominało człowieka w czasach, gdy
żyło w zwyczajnym świecie. Swe człowieczeństwo zatraciło w trakcie stuleci spędzonych w
lodowatych wodach Śmierci. Zaciekle broniąc się przed rwącym nurtem rzeki, wykazywało
niewiarygodną wolę ponownego życia. Wolę, której było nieświadome, zanim pewien źle
ciśnięty harpun nie odbił się od skały i nie wbił mu się w gardło, co dało jeszcze parę minut
gorączkowego życia.
Przez trzysta lat wysiłkiem woli czepiało się tej strony Czwartej Bramy, po której
znajdowało się Życie, rosnąc w siłę, ucząc się zasad Śmierci. Zerowało na pomniejszych
duchach, a większym służyło lub ich unikało. Zawsze trzymało się Życia. Nareszcie nadeszła
dla niego szansa, kiedy zza Siódmej Bramy wypadł potężny duch, roztrzaskując każdą z
Górnych Bram, aż dotarł do Życia, by tam szukać ofiar. Podążyły za nim setki Zmarłych,
więc i ten duch dołączył do ich mrowia. Powstał straszliwy zamęt, a na granicy między
Życiem i Śmiercią pojawił się potężny wróg, mimo to stworzeniu udało się przepchnąć przez
napierający tłum, wymknąć bokiem i triumfalnie wślizgnąć do Życia.
W miejscu, w którym wyłoniło się ze Śmierci, nie brakowało niedawno opuszczonych
ciał, więc zajęło jedno z nich, ożywiło je i uciekło. Niedługo potem znalazło jaskinie, które
teraz zamieszkiwało. Postanowiło nawet przybrać imię Thralk. Proste, niezbyt trudne do
wymówienia przez na wpół zgniłe wargi. Imię męskie, chociaż Thralk nie mógł sobie
przypomnieć, czy wieki temu był mężczyzną, czy kobietą, jego nowe ciało należało jednak do
mężczyzny.
Imię to siało strach w małych osadach, jakie nadal istniały na Pograniczu, a które stały
się celem ataków Thralka. Chwytał on i pochłaniał ludzkie życie, którego potrzebował, by
utrzymać się po żyjącej stronie Śmierci.
Na Pękniętym Wzgórzu znów rozbłysła Magia Kodeksu i Thralk wyczuł, że
pochodziła od silnej, czystej mądrości Kodeksu - jednak zaklęcia rzucano dość słabo. Siła
magii przeraziła go, lecz pocieszał go brak umiejętności tego, kto użył zaklęcia, silna magia
zaś oznaczała czyjeś silne życie. Thralk potrzebował takiego życia, potrzebował go, by
wzmocnić i wesprzeć nim używane przez siebie ciało, potrzebował go, by uzupełnić zasoby
swego ducha, wyciekającego na powrót do Śmierci. Chciwość pokonała strach. Zmarły
wyszedł z wylotu jaskini i zaczął wspinaczkę na Wzgórze, utkwiwszy rozkładające się,
pozbawione powiek oczy w odległym szczycie.
Sabriel zobaczyła swego przewodnika najpierw jako wysokie, blade światło, które
dryfowało po wirującej wodzie w jej kierunku, po czym zatrzymało się kilka jardów od niej,
już jako mglista postać ludzka, od której bił blask. Wyciągnęła ramiona w geście
pozdrowienia.
- Sabriel.
Słowa brzmiały niewyraźnie, jakby dochodziły z oddali, a nie z miejsca, w którym
stała lśniąca postać. Sabriel jednak uśmiechnęła się, czując ciepło powitania. Abhorsen nigdy
jej nie wyjaśnił, kim lub czym była ta świetlista postać, lecz Sabriel sądziła, że wie. Do tej
pory wezwała tego doradcę tylko jeden raz - kiedy dostała pierwszą menstruację.
W Wyverley College edukacja seksualna była prowadzona w bardzo ograniczonym
zakresie, a przed ukończeniem przez uczennice piętnastego roku życia nie było jej wcale. O
menstruacji krążyło wiele przeróżnych opowieści starszych dziewcząt, często pragnących
nastraszyć młodsze. Żadna z przyjaciółek Sabriel nie osiągnęła dojrzałości wcześniej niż ona,
więc ogarnięta strachem i desperacją wstąpiła do Śmierci. Ojciec mówił jej, że postać, którą
Sabriel wezwie za pomocą papierowego okręciku, odpowie na wszelkie jej pytania i ochroni
ją - tak też było. Jarzący się duch udzielił odpowiedzi na wszystkie pytania związane z
menstruacją i na wiele innych, aż Sabriel musiała wrócić do Życia.
- Witaj, matko - powiedziała Sabriel, chowając miecz do pochwy i starannie tłumiąc
wsuniętymi do wnętrza dzwonka palcami dźwięk Saranetha.
Błyszcząca postać nic nie odpowiedziała, tego jednak należało się spodziewać. Poza
jednowyrazowym pozdrowieniem mogła udzielać jedynie odpowiedzi na pytania. Sabriel nie
wiedziała do końca, czy mara naprawdę była bardzo niezwyczajnym duchem jej matki, co nie
wydawało się zbyt prawdopodobne, czy też jakąś pozostałością magii ochronnej, jaka po niej
ocalała.
- Nie mam za wiele czasu - ciągnęła Sabriel. - Bardzo chciałabym zapytać o... ach,
myślę, że o wszystko... ale chwilowo muszę się dowiedzieć, jak dotrzeć z Pękniętego
Wzgórza do domu ojca... Mam na myśli Wzgórze Barhedrin.
Zjawa potaknęła i przemówiła. Słuchając jej, Sabriel widziała w swojej głowie
pojawiające się żywe obrazy. Ilustrowały one słowa kobiety, jakby to były wspomnienia z
podróży, którą Sabriel sama odbyła.
- Idź północną stroną grzbietu. Trzymaj się tego zbocza, które tu się zaczyna i
prowadzi w dół aż do doliny. Spoglądaj na niebo - będzie bezchmurne. Popatrz na jasną
czerwoną gwiazdę, nazywa się Uallus, blisko widnokręgu, trzy palce na wschód od północy.
Idź za gwiazdą, aż dojdziesz do drogi, która biegnie z południowego zachodu na północny
wschód. Pójdziesz nią jakąś milę w stronę północnego wschodu, aż dotrzesz do kamienia
milowego i stojącego za nim Kamienia Kodeksu. Ścieżka za Kamieniem wiedzie wprost na
północ do Długich Urwisk. Idź nią. Kończy się drzwiami w Skale Urwisk. Drzwi otworzy
dźwięk Mosraela. Dalej znajduje się tunel, który stromo pnie się w górę. Za nim położony jest
dom Abhorsena, prowadzi do niego most. Idź z błogosławieństwem - i nie zwlekaj, nie
zatrzymuj się, bez względu na to, co się zdarzy.
- Dziękuję - zaczęła Sabriel, uważnie dobierając słowa do towarzyszących jej myśli -
czy możesz też...
Przerwała, bowiem zjawa matki znienacka uniosła obie ręce, jakby czymś
wstrząśnięta, i krzyknęła:
- Idź!
W tym samym czasie Sabriel poczuła, że ochronny romb, otaczający jej ciało, drgnął
ostrzegawczo, jakby skręcony bólem. Uprzytomniła sobie, że zawiódł ją Znak Północny.
Natychmiast obróciła się na lewej pięcie i wyciągnąwszy miecz pognała w stronę granicy z
Życiem. Nurt rzeki zdawał się wzmacniać, stając jej na przeszkodzie i oplatając nogi, ustąpił
jednak wobec jej pośpiechu. Sabriel dotarła do granicy z Życiem i rozwścieczona, wysiłkiem
woli powróciła duchem do Życia.
Przez sekundę straciła orientację. Znowu zastygła w bezruchu, pokryta szronem i
ogłupiała. Jakieś stworzenie, przypominające trupa i szczerzące zęby w uśmiechu, właśnie
wchodziło do środka rombu przez uszkodzony Znak Północny. Wyciągało ramiona, by ją
objąć, wypuszczając z nienaturalnie szerokich ust mgiełkę cuchnącego padliną oddechu.
Thralk ucieszył się, że napotkał na wędrującego ducha Maga Kodeksu i przerwany
romb ochronny. Zaniepokoił go lekko miecz, był jednak oblodzony, więc jego wyschłe oczy
nie mogły zauważyć tańczących pod szronem znaków Kodeksu. Także dzwonek w lewej ręce
Sabriel wyglądał niczym bryła śniegu lub lodu. Thralk poczuł, że los mu bardzo sprzyja,
zwłaszcza że życie, które buzowało wewnątrz jego nieruchomej ofiary, odznaczało się
wyjątkową siłą i młodością. Podkradł się jeszcze bliżej, a jego giętkie ramiona wyciągnęły
się, by otoczyć szyję Sabriel.
Właśnie wtedy, gdy jego oślizgłe, psujące się palce wyciągnęły się w jej kierunku,
Sabriel otworzyła oczy i zademonstrowała pchnięcie, które zapewniło jej drugie miejsce w
sztukach walki, potem zaś zawdzięczała mu pierwsze. Wyciągnęła ramię z mieczem, jakby
stanowiły jedną kończynę, a koniuszek miecza przebił na wylot gardło Thralka, który
wrzasnął i usiłował oswobodzić się od miecza, a jego krzyk stał się jeszcze bardziej
przeraźliwy, gdy na ostrzu rozbłysły znaki Kodeksu. Między jego palcami wystrzeliły nagle
rozpalone do białości płomienie i Thralk wreszcie pojął, z czym naprawdę się spotkał.
- Abhorsen! - zaskrzeczał i upadł, gdy Sabriel jednym zręcznym obrotem uwolniła
miecz, wyszarpując go z jego gardła.
Miecz zaczął już działać na martwe ciało, które zamieszkiwał Thralk: w ożywionych
nerwach paliła się Magia Kodeksu, usztywniając zbyt elastyczne stawy, i choć w gardle
płonął mu ogień, przemówił, by odciągnąć uwagę swego straszliwego przeciwnika, gdyż
zamierzał zrzucić ciało, jak wąż skórę, i umknąć w noc.
- Abhorsen! Będę ci służył, wychwalał cię, zostanę twoim Pomocnikiem... Znam byty,
żywe i zmarłe... pomogę ci je zwabiać...
Czysty i głęboki ton Saranetha przeciął skomlenie łamiącego się głosu, które brzmiało
jak buczenie rogu mgłowego, starającego się zagłuszyć krzyczące mewy. Dzwonienie drgało i
odbijało się echem, a Thralk czuł, jak nakłada na niego więzy. Choć jego duch ulatywał już z
cielesnej powłoki, szykując się do ucieczki, dzwonek przykuwał go do sparaliżowanego ciała
i uzależniał od woli dzwoniącego. Zakipiała w nim wściekłość, a gniew zmieszany ze
strachem zagrzewał go do dalszych zmagań, jednak dźwięk otaczał go zewsząd i był w nim
samym. Nigdy się od niego nie oswobodzi.
Sabriel obserwowała, jak ze zwłok wypływa nieszczęsny wijący się cień. Wydostał się
do połowy, druga zaś ugrzęzła w ciele, z którego sączyła się, jak krew, kałuża ciemności.
Następnie próbował posłużyć się ustami zwłok, lecz bez powodzenia. Zastanawiała się, czy
nie pójść wraz z nim do Śmierci, gdzie stworzenie nabierze formy i gdzie ona będzie mogła
przy pomocy dzwonka Dyrim sprawić, by odpowiadało na pytania. Ale w pobliżu stał
rozłupany Kamień Kodeksu, jawne zagrożenie, poczuła więc niepokonany strach, który jak
zimny klejnot dotykał jej piersi. Słyszała w myślach głos zjawy matki: „Nie zwlekaj, nie
zatrzymuj się, bez względu na to, co się zdarzy”.
Wbiła miecz ostrzem w śnieg, odłożyła Saranetha i obiema rękami wyjęła z pasa
Kibetha. Thralk wyczuł to i jego wściekłość przerodziła się w czysty, obezwładniający strach.
Po wielu stuleciach zmagań wiedział, że w końcu nadszedł czas na prawdziwą śmierć.
Sabriel przybrała bezpieczną pozycję, trzymając mocno dzwonek w obu dłoniach.
Kibeth zaczynał się wiercić, lecz potrafiła go poskromić, kołysząc nim w przód i w tył,
rysując w powietrzu osobliwą ósemkę. Dźwięki, choć wydawane przez ten sam dzwonek,
bardzo różniły się między sobą, mimo to razem tworzyły rodzaj marszowej melodyjki,
piosenki do tańca czy parady wojskowej.
Thralk słyszał ją i czuł, jak chwytają go jakieś dziwne, nieprzejednane moce, które
zmuszają go, by odnalazł granicę ze Śmiercią i do niej powrócił. Na próżno walczył, by je
przezwyciężyć, żałosny w swych wysiłkach, zdawał sobie bowiem sprawę, że nie może im się
wyrwać. Wiedział, że przejdzie przez wszystkie bramy, by w końcu paść przy Dziewiątej.
Poddał się więc, ale użył resztek sił, by utworzyć na środku mrocznej substancji, z której był
utkany, coś na kształt ust, w których wił się język ciemności.
- Przeklinam cię! - zabulgotał. - Powiem sługom Kerrigora! Zostanę pomszczony...
Jego potworny głos, brzmiący tak, jakby coś łapczywie przełykał, urwał się w połowie
zdania, gdyż Thralk utracił wolną wolę. Saraneth nałożył na niego więzy, ale to Kibeth go
schwytał i zmusił do odejścia. Nie będzie już więcej Thralka, bo wijący się cień po prostu
znikł, a pod od dawna martwym ciałem leżał teraz jedynie śnieg.
Chociaż upiór już odszedł, jego ostatnie słowa zaniepokoiły Sabriel. Imię Kerrigora,
nie do końca jej znajome, obudziło w niej jakiś pierwotny lęk i wspomnienie. Być może
Abhorsen wymienił je kiedyś - z całą pewnością należało do jednego z Wielkich Zmarłych.
Imię to przeraziło ją w podobny sposób, jak zniszczony Kamień Kodeksu, jak gdyby oba
stanowiły namacalne dowody, że ze światem, w którym zaginął jej ojciec, a w którym ona
sama stała w obliczu straszliwego zagrożenia, dzieje się coś złego.
Sabriel zakaszlała, czując zimno w płucach, i bardzo ostrożnie schowała Kibetha do
pasa. Miecz wyglądał tak, jakby się sam oczyścił swym żarem, mimo to przetarła ostrze
szmatką, zanim włożyła go do pochwy. Gdy zarzucała plecak, poczuła ogromne zmęczenie,
nie miała jednak żadnych wątpliwości, że musi natychmiast ruszyć w drogę. W uszach
odbijały się echem słowa ducha matki, wszystkimi zmysłami wyczuwała także, że coś dzieje
się w Śmierci, coś potężnego zmierza w stronę Życia i zbliża się w stronę wyłomu przy
uszkodzonym Kamieniu.
Za dużo było już śmierci i Magii Kodeksu na tym Wzgórzu, a przecież najczarniejsza
część nocy dopiero nadciągała. Hulał wiatr, a chmury odzyskiwały swe panowanie nad
niebem. Wkrótce znikną gwiazdy, a nów księżyca zasłoni mgiełka.
Sabriel podniosła głowę, omiotła spojrzeniem niebo, szukając trzech jasno świecących
gwiazd, które wyznaczały Klamrę Pasa Północnego Olbrzyma. Odnalazła je, lecz musiała
następnie obejrzeć mapę w swym almanachu. Uczyniła to przy światełku ręcznie zrobionej
zapałki, która cuchnęła, rzucając żółtawy nierówny odblask na stronice, Sabriel nie śmiała się
bowiem posłużyć Magią Kodeksu, zanim nie oddali się od rozłupanego Kamienia. Almanach
potwierdzał słuszność jej przypuszczeń: w Starym Królestwie Klamra znajdowała się
dokładnie na północy, znana była również pod nazwą Sztuczki Żeglarza. W Ancelstierre
Klamra leżała przypuszczalnie jakieś dziesięć stopni na zachód od kierunku północnego.
Zlokalizowawszy północ, Sabriel zaczęła wędrówkę tą stroną grzbietu, szukając
zbocza, które schodziło ukośnie do ukrytej w mroku doliny. Chmury gęstniały, chciała więc
znaleźć się na równym terenie, zanim zniknie światło księżyca. Kiedy Sabriel odszukała stok,
wyglądał on na łatwiejszy niż pokruszone schodki na południe, choć łagodne nachylenie
zwiastowało długie zejście.
Dotarcie do doliny zajęło Sabriel kilka godzin. Potykała się i drżała, a tuż przed nią
tańczył wątły płomyk Kodeksu. Choć był zbyt słaby, by naprawdę ułatwić jej marsz, pomógł
jej uniknąć poważniejszych niebezpieczeństw. Sabriel miała też nadzieję, że jego nikłe
światełko można wziąć za gaz z trzęsawisk lub przypadkowe odbicie. W każdym razie okazał
się niezastąpiony w momentach, gdy chmury zasłaniały ostatni prześwit na niebie.
O bezchmurnym niebie można już zapomnieć - pomyślała Sabriel, patrząc w kierunku,
który, jak przypuszczała, był nadal północą. Szukała czerwonej gwiazdy Uallus. Nie mogła
opanować szczękania zębami, wstrząsały nią dreszcze, które rozchodziły się od lodowatych
stóp po całym ciele. Jeśli przestałaby się ruszać, zamarzłaby po prostu tam, gdzie stała,
zwłaszcza że zrywał się jeszcze silniejszy wiatr...
Sabriel zaśmiała się cicho, niemal histerycznie i zwróciła twarz w stronę wichru. Wiał
ze wschodu i wzmagał się z minuty na minutę. Wprawdzie się ochłodziło, lecz wiatr przegnał
chmury na zachód - a w pierwszej szczelinie, wyglądającej jakby ktoś zamiótł niebo, jaśniał
na czerwono Uallus. Sabriel uśmiechnęła się, patrząc przez chwilę w gwiazdę. Usiłowała
ocenić sytuację, choć niewiele była w stanie dostrzec, po czym znowu wyruszyła w drogę,
idąc za Uallusem. W myślach nadal słyszała nieprzerwany szept:
„Nie zwlekaj, nie zatrzymuj się, bez względu na to, co się zdarzy”.
Uśmiech nie schodził z jej twarzy, gdy znalazła drogę, na poboczach której leżała
gruba pokrywa śniegu, szybko więc mknęła na nartach.
Kiedy jednak dotarła do kamienia milowego i stojącego za nim Kamienia Kodeksu, na
jej pobladłej twarzy nie został nawet ślad uśmiechu. Znów padał śnieg, a rozszalały wiatr ciął
jego płatkami po oczach, które teraz były jedyną odsłoniętą częścią ciała. Miała przemoczone
buty, mimo że wtarła w nie łój barani. Kostniały jej stopy, twarz i ręce, ogarniało
wyczerpanie. Skrupulatnie przestrzegała tego, by co godzinę zjeść co nieco z zapasów, teraz
jednak wręcz nie była w stanie otworzyć zmarzniętych ust.
Gdy znalazła się przy nietkniętym Kamieniu Kodeksu, który wyrósł dumnie przed nią,
rozgrzała się na krótko dzięki zaklęciu Kodeksu, dającemu ciepło. Zmęczenie nie pozwoliło
jej jednak utrzymać go dłużej bez pomocy Kamienia Kodeksu, zaraz więc, jak tylko zrobiła
parę kroków, czar prysł. Tylko ostrzeżenie ducha matki dodawało jej sił do dalszej drogi oraz
świadomość, że ktoś ją śledzi.
To było tylko wrażenie, więc zmęczona i przemarznięta zastanawiała się, czy nie jest
to tylko wytwór jej wyobraźni. Ale nie była też w stanie stawić czoła czemukolwiek, co by
nie było tylko wytworem wyobraźni, zmusiła się więc do dalszej wędrówki.
„Nie zwlekaj, nie zatrzymuj się, bez względu na to, co się zdarzy”.
Ścieżka wiodąca od Kamienia Kodeksu była lepsza od tej, która prowadziła na
Pęknięte Wzgórze, za to bardziej stroma. Ci, którzy ją wytyczali, musieli wykuć w litej,
szarawej skale, nie ulegającej erozji jak granit, setki szerokich i niskich stopni, rzeźbionych w
zawiłe wzory. Sabriel nie wiedziała, czy coś oznaczały. Nie należały do znaków Kodeksu ani
symboli żadnego znanego jej języka, była zaś zbyt zmęczona, by starać się je rozszyfrować.
Za każdym razem skupiała się na jednym schodku, naciskając dłońmi bolące uda, kaszląc i
zachłystując się powietrzem. Pochyliła głowę, by uniknąć sypiącego w oczy śniegu.
Ścieżka stawała się coraz bardziej stroma i Sabriel dostrzegła w oddali ścianę urwiska,
ogromną, pionową masę, która stanowiła o wiele ciemniejsze tło dla wirującego śniegu niż
zachmurzone niebo. Szlak jednak wił się zygzakiem, wspinając się coraz wyżej ponad doliną,
wydawało się więc, że Sabriel wcale się do niej nie przybliża.
Aż tu nagle znalazła się u celu. Ścieżka znowu zakręciła, a prowadzący Sabriel błędny
ognik odbił się od jakiejś ściany, która ciągnęła się milami w obie strony i setkami jardów w
górę. Były to najwyraźniej Długie Urwiska i koniec ścieżki.
Szlochając niemal z ulgą, Sabriel posunęła się z trudem do przodu, docierając do stóp
klifu. Ognik ponad jej głową ukazał szarą, pokrytą żyłkami porostów skałę. Ale nawet przy
takim świetle nie było widać śladu drzwi - nic, tylko poszarpaną, nieprzeniknioną skałę,
rozpościerającą się poza maleńkim kręgiem jej światełka. Nie było ścieżki i nie wiedziała,
dokąd pójść.
Uklękła ze znużeniem na łacie śniegu i roztarła energicznie ręce, próbując przywrócić
w nich krążenie, zanim wyjęła z mieszka Mosraela, którym budzono. Unieruchomiła go
ostrożnie i skupiła wszystkie zmysły, starając się wyczuć, czy w pobliżu nie znajduje się jakiś
Zmarły, by go nie obudzić. Blisko niczego takiego nie było, ale znowu poczuła, że coś za nią
podąża i tropi ją. Coś Zmarłego, wydzielającego wyziewy mocy. Zanim przestała o nim
myśleć, próbowała ocenić, w jakiej odległości się znajduje. Cokolwiek by to było, musiało
być zbyt daleko, by usłyszeć nawet chropawy głos Mosraela. Wstała i zadzwoniła nim.
Wydał dźwięk podobny do dziesiątków skrzeczących papug, hałas, który wtargnął w
powietrze i wplótł się w huczenie wiatru, a potem odbił się echem od skał urwiska,
zwielokrotniając się jak wrzask tysiąca ptaków.
Sabriel natychmiast uciszyła dzwonek i schowała go na miejsce, jednak po dolinie
rozeszło się echo, i pojęła, że to, co ją ścigało, usłyszało. Czuła, jak stworzenie skupia uwagę
na tym, gdzie ona się znajduje, i jak przyspiesza kroku, jakby obserwowała mięśnie konia
wyścigowego, który najpierw idzie stępa, a potem galopuje. Mknęło schodkami w górę,
pokonując za jednym zamachem cztery lub pięć stopni. Czuła w głowie ten pęd i równie
szybko narastał w niej strach, ale mimo to zbliżyła się do ścieżki i spojrzała w dół, wyciągając
miecz.
Tam zaś, między jednym podmuchem śniegu a drugim, ujrzała jakąś postać skaczącą
ze stopnia na stopień. Jej niesamowite susy zmniejszały błyskawicznie dzielącą ich odległość.
Postać przypominała człowieka, lecz przewyższała go wzrostem. Tam, gdzie istota postawiła
stopę, buchał ogień jak płonąca na wodzie ropa. Sabriel aż krzyknęła, czując w stworzeniu
ducha Zmarłego. W pamięci otworzyły się straszliwe stronice „Księgi Zmarłych”, a umysłem
owładnęły opisy zła. To ścigał ją Mordikant - istota, która mogła dowolnie przekraczać
granicę Śmierci z Życiem. Jego ciało składało się z bagiennego błota zmieszanego z ludzką
krwią. Masę tę uformował i natchnął Wolną Magią jakiś nekromanta, umieszczając w jego
wnętrzu ducha Zmarłego, który nim kierował.
Sabriel przepędziła kiedyś jednego Mordikanta, zdarzyło się to jednak czterdzieści mil
od Muru, w Ancelstierre i tamten był słaby, prawie dogorywał. Ten za to był silny, zajadły,
nowo narodzony. Zabije ją, nagle sobie uprzytomniła, i podporządkuje sobie jej ducha.
Wszystkie jej plany i marzenia rozwiały się, nadzieja i odwaga opuściły ją - a ich miejsce
zajął nieprzytomny, paniczny strach. Obróciła się w jedną stronę, potem w drugą, jak
uciekający przed psem królik, jednak jedyna droga prowadziła w dół, a Mordikant był
zaledwie sto jardów poniżej, przybliżając się z każdym mrugnięciem oka, z każdym
spadającym płatkiem śniegu. Z jego ust buchały płomienie, a gdy biegł, odrzucał do tyłu
szpiczastą głowę i wył. Wycie przypominało krzyk kogoś, kto woła po raz ostatni przed
śmiertelnym upadkiem, było też podobne do dźwięku, jaki wydają paznokcie przesuwane po
szkle.
Krzyk uwiązł Sabriel w gardle, obróciła się więc w stronę urwiska, waląc w skałę
rękojeścią miecza.
- Otwórz się! Otwórz! - krzyknęła, a przez mózg przebiegały jej znaki Kodeksu, ale
nie te, które wyważały drzwi, tworząc zaklęcie, jakiego uczyła się w drugiej klasie. Znała je
jak tabliczkę mnożenia, jednak te właściwe jakoś nie chciały się zjawić, no i dlaczego w
myślach utkwiło jej działanie dwanaście razy dwanaście, skoro chciała przywołać znaki
Kodeksu...
Umilkły już echa Mosraela, a w ciszy, która nastąpiła, rękojeść miecza natknęła się na
coś, co głucho zadudniło, nie krzesząc iskier i nie zgrzytając. Coś drewnianego, coś, czego
przedtem tam nie było. Jakieś drzwi, wysokie i dziwnie wąskie, których ciemne dębowe
drewno przenikały roztańczone, srebrne znaki Kodeksu. Sabriel dotknęła biodrem jakiegoś
żelaznego kółka, umieszczonego dokładnie na wysokości ręki.
Sapiąc z przejęcia, upuściła miecz, złapała za kółko i pociągnęła - bez rezultatu.
Szarpnęła znowu, obracając się lekko, by spojrzeć przez ramię. Niemal wzdrygnęła się na
samą myśl, co może zobaczyć.
Mordikant pokonał już ostatni zakręt i ich spojrzenia skrzyżowały się. Sabriel
zamknęła oczy, nie potrafiąc znieść nienawiści i żądzy krwi, które płonęły w oczach jej
prześladowcy, niczym blask rozżarzonego pogrzebacza. Znowu zawył i prawie popłynął w
górę schodów, a z jego ust, szponów i stóp wydobywały się płomienie.
Mając nadal zamknięte oczy, Sabriel pchnęła kółko. Drzwi nagle się rozwarły, sypnął
śnieg, a ona wpadła do środka, runęła na ziemię i otworzyła oczy. Wykręcając się
rozpaczliwie na wszystkie strony, nie zważając na ból w kolanach i dłoniach sięgnęła na
zewnątrz po miecz, a kiedy jej się udało go pochwycić, porwała go i wciągnęła do wnętrza.
Po usunięciu miecza dojście do drzwi było wolne i właśnie wtedy dotarł do nich
Mordikant. Obracając się bokiem, by przecisnąć się przez wąskie wejście, wsadził ramię do
środka. Z zielonoszarego ciała spływały płomyki podobne do kropelek potu. Unosiły się nad
nimi drobne, spiralne kłęby czarnego dymu, cuchnące niczym spalone włosy.
Leżąc jak długa na podłodze, Sabriel była całkiem bezbronna. Mogła tylko wpatrywać
się z przerażeniem w uzbrojoną w cztery szpony dłoń, która z wolna otwierała się i wyciągała,
by ją schwytać.
ROZDZIAŁ SIÓDMY

Ale dłoń się nie zacisnęła, a szponom nie udało się rozerwać bezbronnej ofiary.
Zamiast tego Sabriel poczuła nagły przypływ Magii Kodeksu. W całym
pomieszczeniu rozbłysły znaki Kodeksu, bił od nich taki blask, że zostawiały czerwone ślady
pod powiekami dziewczyny, a przez całe pole widzenia przebiegały czarne punkciki.
Mrugając, spostrzegła jakiegoś mężczyznę, który wyłonił się z muru. Był wysoki, z
pewnością silny i uzbrojony w długi miecz, który opadł ze świstem na ramię Mordikanta,
wyrywając kawał płonącego, przegniłego w bagnach mięsa. Odbiwszy się, miecz zadał
ponownie cios, odłupując kolejną porcję, niczym siekiera drwala rąbiącego drzewo, z którego
lecą wióry.
Mordikant zawył bardziej z gniewu niż bólu, jednak cofnął ramię. Wówczas
nieznajomy oparł się silnie o drzwi, zatrzaskując je całym ciężarem swego zakutego w zbroję
ciała. O dziwo, zbroja nie wydała żadnego dźwięku, tysiące stalowych płytek nie zazgrzytało
o siebie. Kryła ona równie dziwne ciało, bowiem kiedy znikły czarne punkciki i czerwone
refleksy, Sabriel zauważyła, że jej wybawiciel wcale nie jest człowiekiem. Choć zdawał się
dość solidnie zbudowany, każdy jego cal kreśliły maleńkie, wiecznie poruszające się znaki
Kodeksu. Między nimi nie było widać nic prócz powietrza.
On... to coś, było duchem, stworzonym dzięki Kodeksowi, wysłaną zjawą.
Na zewnątrz znów rozległo się wycie Mordikanta, jakby pociąg wypuszczał parę, po
czym zatrząsł się cały korytarz, a kiedy stworzenie rzuciło się do drzwi, zawiasy zaskrzypiały
w proteście. Od drewna odpadły drzazgi, a z sufitu leciał gęsty szary pył, jak gdyby
przedrzeźniając padający na zewnątrz śnieg.
Zjawa obróciła się twarzą do Sabriel i podała rękę, by pomóc jej wstać. Dziewczyna
ujęła tę dłoń, podnosząc wzrok na zjawę, a jej zmęczone, przemrożone nogi próbowały stanąć
do kolejnej rundy. Z bliska złudzenie cielesności zjawy było jeszcze mniejsze, widać było
bowiem, jak bardzo jest płynna i niespokojna. Twarz ani na chwilę nie zastygała, wahając się
bez przerwy między dziesiątkami rozmaitych możliwości. Niektóre z tych nieustannie
zmieniających się rysów należały do kobiet, inne do mężczyzn - wszystkie za to sprawiały
wrażenie oblicza kogoś stanowczego i znającego się na swych zadaniach. Za każdym razem,
gdy twarz się przeobrażała, także ciało i ubranie ulegały lekkim zmianom, choć dwa
szczegóły pozostawały zawsze te same: czarna opończa z herbem w kształcie srebrnego
klucza oraz miecz roztaczający aurę Magii Kodeksu.
- Dziękuję - rzekła nerwowo Sabriel, wzdrygając się na ponowny łomot Mordikanta
do drzwi. - Czy on może... czy uważasz, że... przedostanie się?
Zjawa skinęła ponuro głową i uwolniła dłoń, by wskazać nią długi korytarz, nic jednak
nie powiedziała. Sabriel obróciła się i ujrzała przejście, które pięło się w górę, prowadząc w
ciemność. Znaki Kodeksu oświetlały miejsce, w którym stali, ale trochę dalej już gasły. Mimo
to ciemność miała w sobie coś przyjaznego i Sabriel niemal namacalnie odczuwała znaki
zaklęć Kodeksu, które unosiły się w zakurzonym powietrzu korytarza.
- Muszę iść dalej? - spytała, kiedy zjawa znowu wskazała w tę samą stronę. Ta
potaknęła i zatrzepotała rękoma w przód i w tył, nakazując pośpiech. Kolejne potężne
uderzenie w drzwi wzbiło nowe tumany kurzu. Wydawało się, że drzwi stawiają coraz słabszy
opór. W powietrzu nadal rozchodził się odrażający swąd ciała Mordikanta.
Strażnik drzwi zmarszczył nos i lekko pchnął Sabriel we właściwym kierunku, jak
rodzic, który popędza marudzące dziecko, by szło dalej. Ale Sabriel nie potrzebowała
zachęty. Przenikał ją strach. Choć chwilowo stłumił go niespodziewany ratunek, wystarczyła
woń Mordikanta, by się znowu obudził. Obróciła twarz w górę i zaczęła szybkimi krokami
zbliżać się do przejścia.
Po kilku jardach zerknęła za siebie i zobaczyła, że strażnik czeka w pobliżu drzwi,
trzymając miecz w pogotowiu. Drzwi za nim wybrzuszały się, aż pękły łączone żelazem
deski, tworząc dziurę wielkości talerza.
Mordikant sięgnął przez nią ręką i odłamał następne z taką łatwością, jakby to były
wykałaczki. Bez wątpienia roznosiła go wściekłość, że ofiara mu się wymyka, płonął teraz
bowiem na całym ciele. Z ust buchnęły mu wstrętne, żółtoczerwone płomienie, a wokół warg
owijał się jak cień czarny dym, wirując w szalonych kręgach, kiedy Mordikant wył.
Sabriel przyspieszyła jeszcze bardziej, aż w końcu zaczęła biec. Jej stopy uderzały o
kamień, ale dopiero kiedy już naprawdę się rozpędziła, uprzytomniła sobie, że plecak i narty
zostały przy drzwiach na dole. Przez chwilę coś ją ciągnęło, żeby zawrócić, ale ta chęć
przeszła, zanim ją sobie w pełni uświadomiła. Mimo to sprawdziła dłońmi pochwę miecza i
pas. Zimne dotknięcie metalowej rękojeści i wygładzone drewno rączek dzwonków dodały jej
otuchy.
Biegnąc, uzmysłowiła sobie, że jest jasno, bo przez kamień przemykały znaki
Kodeksu, dotrzymując jej kroku i dając światło, chyżość oraz wiele innych rzeczy, o których
nie wiedziała. Dziwne znaki i bardzo liczne - tak liczne, że Sabriel zastanawiała się, jak
mogła kiedyś nawet pomyśleć, że najlepszy stopień z magii, uzyskany w szkole w
Ancelstierre, uczyni ją wielkim magiem w Starym Królestwie. Strach oraz świadomość
własnej niewiedzy ukazywały jej, jak mało rozsądna była jej pewność siebie.
Na korytarzu znowu rozległ się skowyt i odbił echem po całym domu. Towarzyszyły
mu odgłosy łamania czegoś, głuchego dudnienia i szczęku stali, uderzającej w ciało
nadprzyrodzonej istoty lub odbijającej się rykoszetem od kamiennej posadzki. Sabriel nie
musiała się nawet oglądać, by wiedzieć, że Mordikant wyważył drzwi i walczył teraz ze
strażnikiem - lub też pognał dalej, przepychając się obok niego. Nie miała zbyt dogłębnej
wiedzy na temat tych wytworów Magii Kodeksu, choć wiedziała, że główną wadą
wartowników była ich niezdolność do opuszczenia posterunku. Jak tylko jakieś stworzenie
minęło strażnika, nawet o parę stóp, stawał się on bezużyteczny - a jedno energiczne natarcie
sprawi, że Mordikant go ominie.
Ta myśl dodała jej energii, choć Sabriel zdawała sobie sprawę, że goni już resztkami
sił. Jej pchane strachem, osłabione zimnem i wysiłkiem ciało mogło w każdej chwili
odmówić posłuszeństwa. Czuła, jak sztywnieją jej nogi, a mięśnie zaczyna łapać skurcz.
Odnosiła wrażenie, że w płucach zamiast powietrza bulgocze jakiś płyn.
Korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność, coraz bardziej stromo prowadząc w
górę. Błysk światła widoczny był jednak tylko wtedy, gdy biegła, może więc wyjście nie jest
aż tak odległe, może zaraz za kolejnym ciemnym zakamarkiem...
Kiedy ta myśl przemknęła jej przez głowę, Sabriel ujrzała jakąś poświatę, która
nabrała pewnej ostrości, sprawiając wrażenie wejścia. Trochę się zachłysnęła i prawie
krzyknęła, lecz wszystko zagłuszyło piekielne, nieludzkie skrzeczenie Mordikanta. Minął już
strażnika.
W tym samym czasie Sabriel uzmysłowiła sobie, że z przodu słychać jakiś nowy
dźwięk, który na początku wzięła za szum własnej krwi w uszach i szybkie bicie serca. Ale
dochodził on z zewnątrz, zza drzwi na górze. Głęboki, huczący dźwięk, tak niski, że zdawał
się niemal wibracją, drganiami, które bardziej wyczuwała, niż słyszała.
Po szosie nade mną jeżdżą ogromne ciężarówki, pomyślała Sabriel, zanim
przypomniała sobie, gdzie się znajduje. W tym samym momencie rozpoznała dźwięk. Gdzieś
z przodu, za urwistymi skałami, huczał ogromny wodospad, który z pewnością muszą zasilać
wody jakiejś wielkiej rzeki.
Płynąca woda! Sabriel ogarnęła nadzieja, a z nią pojawiły się siły, które, jak się jej
wydawało, już ją opuściły. W nagłym przypływie energii omal nie uderzyła w drzwi, waląc
otwartymi dłońmi w drewno. Przestała na chwilę, by znaleźć klamkę lub kółko.
Gdy go jednak dotknęła, spoczywała już na niej czyjaś ręka, mimo że jeszcze sekundę
wcześniej jej tam nie było. Również tę dłoń przebiegały znaki Kodeksu, a poprzez nią Sabriel
dostrzegała słoje drewna i niebieskawy połysk stali.
Ta zjawa była niższa, nieokreślonej płci, nosiła bowiem habit przypominający mnicha,
a na głowę naciągnęła kaptur. Czarny habit ozdabiał z przodu i z tyłu emblemat srebrnego
klucza.
Zjawa skłoniła się i przekręciła kółko. Drzwi się uchyliły, odsłaniając jasne światło
gwiazd, które padało spomiędzy pędzonych wiatrem chmur. Za nimi huczał głośno
wodospad, a w powietrzu fruwały bryzgi piany. Nie zastanawiając się długo, Sabriel zrobiła
krok do przodu.
Zakapturzony wartownik poszedł razem z nią i zamknął za sobą drzwi, po czym
spuścił delikatną srebrną kratę i spiął ją żelazną kłódką. Oba te zabezpieczenia pojawiły się
dosłownie znikąd, jakby z powietrza. Sabriel spojrzała na nie i poczuła ich moc, były bowiem
również wysłane przez Kodeks. Ale drzwi, krata i kłódka tylko opóźnią nadejście
Mordikanta, nie zatrzymają go. Jedyna możliwość ucieczki to przeprawienie się przez rwącą
rzekę, szansę dawałoby też wcześniejsze niż zwykle pojawienie się południowego słońca.
Woda rozciągała się u jej stóp, ale od drugiej możliwości ratunku dzieliło ją wiele
godzin. Sabriel stała na wąskiej półce długiej na co najmniej czterysta jardów, która
wystawała z brzegu. Nieco na prawo, parę kroków od niej, potężna rzeka spływała w dół
urwiska, tworząc przepiękny wodospad. Pochyliła się trochę do przodu, żeby popatrzeć na
kotłującą się wodę, która tworzyła ogromne białe tumany wodnego pyłu. Mogły one z
łatwością pochłonąć całą jej szkołę, nawet po rozbudowie - gmach wyglądałby jak gumowa
kaczuszka wrzucona w rwącą kipiel.
Był to wyjątkowo długi wodospad, a jego wysokość i impet spadającej wody sprawiły,
że Sabriel odwróciła szybko wzrok, patrząc znów na rzekę. Prosto przed nią, mniej więcej
pośrodku, zauważyła zarysy wyspy, która przycupnęła tuż na skraju wodospadu, dzieląc rzekę
na dwie odnogi. Nie była duża, mniej więcej wielkości boiska futbolowego, wynurzała się
jednak ze wzburzonych wód jak okręt zbudowany z poszarpanych skał. Otaczały ją białe jak
wapień mury, wysokie na sześciu mężczyzn. Za nimi znajdował się dom. Nie było go widać
wyraźnie w ciemności, miał jednak strzelistą wieżę o sylwetce zbliżonej kształtem do ołówka.
Na czerwonych dachówkach pojawiały się pierwsze refleksy świtu. U jej stóp majaczył
ciemny kontur, który sugerował, że są tam jeszcze inne pomieszczenia: przedpokój, kuchnia,
sypialnie, zbrojownia, spiżarnia i piwnica. Gabinet, przypomniała sobie Sabriel, zajmował
drugie od góry piętro wieży. Najwyższe służyło za punkt obserwacyjny.
Był to dom rodzinny Abhorsena. Sabriel mieszkała tu może dwa lub trzy razy jako
mała dziewczynka, zbyt mała, by dużo zapamiętać. Tamten okres jej życia wydawał się
spowity mgłą. Wypełniały go głównie wspomnienia o Wędrowcach, wnętrzach ich wozów i
wielu obozowiskach, które zlały się jej w jedno. Nie pamiętała nawet wodospadu, choć jego
huk obudził w niej jakieś odległe wspomnienie czegoś, co utkwiło w umyśle czteroletniego
dziecka.
Niestety, nie pamiętała, jak dostać się do domu. Tylko słowa zjawy matki: „Most
Abhorsena”.
Nie zdawała sobie sprawy z tego, że wymówiła te słowa na głos, dopóki mały strażnik
bramy nie szarpnął jej za rękaw i nie pokazał czegoś na dole. Sabriel popatrzyła we
wskazanym kierunku i ujrzała wykute w brzegu schody, prowadzące wprost do rzeki.
Tym razem nie zawahała się. Skinęła głową posłańcowi Kodeksu i szepnęła
„dziękuję”, po czym zaczęła schodzić po stopniach. Czuła obecność napierającego na nią
Mordikanta i jego cuchnący oddech tuż za swoim uchem. Wiedziała, że prześladowca dotarł
już do górnej bramy, choć nie było słychać, jak ją roztrzaskuje i niszczy, gdyż wodospad
huczał tu jeszcze głośniej.
Schody prowadziły do rzeki, lecz tam się nie kończyły. Na wyspę wiodły ułożone
specjalnie głazy, niewidoczne ze skalnej półki. Sabriel obrzuciła je nerwowym spojrzeniem i
popatrzyła na wodę. Nie ulegało wątpliwości, że jest bardzo głęboka i przerażająco bystra.
Głazy ledwo wystawały ponad rozszalałymi falami i chociaż były szerokie i ze specjalnymi
wrębami dla lepszego zaczepienia stopy, zalewała je piana i pokrywały śliskie, rozmiękłe
resztki śniegu i lodu.
Sabriel obserwowała kawałeczek lodu, który mknął z prądem rzeki i oczyma
wyobraźni zobaczyła, jak pędzi on niczym wystrzelony z procy, wprost na wodospad, i
roztrzaskuje się w oddali. Wyobraziła sobie siebie na jego miejscu, potem pomyślała o
ścigającym ją Mordikancie, o duchu Zmarłego, który tkwił w jego sercu, o śmierci, którą
może jej przynieść, i o uwięzieniu, które będzie musiała cierpieć poza śmiercią.
Skoczyła, ale poślizgnęła się, więc zamachała rękami, by złapać równowagę. Udało jej
się wylądować bezpiecznie, choć musiała na wpół przykucnąć. Nie czekając długo, skoczyła
na następny głaz, potem znowu i nie zastanawiając się, skakała jak żaba przez spienioną
grzmiącą wodę. Gdy pokonała sto jardów przejrzystej, rozwścieczonej kipieli i była już w
połowie drogi, zatrzymała się i oglądnęła za siebie.
Mordikant stał na półce, ściskając połamaną i zmiażdżoną srebrną kratę. Po strażniku
bramy nie było nawet śladu, lecz to nie zaskoczyło Sabriel. Jeśli został pokonany, po prostu
rozpłynął się, do czasu aż odnowi się czar Kodeksu - za godziny, dni, a nawet lata.
Zmarły trwał w dziwnym bezruchu, lecz z całą pewnością ją obserwował. Nawet tak
potężna istota jak on nie mogła przejść przez podobną rzekę, Mordikant więc nie próbował.
Im dłużej Sabriel się w niego wpatrywała, tym bardziej ulegała przekonaniu, że zadowoli się
samym czekaniem. Był wartownikiem, pilnującym tego, co mogło być jedyną drogą ucieczki
z wyspy. Lub może czekał, że coś się zdarzy, ktoś przybędzie...
Sabriel stłumiła nagły dreszcz i skakała dalej. Robiło się coraz jaśniej, co zwiastowało
szybkie ukazanie się słońca. Zauważyła teraz rodzaj drewnianego podestu, który prowadził w
górę do bramy w białym murze. Widać też było korony drzew rosnących za murami, odartych
na zimę z zielonej szaty. Między drzewami a wieżą fruwały małe ptaszki, które odbywały
swój poranny lot, by zdobyć pożywienie. Obrazek ten tchnął normalnością, a miejsce zdawało
się spokojną przystanią. Ale Sabriel nie potrafiła zapomnieć wysokiej, trawionej płomieniami
sylwetki Mordikanta, który zamarł w oczekiwaniu na półce skalnej.
Pokonując znużenie, skoczyła na ostatni głaz i runęła na stopnie podestu. Ledwo
poruszała powiekami, a jej pole widzenia zawęziło się do dwóch szparek, przez które widziała
to, co znajdowało się dokładnie przed nią. Miała przed oczami słoje desek podestu,
doczołgała się do bramy, a następnie bez przekonania naparła na nią całym ciałem.
Brama rozwarła się, wyrzucając Sabriel na wybrukowany dziedziniec. Zaczynała się
tu ścieżka z czerwonych cegieł. Musiały być bardzo wiekowe, gdyż ich czerwień nabrała
odcienia szaroczerwonych jabłek. Ścieżka wiła się aż do drzwi wejściowych, które miały
wesoły kolor błękitnego nieba i jaskrawo odcinały się od pobielanego kamienia. Brązowa
kołatka w kształcie głowy lwa, trzymającego w pysku kółko, połyskiwała metalicznie,
kontrastując z bielą kota, który leżał zwinięty w kłębek na trzcinowej macie przed drzwiami.
Sabriel leżała na cegłach i uśmiechała się do kota, próbując ukryć łzy. Drgnął i obrócił
leciutko łebek, by na nią spojrzeć, ukazując swe błyszczące zielone oczy.
- Witaj, kotku - odezwała się chrapliwie Sabriel, wybuchając kaszlem, gdy tylko,
chwiejąc się, usiłowała wstać i podejść bliżej. Jęczała i stękała przy każdym kroku.
Wyciągnęła dłoń, by pogłaskać kota; i znieruchomiała - kiedy bowiem kot podrzucił łebkiem,
odsłonił obrożę z zawieszonym maleńkim dzwoneczkiem. Obroża była co prawda zrobiona
tylko z czerwonej skóry, za to widniejące na niej zaklęcie Kodeksu należało do
najpotężniejszych i najtrwalszych więzów, jakie Sabriel kiedykolwiek widziała lub czuła, a
dzwoneczek był miniaturowym Saranethem. Kot nie był kotem, lecz jakąś istotą Wolnej
Magii, związaną z pradawnymi mocami.
- Abhorsen - zamiauczał kot, wysuwając różowy języczek. - No, nareszcie się
zjawiasz.
Sabriel wpatrywała się w niego przez chwilę, potem wydała z siebie coś w rodzaju
jęku i padła na twarz, mdlejąc na skutek wyczerpania i natłoku wrażeń.
ROZDZIAŁ ÓSMY

Kiedy Sabriel się obudziła, stwierdziła, że znajduje się w oświetlonym przytłumionym


blaskiem świec pomieszczeniu, poczuła ciepło wypchanego pierzem materaca i cudowną
gładkość jedwabnych prześcieradeł, nakrytych ciężkimi pledami. W ceglanym kominku
buzował ogień, a pokryte mahoniową boazerią ściany połyskiwały tajemniczo. Zaraz po
otwarciu oczu ujrzała niebieską tapetę na suficie, poprószoną deseniem srebrnych gwiazdek.
Po przeciwnych stronach pokoju znajdowały się dwa okna, ale o zatrzaśniętych okiennicach,
Sabriel nie miała więc pojęcia, która może być godzina, ani też jakim sposobem się tu dostała.
Z pewnością była w domu Abhorsena, lecz ostatnią rzeczą, którą pamiętała, było omdlenie na
schodach.
Ostrożnie, gdyż po dniu i nocy spędzonych w podróży, po strachu i dramatycznej
ucieczce bolał ją nawet kark, Sabriel uniosła głowę, by się rozejrzeć i znowu napotkała
spojrzenie zielonych oczu kota, który nie był kotem. Stworzenie leżało w pobliżu jej stóp przy
końcu łóżka.
- Kim... czym jesteś? - zapytała nerwowo Sabriel, która nagle aż za dobrze zdała sobie
sprawę, że pod miękkimi prześcieradłami leży zupełnie naga. Radość dla zmysłów, ale też
całkowita bezbronność. Zerknęła na pochwę z mieczem i pas z dzwonkami, starannie
powieszone na wieszaku koło drzwi.
- Znają mnie pod wieloma imionami - odrzekł kot. Miał dziwny głos, na wpół
miauczący, na wpół mruczący i syczał przy wymawianiu samogłosek. - Możesz nazywać
mnie Mogget. Co do tego, kim jestem, to niegdyś bywałem wieloma istotami, teraz jednak
jestem tylko kilkoma. Przede wszystkim jestem sługą Abhorsena. Chyba że byłabyś tak miła i
zdjęła mi tę obrożę?
Sabriel uśmiechnęła się niepewnie i potrząsnęła stanowczo głową. Czymkolwiek był
Mogget, obroża to jedyna rzecz, która sprawiała, że służył Abhorsenowi... lub komuś innemu.
Widniejące na niej znaki Kodeksu mówiły o tym w jednoznaczny sposób. Jeśli Sabriel
potrafiła to ocenić, zaklęcie nakładające więzy na Moggeta liczyło sobie ponad tysiąc lat.
Niewykluczone, że był on jakimś duchem Wolnej Magii, tak starym jak sam Mur, albo i
starszym. Zastanawiała się, czemu ojciec nigdy jej o nim nie wspominał, i żałowała, ściśnięta
bólem, że po obudzeniu się nie znalazła ojca tu, w jego domu, i że ich kłopoty się nie
skończyły.
- Tak też myślałem - powiedział Mogget, łącząc niedbałe wzruszenie ramion z
przeciąganiem się. To... lub raczej on, Sabriel czuła bowiem, że kot jest zdecydowanie
rodzaju męskiego, skoczył na parkiet i szedł z wolna w kierunku kominka. Gdy przyglądała
mu się doświadczonym okiem, spostrzegła, że cień Moggeta nie zawsze należał do kota.
Analizowanie ruchów zwierzęcia przerwało pukanie do drzwi, tak nagłe, że
podskoczyła nerwowo i zjeżyły się jej włosy na karku.
- To tylko jedna ze sług - rzekł Mogget protekcjonalnym tonem. - Zjawa Kodeksu, i
do tego raczej niższej rangi. Zawsze przypalają mleko.
Sabriel zignorowała go i powiedziała:
- Proszę wejść. - Słysząc drżenie własnego głosu, uświadomiła sobie, że jeszcze długo
będzie miała rozkołatane nerwy i czuła osłabienie.
Drzwi rozsunęły się cicho, a do środka wpłynęła niska, spowita w szaty postać.
Przypominała strażnika górnej bramy, ponieważ też nosiła kaptur i nie miała wyraźnej
twarzy, jej habit nie był jednak czarny, lecz jasnokremowy. Pod spodem miała proste
bawełniane odzienie, udrapowane na jednym ramieniu oraz gruby ręcznik przewieszony przez
drugie ramię. Utkane dzięki Kodeksowi dłonie trzymały długą wełnianą opończę i pantofle.
Postać bez słowa podeszła do łóżka i położyła ubranie na stopach Sabriel. Skręciła następnie
w stronę umywalni: porcelanowej miski, która spoczywała na zdobionym filigranem
srebrnym stojaku, ustawionym na części podłogi, wyłożonej kafelkami na lewo od kominka.
Pokręciła kółkiem z brązu, a wówczas z rury w ścianie trysnął, bulgocąc, parujący wrzątek,
którego brzydka woń kojarzyła się z siarką i czymś niemiłym. Sabriel zmarszczyła nos.
- Gorące źródła - skomentował Mogget. - Po chwili nawet nie poczujesz. Twój ojciec
zawsze mówił, że dla komfortu wiecznie gorącej wody warto znosić ten zapach. A może to
twój dziadek tak mawiał? Albo pra-pra-ciotka? Ach, ta pamięć... - Sługa stał nieruchomo, gdy
umywalnia napełniała się, po czym przekręcił kółko, by odciąć dopływ wody, ponieważ
zaczęła przelewać się przez brzegi aż na podłogę, niedaleko Moggeta - ten zerwał się i niemal
bezszelestnie odszedł dalej, zachowując odpowiednią odległość od zjawy Kodeksu. Całkiem
jak prawdziwy kot, pomyślała Sabriel. Może narzucona mu postać zwierzęcia wywoływała
również na przestrzeni lat - a nawet wieków - określony rodzaj zachowania. Sabriel lubiła
koty. W szkole mieli pulchnego rudego kota, zwanego powszechnie Ciasteczkiem.
Przypomniała sobie jego zwyczaj sypiania na parapecie okna w pokoju przewodniczącej
klasy, po czym zaczęła rozmyślać o szkole i o tym, co też porabiają jej przyjaciółki. Kiedy
wyobraziła sobie nauczycielkę etykiety, rozwodzącą się nad srebrnymi tacami do roznoszenia
dań, powieki zaczęły jej opadać...
Zbudził ją kolejny ostry dźwięk. Zrywając się nagle, poczuła ból przeszywający jej
zmęczone mięśnie. Zjawa Kodeksu stukała pogrzebaczem w kółko z brązu. Najwidoczniej nie
mogła się doczekać, kiedy Sabriel się umyje.
- Woda stygnie - wyjaśnił Mogget, znowu wskakując na łóżko. - A za pół godziny
będą podawać obiad.
- Będą? Kto? - spytała Sabriel, siadając i sięgając po pantofle i ręcznik. Wcześniej
niechętnie wyślizgnęła się z łóżka i wsunęła się w przygotowane rzeczy.
- Oni - powiedział Mogget, pokazując łebkiem w kierunku zjawy, która cofnęła się o
krok od umywalni i trzymała teraz kostkę mydła.
Szurając nogami, szczelnie zawinięta w ręcznik, Sabriel podeszła do umywalni i
ostrożnie sprawdziła wodę. Była cudownie gorąca, zanim jednak zdążyła zaprotestować,
zjawa zbliżyła się, zdarła z niej ręcznik i wylała zawartość całej miski na głowę Sabriel.
Dziewczyna krzyknęła wniebogłosy, ale znowu nie zdołała niczego zrobić, gdyż zjawa
odstawiła naczynie, obróciła kółko, by dolać gorącej wody i już namydlała Sabriel, zwracając
szczególną uwagę na jej głowę, jakby chciała, by dostało się jej do oczu mydło, albo
podejrzewała, że w jej włosach roi się od robactwa.
- Co ty wyprawiasz! - broniła się dziewczyna, kiedy wyjątkowo zimne dłonie zjawy
zaczęły szorować jej plecy, po czym, bez większego zainteresowania, przesunęły się na piersi
i brzuch: - Przestań! Jestem na tyle dorosła, żeby się samodzielnie umyć, dziękuję!
Jednak metody postępowania ze służbą domową, zalecane przez pannę Prionte, nie
były skuteczne w przypadku zjaw domowych. Szorowanie trwało dalej, raz na jakiś czas
urozmaicane oblaniem Sabriel od stóp do głów gorącą wodą.
- Jak mogę ją powstrzymać? - wykrztusiła do Moggeta, kiedy przez jej włosy przelała
się kolejna kaskada wody, a zjawa przeszła do szorowania niższych partii ciała.
- Nie możesz - odparł Mogget, wyraźnie rozbawiony tym widowiskiem. - Ta jest
szczególnie krnąbrna.
- Co zna... ajaj!!! Przestań! Co znaczy „ta”?
- Jest ich tutaj mnóstwo - wyjaśnił Mogget. - Chyba każdy Abhorsen stworzył sobie
własne. Pewnie dlatego, że po paruset latach robią się właśnie takie. Uprzywilejowana służba
rodziny. Zawsze uważają, że wszystko wiedzą najlepiej. W sumie bardzo ludzkie, w
najgorszym wydaniu.
Zjawa przerwała na moment szorowanie Sabriel, by ochlapać wodą Moggeta, który
odskoczył w niewłaściwą stronę i wrzasnął, gdy dosięgła go woda. Dziewczyna, zanim spadł
na nią kolejny potok wody z umywalni, zauważyła, że kot pomknął pod łóżko. Wystawał mu
tylko ogon.
- Wystarczy, dziękuję! - oznajmiła, kiedy ostatnia porcja wody spłynęła przez kratki w
podłodze. Zjawa prawdopodobnie i tak skończyła, przeszło przez głowę Sabriel, przestała ją
bowiem myć i zaczęła wycierać do sucha. Dziewczyna wyrwała jej ręcznik i próbowała sama
się wytrzeć do końca, lecz zjawa odparła atak, rozczesując jej włosy, co wywołało kolejny
protest. W końcu Sabriel dała naciągnąć na siebie spodnią i wierzchnią szatę, poddała się też
manicure i energicznemu szczotkowaniu włosów.
Podziwiała właśnie w lustrze, umieszczonym z drugiej strony okiennicy, motyw
maleńkiego srebrnego klucza, który powtarzał się na jej czarnej opończy, kiedy rozległ się
gdzieś gong, a drzwi otworzyła służąca zjawa. Ułamek sekundy później wypadł Mogget,
wykrzykując coś, co Sabriel zrozumiała jako „obiad!”. Poszła więc posłusznie za nim, a
zjawa zamknęła za nią drzwi.
Obiad podawano w głównej sali reprezentacyjnej. Było to długie, okazałe
pomieszczenie, które zajmowało połowę parteru. W jego wnętrzu dominowały witrażowe
okna na zachodniej ścianie, które ciągnęły się od podłogi aż do sufitu. Ukazywały sceny z
budowy Muru i jak wiele innych przedmiotów w tym domu, naładowane były Magią
Kodeksu. Być może wcale nie ma w nich prawdziwego szkła, dumała Sabriel, obserwując,
jak promienie popołudniowego słońca igrają z figurami na witrażu, wznoszącymi z mozołem
Mur. Podobnie jak w przypadku zjaw, wystarczyło się uważnie przyjrzeć, by dostrzec
maleńkie znaki Kodeksu, które tworzyły wzory na oknie. Niewiele było przez nie widać,
sądząc jednak po świetle, zapadał powoli zmierzch. Sabriel zdała sobie sprawę, że musiała
przespać cały dzień albo nawet dwa.
Przed sobą miała stół, niemal tak długi, jak cała sala - wykonany z jasnego i lśniącego
drewna, pociągnięty politurą, suto zastawiony srebrnymi solniczkami, nakrytymi półmiskami,
kandelabrami, a także karafkami o wymyślnych kształtach. Ale tylko dwa miejsca miały
pełną zastawę, z wszelaką obfitością noży, widelców, łyżek i innych przyrządów, które
Sabriel umiała jedynie rozpoznać na podstawie niezbyt dla niej jasnych ilustracji w
podręczniku etykiety. Nigdy wcześniej nie widziała na przykład prawdziwej złotej słomki do
wysysania soku z owocu granatu.
Przy jednym z tych miejsc znajdowało się krzesło o wysokim oparciu, u góry stołu,
przy drugim zaś, na lewo od niego, wyścielany stołek. Sabriel zastanawiała się, które z nich
jej się należy, aż Mogget wskoczył na stołek i powiedział:
- No, dalej! One cię nie obsłużą, zanim nie usiądziesz!
„One” oznaczało kolejne zjawy. W sumie pół tuzina, wliczając odzianego na kremowo
tyrana z sypialni. Wszystkie były w zasadzie takie same: kształtem przypominające ludzi, lecz
zakapturzone lub zasłonięte woalem. Widać było tylko ręce, prawie całkiem przezroczyste,
jakby ktoś delikatnie wyrył znaki Kodeksu na wyrzeźbionych z kamienia księżycowego
protezach. Zjawy stały, wpatrując się w nią, stłoczone wokół drzwi kuchennych, bo Sabriel
zobaczyła za nimi paleniska i poczuła intensywny zapach gotowania. Niemożność spojrzenia
w choćby jedną parę oczu odbierała jej pewność siebie.
- Tak, to ona - rzekł zgryźliwie Mogget. - Wasza nowa pani. A teraz zjedzmy obiad.
Żadna ze zjaw nie poruszyła się, zanim Sabriel nie zrobiła kroku naprzód. Wtedy
wszystkie zachowały się tak samo i opadły na jedno kolano, czy na to coś, co stanowiło ich
podporę pod długimi aż do ziemi szatami. Każda wyciągnęła swą bladą prawą dłoń, przez
której wnętrze i palce przebiegały jasne strużki znaków Kodeksu.
Sabriel gapiła się przez chwilę, było jednak jasne, że proponowały swą służbę i
lojalność, a w zamian oczekiwały jakiejś jej reakcji. Podeszła więc do nich i delikatnie
uścisnęła po kolei każdą z uniesionych w górę dłoni, czując zaklęcia Kodeksu, które spajały
je w całość. Mogget miał rację, rzeczywiście niektóre z zaklęć były stare, o wiele starsze, niż
Sabriel mogła nawet przypuszczać.
- Dziękuję wam - powiedziała powoli - w imieniu mego ojca za uprzejmość, którą mi
okazałyście.
To musiało zostać uznane za właściwe lub też wystarczające, by przejść do dalszych
czynności. Zjawy wstały, skłoniły się i zajęły swymi sprawami. Ta w kremowym habicie
odsunęła krzesło, a gdy Sabriel usiadła, położyła jej serwetkę. Była uszyta z czarnego płótna,
na którym rozrzucono wzór ze srebrnych kluczy, istny cud hafciarstwa. Mogget, zauważyła
Sabriel, używał zwykłej białej serwetki z wyraźnymi śladami po starych plamach.
- Przez ostatnie dwa tygodnie musiałem jadać w kuchni - rzekł kwaśno Mogget, kiedy
nadchodziły dwie zjawy, niosąc talerze, od których już na sporą odległość biła kusząca woń
przypraw i gorących potraw.
- Sądzę, że ci to dobrze zrobiło - odparła pogodnie Sabriel, próbując wina. Było to
wytrawne białe wino o owocowym bukiecie, choć Sabriel nie miała jeszcze wyrobionego
podniebienia na tyle, by ocenić, czy jest dobre, czy tylko znośne. Z pewnością dało się je
wypić. Pierwsze eksperymenty z alkoholem miała już za sobą, było to kilka lat temu i
przechowywała je pieczołowicie w pamięci jako wspomnienia ważnych wydarzeń
celebrowanych wspólnie z dwiema najbliższymi przyjaciółkami. Żadna z tej trójki nie mogła
potem patrzeć na brandy, lecz Sabriel rozsmakowała się w piciu wina do posiłków.
- Tak czy owak, skąd wiedziałeś, że przyjdę? - spytała Sabriel. - Sama nie miałam o
tym pojęcia do czasu, gdy... gdy ojciec przysłał mi wiadomość.
Kot nie odpowiedział od razu, pochłonięty całkowicie talerzem ryb, który właśnie
postawiła przed nim zjawa - małych rybek, prawie okrągłych, z błyszczącymi ślepiami i
lśniącymi łuskami, co wskazywało na świeży połów. Sabriel też je dostała, ale jej ryby były
upieczone na ruszcie i podane z pomidorami, czosnkiem i sosem bazyliowym.
- Służyłem tylu twym przodkom, że musiałabyś przemnożyć swój wiek przez dziesięć
- odparł w końcu Mogget. - I choć moja moc słabnie z upływem czasu, zawsze wiem, kiedy
jeden Abhorsen upada, a inny zajmuje jego miejsce.
Sabriel przełknęła ostatni kęs, który całkiem stracił dla niej smak, i odłożyła widelec.
Nabrała do ust wina, by odświeżyć gardło, lecz miała wrażenie, że zmieniło się w ocet, który
tak ją podrażnił, że aż zakaszlała.
- Co masz na myśli, mówiąc „upada”? Wiesz coś? Co się stało z ojcem?
Mogget podniósł wzrok na Sabriel, a jego oczy do połowy zasłaniały powieki.
Wytrzymywał jej spojrzenie, tak jak nie potrafiłby żaden kot.
- On nie żyje, Sabriel. Nawet jeśli nie przeszedł jeszcze przez Ostatnią Bramę, już
nigdy nie będzie wśród żywych. To znaczy...
- Nie - przerwała Sabriel. - To niemożliwe! On nie może. Jest nekromantą... nie może
nie żyć...
- Dlatego właśnie przysłał ci swój miecz i dzwonki, jak to zrobiła w swoim czasie jego
ciotka, też mu je przysyłając - ciągnął Mogget, nie zważając na wybuch Sabriel. - I nie był
nekromantą, był Abhorsenem.
- Nie rozumiem - wyszeptała Sabriel. Nie umiała już spojrzeć Moggetowi w oczy. -
Nie wiem... nic nie wiem. Nikt mi niczego nie powiedział. O niczym. O Starym Królestwie,
Magii Kodeksu ani nawet o własnym ojcu. Dlaczego wymawiasz jego imię, jakby oznaczało
jakiś tytuł?
- Bo tak jest. Był Abhorsenem. Teraz ty nim jesteś.
Sabriel trawiła to w milczeniu, wpatrując się w rozmazane plamy ryb i sosu na talerzu.
Srebrne łuski i czerwone pomidory zlewały się, tworząc wzór mieczy i ognia. Stół zaczął się
zamazywać i cała sala wokół też, a ona czuła, że dociera do granicy ze Śmiercią. Choćby nie
wiadomo jak bardzo się starała, nie mogła jej przekroczyć. Wyczuwała ją, ale nie było
sposobu, by ją przejść, w żadnym kierunku - dom Abhorsena był zbyt silnie strzeżony. Mimo
to czuła coś na granicy. Czyhały tam jakieś wrogie istoty, czekając na nią, była tam jednak
jeszcze słaba nitka czegoś znajomego, jak woń perfum kobiety, która snuje się w powietrzu
nawet wtedy, kiedy ta wyjdzie już z pokoju, albo jak zapach tytoniu do fajki, który nagle
dociera zza rogu. Sabriel skupiła się na tym i jeszcze raz rzuciła się na barierę, która
oddzielała ją od Śmierci.
Skończyło się to na powrocie rykoszetem do Życia. Kiedy ostre pazury wbiły się w jej
ramię, otworzyła natychmiast oczy, mrugając, by spadły z nich płatki szronu, i ujrzała
Moggeta z nastroszonym futerkiem i przygotowaną do kolejnego ciosu łapą.
- Głupia! - zasyczał. - Tylko ty możesz złamać zabezpieczenia strzegące tego domu, a
oni tylko na to czekają!
Sabriel wpatrywała się niewidzącymi oczami w rozzłoszczonego kota, połykając jakąś
kąśliwą i dumną odpowiedź, kiedy uzmysłowiła sobie, że w słowach Moggeta jest sporo racji.
Czekają duchy Zmarłych, Mordikant też prawdopodobnie mógłby tu wtargnąć, a ona
stawiłaby im czoło samotna i bezbronna.
- Przepraszam - wymamrotała, kryjąc twarz w obu oszronionych dłoniach. Ostatni raz
czuła się tak strasznie głupio wtedy, kiedy to nie panując nad zaklęciem Kodeksu spaliła
jeden z krzewów różanych dyrektorki szkoły, o mały włos nie robiąc też krzywdy
stareńkiemu i ukochanemu ogrodnikowi. Wtedy płakała, lecz teraz była starsza i potrafiła
powstrzymać łzy.
- Ojciec jeszcze nie do końca zmarł - powiedziała po chwili. - Czułam jego obecność,
choć jest uwięziony za wieloma bramami. Mogłabym go przywrócić do życia.
- Tego ci nie wolno - rzekł stanowczo Mogget, a jego głos zdawał się teraz dźwigać
ciężar stuleci. - Jesteś Abhorsenem i musisz kłaść Zmarłych na wieczny spoczynek.
Wytyczono ci już drogę.
- Mogę pójść inną - odparła równie stanowczo Sabriel, podnosząc głowę. Zdawało się,
że Mogget już miał zaprotestować, jednak zaśmiał się tylko sardonicznie i wskoczył z
powrotem na stołek.
- Zrobisz, jak zechcesz - powiedział. - Dlaczego miałbym oponować? Jestem tylko
niewolnikiem, przeznaczonym do tego, by służyć. Dlaczego miałbym płakać, jeśli Abhorsen
popadnie w moce zła? To twój ojciec cię przeklnie i twoja matka, a Zmarli będą się radowali.
- Nie wierzę w to, że on nie żyje - powiedziała Sabriel, a na jej pobladłych policzkach
wykwitły silne rumieńce powstrzymywanych emocji. Szron topniał i kropelki skapywały jej
po twarzy. - Czułam, że jego duch żyje. Uważam, że schwytano go w pułapkę Śmierci, ale
jego ciało żyje. Czy obrzucano by mnie obelgami, gdybym przywróciła go do życia w takich
okolicznościach?
- Nie - powiedział na powrót spokojny Mogget. - Ale on przysłał ci miecz i dzwonki.
Ty tylko marzysz o tym, aby żył.
- Czuję, że tak jest - odparła wprost Sabriel. - I muszę się przekonać, czy moje
przeczucie jest słuszne.
- Być może tak... choć to dziwne - Mogget wydawał się prowadzić dysputę z samym
sobą. Jego głos zmienił się w łagodne mruczenie. - Zrobiłem się już całkiem nierozgarnięty.
Ta obroża mnie dusi, przytępia mój umysł...
- Pomóż mi, Mogget - nagle odezwała się błagalnie Sabriel, sięgając dłonią, by
dotknąć łebka kota i podrapać go pod obrożą. - Muszę wiedzieć, tak bardzo muszę wiedzieć!
Mogget zamruczał na tę pieszczotę, ale kiedy Sabriel przysunęła się bliżej, usłyszała,
jak przez mruczenie przebija się cichutkie bicie maleńkiego Saranetha, które przypomniało
jej, że Mogget nie jest żadnym kotem, tylko istotą Wolnej Magii. Zastanawiała się przez
chwilę, jaka jest jego prawdziwa postać i natura.
- Jestem sługą Abhorsena - powiedział w końcu Mogget. - A ty jesteś Abhorsenem,
więc mam obowiązek ci pomóc. Ty jednak musisz mi obiecać, że nie wskrzesisz ojca, jeśli
jego ciało nie żyje. Naprawdę by sobie tego nie życzył.
- Nie mogę obiecać. Ale nie postąpię bez należytej rozwagi. I będę cię słuchać, jeśli
zostaniesz przy mnie.
- No, myślę - rzekł Mogget, wyrywając łebek spod dłoni Sabriel. - To prawda, że
niestety grzeszysz wielką ignorancją, inaczej obiecałabyś z własnej woli. Twój ojciec nie
powinien był cię wysyłać za Mur.
- Czemu to zrobił? - spytała Sabriel, a na samo pytanie, które towarzyszyło jej przez
wszystkie szkolne dni, podskoczyło w niej serce. Abhorsen zawsze kwitował je uśmiechem i
jednym słowem: „Konieczność”.
- Bał się - odparł Mogget, kierując z powrotem uwagę na rybę. - Byłaś bezpieczniejsza
w Ancelstierre.
- Czego się bał?
- Jedz rybę - odpowiedział Mogget, kiedy z kuchni wyłoniły się dwie zjawy, niosąc
kolejne i zapewne ostatnie danie. - Potem porozmawiamy. W gabinecie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Gabinet oświetlały stare mosiężne latarenki, w których zamiast oliwy płonęła Magia
Kodeksu. Nie dymiły, ciche i wieczne, dawały zaś tak dobre światło, jak żarówki elektryczne
w Ancelstierre.
Przy ścianach stały rzędy ksiąg, ciągnąc się wzdłuż zakrzywień wieży, z wyjątkiem
miejsca, w którym znajdowały się schody prowadzące z niższej kondygnacji, a do
obserwatorium na górze wiodła drabina.
Pośrodku stał stół z drewna sekwoi o nóżkach pokrytych rzeźbioną łuską i zdobionych
paciorkowatymi oczami. W każdym narożniku umieszczono głowę smoka, z którego
rozdziawionej paszczy, ściskającej blat, buchały płomienie, tworząc ornament. Na stole leżały
kałamarz, pióra, arkusze papieru i brązowy cyrkiel do map. Otaczały go krzesła z tego
samego drewna, a na ich czarnych obiciach widniał lekko zmieniony motyw srebrnego
klucza.
Stół należał do tych nielicznych przedmiotów, które Sabriel zapamiętała z czasu
swych dziecięcych wizyt w domu. Ojciec nazywał go „smoczym biurkiem”, a ona owijała się
wokół jednej z nóg mebla, nie sięgając głową nawet blatu.
Sabriel przesunęła dłonią po gładkim, chłodnym drewnie, a dotykając go wyczuwała
zarówno wspomnienie tego stołu, jak i obecne doznanie z nim związane, po czym westchnęła,
przysunęła krzesło i położyła na blacie trzy tomy, które taszczyła pod pachą: dwa blisko
siebie, trzeci zaś pchnęła na środek. Ta księga pochodziła z pojedynczej oszklonej
biblioteczki, która stała między półkami. Leżała teraz jak przyczajony drapieżnik, może
uśpiony, a może przygotowany do skoku. Była oprawiona w jasnozieloną skórę, a w
srebrnych okuciach i klamrach, które ją zamykały, paliły się znaki Kodeksu - „Księga
Zmarłych”.
W porównaniu z nią pozostałe dwie były całkiem zwyczajne. Obie zawierały zaklęcia
Magii Kodeksu i przedstawiały listę znaków oraz informację, jak należy ich używać. Sabriel
nawet nie rozpoznawała większości z nich, zamieszczonych po rozdziale czwartym pierwszej
księgi. Każdy tom składał się z dwudziestu rozdziałów.
Bez wątpienia było tu wiele innych ksiąg, które mogłyby się okazać użyteczne,
pomyślała Sabriel, jednak nadal czuła się zbyt zmęczona i roztrzęsiona, by zdjąć je z półek.
Zamierzała porozmawiać z Moggetem, potem pouczyć się przez godzinę lub dwie i wrócić do
łóżka. Nawet te cztery czy pięć godzin spędzonych na jawie wydawały jej się zbyt długie po
wszystkich ciężkich przejściach, a sen i wiążąca się z nim utrata świadomości zaczęły ją
szczególnie nęcić.
U szczytu schodów zjawił się Mogget, całkiem jakby podsłuchał, że Sabriel o nim
myśli i sunął cicho do miękko wyścielanego podnóżka, na którym się wygodnie rozłożył.
- Widzę, że znalazłaś tę księgę - powiedział, machając ogonem to w przód, to w tył. -
Uważaj, żeby nie przeczytać za dużo.
- Już i tak przeczytałam całą - odparła krótko Sabriel.
- Być może - zauważył kot. - Lecz to nie zawsze jest ta sama księga. Podobnie jak ja,
jest kilkoma rzeczami naraz.
Sabriel wzruszyła ramionami, jakby chcąc pokazać, że o księdze wie wszystko. Ale
pod tą zuchowatością kryła się inna Sabriel - pełna lęku przed „Księgą Zmarłych”. Przez
wszystkie rozdziały przedzierała się pod kierunkiem ojca, lecz jej zazwyczaj wyśmienita
pamięć zachowała jedynie wybrane stronice. A jeśli ona też zmieniała swą zawartość -
stłumiła drżenie i powiedziała sobie, że zna wszystko, co jest jej niezbędne.
- Pierwszym krokiem, który muszę zrobić, będzie odnalezienie ciała mego ojca -
rzekła. - I tu właśnie potrzebuję twej pomocy, Mogget.
- Nie wiem, gdzie zakończył żywot - oświadczył Mogget z pełnym przekonaniem.
Ziewnął i zaczął lizać łapy.
Sabriel zmarszczyła brwi. Zorientowała się, że zaciska wargi, a przecież sama
ubolewała nad zwyczajem nie cieszącej się popularnością nauczycielki historii, która często
miewała wargi zaciśnięte w gniewie lub furii.
- Powiedz mi tylko, kiedy go widziałeś po raz ostatni i jakie miał plany.
- Może powinnaś przeczytać jego dziennik - odparł Mogget, na moment przerywając
toaletę.
- Gdzie on jest? - zapytała podniecona Sabriel. Dziennik mógłby okazać się bardzo
pomocny.
- Zapewne zabrał go ze sobą - brzmiała odpowiedź Moggeta. - Nie widziałem go.
- Myślałam, że musisz mi pomagać! - powiedziała Sabriel, a jej czoło przecięła
kolejna zmarszczka, równoległa do zaciśniętych warg - proszę, odpowiedz na to pytanie.
- Trzy tygodnie temu - wymamrotał Mogget z pyszczkiem zanurzonym do połowy w
futerku na brzuchu. Jego różowy języczek na przemian wymawiał słowa i zajmował się
zabiegami higienicznymi. - Przybył tu posłaniec z Belisaere, błagając o pomoc. Napadało na
nich coś Zmarłego, coś, co potrafiło przejść przez wszelkie zabezpieczenia. Abhorsen - to
znaczy poprzedni Abhorsen, pani - podejrzewał, że skoro dzieje się to w Belisaere, chodzi o
coś więcej. Ale poszedł.
- Belisaere. Nazwa brzmi znajomo. To miasto?
- I to duże. Stolica. Przynajmniej tak było, kiedy jeszcze istniało Królestwo.
- Istniało?
Mogget przestał się myć i zerknął gdzieś w bok, a jego oczy zwęziły się do dwóch
nieżyczliwych szparek.
- Czego nauczono cię w tej szkole? Od dwustu lat nie ma Króla ani Królowej, a od
dwudziestu nawet Regenta. Dlatego właśnie Królestwo osuwa się dzień po dniu w ciemność,
z której nigdy się już nie podniesie...
- Kodeks - zaczęła Sabriel, lecz Mogget przerwał jej szyderczym prychnięciem.
- Kodeks też się rozsypuje - zamiauczał. - Bez władcy, kiedy Kamienie Kodeksu
pękają jeden po drugim, niszczone krwią, a jeden z Wielkich Kodeksów został przekr...
przekrę... przekręcony...
- Co masz na myśli mówiąc „jeden z Wielkich Kodeksów”? - przerwała tym razem
Sabriel. Nigdy o czymś takim nie słyszała. Nie po raz pierwszy zastanawiała się także nad
tym, czego nauczono jej w szkole i dlaczego jej ojciec zachował milczenie w sprawie stanu, w
jakim znajdowało się Stare Królestwo.
Lecz Mogget nie odezwał się, jakby to, co już powiedział, zamknęło mu nagle
pyszczek. Przez moment wydawało się, że szuka odpowiednich słów, lecz w końcu się poddał
i milczał.
- Nie mogę ci powiedzieć. To część nałożonych na mnie więzów, niech będą
przeklęte! Wystarczy, jeśli ci wyjaśnię, że cały świat grzęźnie w złu, a wielu mu jeszcze w
tym pomaga.
- Lecz inni stawiają opór - rzekła Sabriel. - Jak mój ojciec, jak ja.
- To zależy od tego, co uczynisz - odparł Mogget, jakby powątpiewał, że ktoś tak
jawnie bezużyteczny jak Sabriel, mógłby cokolwiek zmienić. - Nie sądź, że mi zależy... -
hałas otwieranej klapy, który rozległ się nad ich głowami, przerwał kotu w pół zdania. Sabriel
zesztywniała i spojrzała w górę, by sprawdzić, co schodzi po drabinie, odetchnęła jednak,
widząc domową zjawę, której czarny habit powiewał przy schodzeniu, zahaczając o szczeble.
Ten, podobnie jak strażnicy na korytarzu przy urwisku, lecz w przeciwieństwie do reszty
służby domowej, miał piersi i plecy zdobne emblematem srebrnego klucza. Zjawa ukłoniła się
Sabriel i wskazała w górę.
Mając jakieś złe przeczucie, Sabriel pojęła, że chce, by popatrzyła na coś z
obserwatorium. Niechętnie odepchnęła krzesło i podeszła do drabiny. Przez otwartą klapę
wiało zimne powietrze, niosąc przenikliwy chłód lodu z górnego biegu rzeki. Gdy dotknęła
dłońmi zimnych metalowych szczebli, wstrząsnął nią dreszcz.
Kiedy wyłoniła się w obserwatorium, chłód ustąpił, gdyż pomieszczenie oświetlały
jeszcze ostatnie czerwone promienie zachodzącego słońca, stwarzając złudzenie ciepła i
zmuszając Sabriel do zmrużenia oczu. Nie miała żadnych wspomnień związanych z tym
pokojem, z wielką radością zauważyła, że wszystkie ściany są przeszklone lub przynajmniej
tak wyglądają. Nagie belki dachu krytego czerwoną dachówką spoczywały na
przezroczystych ścianach tak przemyślnie wpuszczone jedna w drugą, że dach stanowił
niemal dzieło sztuki - dopełniał tego lekki chłodny powiew, sprowadzając tę doskonałość na
bardziej ludzki poziom.
W obserwatorium dominował wielki teleskop z lśniącego szkła i brązu, ustawiony
triumfalnie na trójnogu z ciemnego drewna i jeszcze ciemniejszego żelaza. Obok stał wysoki
stołek i pulpit, na którym rozłożona była mapa gwiazd. Na podłodze rozścielono gruby
dywan, który aż się prosił, by go dotknąć bosymi stopami. Również on ukazywał mapę
niebios, wiele kolorowych konstelacji i wirujących planet, utkanych z grubej, farbowanej
wełny.
Zjawa, która szła za Sabriel, podeszła do południowej ściany i wskazała bladą,
wyrysowaną przez Kodeks dłonią południowy brzeg rzeki, a dokładnie miejsce, w którym
wynurzyła się Sabriel po swej podziemnej ucieczce przed Mordikantem.
Obróciła tam wzrok, osłaniając prawe oko przed padającym od zachodu słońcem. Jej
spojrzenie napotkało spienione wierzchołki fal na rzece, potem skierowało się, jakby
przyciągane, na półkę skalną, mimo że paraliżował ją strach przed tym, co może tam ujrzeć.
Tak jak się obawiała, Mordikant stał tam nadal. Lecz za pomocą tego, co sama
nazwała w myślach darem widzenia Śmierci, Sabriel wyczuła, że jest spokojny i tkwi tam
tylko chwilowo jak nieprzyjemny posąg na pierwszym planie, podczas gdy w tle uwijało się
mnóstwo jakichś bardzo zajętych nieokreśloną pracą postaci.
Sabriel wpatrywała się w nie nieco dłużej, po czym podeszła do teleskopu, niemal
nadepnąwszy na Moggeta, który skądś pojawił się pod jej stopami. Zdziwiła się, jak mógł
wspiąć się po drabinie, ale przestała o tym rozmyślać, skupiając się na trwającej na zewnątrz
krzątaninie.
Gołym okiem nie widziała, co to za postacie poruszają się wokół Mordikanta, teraz
jednak, oglądane przez teleskop, przysunęły się do niej bardzo szybko. Zdawało się, iż
mogłaby pochylić się do przodu i dotknąć ich.
Widziała mężczyzn i kobiety - żywych i oddychających. Każdy z nich był przykuty
kajdanami do nogi partnera, więc posłusznie posuwali się parami, bacznie pilnowani przez
Mordikanta. Całe dziesiątki wychodziły z korytarza, niosąc wyładowane skórzane wiadra lub
bale drewna. Transportowali je w poprzek półki skalnej i schodami do rzeki. Tam,
zostawiwszy drewno i opróżniwszy wiadra, na powrót ustawiali się w rządku.
Sabriel nieco obniżyła teleskop i o mało nie krzyknęła ze zdenerwowania i gniewu,
widząc rozgrywającą się nad rzeką scenę. Następni żywi niewolnicy zbijali z drewna długie
skrzynie, a potem napełniali je ziemią z wiader. Dalej każdą spychano do rzeki, by stanowiła
pomost między brzegiem a głazem, służącym do przechodzenia na drugą stronę. Po
umieszczeniu tam skrzyni niewolnicy przymocowywali ją do głazu, wbijając żelazne pręty.
Tą częścią operacji kierowała istota, która czyhała w sporej odległości od rzeki, w
połowie schodów. Rozmazana plama o ludzkim kształcie i kolorze najczarniejszej nocy,
poruszająca się sylwetka, cień Pomocnika jakiegoś nekromanty albo obdarzony wolną wolą
duch Zmarłego, który gardził używaniem ciała.
Podczas gdy Sabriel patrzyła, na pierwszy głaz zrzucono już ostatnią z czterech
skrzyń, umocowano i przykuto łańcuchem do trzech stojących obok osób. Jeden z
niewolników, zajęty zaciskaniem łańcucha, stracił równowagę i wpadł głową do rzeki, za nim
zaś przykuty do niego towarzysz. Ich krzyki, jeśli w ogóle krzyczeli, z pewnością pochłonął
huk wodospadu, a woda błyskawicznie porwała ich ciała. Parę sekund później Sabriel
poczuła, jak zgasło ich życie.
Inni niewolnicy nad krawędzią rzeki przerwali na moment pracę wstrząśnięci nagłą
stratą kolegów, albo w tym momencie bardziej przerażeni rzeką niż swymi panami. Ale Cień
Pomocnika na schodach ruszył w ich stronę, a jego nogi zlewały się w dół jak gęsty syrop,
skapując po każdym stopniu. Skinął na kilku z pobliskich niewolników, by przeszli po
wypełnionych ziemią skrzyniach aż do głazu. Ci wykonali polecenie i stłoczyli się,
przygnębieni, w wodnej mgle.
Wtedy Cień Pomocnika zawahał się, za to stojący na półce nad nimi Mordikant
zdawał się lekko drgnąć i zakołysać w przód, tak więc przeraźliwe straszydło posunęło się
ostrożnie wzdłuż skrzyń i przeszło aż do głazu, nie doznając żadnych uszczerbków od
płynącej wody.
- Ziemia z grobów - skomentował Mogget, który najwyraźniej nie potrzebował
teleskopu. - Zwożona na furmankach przez wieśniaków z Qyrre i Roble. Ciekawe, czy mają
jej na tyle, żeby przejść po wszystkich głazach.
- Ziemia z grobów - powtórzyła ponuro Sabriel, obserwując następną grupkę
niewolników, którzy przyszli z wiadrami i świeżym drewnem. - Zapomniałam, że
uniemożliwia ona działanie płynącej wody. Myślałam... myślałam, że będę tu bezpieczna
przez jakiś czas.
- No i jesteś - rzekł Mogget. - Ukończenie mostu zajmie im czas co najmniej do jutra
wieczorem, zwłaszcza biorąc pod uwagę kilka godzin około południa, kiedy przerwą pracę.
Jeśli niebo nie będzie zaniesione, Zmarli będą musieli się ukryć. Ale to wskazuje na planową
robotę, co oznacza, że kieruje nimi jakiś przywódca. Cóż, każdy Abhorsen ma wrogów. Może
nim być jakiś drobny nekromanta, który wyróżnia się nieco lepszą znajomością strategii.
- Na Pękniętym Wzgórzu uśmierciłam coś Zmarłego - powiedziała wolno Sabriel,
myśląc na głos. - Ta istota powiedziała, że się zemści, i wspomniała, że poskarży się Sługom
Kerrigora. Znasz takie imię?
- Znam - wyrzucił z siebie Mogget, a ogon mu zadrżał. - Ale nie mogę o tym mówić, z
wyjątkiem tego, że jest jednym z Wielkich Zmarłych i najstraszliwszym wrogiem twego ojca.
Nie mów, że znów żyje!
- Nie wiem - odparła Sabriel, patrząc na kota, którego ciało zdawało się być
powykręcane, jakby ogarnął je niepokój i nie wiedziało, czy słuchać, czy się opierać. -
Dlaczego nie możesz mi więcej powiedzieć? Przez nałożone więzy?
- Prze... przeinaczenie w... w... tak - rzekł chrapliwie i z wysiłkiem Mogget. Choć jego
zielone oczy zapłonęły blaskiem i gniewem na własne nieudolne wyjaśnienia, nie mógł nic
więcej powiedzieć.
- To jak spirala wewnątrz kolejnej spirali - zauważyła zamyślona Sabriel. Nie było już
prawie wątpliwości, że od chwili, gdy przekroczyła Mur, albo nawet wcześniej, działa
przeciw niej jakaś zła moc, jeśli wziąć pod uwagę zniknięcie ojca.
Znowu spojrzała przez teleskop, a widząc, że zapadający zmierzch spowolnił roboty,
nabrała otuchy, chociaż jednocześnie targnęło nią współczucie dla biedaków w niewoli u
Zmarłych. Niejeden z nich najpewniej zamarznie lub umrze z wyczerpania, po czym zostanie
wskrzeszony jako tępawy Pomocnik. Tylko ci, którzy popłynęli z wodospadem, unikną tego
losu. Stare Królestwo było doprawdy okropnym miejscem, skoro nawet śmierć nie kładła
kresu niewolnictwu i rozpaczy.
- Czy stąd jest jakieś inne wyjście? - zapytała, przekręcając teleskop o sto
osiemdziesiąt stopni, by popatrzeć na północny brzeg. Tam również ułożono głazy,
umożliwiające przejście przez rzekę, a wysoko na brzegu znajdowały się kolejne drzwi,
jednak na półce w ich pobliżu też były widoczne ciemne kontury postaci. Cztery lub pięć
Cieni Pomocników, zbyt wiele, by Sabriel mogła samotnie stawić im czoła.
- Raczej nie - udzieliła samej sobie posępnej odpowiedzi. - A co z umocnieniami
obronnymi domu? Czy zjawy potrafią walczyć?
- Zjawy nie muszą walczyć - odparł Mogget. - Jest bowiem inny rodzaj umocnienia,
choć dosyć ograniczający. I istnieje też inne wyjście na zewnątrz, chociaż z pewnością ci się
nie spodoba.
Stojąca obok niej zjawa przytaknęła i pokazała ramieniem coś, co przypominało
wijącego się przez trawę węża.
- A to co? - spytała Sabriel, walcząc z niepohamowanym pragnieniem, by wybuchnąć
histerycznym śmiechem. - To umocnienie czy wyjście?
- Umocnienie - wyjaśnił Mogget. - Jest nim sama rzeka. Można ją zawezwać, by
podniosła się niemal do wysokości murów wyspy - cztery razy tyle, ile wynosi twój wzrost,
licząc w górę od głazów, po których się ją przekracza. Nic nie pokona takiej powodzi - ani się
nie dostanie do środka, ani nie wydostanie na zewnątrz, aż wody opadną za parę tygodni.
- Więc jak opuszczę to miejsce? - zapytała Sabriel. - Nie mogę czekać tygodniami!
- Jedna z przedstawicielek twych przodków zbudowała machinę latającą. Nazwała ją
Papierowe Skrzydło. Możesz jej użyć, startując ponad wodospadem.
- O? - powiedziała niezbyt raźnym głosem Sabriel.
- Jeśli chcesz, by rzeka wezbrała - ciągnął Mogget, jakby nie zauważył jej nagłego
milczenia - musimy natychmiast odprawić rytuały. Powódź pochodzi ze stopionych wód, a
góry znajdują się wiele mil stąd. Jeśli teraz ją wezwiemy, dotrze do nas, zanim jutro zapadnie
zmrok.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Pierwszym zwiastunem nadchodzącej powodzi były olbrzymie bryły lodu, które


przypłynęły, łomocząc o drewniany most zrobiony ze skrzyń napełnionych ziemią z grobów.
Lód łamał się, a z drewnianych skrzyń leciały drzazgi. Regularne bębnienie brzmiało
ostrzegawczo, obwieszczało bowiem wielką falę, która pozostała nieco w tyle za dryfującymi
szybciej krami.
Zmarli Pomocnicy i żywi niewolnicy rozpierzchli się wzdłuż mostu z trumien. Kiedy
Zmarli biegli, ich widmowe ciała traciły kształt, stając się długimi, grubymi robakami z
czarnej krepy, które wiły się i prześlizgiwały między głazami i skrzyniami. Bez litości
roztrącali niewolników w rozpaczliwej ucieczce przed huczącą zagładą, która nadciągała z
prądem rzeki.
Sabriel obserwowała to z wieży, czując, jak umierają ludzie i konwulsyjnie przełykała
ślinę, gdy wyczulonymi zmysłami odbierała ich ostatnie oddechy, wciągające wodę zamiast
powietrza. Niektórzy z nich celowo rzucali się do rzeki, wybierając ostateczną śmierć, a nie
ryzyko wiecznego poddaństwa. Większość została strącona, zepchnięta lub po prostu
przestraszona przez Zmarłych tak, że nieszczęśnicy wpadali do wody.
Rychło po nadejściu lodu przypłynęła czołowa fala powodzi, hałasując, jakby
krzyczała donośniej, niż huczał wodospad. Sabriel słyszała ją przez kilka sekund, zanim fala
przepłynęła przez ostatni zakręt rzeki, po czym nagle znalazła się niemal tuż przy niej.
Ogromna, pionowa ściana wody, niosąca kawały lodu jak marmurowe blanki, a w jej mętnych
błotnistych odmętach taplały się wszelkie szczątki i śmieci, pozgarniane na przestrzeni
czterystu mil. Wyglądała na potężną, o wiele wyższą od murów wyspy, wyższą nawet od
wieży, skąd patrzyła Sabriel, wstrząśnięta siłą, którą wezwała poprzedniego wieczoru.
Okazało się to całkiem proste. Mogget zabrał ją do piwnicy, skąd zeszli dalej krętymi,
wąskimi stopniami, a gdy schodzili, robiło się coraz zimniej. W końcu dotarli do dziwnej
groty, w której wisiały sople lodu, a oddech Sabriel zamienił się w biały obłoczek, jednak nie
było jej już zimno, a może było tak zimno, że już tego nie czuła. Na kamiennym postumencie
stał blok czystego, błękitnobiałego lodu. Pokrywał go wizerunek znaków Kodeksu,
przedziwnych i pięknych. Wykonując polecenia Moggeta, położyła po prostu dłoń na
lodowym bloku i rzekła: „Abhorsen składa hołd Clayr i zwraca się z prośbą o dar wody”. To
wszystko. Wspięli się z powrotem po schodach, a zjawa zamknęła za nimi na klucz drzwi do
piwnicy. Inna przyniosła Sabriel koszulę nocną i filiżankę gorącej czekolady.
Nieskomplikowany obrzęd w piwnicy wyzwolił coś, co zdawało się całkiem wymykać
spod kontroli. Sabriel obserwowała pędzącą w ich kierunku falę i próbowała uspokoić się,
jednak oddychała coraz szybciej, w miarę jak przewracał się jej żołądek. Kiedy tylko fala
uderzyła, krzyknęła i dała nura pod teleskop.
Cała wieża zatrzęsła się, zazgrzytały kamienie, a przez chwilę nie było słychać nawet
wodospadu, rozległ się bowiem taki trzask, jakby przy pierwszym zetknięciu z falą cała
wyspa została zmieciona z powierzchni ziemi.
Po paru sekundach jednak podłoga przestała drżeć, a hałas powodzi zmalał do
jednostajnego huku. Sabriel wygramoliła się spod trójnoga i otworzyła oczy.
Mury oparły się uderzeniu, i choć fala już minęła, rzeka nadal szalała trochę poniżej
umocnień wyspy i prawie sięgała do znajdujących się po obu brzegach drzwi, prowadzących
do tunelu. Nie było śladu po głazach do przechodzenia na drugą stronę ani moście z trumien,
nie widać było Zmarłych ani żadnych ludzi - jak okiem sięgnąć, tylko szeroki, brązowy i
bystry potok, niosący przeróżne przedmioty, resztki i odpadki: drzewa, krzewy, części
budynków, bydło, kawały lodu - przez całe setki mil powódź ściągała daninę z obu brzegów
rzeki.
Sabriel patrzyła na te dowody zniszczenia i w myśli przeliczyła liczbę wieśniaków,
którzy zginęli na skrzyniach z ziemią z grobów. Kto wie, ile jeszcze istnień ludzkich
pochłonęła rzeka w górnym biegu, ilu domostwom zagroziła? Jakiś wewnętrzny głos usiłował
jej racjonalnie wytłumaczyć powód wywołania powodzi, wyjaśniając, że musiała tak uczynić,
by dalej toczyć walkę przeciw Zmarłym. Inny głos mówił, że wezwała wody po prostu po to,
by ocalić siebie.
Mogget nie miał czasu na rozmyślanie o swoim postępowaniu, żale czy przykre
odczuwanie współodpowiedzialności. Zostawił ją, patrzącą pustymi oczami, na nie więcej niż
minutę, potem cichutko przyczłapał z powrotem i delikatnie wsadził pazurki w pantofel
Sabriel, zadrasnąwszy jej stopę.
- Au! Co ty znowu?
- Nie ma co marnować czasu na podziwianie widoków - rzekł Mogget. - Zjawy
szykują Papierowe Skrzydło przy wschodnim murze. A twoje ubranie i sprzęt są gotowe od
co najmniej pół godziny.
- Mam wszystko... - zaczęła Sabriel, ale przypomniała sobie, że jej plecak i narty leżą
przy końcu tunelu wejściowego, prawdopodobnie dzięki Mordikantowi w postaci kupki
popiołu.
- Zjawy mają wszystko, czego będziesz potrzebować i znając je, kilka rzeczy, które
nie będą ci potrzebne. Możesz się ubrać, spakować i ruszać do Belisaere. Bo rozumiem, że
zamierzasz udać się do Belisaere?
- Tak - odparła krótko Sabriel. W głosie Moggeta wyczuwała cień wyższości i
zadowolenia z samego siebie.
- A wiesz, jak tam dotrzeć?
Sabriel milczała. Mogget wiedział, że odpowiedź brzmi „nie”. Stąd jego
samozadowolenie.
- Czy masz... hm... no... mapę?
Sabriel pokręciła przecząco głową, zaciskając pięści i opierając się pragnieniu, by
schylić się i dać klapsa Moggetowi albo pociągnąć go niezbyt mocno za ogon. Przeszukała
wcześniej gabinet i przepytała parę zjaw, lecz wydawało się, że jedyną mapą w całym domu
była mapa gwiazd na wieży. Mapę, o której wspominał jej pułkownik Horyse, musiał zabrać
ze sobą Abhorsen. Ojciec, pomyślała Sabriel, nagle niepewna, co do ich tożsamości. Jeśli
teraz ona była Abhorsenem, kim był ojciec? Czy i on miał niegdyś imię, które utracił,
przyjmując na siebie obowiązki Abhorsena? Wszystko, co jeszcze parę dni temu zdawało się
stałe i pewne w jej życiu, rozpadało się na kawałki. Nie wiedziała nawet, kim naprawdę jest
ona sama, a zewsząd zjawiały się same kłopoty - nawet Mogget, który w założeniu był sługą
Abhorsena, przysparzał jej więcej problemów, niż oddawał przysług.
- Czy masz mi coś pozytywnego do powiedzenia, coś, co rzeczywiście może pomóc? -
zapytała ostro.
Mogget ziewnął, pokazując różowy języczek, co wydawało się szczytem pogardy.
- Hm, no tak. Rzecz jasna. Znam drogę, więc lepiej pójdę z tobą.
- Pójdziesz ze mną? - spytała szczerze zdziwiona Sabriel. Rozprostowała pięści,
schyliła się i podrapała kota między uszami, aż uchylił się w bok.
- Ktoś musi się tobą opiekować - dodał Mogget. - Przynajmniej do czasu, aż
wyrośniesz na prawdziwego Abhorsena.
- Dziękuję - rzekła Sabriel. - Tak myślę. Ale wolałabym mieć mapę. Skoro tak dobrze
znasz teren kraju, czy mógłbyś - nie wiem - jakoś go opisać, żebym sporządziła choćby jej
szkic?
Mogget zakaszlał, jakby w gardle utkwiła mu kula z włosia, i odrzucił odrobinę łebek
do tyłu.
- Ty? Narysować szkic mapy? Jeśli już musisz ją mieć, lepiej będzie, jak ja zajmę się
kartografią. Zejdź do gabinetu i wyjmij kałamarz oraz papier.
- Nie zależy mi na tym, kto będzie rysował, bylebym miała nadającą się do użytku
mapę - zauważyła Sabriel, schodząc po drabinie. Przechyliła głowę, by zobaczyć, jak schodzi
Mogget, ale widać było tylko uchyloną klapę. Złośliwe miauknięcie pod jej stopami
oznajmiło, że po raz kolejny Mogget jakimś sposobem przedostał się z pokoju do pokoju bez
żadnej dostrzegalnej pomocy lub poręczy.
- Atrament i papier - podpowiedział jej kot, wskakując na biurko przypominające
smoka. - Gruby papier. Gładką stroną do góry. Nie zawracaj sobie głowy piórem.
Sabriel wykonała polecenia Moggeta, a następnie przyglądała mu się z rezygnacją i
poczuciem wyższości, które nagle zmieniły się w zaskoczenie, gdy kot przycupnął przy
kwadracie papieru, a jego dziwny cień padał na arkusz i wyglądał jak ciemna peleryna
rzucona na piasek. Wysunął w skupieniu różowy języczek, myślał przez chwilę, po czym z
białej poduszeczki łapy wystrzelił jasny pazur o odcieniu kości słoniowej - zamoczył go
ostrożnie w atramencie i zaczął rysować. Najpierw zajął się ogólnym zarysem, uzyskanym
szybkimi, swobodnymi pociągnięciami, następnie naniósł główne cechy geograficzne
obszaru, a potem przystąpił do subtelnego uzupełniania mapy o ważne miejsca, których
nazwy wypisywał mało czytelnymi literami, złożonymi z cienkich pajęczych kreseczek. Na
samym końcu Mogget zaznaczył dom Abhorsena za pomocą małej ilustracji i odchylił się do
tyłu, by podziwiać swe dzieło i zlizać z pazura atrament. Sabriel odczekała parę sekund, by
upewnić się, że skończył, i wtedy zasypała arkusz piaskiem do suszenia atramentu. Jej oczy
starały się chłonąć każdy szczegół, bowiem bardzo pragnęła się nauczyć topografii Starego
Królestwa.
- Możesz obejrzeć ją później - powiedział Mogget po kilku minutach, kiedy miał już
czystą łapkę, ale Sabriel dalej pochylała się nad biurkiem z nosem tuż nad mapą. - Spieszymy
się. Na początek lepiej idź się przebrać. Postaraj się zrobić to szybko.
- Dobrze - uśmiechnęła się Sabriel z oczami utkwionymi w mapie. - Dziękuję,
Mogget.
Zjawy ułożyły w pokoju Sabriel ogromną stertę ubrań i potrzebnego wyposażenia, a
cztery z nich czekały w pogotowiu, żeby pomóc jej wszystko włożyć na siebie i zapakować.
Ledwo przekroczyła próg, a już zjawy ściągnęły z niej domową sukienkę i pantofle. Sabriel
zdążyła jeszcze sama zdjąć bieliznę, zanim upiorne, nakreślone dzięki Kodeksowi dłonie,
połaskotały ją w bok. Po kilku sekundach i tak musiała je ścierpieć, kiedy wciągały jej przez
głowę cienką bieliznę, jakby z bawełny, a przez nogi luźne reformy. Potem przyszła kolej na
płócienną koszulę, irchową tunikę, bryczesy z miękko wyprawionej skóry, wzmocnione
twardymi wstawkami na udach, kolanach i goleniach, nie wspominając o grubo watowanej
części na pośladki, na pewno z myślą o jeździe konnej.
Nastąpiło krótkie wytchnienie, które uśpiło czujność Sabriel, gdyż pomyślała, że to już
koniec ubierania, jednak zjawy po prostu przygotowywały następną warstwę stroju. Dwie
wpychały jej ręce w rękawy zbroi, zapinanej po bokach na klamry, podczas gdy dwie inne
rozsznurowały parę podkutych ćwiekami wysokich butów i czekały.
Zbroja nie była podobna do niczego, co Sabriel kiedykolwiek miała na sobie, łącznie z
kolczugą, którą zakładała na lekcje sztuki walki w szkole. Wprawdzie tej samej długości, jej
porozcinane poły sięgały kolan, rękawy przy nadgarstkach przypominały ogon jaskółki,
całość jednak wykonano z maleńkich, zachodzących na siebie płytek, jakby rybich łusek. Nie
były z metalu, ale z jakiegoś ceramicznego materiału, a może z kamienia? O wiele lżejsze od
stali, ale równie mocne, jak zademonstrowała to jedna ze zjaw: cięła przez jedną z płytek
sztyletem, jednak nawet nie zadrasnęła jej powierzchni, mimo że posypały się iskry.
Sabriel sądziła, że buty dopełnią już całości, ale kiedy jedna para zjaw kończyła je
sznurować, wkroczyła do akcji druga. Jedna z nich podniosła coś, co wyglądało na
niebieskosrebrny turban, lecz kiedy Sabriel naciągnęła go sobie aż po brwi, stwierdziła, że
jest to owinięty w materiał hełm, wykonany z tego samego tworzywa co zbroja.
Druga zjawa zamachała błyszczącą, ciemnoniebieską opończą, po której powierzchni
porozrzucano haftowane motywy srebrnego klucza. Odbijały one światło we wszystkich
kierunkach. Zjawa przez chwilę machała nią tam i z powrotem, po czym prędko założyła ją
Sabriel przez głowę i wprawnym ruchem udrapowała całość. Dziewczyna przesunęła dłonią
po jedwabnej powierzchni tkaniny i ukradkiem spróbowała naderwać róg, lecz mimo swej
pozornej zwiewności, opończa nie dała się podrzeć.
Przyszła wreszcie kolej na pas z mieczem i mieszki z dzwonkami. Przyniosły je
zjawy, lecz nawet nie próbowały ich nałożyć. Sabriel sama je dopasowała. Poczuła znowu
znajomy ciężar przewieszonych przez pierś dzwonków i balansującego na biodrze miecza.
Obróciła się do lustra i spojrzała na swe odbicie, zadowolona, ale i zaniepokojona tym, co
zobaczyła. Wyglądała na kogoś znającego się na rzeczy, zawodowca, podróżnika, który
potrafi zadbać o siebie. Jednocześnie wyglądała mniej jak ktoś nazywany Sabriel, a bardziej
jak typowy Abhorsen, wypełniający swą misję.
Patrzyłaby dłużej, lecz zjawy szarpnęły ją za rękaw i skierowały jej uwagę na łóżko.
Leżał na nim otwarty skórzany plecak, a Sabriel przyglądała się, jak pakują do niego jej stare
ubrania, w tym nieprzemakalną kurtę po ojcu, zapasową bieliznę, tunikę i spodnie, suszoną
wołowinę i suchary, butlę z wodą i kilka skórzanych mieszków wypełnionych przydatnymi
przedmiotami. Każdy z nich był pieczołowicie otwierany i pokazywano jego zawartość:
luneta, zapałki z siarką, zapalarka z mechanizmem zegarowym, zioła lecznicze, haczyki i
linka do wędki, zestaw do szycia i wiele innych niezbędnych rzeczy. Trzy księgi z biblioteki
oraz mapa powędrowały do kieszonek nieprzemakalnej kurty i umieszczone zostały w
zewnętrznej kieszeni plecaka.
Założywszy go, Sabriel wykonała kilka prostych ćwiczeń i poczuła ulgę, stwierdzając,
że zbroja nie krępuje jej ruchów i prawie w ogóle ich nie ogranicza, choć plecak był ostatnią
rzeczą, którą chciałaby mieć na sobie podczas walki. Była nawet w stanie dotknąć palców u
nóg, co uczyniła zresztą parę razy, zanim się wyprostowała, by podziękować zjawom.
Ale już ich nie było. W zamian zjawił się Mogget, krocząc tajemniczo w jej stronę ze
środka pokoju.
- A więc jestem gotowa - powiedziała Sabriel.
Mogget nie odpowiedział, lecz usiadł u jej stóp i wykonał ruch, który wyglądał, jakby
zrobiło mu się niedobrze. Sabriel odsunęła się z obrzydzeniem, ale zamarła widząc, że z
pyszczka Moggeta wypada jakiś mały metalowy przedmiot i odbija się od podłogi.
- Prawie zapomniałem - rzekł Mogget. - Będzie ci potrzebny, skoro idę z tobą.
- Co to jest? - zapytała Sabriel, schylając się, by podnieść mały srebrny pierścień z
rubinem, wprawionym między dwie łapki wyrastające z obrączki.
- Dowiesz się, jeśli będziesz musiała go użyć - odparł enigmatycznie Mogget - włóż
go na palec.
Sabriel przyjrzała się uważnie pierścieniowi, trzymając go między dwoma palcami i
obracając lekko w stronę światła. W dotyku i w wyglądzie był całkiem zwyczajny. Nie miał
na sobie żadnych znaków Kodeksu ani na kamieniu, ani na obrączce. Nic z niego nie
promieniowało, nie otaczała go żadna aura. Włożyła go na palec.
Kiedy go przesuwała po palcu, sprawiał wrażenie zimnego, a potem gorącego, i wtedy
poczuła, że spada, spada w nieskończoność, w pustkę, która nie ma początku ani końca.
Wszystko przepadło, wszelkie światło, wszelka materia. Nagle wybuchły wokół niej znaki
Kodeksu i poczuła, jak chwytają ją mocno i zatrzymują ten pęd w nicość, przyspieszają
powrót do własnego ciała, powrót do świata Życia i Śmierci.
- Wolna Magia - powiedziała Sabriel, spoglądając na połyskujący na jej palcu
pierścień. - Wolna Magia połączona z Kodeksem. Nie rozumiem.
- Dowiesz się, jeśli będziesz musiała go użyć - powtórzył Mogget w taki sposób, jakby
to była jakaś lekcja do wykucia na pamięć. Potem dodał normalnym tonem: - Do tego czasu
się nie martw. Chodź, Papierowe Skrzydło jest gotowe.
ROZDZIAŁ JEDENASTY

Papierowe Skrzydło spoczywało na naprędce skleconym podeście ze świeżych


sosnowych desek, chwiejąc się nad wschodnim murem. Przy machinie tłoczyło się sześć
zjaw, które szykowały ją do lotu. Wchodząc po stopniach, Sabriel spojrzała na Skrzydło i
zaczęło w niej narastać jakieś nieprzyjemne uczucie. Spodziewała się czegoś zbliżonego do
samolotu, coraz bardziej powszechnego w Ancelstierre, jak na przykład dwupłatowiec, który
występował w pokazach akrobatycznych na ostatnich Dniach Otwartych Wyverley College.
Coś, co miałoby dwa skrzydła, osprzęt i śmigło - choć zakładała, że wyposażono go w silnik
napędzany nie mechanicznie, lecz magicznie.
Papierowe Skrzydło w niczym jednak nie przypominało samolotów z Ancelstierre.
Najbardziej było podobne do czółna, do którego przyczepiono skrzydła i ogon jastrzębia.
Kadłub zwężał się spiczasto po obu końcach, a pośrodku wydrążono otwór na kokpit. Po
bokach wyrastały długie skrzydła, które nie wyglądały zbyt solidnie. Także ogon w kształcie
klina nie budził większego zaufania.
Sabriel rozczarowała się co do reszty, kiedy wspięła się po ostatnich schodkach. Jasne
było teraz, jakiego materiału użyto do skonstruowania machiny, tak jak jasna stała się jej
nazwa - całość zrobiono z wielu arkuszy papieru, połączonych ze sobą czymś w rodzaju
laminatu. Pomalowana na bladoniebieski kolor, ozdobiona srebrnym szlakiem wokół kadłuba
i srebrnymi paskami wzdłuż skrzydeł i ogona, wyglądała prześlicznie i bardzo dekoracyjnie,
bynajmniej nie sprawiała jednak wrażenia, że może unieść się w powietrzu. Tylko żółte
sokole oczy, wymalowane na ostro zakończonym dziobie, pozwalały przypuszczać, że jak
ptak poszybuje w górę.
Raz jeszcze Sabriel popatrzyła na Papierowe Skrzydło, potem przesunęła wzrok na
wodospad. Wyglądał teraz jeszcze bardziej przerażająco niż zwykle, wezbrał bowiem po
powodzi. Wyrzucał w powietrze kipiącą pianę na setki jardów ponad krawędź, Papierowe
Skrzydło będzie więc musiało przelecieć przez tę huczącą mgłę, zanim dotrze do otwartych
przestrzeni nieba. Sabriel nawet nie wiedziała, czy jest impregnowane.
- Jak często... to... ono... wcześniej latało? - zapytała nerwowo. Pogodziła się w
myślach z faktem, że wkrótce zasiądzie w tej machinie i wystartuje w kierunku rozszalałej
wody, lecz instynkt samozachowawczy oraz stan żołądka podpowiadały jej, że lepiej by było
kurczowo trzymać się lądu.
- Wiele razy - odparł Mogget, przeskakując raźno z podestu do kokpitu. Jeszcze przez
chwilę rozbrzmiewał tam jego głos, aż wydrapał się na górę i oparł swą kosmatą kocią twarz
o obramowanie. - Jedna z Abhorsenów, która je zbudowała, poleciała pewnego razu nad
morze i z powrotem w ciągu jednego popołudnia. Ale potrafiła kontrolować pogodę i mogła
wywołać wiatr. Nie sądzę, żebyś...
- Nie - ubiegła go Sabriel, która uprzytomniła sobie kolejną lukę w swym
wykształceniu. Słyszała, że magia sterowania wiatrem polegała głównie na wygwizdywaniu
pewnych znaków Kodeksu, na tym jednak kończyła się jej znajomość rzeczy. - Nie, nie
umiem.
- Hm - ciągnął Mogget po chwili namysłu - Papierowe Skrzydło zna pewne
podstawowe zaklęcia, które pozwalają się unosić na wietrze. Musisz je jednak wygwizdać.
Zakładam, że umiesz gwizdać?
Sabriel puściła to pytanie mimo uszu. Wszyscy nekromanci musieli być muzykalni,
umieć gwizdać, mruczeć melodie, śpiewać. Gdyby zostali znienacka schwytani w Śmierci, nie
mając przy sobie dzwonków lub innych magicznych rekwizytów, te ich umiejętności były
ostatnią deską ratunku.
Przyszła zjawa i pomogła jej oswobodzić się z plecaka, potem zabrała go i skrzętnie
upchnęła z tyłu kokpitu. Inna ujęła Sabriel za ramię i skierowała ją do czegoś, co okazało się
rodzajem skórzanego hamaka, rozciągniętego w poprzek kokpitu - było to bez wątpienia
siedzenie pilota. Mimo że nie wyglądało na bardzo bezpieczne, Sabriel zmusiła samą siebie,
by się na nie wdrapać, oddawszy wcześniej jeszcze innej zjawie swój schowany do pochwy
miecz.
O dziwo, nie przebiła stopami laminowanej papierowej podłogi. Materiał, z którego
zbudowano machinę, wydawał się nawet dość solidny, co napawało pewną otuchą, zaś
siedzenie pilota, jeśli chwilę się na nim powiercić, pokołysać i dopasować, było bardzo
wygodne. Miecz i pochwę wsunięto do specjalnego pojemnika u boku Sabriel. Mogget zajął
miejsce na paskach, którymi umocowano plecak, siedzenie bowiem pozwalało się odchylić do
tyłu, tak że można się było niemal położyć.
Z nowej wysokości, na jakiej znalazł się jej wzrok, Sabriel spostrzegła małe owalne
lusterko ze srebrzonego szkła, przymocowane tuż pod obramowaniem kokpitu.
Rozbłyskiwało w promieniach późnego popołudniowego słońca i poczuła, jak drga w nim
Magia Kodeksu. Coś, co emanowało z lusterka, skłoniło ją do chuchnięcia na jego taflę, aż
szkło zaparowało się od jej gorącego oddechu. Przez moment pozostało zamglone, po czym
powoli pojawił się na nim znak Kodeksu, jakby po niewyraźnej powierzchni rysował go jakiś
upiorny palec.
Sabriel chłonęła znak, starając się pojąć jego cel i wywoływane skutki. Uprzedził ją,
że zaraz nastąpią dalsze: takie, które zwiększały moc wiatrów wznoszących, które pomagały
w pośpiechu schodzić w dół i które przywoływały wiatry ze wszystkich stron świata. Dla
Papierowego Skrzydła istniały również inne znaki, a kiedy Sabriel je sobie przyswajała,
ujrzała, że całą machinę wyściela Magia Kodeksu i przesyca ją zaklęciami. Jedna z
Abhorsenów, która go zbudowała, musiała się długo trudzić i włożyć wiele serca w to, by
stworzyć coś, co by przypominało bardziej magicznego ptaka niż samolot.
Mijał czas i ostatni znak się rozpłynął. Lusterko na powrót stało się czystą taflą
srebrzonego szkła, połyskującą w słońcu. Sabriel siadła w milczeniu i utrwalała w pamięci
znaki Kodeksu, nie mogąc się nadziwić potędze i zręczności, z jaką uczyniono Papierowe
Skrzydło, i rozmyślając o nadzwyczajnej metodzie uczenia. Być może pewnego dnia również
i ona nabierze takiej biegłości, że stworzy coś podobnego.
- Kim była dla mnie Abhorsen, która to zbudowała? - spytała Sabriel.
- Kuzynką - zamruczał jej do ucha Mogget. - Kuzynką twej prapraprapraprababki.
Ostatnią z tej linii. Nie miała dzieci.
Może jej dzieckiem było Papierowe Skrzydło, pomyślała Sabriel, przesuwając dłonią
po wygładzonej powierzchni kadłuba i czując, jak znaki Kodeksu czają się w tworzywie. Jej
samopoczucie przed czekającym ich lotem uległo znacznej poprawie.
- Najlepiej będzie, jak się pospieszymy - kontynuował Mogget. - Niedługo zrobi się
ciemno, wcześniej niż zwykle. Czy zapamiętałaś znaki?
- Tak - odparła z przekonaniem Sabriel. Odwróciła się do zjaw, które stanęły w rządku
za skrzydłami machiny, umocowując Papierowe Skrzydło aż do czasu, gdy miało zostać
wypuszczone w niebo. Sabriel zastanawiała się, ile razy wykonywały te obowiązki i dla ilu
Abhorsenów.
- Dziękuję - powiedziała im - za wszelką troskę i dobroć. Żegnajcie.
Mówiąc to, usadowiła się z powrotem w hamaku, chwyciła rękoma obramowanie
kokpitu i zagwizdała nuty dla wiatru wznoszącego, wyobrażając sobie jednocześnie w
myślach ciąg odpowiednich znaków Kodeksu i pozwalając, by wypływały jej z gardła, na
wargi i w powietrze.
Jej gwizd miał czyste i właściwe brzmienie, zerwał się więc odpowiedni wiatr,
wzmagając się wraz z wydechem Sabriel. Biorąc nowy oddech, przeszła na radosną, wesołą
melodyjkę, jak rozkoszujący się swym lotem ptak, a znaki Kodeksu płynęły strumieniem z jej
ściągniętych razem warg wprost do samego Papierowego Skrzydła. Na dźwięk gwizdu
niebieska i srebrna farba zdawały się ożywać, tańczyć po kadłubie, prześlizgiwać w poprzek
skrzydeł jak połyskujące, lśniące upierzenie. Cały samolot trząsł się i drżał, stał się nagle
elastyczny i gotów do rozpoczęcia lotu.
Radosny ptasi śpiew kończył się pojedynczą, długą i czystą nutą oraz znakiem
Kodeksu, który błyszczał jak słońce. Zatańczył aż na dziobie Papierowego Skrzydła i wsiąkł
w laminat. Sekundę później zamrugały żółte oczy, zapłonęły dzikością i dumą, a potem
zwróciły się w stronę nieba.
Zjawy miały teraz ręce pełne roboty, usiłując przytrzymać Papierowe Skrzydło na
ziemi, lecz wiatr wznoszący wzmagał się coraz bardziej, szarpiąc za srebrno-niebieskie
upierzenie. Sabriel poczuła, jak Papierowe Skrzydło napina się i pręży, jaką wielką siłę
skrywa w skrzydłach, jak wzbiera w nim radość z ostatniej chwili, gdy wolność jest już
pewna.
- Puśćcie! - zawołała, i zjawy posłuchały, a Papierowe Skrzydło podskoczyło w górę
wprost w objęcia wiatru i leciało coraz dalej i wyżej, rozbryzgując pianę wodospadu, jakby
była zaledwie przelotnym wiosennym deszczykiem. Pofrunęło ponad szeroką doliną w
otwarte niebo.
Tysiąc stóp - a może więcej - nad doliną było zimno i cicho. Papierowe Skrzydło z
łatwością wzbijało się w powietrze, popychane silnym wiatrem z tyłu. Poza kilkoma
drobnymi obłoczkami niebo było czyste. Sabriel odchyliła się w swym siedzeniu pilota i
odpoczywała, po raz kolejny przebiegając myślami wyuczone znaki Kodeksu. Upewniała się,
że odpowiednio je zaszufladkowała. Czuła się wolna i w pewien sposób oczyszczona, jakby
niebezpieczeństwa, o które się otarła w ciągu ostatnich kilku dni, były brudem, który zmył
wiatr.
- Skręć bardziej na północ - rozległ się nagle tuż za nią głos Moggeta, przerywając jej
błogi nastrój. - Pamiętasz mapę?
- Tak - odparła Sabriel. - Czy lecimy wzdłuż rzeki? Nazywa się Ratterlin, prawda? Na
ogół płynie w kierunku północno-wschodnim.
Mogget nie odpowiedział od razu, choć Sabriel słyszała tuż obok siebie jego mruczący
oddech. Wydawało się, że nad czymś myśli. W końcu rzekł:
- Czemu nie? Równie dobrze możemy się nią kierować i dolecieć do morza. Ratterlin
rozwidla się tam w deltę, więc bez trudu znajdziemy jakąś wyspę, na której przenocujemy.
- A może by tak lecieć bez przerwy? - spytała ochoczo Sabriel. - Gdybym wezwała
najsilniejsze wiatry, moglibyśmy dotrzeć do Belisaere przed jutrzejszym wieczorem.
- Papierowe Skrzydło nie lubi latać w nocy - wyjaśnił krótko Mogget. - Nie mówiąc
już o tym, że prawie na pewno straciłabyś panowanie nad silniejszymi wiatrami. To o wiele
trudniejsze, niż się wydaje na początku. Poza tym samo Papierowe Skrzydło za bardzo rzuca
się w oczy. Czy brak ci zdrowego rozsądku, Abhorsen?
- Mów do mnie Sabriel - przykazała krótko dziewczyna. - Abhorsen to mój ojciec.
- Jak sobie życzysz, o pani - powiedział Mogget. Słowo „pani” zabrzmiało wyjątkowo
złośliwie.
Następna godzina minęła w wojowniczym milczeniu, lecz jeśli chodzi o Sabriel,
prędko zapomniała o gniewie, ciesząc się nowością, którą był dla niej lot. Upajała się
możliwością oglądania świata z tej perspektywy: pola i lasy jak pozszywane ze sobą kawałki
różnokolorowego materiału, ciemny pas rzeki, rozrzucone gdzieniegdzie domostwa.
Wszystko było bardzo małe i widziane z góry wydawało się wręcz doskonałe.
Potem słońce zaczęło się obniżać i choć jego gasnący blask, który zalewał czerwienią
horyzont, sprawiał, że widoki stały się jeszcze bardziej urokliwe, Sabriel wiedziała, że
Papierowe Skrzydło pragnie podejść do lądowania. Czuła, jak żółte oczy skupiają się nie na
błękitnym niebie, lecz na zielonej ziemi. Gdy cienie wydłużyły się, Sabriel zapragnęła tego
samego, co machina i zaczęła spoglądać w tym samym kierunku.
Rzeka rozdzielała się już na miliardy strumyków i rzeczułek, które tworzyły podmokłą
deltę Ratterlin, w oddali zaś Sabriel dostrzegła ciemny ogrom morza. W delcie było wiele
wysp, z których część zajmowała obszar równy boisku futbolowemu, porośnięty drzewami i
krzakami, część zaś była błotnista i wąska na rozpiętość dwóch wyciągniętych ramion.
Sabriel wybrała oddaloną o parę mil wysepkę średniej wielkości, w kształcie rombu, raczej
płaską i pokrytą niską żółtawą trawą. Zagwizdała, by zmniejszyć moc wiatru.
Stopniowo słabł, a Papierowe Skrzydło zaczęło obniżać lot, niekiedy popychane w tę
lub tamtą stronę, czy to wskutek kontroli, którą Sabriel sprawowała nad wiatrem, czy to z
powodu przekrzywienia się jego własnego skrzydła. Zarówno żółte oczy machiny, jak i
ciemnobrązowe oczy Sabriel utkwione były w ziemi. Tylko Mogget, jak to Mogget, patrzył w
tył i w górę.
Mimo to nie zobaczył prześladowczyń, dopóki nie zjawiły się one znienacka, krążąc
wokół słońca, zdążył więc ostrzec Sabriel głośnym miauczeniem dosłownie na parę sekund
wcześniej. To wystarczyło, by zdążyła się obrócić i ujrzeć setki prędko poruszających się
sylwetek, które pikowały wprost na nich. Instynktownie utworzyła w myślach znaki Kodeksu
i wydęła wargi do gwizdu, który miał wzmóc siłę wiatru wznoszącego, a następnie skręciła na
północ.
- Krwawe wrony! - syknął Mogget, gdy łopoczące stworzenia zwolniły, krążąc teraz
wokół swej nagle ożywionej ofiary.
- Tak! - krzyknęła Sabriel, choć nie wiedziała, dlaczego się do niego odezwała. Jej
uwagę pochłaniały ptaki. Usiłowała ocenić, czy odetną im drogę, czy też nie. Czuła, że wiatr
sprawdza, jakie są granice jej umiejętności, co przepowiedział jej Mogget. Dalsze poganianie
wiatru mogło mieć nieprzyjemne konsekwencje. Czuła jednak również obecność krwawych
wron, mieszaninę Śmierci i Wolnej Magii, która tchnęła życie w ich przegniłe, szkieletowe
formy.
Krwawe wrony nie są w stanie długo przetrwać na słońcu i wietrze, musiano je więc
spreparować poprzedniego wieczora. Jakiś nekromanta schwytał całkiem zwyczajne wrony,
zabił je z zachowaniem całego rytuału i wsączył w ich ciała złamanego, rozkawałkowanego
ducha zmarłej osoby: kobiety lub mężczyzny. Teraz były one ptakami - ścierwami,
kierowanymi przez jakiś rozum, może nawet niezbyt bystry. Leciały dzięki mocy Wolnej
Magii, zabijały zaś, wykonując serię bezdusznych poleceń.
Chociaż Sabriel bezzwłocznie zawezwała wiatr, stado nadal nadciągało z ogromną
prędkością. Pikowały z dużej wysokości, nie zwalniając, a wiatr zwiewał pióra i przegniłe
mięso z ich splecionych zaklęciem kości.
Przez moment Sabriel brała pod uwagę nagły zwrot Papierowym Skrzydłem i lot w
sam środek potwornej chmary wron. Stałaby się zbrojnym w miecz i dzwonki aniołem
zemsty. Lecz ptaków było po prostu zbyt wiele, by z nimi walczyć, zwłaszcza z rozpędzonego
samolotu, unoszącego się paręset stóp ponad ziemią. Jedno nadgorliwe pchnięcie mieczem
oznaczałoby zgubę i runięcie w dół - o ile krwawe wrony nie zabiłyby Sabriel w locie.
- Muszę zawezwać silniejszy wiatr! - wrzasnęła do Moggeta, który siedział teraz ze
zjeżoną sierścią na jej plecaku i prowokował ptaki przeraźliwym miauczeniem. Były już
bardzo blisko, lecąc w niesamowitym regularnym szyku w dwóch długich szeregach,
przypominających wyciągnięte ramiona, które miały schwytać Papierowe Skrzydło i strącić je
z nieba. Po błyskawicznym pikowaniu w dół niewiele ocalało z ich niegdyś czarnego
upierzenia. W ostatnich promieniach słońca prześwitywały białe kości wron, jednak ich ostre
dzioby nadal lśniły głęboką czernią. Sabriel widziała, jak w ich pustych oczodołach tliły się
na czerwono resztki pokawałkowanego ducha Zmarłego.
Mogget nie odpowiedział. Być może nawet nie słyszał, bowiem głos Sabriel
zagłuszała jego miauczenie i krakanie krwawych wron, przedziwny, głuchy dźwięk, tak
martwy, jak ich ciała. Ptakom zostało już tylko parę jardów, by zaatakować.
Przez sekundę, wpadając w panikę, Sabriel poczuła, że bardzo wyschły jej wargi, tak
że nie da rady ich wydąć, lecz kiedy je zwilżyła, zabrzmiał powolny i nieregularny gwizd.
Niezgrabnie i z trudem zjawiały się w jej głowie znaki Kodeksu, jakby próbowała toczyć
duży ciężar na za małych rolkach - aż w końcu, kiedy zdobyła się na ostatni wysiłek, znaki
wplotły się w nuty wygwizdywanej melodii.
Wezwany wiatr, inaczej niż poprzednio, nie wzmagał się stopniowo, lecz runął nagle,
z wielką siłą. Wył z tyłu samolotu, z przerażającą gwałtownością unosił Papierowe Skrzydło i
pchał je do przodu, niczym potężna fala, która miota wątłą łódką. Lecieli tak prędko, że
Sabriel ledwo była w stanie zobaczyć rozpościerający się poniżej ląd, a poszczególne wyspy
zlały się w jedno.
Zacisnąwszy dla ochrony oczy w wąskie szparki, kręciła szyją, a wiatr smagał jej
twarz, jakby wymierzając złośliwie policzek. Ścigające ich wrony były już rozrzucone po
niebie. Nie leciały w żadnym szyku i wyglądały jak małe, czarne plamki na tle
szkarłatnowrzosowego zachodu słońca. Na próżno trzepotały skrzydłami, próbując znowu
lecieć w stadzie, lecz Papierowe Skrzydło wyprzedziło je o milę albo i więcej. Nie miały
szans, by je dogonić.
Sabriel westchnęła z ulgą, tymczasem pojawiły się jednak nowe powody do
niepokoju. Wiatr niósł ich z tak zastraszającą prędkością, że zrobili zwrot na północ, dokąd
wcale nie zamierzali lecieć. Kiedy Sabriel ujrzała pierwsze mrugające na niebie gwiazdy,
zorientowała się, że zmierzają w stronę Klamry.
Przywołanie znowu znaków Kodeksu i zagwizdanie zaklęcia, które łagodziło siłę
wiatru i kierowało machinę na wschód, wymagało od Sabriel sporego wysiłku, lecz choć
udało jej się to wykonać, zaklęcie nie poskutkowało. Zerwał się jeszcze silniejszy wiatr, który
szarpnął samolotem, tak że pomknął on, przechylając się na boki, w stronę północy, prosto na
Klamrę.
Sabriel przykucnęła w kokpicie, a z jej oczu płynęły strumienie łez. Całą siłą woli
próbowała narzucić wiatrowi moc znaków Kodeksu. Nawet ona słyszała, że gwizd jest
wyjątkowo słaby. Znaki Kodeksu całkiem ginęły pośród wichury. Sabriel zdała sobie sprawę,
że zupełnie straciła panowanie nad sytuacją.
Wydawało się, że zaklęcie przynosi skutek odwrotny do zamierzonego, gdyż wiatr
rozszalał się, porywając Papierowe Skrzydło w ogromną spiralę. Samolot wirował jak piłka,
którą przerzucają się stojący w kręgu olbrzymi, a każdy z nich jest wyższy od poprzedniego.
Sabriel dostała zawrotów głowy, zrobiło się jej jeszcze zimniej, a oddech stał się szybki i
płytki. Próbowała oddychać resztkami powietrza, by w ogóle przeżyć. Znowu usiłowała
uspokoić wiatry, lecz nie mogła złapać tchu, by zagwizdać. Znaki Kodeksu wymykały się jej
z głowy. Była w stanie jedynie trzymać się kurczowo pasów siedzenia, a Papierowe Skrzydło
robiło, co mogło, walcząc z burzą.
Wtem, bez żadnego uprzedzenia, wiatr przestał szaleć. Zaczął gwałtownie opadać, a
wraz z nim spadało Papierowe Skrzydło. Sabriel poleciała w górę, pasy nagle się naprężyły, a
Mogget tak mocno uczepił się plecaka, by utrzymać się we wnętrzu samolotu, że prawie
przedarł go pazurami. Dramatyczna zmiana sytuacji dodała Sabriel energii. Wyczerpanie
znikło, więc znów podjęła próby, by gwizdem przywołać wiatr wznoszący, lecz to również
przekraczało jej możliwości. Samolot spadał na oślep i nie był w stanie się zatrzymać. Jego
dziób przechylał się coraz bardziej, aż pikował prawie całkiem pionowo, niczym młot, który
ma opaść wprost na kowadło.
Czekała ich długa droga w dół. Sabriel raz krzyknęła, po czym spróbowała użyć
trochę swej wywołanej strachem siły, by opanować Papierowe Skrzydło. Lecz znaki
przepływały przez melodię gwizdu, nie dając żadnego rezultatu, z wyjątkiem złotej iskry,
która na krótko oświetliła białą, zastygłą na wietrze twarz Sabriel. Słońce już zaszło, a ciemna
masa lądu pod nimi aż za bardzo przypominała szarą rzekę Śmierci, w którą już za parę
niedługich minut wejdą ich duchy i nigdy nie powrócą do ciepłego światła Życia.
- Rozluźnij mi obrożę - zamiauczał Mogget przy uchu Sabriel, po czym poczuła coś
dziwnego: pazury zagłębiające się w zbroję, gdy wygramolił się jej na kolana. - Rozluźnij mi
obrożę!
Sabriel spojrzała na niego, na ziemię, na obrożę. Ogarnęło ją oszołomienie, brakowało
jej tlenu i zdolności do podjęcia decyzji. Obroża stanowiła część pradawnych więzów, była
strażnikiem jakiejś straszliwej mocy. Takich więzów używało się tylko po to, by opanować
niewyrażalne zło lub nieokiełznane siły.
- Zaufaj mi! - zawył Mogget. - Rozluźnij obrożę i pamiętaj o pierścieniu!
Sabriel przełknęła ślinę, zamknęła oczy, zaczęła manipulować przy obroży i modlić
się, by to, co robiła, okazało się słuszne. Wybacz mi, ojcze, pomyślała, nie zwracała się
jednak tylko do ojca, lecz do wszystkich Abhorsenów, którzy byli przed nią - zwłaszcza do
tego, który dawno temu stworzył tę obrożę.
Po jej rozpięciu poczuła, o dziwo, tylko mrowienie, mimo że zaklęcie było tak stare.
Potem zdjęła ją, a obroża stała się nagle ciężka jak ołowiana lina lub kula na łańcuchu. Sabriel
prawie ją upuściła, ale ta zrobiła się wtedy znów lekka, a potem niematerialna. Gdy
dziewczyna otworzyła oczy, okazało się, że obroża po prostu rozpłynęła się.
Mogget siedział nieruchomo na jej kolanach. Nie było w nim widać żadnych zmian,
lecz nagle zaczął się jarzyć jakimś wewnętrznym światłem i powiększać, aż rozmazały się
jego kontury, a światło wciąż rosło. Po kilku sekundach już nic nie zostało z postaci kota,
tylko jakiś lśniący kształt, który oślepiał blaskiem. Wydawało się przez chwilę, że się
zawahał: Sabriel wyczuła, że miota się między skierowaną w jej stronę agresją a jakąś
wewnętrzną siłą. Niemal przybrał z powrotem formę kota, lecz rozpadł się nagle na cztery
snopy iskrzącego się bielą światła. Jeden wystrzelił w przód, drugi w tył, dwa zaś
poszybowały w stronę skrzydeł.
Wówczas całe Papierowe Skrzydło rozjaśniło się ostrym, jaskrawym blaskiem.
Przestało też tak raptownie spadać i przyjęło pozycję poziomą. Sabriel została gwałtownie
wyrzucona do przodu. Mimo że ciało przytrzymywały pasy, omal nie uderzyła nosem w
posrebrzane lusterko. Nadwerężyła też mięśnie szyi, usiłując bezskutecznie utrzymać głowę.
Chociaż sytuacja uległa poprawie, spadali dalej. Sabriel założyła ręce na straszliwie
obolałym karku. Zobaczyła, jak w oszałamiającym tempie zbliża się do nich ziemia,
wypełniając cały widnokrąg. Znienacka pojawiły się pod nimi korony drzew, a przesycone
dziwnym światłem Papierowe Skrzydło przedzierało się przez górne konary, co dawało taki
efekt, jakby po blaszanym dachu bębnił grad. Potem znowu spadali, aż prawie musnęli jakieś
wykarczowane pole, jednak samolot nadal poruszał się zbyt szybko, by mógł wylądować, nie
ulegając całkowitemu zniszczeniu.
Mogget, lub to, czym się stał, znowu zahamował Papierowe Skrzydło. Samolotem
wstrząsnęło kilka razy, przez co Sabriel nabiła sobie nowe guzy, jakby jeszcze miała ich za
mało. Po raz pierwszy poczuła niewiarygodną ulgę, gdy zrozumiała, że przeżyją. Jeszcze
jedno hamowanie, a Papierowe Skrzydło znajdzie się bezpiecznie na dole i wpadnie tylko w
lekki poślizg na łące, na miękkiej, wysokiej trawie.
Mogget zahamował więc, a Sabriel wiwatowała, gdy Papierowe Skrzydło delikatnie
spoczęło na trawie i sunęło, tak jak to się dzieje w czasie doskonałego lądowania. Jej radość
przemieniła się jednak w okrzyk przerażenia, kiedy trawa rozstąpiła się, ukazując krawędź
gigantycznej ciemnej czeluści, która znajdowała się dokładnie na ich drodze.
Papierowe Skrzydło było już teraz zbyt nisko, by wznieść się w powietrze, a poruszało
się zbyt wolno, by prześlizgnąć się ponad otworem, który miał w przekroju co najmniej
pięćdziesiąt jardów. Dotarło więc do jego brzegu, przechyliło się i wirując, runęło w dół.
ROZDZIAŁ DWUNASTY

Sabriel powoli odzyskiwała przytomność, ale jej mózg długo nie mógł kierować
zmysłami. Pierwszy wrócił słuch, lecz uchwyciła tylko swój ciężki oddech i skrzypienie
zbroi, gdy próbowała usiąść. Przez chwilę nie mogła odzyskać wzroku i wpadła w panikę, że
jest niewidoma, lecz wtedy wróciła jej pamięć. Była noc, a ona znajdowała się na dnie jakiejś
czeluści - wielkiego, okrągłego szybu, czy studni skalnej, który albo powstał w naturalny
sposób, albo ktoś go wydrążył w skale. Kiedy spadali, zdążyła spostrzec w przelocie, że
musiał on mieć przynajmniej pięćdziesiąt jardów w przekroju i był głęboki na jakieś sto.
Światło dnia rozświeciłoby zapewne jego mroczne zakamarki, lecz blask gwiazd był za słaby.
Następnie, tuż po pamięci, wróciło odczucie bólu. Tysiące potłuczeń, zadrapań i
sińców, lecz żadnych poważnych obrażeń. Sabriel poruszała palcami u rąk i stóp, napinała
mięśnie ramion, pleców i nóg. Wszystko ją bolało, ale funkcjonowało normalnie.
Do głowy napłynęły mgliste wspomnienia ostatnich sekund przed tym, kiedy uderzyli
o kamienne płyty. Mogget, czy też jakaś biała moc, która pomagała Papierowemu Skrzydłu
zwolnić, zanim zderzyło się z podłożem... lecz przecież sam samolot nie musiał się rozbić, bo
wcale tego nie pamiętała. To wskutek wstrząsu, pomyślała, jakby jej to nie dotykało, jakby
stawiała diagnozę jakiejś obcej osobie.
Kolejne myśli nasunęły się jej dopiero jakiś czas później, uzmysłowiła więc sobie, że
musiała znów zemdleć. Ocknąwszy się, tym razem poczuła się nieco raźniej. Była dziwnie
ożywiona i to pomogło jej otrząsnąć się z otępienia. Odpięła po omacku pasy i w tyle, za
sobą, poszukała plecaka. W jej obecnym stanie nie wchodziło w rachubę nawet proste
zaklęcie Kodeksu, które mogłoby wywołać światło, ale miała przecież świece, zapałki i
zapalarkę.
W błysku zapałki Sabriel poczuła, jak serce w niej zamiera. W małym, migotliwym
kręgu światła spostrzegła, że ocalała tylko środkowa część kokpitu Papierowego Skrzydła -
reszta wyglądała jak smętne, niebiesko-srebrne zwłoki niegdyś wspaniałego dzieła. Pod
kokpitem leżały porwane i zmiażdżone skrzydła, a kilka jardów dalej pogruchotany dziób.
Jedno z dwojga oczu wpatrywało się w okrągły fragment widocznego przez otwór szybu
nieba, pozbawione było jednak jakichkolwiek oznak drapieżności i życia. Tylko żółta farba i
laminowany papier.
Sabriel tak się zapatrzyła we wrak i ogarnął ją taki smutek i żal, że w końcu sparzyła
się płomieniem w palec. Zapaliła więc następną zapałkę, a potem świeczkę. W ten sposób
poszerzył się oświetlony obszar, zwiększając jej pole widzenia.
Na dużym, płaskim terenie było jeszcze wiele rozrzuconych drobnych szczątków
Papierowego Skrzydła. Sabriel zmusiła swoje posiniaczone ciało do wysiłku i jęcząc,
podciągnęła się na zewnątrz kokpitu, by przyjrzeć się uważniej miejscu, na którym
wylądowali.
Okazało się, że płaskie podłoże to dzieło rąk ludzkich: wybrukowano je starannie
płytami kamiennymi, między którymi rosła trawa i pokrywał je mech, z całą pewnością więc
zrobiono to dość dawno temu. Sabriel usiadła na chłodnych płytach, zastanawiając się, po co
ktoś wykonał taką pracę na dnie kamiennej studni.
To rozmyślanie stało się jakby zapaleniem zapłonu w jej zamroczonym umyśle,
sprawiło, że zaczęła też zastanawiać się nad innymi rzeczami. Gdzie na przykład jest moc,
która niegdyś była Moggetem? I co to naprawdę było? Przypomniała sobie, że należy pójść
po miecz i sprawdzić dzwonki.
Owinięty turbanem hełm przekręcił się jej na głowie niemal tyłem do przodu.
Poprawiła go powoli, czując każde nieznaczne poruszenie bardzo już zesztywniałego karku.
Umocowawszy pierwszą świeczkę w stygnącej na bruku kałuży wosku, wywlokła z
wraku plecak i broń, po czym zapaliła dwie następne. Jedną świeczkę ustawiła koło już
płonącej, drugą zaś zabrała ze sobą, by oświetlić sobie drogę. Obeszła zniszczone Papierowe
Skrzydło, szukając choćby śladu po Moggecie. Stojąc przy oderwanym od całości dziobie,
dotknęła delikatnie oczu machiny, żałując, że nie może ich zamknąć.
- Przepraszam - szepnęła. - Może kiedyś będę umiała zbudować nowe Papierowe
Skrzydło. Powinno istnieć kolejne, by nosić twe imię.
- Sentymenty, Abhorsen? - zapytał jakiś głos za jej plecami, któremu udało się
zabrzmieć jak głos Moggeta, choć jednocześnie mógł to być ktoś całkiem inny. Był
głośniejszy, ostrzejszy, mniej ludzki, a każde słowo trzeszczało jak obracające się prądnice,
których używała na lekcjach z przedmiotów ścisłych w Wyverley College.
- Gdzie jesteś? - spytała, odwracając się prędko, Sabriel. Głos zdawał się dochodzić z
bliska, lecz w kręgu rzucanego przez świeczki światła nie było nic widać. Podniosła nieco
jedną z nich i przełożyła ją do lewej ręki.
- Tutaj - szydził głos i Sabriel ujrzała, jak spod strzaskanego kadłuba wystrzelają
świetliste płomienie białego ognia, podpalając laminat. W ciągu sekundy całe Papierowe
Skrzydło rozgorzało żółtoczerwonymi płomieniami, które tańczyły pod warstwą gęstego
białego dymu. Przesłonił on zupełnie to, co wyłoniło się spod rozbitego samolotu.
Żaden z jej wykrywających Śmierć zmysłów nawet nie drgnął, lecz Sabriel wyczuwała
węchem Wolną Magię: jej gryzącą, nienaturalną woń, która szarpała nerwy i wdzierała się w
zapach dymu. Wtedy znowu zobaczyła białe płomienie ognia. Wylewały się, schodziły razem,
mąciły, stykały ze sobą - i ze stosu pogrzebowego Papierowego Skrzydła wyszła jakaś
oślepiająca niebiesko-biała istota.
Sabriel nie była w stanie patrzeć na nią wprost, musiała więc osłonić oczy ramieniem.
Kątem oka zauważyła coś, co miało ludzką postać, było od niej wyższe i chude, niemal
zagłodzone. Nie miało nóg, a głowa i tułów balansowały na słupie utworzonym przez jakąś
wirującą moc.
- Wolny, lecz za cenę krwi - rzekła istota, podchodząc bliżej. Znikł już wszelki ślad po
głosie Moggeta, a w trzeszczącym i przypominającym szczęk karabinu tonie słychać było
tylko groźbę.
Sabriel nie miała żadnych wątpliwości, co oznacza cena krwi i kto ją zapłaci.
Zbierając resztki energii, przywołała w umyśle trzy znaki Kodeksu i cisnęła nimi w istotę,
wykrzykując ich nazwy:
- Anet! Calew! Ferhan!
Znaki, wylatujące z jej ręki, głowy i warg, stały się srebrnymi ostrzami, które mknęły
przez powietrze prędzej niż rzucony sztylet - i przeszyły lśniącą postać, najwyraźniej bez
efektu.
Istota zaśmiała się, a jej głos wznosił się i opadał jak wycie obolałego psa, potem
leniwie posunęła się do przodu, jakby niespiesznym ruchem dawała do zrozumienia, że
pozbycie się Sabriel nie stanowi dla niej większego problemu niż spalenie Papierowego
Skrzydła.
Dziewczyna wyciągnęła miecz i wycofała się, zdecydowana, by nie wpadać w panikę,
jak to było w przypadku starcia z Mordikantem. Odchylała głowę w przód i w tył,
zapomniawszy o bolącym karku. Sprawdzała teren za plecami i oznaczała pozycję
przeciwnika. Rozważała różne możliwości. A gdyby tak użyć jednego z dzwonków - ale to
oznaczałoby konieczność upuszczenia świeczki. Czy mogła liczyć na to, że istota oświetli jej
drogę swym jaskrawym blaskiem?
Jakby czytając w jej myślach, stworzenie nagle pociemniało, wsysając mrok w swe
wirujące ciało, podobnie jak gąbka nasiąka atramentem. Za parę sekund Sabriel ledwo
dostrzegała tę straszliwą sylwetkę, podświetloną od tyłu pomarańczowym refleksem
płonącego Papierowego Skrzydła.
Próbowała rozpaczliwie przypomnieć sobie podstawowe wiadomości o wytworach
Wolnej Magii. Jej ojciec rzadko o nich mówił, a Magistrix Greenwood zaledwie prześlizgnęła
się po tym temacie. Sabriel znała zaklęcia narzucające więzy na dwa pomniejsze rodzaje
wytworów Wolnej Magii, ale stojąca przed nią istota nie była ani Margrue, ani Stilkenem.
- Pomyśl no, Abhorsen - śmiała się istota, znowu robiąc krok do przodu. - Jaka
szkoda, że główka nie pracuje jak należy.
- Uratowałeś ją przed odpoczynkiem wiecznym - odparła ostrożnie Sabriel. W końcu
zahamował Papierowe Skrzydło, może więc kryje się w nim jakieś dobro, pozostałość po
Moggecie, trzeba je tylko wydobyć na wierzch.
- Sentymenty - odpowiedziało stworzenie, nadal posuwając się cicho przed siebie.
Ponownie roześmiało się i znienacka wystrzeliło ramię przypominające pnącze. Śmignęło
przez dzielącą go od Sabriel przestrzeń, uderzając ją w twarz.
- Wspomnienie, teraz w czystej postaci - dodała istota, kiedy Sabriel podniosła się,
stając chwiejnie na nogach po drugim z kolei ataku, machając mieczem, by odparować cios.
Pomimo groźby srebrnych strzał zaklęć, ostrzem mieczu z wyrytymi znakami Kodeksu udało
jej się dotknąć nadprzyrodzonego ciała stworzenia, lecz bez rezultatu, nie licząc tego, że sama
poczuła bolesne szarpnięcie.
Krew ciekła jej z nosa i ciepły, słonawy strumyczek szczypał spierzchnięte od wiatru
wargi. Próbowała nie zwracać na to uwagi i spożytkować ból nosa, prawdopodobnie
złamanego, by przywrócić umysłowi pełną sprawność.
- Wspomnienia, tak, wiele wspomnień - ciągnęła istota. Krążyła teraz wokół Sabriel,
spychając ją tam, skąd obie przyszły, w stronę gasnących płomieni Papierowego Skrzydła.
Wkrótce się wypalą i zapadnie całkowita ciemność, gdyż świeczka Sabriel była teraz już
tylko bryłką wosku, która, zapomniana, wypadła jej z dłoni.
- Tysiąclecia poddaństwa, Abhorsen. Byłem spętany podstępem, zdradą, zniewolony
w obrzydliwym, raz na zawsze ustalonym cielesnym kształcie, lecz będzie za to zapłata,
powolna zapłata - z całą pewnością nie szybka!
Podobne do wici roślinnej ramię śmignęło tym razem nisko, starając się, by Sabriel się
o nie potknęła, lecz przeskoczyła je i wyciągnęła ostrze w gotowości, kierując je w pierś
stworzenia. Uchyliło się jednak w bok, jakby tańcząc, i wyciągnęło kolejne ramiona. Gdy
Sabriel próbowała odskoczyć, złapało ją i przyciągnęło do siebie.
Uzbrojone w miecz ramię zamarło, a wtedy stworzenie ścisnęło ją jeszcze mocniej, aż
przysunęła się blisko do jego piersi. Twarz Sabriel znalazła się na szerokość palca od
gotującego się, poruszającego się bez ustanku ciała. Zdawało się, że milion maleńkich
owadów brzęczy za błoną nieprzeniknionej ciemności.
Inne ramię chwyciło tył jej hełmu, zmuszając ją, by podniosła wzrok, aż ujrzała
dokładnie nad sobą głowę istoty. Była zbudowana wyjątkowo prosto: oczy niczym dwie
studnie, głębokie doły bez widocznego dna, brak nosa, usta zaś dzieliły to upiorne oblicze na
dwie części. Rozchyliły się lekko, ukazując płonący niebieskobiały blask, z którego na
początku zbudowane było ciało tej istoty.
Cała Magia Kodeksu wyparowała z głowy Sabriel. Miecz i dzwonki uwięzły, a nawet
gdyby mogła zrobić z nich użytek, nie wiedziałaby, co należy uczynić, walcząc z istotą, która
nie była Zmarła. Mimo to zrobiła w myślach gorączkowy, błyskawiczny przegląd takich
stworzeń, dzieląc je na rozmaite kategorie, jakby mogło jej to w czymś pomóc.
Właśnie wtedy jej zmęczony, wstrząśnięty mózg przypomniał sobie o pierścieniu.
Miała go w lewej dłoni, a jego chłodne srebro spoczywało na palcu wskazującym.
Nie wiedziała jednak, co powinna z nim zrobić, a istota już schylała głowę w jej
kierunku, wyciągając niewiarygodnie długą szyję, aż nabrała ona wyglądu głowy węża. Coraz
szerzej otwierała usta, stając się jaśniejsza. Pryskały z niej rozżarzone do białości iskry, które
spadały na hełm i twarz Sabriel, paląc ubranie i parząc skórę. Zostawiały maleńkie blizny,
jakby tatuaże. Pierścień na palcu obluzował się. Sabriel odruchowo zwinęła dłoń, lecz
pierścień dalej powiększał się, zsuwał z palca, rósł, aż nawet nie patrząc na niego Sabriel
wiedziała, że trzyma teraz srebrną obręcz, tak szeroką lub szerszą nawet niż wysmukłe ramię
istoty. I nagle wiedziała już, co ma zrobić, kiedy usłyszała:
- Najpierw wyłupić oko - rzekła istota, zionąc takim gorącem, że jej oddech
przypominał spadające iskry. Paliły one twarz Sabriel jak oparzenie słoneczne. Istota uchylała
głowę na boki i coraz szerzej rozwierała szczęki, aż zwichnęła sobie żuchwę.
Sabriel rzuciła na nią ostatnie, uważne spojrzenie, zacisnęła mocno oczy, by uchronić
się przez rażącym blaskiem, i starała się zarzucić obręcz na jej szyję.
Przez sekundę, gdy gorąco doskwierało jej jeszcze bardziej i poczuła straszliwy palący
ból w oku, pomyślała, że chybiła. Potem wyrwano jej obręcz z ręki i Sabriel poleciała w tył,
ciśnięta jak płotka odrzucona przez rozzłoszczonego rybaka.
Wylądowawszy na chłodnych kamiennych płytach, otworzyła oczy. Bolało ją lewe
oko, zalane łzami, a gdy przez nie patrzyła, wszystko się rozmazywało - było za to sprawne i
na swoim miejscu.
Zauważyła, że udało się jej jednak zarzucić na stworzenie obręcz, która zsunęła się
powoli po jego długiej, esowatej szyi. Pierścień znowu się kurczył, bez względu na
rozpaczliwe próby pozbycia się go czynione przez istotę. Miała ona teraz sześć lub siedem
dłoni, które wyrastały wprost z ramion. Wiły się, usiłując wcisnąć palce pod pierścień, lecz
metal wyraźnie szkodził substancji, z której była zbudowana. Dlatego jej palce zwijały się i
drgały, nie mogąc jednak utrzymać pierścienia dłużej niż przez sekundę.
Odpływały również plamy ciemności, ściekając po wirującym, miotającym się słupie,
który stanowił podstawę istoty. Zostawiały za sobą jarzącą się biel. Stworzenie nie ustawało
w walce z pierścieniem, jego jaskrawe, rozżarzone ręce roztapiały się i powstawały na nowo,
ciało skręcało się i obracało, a nawet wierzgało, próbując zrzucić z siebie pierścień niczym
koń jeźdźca.
W końcu skapitulowało i obróciło się w stronę Sabriel, krzycząc i wydając trzaski.
Wyskoczyły z niego dwa długie ramiona, a z nich wyrosły szpony, sięgając w kierunku
rozciągniętego na płytach ciała Sabriel. Istota wydrapała nimi głębokie bruzdy w kamieniu.
Szpony skradały się jak sunące w stronę ofiary pająki - lecz zabrakło im niewiele więcej niż
jard.
- Nie! - zawyło stworzenie, a jego całe skręcające się i zwijające w spiralę ciało runęło
chwiejnie do przodu, wyciągając zabójcze ramiona przed siebie. Znów nie dosięgnęło jej
szponami, Sabriel bowiem udało się usunąć, pełznąc, obracając się i podciągając z trudem na
rękach.
Wtedy srebrny pierścień ponownie się skurczył i z samego środka płonącej białym
ogniem istoty wydobył się straszny krzyk udręki, wściekłości i rozpaczy. Jej tułów wciągnął z
powrotem ręce, głowa opadła na ramiona i całe ciało zapadło się, stając się bezkształtną
plamą jaśniejącej bieli, pośrodku której widniała nadal sporych rozmiarów srebrna wstęga z
błyskającym rubinem podobnym do kropli krwi.
Sabriel wpatrywała się w stworzenie, nie mogąc oderwać od niego oczu, ani zdobyć
się na jakikolwiek wysiłek. Nie była nawet w stanie zatamować krwi płynącej z nosa, która
zalała jej już pół twarzy i podbródek, zasychając na ustach. Cały czas wydawało jej się, że
jeszcze czegoś nie dopełniła, że coś jeszcze trzeba dokończyć.
Podpełzła nerwowo bliżej i spostrzegła, że na pierścieniu pojawiły się znaki Kodeksu,
które mówiły jej, co ma zrobić. Uklękła i mimo znużenia zaczęła obmacywać pas z
dzwonkami. Saraneth ciążył w dłoniach, niemal ponad jej siły, zdołała go jednak wyciągnąć.
W skalnej studni zabrzmiał jego głęboki, zniewalający ton, przeszywając jarzącą się, skutą
srebrem białą masę.
Pierścień zahuczał mu w odpowiedzi i skapnęła z niego kropla srebra w kształcie
gruszki, która po ostygnięciu stała się miniaturowym Saranethem. W tym samym czasie
pierścień zmienił barwę i konsystencję. Całe srebro pokryła warstwa czerwieni. Był teraz
matowy i zwyczajny. Przestał być srebrnym pierścieniem, zmieniając się w czerwoną
skórzaną obrożę z miniaturowym srebrnym dzwoneczkiem.
W czasie tych przeobrażeń biała masa istoty zadrżała i znowu zajaśniała tak rażącym
światłem, że Sabriel przysłoniła oczy. Gdy cienie zlały się w jedno, dziewczyna spojrzała
ponownie i dostrzegła Moggeta, który siedział w czerwonej obroży ze skóry i znowu
wyglądał, jakby miał za chwilę zwymiotować kulę z włosia.
Ale to nie była kula z włosia, lecz znów srebrny pierścień, którego rubin odbijał
wewnętrzne światło Moggeta. Potoczył się do Sabriel, dźwięcząc na kamiennych płytach.
Podniosła go i wsunęła z powrotem na palec.
Żar Moggeta zgasł, a płonące Papierowe Skrzydło było już tylko słabym odblaskiem,
stało się smutnym wspomnieniem i popiołem. Powróciła ciemność, otulając Sabriel swym
płaszczem, przykrywając jej wszystkie urazy i lęki. Siedziała w milczeniu, nie mając siły
nawet myśleć.
Trochę później poczuła, jak jej złożone dłonie trąca miękki koci nos i wilgotna od
pyszczka Moggeta świeczka.
- Dalej ci leci krew z nosa - rzekł znajomy przemądrzały głos. - Zapal świeczkę,
zaciśnij nos i przynieś nam jakieś koce do spania. Robi się zimno.
- Witaj znowu, Moggecie - szepnęła Sabriel.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Po przebudzeniu ani Sabriel, ani Mogget nie wspominali o wydarzeniach minionej


nocy. Sabriel, obmywając obficie wodą z manierki porządnie spuchnięty nos, stwierdziła, że
nie ma szczególnej chęci rozpamiętywać wczorajszego koszmaru, Mogget zaś milczał
przepraszająco. Bez względu na to, co stało się później, gdy uwolnione zostało jego alter ego,
czymkolwiek ono było, ocaliło ich od nieuchronnej zagłady wśród wichru.
Tak jak się spodziewała, brzask wpuścił do czeluści nieco światła, a po paru
godzinach rozwidniło się na tyle, że mogła czytać i widzieć dość wyraźnie. Mimo to w
odległości dwudziestu lub trzydziestu jardów wszystko tonęło w mroku.
A przecież cała ta głęboka studnia skalna nie była wiele większa - miała w przekroju
może jakieś sto jardów, nie zaś pięćdziesiąt, jak szacowała, gdy spadali w dół. Całe dno
zostało wybrukowane, a pośrodku znajdował się okrągły odpływ. W nagich ścianach skał
wykuto wejścia do kilku tuneli - Sabriel zdawała sobie sprawę, że w końcu będzie zmuszona
nimi pójść, bo w pieczarze brakowało wody. Nie zanosiło się też na deszcz. Było chłodno,
lecz nie tak zimno jak na płaskowyżu w okolicy domu Abhorsena. Klimat łagodził położony
niedaleko ocean i wysokość, prawdopodobnie równa poziomowi morza lub nawet poniżej, bo
w świetle dziennym Sabriel zobaczyła, że głębokość studni wynosiła co najmniej sto jardów.
Na razie, kiedy u jej boku chlupała napełniona do połowy wodą manierka, Sabriel z
zadowoleniem oparła się niedbale o swój lekko nadpalony plecak i posmarowała sińce
maściami ziołowymi, a na oparzenie słoneczne zaaplikowała okład z cuchnących liści
leczniczej rośliny. Kiedy zajęła się nosem, okazało się, że dolega mu coś innego, niż sądziła.
Nie złamała go - straszył jedynie swym wyglądem, gdyż spuchł i zakrzepła na nim warstewka
krwi, której ze względu na zbyt silny ból nie dało się zupełnie usunąć.
Po pełnej skrępowania ciszy trwającej mniej więcej godzinę Mogget wyruszył na
przechadzkę, by zbadać teren. Nie przyjął od Sabriel twardych ciastek i suszonego mięsa na
śniadanie. Spodziewała się, że Mogget znajdzie sobie może w zamian szczura lub coś równie
apetycznego. Na razie odpowiadało jej to, że poszedł. Wspomnienie o bestii Wolnej Magii,
która drzemała w tym małym, białym kotku, budziło w niej niepokój.
Kiedy jednak wzeszło słońce, wyglądające jak niewielka tarcza otoczona
obramowaniem skalnej czeluści, zaczęła się zastanawiać, dlaczego jeszcze nie wrócił. Wstała
z trudem i pokuśtykała do tunelu, który wybrał. Podpierała się mieczem jak laską i cicho
narzekała, gdy każdy siniak dawał znać o sobie i wskazywał, gdzie się znajduje.
Kiedy zapalała świeczkę przy wejściu do tunelu, Mogget stanął za jej plecami.
- Szukasz mnie? - miauknął jak niewiniątko.
- A kogo? - zapytała Sabriel. - Znalazłeś coś? To znaczy coś przydatnego. Na przykład
wodę.
- Przydatnego? - medytował Mogget, pocierając podbródkiem dwie wyciągnięte
przednie łapki. - Niewykluczone. Z pewnością coś ciekawego. Wodę? Tak.
- Jak daleko stąd? - zapytała Sabriel, aż za dobrze czując, że jej ruchliwość ograniczają
stłuczenia i sińce. - A co to znaczy „ciekawego”? Coś niebezpiecznego?
- Niedaleko, idąc tym tunelem - odrzekł Mogget, odpowiadając na pierwsze pytanie. -
Żeby tam dotrzeć, trzeba pokonać pewne niebezpieczeństwo - pułapkę i parę innych drobnych
przeszkód. A czy jest to ciekawe, musisz sama zobaczyć, Abhorsen.
- Sabriel - powiedziała automatycznie dziewczyna, próbując wybiec myślami do
przodu. Odczuwała potrzebę odpoczynku przez przynajmniej dwa dni, lecz nie dłużej. Każdy
stracony dzień, który upływał bez odnalezienia ciała jej ojca, może oznaczać katastrofę. Po
prostu musi go szybko odnaleźć. Mordikant, Cienie Pomocników, krwawe wrony - teraz stało
się jasne, że wszystko to uknuł zarówno przeciw ojcu, jak i córce jakiś straszliwy wróg.
Przeciwnik, który już zdołał uwięzić ojca, musi być zatem bardzo potężnym nekromantą lub
jakąś istotą spośród Wielkich Zmarłych. Może ten Kerrigor...
- Biorę plecak - postanowiła, człapiąc ciężko z powrotem. Mogget, jak kociątko,
wchodził jej pod nogi, biegając wokół niej raz z przodu, raz z tyłu. Parę razy prawie się o
niego potknęła, ale zawsze udało mu się umknąć. Sabriel przypisywała to nieodgadnionej
kociej naturze i powstrzymywała się od uwag.
Tunel, tak jak obiecał Mogget, nie był długi, a jego starannie wykonane schodki i
żłobiona podłoga ułatwiały przejście. Jedyny wyjątek stanowił odcinek, na którym Sabriel
musiała iść dokładnie śladem małego kota, przechodząc przez kamienie tak, by nie wpaść do
sprytnie zamaskowanego dołu. Wiedziała, że bez pomocy Moggeta na pewno by się jej to nie
udało.
Były tam również magiczne zaklęcia ochronne. Stare, złowrogie czary czyhały niczym
ćmy w rogach tunelu. Miały wyfrunąć wprost na nią, osaczyć ją i zadławić swą mocą - lecz
coś osłabiało ich działanie, więc opadały na miejsce. Kilkakrotnie Sabriel doznała jakiegoś
upiornego dotyku, jakby jakaś ręka wyciągała się i ocierała o jej znak Kodeksu na czole.
Prawie przy końcu tunelu ujrzała dwie zjawy strażników, wtapiające się z powrotem w skałę.
W świetle świeczki błysnęły jeszcze końce ich halabard, zanim i one nie zlały się z
kamieniem.
- Dokąd idziemy? - wyszeptała nerwowo, gdy drzwi przed nimi powoli otworzyły się
ze skrzypieniem, choć nie było widać, co je pchnęło.
- Do kolejnej studni skalnej - zakomunikował Mogget, jakby było to oczywiste. - To
właśnie tam Pierwsza Krew... ach... - Zakrztusił się, syknął i przekształcił końcówkę zdania w
nijakie stwierdzenie - to właśnie tam jest tak ciekawie.
- Co masz na myśli... - zaczęła Sabriel, lecz umilkła, gdy przeszli przez drzwi. Jakieś
magiczne moce szarpały ją za włosy, ręce, opończę, rękojeść miecza. Futerko Moggeta
stanęło dęba, a jego obroża sama obróciła się na szyi, aż uwidoczniły się znaki Kodeksu.
Układały się one w wiążące go zaklęcie, jaśniejąc na skórzanym pasku tak wyraźnie, że
można je było odczytać bez trudu.
Znaleźli się teraz na otwartej przestrzeni, stojąc na dnie kolejnej pieczary. Zapadał
przedwczesny zmierzch, słońce bowiem obniżało się już na horyzoncie ograniczonym
obramowaniem skalnej studni.
Ta pieczara była znacznie szersza od poprzedniej - miała jakąś milę w przekroju. Była
też głębsza - mniej więcej na sześćset lub siedemset stóp. Pomimo takich rozmiarów jej
ogromną przestrzeń szczelnie oddzielono od napływającego z góry powietrza lśniącą, cienką
jak pajęczyna siatką, która zdawała się zlewać ze skalną ścianą na około jednej czwartej
wysokości poniżej otworu. Choć jej obecność zdradzały promienie słoneczne, Sabriel musiała
użyć lunety, by przyjrzeć się dokładniej delikatnemu, złożonemu z rombów ażurowi siatki.
Sprawiała wrażenie zwiewnej i nietrwałej, lecz widok kilku wyschniętych szczątków ptaków,
które w niej uwięzły, dowodził, że jest niezwykle wytrzymała.
W samej pieczarze wegetowało sporo roślin, ale nie było w nich nic szczególnego -
przeważnie skarłowaciałe drzewa i powykręcane krzaki. Sabriel jednak nie zwracała uwagi na
drzewa, gdyż między kawałkami zmierzwionej zieleni znajdowały się tereny wybrukowane, a
na każdym z nich spoczywała łódź.
Było tam czternaście jednomasztowych łodzi z odkrytym pokładem, których czarne
żagle łapały nie istniejący wiatr, a wiosła wysunęły się, by zmagać się z wyimaginowaną falą.
Wciągnięto na nie liczne bandery i sztandary, które zwisały luźno na tle masztu i takielunku,
lecz Sabriel nie musiała oglądać wizerunku, gdy łopoczą na wietrze, żeby pojąć, jaki
osobliwy ładunek przewożą te łodzie. Jak każde dziecko z położonej blisko Muru, północnej
części Ancelstierre, słyszała o tym miejscu. Wokół tego dziwnego portu osnuto setki
opowieści o skarbach, przygodach i romansach.
- Łodzie pogrzebowe - rzekła Sabriel. - Królewskie łodzie.
Kolejnym potwierdzeniem, że ma rację, były zaklęcia nakładające więzy, wplecione w
podłoże z uklepanej ziemi, po którym powłóczyła nogami, wchodząc do tunelu. Te zaklęcia
ostatecznej Śmierci mógł tu umieścić jedynie jakiś Abhorsen. Żaden nekromanta nigdy nie
wskrzesi nikogo z pradawnych władców Starego Królestwa.
- Słynne miejsce pochówku Pierwszych... Królów i Królowych Starego Królestwa -
oznajmił z pewną trudnością Mogget. Zatańczył wokół stóp Sabriel, potem stanął na tylnych
łapkach i gestykulował zamaszyście, niczym odziany w białe futerko cyrkowy impresario. W
końcu dał susa między drzewa.
- Rusz się! Tu jest źródełko, źródełko, źródełko! - wyśpiewywał ochoczo, podskakując
w rytm własnych słów.
Sabriel poszła za nim, choć wolniej, kręcąc głową i zastanawiając się, co też mogło
wprawić Moggeta w tak pogodny nastrój. Ona sama była obolała, zmęczona i przygnębiona.
Była wstrząśnięta niedawnym objawieniem się potwora Wolnej Magii oraz zasmucona losem
Papierowego Skrzydła.
Idąc do źródła, minęli w bliskiej odległości dwie łodzie. Mogget puścił się wokół obu
w radosny taniec, złożony z szaleńczych skrętów, podskoków i obrotów, jednak boki łodzi
były zbyt wysokie, by zajrzeć do środka, a Sabriel nie miała szczególnej chęci, by wspinać się
po wiośle. Zatrzymała się za to, by obejrzeć galiony∗ dekorujące dzioby łodzi - imponujące
rzeźby mężczyzn. Jeden miał czterdzieści kilka lat, drugi zaś był nieco starszy. Obaj mieli
wyrzeźbione brody i wyniosły wzrok. Odziani byli w zbroje podobne do tej, którą miała na
sobie Sabriel, udekorowane medalionami, łańcuchami i innymi ozdobami. Każdy z nich
dzierżył w prawej dłoni miecz, a w lewej rozwijający się zwój, który nawijał się z powrotem -
heraldyczne przedstawienie Kodeksu.
Trzecia łódź była inna. Wydawała się krótsza i nie tak ozdobna. Nagi maszt
pozbawiony był czarnych żagli, a z boków nie sterczały żadne wiosła. Gdy Sabriel dotarła do
leżącego pod rufą źródełka, zobaczyła, że nie uszczelniono też pakułami i smołą szpar między
deskami. Wtedy zdała sobie sprawę, że łódź nie została ukończona.
Zaciekawiona położyła więc plecak przy niewielkim bulgoczącym źródełku i podeszła
do dziobu. On też się różnił od pozostałych łodzi, bowiem galion przedstawiał nagiego
młodego mężczyznę, wyrzeźbionego z wszystkimi szczegółami.
Sabriel zarumieniła się nieco, ponieważ podobizna była bardzo wierna, jak gdyby ktoś
zaklął żywego człowieka w drewno, ona zaś do tej pory widywała nagich mężczyzn jedynie w


Galion - ozdoba dziobu dawnych żaglowców, rzeźbiona w drewnie i malowana; przedstawiała
zazwyczaj figurę alegoryczną (najczęściej kobiecą) lub głowę zwierzęcia (przyp. tłum.)
podręcznikach biologii, w których zamieszczano wizerunki ich ciała w przekroju. Posąg był
szczupły, miał dobrze wykształcone mięśnie i krótkie, mocno skręcone włosy. Lekko unosił
swe kształtne i wypielęgnowane dłonie, jakby pragnął zażegnać jakieś zło.
Zadbano nawet o takie detale, jak obrzezany penis, na który Sabriel zerknęła z
zażenowaniem, zanim przeniosła wzrok na twarz. Choć nie odznaczała się ona wielką urodą,
nie było w niej nic odpychającego. To poważne oblicze wyrażało szok, jakiego człowiek
doznaje zwykle w momencie, gdy uświadamia sobie, że został zdradzony. Malował się na
nim również strach i chyba silna nienawiść. Wyglądał na ogarniętego szaleństwem. Wyraz
jego twarzy zaniepokoił Sabriel, był bowiem zbyt ludzki, by mógł powstać jedynie dzięki
zdolnościom jakiegoś rzeźbiarza, bez względu na jego talent.
- Zbyt żywy - wymamrotała Sabriel, cofając się i łapiąc za rękojeść miecza. Wytężyła
swój zmysł magiczny, szukając jakiegoś podstępu lub zasadzki.
Nie było żadnej zasadzki, ale Sabriel wyczuwała coś dziwnego w samym galionie albo
w jego pobliżu. Przeczucie, które ją ogarnęło, było podobne do tego, gdy wyczuła obecność
Zmarłego upiora, ale jednak różniło się od tamtego. Nie mijało, choć nie potrafiła go określić.
Kiedy raz jeszcze popatrzyła na galion, próbowała zrozumieć to przeczucie.
Przyglądała się postaci pod każdym kątem. Ciało mężczyzny stanowiło teraz zagadkę, którą
trzeba było rozwiązać, patrzyła więc bez zażenowania, analizując palce, paznokcie i skórę.
Zostały wyrzeźbione z taką doskonałością, że artysta oddał nawet maleńkie blizny na
dłoniach, które powstają zwykle od miecza i sztyletu. Na czole mężczyzny widniał również
niewyraźny ślad chrzestnego znaku Kodeksu i widać było blade zarysy żyłek na powiekach.
Dzięki oględzinom nabrała pewności co do swego odkrycia, zawahała się jednak, jak
ma postąpić dalej, udała się więc na poszukiwania Moggeta. Nie dlatego, by pokładała
szczególną nadzieję w jego radach lub w odpowiedziach, które mogła od niego otrzymać,
biorąc pod uwagę jego obecną skłonność do typowo kocich niemądrych zachowań. Może tak
zareagował na swój krótki powrót do postaci potwora Wolnej Magii, coś, co mogło się nie
zdarzać przez tysiąclecia. Najprawdopodobniej z ulgą przyjął ponownie formę kota.
Od Moggeta nie należało się właściwie spodziewać żadnej rady. Sabriel znalazła go na
polu wśród kwiatów blisko źródełka pogrążonego w śnie. Jego ogon i łapki drgały, gdy śnił o
pląsających myszach. Sabriel popatrzyła na słomkowożółte kwiaty, powąchała jeden z nich,
podrapała Moggeta za uszami, po czym wróciła do galionu. Były to kwiaty tak zwanego
kociego balsamu, co wyjaśniało wcześniejszy nastrój Moggeta i jego obecną senność. Sama
będzie musiała podjąć decyzję.
- Tak więc - zaczęła, zwracając się do posągu jak prawnik przed sądem - padłeś ofiarą
jakiegoś zaklęcia Wolnej Magii i sztuczek nekromanty. Twój duch nie spoczywa ani w Życiu,
ani w Śmierci, lecz gdzieś pomiędzy nimi. Jestem pewna, że mogłabym wstąpić do Śmierci i
znaleźć cię blisko granicy, ale wpadłabym w kłopoty, z którymi nie poradziłabym sobie w
moim obecnym żałosnym stanie. Co mogę więc zrobić? Co by na moim miejscu uczynił mój
ojciec - Abhorsen albo jakiś inny Abhorsen?
Przez moment rozmyślała o tym, przechadzając się tam i z powrotem. Chwilowo
zapomniała o sińcach, a ostatnie pytanie uświadomiło jej, jakie spoczywają na niej obowiązki.
Sabriel była pewna, że ojciec uwolniłby tego mężczyznę. To właśnie zawsze robił, po to żył.
Powinnością każdego Abhorsena było przywracanie ładu zburzonego przez nienaturalną
nekromancję i czary Wolnej Magii.
Na tym zakończyła rozmyślania, może na skutek niezbyt roztropnego powąchania
kociego balsamu. Nie zastanowiła się nawet nad tym, że jej ojciec zapewne poczekałby, aż
nabierze sił - może do następnego dnia. W końcu ten młody mężczyzna musiał być uwięziony
od wielu lat. Skoro jego ciało zmieniono w drewno, a ducha schwytano w pułapkę Śmierci
dawno temu, kilka dni nie stanowi dla niego różnicy. Żaden Abhorsen nie musi natychmiast
zabierać się do dzieła, kiedy tylko stanie przed nim jakieś zadanie...
Lecz po raz pierwszy, odkąd Sabriel przekroczyła Mur, poczuła, że ma przed sobą
jasno określoną sprawę, którą da się rozwiązać. Wyrządzono krzywdę, którą trzeba naprawić,
a do tego nie zajmie jej to więcej niż parę minut pobytu na samej granicy ze Śmiercią.
Ocalała w niej jednak odrobina przezorności, więc poszła po Moggeta. Wzięła
śpiącego na ręce i położyła u stóp galionu w nadziei, że się obudzi, gdyby zagrażało jej
fizyczne niebezpieczeństwo - choć nie było to zbyt prawdopodobne, zważywszy na ochronne
zaklęcia i obwarowania, które strzegły pieczary. Istniały tu nawet bariery, mogące jej utrudnić
wkroczenie w Śmierć i przysporzyć nie lada problemów jakiemuś Zmarłemu, który
zechciałby ją ścigać w drodze powrotnej. Miejsce to wydawało się zatem idealne, by podjąć
się nie wymagającego wielu zabiegów ratunku.
Raz jeszcze sprawdziła dzwonki, przesuwając dłonią po wygładzonym drewnie ich
rączek. Czuła, jak skrywają swe dźwięki, czekając niecierpliwie na uwolnienie. Tym razem ze
skórzanego mieszka oswobodziła Rannę. Był to najbardziej niepozorny z dzwonków, w
którego naturze leżało uspokajanie słuchaczy i uśpienie ich samych lub ich czujności.
Ogarnęły ją pewne rozterki, lecz je zignorowała. Była pewna, że to, co robi, jest
słuszne, i gotowa na niewielki spacer do Śmierci. Królewska nekropolia zapewni jej
znakomite zabezpieczenie. Trzymając miecz w jednej, a dzwonek w drugiej dłoni, weszła do
Śmierci.
Uderzyło ją zimno i nieubłagany prąd rzeki, mimo to stała na swoim miejscu, nadal
czując na plecach ciepło Życia. Tu znajdował się obszar graniczny między dwiema krainami,
z którego zazwyczaj śmiało zagłębiała się w terytorium Śmierci. Tym razem mocno wbiła
stopy w dno, by oprzeć się prądowi, i użyła swego luźnego kontaktu z Życiem jak kotwicy,
dzięki której nie poniosą jej wody Śmierci.
Wszystko zdawało się ciche i spokojne, z wyjątkiem ciągłego bulgotania wody pod
stopami i odległego huku Pierwszej Bramy. Nic nawet nie drgnęło, a z szarego światła nie
wyłoniły się żadne kształty. Sabriel ostrożnie użyła swego daru widzenia Śmierci, by wyczuć
wszystko, co mogło na nią czyhać, oraz by wpaść na trop choćby najmniejszej iskierki
uwięzionego, lecz żywego ducha młodego mężczyzny. W krainie Życia była fizycznie blisko
niego, tutaj powinna więc znajdować się w pobliżu jego ducha.
I istotnie coś się jej udało wyczuć, jednak znajdowało się głębiej w Śmierci, niż się
spodziewała. Próbowała to coś zobaczyć, mrużąc oczy w przedziwnej szarości, która
uniemożliwiała właściwą ocenę odległości, jednak nic nie było widać. Cokolwiek by to było,
zaczaiło się pod powierzchnią wody.
Sabriel zawahała się, po czym poszła w jego stronę, ostrożnie wybierając drogę.
Stąpała uważnie, nie poddając się zagarniającemu ją nurtowi rzeki. Było tu coś dziwnego.
Odczuwała to wyraźnie - musiał to być uwięziony duch. Nie zważała na cichy głos
wewnętrzny, który ostrzegał ją, że to jakieś zajadłe i przebiegłe Zmarłe stworzenie, na tyle
silne, by również oprzeć się nurtowi...
Kiedy znalazła się o parę kroków od celu, Sabriel pozwoliła zadzwonić Rannie -
rozległ się stłumiony, senny dźwięk, w którym słyszało się ziewnięcie, westchnienie i można
było wyobrazić sobie opadającą głowę i ciężkie powieki - ten głos wzywał do snu.
Jeśli w pobliżu czyhał jakiś Zmarły, rozumowała Sabriel, uspokoi się teraz całkowicie.
Odłożyła na miejsce miecz i dzwonek, ustawiła się w dogodnej pozycji i sięgnęła pod wodę.
Jej dłonie natrafiły na coś zimnego i twardego jak lód, czego zupełnie nie dało się
rozpoznać. Wzdrygnęła się i cofnęła, po czym sięgnęła jeszcze raz, aż jej dłonie dotknęły
czegoś, co z pewnością było ramieniem. Przesuwała ręką w górę, docierając do głowy i
wymacała rysy twarzy. Niekiedy duch mało przypominał fizyczne ciało, niekiedy zaś żywe
duchy wypaczały się i zniekształcały, jeśli zbyt długo przebywały w Śmierci. Ten jednak na
pewno stanowił odpowiednik galionu. Do tego żył, otoczony jakąś powłoką i ochroniony
przed Śmiercią, podobnie jak żywe ciało istniało w drewnie.
Sabriel chwyciła tę postać pod pachy i pociągnęła. Duch wynurzył się z wody jak
drapieżna orka, przeraźliwie biały i sztywny niczym posąg. Sabriel zachwiała się do tyłu, a
wiecznie spragniona ofiar rzeka oplotła jej nogi podstępnymi falami, zanim jednak wciągnęła
ją w głąb, dziewczynie udało się odzyskać równowagę.
Zmieniając chwyt, zaczęła wlec ducha do krainy Życia. Przychodziło jej to z trudem o
wiele większym, niż myślała. Nurt zdawał się zbyt wartki, jak na tę stronę Pierwszej Bramy, a
zakuty w kryształ lodu duch - lub cokolwiek to było - okazał się o wiele cięższy, niż można
się było po nim spodziewać.
Skupiając się prawie wyłącznie na tym, by utrzymać pionową pozycję i zmierzać we
właściwym kierunku, Sabriel niemal nie zauważyła, że nagle ucichł hałas, co oznaczało, że
coś przekracza Pierwszą Bramę. Przez ostatnich kilka dni nauczyła się jednak czujności i jej
lęki wynikały z podświadomej uwagi.
Usłyszała coś i nastawiła uszu, do których dotarło niegłośne chlupanie czegoś, co na
wpół brodziło, na wpół pełzło, posuwając się jak najciszej pod prąd, w jej stronę. Któryś ze
Zmarłych miał nadzieję przyłapać ją znienacka.
Jakiś alarm lub wezwanie przeniknęły pewnie aż za Pierwszą Bramę i to, co kroczyło
w jej kierunku, musiało na nie odpowiedzieć. Przeklinając w myślach własną głupotę, Sabriel
spojrzała na ducha, którego dźwigała. Wypatrzyła cienką czarną linkę, delikatną jak
bawełniana nić, która biegła od ramienia do wody, a stamtąd w głębsze, ciemniejsze rejony
Śmierci. Nie była to nić pozwalająca sprawować kontrolę, lecz taka, która powiadamia
jakiegoś Wtajemniczonego, że ktoś poruszył ducha. Na szczęście dźwięk Ranny opóźnił tę
wiadomość, ale czy Sabriel jest dostatecznie blisko Życia...
Przyspieszyła nieco kroku, lecz bez przesady, udając, że nie zauważyła łowcy.
Czymkolwiek był, nie przejawiał szczególnych chęci, by ją osaczyć.
Sabriel znowu zwiększyła tempo, czując, jak dzięki adrenalinie i napięciu przybywa
jej sił. Jeśli Zmarły przypuściłby na nią atak, musiałaby upuścić swe brzemię - a wtedy duch
zostałby porwany i przepadłby na zawsze. Żadna Magia, która ocaliła jego żywego ducha na
pograniczu Życia i Śmierci, nie wystarczyłaby zapewne, gdyby trafił za Pierwszą Bramę. Jeśli
tak się stanie, rozmyślała Sabriel, jej dziełem będzie raczej morderstwo, a nie ratunek.
Cztery kroki do Życia, potem trzy... Stworzenie się zbliżało - Sabriel widziała je, jak
pełznie w wodzie, coraz szybciej. Oczywiście był to mieszkaniec obszarów Trzeciej lub
nawet dalszej Bramy, nie potrafiła bowiem rozpoznać, czym był wcześniej. Teraz wyglądał
jak skrzyżowanie knura z podzielonym na segmenty robakiem i na zmianę wił się i mknął
drobnymi kroczkami do przodu.
Po następnych dwóch krokach Sabriel znów zmieniła sposób niesienia ducha,
otaczając lewym ramieniem jego klatkę piersiową i opierając jego ciężar na swym biodrze.
Uwolniła w ten sposób prawe ramię, lecz nadal nie mogła wyciągnąć miecza lub dzwonków.
Knuropodobne stworzenie zaczęło pochrząkiwać i syczeć. Puściło się prędkim
galopem, zanurzając swe żółtawe kły w wodzie, a jego długie cielsko kręciło się falistym
ruchem.
Sabriel cofnęła się, obróciła i rzuciła się wraz z cennym ładunkiem prosto w Życie,
używając całej siły woli, by przedrzeć się przez zaklęcia ochronne pieczary. Przez moment
zdawało się, że zostaną odrzuceni, lecz w końcu przeszli, jak szpilka, która przebija gumkę.
Zza jej pleców dochodził przenikliwy pisk, lecz nic poza tym. Sabriel leżała twarzą do
ziemi. Miała puste ręce, a z jej oszronionego ciała osypywały się z chrzęstem kryształki lodu.
Obróciwszy głowę, skrzyżowała spojrzenie z Moggetem. Gapił się na nią, a potem zamknął
oczy i znowu usnął.
Sabriel przekręciła się na wznak i bardzo, bardzo powoli wstała. Czuła, że znowu
zaczyna ją wszystko boleć i zastanawiała się, dlaczego tak pochopnie zabrała się do
chwalebnego czynu ratowania czyjegoś ducha. Ale jednak się jej udało. Duch mężczyzny
wrócił tam, gdzie było jego miejsce, do Życia.
Przynajmniej tak sądziła, dopóki nie zobaczyła galionu. Na zewnątrz nie uległ żadnym
zmianom, choć Sabriel wyczuwała w nim teraz żywego ducha. Zbita z tropu, dotknęła jego
nieruchomej twarzy, wodząc palcami po słojach drewna.
- Pocałunek - rzekł sennie Mogget. - Wystarczyłoby chuchnąć. Myślę, że kiedyś i tak
będziesz musiała zacząć kogoś całować.
Sabriel spojrzała na kota, rozmyślając, czy to najnowszy objaw jego obłędu
wywołanego kocim balsamem. Wydawał się jednak całkiem poważny i przy zdrowych
zmysłach.
- Chuchnąć? - spytała. Nie chciała całować jakiegoś pierwszego lepszego mężczyzny z
drewna. Miał dość miłą powierzchowność, lecz pozory mogą mylić. Pocałunek byłby zbyt
obcesowy. Mężczyzna może go zapamiętać, a potem jeszcze coś sobie wyobrażać.
- W ten sposób? - wzięła głęboki oddech, pochyliła się do przodu, wypuściła
powietrze parę cali od jego nosa i ust, po czym cofnęła się, by zobaczyć, co nastąpi - jeśli w
ogóle coś miało się zdarzyć.
I nic.
- Koci balsam! - zawołała Sabriel, patrząc na Moggeta. - Nie powinieneś...
Przerwał jej jakiś odgłos. Cichy, świszczący dźwięk, którego z pewnością nie
wydawała ani ona, ani Mogget. Galion oddychał, a spomiędzy jego warg, niczym ze starych,
sfatygowanych miechów, wydobywało się z gwizdem powietrze.
Oddychał coraz mocniej, a wraz z kolejnymi oddechami matowe drewno zaczęło się
powlekać kolorytem żywego ciała. Zakaszlał i wyrzeźbiona w drewnie klatka piersiowa
poruszyła się, gwałtownie unosząc się i opadając. Dyszał ciężko jak łapiący oddech biegacz.
Podniósł powieki i Sabriel ujrzała jego oczy. Ładne i szare, lecz mętne i rozmazane.
Chyba jej nie widział. Prostował i zginał palce, szurał stopami, jakby biegł w miejscu. W
końcu jego plecy oderwały się od kadłuba łodzi. Zrobił krok naprzód i padł w ramiona
Sabriel.
Położyła go prędko na ziemi, uświadamiając sobie, że trzyma w objęciach nagiego,
młodego mężczyznę - w całkiem innych okolicznościach, niż w rozmaitych sytuacjach, jakie
wyobrażała sobie z przyjaciółkami, czy w dość śmiałych opowieściach, zasłyszanych od
innych uczennic, które nie mieszkały z nimi w internacie.
- Dziękuję - powiedział, bełkocząc, jakby był pijany. Wydawało się, że po raz
pierwszy skupił się na niej lub na jej opończy, bo dodał: - Abhorsen.
Potem znowu zasnął. Rysy jego twarzy wygładziły się, a kąciki ust lekko uniosły.
Wyglądał młodziej niż jako galion o zastygłym obliczu.
Sabriel popatrzyła na niego, próbując stłumić dziwną czułość, która się w niej
zrodziła. To pod wpływem podobnego ciepłego uczucia przywróciła do życia królika
Jacinthy.
- Chyba powinnam przynieść mu pled - rzekła z ociąganiem, zastanawiając się, co u
licha sprawiło, że przysporzyła sobie jeszcze tego kłopotu, choć jej położenie i tak nie było
łatwe. Przypuszczała, że powinna przynajmniej zadbać o to, by zaprowadzić go w jakieś
bezpieczne i cywilizowane miejsce - jeśli takie w ogóle znajdzie.
- Jeśli chcesz się na niego pogapić, ja mogę przynieść pled - rzekł chytrze Mogget,
wyginając się wokół jej nóg w zmysłowej pawanie.
Sabriel uświadomiła sobie, że nie odrywa oczu od mężczyzny, i odwróciła wzrok.
- Nie, ja pójdę. Przyniosę też swoją zapasową koszulę. Jakby się trochę postarać, to
bryczesy też będą na niego pasować - jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu. Zostań tu
na straży, Mogget. Będę za minutę.
Mogget patrzył, jak Sabriel, utykając, oddala się, następnie obrócił się w stronę
śpiącego. Bezszelestnie podszedł do niego i dotknął różowym języczkiem znaku Kodeksu na
czole mężczyzny. Znak rozbłysnął, lecz Mogget nie drgnął, dopóki znowu nie zgasł.
- Ach tak - zamruczał Mogget, zwijając języczek, by poczuć smak, jaki na nim osiadł.
Był jakby zaskoczony i delikatnie mówiąc, zagniewany. Spróbował jeszcze raz, jak smakuje
znak i pokręcił z obrzydzeniem głową, a miniaturowy Saraneth na jego obroży cichutko
zadzwonił, wcale nie po to, by uczcić tę okazję.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Kłęby szarej mgły unosiły się w górę i owijały wokół niego niczym krępująca ruchy
winorośl, która chwytała za ramiona i nogi, przygważdżając do jednego miejsca, dusząc bez
litości. Tak mocno obrosła jego ciało, że nie było szans ucieczki, tak ciasno, że nie mógł
napiąć mięśni pod skórą ani mrugnąć powieką. I nic nie było widać poza plamami
ciemniejszej szarości, które przecinały na ukos jego pole widzenia jak pływające po stęchłym
zbiorniku wodnym śmieci i męty, przywiane przez wiatr.
Wtem wybuchło jaskrawe czerwone światło i przeszył go wszędzie ból, pędzący
niczym rakieta od palców nóg do mózgu i z powrotem. Mgła się rozrzedzała i przywracała
mu zdolność ruchów. Znikły szare plamy, pojawiły się za to rozmazane barwy, powoli
wyostrzając się w jakieś kształty. Spoglądała na niego kobieta, młoda, uzbrojona i zakuta w
zbroję, o twarzy... poobijanej i zmaltretowanej. Nie, nie kobieta. To Abhorsen, miała bowiem
emblemat i dzwonki. Ale była za młoda, nie jak Abhorsen, którego znał, lub ktoś z jego
rodziny...
- Dziękuję, Abhorsen - powiedział.
Wtedy zemdlał, a potem zapadł w przywracający siły prawdziwy sen, absolutną
nieświadomość.
Obudził się przykryty pledem i na moment ogarnęła go panika, kiedy gruba szara
wełna cisnęła go, nie dając otworzyć ust i oczu. Walczył z nią, aż nareszcie, oddychając
ciężko, odrzucił od siebie. Odetchnął, gdy twarz owionęło mu świeże powietrze i zobaczył
sączące się z góry słabe światło słoneczne. Podniósł wzrok i po czerwonawym odcieniu
światła zorientował się, że to świt. Widok pieczary zbił go zupełnie z tropu. Przez kilka
sekund kręciło mu się w głowie i stracił orientację, aż ogłupiały spojrzał na otaczający go las
wysokich masztów, czarne żagle i nie dokończoną łódź.
- Poświęcona Pieczara - wymamrotał pod nosem, marszcząc brwi. Teraz sobie
przypomniał. Ale co on tu robi? Całkiem nagi pod szorstkim pledem?
Usiadł i potrząsnął bolącą głową. Rozsadzało mu skronie, jakby ktoś uderzył go
taranem, pewnie miał strasznego kaca. Był jednak pewien, że niczego nie pił. Jego ostatnie
wspomnienie to schodzenie po schodach. Rogir poprosił go... nie, ostatnim ulotnym obrazem,
który przechowywał w pamięci, była blada, zatroskana twarz, pokrwawiona i posiniaczona.
Spod hełmu wysunęła się grzywa czarnych włosów. Pamięta ciemnoniebieską opończę z
emblematem srebrnych kluczy. Abhorsen...
- Ona się myje przy źródełku - rozległ się zniżony głos, przerywając mu zacierające
się wspomnienia. - Wstała przed świtem. Dbałość o higienę to wspaniała rzecz.
Zdawało się, że głos nie należał do kogoś widzialnego, aż mężczyzna popatrzył na
stojącą w pobliżu łódź. W dziobie, gdzie zazwyczaj znajdował się galion, ziała wielka,
nieregularna dziura, w której zwinął się w kłębek biały kot i spoglądał na niego nienaturalnie
przenikliwymi zielonymi oczami.
- Czym jesteś? - spytał mężczyzna, zerkając ostrożnie na boki w poszukiwaniu jakiejś
broni. Jedyną rzeczą, która leżała obok, było ubranie: koszula, spodnie i jakaś bielizna,
wszystko przygniecione sporym kamieniem. Jego dłoń powędrowała po kamień.
- Nie ma się czego bać - powiedział kot. - Jestem wiernym członkiem świty
Abhorsena. Chwilowo mam na imię Mogget.
Dłoń mężczyzny zacisnęła się na kamieniu, lecz go nie podniosła. Do zdrętwiałego
umysłu wracała z wolna pamięć minionych zdarzeń, jak przyciągane przez magnes opiłki
żelaza. Pamiętał różnych Abhorsenów - a dzięki tym wspomnieniom zaczął się domyślać, kim
może być ta kocia istota.
- Kiedy ostatnio się widzieliśmy, byłeś większy - zaryzykował, sprawdzając słuszność
swych podejrzeń.
- To my się znamy? - odparł ziewając Mogget. - Coś takiego. Nie mogę sobie
przypomnieć. Jak masz na imię?
Dobre pytanie, pomyślał mężczyzna. Nie pamiętał. Niby wiedział, kim jest, umknęło
mu jednak własne imię. Przywoływał za to z łatwością inne imiona i miał przebłyski czegoś,
co uważał za niedawną przeszłość. Kiedy uświadomił sobie pewne fakty, zamruczał głucho,
wykrzywił twarz i zacisnął pięści w bólu i gniewie.
- Niezwykłe imię - skomentował Mogget. - Taki pomruk bardziej pasuje do
niedźwiedzia. Czy miałbyś coś przeciwko, jeśli będę cię nazywał Touchstone?
- Co?! - krzyknął urażony mężczyzna - to imię błazna!∗ Jak śmiesz!
- Czyżby brzmiało niestosownie? - przerwał chłodno Mogget. - Czy pamiętasz, co
zrobiłeś?
Mężczyzna umilkł, bo nagle przypomniał sobie, choć nie wiedział, dlaczego wówczas
tak uczynił ani jakie były tego konsekwencje. Zrozumiał też, że nie ma sensu przypominać
sobie swego imienia. Już nie zasługiwał na to, by je nosić.


Touchstone (dosłownie „kamień probierczy”) to jeden z głównych bohaterów sztuki Szekspira Jak
wam się podoba, błazen towarzyszący Rozalindzie w jej przygodach. W przekładzie Stanisława Barańczaka nosi
on imię Lakmus (przyp. tłum.)
- Tak, pamiętam - szepnął - możesz zwracać się do mnie Touchstone. Ale ja nazwę
cię...
Zakrztusił się, spojrzał zdumiony i spróbował jeszcze raz.
- Nie możesz go wymówić przez zaklęcie związane z zepsuciem i rozkładem... -
powiedział Mogget. - Ale nie wolno mi tego dopowiedzieć ani wyjaśnić nikomu natury tego
zjawiska lub jak mu zaradzić. Ty też nie będziesz w stanie o tym rozmawiać, mogą również
wystąpić inne skutki. Ja z całą pewnością je odczułem.
- Ach tak - odparł ponuro Touchstone. Nie próbował więcej wymówić jego imienia. -
Powiedz, kto rządzi Królestwem?
- Nikt - rzekł Mogget.
- A zatem regencja, zapewne...
- Nie. Żadnej regencji. Nikt nie rządzi. Nikt nie ma władzy. Z początku była regencja,
lecz upadła... z czyjąś pomocą.
- Co to znaczy na początku? - spytał Touchstone. - Co dokładnie się stało? Gdzie
byłem?
- Regencja trwała sto osiemdziesiąt lat - oznajmił beznamiętnie Mogget. - Przez
ostatnie dwadzieścia lat panowała anarchia, którą ograniczały jedynie wysiłki paru lojalistów.
Ty zaś, mój chłopcze, przez ostatnie dwieście lat ozdabiałeś dziób tej łodzi jako kawał
drewna.
- A rodzina?
- Wszyscy nie żyją i przeszli przez Ostatnią Bramę, z wyjątkiem jednego, który akurat
powinien był przejść. Wiesz, o kim myślę.
Wieści te sprawiły, że Touchstone wrócił na chwilę do swego poprzedniego stanu -
posągu z drewna. Siedział nieruchomo i tylko poruszająca się w oddechu pierś zdradzała, że
żyje. W oczach zakręciły mu się łzy, a głowa opadła z wolna wprzód i skryła się w dłoniach.
Mogget obserwował go bez cienia współczucia, aż ciałem mężczyzny przestał
wstrząsać szloch, a urywany oddech uspokoił się.
- Nie ma co płakać - rzekł szorstko kot. - Mnóstwo ludzi zginęło, próbując zmienić
stan rzeczy. Tylko w tym stuleciu poległo czterech Abhorsenów, kiedy usiłowali rozprawić
się ze Zmarłymi, zrobić coś ze zniszczonymi kamieniami i z najważniejszym problemem.
Mój obecny Abhorsen na pewno nie leży bezczynnie i nie wypłakuje oczu. Postaraj się być
użyteczny i pomóż jej.
- Mogę? - spytał posępnie Touchstone, ocierając pledem twarz.
- Czemu nie? - rzucił Mogget. - Na dobry początek ubierz się. Jest tu też dla ciebie na
pokładzie parę innych rzeczy. Miecz, i tak dalej.
- Ale nie jestem godzien, by władać królewskim...
- Rób, co ci mówię - odparł stanowczo Mogget. - Pomyśl, że jesteś zaprzysiężonym
wojownikiem Abhorsena, jeśli to poprawi ci samopoczucie, choć w dzisiejszych czasach
bardziej przydaje się zdrowy rozsądek niż honor.
- W takim razie zgoda - wymamrotał pokornie Touchstone. Wstał, nałożył bieliznę i
koszulę, nie był jednak w stanie wcisnąć się w spodnie, które utknęły na jego potężnie
umięśnionych udach.
- W jednej ze skrzyń jest tunika i rajtuzy - powiedział Mogget, widząc, jak Touchstone
podskakuje na jednej nodze, gdyż nie mógł uwolnić drugiej z opinającej ją skóry spodni.
Touchstone skinął głową, ściągnął spodnie i zaczął się gramolić na pokład przez
dziurę, starając się trzymać jak najdalej od Moggeta. W połowie drogi zatrzymał się.
- Ale nie powiesz jej? - zapytał.
- Nie powiem komu? I o czym?
- Abhorsenowi. Proszę, zrobię wszystko, by pomóc. Ale to nie było umyślne. Mam na
myśli to, co zrobiłem. Proszę, nie mów jej.
- Oszczędź mi tych błagań - rzekł Mogget z niesmakiem w głosie. - Nie mogę jej
powiedzieć. Ty też nie możesz. Szerzy się zepsucie i rozkład, a zaklęcie nie wybiera. Pospiesz
się - ona zaraz tu będzie. Opowiem ci resztę twojej historii, kiedy będziesz się ubierał.
Sabriel wróciła od źródełka czysta i w pogodniejszym nastroju. Wyspała się, a
poranne ablucje zmyły z niej krew. Kuracja ziołami dobrze podziałała na jej sińce, opuchliznę
i oparzenie słoneczne. Czuła się teraz prawie całkiem dobrze, nie to co przedtem. Nie mogła
się też doczekać nowego towarzystwa przy śniadaniu, które wprowadzi przyjemniejszą
atmosferę po uszczypliwościach Moggeta. Oczywiście, miał on też swe zalety, przydawał się
na przykład jako strażnik nieprzytomnych lub śpiących ludzi. Zapewnił ją też, że sprawdził
znak na czole mężczyzny-galionu i że jest on nieskażony Wolną Magią i nekromancją.
Spodziewała się, że będzie jeszcze spał, toteż poczuła ogromne zdumienie i pewne
podekscytowanie, widząc postać stojącą przy dziobie łodzi i zwróconą twarzą w drugą stronę.
Na sekundę jej dłoń machinalnie dotknęła miecza. Wtedy zobaczyła Moggeta,
przewieszonego przez nadburcie w wymyślnej, choć ryzykownej pozie.
Zdenerwowana podeszła bliżej. Jej ciekawość studziła obawa przed nieznajomym.
Kiedy mężczyzna ubrał się, wyglądał inaczej. Był starszy i jakoś ją onieśmielał, zwłaszcza że
najwyraźniej wzgardził jej prostym ubiorem, bo wybrał tunikę w złoto-czerwone pasy oraz
rajtuzy w taki sam wzór, wpuszczone w wysokie, wywinięte na udach buty z brunatnej irchy.
Miał za to na sobie jej koszulę i właśnie zamierzał włożyć kaftan z czerwonej skóry, z
zawiązywanymi na rzemyki odpinanymi rękawami. Ich wiązanie sprawiało mu dużo
kłopotów. Pod stopami leżały dwa miecze, schowane w trzyćwierciowe pochwy. Ich lśniące
ostrza wystawały na cztery cale. Talię owijał szeroki pas z odpowiednimi zaczepami.
- Niech licho porwie te rzemyki - powiedział, gdy była od niego o parę kroków,
miłym, dość niskim głosem, w którym wzbierały jednak złość i zdenerwowanie.
- Dzień dobry - odezwała się Sabriel.
W mgnieniu oka mężczyzna obrócił się, upuszczając rękawy i schylając się prawie do
wysokości swych mieczy, po czym prędko zmienił ten niezręczny ruch w ukłon, zakończony
przyklęknięciem na jedno kolano.
- Dzień dobry, jaśnie pani - powiedział schrypniętym głosem, nadal zginając kark w
ukłonie. Starannie unikał jej wzroku. Zauważyła, że znalazł jakieś kolczyki, duże złote
obręcze niezgrabnie wepchnięte w przekłute płatki uszu, widać było bowiem krew. Oprócz
nich widziała tylko czubek jego głowy pokrytej kręconymi włosami.
- Nie jestem żadną jaśnie panią - odparła, zastanawiając się, która z zasad wykładanej
przez pannę Prionte etykiety miałaby zastosowanie w tej sytuacji. - Mam na imię Sabriel.
- Sabriel? Ale jesteś, pani, Abhorsenem - rzekł powoli mężczyzna. Nie brzmi to zbyt
obiecująco, pomyślała Sabriel z gasnącą nadzieją. Być może przy śniadaniu nie należy
oczekiwać błyskotliwszych rozmów.
- Nie, to mój ojciec jest Abhorsenem - rzekła, gromiąc surowym spojrzeniem
Moggeta. Było to ostrzeżenie, żeby się nie wtrącał. - W pewnym sensie go zastępuję. To
trochę skomplikowane, więc wyjaśnię później. A tobie jak na imię?
Zawahał się, po czym wymamrotał:
- Nie pamiętam, jaśnie pani. Proszę mnie nazywać... Touchstone.
- Touchstone? - zapytała Sabriel. Brzmiało znajomo, lecz przez chwilę nie mogła
sobie skojarzyć tego imienia. - Touchstone? Ależ to imię głupca, błazna. Dlaczego mam tak
cię nazywać?
- Bo nim jestem - rzekł bezbarwnym i jednostajnym tonem.
- W zasadzie muszę się do ciebie jakoś zwracać, Touchstone - powiedziała Sabriel. -
Skoro jednak istnieje tradycja mądrego błazna, to może twe imię nie jest takie złe. Sądzę, że
uważasz się za głupca, bo więziono cię jako galion - a do tego oczywiście w Śmierci.
- W Śmierci! - zawołał Touchstone. Podniósł wzrok i spojrzał w oczy Sabriel. Ku jej
zdumieniu jego szare oczy patrzyły bystro i inteligentnie. Niewykluczone, że jest dla niego
jakaś nadzieja, pomyślała, tłumacząc mu, co się zdarzyło:
- Twój duch został w jakiś sposób uwięziony tuż za granicą Śmierci, a ciało
zachowało się jako drewniany galion. Musiano posłużyć się Wolną Magią, ale również i
praktykami nekromanckimi. Magią o wielkiej mocy. Ciekawe, czemu jej użyto przeciw tobie?
Touchstone znowu odwrócił spojrzenie i Sabriel wyczuła jakiś fałsz czy też
zażenowanie. Domyślała się, że to, co teraz powie, będzie w najlepszym razie półprawdą.
- Nie bardzo pamiętam - powiedział powoli - chociaż stopniowo odzyskuję pamięć.
Jestem... byłem... gwardzistą Gwardii Królewskiej. Nastąpiło coś w rodzaju ataku na
Królową... zasadzka w... u podnóża schodów. Pamiętam walkę przy użyciu broni i Magii
Kodeksu - wszyscy byliśmy Magami Kodeksu, cała Gwardia. Myślałem, że jesteśmy
bezpieczni, lecz zdradzono nas, a potem... znalazłem się tutaj. Nie wiem jak.
Sabriel słuchała uważnie, zastanawiając się, ile z tego, co mówił, jest prawdą.
Możliwe, że jego pamięć uległa uszkodzeniu, ale niewykluczone, że należał do Gwardii
Królewskiej. Mógł też wyczarować romb ochronny, dlatego jego wrogowie byli w stanie
jedynie go uwięzić, a nie zabić. Ale mogli przecież zaczekać, aż romb straci swą moc. Z
jakiego powodu uwięziono go w tak osobliwy sposób? I, najważniejsze, jak galion zdołał
przedostać się do tego najsilniej strzeżonego miejsca?
Odnotowała w myślach wszystkie te wątpliwości, by później się nad nimi zastanowić,
uderzyła ją bowiem kolejna myśl. Jeśli naprawdę był gwardzistą królewskim, Królowa, której
służył, na pewno już nie żyje od co najmniej dwustu lat, a co za tym idzie, nie ma już nikogo i
niczego ze znanego mu świata.
- Byłeś uwięziony przez długi czas - odezwała się łagodnie, nie wiedząc, jak mu to
przekazać. - Czy do tej pory... to znaczy, czy wtedy... to znaczy, minęło bardzo wiele czasu...
- Dwieście lat - wyszeptał Touchstone. - Twój sługa mi powiedział.
- Twoja rodzina...
- Nie mam żadnej rodziny - rzekł. Rysy jego twarzy zastygły, przybierając wyraz
drewnianego posągu, którym był jeszcze poprzedniego dnia. Ostrożnie sięgnął na ziemię i
wyciągnął jeden z mieczy, podając go Sabriel rękojeścią do przodu.
- Pragnę służyć ci, jaśnie pani, w walce przeciw wrogom Królestwa.
Sabriel nie wzięła miecza, choć jego przemowa sprawiła, że odruchowo wyciągnęła
dłoń. Chwila namysłu spowodowała jednak, że jej dłoń zamknęła się i ramię opadło wzdłuż
ciała. Spojrzała na Moggeta, który bez żadnego skrępowania przyglądał się rozwojowi
wypadków.
- Co mu powiedziałeś, Mogget? - spytała z nutą podejrzliwości w głosie.
- O stanie Królestwa, o ostatnich wydarzeniach, o tym, jak tu trafiliśmy, o twych
obowiązkach jako Abhorsena w naprawianiu obecnej sytuacji - odpowiedział kot.
- A o Mordikancie? Cieniach Pomocników? Krwawych wronach? Zmarłym
Wtajemniczonym, kimkolwiek jest?
- Nie wchodziłem w szczegóły - powiedział pogodnie Mogget. - Uważałem, że na tyle
potrafi się domyślić.
- Jak więc widzisz - powiedziała gniewnie Sabriel - mój „sługa” nie był z tobą do
końca szczery. Wychowałam się za Murem, w Ancelstierre, wiem więc trochę za mało o tym,
co się tu dzieje. Mam ogromne luki w wiedzy o Starym Królestwie, poczynając od geografii,
a kończąc na historii i Magii Kodeksu. Muszę stawić czoła straszliwym wrogom, którymi
prawdopodobnie kieruje jeden z Wielkich Zmarłych, Wtajemniczony nekromanta. A moją
misją nie jest ocalenie Królestwa, tylko odnalezienie mego ojca, prawdziwego Abhorsena.
Nie przyjmę więc twej przysięgi czy służby, czy czegokolwiek w tym rodzaju, zwłaszcza że
ledwo się poznaliśmy. Cieszę się, że będziesz nam towarzyszył aż do najbliższego
cywilizowanego miejsca, ale nie mam pojęcia, co zrobię potem. I proszę, żebyś pamiętał, jak
mam na imię: Sabriel, a nie jaśnie pani. Ani Abhorsen. A teraz myślę, że nadszedł czas na
śniadanie.
Mówiąc to, podeszła do plecaka i zaczęła wyjmować owsiankę i niewielki garnek.
Touchstone gapił się na nią przez chwilę, po czym zerwał się, przymocował miecze, włożył
kaftan bez rękawów, przywiązał rękawy do pasa i odszedł w stronę pobliskiej kępy drzew.
Mogget podążył w jego ślady i patrzył, jak zbiera suche gałązki i patyki na ognisko.
- Ona naprawdę dorastała w Ancelstierre - rzekł kot. - Nie zdaje sobie sprawy, że
odrzucenie twej przysięgi to zniewaga. I mówiła też prawdę o swej niewiedzy. To jeden z
powodów, dla których potrzebuje twojej pomocy.
- Nie pamiętam zbyt wiele - powiedział Touchstone, łamiąc zawzięcie gałązkę na pół -
za wyjątkiem mej niedawnej przeszłości. Wszystko poza tym zdaje się snem. Nie wiem, czy
to prawda, czy nie, czy mnie tego nauczono, czy tylko to sobie wyobraziłem. I nie odebrałem
jej zachowania jako zniewagi. Moja przysięga jest niewiele warta.
- Ale jej pomożesz - rzekł Mogget. Nie było to pytanie.
- Nie - odparł Touchstone. - Pomagają równi sobie. Ja będę jej służyć. Tylko do tego
się nadaję.
Tak jak się Sabriel obawiała, przy śniadaniu niewiele rozmawiali. Mogget oddalił się,
by poszukać czegoś dla siebie, a Sabriel i Touchstone mieli tylko jeden garnek i jedną łyżkę,
jedli więc owsiankę na zmianę. Mimo tych trudności Touchstone i tak nie był zbyt
rozmowny. Sabriel zadawała mu wiele pytań, które kwitował odpowiedzią w rodzaju:
„Przykro mi, ale nie pamiętam”, wkrótce dała mu więc spokój.
- Zapewne nie pamiętasz również, jak się stąd wydostać? - spytała rozdrażniona
wyjątkowo długą ciszą. Nawet w jej uszach zabrzmiało to jak nagana udzielana przez starszą
uczennicę dwunastolatkowi, który coś przeskrobał.
- Nie, przykro mi... - zaczął machinalnie Touchstone, ale przerwał i kąciki jego ust
wykrzywił dziwaczny spazm radości. - Zaraz, zaraz! Ależ pamiętam! Są tu ukryte schody,
znajdują się na północ od łodzi króla Janeurla... och, nie pamiętam, która to łódź...
- W pobliżu północnego obrzeża stoją tylko cztery łodzie - dumała Sabriel. Nie będzie
trudno ją znaleźć. - A ile pamiętasz z geografii? Na przykład z geografii Królestwa?
- Nie jestem pewien - odparł z rezerwą Touchstone, skłaniając znów głowę. Sabriel
spojrzała na niego i wzięła głęboki wdech, by stłumić rosnący gniew, który się w niej kłębił i
wił jak węgorz. Mogła usprawiedliwić jego zawodną pamięć - przecież płatała mu figle na
skutek magicznego uwięzienia. Ale jego służalczość zdawała się sztuczna i afektowana. Był
jak kiepski aktor, który gra rolę lokaja - albo raczej jak ktoś, kto nie jest aktorem, a mimo to
za wszelką cenę usiłuje się wcielić w postać lokaja. Ale po co?
- Mogget narysował mi mapę - powiedziała, odzywając się zarówno po to, by
uspokoić się wewnętrznie, jak i by podtrzymać rozmowę. - Biorąc jednak pod uwagę, że
przez ostatnie tysiąc lat opuszczał dom Abhorsena zaledwie parę razy, każde wspomnienia,
nawet sprzed dwustu lat będą... - i tu urwała, przygryzając wargę. Uświadomiła sobie nagle,
że w złości zrobiła się naprawdę zjadliwa. Gdy umilkła, podniósł na nią wzrok, ale jego twarz
nie wyrażała żadnej reakcji. Można było sądzić, że nadal jest wyrzeźbiony z drewna.
- Chodzi mi o to - ciągnęła ostrożnie Sabriel - że bardzo byś mi pomógł, gdybyś mógł
mi doradzić najlepszą drogę do Belisaere i zwrócić uwagę na jakieś charakterystyczne
miejsca.
Wyjęła swoją nieprzemakalną kurtę ze specjalnej kieszeni plecaka i wydobyła z niej
mapę. Gdy ją rozwijała, Touchstone ujął mapę za jeden koniec i przycisnął go dwoma
kamieniami, a Sabriel zabezpieczyła drugi futerałem lunety.
- Myślę, że jesteśmy gdzieś tutaj - powiedziała, wodząc palcem od domu Abhorsena
po trasie lotu Papierowego Skrzydła aż do punktu, który leżał nieco na północ od delty rzeki
Ratterlin.
- Nie - sprostował Touchstone, dźgając palcem miejsce oddalone o cal na północ od
spoczywającego na mapie palca Sabriel. W jego glosie po raz pierwszy zabrzmiało
zdecydowanie. - Tu jest Poświęcona Pieczara. Znajduje się zaledwie dziesięć mil od
wybrzeża, na tej samej szerokości geograficznej co Góra Anarson.
- Świetnie! - wykrzyknęła Sabriel, uśmiechając się i czując, jak odpływa z niej gniew.
- A więc pamiętasz. Jaka jest więc najlepsza droga do Belisaere i ile nam zajmie?
- Nie wiem, jakie są obecne warunki, jaśn... Sabriel - odparł Touchstone. Jego głos
przycichł i złagodniał. - Z tego, co mówi Mogget, Królestwo jest pogrążone w anarchii.
Miasta i wsie mogą już nie istnieć. Wszędzie czyhają rozbójnicy, Zmarli, Wolna Magia,
dzikie stworzenia...
- Pomijając to wszystko, którą drogą zwykle jeździłeś? - spytała Sabriel.
- Z Nestowe, wioski rybackiej - rzekł Touchstone, wskazując na nadmorski obszar na
wschód od Poświęconej Pieczary - zazwyczaj jeździliśmy na północ Drogą na Wybrzeżu,
zmieniając konie na stacjach pocztowych. Cztery dni do Callibe, tam zostawaliśmy na
jednodniowy odpoczynek. Potem drogą w głębi lądu przez Przełęcz Oncet, w sumie sześć dni
do Aunden. Dzień odpoczynku w Aunden, następnie cztery dni do Orchyre. Stamtąd
jednodniowy przejazd promem albo dwa dni jazdy konnej do Zachodniej Bramy Belisaere.
- Nie licząc nawet dni odpoczynku i tak daje to osiemnaście dni jazdy konnej, a
przynajmniej sześć tygodni pieszej wędrówki. To za długo. Czy nie ma jakiejś innej drogi?
- Statkiem albo łodzią z Nestowe - przerwał Mogget, skradając się za plecami Sabriel,
by położyć stanowczym ruchem łapkę na mapie. - Jeśli jakąś znajdziemy i jeśli któreś z was
umie żeglować.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Schody znajdowały się na północ od łodzi stojącej pośrodku trzech innych. Pasaż ten
ukryto dzięki magii i sprytnym fortelom, tak że zdawał się wyjątkowo mokrą plamą na
wilgotnym wapieniu, z którego zbudowana była ściana studni. W rzeczywistości można było
swobodnie przez nią przejść, gdyż były to otwarte drzwi, za którymi kręte schody prowadziły
w górę.
Postanowili pójść nimi na drugi dzień rano, po kolejnym dniu odpoczynku. Choć
Sabriel chętnie wyruszyłaby dalej, potrafiła trzeźwo ocenić sytuację i zdawała sobie sprawę,
że musi dojść do siebie. Pewnie i Touchstone potrzebuje wypocząć, pomyślała. Kiedy szukali
schodów, delikatnie próbowała wydobyć z niego więcej informacji, lecz on reagował tak
niechętnie, że nawet nie chciał otwierać ust, a kiedy już to czynił, Sabriel dochodziła do
wniosku, że jeszcze bardziej irytują ją jego pokorne przeprosiny. Po znalezieniu drzwi
zrezygnowała z dalszych pytań i usiadła na trawie koło źródełka, pogrążając się w lekturze
ksiąg ojca na temat Magii Kodeksu. „Księga Zmarłych” nadal była zawinięta w
nieprzemakalny materiał. Mimo to czuła jej złowrogą obecność w plecaku...
Touchstone został po drugiej stronie łodzi, blisko dziobu, i ćwiczył fechtunek swymi
dwoma bliźniaczymi mieczami, napinał mięśnie i popisywał się drobnymi sztuczkami
akrobatycznymi. Mogget obserwował go z zarośli, a jego zielone oczy błyszczały, jakby
upatrzył sobie mysz.
Południowy posiłek okazał się kulinarną i towarzyską klęską, a spowodowały ją
zarówno suche paski wołowiny, garnirowane rukwią wodną zerwaną nad brzegiem źródła, jak
i monosylabowe odpowiedzi Touchstone’a. Powrócił nawet do tytułowania Sabriel „jaśnie
pani”, choć prosiła go wiele razy, by mówił jej po imieniu. Mogget nie był lepszy, zwracając
się do niej per „Abhorsen”. Po posiłku wszyscy rozeszli się do swych zajęć: Sabriel do księgi,
Touchstone do ćwiczeń, a Mogget do swych obserwacji.
Nikt nie czekał z utęsknieniem na późny obiad. Sabriel próbowała porozmawiać z
Moggetem, ale on najwyraźniej zaraził się powściągliwością od Touchstone’a, choć nie
nabrał jego uniżonego sposobu bycia. Zaraz po jedzeniu wszyscy odeszli od ogniska -
Touchstone na zachód, Mogget na północ, a Sabriel na wschód - i położyli się spać w
najwygodniejszych miejscach, jakie tylko udało im się znaleźć.
Sabriel zbudziła się raz w nocy. Nie wstając, zauważyła, że ktoś rozniecił wygasły już
ogień. Siedział przy nim Touchstone, wpatrując się w płomienie, a w jego źrenicach odbijało
się chybotliwie złotoczerwone światło. Miał ściągniętą, niemal chorą twarz.
- Dobrze się czujesz? - spytała cicho Sabriel, podpierając się na jednym łokciu.
Touchstone zerwał się, zakołysał na piętach i prawie upadł. Przynajmniej raz jego głos
nie zabrzmiał, jakby należał do zmarkotniałego służącego.
- Nie bardzo. Pamiętam nie to, co należy, a zapominam to, co potrzeba. Wybacz mi.
Sabriel nie odpowiedziała. Ostatnie dwa słowa wymówił do ognia, nie do niej.
- Proszę, idź spać, jaśnie pani - ciągnął Touchstone, ponownie uciekając się do
służalczości. - Obudzę cię rano.
Sabriel już otworzyła usta, by powiedzieć coś uszczypliwego o tym, że udawana
pokora trąci arogancją, jednak zrezygnowała i wsunęła się pod pled. Skup się na uratowaniu
ojca, nakazała samej sobie. Tylko to się liczy. Ratuj Abhorsena. Nie przejmuj się
zmartwieniami Touchstone’a ani dziwaczną naturą Moggeta. Ratuj Abhorsena. Ratuj Abhor...
ratuj...
- Obudź się! - zawołał wprost do jej ucha Mogget. Przewróciła się na drugi bok,
ignorując go, lecz dał susa przez jej głowę i powtórzył do drugiego ucha: - Obudź się!
- Już się obudziłam - zrzędziła Sabriel. Usiadła owinięta kocem, czując, jak twarz i
dłonie ogarnia przenikliwe zimno, poprzedzające zwykle świt. Panowała głęboka ciemność,
którą rozświetlał tylko pełgający odblask ognia i leciutkie smugi brzasku nad skalną studnią.
Touchstone przyrządzał już owsiankę. Umył się też i ogolił, a sądząc po zadrapaniach i
skaleczeniach na brodzie i szyi, musiał użyć sztyletu.
- Dzień dobry - powiedział. - Będzie gotowe za pięć minut, jaśnie pani.
Sabriel aż jęknęła, znowu słysząc te słowa, zabrała koszulę wraz ze spodniami i
oddaliła się chwiejnym krokiem, by w drodze do źródła znaleźć odpowiedni krzak. Okutana
pledem i włócząca nogami wyglądała jak nieboskie stworzenie.
Lodowata woda zmyła z niej bez litości resztki snu. Trwało to nie dłużej niż dziesięć
sekund, w czasie których zrzuciła z siebie podkoszulek, umyła się i ubrała, po czym zupełnie
już rozbudzona i czysta, wróciła do ogniska. Najpierw ona zjadła swój przydział owsianki, a
potem Touchstone. Później zajęła się zapinaniem klamer od zbroi, przypinaniem miecza i
dzwonków. Mogget leżał blisko ognia, wygrzewając porośnięty białym futerkiem brzuszek.
Nie po raz pierwszy Sabriel zastanawiała się, czy w ogóle musiał jeść. Widać było, że lubił
jedzenie, lecz spożywał je raczej dla przyjemności, niż aby przeżyć.
Po śniadaniu Touchstone nadal odgrywał swą rolę sługi: umył garnek i łyżkę, zgasił
ogień i wszystko sprzątnął. Kiedy jednak miał już sobie zarzucić na ramiona plecak Sabriel,
zatrzymała go.
- Nie, Touchstone, to mój plecak. Sama go poniosę, dziękuję.
Zawahał się, po czym oddał jej plecak i pomógłby jej go nałożyć, gdyby już nie
włożyła rąk w paski.
Pół godziny później, może w jednej trzeciej drogi wąskimi, kamiennymi schodami,
Sabriel pożałowała swej decyzji. Ciągle jeszcze nie w pełni doszła do siebie po wypadku
Papierowego Skrzydła, a stopnie były bardzo strome i tak wąskie, że z wielką trudnością
pokonywała spiralne zakręty. Plecak zawsze zaklinowywał się o ścianę, bez względu na to, w
którą stronę się obróciła.
- Może będziemy nieść go na zmianę - powiedziała niechętnie, gdy przystanęli w
rodzaju niszy, by złapać oddech. Touchstone, który szedł na przedzie, skinął głową i zszedł
parę stopni w dół, by zabrać plecak.
- Teraz ja pójdę na czele - dodała Sabriel, napinając plecy i barki. Drżała lekko, bo
całe jej plecy, zlane potem od niesienia plecaka, były śliskie pod zbroją, bluzą, koszulą i
podkoszulkiem.
- Nie - zaprotestował Touchstone, zastępując jej drogę. - Na tych schodach są różne
obwarowania i strażnicy. Znam słowa i znaki, które pozwolą nam przejść. Jesteś
Abhorsenem, więc może cię przepuszczą, lecz nie jestem pewien.
- Widzę, że wraca ci pamięć - zauważyła Sabriel, trochę rozdrażniona, że ktoś się jej
przeciwstawił. - Powiedz, czy to są te same schody, na których zgotowano zasadzkę na
Królową?
- Nie - odparł kategorycznie Touchstone. Zawahał się, po czym dorzucił: - tamte
schody były w Belisaere.
Mówiąc to, odwrócił się i zaczął wspinać po stopniach, za nim Sabriel, a na końcu
Mogget. Teraz, gdy nie krępował jej plecak, stała się bardziej uważna. Obserwując
Touchstone’a spostrzegła, że niekiedy zatrzymuje się i mamrocze jakieś słowa pod nosem. Za
każdym razem dało się wyczuć delikatny ślad Magii Kodeksu, jakby muśnięcie piórkiem.
Magia ta była bardzo subtelna, o wiele bardziej wymyślna, niż w położonym poniżej tunelu.
Trudniejsza do wykrycia i zapewne o wiele bardziej mordercza, pomyślała Sabriel. Kiedy już
uświadomiła sobie jej obecność, dotarło do niej również leciutkie tknięcie Śmierci. Ta klatka
schodowa widziała zabójstwa dawno, dawno temu.
W końcu dotarli do dużej komnaty, gdzie z boku znajdowało się dwoje drzwi. Przez
niewielkie, za to bardzo liczne okrągłe otwory w dachu wsączało się światło, które wpadało
również przez zarośniętą kratę, niegdyś otwartą ku powietrzu i niebu.
- To drzwi na zewnątrz - wyjaśnił niepotrzebnie Touchstone i zdmuchnął swą
świeczkę. Wziął również świeczkę Sabriel, teraz nieregularną bryłkę wosku, i wsadził obie do
kieszonki w tunice. Sabriel zamierzała zażartować na temat gorącego wosku i potencjalnego
niebezpieczeństwa, jakie zagrażało Touchstone’owi, lecz powstrzymała się. Nie należał do
wesołków.
- Jak je otworzyć? - zapytała, wskazując na drzwi. Nie widziała żadnej klamki, zamka
lub klucza. Zresztą nie było też widać zawiasów.
Touchstone milczał, wzrok miał niewidzący, po czym zaśmiał się z goryczą.
- Nie pamiętam! Taki kawał drogi na górę, wszystkie słowa, sygnały... i to na nic! Na
nic!
- Przynajmniej poprowadziłeś nas po schodach - zauważyła Sabriel, przerażona siłą
jego nienawiści do samego siebie. - Gdyby nie ty, dalej siedziałabym sobie przy źródełku i
patrzyła, jak bulgocze.
- Sama potrafiłabyś znaleźć drogę - wymamrotał Touchstone - albo Mogget byłby w
stanie... Stanie! Tak, na to zasługuję, na wieczne stanie jako drewniany galion.
- Touchstone! - przerwał mu sycząc Mogget. - Zamknij się. Miałeś pomagać,
pamiętasz?
- Tak - odparł Touchstone, a jego twarz wyraźnie uspokoiła się, a oddech wyrównał. -
Wybacz, Mogget. Jaśnie pani...
- Proszę cię, mów mi po prostu Sabriel - rzekła ze znużeniem. - Dopiero co
skończyłam szkołę. Mam zaledwie osiemnaście lat! To śmieszne, żebyś mnie tytułował
„jaśnie pani”.
- Sabriel - rzekł niepewnie Touchstone. - Postaram się pamiętać. Mówię „jaśnie pani”
z przyzwyczajenia, te słowa przypominają mi, jakie jest moje miejsce w świecie. To dla mnie
prostsze.
- Nie obchodzi mnie, co jest dla ciebie prostsze - burknęła Sabriel. - Nie nazywaj mnie
jaśnie panią i przestań zachowywać się jak półgłówek! Bądź sobą. Zachowuj się zwyczajnie.
Nie potrzebuję lokaja, lecz życzliwego... przyjaciela.
- A więc zgoda, Sabriel - powiedział Touchstone z przesadnym akcentem.
Jest na mnie zły, ale przynajmniej to jakiś postęp, znikła bowiem jego służalczość,
pomyślała Sabriel.
- Powiedz - zwróciła się do uśmiechającego się złośliwie Moggeta - czy masz jakiś
pomysł, co zrobić z drzwiami?
- Tylko jeden - odparł Mogget, przemykając między jej stopami w kierunku cienkiej
linii, która wyznaczała granicę między dwoma skrzydłami drzwi. - Pchnijcie je. Każde z
jednej strony.
- Pchać?
- Czemu nie? - rzekł wzruszając ramionami Touchstone. Napierał teraz silnie całym
ciałem na lewe skrzydło drzwi, przykładając wnętrza dłoni do nabijanego metalowymi
ćwiekami drewna. Sabriel zawahała się i uczyniła to samo z prawej strony.
- Raz, dwa, trzy, pchać! - zarządził Mogget.
Sabriel pchnęła na „trzy”, a Touchstone na „pchać”, więc przez kolejnych kilka
sekund musieli zsynchronizować swe wysiłki. Wtedy drzwi uchyliły się ze skrzypieniem i
wpadła przez nie jasna smuga światła. Gdy wędrowała od podłogi aż do sufitu, tańczyły w
niej drobinki kurzu.
- Dziwne w dotyku - rzekł Touchstone, gdy drewno zabrzęczało pod jego dłońmi,
jakby ktoś szarpał struny lutni.
- Słyszę głosy - zawołała jednocześnie Sabriel, a jej uszy napełniły się złapanymi w
locie fragmentami słów, śmiechem i dobiegającym z daleka śpiewem.
- Widzę czas - wyszeptał Mogget tak cicho, że nikt go nie dosłyszał.
Wówczas drzwi otworzyły się. Przeszli przez nie, osłaniając oczy przed słońcem.
Czuli na skórze chłodny powiew rześkiego wiatru, a ich wypełnione podziemnym kurzem
nozdrza oczyściła świeża woń sosen. Mogget kichnął prędko trzy razy i zakręcił się w kółko.
Drzwi zatrzasnęły się za nimi tak cicho i tajemniczo, jak się otworzyły.
Stali na niewielkiej polance pośrodku sosnowego lasu czy jakiejś szkółki leśnej,
drzewa rosły bowiem w regularnych odstępach. Znajdujące się za ich plecami drzwi
umieszczono w zboczu niskiego pagórka, pokrytego darnią i karłowatymi krzewami. Na
ziemi leżała gruba warstwa igieł sosnowych, przez którą co parę kroków wyzierały szyszki,
niczym wyorane na pradawnym polu bitewnym czaszki.
- Czuwający Las - rzekł Touchstone. Wziął parę głębokich wdechów, spojrzał na
niebo i westchnął. - Myślę, że jest zima albo przedwiośnie?
- Zima - odparła Sabriel - bo w pobliżu Muru bardzo sypał śnieg. Tu panuje znacznie
łagodniejszy klimat.
- Większość Muru, Długie Urwiska i dom Abhorsena leżą na Południowym
Płaskowyżu - wyjaśnił Mogget. - Wznosi się on od stu do dwustu stóp nad równiną na
wybrzeżu. Cały obszar wokół Nestowe, dokąd zmierzamy, znajduje się poniżej poziomu
morza i został zmeliorowany.
- Tak - potwierdził Touchstone. - Pamiętam. Długa Grobla, kanały, napędzane
wiatrem pompy, które spiętrzały wodę...
- Teraz dla odmiany obaj jesteście świetnym źródłem informacji - zauważyła Sabriel. -
Czy któryś z was powiedziałby mi coś, o czym bardzo chciałabym się dowiedzieć, na
przykład, co to są Wielkie Kodeksy?
- Ja nie mogę - powiedzieli równocześnie Mogget i Touchstone. Touchstone ciągnął
dalej urywanym głosem:
- Nałożono na nas zaklęcie... więzy. Ale ktoś, kto nie jest Magiem Kodeksu lub w inny
sposób nie jest związany blisko z Kodeksem, może o tym mówić. Może jakieś ochrzczone
Znakiem Kodeksu dziecko, które jeszcze nie dorosło i nie nabrało mocy...
- Jesteś bystrzejszy, niż przypuszczałem - ocenił Mogget. - Choć to nie znaczy zbyt
wiele.
- Dziecko - powtórzyła Sabriel. - Dlaczego dziecko ma o tym wiedzieć?
- Gdyby wykształcono cię na odpowiednim poziomie, też byś wiedziała - rzekł
Mogget. - Tyle dobrego srebra zmarnowano na tę twoją szkołę.
- Być może - zgodziła się Sabriel - ale teraz, kiedy lepiej poznałam Stare Królestwo,
sądzę, że szkoła w Ancelstierre ocaliła mi życie. Zostawmy to. Którędy teraz idziemy?
Touchstone zerknął na niebo, które jaśniało błękitem nad polaną, a ciemniało nad
stojącymi wkoło sosnami. Nad wierzchołkami drzew wisiało prawie niewidoczne słońce, do
zenitu zostało mu około godziny. Touchstone przeniósł wzrok na cienie drzew i pokazał:
- Wschód. Tam będzie cały ciąg Kamieni Kodeksu, które prowadzą z miejsca, gdzie
stoimy, aż na wschodni kraniec Czuwającego Lasu. Tego miejsca silnie strzeże magia.
Znajduje się tu... znajdowało się tu wiele Kamieni.
Kamienie stały dalej, a za pierwszym widać było jakieś zwierzęce tropy, które biegły
zygzakiem do następnego. Pod sosnami panował przyjemny chłód, a stała obecność Kamieni
Kodeksu dodawała otuchy Sabriel i Touchstone’owi, którzy traktowali je jak latarnie morskie
wśród morza drzew.
Było tu w sumie siedem Kamieni, lecz żaden z nich nie uległ zniszczeniu, choć za
każdym razem, gdy opuszczali strefę jednego i przechodzili do następnego, Sabriel czuła, jak
przeszywa ją lęk. Przez głowę przebiegał jej straszliwy obraz splamionego krwią,
rozłupanego Kamienia na Pękniętym Wzgórzu.
Ostatni Kamień stał na samym skraju lasu, na szczycie granitowego stoku, wysokiego
na trzydzieści lub czterdzieści jardów. Wyznaczał wschodnią granicę boru i koniec wzniesień.
Stanęli obok Kamienia i spojrzeli na bezkresne niebieskoszare morze o spienionych
białych grzywach fal, niespokojne, nieustannie uderzające o brzeg. Pod nimi rozciągały się
płaskie, zapadłe pola Nestowe, utrzymywane przez sieć kanałów, pomp i grobli. Sama wieś
leżała trzy czwarte mili stąd, na kolejnej wysokiej granitowej skale. Po drugiej stronie
znajdował się niewidoczny z tego miejsca port.
- Pola zalewa woda - zauważył zbity z tropu Touchstone, jakby nie dowierzając
własnym oczom.
Sabriel spojrzała w tym samym kierunku i zobaczyła, że to, co w pierwszej chwili
wzięła za uprawy, było wodą i szlamem, który osadzał się niespiesznie tam, gdzie niegdyś
rosły zboża i warzywa. Wiatraki napędzające pompy stały w całkowitej ciszy, a ich
trójramienne skrzydła tkwiły w bezruchu na wieżach, choć od morza wiała słonawa bryza.
- Przecież wiatraki były zaklęte przez Kodeks! - wykrzyknął Touchstone. - Miały być
posłuszne wiatrom, pracować bez trudu...
- Na polach nie ma ludzi, po tej stronie wsi nie widać nikogo - dodał Mogget. Miał
ostrzejszy wzrok i widział lepiej niż przy użyciu lunety z plecaka Sabriel.
- Ktoś musiał zniszczyć Kamienie Kodeksu w Nestowe - powiedziała chłodno przez
zaciśnięte usta Sabriel. - A w bryzie czuję specyficzną wstrętną woń. We wsi są Zmarli.
- Najszybciej dostaniemy się do Belisaere łodzią, mogę ręczyć za swe umiejętności
żeglarskie - rzekł Touchstone. - Lecz jeśli są tam Zmarli, czy nie powinniśmy raczej...
- Zejdziemy w dół i znajdziemy łódź - oświadczyła stanowczo Sabriel. - Póki słońce
jest jeszcze wysoko.
ROZDZIAŁ SZESNASTY

Przez zalane pola prowadziła zbudowana specjalnie ścieżka, coraz jednak woda
sięgała na niej do kostek, a miejscami nawet do wysokości ud. Tylko wznoszące się ponad
poziom gruntu dreny opierały się nieprzyjemnie słonej wodzie. Wszystkie biegły na wschód,
a więc nie prowadziły do wsi, Sabriel i Touchstone musieli zatem brodzić w wodzie na
ścieżce. Mogget, rzecz jasna, podróżował owinięty wokół szyi Sabriel. Był tak wysmukły, że
zdawał się etolą z białych lisów.
Przeprawa trwała długo, brnęli bowiem przez wodę i błoto, niepewni, gdzie stawiać
kroki. Przejście niecałej mili zabrało im godzinę, więc dopiero późnym popołudniem wyszli z
wody i dotarli do skalistego wzniesienia wioski, choć Sabriel liczyła na wcześniejszą porę.
Przynajmniej niebo jest czyste, pomyślała, patrząc w górę. Zimowe słońce nie grzało i nie
świeciło jaskrawo, z pewnością jednak odstraszało większość Pomniejszych Zmarłych od
opuszczania kryjówek.
Mimo to, kiedy dochodzili do wsi, zachowywali wielką ostrożność. Mieli obnażone
miecze, a Sabriel trzymała dłoń na dzwonkach. Ścieżka wiła się w górę. Tworzyły ją wykute
w skale stopnie, gdzieniegdzie wzmocnione cegłami i zaprawą. Sama wieś przycupnęła na
szczycie skalnego urwiska - około trzydziestu ładnych domów z cegły, o dachach krytych
drewnianym gontem. Niektóre z nich pomalowano na żywe kolory, inne na zgaszone,
niektóre zaś były szare i pokryte zaciekami od śniegu i deszczu.
Byłoby tu całkiem cicho, gdyby nie nasilający się od czasu do czasu podmuch wiatru
lub żałobny krzyk mewy, która obniżała lot. Sabriel i Touchstone przysunęli się do siebie i
szli niemal ramię w ramię wzdłuż drogi, która uchodziła za główną ulicę. Ich oczy
prześlizgiwały się nerwowo po zamkniętych drzwiach i zatrzaśniętych okiennicach. Obojgu
zrobiło się nieswojo - czuli, jak po ciele przemyka im okropny, łaskoczący dreszcz, biegnący
wzdłuż kręgosłupa do karku i znaku Kodeksu na czole. Sabriel wyczuwała również obecność
Pomniejszych Zmarłych, którzy ukrywali się przed światłem słonecznym i czyhali w pobliżu,
w którymś domu lub piwnicy.
Przy końcu głównej ulicy, w najwyższym punkcie skały, na starannie utrzymanym
trawniku stał Kamień Kodeksu. Jego połowa odpadła, a na zielonej murawie walały się w
nieładzie pokruszone ciemne odłamki. Przed Kamieniem leżało czyjeś ciało ze związanymi
rękami i nogami. Poderżnięte gardło wskazywało jasno, skąd trysnęła krew - krew ofiary,
która zniszczyła Kamień.
Sabriel uklękła przy zwłokach, odwracając wzrok od zniszczonego Kamienia.
Wiedziała, że uszkodzono go niedawno, lecz już uchylały się ze skrzypieniem drzwi do
Śmierci. Prawie czuła zimno płynącej za nimi rzeki, które przesączało się i ogarniało Kamień,
wysysając z powietrza ciepło i życie. Wiedziała, że zaczaiły się tu również, tuż za granicą
Śmierci, różne stworzenia. Docierał do niej ich głód życia, niecierpliwe czekanie na
zapadnięcie nocy.
Tak jak się spodziewała, ciało należało do Maga Kodeksu, nieżyjącego od jakichś
trzech lub czterech dni. Nie przypuszczała jednak, że są to zwłoki kobiety. Zwiodły ją
barczyste ramiona i muskularna budowa, lecz oto leżała przed nią kobieta w średnim wieku, z
zamkniętymi oczami i poderżniętym gardłem. Jej krótkie brązowe włosy zlepiała sól morska i
krew.
- Wioskowa uzdrowicielka - rzekł Mogget, wskazując nosem na bransoletę na
przegubie jej dłoni. Żeby się jej lepiej przyjrzeć, Sabriel odsunęła sznur, którym skrępowano
kobietę. Bransoleta została wykonana z brązu i inkrustowana znakami Kodeksu z nefrytu.
Znaki te były teraz martwe, gdyż na brązie zakrzepła krew, a pod metalem nie dało się
wyczuć pulsu.
- Zabito ją trzy lub cztery dni temu - oznajmiła Sabriel. - W tym samym czasie pękł
Kamień.
Touchstone spojrzał na nią i skinął posępnie głową, potem znowu zaczął obserwować
stojące naprzeciwko domy. W dłoniach zwisały mu luźno dwa miecze, lecz Sabriel
spostrzegła, że całe jego ciało wyprężyło się w oczekiwaniu niebezpieczeństwa.
- Ktokolwiek... cokolwiek... ją zabiło i zniszczyło Kamień, nie zdołało zawładnąć jej
duchem - dodała cicho Sabriel, jakby do samej siebie. - Dlaczego?
Ani Mogget, ani Touchstone nie odpowiedzieli. Przez chwilę Sabriel rozważała, czy
nie zapytać samej kobiety, ale ostatnie doświadczenia znacznie ostudziły jej wielki zapał
podróży do Śmierci. Zamiast tego przecięła kobiecie pęta i ułożyła ją, jak mogła najlepiej,
wybierając w końcu skuloną pozycję śpiącej.
- Nie znam twego imienia, Uzdrowicielko - szepnęła Sabriel. - Mam za to nadzieję, że
szybko dotrzesz za Ostatnią Bramę. Żegnaj.
Stanęła krok dalej i narysowała nad zwłokami znaki Kodeksu, które przywoływały
stos pogrzebowy, i jednocześnie wyszeptała ich nazwy - palce jednak błądziły, a słowa
mieszały się. Czuła złowrogą obecność zniszczonego Kamienia, który działał na nią niczym
walczący zapaśnik, chwytając za nadgarstki i ściskając szczęki. Na czole Sabriel perlił się pot,
a kończyny przeszywał ból. Dłonie drżały od wysiłku, a opuchnięty język nie słuchał jej,
drętwiejąc w nagle wysuszonych ustach.
Niespodziewanie poczuła, jak skądś nadchodzi pomoc, dzięki której przez jej ciało
przepływała siła, wzmacniając znaki, uspokajając dłonie i nadając głosowi właściwe
brzmienie. Gdy skończyła odmawiać litanię, ponad kobietą strzeliła iskra, która zmieniła się
w płomień. Wtedy buchnął wielki, rozżarzony do białości ogień. Ogarnął całe ciało kobiety i
strawił je, zostawiając jedynie lekki popiół, który z łatwością rozniosą morskie wichry.
Dodatkowa siła pochodziła od Touchstone’a, położył bowiem delikatnie dłoń na jej
ramieniu. Gdy się wyprostowała, przestała ją odczuwać. Sabriel obróciła się i ujrzała, że
Touchstone właśnie wyciąga noszony w prawej ręce miecz. Utkwił wzrok w domach, jakby
nie miał nic wspólnego z udzieleniem jej pomocy.
- Dziękuję - rzekła Sabriel. Touchstone był potężnym Magiem Kodeksu, być może tak
silnym, jak ona sama. To ją zaskoczyło, choć nie była w stanie określić, dlaczego. Nie robił
przecież z tego żadnej tajemnicy, lecz Sabriel zakładała, że pewnie zna on jedynie parę
przydatnych w walce znaków i zaklęć. Drobnych sztuczek magicznych.
- Powinniśmy ruszyć dalej - powiedział Mogget, biegając w podnieceniu w różne
strony. Starannie unikał fragmentów roztrzaskanego Kamienia. - Znaleźć łódź i wypłynąć na
morze, zanim zapadnie noc.
- Port znajduje się w tamtym kierunku - dodał prędko Touchstone, pokazując ostrzem
miecza. I jemu, i kotu bardzo zależy, by jak najszybciej opuścić teren w pobliżu zniszczonego
Kamienia, pomyślała Sabriel. Ale jej też na tym zależało. Nawet w biały dzień wydawało się,
że wszystkie kolory przygasły pod wpływem Kamienia. Trawa stała się bardziej żółta niż
zielona i nawet cienie gęstniały, sprawiając wrażenie liczniejszych i obfitszych, niż w
rzeczywistości. Aż zadygotała na wspomnienie Pękniętego Wzgórza i istoty o imieniu Thralk.
Port leżał po północnej stronie urwistego zbocza. Można było do niego dotrzeć
kolejnymi wykutymi w skale schodami, kiedy zaś przywożono ładunki, windowano je za
pomocą dźwigów nożycowych, które ciągnęły się wzdłuż urwiska. Długie drewniane
nabrzeża sięgały daleko w przejrzystą błękitnozieloną wodę, osłoniętą od wiatru przez
skalistą wysepkę. Wyspę łączył z wybrzeżem długi falochron z ogromnych otoczaków, który
osłaniał cały port przed wichrami i uderzeniami fal.
W porcie nie było żadnej łodzi. Nawet małej szalupy, którą ktoś mógłby tu
przyholować do naprawy. Sabriel stała na schodach i patrzyła w dół. Miała pustkę w głowie i
żadnych planów, co dalej. Obserwowała tylko wiry wodne wokół obrośniętych skorupiakami
słupów mola. W błękicie morza poruszały się jakieś kształty: były to ławice zajętych swymi
sprawami rybek. Mogget usiadł u jej stóp, wciągał powietrze i milczał. Touchstone stanął
wyżej za jej plecami, pełniąc straż.
- I co teraz? - spytała Sabriel, pokazując na pusty port. Jej ramię poruszało się w tym
samym rytmie, co nacierający na drewno i kamień przypływ.
- Na wyspie są ludzie - rzekł Mogget, mrużąc oczy od wiatru. - I kilka łodzi
przywiązanych do dwóch wypiętrzeń skalnych na południowym zachodzie.
Sabriel spojrzała, ale niczego nie zobaczyła, dopóki nie wyjęła lunety z niesionego
przez Touchstone’a plecaka. Kiedy myszkowała w środku, stał całkiem nieruchomo i milczał,
jak cała opustoszała wieś. Znowu udaje, że jest z drewna, pomyślała Sabriel, lecz bez ironii.
Bywał bardzo pomocny, a do tego przestał wreszcie traktować ją tak uniżenie.
Przez lunetę zobaczyła, że Mogget ma rację. Między dwiema odnogami skalnymi
stały częściowo zasłonięte łodzie i widać było słabe oznaki, że wyspa jest zamieszkana: zza
wysokiej skały mignął sznur z wzdymanym przez wiatr praniem i ktoś poruszył się między
drewnianymi, skleconymi naprędce domkami, których sześć przycupnęło na południowo-
zachodniej stronie wyspy.
Sabriel przeniosła wzrok na falochron i przebiegła wzdłuż niego oczami. Tak jak
przeczuwała, w samym środku tkwiła wyrwa, przez którą wdzierało się z wielką siłą morze.
Od strony wyspy piętrzył się stos drewna, co oznaczało, że niegdyś stał tu most, który teraz
rozebrano.
- Wygląda na to, że wieśniacy uciekli na wyspę - rzekła, składając lunetę. - W
falochronie jest wyrwa, dzięki której między wyspą a wybrzeżem przepływa woda. Idealne
zabezpieczenie przed Zmarłymi. Nie sądzę, żeby nawet Mordikant chciał ryzykować
przeprawę przez głębokie morze w czasie przypływu.
- Więc chodźmy - powiedział Touchstone. W jego głosie znowu pobrzmiewało
napięcie i zdenerwowanie. Sabriel spojrzała na niego, potem ponad jego głowę i wtedy
zobaczyła powód jego niepokoju. Z południowego wschodu nadciągały ciemne chmury
deszczowe, wiszące za wsią. Było bezwietrznie, lecz ujrzawszy chmury Sabriel pojęła, że
była to cisza przed burzą. Słońce nie będzie ich długo chronić i prędko zawita noc.
Nikt nie musiał jej nawet ponaglać, sama bowiem zaczęła schodzić po prowadzących
do portu i falochronu stopniach, a Touchstone podążył w jej ślady. Szedł wolniej, oglądając
się co parę kroków za siebie, by pilnować tego, co się dzieje za nimi. Podobnie zachowywał
się Mogget, obracając swą małą kocią twarz i zerkając ciągle do tyłu na domy.
A za nimi uchyliły się nieco okiennice i z bezpiecznego obszaru cienia wyjrzały
pozbawione ciała oczy, obserwując całą trójkę, która skąpana w palącym słońcu maszerowała
do falochronu. Po obu ich stronach szalały fale wodnej kipieli. W kościotrupich ustach
zgrzytały przegniłe, spróchniałe zęby. W głębi okien miotały się rozwścieczone i przerażone
cienie, ciemniejsze niż rzucone przez kogokolwiek w zwykłym świetle. Wszystkie wiedziały,
kto właśnie przeszedł drogą.
Jeden z tych cieni, wybrany losowo przez swych pobratymców, porzucił swą
egzystencję w Życiu i z cichym krzykiem znikł w Śmierci. Ich pan przebywał o wiele mil
dalej, więc najszybciej można było do niego dotrzeć przez krainę Śmierci. Oczywiście, po
przekazaniu wieści posłaniec zostanie strącony przez wszystkie Bramy na ostateczną zatratę.
Jednak jego pan bynajmniej się tym nie przejmował.
Wyrwa w falochronie okazała się szeroka na co najmniej piętnaście stóp, a woda była
dwa razy wyższa od Sabriel. Morze napierało z niespotykaną wrogością.
Kiedy na kamieniach przed nimi wylądowała jakaś strzała i odbiła się dalej,
rozbryzgując wodę, zorientowali się, że teren obstawiony jest również przez łuczników.
Touchstone momentalnie pomknął do przodu, wysuwając się przed Sabriel, która
wyczuła, jak płynie od niego strumień Magii Kodeksu. Jego miecze zatoczyły w powietrzu
koła, tworząc świetliste linie, które zamknęły się w jaśniejący przed nimi okrąg.
Od wyspy w ich stronę oderwały się cztery strzały. Jedna, trafiwszy w okrąg, po
prostu znikła. Pozostałe trzy chybiły, uderzając w kamienie lub wodę.
- Ochrona przed strzałami - wysapał Touchstone. - Skuteczna, lecz nie da się iść dalej.
Czy się wycofujemy?
- Jeszcze nie - odparła Sabriel. Czuła, jak we wsi za ich plecami nieznacznie poruszają
się Zmarli, widziała teraz również łuczników. Było ich czterech i stali w dwóch parach za
ogromnymi głazami, którymi oznaczono miejsce zetknięcia się falochronu z wyspą. Zdawali
się młodzi i zdenerwowani i jak się już okazało, chyba niezbyt groźni.
- Przestańcie! - zawołała Sabriel. - Mamy przyjazne zamiary!
Nikt nie odpowiedział, lecz łucznicy nie odłożyli osadzonych na cięciwach strzał.
- Jaki tytuł nosi zwykle naczelnik wioski? Jak się go nazywa? - szepnęła pośpiesznie
Sabriel do Touchstone’a, kolejny raz żałując, że tak mało wie o Starym Królestwie i jego
zwyczajach.
- Za moich czasów... - odparł powoli Touchstone, skupiając się głównie na
obrysowaniu mieczami świetlistego okręgu - za moich czasów był to Starszy, w wioskach
takiej wielkości jak ta.
- Pragniemy rozmawiać ze Starszym wioski! - krzyknęła Sabriel. Wskazała na
nadciągające za jej plecami chmury i dodała: - Zanim zapadnie zmrok!
- Zaczekajcie! - zabrzmiała odpowiedź, po czym jeden z łuczników opuścił posterunek
przy głazach i pognał w stronę domostw.
Wrócił za parę minut, a za nim przykuśtykał po kamieniach mężczyzna w podeszłym
wieku. Widząc go, pozostali łucznicy opuścili broń i schowali strzały do kołczanów.
Wówczas Touchstone przestał podtrzymywać ochronny czar. Okrąg wisiał jeszcze przez
chwilę w powietrzu i rozpłynął się, zostawiając za sobą nietrwałą tęczę.
Człowiek ten, co pojęli, gdy szedł utykając przez falochron, istotnie nazywał się
Starszy, taki też nosił tytuł. Wokół wychudłej, pomarszczonej twarzy wiatr rozwiewał długie,
siwe włosy niczym delikatną pajęczynę. Poruszał się w przemyślany, powolny sposób,
charakterystyczny dla bardzo starych ludzi. Zdawał się niczego nie bać, być może dzięki
bezinteresownej odwadze, jakiej się nabiera, będąc już tak blisko śmierci.
- Kim jesteście? - zapytał, gdy dotarł do wyrwy i stanął nad kotłującą się wodą jak
jakiś legendarny prorok, a jego pomarańczowy płaszcz trzepotał wokół niego od wzmagającej
się bryzy. - Czego chcecie?
Sabriel otworzyła usta, by odpowiedzieć, lecz Touchstone ją uprzedził. Przemówił, i
to głośno:
- Jestem Touchstone, zaprzysiężony wojownik. Abhorsena, który stoi przed wami.
Czy takich jak my witacie strzałami?
Stary mężczyzna milczał przez chwilę i skierował głęboko osadzone oczy na Sabriel,
jakby samym wzrokiem mógł obnażyć jakikolwiek fałsz. Sabriel odwzajemniła jego
spojrzenie, lecz kącikiem ust szepnęła do Touchstone’a:
- Co ty sobie myślisz, że możesz przemawiać w moim imieniu? Czy nie lepiej byłoby
odnieść się do nich bardziej przyjaźnie? I odkąd to jesteś moim zaprzysiężonym...
Przerwała, gdyż stary człowiek odchrząknął, żeby się odezwać, i splunął do wody.
Przez moment sądziła, że to właśnie była jego odpowiedź, jednak nie zareagował ani żaden z
łuczników, ani Touchstone, zatem nie miało to znaczenia.
- Nastały złe czasy - rzekł Starszy. - Zmuszono nas, byśmy porzucili nasze ogniska i
przenieśli się do nędznych szop, zamieniliśmy ciepło i wygodę na wichry morskie i smród
ryb. Wielu ludzi z Nestowe nie żyje - albo nawet gorzej. Rzadko pojawiają się tu obcy i
podróżni, a jeśli przychodzą, zdarza się, że nie są tymi, na których wyglądają.
- Jestem Abhorsen - rzekła z ociąganiem Sabriel. - Wróg Zmarłych.
- Pamiętam - odparł wolno starzec. - Gdy byłem młody, przybył do nas Abhorsen, by
położyć kres nawiedzającym wioskę widmom, które przywlókł ten kupiec korzenny, niech
będzie przeklęty przez Kodeks. Abhorsen... Pamiętam opończę, jaką nosisz, szmaragdową jak
morskie głębiny, ze srebrnymi kluczami. I jeszcze miecz...
Zamilkł, jakby na coś czekając. Sabriel stała w ciszy, spodziewając się, że będzie
mówił dalej.
- On chce zobaczyć miecz - rzekł Touchstone bezbarwnym tonem, kiedy milczenie za
bardzo się przeciągało.
- Och - odparła Sabriel, rumieniąc się.
Było to przecież oczywiste. Wyciągnęła miecz ostrożnie, by nie zaniepokoić
łuczników, i uniosła go do słońca, by bez trudu było widać tańczące po ostrzu srebrne znaki
Kodeksu.
- Tak - westchnął Starszy i jego starcze ramiona obwisły z ulgą. - To ten miecz.
Zaklęty przez Kodeks. Ona jest Abhorsenem.
Obrócił się i chwiejnym krokiem podszedł do łuczników, podnosząc słaby głos, tak że
zabrzmiał on jak odległe echo rybackich okrzyków. - Chodźcie no, wy czterej. Pospieszcie się
z mostem. Mamy gości! Pomóżcie!
Sabriel zerknęła na Touchstone’a, unosząc brwi w zdumieniu nad znaczeniem
ostatnich słów starca. O dziwo, Touchstone odwzajemnił jej spojrzenie i wytrzymał je.
- Należy do obyczaju, by osoba wysokiego stanu, jak ty, została przedstawiona przez
swego zaprzysiężonego zbrojnego wojownika - rzekł cicho. - A jedyną dopuszczalną rolą, w
jakiej wolno mi z tobą podróżować, jest właśnie zaprzysiężony wojownik. Inaczej ludzie
wezmą nas w najlepszym razie za mających zakazany romans kochanków. Gdyby zaczęto w
takich okolicznościach łączyć twoje imię z moim, obniżyłoby to w ich oczach twą rangę.
Rozumiesz?
- Aha - odparła Sabriel, połykając głośno ślinę. Czuła, jak jej policzki i szyję znowu
oblewa rumieniec zażenowania. Przypominało to najostrzejsze reprymendy, których udzielała
panna Prionte, a dotyczące gaf towarzyskich. Sabriel wcale się nie zastanawiała, jak może
wyglądać jej podróżowanie z Touchstone’em. W Ancelstierre okryłoby ją to z pewnością
hańbą, ale byli przecież w Starym Królestwie, gdzie sprawy miały się zupełnie inaczej. Jak się
jednak okazało, tylko niektóre...
- Lekcja dwieście siódma - zamruczał Mogget spod jej stóp. - Trzy punkty na dziesięć
możliwych. Ciekawe, czy mają świeżo złowione morszczuki? Zjadłbym sobie jednego, kiedy
jeszcze trzepocze...
- Cicho bądź! - przerwała Sabriel. - Lepiej przez chwilę udawaj zwykłego kota.
- A proszę bardzo, jaśnie pani Abhorsen - odpowiedział Mogget, odchodząc
dostojnym krokiem, by siąść u boku Touchstone’a.
Sabriel już przygotowała jakąś miażdżącą odpowiedź, gdy zobaczyła, że kąciki ust
Touchstone’a wykrzywia leciutki grymas. Touchstone uśmiecha się? Zdziwiła się tak, że aż
ugryzła się w język, a celna uwaga zupełnie wyleciała jej z głowy. Tymczasem czterej
łucznicy wypełniali lukę w falochronie deską, której koniec uderzył donośnie o głazy.
- Proszę szybko przechodzić - rzekł Starszy, gdy mężczyźni umocowali deskę. - We
wsi jest teraz wiele okrutnych stworzeń, a obawiam się, że dzień już się prawie skończył.
Jakby na potwierdzenie jego słów przesunął się po nich cień chmur, a w powietrzu
uniosła się świeża woń nadciągającego deszczu, zmieszana ze słonawą wilgocią morza. Nie
czekając na dalsze popędzanie, Sabriel przebiegła prędko przez deskę, za nią Mogget, a na
końcu Touchstone.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Wszyscy ocalali wieśniacy z Nestowe zgromadzili się w największej wędzarni ryb.


Nie przybyła jedynie nowa zmiana łuczników, którzy strzegli falochronu. Przedtem we wsi
mieszkało sto dwadzieścia sześć osób - teraz trzydzieści jeden.
- Jeszcze rano było nas trzydziestu dwóch - powiedział Starszy do Sabriel, podając jej
pucharek znośnego wina i kawałek suszonej ryby, położony na bardzo twardym czerstwym
chlebie. - Kiedy dotarliśmy na wyspę, sądziliśmy, że jesteśmy bezpieczni. Lecz dziś o świcie
znaleźliśmy syna Monjera Stowarta wyssanego do cna jak sucha łupina. Kiedy go
dotknęliśmy, zdawał się... spalonym papierem, który nadal zachowuje swe kształty...
Dotknęliśmy i rozsypał się w płaty... czegoś przypominającego popiół.
Kiedy starzec mówił, Sabriel rozglądała się wokół, zauważając liczne latarenki,
świece i cienkie świeczki z knotem z sitowia, które nie tylko rozjaśniały pomieszczenie, ale
zagęszczały też jego zadymioną atmosferę. Grupa ocalałych była niejednolita - mężczyźni,
kobiety, bardzo młodzi i w tak podeszłym wieku, jak sam Starszy, dzieci. Jedyną wspólną
cechą był wykrzywiający ich twarze strach, który uwidaczniał się też w nerwowych,
gwałtownych ruchach.
- Uważamy, że jest tu któryś z nich - rzekła jedna z kobiet. Jej głos nie wyrażał
strachu, lecz daleko posunięty fatalizm. Stała samotnie, a pustka wokół niej podkreślała jakąś
osobistą tragedię. Sabriel przypuszczała, że straciła rodzinę: męża, dzieci, a może również
rodziców i rodzeństwo, nie miała bowiem więcej niż czterdzieści lat.
- Zabierze nas, jednego za drugim - ciągnęła kobieta beznamiętnym tonem, a jej głos
napełnił wędzarnię ponurą pewnością. Stojący wokół niej ludzie poruszyli się niespokojnie,
szurając nogami, nie patrzyli jednak w jej stronę, jakby spojrzenie kobiecie w oczy miało
oznaczać przytaknięcie jej słowom. Większość spoglądała na Sabriel, a ona dostrzegła w ich
wzroku nadzieję. Nie ślepą wiarę, nie całkowite zaufanie, lecz nadzieję grającego na
wyścigach hazardzisty, że nowy koń może przerwać ciąg przegranych.
- Ten Abhorsen, który przybył do nas, gdy byłem młody - mówił dalej Starszy, Sabriel
zrozumiała zaś, że sądząc po jego wieku tylko on spośród wszystkich wieśniaków ma takie
wspomnienia - powiedział, że jego zadaniem jest zgładzić Zmarłych. Ocalił nas od
nawiedzających wioskę widm, które zjawiły się tu wraz z karawaną kupca. Czy dalej tak jest,
pani? Czy Abhorsen ocali nas od Zmarłych?
Sabriel zastanawiała się przez chwilę, wertując w pamięci stronice „Księgi Zmarłych”.
Wyczuła, że ukryta w leżącym u jej stóp plecaku księga drgnęła. Jej myśli powędrowały do
ojca, a potem wybiegły naprzód do czekającej ich podróży do Beliseare i krążyły wokół
dziwnego splotu wydarzeń, który wskazywał na to, że jej Zmarłymi wrogami kieruje jakiś
jeden rozum.
- Zapewnię tej wyspie całkowity spokój od Zmarłych - rzekła w końcu wyraźnie, aby
wszyscy ją usłyszeli. - Nie mogę jednak uwolnić położonej na lądzie wsi. W Królestwie
działa o wiele potężniejsze zło - to samo, które zniszczyło wasz Kamień Kodeksu - a ja muszę
je jak najszybciej odnaleźć i pokonać. Kiedy to uczynię, przyjadę, mam nadzieję, z posiłkami
- a wtedy i wieś, i Kamień Kodeksu wrócą do swego poprzedniego stanu.
- Rozumiemy to - odparł Starszy. Zdawało się, że posmutniał, mimo to zachował
spokój. Mówił dalej, lecz bardziej do swych ludzi niż do Sabriel. - Uda nam się tu przeżyć.
Mamy źródło i ryby. Są tu łodzie. Jeśli Callibe nie padło łupem Zmarłych, możemy dalej
handlować i dostawać warzywa i inne towary.
- Będziecie musieli cały czas pilnować falochronu - dodał Touchstone. Stał za
krzesłem Sabriel jak wcielenie srogiego gwardzisty. - Zmarli albo ich żywi niewolnicy mogą
próbować załatać go kamieniami lub przerzucić most. Są w stanie przejść przez płynącą
wodę, budując most ze skrzyń z ziemią z grobów.
- A zatem jesteśmy oblężeni - powiedział stojący na przedzie mężczyzna. - A co ze
Zmarłą istotą, która przebywa na wyspie i żeruje na nas? Jak ją odnajdziesz?
Po tym pytaniu zapadła cisza, wszyscy bowiem pragnęli usłyszeć odpowiedź. Deszcz
bębnił głośno o dach, zastępując ludzką mowę. Padał równo od późnego popołudnia. Zmarli
nie lubią deszczu, przyszło ni stąd, ni zowąd do głowy Sabriel, kiedy zastanawiała się, co
odpowiedzieć na to pytanie. Deszcz nie przynosił zguby Zmarłym, lecz sprawiał im przykrość
i drażnił ich. Jeśli na wyspie gdzieś przebywa jeden z nich, to na pewno nie moknie na
deszczu.
Na tę myśl wstała z krzesła, a trzydzieści jeden par oczu śledziło jej ruchy, niemal nie
mrużąc ich, choć było aż szaro od nadmiaru dymu z latarenek i świec. Touchstone
obserwował wieśniaków, Mogget wpatrywał się w kawałek ryby, a Sabriel zamknęła oczy,
usiłując wyczuć swymi nadprzyrodzonymi zmysłami obecność Zmarłego.
Istotnie tam był - promieniowała bowiem jego słaba i ukryta aura, niczym trudny do
wykrycia zapach zgnilizny. Sabriel skupiła się, starając się dotrzeć do źródła tej woni, i
odnalazła je właśnie w wędzarni. Zmarły ukrywał się między wieśniakami.
Otworzyła powoli oczy, patrząc tam, gdzie według jej niezwykłego zmysłu czaiła się
Zmarła istota. Ujrzała jakiegoś rybaka w średnim wieku o przeżartej solą twarzy i
spłowiałych od palącego słońca włosach. Pozornie nie różnił się niczym od innych i czekał z
napięciem na jej odpowiedź, lecz nie ulegało wątpliwości, że w nim samym lub w jego
pobliżu znajdował się Zmarły.
Rybak ów miał na sobie pelerynę, w której zwykle wypływał na połów, co mogło
dziwić, gdyż w wędzarni panowały gorąco i zaduch od stłoczonych ludzi i licznych świec.
- Powiedzcie mi - rzekła Sabriel - czy ktoś wniósł na wyspę jakąś dużą skrzynię?
Taką, powiedzmy, o boku długości wyciągniętego ramienia lub większą? Ciężką, bo
wypełnioną ziemią z grobów?
Pytanie spotkało się z pomrukami i wzajemnym wypytywaniem się wieśniaków.
Kiedy sąsiedzi zwracali się do siebie, budził się w nich lęk i podejrzliwość. W czasie ich
rozmów Sabriel przechadzała się między nimi, wysuwając ukradkiem miecz i pokazując na
migi Touchstone’owi, żeby stanął tuż przy niej. Posłuchał jej, przebiegając oczyma po grupce
wieśniaków. Mogget podniósł wzrok znad swej strawy, przeciągnął się i podszedł leniwie do
Touchstone’a, depcząc mu po piętach. Spiorunował przy okazji wzrokiem dwa inne koty,
które zerkały na nie zjedzoną do końca głowę i ogon jego ryby.
Ostrożnie, by nie spłoszyć swej ofiary, Sabriel przeszła zygzakiem po wędzarni,
słuchając uważnie wieśniaków. Kątem oka cały czas obserwowała jasnowłosego rybaka,
pogrążonego w dyskusji z innym mężczyzną. Ten ostatni najwyraźniej stawał się coraz
bardziej podejrzliwy.
Z bliska Sabriel nabrała pewności, że rybak musi być sprzymierzeńcem Zmarłych.
Teoretycznie ciągle jeszcze pozostawał przy życiu, jednak jakiś duch Zmarłego zdusił jego
wolę i zawładnął ciałem, posługując się nim jak niesamowity lalkarz marionetką, który
pociąga za przywiązane do niej sznurki. Pod peleryną skrywało się coś wyjątkowo
nieprzyjemnego, na wpół zatopionego w jego plecach. Sabriel przypomniała sobie, że takie
istoty nazywano Mordaut. Tym pasożytniczym duchom poświęcono całą stronicę „Księgi
Zmarłych”. Lubiły utrzymywać swego nosiciela przy życiu, wymykając się nocą, by
zaspokoić głód dzięki napaściom na inne żyjące ofiary - na przykład dzieci.
- Jestem pewien, że widziałem cię z taką skrzynią, Patar - zwrócił się podejrzliwy
mężczyzna do rybaka. - Jall Stowart pomógł ci ją wynieść na brzeg. Hej, Jall!
Ostatnie słowa krzyknął na całe pomieszczenie, szukając kogoś wzrokiem. W tym
samym momencie owładnięty duchem Zmarłego Patar zerwał się do ataku, okładając swego
rozmówcę pięściami, odepchnął go na bok i bez słowa ruszył ku drzwiom, wściekle taranując
wszystko po drodze.
Lecz Sabriel spodziewała się tego. Stanęła przed nim, trzymając w pogotowiu miecz.
Lewą dłonią wyciągnęła z mieszka Rannę od słodkiego zasypiania. Wciąż miała nadzieję, że
zdławi Mordauta i uratuje przez to mężczyznę.
Patar stanął jak wryty i chciał się obrócić, ale Touchstone był już za nim ze swymi
bliźniaczymi mieczami, które niesamowicie jaśniały migotliwymi znakami Kodeksu i
srebrnymi płomieniami. Sabriel spoglądała na ich ostrza ze zdumieniem, nie wiedziała
bowiem, że są zaklęte. Uzmysłowiła sobie, że już nie pora pytać.
W jej dłoni znajdowała się teraz Ranna - lecz Mordaut nie czekał na nieuniknioną
kołysankę. Nagle Patar krzyknął przeraźliwie i zesztywniał, a z jego twarzy odpłynął zwykły
różowy kolor. Zamiast tego poszarzał, a jego ciało zmięło się i rozkruszyło, nawet kości
rozpadły się na obrzydliwie rozmiękłe płaty popiołu, bowiem w jednej chwili Mordaut wyssał
z niego łapczywie całe życie. Nabrawszy nowych sił, świeżo nakarmiony Zmarły wysunął się
spod opadającej peleryny. Przypominał kałużę mlaskającej ciemności. Kiedy poruszył się,
przybrał postać wielkiego, wstrętnie wydłużonego szczura. Szybciej niż jakikolwiek
prawdziwy szczur pomknął w stronę dziury w ścianie i niemal uciekł!
Sabriel rzuciła się do przodu, odrywając uderzeniem miecza drzazgi od klepek w
podłodze. Spóźniła się jednak o ułamek sekundy i nie trafiła w widmową istotę.
Touchstone nie chybił. Machnął trzymanym w prawej dłoni mieczem, tnąc stworzenie
tuż za głową. Ostrze wbiło się w pokrętne cielsko. Przygwożdżony do podłogi stwór wił się i
wyginał w łuk, usiłując uwolnić od ostrza miecza swą podobną do cienia substancję. Zaczął
przekształcać swą postać, unikając pułapki.
Sabriel stanęła nad nim w pośpiechu i zadzwoniła Ranną. Jego słodki leniwy ton
rozległ się po całej wędzarni.
Zanim zamilkły echa dzwonka, Mordaut przestał się wić. Gdy próbował wyrwać się
spod miecza, stracił swój poprzedni kształt i drżąc, leżał teraz na podłodze niczym kawał
zwęglonej wątroby. Nadal był nabity na ostrze.
Sabriel schowała Rannę na miejsce i wyciągnęła ochoczego Saranetha. Jego pełen
mocy głos warknął, nakładając na nikczemne stworzenie więzy mocy. Mordaut nie starał się
stawiać oporu, nie próbował nawet utworzyć czegoś na kształt ust czy paszczy, by wyjęczeć
swoje racje. Sabriel czuła, jak dzięki Saranethowi Zmarły całkowicie podporządkowuje się jej
woli.
Odłożyła dzwonek, lecz gdy jej dłoń spoczęła na Kibecie, zawahała się. Dzwonek od
zasypiania i dzwonek od nakładania więzów spisały się dobrze, lecz Kibeth od
przemieszczania się miewał niekiedy własne pomysły i drgał podejrzanie pod jej ręką.
Najlepiej chwilę zaczekać, aż się uspokoją, pomyślała Sabriel, odsuwając dłoń od pasa z
dzwonkami. Schowała miecz do pochwy i rozejrzała się po wędzarni. Ku swemu zaskoczeniu
ujrzała, że wszyscy, z wyjątkiem Touchstone’a i Moggeta, śpią. Pomyśleć, że usnęli zaledwie
posłyszawszy echa Ranny, co zwykle nie wystarcza. Oczywiście, i Ranna płatał figle, jednak
jego podstępy przeważnie sprawiały mniej kłopotu.
- To Mordaut - rzekła Sabriel do Touchstone’a, który tłumił ziewnięcie. - Słaby duch,
zaszeregowany do Pomniejszych Zmarłych. Lubią owładnąć Żywymi - zamieszkują ich ciało,
kierują nim i z wolna wysączają ducha. Dlatego trudno je znaleźć.
- Co z nim teraz zrobimy? - spytał Touchstone, patrząc z niesmakiem na trzęsącą się
bryłkę mroku. Wiedział, że na pewno nie da się go pociąć na kawałki ani spalić, musiał też
odrzucić pozostałe warianty, które przychodziły mu do głowy.
- Wygnam go, poślę tam, skąd przyszedł, by umarł prawdziwą śmiercią - odparła
Sabriel. Wyjęła powoli Kibetha, trzymając go w obu dłoniach. Nadal czuła się nieswojo,
bowiem dzwonek wyginał się, próbując dzwonić wedle własnego uznania, a jego dźwięk
mógłby ją zmusić do wyprawy w Śmierć.
Chwyciła go mocniej i zakołysała nim przepisowo w tył i w przód, a potem nakreśliła
ósemkę, czego nauczył ją ojciec. Głos Kibetha zaśpiewał wesołą melodyjkę, kapryśny pląs,
który niemal poderwał nogi Sabriel do tańca, dopóki nie zmusiła ich, by znieruchomiały.
Mordaut nie miał na tyle silnej woli. Przez chwilę Touchstone sądził, że Zmarły
próbuje uciec, gdyż jego widmowy kształt nagle podskoczył w górę, a nierealne ciało
prześlizgnęło się wzdłuż ostrza miecza, docierając niemal do rękojeści. Następnie zsunęło się
z powrotem - i znikło. Mordaut wrócił do Śmierci, by dryfować po rwącej rzece, która
miotała nim, zatapiała go i znowu wyrzucała na powierzchnię. Popłynie potem dalej z
wyciem i krzykiem, jeśli uda mu się wydać z siebie jakiś głos, i dotrze do Ostatniej Bramy.
- Dzięki - rzekła Sabriel do Touchstone’a. Spojrzała na dwa miecze, które tkwiły
wbite głęboko w podłogę. Nie płonęły już srebrnym ogniem, lecz widać było, jak po ostrzach
poruszają się znaki Kodeksu. - Nie wiedziałam, że są zaczarowane - ciągnęła. - Choć cieszę
się, że tak jest.
Przez zmieszaną twarz Touchstone’a przebiegło zdziwienie.
- Myślałem, że wiesz - powiedział. - Zabrałem je z łodzi Królowej. Należały do
Królewskiego Mieczownika. Nie chciałem ich brać, ale Mogget stwierdził, że ty... - przerwał
w pół zdania, gdy Sabriel westchnęła z głębi serca.
- W każdym razie - mówił dalej - według legendy są one dziełem Budowniczego
Muru, który, czy raczej która - przypuszczam, że to była ona - wykonała je w tym samym
czasie, co twój miecz.
- Mój? - zapytała Sabriel, lekko dotykając dłonią sfatygowanego brązu rękojeści.
Nigdy nie zastanawiała się nad tym, kto wykonał ten miecz - po prostu był. Napis na ostrzu
głosił, jeśli w ogóle coś jasno mogło być powiedziane: „Wykonano mnie dla Abhorsena, by
uśmiercał tych, którzy są już Zmarli”. Musiano go więc wykuć dawno temu, w zamierzchłej
przeszłości, kiedy budowano Mur. Mogget by wiedział, pomyślała. Zapewne nie
powiedziałby jej o tym, może by nie mógł - ale na pewno by wiedział.
- Myślę, że trzeba wszystkich zbudzić - powiedziała, odkładając chwilowo rozważania
na temat mieczy.
- Czy są tu jeszcze inni Zmarli? - spytał Touchstone i stękając z wysiłku wyrwał
miecze z podłogi.
- Nie sądzę - odparła Sabriel. - Ten Mordaut był bardzo sprytny, tylko trochę
uszczknął ducha biednego Patara, więc świetnie zamaskował swą obecność, ponieważ jego
nosiciel cały czas żył. Na wyspę trafił pewnie w tej skrzyni z cmentarną ziemią. Zanim
opuścili stały ląd, musiał mieć na biedaka ogromny wpływ i wydawać mu polecenia. Wątpię,
żeby inni Zmarli zrobili to samo, przynajmniej żadnego nie wyczuwam. Powinnam chyba
sprawdzić pozostałe budynki i na wszelki wypadek obejść całą wyspę.
- Teraz? - spytał Touchstone.
- Tak - potwierdziła Sabriel. - Lecz najpierw obudźmy wszystkich i poprośmy kogoś,
żeby nam niósł światło. Lepiej pomówmy też ze Starszym wioski, by dał nam rano łódź.
- I porządny zapas ryb - dodał Mogget, który wrócił ukradkiem do swojego na wpół
zjedzonego morszczuka. Musiał podnieść głos, by zagłuszyć jednostajne chrapanie rybaków.
Na wyspie nie było już Zmarłych, choć łucznicy donieśli, że w krótkich przerwach
między deszczami ujrzeli dziwne światła, które przemieszczały się po wsi. Słyszeli też, że
ktoś chodzi po falochronie, więc wystrzelili płonące strzały, niczego jednak nie zobaczyli, aż
dogasły groty, które owinęli byle jak w nasączone olejem szmaty.
Sabriel przeszła parę kroków po falochronie i doszła do wyrwy. Narzuciła na ramiona
nieprzemakalną kurtę, po której deszcz ściekał na ziemię. W deszczu i ciemności nie była w
stanie niczego dostrzec, wyczuwała jednak Zmarłych. Było ich więcej, niż sądziła jakiś czas
temu, albo urośli w siłę. Wtedy niemal ją zemdliło, uświadomiła sobie bowiem, że siła ta
należała do jednej istoty, która dopiero teraz wyłoniła się ze Śmierci, używając zniszczonego
Kamienia jako wejścia. Chwilę później zorientowała się, czyją obecność odkryła.
Odnalazł ją Mordikant.
- Touchstone, czy potrafisz żeglować w nocy? - spytała, starając się pohamować
drżenie w głosie.
- Tak - odparł bezbarwnym tonem Touchstone. Jego twarz pozostawała w mroku
deszczowej nocy, ponieważ latarenki, które trzymali stojący za nim wieśniacy, oświetlały
tylko jego plecy i stopy. Zawahał się, jak gdyby nie powinien wyrażać własnego zdania, po
czym dodał: - Lecz grozi to większym niebezpieczeństwem. Nie znam tej części wybrzeża, a
noc jest bardzo ciemna.
- Mogget widzi w ciemności - powiedziała cicho Sabriel, przysuwając się do
Touchstone’a, by wieśniacy nie usłyszeli. - Musimy natychmiast odpłynąć - szepnęła udając,
że poprawia nieprzemakalny strój. - Zjawił się Mordikant. Ten sam, który wcześniej mnie
prześladował.
- A co z tutejszymi ludźmi? - zapytał Touchstone tak cichutko, że szum deszczu
niemal zmył jego słowa. Mimo to w jego oficjalnym urzędowym tonie dźwięczała nutka
wyrzutu.
- Ściga mnie Mordikant - wymamrotała Sabriel. Czuła, jak Zmarły oddala się od
Kamienia i węszy po okolicy swymi nadprzyrodzonymi zmysłami, usiłując wpaść na jej trop.
- Wyczuwa moją obecność dokładnie tak samo, jak ja wyczuwam jego. Kiedy stąd odejdę,
ruszy za mną.
- Czy nie będziemy bezpieczni - odszepnął Touchstone - jeśli zostaniemy do rana?
Mówiłaś, że nawet Mordikant nie może przejść przez taką wyrwę we falochronie.
- Mówiłam, że tylko tak uważam - odpowiedziała bez przekonania Sabriel. - Stał się o
wiele silniejszy. Nie mogę być pewna.
- Tamto stworzenie w wędzarni, Mordauta, zniszczyłaś bez trudu - szepnął
Touchstone. W jego głosie brzmiała spokojna pewność siebie, która zdradzała niewiedzę. -
Czy ten Mordikant jest o wiele gorszy?
- Tak, o wiele - odparła krótko Sabriel.
Mordikant przestał się poruszać. Wydawało się, że to deszcz przytłumił zarówno jego
zmysły, jak i pragnienie, by ją odnaleźć i uśmiercić. Na próżno Sabriel wpatrywała się w
ciemność, usiłując przedrzeć się wzrokiem przez kurtynę deszczu. Chciała, by jej oczy
potwierdziły to, co wyczuła niezwykłymi zmysłami nekromantki.
- Riemer - odezwała się głośno, wołając na wieśniaka, który rządził niosącymi
latarenki mężczyznami. Szybko zbliżył się do niej. Ryże włosy przylgnęły płasko do jego
okrągłej czaszki. Krople deszczu ściekały po wysokim czole i odbijały się od czubka jego
kaczego nosa.
- Riemer, dopilnuj, żeby łucznicy byli bardzo czujni. Powiedz im, żeby strzelali do
wszystkiego, co tylko podejdzie do falochronu - w okolicy nie ma nic żywego. Są tylko
Zmarli. Musimy wrócić, żeby porozmawiać z waszym Starszym.
Odeszli w milczeniu i słychać było tylko chlupotanie butów w kałużach i miarowy
rytm deszczu, jakby ktoś wyrażał swe uznanie, stukając palcami. Połowę uwagi Sabriel
pochłaniał teraz Mordikant: jego złośliwa obecność za ciemnymi wodami, co wywoływało u
niej ból brzucha. Zastanawiała się, czemu ta istota zwleka. Może czeka, aż ustanie deszcz, a
może na właśnie wygnanego Mordauta, by zaatakować od wewnątrz? Bez względu na jego
motywy, nie mieli zbyt wiele czasu, by znaleźć łódź i oddalić się. Niewykluczone również, że
jakimś sposobem Mordikant może przejść przez wyrwę w falochronie.
- O której godzinie będzie odpływ? - spytała Riemera, kiedy przez głowę przebiegła
jej nowa myśl.
- Ach, chyba na godzinę przed świtem - odparł rybak. - Za sześć godzin, jeśli umiem
to ocenić.
Starszy wioski obudził się z drugiego snu w fatalnym humorze. Był bardzo przeciwny
temu, by wypływali w nocy, choć Sabriel czuła, że jego niechęć przynajmniej częściowo
wiąże się z ich prośbą o łódź. Wieśniakom zostało ich już tylko pięć. Reszta zatonęła w
porcie, roztrzaskana kamieniami, które ciskali Zmarli, chcąc powstrzymać ucieczkę swych
żyjących ofiar.
- Przykro mi - powtórzyła Sabriel - ale musimy dostać łódź i potrzebujemy jej od razu.
- We wsi przebywa straszliwa istota - potrafi węszyć jak pies myśliwski i podąża moim
tropem. Jeśli tu zostanę, będzie się usiłowała przedostać na wyspę, a przy odpływie może
nawet zdoła przejść przez wyrwę. Jeśli stąd odpłynę, pójdzie za mną.
- Zatem dobrze - zgodził się Starszy. - Oczyściłaś dla nas wyspę, łódź to drobiazg.
Riemer przygotuje wam zapasy wody i jedzenia. Riemer! Abhorsen dostanie łódź Landalina.
Przyszykuj ją, żeby nadawała się do morskiej podróży. Weź żagle od Jaleda, jeśli w łodzi
Landalina są za krótkie lub przegniłe.
- Dziękuję - rzekła Sabriel. Ogarnęło ją zmęczenie i przygniatała myśl o tym, że
czyhają na nią wrogowie. Świadomość ta działała na nią niczym ciemność, która zawsze
przyćmiewa granicę pola widzenia. - Odpłyniemy od razu. Życzę wam jak najlepiej i mam
nadzieję, że będziecie tu bezpieczni.
- Niech Kodeks ma nas wszystkich w opiece - dodał Touchstone, kłaniając się
starcowi. Starszy odwzajemnił ukłon, a jego zgięta, pełna dostojeństwa sylwetka, o wiele
mniejsza niż jego cień, zdawała się olbrzymieć na ścianie.
Sabriel obróciła się do wyjścia, lecz na drodze do drzwi ustawiła się długa kolejka
wieśniaków. Wszyscy chcieli się jej pokłonić czy też dygnąć i wymamrotać nieśmiałe
podziękowania lub pożegnania. Przyjmowała je z zażenowaniem i poczuciem winy, mając w
pamięci los Patara, z którego wypędziła wprawdzie Zmarłego, lecz przy okazji on sam utracił
życie. Jej ojciec z pewnością nie byłby tak niezręczny...
Trzecią osobą od końca była mała dziewczynka z czarnymi włosami splecionymi z
obu stron głowy w dwa warkocze. Na jej widok Sabriel przypomniała sobie o tym, co
powiedział jej Touchstone. Zatrzymała się i ujęła rączkę dziewczynki.
- Jak ci na imię, maleńka? - spytała z uśmiechem. Gdy jej palce zetknęły się z
paluszkami dziecka, doznała silnego uczucia deja vu - było to wspomnienie wystraszonej
pierwszoklasistki, wyciągającej z wahaniem rękę do starszej uczennicy, która miała zostać jej
przewodniczką w pierwszym dniu nauki w Wyverley College. Sabriel przeżyła to w swoim
czasie najpierw jako pierwszoklasistka, a potem jako starsza uczennica.
- Aline - odparła dziewczynka, odwzajemniając uśmiech. Miała roziskrzone i żywe
spojrzenie. Była za mała, by jej wzrok spochmurniał od rozpaczy widocznej w oczach
dorosłych. To dobry wybór, pomyślała Sabriel.
- Powiedz mi więc, czego nauczyłaś się na lekcjach o Wielkim Kodeksie - powiedziała
Sabriel, nadając głosowi przyjazny, matczyny ton Inspektorki Szkoły, która dwa razy do roku
hospitowała wszystkie zajęcia w Wywerley. Chciała, by pytanie zabrzmiało jak zadane ot, tak
sobie.
- Znam taki wierszyk... - zaczęła niepewnie Aline, marszcząc swe małe czółko. - Czy
mam zaśpiewać jak z całą klasą?
Sabriel przytaknęła.
- Tańczymy także wokół Kamienia - dodała ufnie Aline. Wyprostowała się, wysunęła
stópkę do przodu i złączyła ręce na plecach.
Pięć Wielkich Kodeksów splata w jedno tę ziemią.
Pierwszy jest w rodzie, co korony nosi brzemię,
Drugi w ludziach, którzy Zmarłym grożą zagładą,
Gdyż z powrotem ich duchy na spoczynek kładą,
Trzeci z piątym mają postać kamienia i zaprawy,
Czwarty z wód zamarzniętych widzi wszelkie sprawy.
- Dziękuję, Aline - powiedziała Sabiel. - Bardzo ładnie.
Zwichrzyła pieszczotliwie włoski dziecka i z pośpiechem pożegnała się, pragnąc nagle
jak najprędzej wydostać się z tego zadymionego, pachnącego rybami pomieszczenia na
czyste, odświeżone deszczem powietrze, gdzie mogłaby zebrać myśli.
- Teraz już wiesz - szepnął Mogget, wskakując jej na ramię, by ominąć kałuże. - Nadal
nie mogę ci niczego wytłumaczyć, lecz wiesz już, że jeden jest w twej krwi.
- Drugi... - powiedziała Sabriel, w zamyśleniu - „Drugi w ludziach, którzy Zmarłym
grożą zagładą”. Czym więc jest... ach, ja też nie mogę o tym mówić!
Ale gdy Touchstone pomógł jej wejść na pokład niewielkiej łodzi rybackiej, która
stała na maleńkiej, zasypanej muszelkami plaży, służącej mieszkańcom wyspy za port,
rozmyślała nad pytaniami, które jeszcze chciałaby zadać.
Jeden z Wielkich Kodeksów znajdował się w królewskiej krwi. Drugi w rodzie
Abhorsenów. Czym był trzeci i piąty - a co z czwartym, który z wód zamarzniętych widzi
wszelkie sprawy? Nagle zaczęła być pewna tego, że odpowiedź na wiele pytań odnajdzie w
Belisaere. Jej ojciec odpowiedziałby zapewne na więcej, wiele rzeczy bowiem, które splątane
są w Życiu, rozplątuje się w Śmierci. I do tego miała jeszcze zjawę matki, którą mogła
przywołać trzeci i ostatni raz w ciągu siedmiu lat.
Touchstone odbił od brzegu, wdrapał się na pokład i chwycił za wiosła. Mogget
wyskoczył z ramion Sabriel i przyjął pozę galionu na dziobie, służąc za widzącego w
ciemności obserwatora na czatach, a jednocześnie przedrzeźniając Touchstone’a.
Na brzegu nagle zawył Mordikant i przez wody poniósł się jego długi, przenikliwy
krzyk, mrożąc krew w żyłach wszystkim ludziom na wyspie i w łodzi.
- Trzymaj się bardziej sterburty - rzekł Mogget, gdy zapadła już cisza. - Potrzebujemy
więcej przestrzeni, by dokonać zwrotu.
Touchstone skwapliwie wykonał polecenie.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Zanim nastał poranek szóstego dnia na morzu, Sabriel miała już serdecznie dosyć
żeglarskiego życia. Płynęli praktycznie bez ustanku, przybijając do brzegu w południe, by
nabrać słodkiej wody, i to tylko wtedy, gdy świeciło słońce. Noce spędzali pod żaglami, kiedy
zaś Touchstone’a zmogło znużenie, zarzucali kotwicę, a Mogget, który obywał się bez snu,
stał na straży. Na szczęście pogoda im sprzyjała.
Pięć dni upłynęło we względnym spokoju. Dwa dni z Nestowe do Brodatego Cypla,
jałowego półwyspu, na którym tylko piaszczysta plaża i czysty strumień były godne
zainteresowania. Pozbawiony życia, był również pozbawiony Zmarłych. Właśnie tu Sabriel
poczuła po raz pierwszy, że jej zmysły nie odbierają śladu Mordikanta. Łódź posuwała się do
przodu dzięki korzystnemu, silnemu wiatrowi z południowego wschodu, mknąc na północ w
zbyt szybkim tempie, by Zmarły mógł za nią nadążyć.
A potem trzy dni z Cypla na wyspę Ilgard, której skaliste urwiska wyrastały prosto z
morza jak szare, podziurawione domostwo, dając schronienie tysiącom morskich ptaków.
Minęli je późnym popołudniem, a jedyny żagiel ich łodzi wydymał się do granic
wytrzymałości. Budowany na zakładkę kadłub przechylał się w jedną stronę, dziób zaś pruł
wodę, wzbijając w powietrze mgiełkę wodnego pyłu, który pokrywał solą usta, oczy i ciała.
Wyspę Ilgard dzieliło pół dnia od Przesmyku Belis, wąskiej cieśniny, która prowadziła
do Morza Saere. Przepłynięcie tego odcinka wiązało się jednak z wieloma trudnościami, więc
ledwie wyspa znikła im z oczu, spędzili noc na morzu, czekając na światło dnia.
- Przez Przesmyk Belis przerzucono zaporę z łańcucha - wyjaśniał Touchstone, gdy
stawiał żagiel, a Sabriel wciągała kotwicę. Nad nimi wschodziło słońce, lecz ponieważ nie
wynurzyło się jeszcze całe z morza, rzucało na razie blady cień na rufę. - Zbudowano ją, by w
akwen Morza Saere nie mogli wpływać piraci i im podobni. Nie uwierzysz, jak wielki jest ten
łańcuch - nie umiem sobie wyobrazić ani jak go wykuto, ani jak go przeciągnięto przez
cieśninę.
- Czy nadal tam jest? - spytała ostrożnie Sabriel, nie chcąc przeszkadzać
Touchstone’owi, który nagle zrobił się dziwnie rozmowny.
- Jestem pewien, że tak - odparł Touchstone. - Najpierw zobaczymy wieże na dwóch
przeciwległych brzegach. Na południu Kołowrót, a na północy Hak Łańcucha.
- Nie są to zbyt wyszukane nazwy - zauważyła Sabriel, nie potrafiąc się powstrzymać
od przerywania swemu towarzyszowi. Jakże miło bowiem było rozmawiać! Podczas morskiej
podróży Touchstone znowu stał się małomówny, choć istotnie miał dobre usprawiedliwienie -
musiał sterować łodzią rybacką osiemnaście godzin na dobę, co nawet przy dobrej pogodzie
nie pozostawiało zbyt wiele sił na rozmowę.
- Nazwano je zgodnie z tym, do czego służą - powiedział Touchstone. - I bardzo
słusznie.
- Kto decyduje o tym, które statki przepuścić? - spytała Sabriel. Wybiegała już
myślami naprzód, zastanawiając się, jakie jest Belisaere. Czy to możliwe, by przypominało
Nestowe - opuszczone miasto, w którym roi się od Zmarłych?
- Ach, nie myślałem o tym - rzekł Touchstone. W moich czasach sprawował tu urząd
Mistrz Królewskiej Zapory Łańcuchowej, którego wspomagał oddział straży i szwadron
niewielkich okrętów. Jeśli, jak twierdzi Mogget, miasto pogrążyło się w anarchii...
- Mogą być tam również ludzie, którzy pracują dla Zmarłych lub są z nimi w zmowie -
dodała z zadumą Sabriel. - Nawet więc jeśli przeprawimy się przez zaporę przy świetle dnia,
mogą być różne kłopoty. Chyba dobrze zrobię, jak wywrócę opończę na lewą stronę i owinę
hełm, by go nie było widać.
- A dzwonki? - zapytał Touchstone. Pochylał się obok, by naciągnąć główny szot i
trącał prawą dłonią rumpel, tak by wykorzystać zmianę wiatru. - Ujmując to najdelikatniej,
raczej rzucają się w oczy.
- Będę po prostu wyglądać jak nekromantka - odrzekła Sabriel. - Zasolona, niemyta
nekromantka.
- No, nie wiem - powiedział Touchstone, który się nie zorientował, że Sabriel żartuje. -
Oni nie wpuszczą do miasta żadnego nekromanty ani nie zostawią go przy życiu, bo w
moich...
- W twoich czasach - wtrącił się Mogget, tkwiąc na swym ulubionym posterunku przy
dziobie - ale teraz są inne czasy i jestem pewien, że widok nekromanty, albo nawet kogoś
gorszego, nie jest czymś niezwykłym w Belisaere.
- Włożę pelerynę... - zaczęła Sabriel.
- Skoro tak uważasz - powiedział jednocześnie z nią Touchstone. Najwyraźniej nie
dowierzał kotu. Belisaere była królewską stolicą, ogromnym miastem, zamieszkiwanym przez
co najmniej pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Touchstone nie wyobrażał sobie, że mógł nastąpić jej
upadek i że niszczeje teraz, opanowana przez Zmarłych. Pomimo swych żywionych w głębi
ducha obaw i tajemnej wiedzy nie potrafił wyzbyć się przekonania, że Belisaere, do którego
płynęli, niewiele różni się od obrazu miasta sprzed dwustu lat, jakie przechowywał w
pamięci.
Przekonaniem tym zachwiał jednak widok dwóch wież Przesmyku Belis, które
ukazały się nad błękitną linią horyzontu. Stały po przeciwnych stronach cieśniny, zdając się z
początku zaledwie ciemnymi smugami, które strzelały w niebo coraz wyżej, w miarę jak
przybliżała się do nich pchana wiatrem łódź. Sabriel zobaczyła przez lunetę, że zbudowano je
z pięknego, różowego kamienia, który niegdyś musiał robić wielkie wrażenie. Teraz kamień
poczerniał od pożarów i znikła gdzieś potęga majestatycznych wież. Kołowrót stracił trzy
górne kondygnacje, a wszystkich miał niegdyś siedem, Hak Łańcucha zaś stał wyniośle, jak
zawsze, jednak gdy w jego ziejące czernią otwory wpadły promienie słońca, ukazało się
nagie, opustoszałe wnętrze. Nie było śladu po garnizonie, urzędniku pobierającym myto,
mułach poruszających windę kotwiczną lub w ogóle jakiegoś życia.
Cieśninę nadal odgradzał olbrzymi łańcuch, którego końce przymocowane były do
obu wież. Z wody wyłaniały się gigantyczne ogniwa, zielone i obrośnięte skorupiakami, a
każde z nich było tak długie i szerokie, jak łódź rybacka. Łańcuch prześwitywał też pośrodku
Przesmyku, gdzie wzburzone morze nieco opadało i widać było, jak w niecce między falami
błyszczy zielony i oślizgły fragment łańcucha, niczym zaczajony potwór z głębin.
- Musimy podpłynąć do Kołowrotu, położyć maszt i wiosłować pod łańcuchem, tam,
gdzie wznosi się on ponad wodą - oświadczył Touchstone po skrupulatnych oględzinach
łańcucha przez lunetę, kiedy przez parę minut próbował ocenić, czy zanurzył się on na tyle,
by dało się przepłynąć. Mimo to na łodzi o tak małej wyporności jak ich byłoby to zbyt
ryzykowne, nie śmieli też czekać aż do późnego popołudnia na przypływ. Jakiś czas temu,
zapewne gdy opuszczono wieże, łańcuch był maksymalnie naprężony. Inżynierowie, którzy
go zamocowali, ucieszyliby się z pewnością widząc, że niewiele się obniżył.
- Mogget, idź na dziób i stój tam na czatach. Wypatruj, czy coś nie pojawia się w
wodzie. Sabriel, czy mogłabyś obserwować wybrzeże wraz z wieżą i mieć się na baczności
przed atakami?
Dziewczyna skinęła głową, zadowolona, że rola kapitana, którą pełnił teraz na ich
małej łódce Touchstone, pomogła mu się otrząsnąć z absurdalnej służalczości i mógł się
zachowywać jak normalna osoba. Mogget wskoczył na dziób bez słowa sprzeciwu, nie
zważając na bryzgi wody, które co jakiś czas spadały mu na głowę, kiedy przecinali morską
toń. Zmierzali w kierunku niewielkiego trójkąta między wybrzeżem, morzem i łańcuchem,
dającego im szansę, by szczęśliwie pokonać cieśninę.
Zanim położyli maszt, podpłynęli tak blisko, na ile starczyło im odwagi. Co prawda,
poziom wód obniżył się, gdyż Przesmyk Belis był chroniony z dwóch stron wąskimi pasami
lądu, jednak zmienił się kierunek fal i przypływ zaczął teraz nadchodzić od strony oceanu do
Morza Saere. Nawet więc bez masztu i żagla prąd szybko znosił ich łódź w stronę łańcucha.
Touchstone wiosłował ile sił, żeby utrzymać choć minimalną prędkość. Po chwili stało się to
niemożliwe, więc Sabriel ujęła jedno z wioseł i pracowali razem, a Mogget miauczał,
wskazując kierunek.
Co parę sekund, kiedy ciągnęła wiosłem tak, że jej plecy dotykały niemal ławeczki, na
której siedziała, Sabriel zerkała przez ramię. Zmierzali w stronę wąskiego przejścia między
wysoką, lecz rozsypującą się tamą Kołowrotu, a potężnym łańcuchem, który wyłaniał się z
morskiej kipieli oblepiony grubą warstwą białej piany. Do jej uszu dobiegał melancholijny
jęk jego ogniw, podobny do chóru obolałych morsów. Nawet ten gargantuiczny łańcuch
poruszał się zgodnie z kaprysami morza.
- Kieruj się nieco na lewo - zamiauczał przeciągle Mogget. Touchstone przez chwilę
wiosłował w tył, aż kot zeskoczył, wrzeszcząc:
- Wciągnąć wiosła i schylić się!
Wiosła zazgrzytały, rozbryzgując wodę, a Sabriel i Touchstone po prostu położyli się
na plecach, Mogget zaś przycupnął między nimi. Łódź kołysała się i zanurzała, a straszliwy
jęk łańcucha dochodził całkiem z bliska. Przez moment Sabriel widziała nad sobą czysty
błękit nieba, ale już za chwilę ujrzała tylko zielone, obrośnięte wodorostami żelazo. Gdy fala
uniosła łódź, mogła sięgnąć i dotknąć wielkiej zapory łańcuchowej Przesmyku Belis.
W końcu ją przepłynęli i Touchstone mógł znowu opuścić wiosło, a Mogget przejść na
dziób. Sabriel miała ochotę dalej leżeć i wpatrywać się w niebo, lecz waląca się tama
Kołowrotu była na odległość wiosła. Usiadła i wróciła do wiosłowania.
Woda w Morzu Saere zmieniła kolor. Sabriel zanurzyła w niej dłoń, zachwycając się
jej czystym, migotliwym turkusem. Woda zadziwiała nieprawdopodobną przejrzystością.
Choć była bardzo głęboka, Sabriel mogła jednak sięgnąć wzrokiem na sześć lub osiem
metrów w dół, podziwiała więc, jak pod zostawianym przez ich łódź kilwaterem tańczą małe
rybki.
Ogarnęło ją uczucie odprężenia i chwilowej beztroski, na razie bowiem znikły
wszystkie jej zmartwienia: te, które zostawiła za sobą, i te, które jeszcze ją czekały, a
zastąpiła je niezmącona kontemplacja czystej, zielonobłękitnej wody. Nie wyczuwała
obecności Zmarłych ani ciągłego zagrożenia ze strony wielu drzwi do Śmierci. Na morzu
rozpływała się nawet Magia Kodeksu. Na parę minut zapomniała o Touchstonie i Moggecie.
Nawet wspomnienie ojca jakby zbladło. Istniała tylko barwa morza i jego chłód na jej dłoni.
- Wkrótce zobaczymy już miasto - rzekł Touchstone, przerywając jej chwilowe
oderwanie się od rzeczywistości - jeśli wieże nadal tam stoją.
Sabriel kiwnęła głową w zamyśleniu i powoli wyciągnęła dłoń z wody, jakby musiała
się rozłączyć z bliskim przyjacielem.
- Musi ci być ciężko - powiedziała prawie do siebie, nie spodziewając się nawet
odpowiedzi. - Minęło dwieście lat, a kiedy spałeś, całe Królestwo z wolna popadało w ruinę.
- Nie wierzyłem w to, dopóki nie ujrzałem Nestowe, a potem wież Przesmyku Belis -
odparł Touchstone. - A teraz boję się nawet o tak wielkie miasto, o którym myślałem, że
nigdy się nie zmieni.
- Za grosz wyobraźni - powiedział surowo Mogget. - Żadnego myślenia naprzód.
Skaza na charakterze. Fatalna skaza.
- Mogget, dlaczego jesteś dla niego taki niegrzeczny? - zareagowała z oburzeniem
Sabriel, rozgniewana, że znowu traci przez kota możliwość rozmowy z Touchstone’em.
Mogget syknął i nastroszył futerko na grzbiecie.
- Nie jestem niegrzeczny, tylko trzymam się faktów - miauknął, obracając się do nich
tyłem z wystudiowaną pogardą. - A on zasługuje na te słowa.
- Mam tego dosyć! - oświadczyła Sabriel. - Touchstone, o czym wie Mogget, a ja nie?
Touchstone milczał, zaciskając dłonie na rumplu, aż zbielały mu kostki. Utkwił wzrok
na odległym widnokręgu, jakby już dostrzegał wieże Belisaere.
- Musisz mi w końcu powiedzieć - rzekła Sabriel, w której głos wkradła się
charakterystyczna nuta starszej uczennicy pouczającej młodsze. - Przecież to nie może być aż
tak złe, prawda?
Touchstone zwilżył wargi, zawahał się i wreszcie przemówił:
- To nie zło mną kierowało, jaśnie pani, tylko głupota. Dwieście lat temu, kiedy
rządziła ostatnia Królowa... myślę... wiem, że jestem częściowo odpowiedzialny za upadek
Królestwa i kres królewskiego rodu.
- Co takiego?! - wykrzyknęła Sabriel. - W jaki sposób?
- Jestem... - ciągnął przygnębiony Touchstone, a jego drżące dłonie tak rozdygotały
rumpel, że łódź posuwała się teraz zygzakiem. - Nastąpił pewien... to znaczy...
Urwał, wziął głęboki oddech, wyprostował się i ciągnął swą historię, jakby składał
sprawozdanie starszemu rangą oficerowi.
- Nie wiem, ile mogę powiedzieć, bo łączy się to z Wielkimi Kodeksami. Od czego
mam zacząć? Chyba od Królowej. Miała czworo dzieci. Najstarszy syn, Rogir, był
towarzyszem mych dziecięcych zabaw. Zawsze nam przewodził we wszystkich grach. Miał
różne pomysły, a my je realizowaliśmy. Później, gdy dorastaliśmy, jego pomysły stały się
dziwaczne i niezbyt przyjemne. Oddalaliśmy się od siebie. Ja wstąpiłem do Gwardii, a on
zajmował się tym, co go interesowało. Teraz wiem, że musiało to mieć związek z Wolną
Magią i nekromancją - wtedy nigdy go o to nie podejrzewałem. A powinienem, wiem, lecz on
zawsze bywał skryty i często nieobecny. Pod koniec... To znaczy parę miesięcy przed tym
wydarzeniem... hm... Rogir wyjechał na kilka lat. Wrócił tuż przed Świętem Przesilenia
Zimowego. Cieszyłem się na nasze spotkanie, bo zdawało mi się, że jest bardziej Rogirem z
czasów naszego dzieciństwa. Przestał zajmować się osobliwościami, które go dawniej
pociągały. Znowu spędzaliśmy razem więcej czasu. Polowaliśmy z sokołami, jeździliśmy
konno, piliśmy i tańczyli.
- Pewnego popołudnia - było rześko i zimno, w porze zachodu słońca - pełniłem
służbę, strzegąc Królowej i jej dam. Grały w kranaki. Przyszedł do niej Rogir i poprosił, by
udała się z nim tam, gdzie stoją Wielkie Kamienie... czy mogę o tym mówić?
- Tak - przerwał mu Mogget. Wyglądał na zmęczonego, był jak bezdomny kot,
któremu wymierzono o jednego kopniaka za dużo. - Na jakiś czas morze zmywa wszystko.
Możemy mówić o Wielkich Kodeksach, przynajmniej przez chwilę. Zapomniałem, że tak
jest.
- Opowiadaj dalej - gorączkowała się Sabriel. - Wykorzystajmy to, póki się da. Czy
Wielkie Kamienie to „kamień i zaprawa” z wierszyka - Trzeci i Piąty Wielki Kodeks?
- Tak, razem z Murem - odparł Touchstone z roztargnieniem, jakby recytował
wyuczoną lekcję. Twórcy Wielkich Kodeksów - ludzie czy ktoś inny - umieścili trzy z nich w
liniach krwi, a dwa w fizycznych budowlach: Murze i Wielkich Kamieniach. Wszystkie
pomniejsze kamienie czerpią moc z jednego lub z drugiego. Wielkie Kamienie... Przyszedł
Rogir mówiąc, że coś się z nimi stało i Królowa powinna to zbadać. Choć był jej synem,
niezbyt wysoko ceniła jego mądrość, nie uwierzyła mu też, gdy stwierdził, że są jakieś
trudności z Wielkimi Kamieniami. Była Magiem Kodeksu i nie wyczuwała żadnych złych
zmian. Poza tym wygrywała w kranaki, kazała mu więc poczekać do rana. Rogir zwrócił się
do mnie, żebym się za nim wstawił u Królowej i niech Kodeks mi pomoże. Zrobiłem to.
Wierzyłem Rogirowi, ufałem mu i to przekonało Królową. Zgodziła się w końcu. Słońce
zdążyło już zajść. Zeszliśmy w dół z Rogirem, trzema gwardzistami i dwiema damami dworu
do miejsca, gdzie znajduje się zbiornik wodny i Wielkie Kamienie. Touchstone zniżył głos do
ochrypłego szeptu.
- Na dole działy się straszliwe rzeczy, wszystko to jednak było dziełem Rogira, a nie
jego odkryciem. Jest tam sześć Wielkich Kamieni, a gdy zbliżaliśmy się, właśnie pękały dwa
z nich, niszczone krwią sióstr Rogira, które składali w ofierze jego słudzy od Wolnej Magii.
Kiedy podpłynęliśmy barką Królowej, widziałem ich ostatnie chwile, słabą nadzieję w
gasnących oczach. Czułem, jak Kamieniami targnął potężny wstrząs, gdy pękały, i pamiętam,
jak Rogir zakradł się do Królowej od tyłu i jak szybko spadł na jej gardło cios zadany
sztyletem o zębatym ostrzu... Rogir trzymał złoty puchar, zresztą własność Królowej, i zbierał
w niego krew, lecz ja działałem zbyt powoli, zbyt powoli...
- Czyli to, co opowiedziałeś mi w Poświęconej Pieczarze, nie było prawdą - szepnęła
Sabriel, kiedy Touchstone’owi załamał się głos, a po policzkach spływały łzy. - Królowa nie
przeżyła...
- Nie - wymamrotał Touchstone. - Ale nie chciałem kłamać. Po prostu wszystko mi się
mieszało w głowie.
- Co się stało?
- Pozostali dwaj gwardziści byli sojusznikami Rogira - ciągnął Touchstone drgającym
od łez i przytłumionym rozpaczą głosem. - Zaatakowali mnie, a wtedy Vlare - jedna z dam
dworu - rzuciła się na nich. Straciłem rozum, wpadłem w szał. Zabiłem obu gwardzistów.
Rogir wyskoczył z barki i szedł w wodzie w stronę Kamieni, niosąc w ręce puchar. Jego
czterej czarownicy w ciemnych kapturach czekali wokół trzeciego Kamienia, następnego, jaki
miał zostać zniszczony. Wiedziałem, że nie dotrę na czas. Rzuciłem miecz. Poleciał prosto do
celu, trafiając go tuż nad sercem. Krzyknął, aż poniosło się echo, i obrócił się w moją stronę!
Przeszyty mieczem szedł dalej, unosząc ten potworny, wypełniony krwią puchar, jakby
proponując mi toast. „Możesz rozszarpać moje ciało”, rzekł: „Rozedrzyj je, jak źle uszyty
kostium. Ale ja nie mogę umrzeć”.
- Podszedł do mnie na odległość ramienia i mogłem spojrzeć mu w twarz, widziałem
zło, które czaiło się tuż pod znanymi mi rysami... Nagle rozbłysło oślepiające białe światło i
rozległ się dźwięk dzwonków - takich, jak twoje, Sabriel - i głosy, szorstkie głosy... Rogirem
szarpnęło do tyłu, upuścił puchar, a rozlana krew pływała po powierzchni wody jak oliwa.
Gdy obróciłem się, ujrzałem gwardzistów na schodach i płonący, wirujący słup białego
ognia... jakiegoś mężczyznę z mieczem i dzwonkami... wtedy zemdlałem albo ktoś uderzył
mnie tak, że straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, byłem w Poświęconej Pieczarze i
zobaczyłem twoją twarz. Nie wiem, jak się tam znalazłem, kto mnie tam umieścił... Dalej
pamiętam tylko strzępy i fragmenty obrazów...
- Powinieneś był mi powiedzieć - rzekła Sabriel, starając się nadać głosowi krzepiący,
pełen współczucia ton. - Być może jednak twoja historia musiała poczekać, aż wypłyniesz na
morze, które zdjęło z ciebie zaklęcie. Powiedz, ten mężczyzna z mieczem i dzwonkami to był
Abhorsen?
- Nie wiem - odpowiedział Touchstone. - Chyba tak.
- Mnie się zdaje, że na pewno - dodała Sabriel. Spojrzała na Moggeta i pomyślała o
słupie wirującego ognia. - Ty też tam byłeś, prawda, Mogget? Bez nałożonych więzów, w
swej innej postaci.
- Tak, byłem - zgodził się kot. - Razem z ówczesnym Abhorsenem. Bardzo potężnym
Magiem Kodeksu i mistrzem dzwonków, ale miał zbyt miękkie serce, by poradzić sobie ze
zdradą. Kosztowało mnie to niemało zachodu, by go przekonać, że musimy się udać do
Belisaere. I w końcu nie zdążyliśmy uratować Królowej i jej córek.
- Co się stało? - szepnął Touchstone. - Co się stało?
- Kiedy Rogir wrócił do Belisaere, należał już do Zmarłych - rzekł ze znużeniem
Mogget, jakby opowiadał jakąś zabawną anegdotę bandzie kamratów, którzy jedli chleb z
niejednego pieca - ale tylko Abhorsen mógł o tym wiedzieć, a był nieobecny. Prawdziwe
ciało Rogira zostało gdzieś ukryte... jest gdzieś ukryte... przywdział więc jakiś wytworzony
dzięki Wolnej Magii kształt. W pewnym momencie studiów poświęcił swoje prawdziwe
Życie, otrzymując w zamian potęgę i władzę. Jak wszyscy Zmarli musiał zabierać komuś
Życie, by nie wrócić do Śmierci. Jednak w całym Królestwie bardzo utrudniał mu to Kodeks.
Postanowił go więc zniszczyć. Mógł ograniczyć się do roztrzaskania kilku pomniejszych
Kamieni, gdzieś z dala od stolicy, lecz to dałoby mu bardzo niewielki obszar, na którym
mógłby grasować. Na dodatek prędzej czy później wytropiłby go Abhorsen. Zdecydował
więc, że zniszczy Wielkie Kamienie, do tego zaś potrzebował krwi królewskiej, krwi swej
własnej rodziny, albo krwi Abhorsena czy Clayra, ta była jednak o wiele trudniejsza do
zdobycia.
- Ponieważ był przebiegłym i potężnym synem Królowej, niemal osiągnął swe cele.
Zniszczono dwa z sześciu Wielkich Kamieni. Zabito Królową i jej córki. Abhorsen zadziałał
odrobinę za późno. Co prawda, udało mu się wypędzić Rogira w odległe rejony Śmierci, lecz
on nadal istniał, gdyż nigdy nie odnaleziono jego prawdziwego ciała. Nawet przebywając w
Śmierci kierował rozpadem Królestwa - Królestwa bez rodziny królewskiej - którego jeden z
Wielkich Kodeksów został okaleczony, psując i osłabiając pozostałe... Owej nocy w
zbiorniku wodnym Rogir nie został tak naprawdę pokonany, opóźniono tylko jego plany. Od
dwustu lat próbuje powrócić, usiłuje znów wkroczyć do krainy Życia.
- I udało mu się, prawda? - wtrąciła Sabriel. - To on jest istotą o imieniu Kerrigor, z
którą Abhorsenowie walczą od pokoleń, próbując zatrzymać go w Śmierci. To on powrócił
jako Wielki Zmarły, mordując cały patrol w pobliżu Pękniętego Wzgórza, to on jest panem
Mordikanta.
- Nie wiem - odparł Mogget. - Twój ojciec tak sądził.
- To on - rzekł jakby nieobecny Touchstone. - Kerrigor był przezwiskiem Rogira z
czasów dzieciństwa. Sam go wymyśliłem w dniu, kiedy biliśmy się błotem. Jego pełne imię,
używane podczas ceremonii, brzmiało Rogirek.
- On więc - lub jego słudzy - musieli zwabić mego ojca do Belisaere na krótko, zanim
Kerrigor wyłonił się ze Śmierci - myślała na głos Sabriel. - Ciekawe, dlaczego przeszedł
przez drzwi do Życia tak blisko Muru?
- Jego ciało musi znajdować się niedaleko Muru. Potrzebuje być blisko niego -
wyjaśnił Mogget. - Powinnaś o tym wiedzieć. Po to, by odnowić naczelne zaklęcie, które nie
dopuszcza do tego, by kiedykolwiek przeszedł przez Ostatnią Bramę.
- Tak - odrzekła Sabriel, przypominając sobie fragmenty z „Księgi Zmarłych”.
Zadrżała, lecz opanowała się na tyle, by nie wydać z siebie rozdzierającego szlochu. W duszy
chciało się jej krzyczeć i wyć. Zapragnęła uciec do Ancelstierre, przekroczyć Mur, zostawić
za sobą Zmarłych i magię, dotrzeć jak najdalej na południe. Zdusiła jednak w sobie te uczucia
i odezwała się:
- Kiedyś pokonał go któryś Abhorsen. Mogę znów to uczynić, lecz najpierw musimy
odnaleźć ciało mego ojca.
Na chwilę zapadła cisza, zakłócana jedynie szumem wiatru w żaglu i cichym
skrzypieniem takielunku. Touchstone otarł oczy dłonią i spojrzał na Moggeta.
- Chciałbym zapytać o jedną rzecz. Kto wtrącił mego ducha do Śmierci, a moje ciało
zmienił w galion?
- Nigdy się nie dowiedziałem, co się z tobą stało - odpowiedział Mogget, a jego
zielone oczy spotkały wzrok Touchstone’a, który nie wytrzymał tego spojrzenia - ale sądzę,
że na pewno zrobił to Abhorsen. Kiedy wyciągaliśmy cię ze zbiornika wodnego,
zachowywałeś się jak obłąkany, odszedłeś od zmysłów, zapewne wskutek zniszczenia
Wielkich Kamieni. Całkiem straciłeś pamięć. Widać dwieście lat to niezbyt długo, jak na
uleczenie tych objawów. Musiał coś w tobie dostrzec - albo to coś zobaczył w lodzie... ach,
jak trudno mi było to powiedzieć. Chyba zbliżamy się do miasta i zmniejsza się
oddziaływanie morza. Wracają nałożone na nas więzy...
- Nie, Mogget! - wykrzyknęła Sabriel. - Chcę się dowiedzieć, muszę się dowiedzieć,
kim jesteś. Co cię łączy z Wielkimi...
Głos uwiązł jej w gardle, z którego wydobył się teraz przerażony gulgot.
- Za późno - rzekł Mogget. Zaczął czyścić sobie futerko, wysuwając różowy języczek,
który tworzył barwną plamę na bieli sierści.
Sabriel westchnęła i przeniosła wzrok na turkusowe morze, a potem na żółtą tarczę
słoneczną, która zawisła na błękitnym, pociętym białymi żyłkami polu. Nad jej głową lekka
bryza wzdymała żagiel, delikatnie burząc włosy. Przed nimi mknęły mewy, dołączając do
swych skrzekliwych sióstr, które żywiły się rybami. Ich ławica błyskała srebrem tuż pod
powierzchnią wody.
Wszystko było jasne, kolorowe, przepełnione radością życia. Nawet ostra woń soli na
skórze, odór ryb i jej niemytego ciała oznaczały życie, niezwykłą energię. Daleko, jakże
daleko od upiornej przeszłości Touchstone’a, złowieszczego Rogira-Kerrigora i od
przejmującej zimnem szarości Śmierci.
- Będziemy musieli zachować wielką ostrożność - powiedziała w końcu Sabriel. - I
mam nadzieję, że... co wtedy powiedziałeś Starszemu z Nestowe, Touchstone?
Od razu wiedział, o co jej chodzi.
- Niech Kodeks ma nas wszystkich w opiece.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Sabriel spodziewała się, że Belisaere to obrócone w ruinę, pozbawione wszelkiego


życia miasto, okazało się jednak, że jest inaczej. Kiedy ich oczom ukazały się już wieże i
doprawdy imponujące mury, opasujące pierścieniem półwysep, na którym leżała stolica,
zobaczyli również łodzie rybackie, przypominające wielkością ich własną. Łowili z nich
ludzie - zwyczajni, przyjaźnie nastawieni, którzy machali i wołali do nich, gdy przepływali
obok. Jedynie ich pozdrowienie mówiło o tym, jak obecnie wygląda życie w Belisaere.
„Dobrego słońca i bystrej wody” nie było zwykłym powitaniem w czasach Touchstone’a.
Do głównego portu miasta docierało się od zachodu. Między dwoma przytłaczającymi
rozmiarem umocnieniami biegł szeroki kanał. Prowadził on do rozległego akwenu, na którym
z łatwością zmieściłoby się dwadzieścia lub trzydzieści boisk. Trzy jego boki obudowane
były nabrzeżami, przeważnie nie używanymi. Na północy i południu butwiały stare,
opustoszałe magazyny, o walących się ścianach i dziurawych dachach.
Jedynie wschodni dok tętnił życiem. Nie było tu co prawda żadnych dużych statków
handlowych, typowych dla minionej epoki, lecz niewielkie przybrzeżne jednostki, na których
ładowano i rozładowywano towary. Pracowały żurawie, a robotnicy portowi dźwigali ciężary
wzdłuż kładek. Między łodziami nurkowały i pływały małe dzieci. Za nabrzeżami nie stały
żadne magazyny - zamiast nich ciągnęły się rzędami setki nie nakrytych dachem budek,
oddzielonych jaskrawo ozdobionymi ściankami. Ustawiono w nich stoliki na towary i
stołeczki dla przekupniów, a także ulubionych klientów, których nie brakowało, jak
zauważyła Sabriel, kiedy Touchstone sterował w poszukiwaniu wolnego miejsca do
zacumowania łodzi. Wszędzie tłoczyli się ludzie, spiesząc się, jakby ich czas był ograniczony.
Touchstone poluzował główny szot i złapał wiatr, tak że zdążyli wytracić prędkość, i
płynąc ukosem, gładko dotarli do ciągnących się wzdłuż nabrzeża odbijaczy. Sabriel rzuciła
cumę, lecz zanim zeskoczyła na brzeg, by umocować ją do pachołka, wyręczył ją jakiś
uliczny łobuziak.
- Grosik za węzeł! - zawołał piskliwie, przebijając się ponad szum ciżby. - Grosik za
węzeł, proszę pani?
Sabriel uśmiechnęła się z wysiłkiem i cisnęła chłopcu srebrną monetę. Złapał ją,
wyszczerzył zęby w uśmiechu i znikł w falującym wzdłuż doku tłumie. Uśmiech Sabriel
zgasł. Wyczuwała tutaj bardzo wielu Zmarłych, a dokładniej nie tutaj, lecz w samym mieście.
Belisaere wzniesiono na czterech niskich wzgórzach, otaczających leżącą pośrodku dolinę,
która otwierała się ku morzu właśnie od strony portu. Na ile zmysły Sabriel mogły to
stwierdzić, tylko w dolinie nie było Zmarłych, choć nie wiedziała, dlaczego. Za to na
wzgórzach, które stanowiły co najmniej trzy czwarte obszaru miasta, aż się od nich roiło.
W tej części stolicy, można rzec, tętniło życie. Sabriel już zapomniała, jak gwarne
bywają miasta. Nawet w Ancelstierre rzadko odwiedzała skupiska większe od
dziesięciotysięcznego Bain. Oczywiście, zgodnie z panującymi w Ancelstierre standardami,
trudno było zaliczyć Belisaere do wielkich miast. Nie jeździły tu hałaśliwe omnibusy i
prywatne auta, które od dziesięciu lat znacznie przyczyniły się do wzrostu hałasu w
Ancelstierre. Belisaere nadrabiało jednak to wszystko swymi spieszącymi gdzieś,
sprzeczającymi się, krzyczącymi, sprzedającymi, kupującymi i śpiewającymi mieszkańcami.
- Czy wcześniej też tak było? - zawołała do Touchstone’a, kiedy wdrapywali się na
nabrzeże, upewniwszy się, że zabrali cały swój dobytek.
- Zupełnie inaczej - odparł Touchstone. - Akwen zazwyczaj pełen był większych
statków, stały tu magazyny, nie było targu ze straganami. Było również ciszej i ludzie się tak
nie spieszyli.
Stali na krawędzi doku, obserwując przelewający się tłum i mnóstwo towarów.
Wsłuchiwali się w gwar i wciągali w nozdrza nowe zapachy miasta, które zastąpiły im świeżą
morską bryzę. Woń gotowanych potraw, drzewnego dymu, kadzidła, oliwy i niekiedy
odrażający zapach czegoś, co mogło być tylko ściekami...
- Było też o wiele czyściej - dodał Touchstone. - Wiesz, poszukajmy lepiej jakiejś
gospody lub zajazdu, gdzie moglibyśmy przenocować.
- Dobrze - odrzekła Sabriel. Nie paliła się do tego, by wmieszać się w tłum. Zmysły
mówiły jej, że nie ma w nim Zmarłych, musiała tu jednak istnieć jakaś ugoda lub
porozumienie ze Zmarłymi, a to cuchnęło gorzej niż ścieki.
Gdy Sabriel, marszcząc nos, nadal nie spuszczała oka z tłumu, Touchstone złapał za
ramię przechodzącego obok nich chłopca. Rozmawiali przez chwilę, srebrna moneta przeszła
z ręki do ręki, po czym chłopiec wślizgnął się w tłum, a Touchstone miał zamiar pójść w jego
ślady. Obrócił się jeszcze, a kiedy zobaczył, że Sabriel gapi się niewidzącym wzrokiem przed
siebie, chwycił ją mocno za rękę i pociągnął za sobą wraz z leniwym Moggetem, który znów
udawał futro z lisów.
Dotknęła go po raz pierwszy, kiedy Touchstone ożył i zaskoczyło ją, że to zetknięcie
przyprawiło ją o dziwny wstrząs. Przyczyną z pewnością było to, że błądziła gdzieś myślami,
a on złapał ją tak nagle... Jego dłoń wydawała się o wiele większa, niż powinna, o
zrogowaciałej i szorstkiej skórze. Szybko wyrwała mu rękę i skupiła się na tym, by iść
dokładnie za nim i za chłopcem, który przemykał się w poprzek pędzącego tłumu.
Szli przez środek targowiska pod gołym niebem, wzdłuż uliczki samych małych
budek, w których sprzedawano ryby i ptactwo. Ten kraniec portu tętnił życiem dzięki
niezliczonym skrzyniom, w których rzucały się świeżo złowione ryby o jeszcze nie
zmętniałych oczach. Przekupnie wykrzykiwali ceny, przekonywali do najlepszych okazji,
kupujący zaś wołali, ile dadzą, lub wyrażali zdumienie, że tak drogo. Kosze, torby i skrzynki
zmieniały właścicieli, a puste napełniano rybami, homarami, kałamarnicami czy
skorupiakami. Monety przechodziły z ręki do ręki, a nieraz zdarzało się, że do przytroczonych
do pasa straganiarzy mieszków wysypywano całą błyszczącą zawartość sakiewek.
Na drugim krańcu było nieco ciszej. Na stoiskach trzymano klatki z kurczętami, lecz
handel nie szedł tutaj tak dobrze. Wiele ptaków wyglądało na stare i otępiałe. Widząc, jak
rzeźnik wprawnie odrąbuje im łebki, a następnie bezgłowe wrzuca do skrzyni, Sabriel skupiła
się na tym, by odgrodzić się od okrutnego doświadczenia śmierci.
Za targiem znajdował się szeroki pas gruntu, który zapewne został celowo ogołocony.
Najpierw wypalono go ogniem, a potem oczyszczono motykami, łopatami i prętami. Sabriel
zastanawiała się, w jakim celu, dopóki nie ujrzała akweduktu, który biegł równolegle do tego
nieużytku. Lud miejski, który zamieszkiwał dolinę, nie zawarł przymierza ze Zmarłymi - tę
część miasta odgradzały akwedukty, Zmarli zaś nie mogli przechodzić pod płynącą wodą,
podobnie jak nie czynili tego nad jej powierzchnią.
Oczyszczony grunt stanowił środek ostrożności, pozwalając na rozstawienie straży
akweduktów - i Sabriel spostrzegła patrol łuczników, którzy maszerowali po nim. Ich
regularnie poruszające się sylwetki zdawały się teatrzykiem cieni na tle nieba. Chłopiec wiódł
ich do środkowego łuku, który wznosił się na wysokość dwóch z czterech kondygnacji
akweduktu, było tam też więcej łuczników. Po obu stronach znajdowały się inne mniejsze
łuki, podtrzymujące główny kanał akweduktu. Były one bardzo zarośnięte kolczastymi
krzewami, które zapobiegały nielegalnemu wkraczaniu na teren doliny przez Żywych,
bowiem Zmarłych odstręczała bystra woda, płynąca ponad głowami ludzi.
Kiedy przechodzili przez łuk, Sabriel mocniej otuliła się peleryną, jednak strażnicy
poświęcili im tylko tyle uwagi, ile było konieczne, by wyciągnąć srebrną monetę od
Touchstone’a. Wydawali się trzeciorzędnymi - lub nawet czwartorzędnymi - żołnierzami,
chyba nie więcej niż posterunkowymi lub wartownikami. Żaden z nich nie nosił znaku
Kodeksu ani nie wykazywał oznak Wolnej Magii.
Za akweduktem wiły się bezładnie uliczki, które odchodziły od nierówno
wybrukowanego placu. Zdobiła go dosyć dziwaczna fontanna - z uszu posągu,
przedstawiającego postawnego mężczyznę w koronie, tryskała woda.
- Król Anstyr Trzeci - wyjaśnił Touchstone, wskazując na fontannę. - Miał bez
wątpienia osobliwe poczucie humoru. Cieszę się, że nadal tu stoi.
- Dokąd idziemy? - spytała Sabriel. Czuła się teraz lepiej, wiedząc, że mieszkańcy nie
weszli w sojusz ze Zmarłymi.
- Ten chłopak twierdzi, że zna jakąś dobrą gospodę - odparł Touchstone, wyciągając
dłoń w stronę obdartego urwisa, szczerzącego zęby w bezpiecznej odległości, chroniącej go
przed ciosem, którego zawsze się mógł spodziewać.
- Pod Trzema Cytrynami - powiedział chłopiec. - Najlepsza w mieście, wielmożny
panie, wielmożna pani.
Ledwo się obrócił, by iść dalej, kiedy z okolicy portu rozległ się głośny dźwięk źle
odlanego dzwonu. Zadzwonił trzy razy, wypłaszając z placu gołębie, które poderwały się do
lotu jak rakiety.
- Co to takiego, ten dzwon? - zapytała Sabriel. Chłopak popatrzył na nią z otwartymi
ustami:
- Zachód słońca - wytłumaczył chłopak, kiedy już zorientował się, o co pyta Sabriel.
Powiedział to, jakby stwierdzał coś banalnie oczywistego. Jakaś chmura albo co.
- Czy wszyscy chowają się w domach, kiedy dzwon bije o zachodzie? - zapytała
Sabriel.
- Jasne! - rzucił chłopak. - Inaczej ich dopadną duchy i straszydła.
- No tak - przytaknęła Sabriel. - Prowadź dalej.
O dziwo, gospoda Pod Trzema Cytrynami okazała się całkiem przyjemnym zajazdem.
Mieściła się w pobielanym, trzypiętrowym budynku, który stał frontem do mniejszego placu,
oddalonego od placu Fontanny króla Anstyra o jakieś dwieście jardów. Pośrodku placyku
rosły trzy olbrzymie drzewa cytrynowe z przyjemnie pachnącymi liśćmi. Pomimo pory roku
gałęzie uginały się od owoców. Magia Kodeksu, pomyślała Sabriel, i rzeczywiście między
drzewami stał ukryty Kamień Kodeksu oraz znajdowało się kilka pradawnych zaklęć,
zapewniających żyzność, ciepło i obfitość. Sabriel z lubością wciągnęła w nozdrza wonne
powietrze, wdzięczna, że okno jej pokoju wychodzi na plac.
Za jej plecami pokojówka napełniała wrzątkiem blaszaną wannę. Wlała już kilka
dużych wiader - to było ostatnie. Sabriel zamknęła okno i podeszła popatrzeć na czekającą na
nią parującą wodę.
- Czy to na razie wszystko, panienko? - spytała dygając pokojówka.
- Tak, dziękuję - odparła Sabriel. Pokojówka wycofała się do drzwi, a Sabriel
zaryglowała je, zrzuciła z siebie pelerynę, następnie cuchnącą, oblepioną potem i solą zbroję
oraz resztę odzienia, które dosłownie przykleiło się jej do ciała po niemal tygodniu na morzu.
Naga, oparła miecz o brzeg wanny, tak by łatwo mogła po niego sięgnąć, po czym z
zadowoleniem zanurzyła się w wodzie. Wzięła kawał pachnącego cytrynami mydła i zaczęła
usuwać ze skóry zaschniętą warstewkę brudu i potu.
Za ścianą usłyszała męski głos Touchstone’a. Potem bulgot wody i chichotanie
pokojówki. Sabriel przestała się namydlać i skupiła na dochodzących dźwiękach. Niewiele
było słychać, lecz znowu rozległ się chichot, jakiś niski, trudny do rozpoznania męski głos, w
końcu głośny plusk. Brzmiał tak, jakby w wannie zanurzyły się dwa ciała, a nie jedno.
Na chwilę zapadła cisza, i kolejny plusk, dyszenie, chichoty - czy to śmiech
Touchstone’a? Następnie seria krótkich, gwałtownych kobiecych jęków. Sabriel zarumieniła
się i jednocześnie zacisnęła mocno zęby, po czym prędko schowała głowę pod wodą, żeby
tego nie słyszeć. Wystawały jej tylko usta i nos. Pod wodą panowała cisza, tylko jej serce
dudniło, odbijając się echem w uszach.
Jakie to miało znaczenie? Nie myślała o Touchstonie w ten sposób. Seks był ostatnią
rzeczą, która zaprzątała jej umysł. Kolejne utrudnienie: antykoncepcja, zamęt, emocje. Miała
dość problemów. Skup się na planach. Wybiegaj myślą wprzód - nakazywała w myślach. To
wszystko przez to, że Touchstone był pierwszym mężczyzną, którego poznała za murami
szkoły i tyle. To nie jej sprawa. Nie zna nawet jego prawdziwego imienia...
Jakieś dochodzące od strony wanny przytłumione stukanie sprawiło, że wystawiła
głowę spod wody właśnie w momencie, w którym za ścianą rozległ się przeciągły męski jęk.
Słychać w nim było ogromne zadowolenie z samego siebie. Miała już z powrotem zanurzyć
głowę, kiedy na brzegu wanny pojawił się różowy nosek Moggeta. Usiadła więc, a po twarzy
spływała jej woda, ukrywając łzy, choć wmówiła sobie, że nie płakała. Skrzyżowała gniewnie
ręce na piersiach i rzekła:
- Czego chcesz?
- Pomyślałem sobie, że może chciałabyś wiedzieć, że pokój Touchstone’a znajduje się
tam - odpowiedział Mogget, pokazując ścianę naprzeciwko pomieszczenia z głośną parą. -
Nie ma wanny, więc chciałby zapytać, czy może skorzystać z twojej, kiedy już skończysz się
kąpać. Czeka na dole, słuchając miejscowych nowin.
- Och - westchnęła Sabriel. Zerknęła na ścianę pokoju, w którym panowała cisza, a
potem znowu na tę obok, za którą wszelkie ludzkie odgłosy zagłuszał jęk sprężyn łóżka. -
Hm, powiedz mu, że niedługo tam będę.
Dwadzieścia minut później Sabriel czysta, odziana w pożyczoną suknię, przewiązaną
pasem do noszenia miecza, który wyglądał tu jak kwiatek do kożucha (bo ten z dzwonkami
położyła pod łóżkiem i zasnął na nim Mogget), wkradła się, sunąc bezszelestnie w pantoflach,
do dużej i pustej świetlicy. Poklepała po łopatce oblepionego solą i brudem Touchstone’a, aż
rozlał piwo.
- Twoja kolej na kąpiel, mój ty straszliwie cuchnący wojowniku - powiedziała
pogodnym tonem. - Właśnie napełniłam wannę świeżą wodą. A tak przy okazji, w pokoju jest
Mogget. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza?
- Czemu miałoby mi przeszkadzać? - zdziwił się Touchstone, całkiem zbity z tropu
zarówno jej zachowaniem, jak i tym pytaniem. - Chcę się po prostu umyć i tyle.
- To dobrze - odparła niejasno Sabriel. - Zarządzę, by obiad podano w twoim pokoju,
byśmy się mogli naradzić podczas posiłku.
Kiedy już jedli, samo snucie planów, choć nie zajęło im zbyt wiele czasu, wystarczyło,
by dosyć szybko popsuć odświętną atmosferę. Bo przecież czyści, nakarmieni i w
bezpiecznym miejscu mogliby chwilowo zapomnieć o minionych kłopotach i troskach o
przyszłość. Jednak zaraz po uprzątnięciu naczyń po ostatnim daniu - potrawce z kałamarnicy
z czosnkiem, jęczmieniem, żółtą dynią i octem estragonowym - wróciła nieubłaganie myśl o
teraźniejszości wraz ze wszystkimi troskami i zgryzotami.
- Myślę, że ciało ojca znajdziemy najprędzej w tym miejscu, gdzie zabito Królową, w
zbiorniku wodnym - rzekła wolno Sabriel. A tak w ogóle, to gdzie on jest?
- Pod Wzgórzem Pałacowym - odparł Touchstone. - Można tam się dostać na kilka
sposobów. Wszystkie drogi leżą poza obrębem strzeżonej akweduktami doliny.
- Masz zapewne rację co do twojego ojca - skomentował Mogget z legowiska
wymoszczonego kocami na środku łóżka Touchstone’a - ale jest to również miejsce dla nas
najniebezpieczniejsze. Magia Kodeksu uległa tam poważnemu wypaczeniu, co dotyczy wielu
zaklęć, a poza tym istnieje szansa, że twój wróg...
- Kerrigor - wtrąciła Sabriel - lecz może go tam nie być. A nawet jeśli jest, będziemy
w stanie wślizgnąć się ukradkiem i...
- Możemy się tam wślizgnąć, poruszając się po obrzeżach zbiornika - rzeki
Touchstone. - Zbiornik jest ogromny i stoją tam setki kolumn. Lecz gdy idzie się w bród,
rozlega się głośny chlupot, zaś stojąca woda niesie dźwięk. A sześć... wiecie czego... znajduje
się na samym środku.
- Jeśli odnajdę mego ojca i przywrócę ducha w jego ciało - odparła z uporem Sabriel -
poradzimy sobie ze wszystkim, co nas może spotkać. Po pierwsze to mój ojciec. Cała reszta
to tylko dodatkowe komplikacje, które zdarzą się potem.
- Albo przedtem - oświadczył Mogget. - Czy dobrze więc pojmuję, że twój znakomity
plan polega na tym, by wślizgnąć się jak najdalej, znaleźć ciało ojca, które, miejmy nadzieję,
zostało upchnięte w jakimś bezpiecznym zakątku, i wtedy zobaczyć, co się stanie?
- Wybierzemy się w południe, jeśli dzień będzie bezchmurny i słoneczny - zaczęła
Sabriel.
- To podziemia - przerwał Mogget.
- Lecz zawsze będziemy mogli wrócić, by schronić się w świetle słońca - ciągnęła
Sabriel uspokajającym tonem.
- I znajdują się tam szyby, przez które wpada światło - dodał Touchstone. - W
południe na dole panuje półmrok, a w wodzie odbijają się nikłe plamy promieni słońca.
- Znajdziemy więc ciało ojca i weźmiemy je ze sobą, by znowu było bezpieczne -
rzekła Sabriel. - I... i zabierzemy stamtąd, co należy.
- Brzmi to jak niewiarygodnie błyskotliwy plan - wymruczał Mogget. - Geniusz, jaki
tkwi w prostocie...
- A potrafisz wymyślić coś lepszego? - warknęła Sabriel. - Ja próbowałam i nie
umiem. Żałuję, że nie mogę wrócić do domu w Ancelstierre i zapomnieć o całej sprawie, ale
wówczas nigdy już nie zobaczyłabym ojca, a Zmarli pożarliby wszystko, co żyje w tym
całym upadłym Królestwie. Biorę pod uwagę to, że może się nam nie udać, lecz przynajmniej
podejmę jakąś próbę działania, jak przystało na Abhorsena, którym powinnam być, ale ty mi
zawsze mówisz, że nie jestem!
Po tej ripoście zapadło milczenie. Touchstone odwrócił wzrok z zakłopotaniem.
Mogget spojrzał na nią i ziewnął.
- Tak się składa, że nie umiem niczego wymyślić. Jakoś zgłupiałem na przestrzeni
tysiącleci - jestem głupszy nawet od Abhorsenów, którym służę.
- Uważam, że to równie dobry plan, jak każdy inny - odezwał się nieoczekiwanie
Touchstone. Zawahał się, po czym dodał: - Chociaż się boję.
- Ja też - szepnęła Sabriel. - Lecz jeśli jutro będzie słonecznie, pójdziemy.
- Tak - powiedział Touchstone. - Zanim strach nas zupełnie obezwładni.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Okazało się, że o wiele trudniej jest opuścić bezpieczny, opasany akweduktami


kwartał Belisaere, niż się do niego dostać, zwłaszcza przez łuk północny. Wychodził on na
dawno opuszczoną krętą uliczkę, na której szeregi ruder wiodły w kierunku północnych
wzgórz miasta.
Łuku strzegło sześciu wartowników, którzy wyglądali na znacznie czujniejszych i
sprawniejszych niż strażnicy przy przejściu od strony doków. Jakaś grupa ludzi czekała przed
Sabriel i Touchstone’em na wypuszczenie z kwartału. Dziewięciu mężczyzn, najwyraźniej
hołdujących przemocy, która malowała się na ich twarzach i ujawniała się także w ich mowie
i ruchach. Wszyscy byli uzbrojeni, począwszy od sztyletów, na siekierach o szerokich
ostrzach skończywszy. Większość z nich zaopatrzyła się też w krótkie, silnie wygięte łuki,
które przerzucili sobie przez plecy.
- Kim są ci mężczyźni? - spytała Sabriel Touchstone’a. - Dlaczego wyprawiają się do
opanowanej przez Zmarłych części miasta?
- To hieny - odparł Touchstone. - Wspominali mi o nich ludzie, z którymi
rozmawiałem wczorajszego wieczora. W wielkim pośpiechu oddawano Zmarłym całe
dzielnice, więc nadal jest tam mnóstwo łupów do zdobycia. Jak sądzę, to dość ryzykowny
interes...
Sabriel skinęła głową w zamyśleniu i znowu popatrzyła na mężczyzn, których
większość siedziała lub kucała przy murze akweduktu. Niektórzy odwzajemnili jej spojrzenie,
zerkając tak podejrzliwie, że przez moment pomyślała, iż dostrzegli dzwonki pod jej peleryną
i rozpoznali w niej nekromantkę. Uświadomiła sobie jednak, że prawdopodobnie widzieli w
niej i w Touchstonie konkurencję. Ostatecznie któż inny, jak nie hieny, chciałby rezygnować
z ochrony, którą dawała płynąca woda? Poczuła się trochę jak wytrawna hiena, zbieraczka
odpadków. Nawet świeżo umyta i wyszorowana miała przecież na sobie odzienie i zbroję,
które nie należały do najprzyjemniejszego rodzaju garderoby. Ubranie przesiąkło wilgocią, a
okrywająca ją peleryna była nadal mokra, gdyż nie rozwieszono jej należycie po wypraniu.
Ale wszystko przenikała miła woń cytryn, ponieważ praczki w gospodzie Pod Trzema
Cytrynami używały mydła o tym zapachu.
Sabriel myślała, że hieny czekają na strażników, najwyraźniej ludzie ci oczekiwali
jednak na coś innego, co znienacka dostrzegli za jej plecami. Siedzący i kucający mężczyźni
podnieśli się, gderając i klnąc, i poczłapali dalej, by ustawić się w rodzaj kolejki.
Sabriel spojrzała przez ramię, by zobaczyć to, co oni zobaczyli - i zamarła. Do łuku
zbliżali się bowiem dwaj mężczyźni i około dwudziestu dzieci w bardzo różnym wieku, od
sześciu do szesnastu lat. Mężczyźni wyglądali podobnie jak pozostali i nieśli długie,
zakończone poczwórnym rzemieniem bicze. Dzieci zakuto w kajdany, przymocowane do
jednego głównego łańcucha. Trzymał go mężczyzna, który prowadził je środkiem drogi.
Drugi szedł tuż za nim, z nudów świstając nad małymi ciałkami batem, który niekiedy smagał
swym poczwórnym zakończeniem czyjeś ucho lub czubek główki.
- O tym też słyszałem - wymamrotał Touchstone, przysuwając się do Sabriel, a jego
dłonie poszukały rękojeści mieczy - ale sądziłem, że to typowa historyjka, jaką opowiada się
przy piwie. Hieny używają dzieci-niewolników jako wabika czy przynęty dla Zmarłych.
Zostawiają je na jednym miejscu, żeby odciągnąć tam Zmarłych, sami zaś przetrząsają resztę
terenu.
- Ależ to... obrzydliwe! - rozwścieczyła się Sabriel. - I niemoralne! To właściciele
niewolników, nie hieny! Musimy położyć temu kres!
Rzuciła się do przodu, tworząc już w myślach zaklęcie Kodeksu, którym zamierzała
oślepić i zdezorientować hieny, lecz wstrzymał ją ostry ból w karku. To podróżujący na jej
ramieniu Mogget wbił tam swe pazury. Cieniutkimi strużkami zaczęła ściekać krew, a on
zasyczał jej do ucha:
- Poczekaj! Jest tu dziewięć hien i sześciu strażników, a w pobliżu czekają następni.
Jaką odniosą korzyść i te dzieci, i wiele innych, które przyjdą na ich miejsce, z tego, że
zginiesz? To Zmarli leżą u podstaw całego zła, a zajęciem Abhorsena jest walka ze
Zmarłymi!
Sabriel stała nieruchomo. Jej ciałem wstrząsały dreszcze, a w kącikach oczu wzbierały
łzy wściekłości. Mimo to nie zaatakowała. Stała tylko, obserwując milczące dzieci.
Wydawały się pogodzone z losem, pozbawione nadziei. Nawet nie wierciły się w swych
okowach, tylko stały spokojnie, pochylając głowy. W końcu mężczyźni pognali je znowu
batem, zaczęły więc, zgaszone, powłócząc nogami, iść w stronę łuku.
Wkrótce przeszły przez akwedukt na zdewastowaną ulicę, za nimi zaś podążała
niespiesznie cała grupa hien. Promienie słońca odbijały się w kocich łbach ulicy i rzucały
refleksy na zbroję i broń - musnęły też przelotnie jasne włosy małego chłopca. Po chwili
znikli, skręcając na prawo na Wzgórze Mennicy.
Sabriel, Touchstone i Mogget poszli w ich ślady po upływie dziesięciu minut, które
spędzili na dyskusjach z wartownikami. Najpierw ich dowódca, zwalisty mężczyzna w
skórzanym, poplamionym sosem kaftanie, chciał obejrzeć ich „oficjalne zezwolenie na
szukanie łupów”, wkrótce jednak okazało się, że chodziło o łapówkę. Potem wszystko
sprowadziło się jedynie do wytargowania odpowiedniej sumy. Ostatecznie zgodzono się na
trzy srebrne monety za każdą osobę i jedną za kota. Dziwna rachuba, pomyślała Sabriel,
cieszyła się jednak, że Mogget nie odzywał się i nie wyraził opinii, że się go nie docenia.
Zaraz za akweduktem i kojącą barierą płynącej wody Sabriel natychmiast wyczuła
obecność Zmarłych. Byli wszędzie, w walących się domach, piwnicach i kanałach
ściekowych, czyhając tam, gdzie nie docierało światło. Gdy świeciło słońce, pozostawali
uśpieni, czekali bowiem na noc.
Pod wieloma względami Zmarli z Belisaere przypominali swe żywe odpowiedniki -
ludzkie hieny. Też ukrywali się w dzień, zagarniając, co mogli, w nocy. W Belisaere
przebywało ich bardzo wielu, przeważnie jednak byli słabi, tchórzliwi i zawistni. Ich apetyt
nie znał granic, a liczba potencjalnych ofiar nie wystarczała dla wszystkich. Co rano
dziesiątki Zmarłych musiały się pożegnać z Życiem, wpadając z powrotem w Śmierć. Zawsze
jednak pojawiali się następni...
- Są tu tysiące Zmarłych - oceniła Sabriel, omiatając wzrokiem teren. - W większości
słabi, ale jest ich tak wielu!
- Czy idziemy prosto do zbiornika? - spytał Touchstone. Sabriel zrozumiała też drugie
nie wypowiedziane pytanie. Czy powinni i czy potrafiliby ocalić najpierw dzieci?
Zanim odpowiedziała, spojrzała na niebo. Mieli około czterech godzin silnego słońca,
pod warunkiem, że nie zasłonią go chmury. Niezbyt wiele czasu. Zakładając, że mogliby
pokonać hieny, czy wolno im odłożyć poszukiwania ojca aż do jutra? Każdy dzień zmniejszał
szansę, że uda się znów połączyć jego duszę z ciałem. Bez niego nie pokonają Kerrigora - a
muszą go zwyciężyć, jeśli pragną mieć jakąkolwiek nadzieję na to, że naprawią Kamienie
Wielkiego Kodeksu i wypędzą Zmarłych z całego Królestwa...
- Idziemy prosto do zbiornika - rzekła z ciężkim sercem Sabriel, próbując wymazać z
pamięci nagły obraz, który stawał jej przed oczami: promieni słonecznych, igrających na
główce chłopca, posuwających się z trudem małych stóp...
- Może... może damy radę uratować dzieci w drodze powrotnej.
Touchstone szedł na przedzie pewnym krokiem, trzymając się środka, gdzie jasno
świeciło słońce. Niemal przez godzinę maszerowali pustymi, opuszczonymi ulicami, a
jedynym dźwiękiem, który im towarzyszył, był stukot ich podbitych ćwiekami butów o kocie
łby. Nie było tam żadnych ptaków ani zwierząt, nawet owadów. Tylko ruiny i zniszczenie.
W końcu dotarli do otoczonego żelaznym ogrodzeniem parku, który opasywał
Wzgórze Pałacowe. Na jego szczycie stały pozostałości Pałacu Królewskiego - poczerniały,
wypalony szkielet budowli z rozpadającego się kamienia i drewna.
- Spaliła go ostatnia Regentka jakieś dwadzieścia lat temu - rzekł Mogget, kiedy ich
trójka przystanęła, by popatrzeć w górę. - W całym Pałacu zagnieździli się Zmarli, mimo
wszystkich czarów ochronnych i zabezpieczeń, które tworzyli kolejni Abhorsenowie
odwiedzający to miejsce. Mówili, że Regentka oszalała i próbowała ich spalić.
- Co się z nią stało? - spytała Sabriel.
- Zginęła w pożarze - odparł Mogget - albo zabrali ją Zmarli. I to oznaczało kres
wszelkich prób rządzenia Królestwem.
- To była piękna budowla - wspominał Touchstone. - Rozciągał się z niej widok na
Saere. Miała wysokie stropy i przemyślny system otworów oraz szybów wentylacyjnych,
które doprowadzały do wnętrza światło i rześką bryzę. Zawsze w którymś miejscu Pałacu
grała muzyka, odbywały się tańce, a na przesilenie letnie urządzano kolację w ogrodzie na
dachu przy blasku tysiąca pachnących świec...
Westchnął i wskazał na dziurę w ogrodzeniu.
- Równie dobrze możemy wejść tędy. Z jednej ze sztucznych grot parku prowadzi
wejście do zbiornika. Tylko pięćdziesiąt schodów do wody, a nie aż sto pięćdziesiąt z samego
Pałacu.
- Sto pięćdziesiąt sześć - poprawił Mogget. - Jeśli pamiętam.
Touchstone wzruszył ramionami i wspiął się przez dziurę, zeskakując na wiosenną
murawę parku. W zasięgu wzroku nie było nikogo ani niczego, mimo to wyciągnął miecze.
W pobliżu rosły ogromne drzewa, rzucające odpowiednio duże cienie.
Sabriel poszła w jego ślady, a Mogget zeskoczył jej z ramion i udał się na
przechadzkę, w czasie której wciągał nozdrzami powietrze. Ona również wyjęła miecz, ale
zostawiła dzwonki. Co prawda przebywali tu Zmarli, lecz żaden nie znajdował się blisko.
Otwarta przestrzeń parku skąpana była w świetle słonecznym.
Spacer do sztucznych grot zabrał im zaledwie pięć minut. Minęli cuchnący staw,
niegdyś szczycący się siedmioma posągami brodatych trytonów, z których tryskała woda.
Teraz ich usta zatykały zbutwiałe liście, a staw tak zgęstniał od żółtozielonego szlamu, że
zdawał się zastygłą masą.
Do grot wiodły trzy położone obok siebie wejścia. Touchstone poprowadził ich do
największego, środkowego, w którym biegły w dół marmurowe schody, a strop
podtrzymywały filary z marmuru.
- Każda z grot wiedzie tylko czterdzieści kroków w głąb wzgórza - wyjaśnił
Touchstone, gdy zapalili przy wejściu świece, dodając przy okazji smród siarki z zapałek do
wilgotnego, stęchłego powietrza. - Zbudowano je, by urządzać tu pikniki, kiedy panują letnie
upały. Z tyłu każdej z nich znajdują się drzwi. Mogą być zamknięte na klucz, lecz powinny
ustąpić, jeśli się użyje zaklęcia Kodeksu. Wąskie stopnie, o których mówiłem, są zaraz za
drzwiami, i wiodą prosto, bez zakrętów, bo nie ma tam otworów, przez które wpadałoby
światło.
- Pójdę więc pierwsza - powiedziała Sabriel ze stanowczością, stojącą w sprzeczności
z jej miękkimi kolanami i rozdygotanym żołądkiem. - Nie wyczuwam żadnych Zmarłych, ale
niewykluczone, że jacyś się tu kryją...
- Świetnie - rzekł Touchstone po chwili wahania.
- Nie musisz tam iść, przecież wiesz - wybuchła znienacka Sabriel, gdy stali przed
grotą, a płomyki świec bezsensownie migotały w blasku słońca. Poczuła się nagle bardzo za
niego odpowiedzialna. Miał przerażoną twarz, o wiele bielszą, niż powinien, niemal tak bladą
jak nekromanta, do którego niczym pijawka przysysa się rzeka Śmierci. Widział w zbiorniku
potworne rzeczy, które niegdyś przyprawiły go o szaleństwo. Mimo oskarżeń, które miotał
pod własnym adresem, Sabriel nie wierzyła, że to była jego wina. To nie jego ojciec był tam
na dole. Nie był Abhorsenem.
- Ale ja muszę - odparł Touchstone, przygryzając nerwowo dolną wargę. - Inaczej
nigdy nie uwolnię się od wspomnień. Muszę coś zrobić, mieć nowe wspomnienia, lepsze od
poprzednich. Muszę... odkupić swe winy. Poza tym nadal należę do Gwardii Królewskiej. To
mój obowiązek.
- Niech więc tak będzie - odezwała się Sabriel. - W każdym razie cieszę się, że tu
jesteś.
- Ja też, w jakiś dziwny sposób - odpowiedział Touchstone i prawie, choć nie całkiem,
uśmiechnął się.
- A ja nie - wtrącił się kategorycznym tonem Mogget. - I nie ociągajmy się dłużej.
Marnujemy światło słońca.
Drzwi istotnie były zamknięte, lecz otwarły się z łatwością pod naporem zaklęcia
Sabriel, prostych znaków Kodeksu na odmykanie i otwieranie, które przepłynęły z jej głowy
na położony na dziurce od klucza palec wskazujący. Choć czar w końcu zadziałał, trudno go
jednak było rzucić. Nawet tutaj zniszczone Kamienie Wielkiego Kodeksu wywierały
szkodliwy wpływ na praktykowanie jego Magii.
Mdłe światełko świec ukazało wilgotne, pokruszone stopnie, prowadzące prosto w
dół. Żadnych zakrętów, tylko proste schody wiodące w ciemność.
Sabriel stawiała ostrożnie kroki, czując, jak miękki kamień rozsypuje się pod ciężarem
jej solidnych butów, musiała więc dobrze zaczepiać obcasami o każdy stopień. To sprawiało,
że posuwała się w wolnym tempie, za nią zaś równie wolno szedł Touchstone. W płomyku
jego świecy Sabriel rzucała na schody cień, ujrzała więc swą wydłużoną i zniekształconą
postać, która rozpływała się gdzieś w mroku za granicą światła.
Zanim zobaczyła zbiornik, gdzieś w okolicach trzydziestego dziewiątego stopnia
wyczuła jego zapach. Lodowatą wilgotną woń, która wdarła się w jej nozdrza i płuca,
napełniając ją wrażeniem zimnego bezmiaru.
Wtem schody skończyły się drzwiami, które prowadziły do rozległej, prostokątnej sali
- gigantycznej komnaty, w której stał las kamiennych kolumn. Podtrzymywały one
wznoszący się sześćdziesiąt stóp nad jej głową sufit. Przed Sabriel rozciągała się nie podłoga
z kamienia, lecz tafla wody tak zimna i nieruchoma, jak kamień. Dookoła ścian padały na
wodę blade snopy promieni słonecznych, kontrastujących z ciemnymi kolumnami i
zostawiających na powierzchni zbiornika świetliste smugi. Na obrzeżach pomieszczenia
utworzyła się zatem skomplikowana mozaika światła i cienia, środek zbiornika pozostawał
jednak spowitą w gęstą ciemność niewiadomą.
Sabriel poczuła, że Touchstone dotyka jej ramienia i usłyszała jego szept:
- Jest głęboko mniej więcej do pasa. Spróbuj się jak najciszej wślizgnąć. Czekaj,
wezmę ci świecę.
Sabriel potaknęła głową, oddała mu świeczkę, schowała miecz i usiadła na ostatnim
schodku, po czym powoli zsunęła się do wody.
Była zimna, lecz ten chłód dało się znieść. Mimo wielkich starań Sabriel, przy każdym
jej ruchu po wodzie rozchodziły się drobne zmarszczki, odcinając się srebrno od ciemnej tafli,
i rozlegał się lekki plusk. Kiedy dotknęła stopami dna, stłumiła jęk, tak silnie zaparło jej dech.
Nie z powodu zimna, lecz przez nagłą świadomość, że niedaleko stoją dwa zniszczone
Kamienie Wielkiego Kodeksu. Dostała napadu bólu jak przy ostrej grypie gastrycznej, gdy
skurcze łapią żołądek, a ciałem, oblanym potem, wstrząsają dreszcze. Zgięta wpół chwyciła
się za stopień, aż ustąpił pierwszy atak, przechodząc w tępy ból. To było o wiele gorsze niż
przy pomniejszych Kamieniach Kodeksu, które zniszczono na Pękniętym Wzgórzu i w
Nestowe.
- Co się dzieje? - szepnął Touchstone.
- Ach... zniszczone Kamienie... - wymamrotała Sabriel. Wzięła głęboki oddech,
pragnąc, by ból i przykre doznania już minęły. - Wytrzymam. Uważaj przy wchodzeniu.
Wyciągnęła miecz i wzięła z powrotem świeczkę od Touchstone’a, który
przygotowywał się, by wejść do wody. Choć został wcześniej ostrzeżony, zobaczyła, że kiedy
dotknął stopami dna, wzdrygnął się cały, a na czole wystąpiły mu strużki potu, naśladując
układ zmarszczek na wodzie, jakie powstały przy jego zanurzeniu.
Znając niechęć, jaką Mogget żywi do Touchstone’a, Sabriel spodziewała się, że kot
wskoczy jej na ramię, ku jej zdumieniu jednak wybrał mężczyznę. Touchstone wyglądał na
równie poruszonego, lecz szybko doszedł do siebie. Mogget ułożył się wokół jego karku i
niegłośno zamiauczał:
- Jeśli możesz, trzymaj się obrzeża. To zniszczenie i pęknięcie mają jeszcze gorsze
skutki w pobliżu środka zbiornika.
Sabriel uniosła miecz na znak zgody i szła dalej na czele, posuwając się wzdłuż lewej
ściany. Choć usiłowała jak najdelikatniej burzyć taflę wody, cichutkie chlupanie, jakie
towarzyszyło ich brodzeniu w wodzie, zdawało się bardzo głośne. Odbijało się echem i
roznosiło po całej komnacie, łącząc się z jedynym słyszalnym tu dźwiękiem - miarowym
kapaniem wody, która hałaśliwie pluskała z sufitu i nieco spokojniej ściekała po kolumnach.
Sabriel nie wyczuwała żadnych Zmarłych, lecz nie miała pewności, w jakim stopniu
było to skutkiem zniszczenia Kamieni. Przyprawiały ją one o ból głowy, wywoływany jakby
nieustannym hałasem, żołądek nadal kurczył się, a usta napełniał gorzki smak żółci.
Właśnie dotarli do północno-zachodniego rogu sali, tuż pod jeden z otworów, przez
które wpadało światło, gdy nagle ściemniło się i w jednym momencie zbiornik ogarnął mrok,
rozjaśniony jedynie maleńkimi, mdłymi światełkami świeczek.
- To chmura - wyszeptał Touchstone. - Zaraz się przesunie.
Patrząc w górę na maleńki skrawek słońca, aż wstrzymali oddech. Wkrótce zostali
wynagrodzeni, bowiem do środka znowu wlał się strumień słonecznego światła. Z ulgą
zaczęli brodzić w wodzie wzdłuż długiej ściany na osi wschód-zachód. Lecz trwało to krótko.
Gdzieś wysoko nad ich głowami następna chmura zasłoniła słońce i wróciła ciemność.
Nadciągnęły dalsze, i w końcu przyszły długie okresy kompletnej ciemności, przeplatane
jedynie krótkimi chwilami światła.
Bez słońca zbiornik wydał się zimniejszy, mimo że ciepło promieni i tak było
znacznie osłabione długą wędrówką w dół szybów. Sabriel przeszył chłód, któremu
towarzyszył nagły, irracjonalny lęk, że przebywali już za długo w podziemiach i zaraz
zastanie ich tu noc, w czasie której pełno będzie Zmarłych spragnionych życia. Touchstone
również poczuł przenikliwe zimno, które wzmagało się pod wpływem jego wspomnień sprzed
dwustu lat, kiedy brodził w tej samej wodzie, patrząc, jak złożono w ofierze Królową i jej
dwie córki, a także jak pękają Wielkie Kamienie. Na powierzchni wody unosiła się wtedy
krew, a on nadal ją pamiętał - ta chwila zastygła w jego pamięci i nigdy nie zniknie.
Na przekór ich lękom, dopomógł im właśnie mrok. Sabriel ujrzała po prawej stronie
jakiś blask: coś jarzyło się w pobliżu środka zbiornika. Osłaniając oczy od rażącego płomyka
świecy, pokazała to światełko Touchstone’owi.
- Tam coś jest - zgodził się, zniżając głos tak, że Sabriel ledwo go usłyszała - ale co
najmniej czterdzieści kroków w stronę środka.
Sabriel nie odpowiedziała. Odnosiła wrażenie, że coś promieniuje od tego światełka:
czuła jakieś lekkie doznanie w okolicach karku, które pamiętała ze szkolnych czasów, gdy
zjawa ojca składała jej wizyty. Odeszła od ściany i ruszyła do przodu, tworząc na wodzie
zmarszczki w kształcie litery V. Touchstone spojrzał tam raz jeszcze, potem poszedł za nią,
zwalczając narastające mdłości. Ogarniały go falami, jakby ktoś podawał mu w odmierzonych
dawkach środki wywołujące torsje. Kręciło mu się w głowie i nie miał normalnego czucia w
nogach.
Uszli około trzydziestu kroków, a ból i mdłości stawały się coraz dokuczliwsze. Wtem
Sabriel zatrzymała się. Touchstone uniósł miecz i świecę, błądząc wzrokiem w poszukiwaniu
celu ataku. Ale nie było tam żadnego wroga. Jarzące się światło biło od ochronnego rombu,
którego cztery znaki kardynalne, umieszczone na wierzchołkach, jaśniały pod wodą. Między
nimi iskrzyły się linie sił.
Wewnątrz rombu stała postać o kształcie mężczyzny. Wyciągał on przed siebie puste
dłonie, jakby trzymał w nich kiedyś jakąś broń. Miał oszronione ubranie i twarz, przez co
rysy się zatarły. Woda wokół jego pasa zamieniła się w lód. Mimo to Sabriel nie miała
wątpliwości, kim był.
- Ojcze - wyszeptała, a szept ten odbił się echem po ciemnej wodzie, łącząc się z
delikatnym odgłosem nieustannego kapania.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Romb ochronny jest nietknięty - rzekł Touchstone. - Nie będziemy w stanie ruszyć
ciała.
- Tak, wiem - odparła Sabriel. Z wolna malało poczucie ogromnej ulgi na widok ojca,
ustępując mdłościom wywołanym przez strzaskane Kamienie. - Myślę... myślę, że muszę się
stąd udać do Śmierci po jego ducha.
- Co takiego? - wykrzyknął Touchstone. I dodał ciszej, gdyż zadźwięczało echo: -
Stąd?
- Jeśli wyczarujemy nasz własny romb ochronny... - ciągnęła Sabriel, rozmyślając na
głos - odpowiednio duży, by objął i nas, i romb ojca, odeprze on większość grożących nam
niebezpieczeństw.
- Większość - powiedział posępnie Touchstone, rozglądając się wokół i próbując
dojrzeć cokolwiek poza maleńkim kręgiem światła, który rzucała ich świeca - lecz romb
również nas tu uwięzi, jeśli go w ogóle wyczarujemy w tak bliskim sąsiedztwie zniszczonych
Kamieni. Wiem, że w tym miejscu sam nie dałbym rady.
- Powinno nam się udać, jeżeli połączymy siły. A gdy staniecie z Moggetem na straży
podczas mojego pobytu w Śmierci, nasz plan się powiedzie.
- Co o tym myślisz, Mogget? - zapytał Touchstone, obracając głowę, tak że otarł się
policzkiem o małe zwierzątko na ramieniu.
- Mam własne zmartwienia - gderał Mogget. - I sądzę, że to pewnie pułapka. Ale
skoro już tu jesteśmy, a Abhorsen... powiedzmy, Abhorsen w stanie spoczynku,
prawdopodobnie jednak żyje, mam wrażenie, że nie pozostaje nam nic innego.
- Nie podoba mi się to - szepnął Touchstone. Samo przebywanie w pobliżu
zniszczonych Kamieni odebrało mu większość sił. Tak więc pomysł, żeby Sabriel wyprawiła
się do Śmierci, zdawał się szaleństwem, kuszeniem losu. Kto wie, co może czyhać w Śmierci,
która była tak blisko, bo strzaskane Kamienie ułatwiały do niej dostęp? Kto wie, co czai się w
tym zbiorniku albo w jego okolicy?
Sabriel nie odpowiadała. Przysunęła się do ochronnego rombu ojca, oglądając
wnikliwie zanurzone pod wodą znaki kardynalne. Touchstone z niechęcią zrobił to samo,
zmuszając się do stawiania drobnych kroków, by ograniczyć do minimum plusk i zmarszczki
na wodzie.
Sabriel zdmuchnęła swą świeczkę, zatknęła ją sobie za pas i wyciągnęła otwartą dłoń.
- Odłóż miecze i daj mi rękę - odezwała się tonem, który wykluczał dalszą dyskusję.
Touchstone zawahał się, trzymał w lewej dłoni tylko świecę, nie chciał też schować do
pochwy obu mieczy, po chwili jednak posłuchał polecenia. Dłoń miała zimną, zimniejszą od
wody. Odruchowo ścisnął ją mocniej, by nieco rozgrzać własnym ciepłem.
- Mogget, ty pilnuj tego, co się dzieje - zarządziła Sabriel.
Zamknęła oczy i zaczęła wyobrażać sobie Znak Wschodni, pierwszy z czterech
znaków kardynalnych. Touchstone rzucił wokół prędkie spojrzenie, a następnie również
przymknął oczy, zniewolony rzucanymi przez Sabriel czarami.
Jego dłoń i ramię przeszył ból, wtedy Touchstone połączył swą wolę z wolą Sabriel.
Znak rozmazywał mu się w myślach, a on nie potrafił go wyostrzyć. Mrowienie, które
dręczyło już jego stopy, przeniosło się powyżej kolan, rozdzierając je niczym bóle
reumatyczne. Odciął jednak świadomość od bólu, zawężając uwagę do jednej, jedynej rzeczy:
utworzenia ochronnego rombu.
W końcu po ostrzu miecza Sabriel spłynął Znak Wschodni i zakotwiczył na dnie
zbiornika. Nie otwierając oczu, obydwoje ostrożnie obrócili się, by stanąć twarzą na południe
i utworzyć następny znak.
Było to jeszcze trudniejsze, oboje pocili się i drżeli, zanim fosforyzujący znak
nareszcie się pojawił. Dłoń Sabriel stała się teraz paląca, a ciało Touchstone’a dygotało od
gorąca, oblane potem i wstrząsane dreszczami. Ogarnęła go potężna fala mdłości i zaraz
dostałby torsji, gdyby Sabriel nie chwyciła go mocno za rękę i nie użyczyła mu swej siły.
Prędko się opanował i doszedł do siebie.
Znak Zachodni okazał się wręcz sprawdzianem ich wytrzymałości. Kiedy Sabriel na
chwilę się zdekoncentrowała, Touchstone musiał przez parę sekund sam podtrzymywać znak.
Wysiłek sprawił, że poczuł się jak pijany. Było to wyjątkowo nieprzyjemne, cały świat
wirował mu w głowie, wymykając się spod wszelkiej kontroli. Wtedy Sabriel zmusiła się, by
próbować dalej i pod wodą rozkwitł nareszcie Znak Zachodni. Również dzięki ich desperacji
zrodził się Znak Północny. Zmagali się z nim, jak sądzili, całymi godzinami, a naprawdę
trwało to parę sekund. Kiedy już czar, którego nie udało się rzucić od razu, prawie im się
wymknął, Sabriel użyła całej siły swej woli, by uwolnić ojca, a Touchstone natarł ciężarem
dwustu lat smutku i poczucia winy.
Znak Północny stoczył się, jaśniejąc, po ostrzu miecza i rozbłysł jak diament, którego
blask przygasiła nieco woda. Wybiegły z niego linie ognia Kodeksu, docierając do Znaku
Wschodniego, od Wschodniego do Południowego, potem do Zachodniego i z powrotem.
Romb był skończony.
Natychmiast poczuli, jak słabnie straszliwa obecność zniszczonych Kamieni. Ostry
ból w głowie Sabriel złagodniał, a Touchstone’owi wróciło czucie w nogach i stopach.
Mogget drgnął i przeciągnął się. Był to jego pierwszy ruch od czasu, gdy owinął się wokół
szyi Touchstone’a
- Dobrze rzucone czary - rzekła cicho Sabriel, patrząc na znaki spod na wpół
przymkniętych ze znużenia powiek. - Lepsze niż te, które ostatnio rzucałam.
- Nie wiem, jak to zrobiliśmy - wymamrotał Touchstone, gapiąc się na linie ognia
Kodeksu. Kiedy uświadomił sobie nagle, że trzyma Sabriel za rękę i garbi się niczym
zbierający chrust starzec, zgięty pod ogromnym ciężarem, wyprostował się i puścił jej dłoń,
jakby trzymał głowę jadowitego węża.
Sabriel rzuciła mu przestraszone spojrzenie, a on uprzytomnił sobie, że wpatruje się w
odbicie płomyka świecy w jej oczach. Niemal po raz pierwszy naprawdę na nią popatrzył.
Zobaczył jej zmęczenie, początki zmarszczek, które rysowały się na jej zmartwionej twarzy,
cień smutku, widoczny w kącikach ust. Nadal miała opuchnięty nos i żółknące już sińce na
kościach policzkowych. Poza tym jednak była piękna i Touchstone pojął, że do tej pory
myślał o niej wyłącznie w kategoriach sprawowanego przez nią urzędu Abhorsena. Zupełnie
nie jak o kobiecie...
- Lepiej już pójdę - rzekła Sabriel, nagle skrępowana natarczywym wzrokiem
Touchstone’a. Jej lewa dłoń powędrowała do pasa z dzwonkami. Szukała palcami pasków,
którymi przymocowany był Saraneth.
- Pozwól, że ci pomogę - powiedział Touchstone. Stanął bliżej i schylił głowę nad
dzwonkami, walcząc ze sztywną skórą rzemieni. Ręce osłabły mu od wysiłku, potrzebnego do
wyczarowania ochronnego rombu. Sabriel spuściła wzrok na jego włosy i ogarnęła ją dziwna
pokusa, by pocałować go w sam środek głowy, z którego rozchodziły się promieniście mocno
skręcone brązowe kędziory. Ale się powstrzymała.
Udało się rozwiązać rzemyk i Touchstone zrobił krok do tyłu. Sabriel wyjęła
Saranetha, ostrożnie tłumiąc jego dźwięk.
- Pewnie nie będziecie długo czekać - rzekła. - W Śmierci czas płynie w przedziwny
sposób. Jakbym... jakbym nie wróciła za dwie godziny, to znaczy, że prawdopodobnie... że
mnie też uwięziono, więc wtedy powinniście z Moggetem stąd pójść...
- Ja będę czekał - odparł stanowczo Touchstone. - A zresztą, kto wie, która tu
godzina?
- Ja chyba też poczekam - dodał Mogget - chyba, że mnie najdzie ochota, aby stąd
odpłynąć, w co wątpię. Niech Kodeks będzie z tobą, Sabriel.
- I z wami - odpowiedziała Sabriel. Rozglądnęła się po ciemnym bezmiarze zbiornika.
Nadal nie wyczuwała obecności Zmarłych, chociaż...
- Tak czy inaczej - rzekł kwaśno Mogget - będziemy potrzebować, by był z nami.
- Mam nadzieję, że nie - szepnęła Sabriel. Sprawdziła, czy w mieszku przy pasku są
różne drobiazgi, które sobie przygotowała jeszcze Pod Trzema Cytrynami, po czym zwróciła
się twarzą do Znaku Północnego i uniosła miecz, rozpoczynając przygotowania, by wstąpić w
Śmierć.
Nagle Touchstone zerwał się do przodu i rozchlapując wodę podszedł do Sabriel, aby
złożyć na jej policzku szybki pocałunek - było to niezręczne cmoknięcie suchymi wargami,
którymi o mało co nie trafił w krawędź jej hełmu zamiast w policzek.
- Na szczęście, Sabriel - wyjaśnił nerwowo.
Uśmiechnęła się i dwukrotnie skinęła głową, po czym znowu spojrzała na północ. Jej
oczy skupiały się już na czymś, czego nie było w podziemiach, a od nieruchomej postaci biły
fale zimnego powietrza. Sekundę później z jej włosów wysypały się z chrzęstem kryształki
lodu, a miecz i dzwonek pokrył szron.
Touchstone obserwował ją z bliska, aż zrobiło się zbyt zimno, wtedy wycofał się do
odległego południowego wierzchołka rombu. Wyciągnąwszy jeden z mieczy, zwrócił się na
zewnątrz, trzymając wysoko świecę, i zaczął brodzić w obrębie linii ognia Kodeksu, jakby
patrolował blanki warownego zamku. Siedzący na ramieniu Touchstone’a Mogget również
obserwował Sabriel, a jego zielone oczy jarzyły się wewnętrznym blaskiem. Obaj często
obracali wzrok, by na nią popatrzeć.
Wejście w Śmierć ułatwiała - nawet za bardzo - obecność zniszczonych Kamieni.
Sabriel czuła, że są blisko jak dwie ziejące bramy, ogłaszając znajdującym się w pobliżu
Zmarłym prosty dostęp do krainy Życia. Na szczęście w Śmierci ustępowały inne doznania
wywoływane przez Kamienie, jak na przykład napady mdłości. Istniał tu tylko przenikliwy
chłód i rwący prąd rzeki.
Sabriel natychmiast ruszyła przed siebie, przyglądając się badawczo szarej toni wód.
Coś się poruszało na obrzeżach jej pola widzenia, a do uszu docierały odgłosy ruchów w
wodzie. Nic jednak nie podchodziło do niej, nic jej nie atakowało, jedynie nurt rzeki nacierał
na nią bez ustanku, oplatając nogi i usiłując schwytać.
Dotarła do Pierwszej Bramy, zatrzymując się tuż przed ścianą mgły, która rozciągała
się po obu stronach, jak tylko sięgnąć wzrokiem. Za mgłą huczała rwąca rzeka, płynąc do
Drugiego Rejonu, a stamtąd do Drugiej Bramy.
Przypominając sobie stronice „Księgi Zmarłych”, Sabriel wymówiła słowa potęgi i
władzy. Kiedy je wypowiadała, jej wargi drżały od Wolnej Magii, której czysta moc parzyła
język i uderzała z całych sił, aż bolały zęby.
Welon mgły rozstąpił się, odsłaniając ciąg wodospadów. Zdawało się, że spadają w
nieskończoną czerń. Sabriel wymówiła kolejne słowa i skinęła mieczem na prawo i na lewo.
Ukazała się ścieżka rozdzielająca wodospad, jakby rysowana palcem po maśle. Sabriel weszła
na nią pośpiesznie, a po obu stronach rozbijały się niegroźnie fale. Mgła zasklepiała się za jej
plecami, ledwo zaś Sabriel uniosła stopę, by zrobić następny krok, ścieżka momentalnie za
nią znikała.
Drugi Rejon był znacznie bardziej niebezpieczny niż Pierwszy. Oprócz
wszechobecnego nurtu rzeki znajdowały się tu głębokie czeluście. Także światło było słabsze.
Nie była to całkowita ciemność, której należało się spodziewać przy końcu wodospadów, lecz
inny odcień szarości. Wszystko się zamazywało i trudno było dostrzec cokolwiek poza
zasięgiem dotyku.
Sabriel posuwała się uważnie dalej, używając miecza, by wybadać grunt. Wiedziała,
że droga nie jest trudna, szlak ten bowiem został wypróbowany i naniesiony na mapy przez
wielu nekromantów i niejednego Abhorsena, nie ufała jednak swojej pamięci na tyle, by
swobodnie i z dużą prędkością przeć do przodu.
Cały czas jej zmysły usilnie poszukiwały ducha ojca. Przebywał gdzieś w Śmierci,
była o tym przekonana. Ciągle czuła jego słabiutki ślad, jakieś niezatarte wspomnienie.
Jednak nie było go tak blisko Życia. Musiała podążać dalej.
Druga Brama była w zasadzie ogromnym otworem, który w przekroju liczył co
najmniej dwieście jardów. Rzeka wpływała do niej jak do zlewu, ale inaczej niż woda
wpadająca do rury, gdyż nie wydawała żadnego dźwięku, co sprawiało niesamowite
wrażenie. Poruszanie się utrudniało ciemnawe światło, więc jeśli ktoś nie zachował
ostrożności, mógł niebacznie podejść aż do krawędzi otworu. Sabriel zawsze bardzo uważała
na tę Bramę - już w dzieciństwie nauczyła się wyczuwać szarpnięcia wody o łydki. Kiedy je
wyczuła, zatrzymała się w odpowiedniej odległości i usiłowała się skupić na szalejącym
bezgłośnym wirze.
Lekki odgłos chlupotania zmusił ją do odwrócenia się, trzymany w wyciągniętej ręce
miecz ciął powietrze, zataczając wielki krąg Kodeksu zaklętą stalą. Uderzyła w przedziwne
ciało ducha Zmarłego, aż poleciały iskry, a w ciszy rozległ się wrzask wściekłości i bólu.
Słysząc go, Sabriel prawie odskoczyła w tył, lecz nie ustąpiła. Druga Brama była zbyt blisko.
Istota, której zadała cios, zrobiła krok w tył. Z jej karku zwisała niemal zupełnie
odrąbana głowa. Stworzenie było człekokształtne, przynajmniej w ogólnym zarysie, lecz jego
ręce wlokły się poniżej kolan, kończąc się w rzece. Głowa dłuższa niż szersza opadała teraz
na jedno z ramion, w otwartych ustach tkwiły w kilku rzędach zęby, a w oczodołach płonęły
węgle, czym odznaczali się Zmarli zamieszkujący głębokie obszary Śmierci za Piątą Bramą.
Stworzenie warknęło i wyciągnęło z wody swe długie, cienkie, szpikulcowate palce,
usiłując poprawić sobie głowę i nałożyć ją z powrotem na gładko przeciętą szyję.
Sabriel ponownie uderzyła, aż głowa odpadła wraz z jedną ręką, lądując z pluskiem w
rzece. Przez chwilę kolebały się na powierzchni, na przemian wynurzając się i tonąc. Głowa
zawyła, a oczy miotały nienawistne płomienie. Potem wciągnął ją wir i znikła w otworze
Drugiej Bramy.
Przez sekundę bezgłowe ciało stało nadal tam, gdzie przedtem, po czym zaczęło
ostrożnie wycofywać się bokiem, po omacku wysuwając do przodu ocalałą rękę. Sabriel
obserwowała je uważnie, zastanawiając się, czy użyć Saranetha, by związać wolę istoty, a
potem Kibetha, by posłać Zmarłego na ostateczną śmierć. Dzwonki postawiłyby jednak na
baczność wszystkich Zmarłych między tą okolicą a Pierwszą i Trzecią Bramą, a tego nie
chciała.
Bezgłowa istota zrobiła jeszcze jeden krok i wpadła bokiem w głęboki dół. Pragnąc
wydostać się na zewnątrz, gramoliła się i młóciła wodę długimi ramionami, nie mogła się
jednak podciągnąć o własnych siłach. Zmarłemu udało się tylko znaleźć w nurcie rzeki, która
porwała go i cisnęła w wir Bramy.
Sabriel wyrecytowała jeszcze raz słowa o mocy Wolnej Magii, które wbiły się jej w
pamięć dawno temu, gdy czytała „Księgę Zmarłych”. Wypływały strumieniem z jej ust,
parząc wargi, aż powstawały na nich pęcherze. To niesamowite gorąco nie pasowało do tego
miejsca, gdzie panował przysysający się do ciała chłód.
Pod wpływem tych słów wody Drugiej Bramy zwolniły i znieruchomiały. Gwałtowny
wir rozdzielił się, tworząc długą spiralną ścieżkę, która wiła się w dół. Sabriel sprawdziła, czy
w pobliżu krawędzi nie ma żadnych dołów, i zaczęła ostrożnie stawiać kroki w kierunku
ścieżki. Schodziła nią, a skłębione za nią i nad nią wody ponownie ułożyły się w wir.
Spiralna ścieżka wyglądała na długą, lecz dla Sabriel dotarcie do podstawy wiru
wydawało się kwestią minut. Ruszyła stamtąd do Trzeciego Rejonu.
Było to podstępne miejsce. Płytka woda sięgała ledwie do kostek, wydawała się też
jakby cieplejsza. Światło również było lepsze - nadal szare, lecz pozwalało sięgnąć wzrokiem
dalej. Nawet wszędobylski prąd rzeki łaskotał tylko w stopy.
Lecz Trzeci Rejon groził falami. Po raz pierwszy Sabriel puściła się biegiem, mknąc
tak szybko, jak tylko potrafiła, w stronę ledwie widocznej w oddali Trzeciej Bramy.
Przypominała Pierwszą - wodospad skrywany zasłoną mgły.
Sabriel słyszała za plecami potężny jak burza łoskot, który zwiastował falę.
Wstrzymywało ją to samo zaklęcie, które pozwoliło Sabriel przejść przez wir. Wraz z falą
rozległy się przeraźliwe piski, krzyki i wrzaski. Stało się oczywiste, że wokół tłoczy się wielu
Zmarłych, ale Sabriel nie poświęciła im ani odrobiny uwagi. Nikt i nic nie było w stanie
oprzeć się falom Trzeciego Rejonu. Należało po prostu biec jak najszybciej w nadziei, że
dotrze się do następnej Bramy - obojętne, w którym kierunku się biegło.
Wtem łoskot i trzask stały się głośniejsze, zagłuszając po kolei wszystkie krzyki i
wrzaski. Sabriel nie rozglądała się, ale przyspieszyła, gdyby bowiem zerknęła przez ramię,
straciłaby ułamek sekundy, a to mogłoby wystarczyć, by fala ją dosięgła, zagarnęła i rzuciła
przez Trzecią Bramę, aż poniósłby ją dalszy nurt rzeki, a ona unosiłaby się na powierzchni jak
oszołomiony bezwładny przedmiot...
Touchstone wpatrywał się w przestrzeń za południowym wierzchołkiem rombu i
nasłuchiwał. Był pewien, że dobiegło do jego uszu coś, co różniło się od nieustannego
kapania. Coś głośniejszego, powolnego, próbującego przemknąć się ukradkiem. Wiedział, że
również Mogget to słyszy, bo kot nagle zacisnął pazurki na jego ramieniu.
- Czy coś widzisz? - wyszeptał Touchstone, wytężając wzrok w ciemności. Chmury
nie pozwalały przedrzeć się słońcu przez szyby, choć okresy, w czasie których wpadało
światło, znacznie się wydłużyły. Ale znajdowali się zbyt daleko od obrzeża zbiornika, żeby
skorzystać z nagłego powrotu słońca.
- Tak - szepnął Mogget. - Całe mnóstwo Zmarłych. Idą przez główne schody
południowe. Ustawili się po obu stronach drzwi, wzdłuż ścian zbiornika.
Touchstone popatrzył na Sabriel, pokrytą teraz szronem jak zimowy posąg. Miał
ochotę potrząsnąć ją za ramię, zawołać o pomoc...
- Jacy to Zmarli? - spytał. Niewiele o nich wiedział, z wyjątkiem tego, że Cienie
Pomocników są najgorszą odmianą pospolitych Zmarłych, a Mordikanty, jak ten, który
prześladował Sabriel, są najgorsze z nich wszystkich. Z wyjątkiem tego, którym stał się Rogir
- Kerrigorem, Zmarłym Wtajemniczonym...
- Pomocnicy - mruknął Mogget. - Wszyscy to Pomocnicy, do tego w posuniętym
stanie rozkładu. Rozlatują się, gdy idą.
Touchstone wpatrywał się znowu w ciemność, próbując coś dostrzec siłą woli - lecz
niczego nie widział. Słyszał za to, jak Zmarli brnęli z chlupotem przez stojącą cichą wodę. Za
cichą, jak dla niego. Nagle przyszła mu do głowy myśl, czy zbiornik miał otwór odpływowy i
jakiś zawór, po chwili ją jednak odrzucił. Każdy zawór lub jakakolwiek pokrywa odpływu
dawno by już przerdzewiała.
- Co oni robią? - wyszeptał z niepokojem, badając palcami miecz i przechylając ostrze
raz w lewo, raz w prawo. Choć wydawało mu się, że mocno trzyma świecę w lewej dłoni,
płomyk migotał, pokazując, jak drży mu ramię.
- Formują tylko szeregi wzdłuż ścian - odszepnął Mogget. - Dziwne, zupełnie, jak
gwardia honorowa...
- Niech Kodeks ma nas w opiece - wydusił z siebie chrapliwie Touchstone, a gardło
ścisnął mu potworny strach i straszliwe przeczucie. - Rogir... Kerrigor. Musi tu być... już
nadchodzi.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Sabriel dotarła do Trzeciej Bramy, ledwo wyprzedzając falę. Wybełkotała w biegu


zaklęcie Wolnej Magii, czując, jak dym gromadzi się w jej ustach i bucha na zewnątrz,
napełniając nozdrza gryzącymi oparami. Zaklęcie rozdzieliło mgły i Sabriel mogła zrobić
krok do środka. Wokół niej rozbijały się fale, nie czyniąc jej żadnej krzywdy i ciskając w
wodospad niesionym przez siebie ładunkiem - Zmarłymi. Poczekała chwilę, aż ukaże się
ścieżka, po czym udała się nią do Czwartego Rejonu.
Był to stosunkowo łatwy do pokonania obszar. Prąd rzeki, choć znowu bystry, dawał
się przewidzieć. Było tu niewielu Zmarłych, gdyż większość z nich została ogłuszona i
zagarnięta przez falę Trzeciego Rejonu. Sabriel szła szybko, zmniejszając całą siłą woli
przysysające się do niej zimno i osłabiając moc rwącego nurtu rzeki. Czuła już, że duch ojca
jest niedaleko, jakby przebywali w jednym ogromnym domu - on w jednym pokoju, a ona w
drugim. Wpadnie na jego trop dzięki najlżejszym śladom świadczącym o tym, że dom jest
zamieszkany. Ojciec znajdował się albo tutaj, w Czwartym Rejonie, albo za Czwartą Bramą,
w Piątym.
Znowu trochę przyspieszyła kroku, pełna zapału, by go odnaleźć, porozmawiać z nim,
uwolnić. Wiedziała, że wszystko się ułoży, jak tylko oswobodzi ojca...
W Czwartym Rejonie nie było go jednak. Sabriel doszła do Czwartej Bramy, wcale
nie wyczuwając, by jego obecność stawała się intensywniejsza. Brama ta stanowiła rodzaj
kolejnego wodospadu, lecz nie spowijała jej mgła. Wyglądała jak nietrudny do przebycia
spadek wody z niewielkiego jazu, jakieś dwie, trzy stopy w dół. Sabriel miała jednak
świadomość, że tuż przy krawędzi działała siła, zdolna wciągnąć w głąb najmocniejszego
ducha.
Zatrzymała się w bezpiecznej odległości i zamierzała właśnie użyć zaklęcia, które
wyczarowałoby jej ścieżkę, kiedy poczuła w tyle głowy delikatne muśnięcie, które sprawiło,
że przerwała i rozejrzała się wokół siebie.
Jak tylko okiem sięgnąć, po obu stronach rozciągał się wodospad i Sabriel zdała sobie
sprawę, że gdyby okazała się na tyle nierozsądna, by spróbować przejść całą jego długość,
podróż ta nie skończyłaby się nigdy. Być może w końcu wodospad zrobiłby pętlę i wrócił w
to samo miejsce, lecz skoro nie było tu żadnych charakterystycznych punktów, którymi
miałaby się kierować, żadnych gwiazd, czegokolwiek, co pomogłoby ustalić własne
położenie, nigdy nie dałoby się tego sprawdzić. Nikt nigdy nie przemierzał żadnego Rejonu
lub Bramy w poprzek, by zbadać ich szerokość. Jaki miałoby to zresztą sens? Każdy tylko
wchodził w Śmierć lub z niej wychodził. Nie poruszano się na boki, chyba że tuż przy granicy
z Życiem, gdzie wędrówka przed siebie powodowała zmianę miejsca, w którym wynurzało
się na zewnątrz. To się jednak przydawało tylko pewnym formom duchów i rzadkim
stworzeniom jak Mordikant, które po obu stronach granicy zachowywały tę samą postać
fizyczną.
Tak czy owak Sabriel poczuła, że coś ją wzywa, by szła prosto obok wodospadu,
obróciła się na pięcie i podążała wzdłuż linii kaskady. Nie potrafiła określić, skąd pochodzi to
wezwanie. Zrobiło się jej nieswojo. W Śmierci przebywali nie tylko Zmarli, lecz również
niepojęte twory Wolnej Magii, przedziwne istoty i niezgłębione moce. Ten zew - to
przesłanie - mogło pochodzić od jednej z nich.
Zawahała się, zastanowiła się chwilę i ruszyła przed siebie w wodę, zmierzając
równolegle do wodospadu. Być może działało na nią jakieś wezwanie Wolnej Magii lub
mające związek z duchem ojca.
- Schodzą też po wschodnich i zachodnich schodach - rzekł Mogget. - Coraz więcej
Pomocników.
- A co z południowymi, którymi tu przyszliśmy? - zapytał Touchstone, zerkając
nerwowo raz w lewo, raz w prawo i nastawiając uszu na każdy dźwięk. Słuchał, jak Zmarli
brodzą w zbiorniku, ustawiając się w dziwnych wojskowych szeregach.
- Tam jeszcze ich nie ma - odparł Mogget. - Te schody wychodzą na światło
słoneczne, pamiętasz? Musieliby przejść przez park.
- Nie ma tam chyba za wiele słońca - wymamrotał Touchstone, spoglądając na szyby
świetlne. Wpadało przez nie trochę promieni, silnie rozrzedzonych przez chmury, nie
wystarczały jednak ani na to, by choćby w najmniejszym stopniu udręczyć Zmarłych w
zbiorniku, ani żeby podnieść na duchu Touchstone’a.
- Kiedy... jak sądzisz, kiedy on przyjdzie? - zapytał Touchstone. Mogget nie musiał
pytać, kim jest „on”.
- Niedługo - odpowiedział kot bez emocji. - Zawsze mówiłem, że to pułapka.
- Jak się więc stąd wydostaniemy? - zapytał Touchstone, próbując opanować drżenie
głosu. Walczył z silnym pragnieniem, by wyjść z ochronnego rombu i pobiec do
południowych schodów, rozbryzgując wodę jak uciekający koń, nie przejmując się hałasem -
ale była przecież Sabriel, cała oszroniona, znieruchomiała...
- Nie jestem pewien, czy możemy to zrobić - oznajmił Mogget, rzucając ukradkiem
spojrzenie na dwie skute lodem postaci. - To zależy od Sabriel i jej ojca.
- Co możemy zrobić?
- Bronić się, jeśli zostaniemy zaatakowani - wycedził Mogget, jakby tłumacząc
oczywiste sprawy nieznośnemu dziecku. - Mieć nadzieję. Modlić się do Kodeksu, żeby
Kerrigor nie nadszedł przed powrotem Sabriel.
- A jeśli nadejdzie? - spytał Touchstone, patrząc w ciemność zbielałymi oczyma. -
Jeśli przyjdzie, to co wtedy?
Lecz Mogget milczał. Touchstone słyszał jedynie szuranie, brodzenie, pluskanie
Zmarłych - zbliżali się powoli, niczym wygłodniałe szczury, podpełzające do śpiącego pijaka,
który stanie się ich obiadem.
Sabriel nie miała pojęcia, jak daleko zaszła, zanim go znalazła. To samo delikatne
muśnięcie kazało jej się zatrzymać i zajrzeć do samego wodospadu, i oto był tam. Abhorsen,
ojciec. W jakiś sposób uwięziony w obrębie samej Bramy, z wartko płynącej wody wystawała
mu więc tylko głowa.
- Ojcze! - zawołała Sabriel, zdołała jednak oprzeć się pokusie, by rzucić się do przodu.
Z początku sądziła, że on nie zdaje sobie sprawy z jej obecności, ale lekkie mrugnięcie
powieki dało dowód, że w pełni dociera to do jego świadomości. Mrugnął raz jeszcze i
kilkakrotnie poruszył oczami w prawo.
Sabriel poszła za jego spojrzeniem i ujrzała wysoką widmową sylwetkę, która miotała
się w wodospadzie, wyciągając w górę ramiona tak, by wydostać się z Bramy. Dziewczyna
zrobiła krok do przodu, trzymając w pogotowiu miecz i dzwonek, po czym zawahała się.
Zmarła istota przypominała człowieka, a wzrostem i postacią była podobna do stworzenia,
które przyniosło jej dzwonki z mieczem do Wywerley College. Przeniosła z powrotem
spojrzenie na ojca, a on znowu mrugnął i kącik jego ust leciutko się uniósł - niemal w
uśmiechu.
Cofnęła się, mając się dalej na baczności. Zawsze istniała szansa, że uwięziony w
wodospadzie duch to ktoś lub coś, co się pod niego podszywa, a nawet jeśli byłby to on sam,
mogła nim władać jakaś siła.
Zmarłej istocie udało się w końcu wygramolić z czeluści bramy. Widać było, jak w jej
przedramionach napinają się mięśnie, zbudowane inaczej niż u człowieka. Przez chwilę
stworzenie stało na krawędzi, obracając na boki ogromną ociężałą głowę, a następnie ruszyło
w stronę Sabriel znajomym, niezgrabnym krokiem. Zatrzymało się kilka kroków od niej -
poza zasięgiem miecza - i pokazało na swe usta. Choć jego żuchwa podnosiła się i opadała, z
czerwonych mięsistych warg nie wydobywał się żaden dźwięk. Od pleców odchodziła czarna
nić, która biegła w dół, niknąc w wartkim nurcie Bramy.
Sabriel podumała przez chwilę, jedną ręką schowała Saranetha na miejsce, wyjęła zaś
Dyrima. Już uniosła dłoń, by zadzwonić, gdy zawahała się - jego głos zaalarmuje wszystkich
okolicznych Zmarłych - po czym jednak opuściła rękę i Dyrim zadzwonił swym czystym,
pełnym słodyczy głosem, wydając kilka dźwięków naraz, które mieszały się ze sobą, jak
liczne rozmowy, posłyszane w tłumie.
Zanim umilkły echa, Sabriel ponownie zadzwoniła, kilka razy poruszając delikatnie
nadgarstkiem. Dźwięk przybliżał się do Zmarłego, nakładając się i wplatając w echa
poprzednich odgłosów dzwonienia. Zdawało się, że dźwięk spowija potwora, okrąża mu
głowę i nieme usta.
Echa ucichły. Sabriel prędko odłożyła Dyrima, zanim zdążyłby zadzwonić po
swojemu, wyciągnęła zaś Rannę. Ranna od zasypiania mógł oszołomić wielu Zmarłych naraz,
a Sabriel obawiała się, że zjawią się teraz licznie. Spodziewali się zapewne głupiutkiego,
niedouczonego nekromanty, ale nawet wówczas mogli jej zagrażać. Ranna drgał w jej dłoni,
jak budzące się pod wpływem dotyku dziecko.
Usta stworzenia ponownie poruszyły się i ukazał się w nich język, potworna, pulchna
masa białego mięsa, która wiła się jak ślimak bez skorupy. Lecz udało się. Istota wydała parę
bulgoczących dźwięków, jakby coś przełykała, po czym odezwała się głosem Abhorsena:
- Sabriel! Miałem nadzieję, że przyjdziesz, ale też bałem się tego.
- Ojcze... - zaczęła Sabriel, spoglądając na jego uwięzionego ducha, a nie na
stworzenie. - Ojcze...
Nie wytrzymała i rozpłakała się. Przybyła z tak daleka, przez tyle tarapatów przeszła,
po to tylko, by odnaleźć jego ducha w pułapce, tak uwięzionego, że wyzwolenie go nie leżało
w jej mocy. Nawet nie wiedziała, że można kogoś uwięzić w obrębie Bramy!
- Sabriel! Cicho, córeczko! Nie mamy czasu na łzy. Gdzie jest twoje materialne ciało?
- W zbiorniku - pociągnęła nosem Sabriel. - Obok twojego. Wewnątrz ochronnego
rombu.
- A Zmarli? Kerrigor?
- Nie było ich śladu, lecz Kerrigor przebywa gdzieś w Życiu. Nie wiem, gdzie.
- Tak, wiem, że się tam wyłonił - zamruczał Abhorsen ustami stworzenia. - Obawiam
się, że jest pewnie w pobliżu zbiornika. Musimy się spieszyć. Sabriel, czy pamiętasz, jak
dzwonić dwoma dzwonkami naraz? Mosraelem i Kibethem?
- Dwoma dzwonkami? - spytała zbita z tropu Sabriel. Tym, co budzi, i tym, co
prowadzi? W tym samym czasie? Nie słyszała, że to możliwe - a może jednak słyszała?
- Pomyśl - powiedział „rzecznik” Abhorsena. - Przypomnij sobie „Księgę Zmarłych”.
Powoli wróciła jej pamięć, a za nią stronice księgi, sfruwające w świadomość jak
liście z drzewa, którym ktoś potrząsnął. Można było dzwonić parami dzwonków, a nawet
łączyć je w większe grupy, jeśli tylko zebrało się wystarczająco dużo nekromantów, którzy
nimi władali. Ale stwarzało to większe ryzyko...
- Tak - rzekła powoli Sabriel. - Pamiętam. Mosrael i Kibeth. Czy one cię uwolnią?
- Tak. Na pewien czas. Mam nadzieję, że na tak długo, bym dokonał tego, czego
muszę dokonać. A teraz już prędko.
Sabriel przytaknęła, próbując nie myśleć o tym, co właśnie usłyszała. Cały czas
zdawała sobie podświadomie sprawę z tego, że duch Abhorsena za długo już przebywał z dala
od swego ciała i w zbyt dalekich obszarach krainy Śmierci. Nigdy już nie będzie mógł żyć
prawdziwym życiem. Świadomie jednak odpychała tę myśl od siebie.
Schowała miecz do pochwy, odłożyła Rannę i wyjęła Mosraela i Kibetha. Oba były
niebezpiecznymi dzwonkami, a tym bardziej połączone razem. Wyciszyła umysł,
oczyszczając go z myśli i emocji, skupiła się natomiast wyłącznie na dzwonkach. Wtedy
zadzwoniła.
Mosraelem kołysała nad głową, zataczając trzy czwarte okręgu, Kibethem zaś kreśliła
odwróconą ósemkę. Przenikliwy alarm połączył się ze skocznym tańcem, zlewając się w
nieharmonijny, zgrzytliwy, lecz energiczny dźwięk. Sabriel złapała się na tym, że idzie w
stronę wodospadu, choć robiła wszystko, by znieruchomieć. Jakaś siła, przypominająca uścisk
obłąkanego olbrzyma, poruszała jej nogami, zginała je, zmuszała do kroku naprzód.
Jednocześnie jej ojciec wynurzał się z wodospadu Czwartej Bramy. Najpierw uwolniła
się jego głowa i napięły mięśnie karku, potem pokręcił ramionami, uniósł ręce nad głową i
przeciągnął się. Lecz Sabriel kroczyła dalej, aż znalazła się zaledwie dwa kroki od krawędzi i
mogła spojrzeć na wirującą wodę. Jej uszy napełniał dźwięk dzwonków, popychając ją
naprzód.
Wtedy Abhorsen był już wolny i skoczył przed siebie, by wepchnąć dłonie we wnętrza
dzwonków i chwycić ich serca bladymi palcami, uciszając je znienacka. Zapadła cisza, ojciec
i córka wpadli sobie w objęcia tuż na skraju Czwartej Bramy.
- Brawo - rzekł Abhorsen niskim, ciepłym i znajomym głosem, który dodał Sabriel
otuchy niczym wspomnienie z dzieciństwa. - Kiedy już znalazłem się w pułapce, mogłem
tylko przesłać ci dzwonki i miecz. Teraz niestety musimy się spieszyć, by wrócić do Życia,
zanim Kerrigor zrealizuje swój plan. Daj mi na razie Saranetha... nie, może ty trzymaj miecz i
Rannę. Szybko!
Pierwszy ruszył szybkim krokiem w drogę powrotną. Sabriel szła tuż za nim, a w jej
głowie kotłowały się pytania. Nie spuszczała z niego wzroku, spoglądając na znane jej rysy
twarzy, zmierzwione z tyłu włosy, srebrną szczecinę, która dopiero co wyrosła mu na twarzy.
Miał na sobie to samo ubranie, co zwykle, łącznie z opończą w srebrne klucze. Nie był tak
wysoki, jak się dawniej wydawało.
- Ojcze! - zawołała, usiłując rozmawiać z nim, dotrzymać mu kroku i jednocześnie
być czujną. - Co się dzieje? Jaki jest plan Kerrigora? Nie rozumiem. Dlaczego nie
wychowałeś mnie tutaj, bym wiedziała o tym wszystkim?
- Tutaj? - spytał Abhorsen nie zwalniając. - W Śmierci?
- Wiesz, o czym mówię - obruszyła się Sabriel. - W Starym Królestwie! Dlaczego
nie... to znaczy, dlaczego muszę być jedynym Abhorsenem w historii, który nie ma pojęcia o
tym, jak funkcjonuje świat! Dlaczego? Dlaczego?
- Nie ma na to prostej odpowiedzi - odparł Abhorsen przez ramię. - Ale wysłałem cię
do Ancelstierre z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, chciałem zapewnić ci
bezpieczeństwo. Straciłem już twoją matkę, a jedynym sposobem, byś była bezpieczna, było
mieć cię cały czas koło siebie lub trzymać cię w naszym domu - niemal jak więźnia. Nie
mogłaś mi wszędzie towarzyszyć, bo od czasu śmierci Regentki, która nastąpiła dwa lata
przed twym urodzeniem, sytuacja zaczęła się gwałtownie pogarszać. Po drugie Clayrowie
poradzili mi, bym tak zrobił. Powiedzieli, że potrzebujemy kogoś - lub będziemy
potrzebować kogoś - kto zna Ancelstierre. Wówczas nie wiedziałem, dlaczego, lecz teraz
chyba wiem.
- Dlaczego? - spytała Sabriel.
- Ze względu na ciało Kerrigora lub Rogira - wyjaśnił Abhorsen, używając jego
pierwotnego imienia. Nigdy nie można go było naprawdę uśmiercić, gdyż jego ciało chroni
Wolna Magia w jakimś miejscu w Życiu. Tak jak kotwica, dzięki której ciągle powraca. Od
czasu, gdy zniszczono Wielkie Kamienie, każdy Abhorsen poszukiwał tego ciała - ale żaden
go nie odnalazł, ja też, nigdy nie podejrzewaliśmy bowiem, że znajduje się ono w
Ancelstierre, rzecz jasna, w pobliżu Muru. Do tej pory Clayrowie na pewno już je
zlokalizowali, bo Kerrigor musiał się do niego udać, gdy wyłonił się w Życiu. Chcesz
wymówić zaklęcie, czy ja mam to zrobić?
Dotarli do Trzeciej Bramy. Nie czekał na jej odpowiedź, lecz od razu wypowiedział
słowa. Sabriel poczuła się dziwnie, słysząc je, a nie wymawiając, jakby patrzyła na to z
zewnątrz, niczym odległy obserwator.
Przed nimi wznosiły się schody, które przecinały wodospad i mgły. Abhorsen
pokonywał po dwa stopnie za jednym zamachem, dając dowód niewiarygodnej energii.
Sabriel starała się za nim nadążyć, poczuła jednak zmęczenie w kościach i znużenie
rozlewające się po wyczerpanych mięśniach.
- Gotowa do biegu? - spytał Abhorsen. Gdy zeszli ze schodów, ujął ją za łokieć i
weszli w rozdzielające się mgły. Ten zaskakująco oficjalny gest przywiódł jej na myśl czasy,
gdy była małą dziewczynką i podczas jednej z rzeczywistych wizyt ojca w szkole domagała
się, by ktoś jej towarzyszył w niesieniu koszyka na piknik.
Biegli, wyprzedzając falę, i przytrzymywali dłońmi dzwonki, mknąc coraz szybciej.
Sabriel myślała, że zaraz nogi odmówią jej posłuszeństwa i spadnie, koziołkując na łeb na
szyję, aż zatrzyma się w końcu jako plątanina miecza i dzwonków.
Jakoś się jej jednak udało. Abhorsen wyrecytował zaklęcie, które otwierało podstawę
Drugiej Bramy, umożliwiając im przejście przez wir.
- Jak więc mówiłem - ciągnął Abhorsen, znowu przeskakując po dwa schody naraz i
mówiąc tak szybko, jak się wspinał - z Kerrigorem nie da się rozprawić dopóty, dopóki jakiś
Abhorsen nie odnajdzie jego ciała. Wielokrotnie spychaliśmy go w głębsze rejony Śmierci,
nawet do Siódmej Bramy, lecz to tylko odwlekało rozwiązanie problemu. Przez cały ten czas
rósł w siłę, bowiem niszczały pomniejsze Kamienie i upadało Królestwo - a my słabliśmy.
- Co znaczy: my? - spytała Sabriel. Wszystkie te informacje docierały do niej za
szybko, zwłaszcza, że biegli.
- Linie krwi Wielkich Kodeksów - odparł Abhorsen - co w sumie oznacza
Abhorsenów i Clayrów, odkąd ród królewski niemal wygasł. Jest jeszcze, oczywiście,
pozostałość po Budowniczych Muru, rodzaj tworu, który przetrwał po tym, gdy włożyli swe
moce w Mur i Wielkie Kamienie.
Ojciec zszedł ze skraju wiru i pewnym krokiem ruszył do przodu, wchodząc w Drugi
Rejon, a Sabriel podążała tuż za nim. Abhorsen poruszał się tu zupełnie inaczej niż przedtem
ona sama, kiedy się zatrzymywała i badała nieufnie teren. Niemal biegł, najwyraźniej
przemierzając doskonale znaną sobie trasę. Sabriel nie mogła pojąć, w jaki sposób orientował
się w przestrzeni, skoro nie było tu żadnych charakterystycznych punktów. Być może i ona
uważałaby tę drogę za łatwą, gdyby spędziła trzydzieści kilka lat na wędrówkach w Śmierci.
- A zatem - podjął temat Abhorsen - w końcu nadarza się nam sposobność, aby raz na
zawsze pokonać Kerrigora. Clayrowie poprowadzą cię do jego ciała, zniszczysz je, a potem
wygnasz postać, którą przybrał teraz jego duch - będzie znacznie osłabiona. Potem uwolnisz
jedynego ocalałego z rodu Księcia ze stanu zawieszenia, w jakim przebywa, i z pomocą
pozostałości po Budowniczych Muru naprawisz Wielkie Kamienie...
- Ocalały Książę - powtórzyła pytająco Sabriel, czując, jak odsłania się tajemnica,
której wcale nie próbowała rozwiązać - czy to nie on był... hm... zawieszony...
unieruchomiony jako galion w Poświęconej Pieczarze, a jego duch uwięziony w Śmierci?
- Bękart Królowej, do tego chyba niespełna rozumu - rzekł, nie słuchając jej,
Abhorsen. - Płynie w nim jednak właściwa krew. Co takiego? A tak, tak, jest... mówisz, że
był... to znaczy...
- Tak - dodała ze smutkiem Sabriel. - Nazwał sam siebie Touchstone. I czeka w
zbiorniku, koło Kamieni, razem z Moggetem.
Po raz pierwszy Abhorsen przystanął, wyraźnie zdumiony.
- Zdaje się, że wszystkie nasze plany spaliły na panewce - rzekł posępnie i westchnął.
- Kerrigor zwabił mnie do zbiornika, by użyć mej krwi do zniszczenia Wielkiego Kamienia,
udało mi się jednak ochronić, więc zadowolił się uwięzieniem mnie w Śmierci. Myślał, że
zwabi cię do mego ciała i posłuży się twoją krwią - ale nie zatrzasnął mnie w pułapce na tyle
szczelnie, bym nie mógł zaplanować zmiany wydarzeń. Ale teraz, skoro jest tam Książę,
Kerrigor dysponuje kolejnym źródłem krwi, by zniszczyć Wielki Kodeks.
- On jest w ochronnym rombie - rzekła Sabriel, czując nagły przypływ strachu o
Touchstone’a.
- To może nie wystarczyć - odparł ponuro Abhorsen. - Każdy dzień spędzony w życiu
dodaje Kerrigorowi nowych sił. Odbiera on siłę żyjącym ludziom i żywi się mocą
zniszczonych Kamieni. Wkrótce będzie w stanie zniweczyć nawet najpotężniejsze
zabezpieczenia i obwarowania Magii Kodeksu. Może już teraz ma tyle siły. Ale opowiedz mi
o towarzyszu Księcia. Kim jest Mogget?
- Mogget? - powtórzyła ze zdziwieniem Sabriel. - Przecież poznałam go w naszym
domu! Jest jakąś istotą Wolnej Magii, która przybrała postać białego kota. Ma czerwoną
obróżkę z miniaturowym Saranethem.
- Mogget - powiedział Abhorsen, obracając to słowo w ustach, jakby próbował się
jakoś uporać z niezbyt smacznym kąskiem - to pozostałość po Budowniczych Muru lub też
ich ostatnie dzieło czy ich dziecko - nikt nie wie, pewnie nawet on sam. Ciekawe, czemu
przybrał postać kota? Zawsze znalem go jako karzełka, do tego albinosa, i praktycznie nigdy
nie opuszczał domu. Sądzę, że może być rodzajem ochrony dla Księcia. Musimy się spieszyć.
- Myślałam, że cały czas się spieszymy! - rzuciła Sabriel, kiedy ojciec znowu ruszył z
miejsca. Nie chciała się dąsać, ale inaczej wyobrażała sobie spotkanie ojca i córki po długiej
rozłące. Ledwo ją zauważał, traktując wyłącznie jako powiernicę kolejnych rewelacji i
narzędzie, dzięki któremu rozprawią się z Kerrigorem.
Abhorsen przystanął nagle i przygarnął ją jednym ramieniem do siebie. Choć jego
uścisk był mocny, Sabriel czuła, że pochodzi jakby z innego świata, jakby jego ramię utkane
było z cienia, który chwilowo zrodziło światło, lecz skazany jest na niebyt, gdy tylko
zapadnie noc.
- Wiem, że nie byłem idealnym ojcem - rzekł cicho Abhorsen. - Nie jest nim żaden z
nas. Kiedy zostaje się Abhorsenem, wiele się traci. Brzemię odpowiedzialności za tylu ludzi
bezlitośnie niszczy nasze prywatne więzi, przeciwności i wrogowie zabijają w nas czułość,
nasze horyzonty się zawężają. Jesteś moją córką i zawsze cię kochałem. Ale teraz odżyłem
tylko na pewien krótki czas - na dziesięć tysięcy uderzeń serca, nie więcej - i muszę wygrać
bitwę ze straszliwym wrogiem. Role, które teraz mamy z konieczności odegrać, to nie ojca i
córki, lecz starego Abhorsena, który ustępuje miejsca młodemu. Pod tym wszystkim zawsze
się jednak kryje moja miłość.
- Dziesięć tysięcy uderzeń serca... - szeptała Sabriel, a łzy spływały jej po twarzy.
Delikatnie oswobodziła się z objęć ojca i wspólnie ruszyli dalej w drogę, w kierunku
Pierwszej Bramy, Pierwszego Rejonu, Życia - a potem zbiornika.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Touchstone widział już teraz Zmarłych i słyszał ich bez trudu. Skandowali coś i
klaskali w gnijące dłonie w miarowym, wolnym rytmie, który sprawiał, że wszystkie włosy
stawały mu dęba. Był to upiorny hałas, kość uderzała o kość, rozkładające się galaretowate
ciała wydawały głuchy odgłos. Skandowane słowa wywoływały jeszcze gorsze wrażenie,
gdyż tylko nieliczni mieli jako tako zachowane usta. Touchstone nigdy nie widział ani nie
słyszał tonącego statku - teraz wiedział już, jak wołają tysiące żeglarzy, skazanych na śmierć
w spokojnym morzu. Zmarli przymaszerowali w szeregach w pobliże miejsca, w którym stał
Touchstone. Tworzyli wielką masę ruchliwego cienia, rozlewając się wokół kolumn niczym
dławiące grzyby. Touchstone nie mógł dostrzec, co robili, aż w końcu wyjaśnił mu to
Mogget, który dobrze widział w ciemnościach.
- Ustawiają się w dwa rzędy, między którymi powstanie przejście - korytarz Zmarłych
Pomocników, ciągnący się od Północnych Schodów do nas - szepnął kot, choć już od dawna
nie trzeba było zachowywać ciszy.
- Czy widzisz wejście na schody? - spytał Touchstone. Odkąd zobaczył i poczuł woń
butwiejących, cuchnących zwłok, ustawionych dla pośmiewiska jak na paradzie wojskowej,
przestał się bać. Powinienem był umrzeć w tym zbiorniku dawno temu, pomyślał. To tylko
dwustuletnie opóźnienie...
- Tak, widzę - odpowiedział Mogget, a w jego zielonych oczach błyskały ogniki. -
Przybyła jakaś wysoka bestia, której ciało wrze od brudnych płomieni. To Mordikant.
Przykuca w wodzie, spoglądając za siebie i w górę jak pies, który łasi się do pana. Za jego
plecami na schodach kłębi się mgła - sztuczka Wolnej Magii. Ciekawe, czemu tak bardzo
pragnie się popisywać?
- Rogir zawsze był barwną postacią, zwracał na siebie uwagę - stwierdził Touchstone,
jakby komentował coś przy stole podczas obiadu. - Lubił, kiedy inni na niego patrzyli. Nie
zmienił się ani jako Kerrigor, ani jako Zmarły.
- Ale jednak się zmienił i to bardzo - rzekł Mogget. - Wie, że tu jesteś i używa mgły z
próżności. Musiał się bardzo spieszyć, kiedy tworzył ciało, które teraz nosi. Próżny
mężczyzna - nawet Zmarły - nie miałby ochoty, żeby go oglądano w takiej postaci.
Touchstone przełknął ślinę, próbując o tym nie myśleć. Zastanawiał się, czy mógłby
się wyrwać z rombu ochronnego, kierując miecze wprost w tę mgłę, przypuścić szaleńczy
atak - ale nawet gdyby tam dotarł, to czy jego miecze, choć były zaklęte dzięki Kodeksowi,
uczyniłyby jakąś krzywdę magicznemu ciału Kerrigora, które ów na siebie przywdział?
Coś poruszyło się w wodzie na samych obrzeżach jego pola widzenia i Pomocnicy
zwiększyli tempo bębnienia, a ich bulgoczące, rytmiczne skandowanie stawało się coraz
głośniejsze.
Touchstone zmrużył oczy, by upewnić się, czy dobrze widział kłęby dymu, które
pełzły leniwie przez wodę, między dwoma rzędami Zmarłych, którzy ściśle trzymali się
utworzonego przez siebie korytarza.
- On się nami bawi - wysapał Touchstone, zaskoczony, że brakło mu tchu. Czuł się
tak, jakby przebiegł już milę i serce waliło mu: stuk, puk, stuk, puk...
Nagle rytmiczne bębnienie Zmarłych zagłuszyło potworne wycie i Touchstone
odskoczył w tył, niemal strącając Moggeta. Wycie wzmagało się, aż w końcu zrobiło się nie
do zniesienia, a wtedy z ciemności i mgły wyłoniła się olbrzymia postać, stąpając ciężko w
ich kierunku. Biła od niej potężna siła, a kiedy istota zaczęła biec, gwałtownie rozdzierała
kłębiącą się wokół wodną mgłę.
Touchstone krzyknął z wrażenia, a może ze strachu - nie był pewien - odrzucił
świeczkę, wyciągnął swój lewy miecz i ciął nim w powietrzu, przykucając, aby odeprzeć
ewentualny cios, przy czym zgiął kolana tak mocno, że zanurzył się po piersi w wodzie.
- Mordikant! - wrzasnął Mogget, i już go nie było, skoczył bowiem z ramion
Touchstone’a wprost na nadal oszronioną Sabriel.
Do Touchstone’a ledwie dotarła ta informacja, gdyż w mgnieniu oka ujrzał coś w
rodzaju ogromnego niedźwiedzia, spowitego w płomienie i wydającego ryk jak ostatni krzyk
ofiary tuż przed jej złożeniem, gdy Mordikant zderzył się z ochronnym rombem i
wyciągniętymi naprzód mieczami Touchstone’a.
Wystrzeliły srebrne iskry, a huk uderzenia zagłuszył wycie i odrzucił Touchstone’a i
Mordikanta kilka jardów do tyłu. Touchstone stracił równowagę i runął do wody,
wypuszczając powietrze nosem i otwartymi do krzyku ustami. Wpadł w panikę, sądząc, że
Mordikant go przygniecie swym ciężarem i zbyt gwałtownie rzucił się do tyłu, okrutnie
nadwerężając sobie mięśnie brzucha.
Potem wyskoczył z wody, trzymając w pogotowiu miecze, jednak romb pozostał
nietknięty i Mordikant wycofał się, wracając wzdłuż korytarza Pomocników. Zmarli przestali
już hałasować, lecz w sali rozległ się za to inny dźwięk - coś, czego Touchstone nie był w
stanie rozpoznać, dopóki nie wylała mu się z uszu woda.
Był to śmiech, śmiech, który dobiegał z mgły i odbijał się echem. Mgła rozchodziła
się teraz wielką falą po wodzie, coraz bardziej się przybliżając, aż otuliła cofającego się
Mordikanta tak, że znikł im z oczu.
- Czy mój ogar cię przestraszył, braciszku? - odezwał się głos zza mgieł.
- Au! - zawołała Sabriel, czując pazurki Moggeta na swym ciele. Abhorsen spojrzał na
nią i uniósł pytająco srebrzystą brew.
- Coś dotknęło mojego ciała w Życiu - wyjaśniła. - Chyba Mogget. Ciekawe, co się
tam dzieje?
Stali na samej krawędzi Śmierci, na granicy z Życiem. Żaden Zmarły nie usiłował ich
zatrzymać, więc przeszli bez kłopotu przez Pierwszą Bramę. Być może każdy Zmarły
stchórzyłby na widok dwóch Abhorsenów...
Teraz czekali. Sabriel nie wiedziała, dlaczego. Albo Abhorsen mógł w jakiś sposób
dostrzec to, co się dzieje w Życiu, albo to sobie wydedukował. Stał, lekko pochylony, jakby
podsłuchiwał i przystawiał ucho do nie istniejących drzwi.
Sabriel stała natomiast jak żołnierz trzymający straż przed Zmarłymi. Zniszczone
Kamienie uczyniły z tej części krainy Śmierci zachęcający gościniec do Życia, spodziewała
się tu zatem wielu Zmarłych, którzy będą próbować wykorzystać tę wyrwę. Ale było inaczej.
Wydawało się, że są sami w szarej, nie wyróżniającej się niczym rzece, a jej wiry i odmęty
służą im za jedynych sąsiadów.
Abhorsen zamknął oczy i skupił się jeszcze bardziej, po czym otworzył je szeroko i
dotknął lekko ramienia Sabriel.
- Już prawie czas - rzekł łagodnie. - Kiedy wynurzymy się w Życiu, chcę, żebyś
zabrała... Touchstone’a i pobiegła z nim na Północne Schody. Nie zatrzymujcie się pod
żadnym pozorem. Kiedy wydostaniecie się na zewnątrz, macie się wspiąć na szczyt
Pałacowego Wzgórza i udać na Dziedziniec Zachodni. Teraz jest to tylko pusty plac -
Touchstone będzie wiedział, jak tam dotrzeć. Jeśli Clayrowie dobrze widzą i znowu nie
pomieszało się im jedno „kiedy” z drugim „kiedy”, będzie tam czekać Papierowe Skrzydło...
- Papierowe Skrzydło? - przerwała Sabriel. - Przecież je rozbiłam.
- Jest ich kilka - odparł Abhorsen. - Ta Abhorsen, która je stworzyła, jak sądzę
czterdziesta szósta, nauczyła kilku innych, jak należy je budować. W każdym razie powinno
tam być. Będą tam również Clayrowie albo jakiś posłaniec, od których dowiecie się, gdzie
znaleźć ciało Kerrigora w Ancelstierre. Lećcie jak najbliżej Muru, przefruńcie go, znajdźcie
ciało - i zniszczcie je!
- A co ty będziesz robił? - szepnęła Sabriel.
- Oto Saraneth - odezwał się Abhorsen, unikając jej spojrzenia. - Daj mi swój miecz
i... Astaraela.
Siódmy dzwonek Astarael, od smutku i żałoby.
Sabriel nie drgnęła, nie uczyniła najmniejszego ruchu, by podać dzwonek lub miecz.
Abhorsen wepchnął Saranetha do właściwego mieszka i zawiązał rzemyk. Zaczynał
rozwiązywać ten, w którym znajdował się Astarael, lecz dłoń Sabriel zacisnęła się na jego
dłoni i trzymała ją kurczowo.
- Musi być jakieś inne wyjście - zapłakała. - Możemy uciec razem.
- Nie - odparł stanowczo Abhorsen. Delikatnie odepchnął jej dłoń. Sabriel poddała się,
a on ostrożnie wyjął z mieszka Astaraela, upewniając się, że ten nie zadzwoni. - Czy to idący
wybiera drogę, czy droga idącego?
Odrętwiała Sabriel podała mu swój miecz... jego miecz. Puste dłonie opadły po obu
bokach jej ciała.
- Dochodziłem w Śmierci do samej przepaści Dziewiątej Bramy - powiedział cicho
Abhorsen. - Znam tajemnice i potworności Dziewięciu Rejonów. Nie wiem, co leży za nimi,
lecz wszystko, co żyje, w swoim czasie musi się tam udać. Ta zasada rządzi naszą pracą jako
Abhorsenów, lecz kieruje również nami. Jesteś pięćdziesiątym trzecim Abhorsenem, Sabriel.
Nie wykształciłem cię tak dobrze, jak powinienem był to zrobić - niechaj to będzie mą
ostatnią lekcją. Dla wszystkich i wszystkiego wyznaczono czas umierania.
Pochylił się do przodu i ucałował ją w czoło, tuż pod krawędzią hełmu. Przez chwilę
stała jak nieruchoma marionetka, po czym rzuciła mu się do piersi, czując miękką tkaninę
opończy. Zdawało się, że nagle zmalała do rozmiarów małej dziewczynki, biegnącej do
szkolnej bramy, by paść mu w objęcia. Tak jak wtedy, również teraz usłyszała bicie jego
serca, tylko że teraz były to przesypujące się ziarenka klepsydry, które odliczały jego ciężko
zdobyte dziesięć tysięcy uderzeń, aż nadejdzie pora, by umarł.
Przytuliła się do niego mocno, obejmując go rękoma, aż jej dłonie zetknęły się na
plecach ojca, Abhorsen zaś rozpostarł ramiona jak krzyż, dzierżąc w jednej dłoni miecz, a w
drugiej dzwonek. Wtedy go puściła.
Obrócili się i razem pogrążyli w Życiu.
Kerrigor zaśmiał się ponownie, a jego nieprzyzwoity rechot wzniósł się aż do
obłąkanego crescendo, po czym umilkł nagle, a wtedy zapadła złowieszcza cisza. Zmarli
wrócili do swego bębnienia, teraz nieco cichszego, mgła zaś nieubłaganie posuwała się
naprzód. Przemoczony i częściowo zanurzony Touchstone obserwował ją w nerwowym
napięciu, jak schwytana przez oślizgłego węża mysz. Gdzieś w głowie kołatała mu myśl, że
jest mu znacznie łatwiej patrzeć na białą mgłę. Ponad podziemiami znikły chmury i obrzeża
zbiornika znów oświetlało rozrzedzone światło słoneczne. Lecz oni znajdowali się ponad
czterdzieści kroków od tych krawędzi...
Nagle za jego plecami rozległ się jakiś trzask, który sprawił, że Touchstone wzdrygnął
się i obrócił. Lęk zmienił się w ulgę: Sabriel wracała ze swym ojcem do Życia! Opadały z
nich kryształki lodu, a tafla, która skuwała Abhorsena w pasie, pękła na kilka małych
kawałków kry i odpłynęła.
Kiedy z ich rąk i twarzy odpadł szron, Touchstone aż zamrugał. Teraz Sabriel miała
puste dłonie, a Abhorsen dzierżył miecz i dzwonki.
- Dzięki niech będą Kodeksowi! - zawołał Touchstone, gdy otworzyli oczy i poruszyli
się.
Nikt go jednak nie usłyszał, bowiem w tej samej chwili powietrze rozdarł potworny
krzyk wściekłości i furii, który dobiegał z mgły, tak głośny, że wstrząsnął kolumnami, a woda
się zmarszczyła.
Touchstone znowu się obrócił i ujrzał strzępy mgły, która rozpraszając się, odsłoniła
Mordikanta. Przykucnął on tak nisko, że ponad wodą wystawały mu tylko oczy i szerokie
usta, z których bulgotały oleiste płomienie. Za jego plecami, wznosząc wydłużoną rękę nad
głową z błotnistej gliny, stało coś, co można by uznać za człowieka.
Wytężając wzrok, Touchstone zobaczył, że Kerrigor postarał się, aby ciało, które
obecnie zamieszkiwał, wyglądało jak dawny Rogir, ale musiało mu zabraknąć umiejętności,
pamięci lub dobrego smaku. Kerrigor mierzył teraz przynajmniej siedem stóp wzrostu, a jego
ogromna klatka piersiowa i bardzo wąska talia miały niewłaściwe proporcje. W za chudej i za
długiej głowie widać było szerokie od ucha do ucha usta. Nie dało mu się patrzeć w oczy,
były one bowiem wąskimi szparkami, w których płonęły ognie Wolnej Magii - wcale więc
nie przypominały oczu.
Mimo to, nawet w tak wypaczonej formie, miał coś z dawnego Rogira, jakby ktoś
wziął jego postać sprzed lat i rozciągnął ją lub powykręcał niczym giętką podatną masę...
Odrażające usta otworzyły się, ziejąc coraz szerzej, a potem Kerrigor roześmiał się
krótko, kończąc kłapnięciem zamykanych szczęk. Wówczas przemówił głosem równie
spaczonym i zniekształconym jak jego ciało:
- Ależ mam szczęście. Trzech dawców krwi potrzebnej do niszczenia! Aż trzech!
Touchstone nadal wlepiał w niego oczy i słuchał głosu Kerrigora, w którym
dźwięczała nutka głosu Rogira, lecz w jego brzmieniu było coś zepsutego i wilgotnego jak
robaczywy owoc. Widział równocześnie i tego obecnego, zniekształconego Kerrigora, i to
dawne, o wiele lepiej zbudowane ciało, które znał pod imieniem Rogira. Widział znów
sztylet, który podrzynał gardło Królowej, tryskający strumień krwi, złoty puchar...
Jakaś dłoń chwyciła go, obróciła o sto osiemdziesiąt stopni i wyrwała mu miecz z
lewej dłoni. Momentalnie wrócił do teraźniejszości, skupił się, złapał powietrze i dostrzegł
Sabriel, która trzymała w prawej ręce jego miecz. Wzięła go prędko za rękę, ciągnąc na
południe. Pozwolił jej na to i pobiegł z nią na miękkich nogach, rozchlapując wodę. Nagle
zobaczył wszystko jakby w dużym przybliżeniu, jego pole widzenia zawężało się niczym w
na wpół zapamiętanym śnie.
Po raz pierwszy zobaczył ojca Sabriel - Abhorsena, który nie był skuty lodem i
pokryty szronem. Wyglądał na twardego i zaciętego człowieka, mimo to uśmiechnął się do
niego i leciutko skinął głową, gdy go mijali. Touchstone zastanawiał się, dlaczego Abhorsen
szedł w niewłaściwym kierunku... w stronę Kerrigora, w stronę sztyletu i czyhającego
pucharu. Miał też na ramieniu Moggeta, a to było do kota niepodobne, Mogget nie pchał się
w niebezpieczeństwo... i jeszcze coś dziwnego... tak, nie nosił swej obroży... Może powinien
wrócić, założyć Moggetowi obrożę i próbować walczyć z Kerrigorem...
- Biegnij! A niech cię! Biegnij! - krzyknęła Sabriel, gdy się na wpół obrócił. Jej głos
wyrwał go z rodzaju transu, w jakim przebywał. Wyszli już z ochronnego rombu, więc od
razu dopadł go atak mdłości. Znienacka zwymiotował, odwracając głowę w biegu.
Uświadomił sobie, że Sabriel go wlecze, więc zmusił się, by biec szybciej, choć zdrętwiały
mu nogi i czuł w nich okropne mrowienie. Znowu słyszał Zmarłych. Śpiewali i bębnili coraz
szybciej. Odezwały się też jakieś głosy, które się wznosiły i odbijały echem po rozległych
podziemiach. Wycie Mordikanta i dziwny dźwięk, raz huczący, raz trzeszczący, który
bardziej dało się odczuć, niż usłyszeć.
Dotarli do Południowych Schodów, lecz Sabriel nie zwalniała, prędko pokonując
stopnie. Po półmroku zbiornika znaleźli się teraz w zupełnych ciemnościach. Touchstone
puścił niechcący jej dłoń, lecz znowu ją odnalazł, i wspólnie drapali się po schodach,
niebezpiecznie obracając wyciągniętymi mieczami, które z kamienia krzesały iskry. Nadal
słyszeli za plecami tumult, wycie, bębnienie, krzyki, wszystko spotęgowane przez niosącą
głos wodę i wielkość zbiornika. Wtem odezwał się inny dźwięk, który przebijał się przez
hałas swą czystą doskonałością.
Zaczynał się cicho, jak ledwo trącony kamerton, jednak jego niezmącony, czysty ton
narastał, wygrywany przez niestrudzonego dzwonnika, aż nic nie istniało poza dźwiękiem
Astaraela.
Sabriel i Touchstone przystanęli niemal w pół kroku. Poczuli nagłą, nieprzepartą chęć,
by opuścić ciała, zrzucić je niczym zużyty, sfatygowany bagaż. Ich duchy - esencja ich jaźni -
pragnęły się udać w drogę, do Śmierci, zanurzyć radośnie w najsilniejszym prądzie rzeki, dać
się nieść aż do samego końca.
- Myśl o Życiu! - zawołała przeraźliwym głosem Sabriel, z trudem przekrzykując
czysty ton dzwonka. Czuła, jak Touchstone umiera, jak słabnie jego wola, nie dość silna, by
utrzymać go przy Życiu. Wydawało się nawet, że spodziewał się nagłego wezwania do
Śmierci.
- Zwalcz to! - krzyknęła raz jeszcze, upuszczając miecz, by wymierzyć mu policzek. -
Żyj!
Lecz on dalej wymykał się z Życia. Zdesperowana chwyciła go za uszy i pocałowała z
dziką namiętnością, gryząc go w wargę. Słonawa krew napełniła obojgu usta. Jego oczy
błysnęły i poczuła, jak Touchstone się skupia i powraca do Życia. Upadł mu miecz, a on
otoczył ją ramionami i odwzajemnił pocałunek. Potem złożył głowę na jej ramieniu, a ona na
jego, i trzymali się ciasno w objęciach, dopóki powoli nie umilkła ostatnia nuta Astaraela.
Nareszcie zapadła cisza. Ostrożnie wysunęli się ze swych objęć. Touchstone szukał
drżącymi rękoma po omacku swego miecza, lecz Sabriel prędko zapaliła świecę, by nie
skaleczył się w ciemności. Spojrzeli na siebie nawzajem w migotliwym świetle. Sabriel
zwilgotniały oczy, Touchstone miał zakrwawione wargi.
- Co to było? - zapytał ochryple Touchstone.
- Astarael - odparła Sabriel. - Dzwonek ostateczny. Wzywa każdego, kto go słyszy, do
Śmierci.
- A Kerrigor...
- On wróci - szepnęła Sabriel. - Zawsze będzie powracał, dopóki nie zostanie
zniszczone jego prawdziwe ciało.
- A twój ojciec? - wymamrotał Touchstone. - Mogget?
- Ojciec nie żyje - powiedziała Sabriel. Miała opanowaną twarz, ale oczy wezbrały
łzami. - Szybko przekroczy Ostatnią Bramę. Nie wiem, co z Moggetem.
Dotknęła palcem srebrnego pierścienia na dłoni, zmarszczyła brwi i schyliła się, by
podnieść zabrany Touchstone’owi miecz.
- Chodźmy - zarządziła. - Musimy wspiąć się na Dziedziniec Zachodni. Szybko.
- Dziedziniec Zachodni? - spytał Touchstone, zabierając z powrotem miecz. Choć czuł
zamęt i było mu niedobrze, zmusił się, aby się podnieść. - Pałacu?
- Tak - odpowiedziała Sabriel. - Idziemy.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Ich oczy poraził blask słońca, gdyż, choć to zadziwiające, dopiero minęło południe.
Potykając się, wyszli po marmurowych schodach groty i zaczęli mrugać jak żerujące nocą
zwierzęta wykurzone ze swej podziemnej nory.
Sabriel rozglądnęła się po spokojnych, skąpanych w słońcu drzewach, łagodnym
bezmiarze traw, zatkanej liśćmi fontannie. Wszystko zdawało się tak zwyczajne, tak odległe
od tej obłąkanej i chorej komnaty strachu, którą się okazał ukryty głęboko pod ich stopami
zbiornik.
Spojrzała też na niebo, którego błękit się rozmazywał, a cofające się kontury chmur
zaledwie majaczyły na obrzeżach jej zamglonego pola widzenia. Mój ojciec nie żyje,
pomyślała. Odszedł na zawsze...
- Droga wije się wokół południowo-zachodniej części Wzgórza Pałacowego - odezwał
się w pobliżu jakiś głos, dochodząc spoza błękitu.
- Co takiego?
- Droga na Dziedziniec Zachodni.
To był głos Touchstone’a. Sabriel zamknęła oczy, zmusiła się do maksymalnej
koncentracji, skupienia na tym, co się dzieje tu i teraz. Otworzyła oczy i popatrzyła na
Touchstone’a.
Po twarzy ściekały mu strużki krwi z rozciętej wargi, mokre włosy przylgnęły płasko
do czaszki, zbroja i ubranie przemokły tak, że stały się ciemne. Po nadal wyciągniętym
mieczu, skierowanym w stronę ziemi, spływała woda.
- Nie mówiłeś mi, że jesteś Księciem - odezwała się Sabriel, jakby prowadziła
normalną towarzyską rozmowę. Równie dobrze mogła zrobić parę uwag o pogodzie. Jej
własny głos zabrzmiał dla niej dość dziwacznie, nie miała jednak dość siły, by zmienić ton.
- Nie jestem - odparł ze wzruszeniem ramion Touchstone. Gdy mówił, patrzył w
niebo. - Moją matką była Królowa, lecz ojcem nieznany człowiek z północy. Matka „zadała
się z nim” po śmierci Króla Małżonka. Zginął w wypadku na polowaniu, zanim się
urodziłem. Zaraz, zaraz, czy nie musimy już iść na Dziedziniec Zachodni?
- Chyba tak - odparła tępo Sabriel. - Ojciec powiedział, że będzie tam czekać
Papierowe Skrzydło i Clayrowie, którzy wyjaśnią, dokąd mamy lecieć.
- Ach tak - odparł Touchstone. Podszedł bliżej i zajrzał w puste oczy Sabriel, po czym
ujął ją za nie stawiające oporu i dziwnie bezwładne ramię, kierując ją w stronę szpaleru
buków, którymi wysadzana była ścieżka do zachodniego krańca parku. Szła posłusznie,
przyspieszając, gdy Touchstone zwiększał tempo, aż prawie biegli. Przyciskał jej ramię i raz
po raz zerkał na boki. Urywane, szarpane ruchy Sabriel przypominały osobliwe ożywienie, w
jakie wpada lunatyk.
Paręset jardów od sztucznych grot znikły buki, ustępując miejsca trawnikom i z boku
Wzgórza Pałacowego pojawiła się droga na szczyt, która dwukrotnie ostro zakręcała.
Choć kiedyś była porządnie wybrukowana, kamienne płyty gdzieniegdzie się
wybrzuszyły lub zapadły, nikt bowiem nie dbał o nie od ponad dwudziestu lat. W niektórych
miejscach utworzyły się dość głębokie dziury i koleiny. W jedną z nich wpadła Sabriel i omal
się nie wywróciła, lecz Touchstone chwycił ją w porę. Ten niewielki wstrząs pomógł jej
jednak wyrwać się z o wiele silniejszego wstrząsu, jakiego doznała, i odkryła, że budzi się w
niej nowa czujność i energia, które zagłuszyły rozpacz i drętwotę.
- Dlaczego biegniemy?
- Ścigają nas hieny - odparł krótko Touchstone, wskazując za siebie w stronę parku. -
Ci sami ludzie, którzy prowadzili dzieci przy bramie.
Sabriel spojrzała tam, gdzie pokazał: wzdłuż szpaleru buków posuwały się z wolna
postaci. Dziewięciu mężczyzn, którzy szli blisko siebie, śmiali się i rozmawiali. Biła od nich
pewność, że Sabriel i Touchstone im nie uciekną. Byli w takim nastroju, w jaki wpadają
zapewne sezonowi naganiacze zwierzyny, którzy bez trudu pędzą swoje głupiutkie ofiary na
niechybną zgubę. Jeden z nich zauważył, że Sabriel i Touchstone ich obserwują, na co
zareagował niejasnym z racji odległości gestem, prawdopodobnie jednak oznaczał on coś
nieprzyzwoitego. Ich śmiech niósł się wraz z wiatrem. Zamiary mężczyzn stały się oczywiste
i wrogie.
- Ciekawe, czy mają jakiś pakt ze Zmarłymi, by mogli się zajmować swym
procederem, gdy światło słońca sprzyja żyjącym... - rzekła niewesoło Sabriel, a w jej słowach
zadźwięczała odraza.
- Tak czy owak, nie mają dobrych intencji - odparł Touchstone, kiedy znowu ruszyli
przed siebie, a ich szybki marsz zamienił się w bieg. - Mają łuki i założę się, że potrafią
dobrze strzelać, nie tak, jak wieśniacy z Nestowe.
- Tak - przytaknęła Sabriel. - Mam nadzieję, że na górze czeka Papierowe Skrzydło...
Nie musiała rozwodzić się nad tym, co się stanie, jeśli Skrzydło nie czeka. Żadne z
nich nie miało kondycji, która pozwoliłaby im na walkę lub użycie Magii Kodeksu, a
dziewięciu strzelców mogło ich z łatwością wykończyć lub wziąć w niewolę. Jeśli ci ludzie
pracowali dla Kerrigora, oznaczało to schwytanie i nóż przyłożony do gardła w mroku
podziemnego zbiornika...
Droga stawała się coraz bardziej stroma, biegli w milczeniu, a ich oddech stawał się
coraz szybszy i urywany, nie marnowali go więc na słowa. Touchstone zakaszlał i Sabriel
spojrzała na niego z troską, dopóki nie uprzytomniła sobie, że sama też kaszle. Znajdowali się
w takim stanie, że strzały nie były konieczne do wykończenia, wystarczyłoby do tego samo
wzgórze.
- Już... niedaleko - wysapał Touchstone, gdy wzięli ostry zakręt, a ich zmęczone nogi
zyskały parę sekund wytchnienia na płaskim odcinku, zanim nie dotarli do kolejnej
stromizny.
Sabriel zaczęła się śmiać z goryczą, kaszląc na przemian, bo wiedziała, że są jeszcze
bardzo daleko. Nagle jej śmiech przerodził się w krzyk przerażenia, gdyż coś uderzyło ją w
żebra, jakby otrzymała z zaskoczenia cios na ringu. Upadła na Touchstone’a, przewracając
ich oboje na twarde kamienne płyty. Wypuszczona z oddali strzała nie chybiła.
- Sabriel! - zawołał Touchstone podniesionym ze strachu i gniewu głosem. Jeszcze raz
krzyknął do niej po imieniu, a wtedy Sabriel poczuła, jak nagle nabiera w nim rozmachu
Magia Kodeksu. Podczas gdy jej moc narastała, on podskoczył i wyrzucił ramiona w
kierunku wroga, owego zbyt dobrego strzelca. Na koniuszkach palców rozkwitło mu osiem
małych słońc, powiększając się do rozmiaru jego zaciśniętych pięści. Wówczas wystrzeliły,
zostawiając w powietrzu białe refleksy. Ułamek sekundy później z dołu dobiegł krzyk,
świadczący o tym, że trafiły przynajmniej jednego z mężczyzn.
Sabriel zastanawiała się w odrętwieniu, jakim sposobem Touchstone znalazł siłę, by
rzucić takie zaklęcie. Jej rozważania zamieniły się w zdumienie, kiedy nagle schylił się i
jednym zręcznym ruchem uniósł ją do góry wraz z plecakiem i wszystkimi rzeczami, tuląc w
ramionach. Utkwiona w jej boku strzała nieco się przesunęła i Sabriel wydała okrzyk bólu,
lecz Touchstone nawet tego nie zauważył. Odrzucił w tył głowę, ryknął niczym zwierzę jakąś
groźbę i puścił się biegiem w górę. Z początku zataczał się niezgrabnie, lecz zaraz potem
przyspieszył i pędził w niemal nieludzkim tempie. Z ust buchała mu piana, ściekając po
brodzie i spadając na Sabriel. Wszystkie żyły i mięśnie karku i twarzy naprężyły się, a oczy
zaszły mgłą.
Wpadł w taki szał, że nic nie było go w stanie zatrzymać, chyba że ktoś odrąbałby mu
wszystkie kończyny. Sabriel dygotała w jego objęciach i obracała twarz do jego piersi,
obawiając się spojrzeć w dziką, charczącą twarz, która niewiele przypominała Touchstone’a,
jakiego znała. Za to przynajmniej oddalali się coraz bardziej od wroga...
Biegł i biegł, a gdy droga skończyła się, pokonywał kamienie spadające z czegoś, co
niegdyś służyło jako brama wejściowa, niemal nie przystając, przeskakując z jednego głazu
na drugi jak kozica. Jego twarz płonęła teraz jaskrawą czerwienią, a krew pulsowała tak
prędko, że żyły na szyi przypominały trzepocące skrzydełka kolibra. Sabriel zapomniała o
własnej ranie, gdyż ogarnął ja nagły lęk, że Touchstone’owi pęknie serce. Zaczęła na niego
krzyczeć, błagając, by opanował swą wściekłość.
- Touchstone! Jesteśmy bezpieczni! Postaw mnie na ziemi! Zatrzymaj się! Proszę,
stój!
Nie usłyszał jej, uwagę jego pochłaniała bowiem całkowicie ścieżka, którą biegł przez
obróconą w ruinę bramę. Rzucał głową na boki jak węszący ogar, a nozdrza mu się
rozszerzyły.
- Touchstone! Touchstone! - załkała Sabriel, okładając go pięściami po piersiach. - Już
uciekliśmy! Nic mi nie jest! Stój! Stój!
Ale on biegł dalej przez kolejny łuk, po wznoszącej się dróżce, a kamienie tylko
migały pod jego stopami. Potem pędził w dół po kilku schodach, przeskakując ziejące dziury.
Na chwilę wstrzymały go jakieś zamknięte drzwi i Sabriel odetchnęła już z ulgą, lecz on
kopnął je wściekle, aż trzasnęło zbutwiałe drewno i drzwi ustąpiły. Wszedł wtedy tyłem,
uważnie osłaniając Sabriel przed drzazgami.
Za drzwiami znajdowała się rozległa przestrzeń, ograniczona walącymi się murami.
Porastały ją wysokie chwasty, a gdzieniegdzie stało cherlawe drzewo - samosiejka. Dokładnie
w zachodnim rogu dziedzińca, w miejscu, w którym dawno już runął i rozkruszył się mur,
ustawiono dwa Papierowe Skrzydła, jedno w stronę południa, a drugie północy - widać też
było niewyraźne sylwetki dwóch osób, obramowane płomiennym pomarańczowym blaskiem
popołudniowego słońca, które zachodziło za ich plecami.
Touchstone rzucił się do przodu w tempie, które można określić jako galop, torując
sobie drogę pośród chwastów jak przedzierający się przez morskie glony statek. Podbiegł
wprost do dwóch stojących postaci, położył delikatnie Sabriel na ziemi przed nimi - i
przewrócił się, wywracając białkami oczu. Jego kończynami wstrząsały drgawki.
Sabriel próbowała dopełznąć w jego stronę, lecz nagle odezwał się ostry, potworny ból
w boku, zdobyła się więc jedynie na to, by usiąść i spojrzeć na dwie osoby i Papierowe
Skrzydła.
- Witajcie - rzekły chórem. - Jesteśmy, tymczasowo, Clayrami. A wy to zapewne
Abhorsen i Król.
Sabriel wpatrywała się w nie i wyschło jej w ustach. Słońce świeciło jej w oczy, nie
widziała ich więc dokładnie. Dwie młode kobiety z długimi włosami i błyszczącymi,
przenikliwymi niebieskimi oczami. Ubrane były w białe płócienne suknie o długich luźnych
rękawach. Widok tych starannie odprasowanych szat sprawił, że Sabriel poczuła, iż musi
wyglądać zupełnie jak niecywilizowany człowiek: spocona i w przemoczonych bryczesach.
Kobiety miały identyczne głosy i twarze. Były to bardzo ładne bliźniaczki.
Uśmiechnęły się i przyklękły, jedna przy boku Sabriel, a druga przy Touchstonie.
Sabriel wyczuła, jak wzbiera w nich Magia Kodeksu niczym woda na wiosnę i spływa na nią,
wypłukując ból i cierpienia od strzały. Leżącemu obok Touchstone’owi wyrównał się oddech
i mężczyzna zapadł bez trudu w spokojny sen.
- Dziękuję - wychrypiała Sabriel. Usiłowała się uśmiechnąć, lecz chyba straciła tę
umiejętność. - Gonią nas handlarze niewolników, ludzcy sprzymierzeńcy Zmarłych.
- Wiemy - odpowiedziały obie. - Ale mają dziesięć minut opóźnienia. Twój przyjaciel
- Król - biegł bardzo, bardzo szybko. Widziałyśmy, jak biegł wczoraj albo jutro.
- Ach tak - odparła Sabriel, z mozołem zmuszając się, by wstać. Myślała o ojcu i jego
słowach, gdy wyjaśniał jej, że Clayrowie mieszają jedno „kiedy” z drugim „kiedy”. Najlepiej,
jak się dowie o tym, o czym musi się dowiedzieć, zanim wszystko się im jeszcze bardziej
pomiesza.
- Dziękuję - powtórzyła, a gdy się wyprostowała, strzała upadła na ziemię. Była to na
szczęście zwykła, używana do polowań, nie zaś zakończona ostrym przebijającym zbroję
grotem. Mężczyźni zamierzali tylko powstrzymać Sabriel. Zadrżała i wymacała otwór między
płytkami zbroi. Rana niezupełnie się zagoiła - tylko wyglądała na zastarzałą, jakby zadano ją
tydzień, a nie parę minut temu.
- Ojciec powiedział, że tu będziecie... że nas obserwujecie od jakiegoś czasu i
wypatrujecie, gdzie Kerrigor ukrył swe ciało.
- Tak - odpowiedziały Clayry. - To znaczy, nie całkiem my. Nam tylko pozwolono
być dzisiaj Clayrami, bo jesteśmy najlepszymi pilotkami Papierowego Skrzydła...
- Tak naprawdę, to Ryelle jest najlepsza... - powiedziała jedna z bliźniaczek,
wskazując na drugą - ale ponieważ będzie potrzebować Papierowego Skrzydła, by polecieć do
domu, trzeba było dwóch Skrzydeł, więc...
- Przyleciała też Sanar - ciągnęła Ryelle, pokazując na siostrę.
- My obie - skończyły chórem. - Ale do rzeczy, nie mamy dużo czasu. Możecie lecieć
czerwono-złotym Skrzydłem... pomalowałyśmy go w barwy królewskie, gdy dowiedziałyśmy
się w zeszłym tygodniu. Ale najpierw coś o ciele Kerrigora.
- Tak - powiedziała Sabriel. I pomyślała o wrogu jej ojca - jej rodziny - całego
Królestwa. Ma się z nim zmierzyć. To jest jej brzemię i musi je ponieść, bez względu na to,
jak jest ciężkie i jak słabe i kruche miała obecnie ramiona. Musi je udźwignąć.
- Jego ciało znajduje się w Ancelstierre - oznajmiły bliźniaczki. - Ale ponieważ źle
widzimy za Murem, nie wzięłyśmy mapy ani nie znamy nazw miejscowości, możemy ci więc
pokazać, a ty musisz wszystko zapamiętać.
- Dobrze - zgodziła się Sabriel, czując się jak mało rozgarnięta uczennica, obiecująca,
że poradzi sobie z zadaniem, które zupełnie przekracza jej możliwości. - Dobrze.
Clayry skinęły głowami i znowu się uśmiechnęły. Miały bardzo białe i równe zęby.
Jedna z nich, zdaje się Ryelle - Sabriel już je pomyliła - wyciągnęła z powiewnego rękawa
swej szaty butlę z przejrzystego zielonego szkła (rozbłysk Magii Kodeksu zdradził, że
wcześniej jej tam nie miała), druga zaś - Sanar - wyjęła z rękawa długą różdżkę z kości
słoniowej.
- Gotowa? - spytały jednocześnie jedna drugą, a odpowiedź „tak” padła, zanim ich
pytanie w ogóle dotarło do zmęczonego umysłu Sabriel.
Jednym szybkim ruchem Ryelle odkorkowała butlę, przy czym rozległo się dźwięczne
puknięcie, i wylała jej zawartość wzdłuż linii poziomej. Równie szybko Sanar przeciągnęła
różdżką w poprzek spadającej wody - wówczas zamarzła ona w powietrzu, tworząc taflę
przejrzystego lodu. Przed Sabriel zawisło zamarznięte okno.
- Patrz uważnie - rozkazały kobiety i Sanar postukała różdżką w lodowe okno. Pod jej
dotknięciem tafla zachmurzyła się, pokazała na krótko wirujące płatki śniegu, migawkę z
Muru, po czym obraz przesuwał się jak sceny filmowe lub ujęcia z jadącego samochodu. W
Wyverley College filmy traktowano nieprzychylnie, lecz Sabriel udało się obejrzeć ich
całkiem sporo w Bain. Te obrazy były dokładnie takie same, lecz w kolorze, a poza tym
mogła również słyszeć naturalne dźwięki, odnosząc wrażenie, że tam jest.
Okno ukazało typowy krajobraz rolniczy w Ancelstierre - długie pole zboża,
dojrzałego do żniw. W oddali zatrzymał się traktor, a jego kierowca gawędził z innym
mężczyzną, który usadowił się na wozie. Jego dwa zaprzęgnięte konie stały obojętnie,
zerkając zza swych końskich okularów.
Tafla pokazała teraz tych mężczyzn z bliska, dał się słyszeć strzęp rozmowy, po czym
obraz przesunął się na drogę, na wzgórze, przez zagajnik, dochodząc na rozstaje, gdzie
żwirowa ścieżka krzyżowała się z utwardzoną drogą o większym znaczeniu. Stał tu
drogowskaz i „oko”, czy to, co pokazywało te obrazy, zbliżyło się do niego, tak że wypełnił
on całość lodowego okna. Widniał na nim napis „Wywerley College - 2 i pół mili”, kierując
podróżnych na główną drogę - i obraz znów oddalił się, pokazując tym razem szybkie ujęcia
ze wsi Wywerley.
Parę sekund później obraz zwolnił, przesuwając się po znajomych domach wsi: kuźni i
warsztacie mechanika, miejscowym pubie Wywerley, schludnym domu z niebieską latarnią,
w którym mieszkał posterunkowy. Sabriel znała wszystkie te charakterystyczne budynki.
Skupiła się jeszcze bardziej, bo skoro pokazano jej jakiś stały punkt odniesienia, teraz
zapewne na tafli widnieć będą te regiony Ancelstierre, których nigdy nie zwiedzała.
Lecz obraz nadal przesuwał się pomału. W spacerowym tempie przemieszczał się po
wsi i zjechał z drogi, udając się na ścieżkę do konnej jazdy, która pięła się po Korkowym
Wzgórzu. Bez wątpienia całkiem ładne wzgórze, pokryte regularnie sadzonymi drzewami
korkowymi, z których część była dosyć stara. Jedyną interesującą rzeczą był kopiec z kamieni
na szczycie. Obraz przesunął się, pokazując w zbliżeniu ogromne, szarozielone kamienie,
pocięte na sześciany i szczelnie przylegające do siebie. Stosunkowo niedawny wymysł,
przypomniała sobie Sabriel z lekcji historii dotyczącej jej okolic. Zbudowany nieco mniej niż
dwieście lat temu. Miała nawet raz tam jechać, ale z jakiegoś powodu rozmyśliła się...
Obraz ponownie się zmienił i jakimś sposobem przeniknął w głąb kopca, przedzierając
się przez zaprawę, posuwając zygzakiem wokół kamiennych bloków, aż do znajdującej się w
samym centrum ciemnej komory. Przez moment na tafli lodu zapadła całkowita ciemność, po
czym wróciło światło. W kamiennym kopcu stał sarkofag z brązu, a na powierzchni metalu
pełzały przekręcone i przeinaczone przez Wolną Magię znaki Kodeksu. Obraz omijał te
drgające znaki, przenikając przez brąz. W środku leżało żywe ciało spowite Wolną Magią.
Obraz przesunął się z wyraźną trudnością w stronę przystojnej twarzy, która
zamajaczyła na tafli i coraz bardziej przybliżała się do widza. Pokazywała, kim niegdyś był
Kerrigor. Rysy ludzkiej twarzy Rogira jasno wskazywały na to, że miał wspólną matkę z
Touchstone’em.
Sabriel nie odrywała od niego oczu, pełna obrzydzenia i jednocześnie zafascynowana
podobieństwem między przyrodnimi braćmi - wtem wizja zamazała się, na lodowym oknie
zawirowała szarość wartkiej wody. Śmierć. Przez prąd brodziło coś wielkiego i potwornego,
wystrzępiona wycinanka ciemności, nieforemna i bezkształtna, z wyjątkiem dwojga oczu,
które płonęły nienaturalnym ogniem. Wydawało się, że istota widzi ją z tafli i pochyla się do
przodu, wyciągając ramiona niczym burzowe chmury.
- Ty, nasienie Abhorsena! - krzyknął Kerrigor. - Twoja krew tryśnie na Kamienie...
Jego ramiona zdawały się wychodzić z lodowego okna, lecz znienacka lód pękł, a jego
kawałki rozpadły się, tworząc stertę szybko topniejącej brei.
- Widziałaś - powiedziały razem Clayry. Nie było to pytanie. Sabriel, trzęsąc się,
skinęła głową. Jej myśli krążyły wokół podobieństwa między pierwotnym ciałem Kerrigora a
Touchstone’em. W którym miejscu ich ścieżki rozeszły się? Co skierowało stopę Rogira na
długą drogę, prowadzącą do budzącej strach obrzydliwości, znanej jako Kerrigor?
- Mamy cztery minuty do przyjścia handlarzy niewolników - oznajmiła Sanar. -
Pomożemy ci wsadzić Króla do Papierowego Skrzydła, dobrze?
- Tak, proszę - odparła Sabriel. Pomimo potwornego widoku postaci, w jakiej
występował duch Kerrigora, obejrzane obrazy wlały w nią nowe, jasno określone poczucie
celu. Ciało Kerrigora ukryto w Ancelstierre. Znajdzie je i zniszczy, a wtedy rozprawi się z
jego duchem. Ale najpierw muszą odnaleźć ciało...
Stękając z wysiłku, obie kobiety dźwignęły Touchstone’a. Nigdy nie był lekki, a teraz
jego ciężar powiększała woda w przemokniętym do cna ubraniu. Ale Clayry, mimo swego
eterycznego wyglądu, całkiem dobrze dawały sobie radę.
- Życzymy ci szczęścia, kuzynko - rzekły, podchodząc powoli do czerwono-złotego
Papierowego Skrzydła, chwiejącego się tuż nad krawędzią zniszczonego muru. Poniżej lśniła
białobłękitna toń Saere.
- Kuzynko? - zamruczała Sabriel. - Sądzę, że jesteśmy kuzynkami w pewnym sensie,
prawda?
- Łączą nas więzy krwi, jesteśmy wszyscy dziećmi Wielkich Kodeksów - przytaknęły
Clayry - choć nasz klan kurczy się i maleje...
- Czy wy zawsze... wiecie, co się ma zdarzyć? - zapytała Sabriel, gdy delikatnie
opuszczały Touchstone’a na tylne siedzenie kokpitu i zapinały mu pasy, których zwykle
używało się do przymocowania bagażu.
Obie Clayry się zaśmiały.
- Nie, dzięki niech będą Kodeksowi! Nasza rodzina ma najwięcej członków spośród
wszystkich krewnych i wielu z nas zostało obdarzonych tym darem. Nasze wizje składają się
ze strzępów i urywków, okamgnień i cieni. Kiedy musimy, cała rodzina wspólnie wytęża
wszystkie siły, by zawęzić naszą wizję - tak jak to uczyniła dzisiaj za naszym pośrednictwem.
Jutro znów wrócimy do naszych snów i niejasności, nie zdając sobie sprawy, gdzie, kiedy i co
widzimy. Ale mamy teraz tylko dwie minuty... Znienacka uściskały Sabriel, zaskakując ją
serdecznością i ciepłem. Odwzajemniła z radością uścisk, wdzięczna za ich troskę. Po
odejściu ojca nie miała już rodziny - może za to odnajdzie w Clayrach siostry i może
Touchstone zostanie jej...
- Dwie minuty - powtórzyły obie kobiety, każda do innego ucha. Sabriel puściła je i
pospiesznie wyjęła z plecaka „Księgę Zmarłych” i dwa tomy o Magii Kodeksu, po czym
wcisnęła je w wolne miejsce obok chrapiącego Touchstone’a. Po sekundzie namysłu upchnęła
tam jeszcze nieprzemakalną kurtę, podbijaną wełną, i pelerynę rybacką. Schowała następnie
do specjalnych pochew miecze Touchstone’a, lecz musiała zostawić sam plecak wraz z resztą
zawartości.
- Następny przystanek: Mur - wymruczała pod nosem Sabriel, gdy wdrapywała się do
samolotu, starając się nie myśleć o tym, co będzie, jeśli zostaną zmuszeni do lądowania na
jakimś mało cywilizowanym pustkowiu.
Clayry siedziały już gotowe w swej zielono-srebrnej machinie, a kiedy Sabriel
zapinała pasy, usłyszała, jak zaczynają gwizdać, wskutek czego w powietrze wlał się strumień
Magii Kodeksu. Sabriel oblizała wargi, zebrała siły, nabrała powietrza i dołączyła do nich. Z
tyłu obu samolotów wzmógł się wiatr, targając czarne i jasne włosy, i uniósł ogony
Papierowych Skrzydeł podrywając je do lotu.
Po odgwizdaniu melodii, przywołujących wiatr, Sabriel odetchnęła i pogłaskała
gładki, laminowany papier kadłuba. Przed oczyma mignął jej na chwilę obraz pierwszego
Papierowego Skrzydła, roztrzaskanego i płonącego w czeluściach Poświęconej Pieczary.
- Mam nadzieję, że będzie się nam lepiej podróżować - wyszeptała, zanim dołączyła
do Clayrów, gwizdających ostatnią nutę, czysty niezmącony dźwięk, który obudzi Magię
Kodeksu w ich machinie.
Sekundę później dwa Papierowe Skrzydła, o bystrych, błyszczących oczach,
poderwały się ze zrujnowanego Pałacu w Belisaere, wykonały ślizg, obniżając się niemal do
poziomu wzburzonego Morza Saere, po czym wzbiły się w powietrze, zataczając coraz wyżej
kręgi nad wzgórzem. Jeden samolot, zielono-srebrny, skierował się na północny zachód.
Drugi, czerwono-złoty, udał się na południe.
Touchstone przebudził się, gdy chłodne powietrze musnęło mu twarz i poczuł nie
znane sobie wrażenie, że leci. Wymruczał nieprzytomnie:
- Co się stało?
- Lecimy do Ancelstierre! - krzyknęła Sabriel. - Za Mur, by znaleźć ciało Kerrigora i
je zniszczyć!
- Och - odrzekł Touchstone, który usłyszał tylko „za Mur”. - To dobrze.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Przepraszam, panie pułkowniku - powiedział żołnierz, który zasalutował w drzwiach


do łazienki oficerów - melduje się oficer dyżurny. Czy możecie pójść ze mną od razu?
Pułkownik Horyse westchnął, odłożył brzytwę i wytarł flanelą resztki mydła do
golenia. Owego ranka ciągle mu przeszkadzano w goleniu i już kilka razy w ciągu dnia
próbował je dokończyć. Może był to znak, żeby zapuścił wąsy.
- Co się dzieje? - spytał z rezygnacją. Cokolwiek by to było, nie oznaczało nic
dobrego.
- Jakiś samolot, panie pułkowniku - odparł beznamiętnie szeregowiec.
- Z Kwatery Głównej Armii? Zrzuca jakąś wiadomość w metalowym cylindrze?
- Nie wiem, panie pułkowniku. Jest po drugiej stronie Muru.
- Co takiego? - zawołał Horyse, upuszczając przybory do golenia, podnosząc hełm z
mieczem i usiłując przyszykować się prędko do wyjścia, a wszystko to robił naraz. - To
niemożliwe!
Lecz kiedy w końcu udało mu się zebrać i zejść do Przedniego Punktu
Obserwacyjnego ośmiokątnej warowni, która wysuwała się przez Strefę Graniczną na
pięćdziesiąt jardów od Muru - okazało się, że to jest najzupełniej możliwe. Było późne
popołudnie i powoli gasło światło - przypuszczalnie po drugiej stronie słońce zachodziło -
widoczność jednak była jeszcze na tyle dobra, by dostrzec odległy kształt, który unosił się w
powietrzu i schodził do lądowania, zataczając długie, łagodne pętle... po drugiej stronie Muru,
w Starym Królestwie.
Oficer dyżurny patrzył na machinę przez dużą lornetę zwiadowcy artylerii. Oparł
łokcie o wzmocnioną workami z piaskiem barierę stanowiska. Horyse zatrzymał się na
chwilę, by przypomnieć sobie, jak się nazywa ten żołnierz - był nowy w Garnizonie Strefy
Granicznej - po czym poklepał go po ramieniu.
- Jorbert. Mogę zerknąć?
Młody oficer odłożył niechętnie lornetę i wręczył ją pułkownikowi, jak chłopiec
pozbawiony nagle na wpół zjedzonego lizaka.
- To na pewno samolot, panie pułkowniku - rzekł, rozjaśniając się na dźwięk własnych
słów. - Bezszelestny, jak szybowiec, ale przecież musi mieć jakiś napęd. Bardzo zwrotny i
pięknie pomalowany. Są w nim dwie... osoby.
Horyse nie odpowiedział, tylko wziął lornetę i przyjął tę samą pozę, opierając łokcie.
Przez chwilę nie mógł wypatrzyć samolotu, więc pospiesznie przesuwał lornetą na lewo i na
prawo, potem zygzakiem w górę i w dół - aż w końcu dostrzegł machinę, która leciała o wiele
niżej, niż się spodziewał, prawie schodząc już do lądowania.
- Daj sygnał do pełnej gotowości bojowej - rozkazał surowo, uprzytamniając sobie w
jednej chwili, że samolot wyląduje przecież bardzo blisko Przejścia Granicznego - może
zaledwie sto jardów od bramy.
Słyszał, jak Jorbert powtarza komendę sierżantowi, potem jak ryknęli ją po kolei
wartownicy, dyżurni podoficerowie, a w końcu jak została zasygnalizowana ręcznymi
klaksonami i dźwiękiem starego dzwonu, który wisiał przed kasynem oficerskim.
Trudno było wyraźnie zobaczyć, co lub kto znajdował się w samolocie, aż
odpowiednio ustawił ostrość obrazu i przed jego oczami pojawiła się nagle twarz Sabriel,
powiększona tak, że był w stanie ją rozpoznać. Sabriel, córki Abhorsena, której towarzyszył
jakiś nieznajomy mężczyzna - lub coś, co przybrało postać mężczyzny. Przez moment Horyse
zastanawiał się, czy nie odwołać gotowości bojowej, lecz słyszał już na chodnikach z desek
stukot podkutych ćwiekami butów, krzyki sierżantów i kaprali - a przecież to może nie jest
Sabriel. Słońce świeciło coraz słabiej, a nadchodząca noc miała być pierwszą nocą pełni
księżyca...
- Jorbert! - warknął, oddając lornetę zaskoczonemu i nieprzygotowanemu młodszemu
oficerowi. - Idźcie do starszego sierżanta pułku, przekażcie mu moje pozdrowienia i
poproście, by osobiście utworzył oddział Zwiadowców - pójdziemy, aby się lepiej przyjrzeć
temu obiektowi latającemu.
- Och, dziękuję, panie pułkowniku! - zareagował wylewnie porucznik Jorbert,
najwyraźniej uznawszy, że „my” odnosi się też do jego osoby. Jego zapał zdziwił Horyse’a,
przynajmniej na chwilę.
- Powiedzcie mi, Jobert - zapytał - czy wy przypadkiem nie staraliście się o
przeniesienie do korpusu sił powietrznych?
- Hm, tak, panie pułkowniku - odparł Jorbert. - Osiem razy...
- Zapamiętajcie sobie - przerwał mu Horyse - że cokolwiek unosi się tam w powietrzu,
może równie dobrze nie być latającym obiektem, lecz latającym stworzeniem, i że jego piloci
są być może na wpół zbutwiałymi istotami, które powinny były porządnie umrzeć, albo
tworami Wolnej Magii, które w ogóle nigdy nie żyły naprawdę, a nie naszymi bliźnimi
pilotami, rycerzami nieba lub czymś podobnym.
Jorbert pokiwał głową całkiem nie po żołniersku, zasalutował i obrócił się na pięcie.
- I następnym razem, gdy będziecie mieć dyżur, nie zapomnijcie wziąć miecza -
zawołał za nim Horyse. - Nikt wam nie mówił, że rewolwer może nie zadziałać?
Jorbert znowu skinął głową, zarumienił się, prawie zasalutował i prędko odszedł
wzdłuż okopu łączności. Jeden z żołnierzy z Przedniego Punktu Obserwacyjnego, kapral,
którego rękaw pełen naszywek wskazywał na dwudziestoletnią służbę, a znak Kodeksu na
czole zdradzał pochodzenie z rejonów Strefy Granicznej, potrząsnął głową za plecami
odchodzącego młodego oficera.
- Czemu kręcicie głową, kapralu Anshy? - rzucił Horyse, zirytowany wielokrotnym
przeszkadzaniem mu w goleniu i nagłym, potencjalnie niebezpiecznym pojawieniem się
samolotu.
- Zamiast mózgu woda w głowie - odparł pogodnie i dość wieloznacznie kapral.
Horyse już otworzył usta, by dać mu jakąś ostrą reprymendę, lecz zamknął je, a kąciki
bezwiednie uniosły się w uśmiechu. Zanim się roześmiał, wyszedł z warowni, kierując się z
powrotem w miejsce, gdzie stykały się ze sobą okopy. Miał tam na niego czekać jego oddział
wraz ze starszym sierżantem pułku i wspólnie udadzą się za Mur.
Uszedł pięć kroków i uśmiech zamarł mu na ustach.
Papierowe Skrzydło wylądowało idealnie pomimo śnieżycy. Sabriel i Touchstone
siedzieli, drżąc na całym ciele, jedno pod nieprzemakalną kurtą, a drugie pod peleryną.
Następnie dźwignęli się powoli, by stanąć po kolana w zbitym śniegu. Touchstone
uśmiechnął się do Sabriel. Miał silnie zaczerwieniony nos i oszronione brwi.
- Udało się nam.
- Na razie - odpowiedziała Sabriel, rozglądając się nieufnie wokół siebie. Widziała
majaczący szary zarys potężnego Muru, na którym po stronie Ancelstierre kładły się
ciemnomiodowe refleksy jesiennego słońca. Tutaj przy szarym kamieniu leżały zaspy śnieżne
i niebo zasnuło się chmurami, niemal zupełnie zakrywając słońce. Wystarczająco ciemno, by
Zmarli mogli się błąkać.
Uśmiech Touchstone’a zgasł, gdy udzielił mu się jej nastrój, zabrał więc miecze z
Papierowego Skrzydła, podając Sabriel lewy. Schowała go do pochwy, lecz nie pasował, co
kolejny raz przypomniało jej o poniesionej stracie.
- Lepiej zabiorę z kokpitu księgi - rzekła, schylając się, by je podnieść. Dwa tomy o
Magii Kodeksu nic nie ucierpiały, ani nie zamoczył ich śnieg, za to „Księga Zmarłych” była
jakby wilgotna. Kiedy Sabriel ją wyciągnęła, stwierdziła, że wilgoć nie pochodzi od śniegu.
Na okładce nabrzmiewały gruzełki ciemnej, gęstej krwi. Sabriel otarła je w milczeniu o
twardą pokrywę śniegu. Na księdze został siny ślad. Wepchnęła potem tomy do kieszeni swej
opończy.
- Dlaczego... dlaczego księga tak wyglądała? - spytał Touchstone, usiłując nadać
głosowi ton zaciekawienia, a nie strachu.
- Myślę, że to reakcja na obecność tylu śmierci naraz - odparła Sabriel. - Czyha tu
silny potencjał, dzięki któremu mogą powstać Zmarli. To bardzo słaby punkt.
- Szszsz - przerwał jej Touchstone, wskazując na Mur. W ich stronę zbliżały się
raźnym, miarowym krokiem jakieś ustawione w szeregu sylwetki, odcinające się ciemno od
śniegu. Postaci niosły łuki i włócznie, Sabriel rozpoznała też przerzucone przez plecy
karabiny.
- Wszystko w porządku - powiedziała, choć przez żołądek przebiegł jej lekki,
nerwowy skurcz. - To żołnierze z Ancelstierre, mimo to mogłabym puścić Papierowe
Skrzydło, by sobie odleciało...
Sprawdziła prędko, czy wzięli wszystko z kokpitu, po czym położyła dłoń na dziobie
Papierowego Skrzydła, zaraz nad jego mrugającym okiem. Gdy mówiła, zdawało się, że oko
spojrzało w górę.
- Leć, przyjacielu. Nie chcę ryzykować, by cię zawleczono do Ancelstierre i rozebrano
na części. Leć, dokąd chcesz - do lodowca Clayrów albo, jak masz ochotę, do domu
Abhorsena, gdzie płynie wodospad.
Cofnęła się do tyłu i utworzyła znaki Kodeksu, które nasyciły Papierowe Skrzydło
możliwościami wyboru i sprawiły, że zerwały się wiatry, które je tam poniosą. Znaki wlały
się w jej gwizd, a Papierowe Skrzydło unosiło się coraz wyżej, przyspieszając, aż wzbiło się
w niebo na dźwięk najwyższej nuty.
- Coś podobnego! - wykrzyknął jakiś głos. - Jak to zrobiłaś?
Sabriel obróciła się i zobaczyła młodego, zdyszanego oficera z Ancelstierre. Na jego
naramienniku widniała samotna, złota gwiazdka, wskazująca na rangę podporucznika.
Wysunął się na jakieś pięćdziesiąt jardów przed cały szereg, lecz nie okazywał przerażenia.
Ściskał mimo to kurczowo miecz i rewolwer, a gdy Sabriel zrobiła krok do przodu, uniósł je
w górę.
- Stać! Jesteście moimi więźniami!
- Tak naprawdę jesteśmy wędrowcami - odparła Sabriel, choć stała przecież w
bezruchu. - Czy ta osoba za panem to pułkownik Horyse?
Jorbert na wpół obrócił się, by spojrzeć, czy Sabriel ma rację, zdał sobie sprawę ze
swej pomyłki i obrócił się z powrotem, w sam raz, by zobaczyć, jak Sabriel i Touchstone
uśmiechają się, potem chichoczą, aż w końcu śmieją się na cały głos, obejmując się
ramionami.
- Co w tym takiego śmiesznego? - zażądał odpowiedzi porucznik Jorbert, gdy ci dwoje
śmiali się i śmiali, aż po policzkach spływały im łzy.
- Nic - rzekł Horyse, pokazując gestem, by jego ludzie okrążyli Sabriel i
Touchstone’a, podczas gdy on podszedł bliżej i przyłożył dwa palce do znaków na ich czole -
sprawdzał, czy kryją w sobie Kodeks. Zadowolony z wyniku, potrząsnął nimi lekko, aż
przestali się skręcać ze śmiechu. Potem, ku zdumieniu niektórych ze swych żołnierzy, objął
każde z nich ramieniem i poprowadził do Przejścia Granicznego, w kierunku Ancelstierre i
słonecznego blasku.
Jorbert, który miał osłaniać odwrót, rzucił z oburzeniem w powietrze:
- No i co w tym było takiego śmiesznego?
- Słyszeliście pułkownika - powiedział starszy sierżant pułku, Tawklish - nic. To była
tylko histeryczna reakcja, i tyle. Dużo przeszli, ci dwoje, zapamiętajcie moje słowa... - tu
zrobił pauzę i dokończył w sposób, w jaki tylko starsi sierżanci zwracali się do młodszych
oficerów, całkowicie druzgocąc Jorberta wyważonym i wypowiedzianym z dużą zwłoką: -
...panie poruczniku.
Gdy wyszli z cienia Muru i stanęli w upalnym, jesiennym słońcu Ancelstierre, ciepło
otuliło Sabriel jak miękki pled. Czuła, jak Touchstone się chwieje i potyka u jej boku. Obrócił
twarz ku słońcu i wpatrywał się w górę niewidzącymi oczyma.
- Oboje wyglądacie na wykończonych - powiedział Horyse uprzejmym powolnym
tonem, jakiego używał, przemawiając do żołnierzy po bombardowaniu. Co powiecie na coś
do zjedzenia, czy wolicie się najpierw przespać?
- Na pewno byśmy coś zjedli - odparła Sabriel, próbując obdarzyć go uśmiechem
wdzięczności - ale nie pójdziemy spać. Nie ma na to czasu. Proszę mi powiedzieć - kiedy była
pełnia? Dwa dni temu?
Horyse spojrzał na nią i pomyślał, że nie przypominała mu już jego córki. Stała się
Abhorsenem, osobą, która wykraczała poza ramy jego wiedzy, i to w tak krótkim czasie...
- Pełnia jest dziś wieczorem - odparł.
- Ale byłam w Starym Królestwie przynajmniej szesnaście dni...
- Między królestwami istnieje dziwna różnica czasu - wyjaśnił Horyse. - Bywało, iż
patrole zaklinały się, że nie było ich przez dwa tygodnie, a wracali po ośmiu dniach. Można
dostać bólu głowy, jak tu naliczyć żołd...
- A ten głos, który wydobywa się ze skrzynki na słupie? - wtrącił się Touchstone,
kiedy przeszli już po wijącej się zygzakowato ścieżce wzdłuż ogrodzenia z drutu kolczastego
i zeszli do wąskiego okopu łączności. - Ani w skrzynce, ani w głosie nie ma żadnej Magii
Kodeksu...
- Ach - powiedział Horyse, patrząc przed siebie na głośnik, który obwieszczał właśnie,
że odwołuje się stan gotowości bojowej - aż dziwne, że to działa. Na prąd elektryczny, panie
Touchstone. To nauka, nie magia.
- Dziś wieczorem na pewno nie zadziała - rzekła cicho Sabriel. - Ani żadne urządzenie
techniczne.
- Tak, bardzo jest głośny - zgodził się donośnym głosem Horyse. A ciszej dodał: -
Proszę nic więcej nie mówić, zanim nie dotrzemy do mojej ziemianki. Ludzie już coś
wywęszyli o dzisiejszym wieczorze i pełni...
- Oczywiście - odparła znużona Sabriel - przepraszam.
Resztę drogi pokonali w milczeniu, przedzierając się przez zygzakowaty okop
łączności i mijając żołnierzy, którzy czekali w okopach w pełnej gotowości bojowej. Kiedy
przechodzili obok, rozmowy żołnierzy cichły, zaraz jednak wracali do wymiany zdań, gdy ci
minęli kolejny zakręt lub znikali im z oczu.
W końcu zeszli po stopniach prowadzących do ziemianki pułkownika Horyse’a. Na
zewnątrz stało na straży dwóch sierżantów - tym razem Magów Kodeksu, należących do
Zwiadowców Przejścia Granicznego, nie zaś zwykłej piechoty garnizonu. Inny żołnierz
pobiegł w te pędy do kuchni polowej po jakieś jedzenie. Horyse krzątał się przy kuchence
spirytusowej i zaparzył herbatę.
Sabriel piła ją bez uczucia ulgi. Ancelstierre i powszechna tu pociecha towarzyska -
herbata - przestały się jej już wydawać tak bezpieczne i niezawodne, jak niegdyś.
- A teraz - odezwał się Horyse - opowiadaj, dlaczego nie macie czasu na sen.
- Wczoraj zmarł mój ojciec - rzekła z kamienną twarzą Sabriel. - Dziś wieczorem
rozpadną się flety wiatrowe. Gdy wzejdzie księżyc, wraz z nim powstaną Zmarli.
- Bardzo mi przykro z powodu twego ojca. Bardzo przykro - powiedział Horyse.
Zawahał się, po czym dodał: - Lecz skoro tu jesteś, czy nie możesz od nowa nałożyć więzów
na Zmarłych?
- Gdyby się na tym kończyło, to mogłabym - ciągnęła Sabriel. - Lecz przed nami jest
coś gorszego. Czy słyszał pan, panie pułkowniku, o Kerrigorze?
Horyse odłożył herbatę.
- Twój ojciec raz o nim wspomniał. Jak sądzę, to jeden z Wielkich Zmarłych,
uwięziony za Siódmą Bramą, prawda?
- Więcej niż Wielkich, być może Największych - oznajmiła posępnie Sabriel. - Jeśli
mi wiadomo, to jedyny Zmarły, który jest jednocześnie Wtajemniczonym Wolnej Magii.
- A do tego renegat rodziny królewskiej - dodał Touchstone nadal zachrypniętym
głosem. Wyschło mu w gardle od towarzyszących im w czasie lotu wichrów, a herbata
jeszcze tego nie złagodziła. - I już nie jest uwięziony. Przebywa w Życiu.
- Wszystko to dodaje mu siły - kontynuowała Sabriel. - Ale ma on również pewną
słabość. Mistrzowskie opanowanie Wolnej Magii przez Kerrigora i jego moc w Życiu i
Śmierci są uzależnione od ciągłego istnienia jego pierwotnego ciała. Ukrył je dawno temu,
gdy po raz pierwszy zdecydował o tym, że zostanie duchem Zmarłego - i ukrył je w
Ancelstierre. Ściśle mówiąc, niedaleko wsi Wyverley.
- I teraz przyjdzie, żeby je zabrać... - rzekł Horyse, tknięty straszliwym przeczuciem.
Na zewnątrz sprawiał wrażenie opanowanego, przez te wszystkie lata służby wojskowej
zdołał się bowiem tak opancerzyć, by nie zdradzać prawdziwych uczuć. Wewnątrz jednak
cały się trząsł i miał nadzieję, że drżenie nie przeniesie się na trzymany w dłoni kubek z
herbatą.
- Kiedy przyjdzie?
- Wraz z zapadnięciem nocy - odparła Sabriel. - Razem z armią Zmarłych. Jeśli
wynurzy się ze Śmierci w pobliżu Muru, to nawet wcześniej.
- Słońce... - zaczął Horyse.
- Kerrigor może wpływać na pogodę, wywołać mgłę lub gęste chmury.
- Cóż więc możemy zrobić Abhorsenie? - chciał się dowiedzieć Horyse, wyciągając
dłonie do Sabriel i patrząc na nią pytająco.
Sabriel poczuła, że spoczywa na niej ciężar, brzemię, które dodatkowo powiększyło
jej ogromne znużenie, zmusiła się jednak, by odpowiedzieć.
- Ciało Kerrigora leży w zaklętym sarkofagu na szczycie Korkowego Wzgórza w
kamiennym kopcu, mniej niż czterdzieści mil stąd. Musimy się tam prędko dostać i zniszczyć
ciało.
- Czy to zniszczy też Kerrigora?
- Nie - odparła z żalem Sabriel. - Ale go osłabi, więc będzie szansa, żeby...
- Zgoda - powiedział Horyse. - Nadal mamy trzy, cztery godziny światła dziennego,
lecz musimy prędko ruszać. Rozumiem, że Kerrigor i jego siły zbrojne będą musieli
przekroczyć Mur w tym miejscu? Czy nie mogą od razu wynurzyć się ze Śmierci na
Korkowym Wzgórzu?
- Nie - potwierdziła Sabriel. - Muszą się wyłonić w Życiu w Starym Królestwie i
fizycznie przekroczyć Mur. Najlepiej będzie nie próbować ich zatrzymywać.
- Niestety tak nie możemy postąpić - oznajmił Horyse. - Właśnie po to istnieje
garnizon Strefy Granicznej.
- W takim razie niepotrzebnie zginie mnóstwo waszych żołnierzy - odezwał się
Touchstone - tylko dlatego, że staną Kerrigorowi na drodze. Wszystko i wszyscy, którzy będą
mu zawadzać, zostaną przez niego zniszczeni.
- Chcecie więc, żebyśmy przepuścili tę... tę istotę i hordę Zmarłych, aż runą na
Ancelstierre?
- Niezupełnie - odparła Sabriel. - Chciałabym z nim stoczyć walkę w takim miejscu i
w takim czasie, jaki my wybierzemy. Jeśli da mi pan, panie pułkowniku, wszystkich swych
żołnierzy, którzy noszą znak Kodeksu i opanowali nieco Magii Kodeksu, może zdążymy
zniszczyć ciało Kerrigora. Będziemy też oddaleni o prawie trzydzieści pięć mil od Muru. To
tylko trochę osłabi moc Kerrigora, ale za to wielu z jego popleczników straci sporo sił.
Niewykluczone, że będą tak słabi, iż uszkodzenie lub zniszczenie ich postaci fizycznej
wystarczy, by posłać ich z powrotem do Śmierci.
- A co z resztą garnizonu? Mamy stać z boku i przyglądać się, jak Kerrigor wkracza ze
swą armią do Strefy Granicznej?
- Przypuszczalnie nie będziecie mieli wyboru.
- Rozumiem - wymamrotał Horyse. Wstał i zaczął się przechadzać tam i z powrotem,
sześć kroków w przód, sześć w tył, na tyle bowiem pozwalały rozmiary ziemianki. - Na
szczęście, a może na nieszczęście, chwilowo powierzono mi naczelne dowództwo całej Strefy
Granicznej, ponieważ generał Ashenber wrócił na południe z powodu... hm... złego stanu
zdrowia. To tymczasowa sytuacja, bo Kwatera Główna Armii nie znosi powierzać wysokich
stanowisk dowódczych tym z nas, którzy noszą znak Kodeksu. Decyzja należy zatem do
mnie...
Zatrzymał się i popatrzył uważnie na Sabriel i Touchstone’a, lecz wydawało się, że
dostrzega coś za nimi i za przerdzewiałą blachą falistą, którą obito ściany ziemianki. W końcu
przemówił:
- Zatem zgoda. Dam wam dwunastu Magów Kodeksu - połowę pełnego składu
kontyngentu Zwiadowców - ale dodam też trochę zwykłych żołnierzy. Oddział, który będzie
wasza eskortą do... jak mu tam? Korkowego Wzgórza. Nie mogę jednak obiecać, że nie
będziemy walczyć w Strefie Granicznej.
- Potrzebujemy też pana, panie pułkowniku - rzekła Sabriel, przerywając milczenie,
jakie zapadło po jego decyzji. - Jest pan najsilniejszym Magiem Kodeksu w garnizonie.
- Wykluczone! - wykrzyknął z naciskiem Horyse. - Dowodzę całą Strefą. Tutaj mam
swoje obowiązki.
- Tak czy owak, nigdy nie będzie pan w stanie wytłumaczyć się z tego, co nastąpi dziś
wieczorem - powiedziała Sabriel - ani przed żadnym generałem z południa, ani przed
kimkolwiek, kto nigdy nie przekraczał Muru.
- Pomyślę więc o tym, gdy wy będziecie jeść - oświadczył Horyse, gdy stukot talerzy
na tacy zapowiedział, że po schodach zbliża się dyżurny z kantyny: - Wejść!
Żołnierz wszedł, a gdy położył tacę, na której dymiły potrawy w srebrnych
naczyniach, Horyse minął go, stawiając duże kroki i ryknął:
- Kurier! Adiutant, major Tindall i starszy sierżant kompanii wyborowej, porucznik
Aire ze Zwiadowców, starszy sierżant pułku i kwatermistrz mają stawić się w kwaterze
sztabowej za dziesięć minut. Aha, zawezwijcie też oficera do spraw transportu. I ostrzeżcie
służby łączności, by były gotowe do szyfrowania.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

Po herbacie wszystko potoczyło się w błyskawicznym tempie. Zbyt błyskawicznym,


jak dla wyczerpanych Sabriel i Touchstone’a. Sądząc po dochodzących z zewnątrz hałasach,
żołnierze biegali we wszystkie strony, a oni jedli spóźniony obiad. Potem, zanim zaczęli go
trawić, wrócił Horyse, mówiąc, żeby się już ruszyli.
Trochę przypomina to branie udziału w jakimś szkolnym przedstawieniu, pomyślała
Sabriel, kiedy przedarła się przez okop łączności i wyszła na płac apelowy. Wokół działo się
mnóstwo przeróżnych rzeczy, lecz ona nie czuła się ich częścią. Poczuła, jak Touchstone
delikatnie muska jej ramię i posłała mu krzepiący uśmiech - dla niego musi to być jeszcze
gorsze.
W przeciągu kilku minut popędzono ich przez plac w stronę czekających już w kolejce
ciężarówek, odkrytego wozu dla sztabu i dwóch dziwnych urządzeń w kształcie rombu z
obrotowymi wieżami strzelniczymi po obu stronach i poruszających się na gąsienicach. To
czołgi, uświadomiła sobie Sabriel, stosunkowo niedawny wynalazek. Ich silniki warkotały
podobnie jak w ciężarówkach, i buchał z nich sinobłękitny dym. Teraz nie ma problemu,
przyszło do głowy Sabriel, ale silniki przestaną pracować, gdy zawieje wiatr od strony
Starego Królestwa, albo gdy nadciągnie Kerrrigor...
Horyse zaprowadził ich do wozu sztabowego, otworzył tylne drzwi i pokazał gestem,
by wsiadali.
- Jedzie pan z nami? - zapytała Sabriel z wahaniem, kiedy usadowiła się na grubo
wyścielanych skórzanych siedzeniach, walcząc z falą senności, która groziła jej
natychmiastowym zaśnięciem.
- Tak - odpowiedział powoli Horyse. Wydawał się zdumiony własną odpowiedzią i
nagle nieobecny. - Tak, jadę.
- Ma pan dar widzenia - rzekł Touchstone, podnosząc wzrok znad pochwy miecza,
którą musiał przesunąć, zanim usiadł. - Co pan zobaczył?
- To, co zwykle - odparł Horyse. Wsiadł z przodu i skinął na kierowcę - weterana
Zwiadowców o wychudłej twarzy. Na jego pooranym zmarszczkami czole, na którym
zostawiły ślad wichry i słońce, prawie nie było widać znaku Kodeksu.
- Co ma pan na myśli? - spytała Sabriel, lecz jej pytanie zagłuszył włączony silnik,
samochód zakrztusił się i nagle ożył, akompaniując swym tenorem basowej kakofonii
ciężarówek i czołgów.
Touchstone aż podskoczył od nagłego hałasu i drgań, po czym uśmiechnął się z
nieśmiałym zażenowaniem do Sabriel, która lekko położyła palce na jego ramieniu, jakby
uspokajając dziecko.
- Co miał na myśli, mówiąc „to, co zwykle”? - spytała Sabriel.
Touchstone spojrzał na nią i wyczytał z jej oczu, że walczą w niej o pierwszeństwo
smutek i wyczerpanie. Ujął jej dłoń i narysował po wewnętrznej stronie linię - stanowczą,
skończoną linię.
- Och - zamruczała Sabriel. Pociągnęła nosem i popatrzyła na tył głowy Horyse’a. Jej
oczy zamgliły się tak, że spostrzegła tylko jego krótko ostrzyżone srebrne włosy, których
końce widać było spod hełmu.
- On ma córkę w moim wieku, gdzieś na południu - szepnęła, trzęsąc się i ściskając
dłoń Touchstone’a, aż jego palce zbielały, jak jej własne. - Dlaczego, ach, dlaczego
wszystko... wszyscy...
Samochód ruszył z szarpnięciem, osłaniany z przodu przez dwa motocykle, a z tyłu
przez dziewięć ciężarówek, jadących w równych odstępach co sto jardów. Ciężarówki,
których gąsienice skrzypiały i dudniły o podłoże, skręciły w drogę prowadzącą na bocznicę
kolejową, gdzie miały zostać załadowane i wysłane na wiejską stacyjkę Wywerley. Przez
pierwsze dziesięć mil Sabriel milczała z opuszczoną głową. Cały czas ściskała dłoń
Touchstone’a, który też się nie odzywał. Za to, gdy tylko wyjechali ze strefy wojskowej,
obserwował bacznie okolicę. Patrzył na dostatnie gospodarstwa Ancelstierre, porządne drogi,
domy z cegły, prywatne samochody i zaprzężone w konie wozy, które właśnie zjeżdżały
przed nimi z szosy, skierowane na pobocze przez dwóch jadących na motocyklach
policjantów wojskowych w czerwonych czapkach.
- Już wszystko ze mną dobrze - powiedziała cicho Sabriel, kiedy zwolnili, by
przejechać miasteczko Bain. Touchstone skinął głową, nadal obserwując świat za oknem.
Gapił się na witryny sklepowe na głównej ulicy. Mieszkańcy miasteczka odwzajemniali jego
natarczywe spojrzenie, bo widok żołnierzy w pełnym rynsztunku bojowym, z bagnetami i
tarczami, był tu rzadkością - a Sabriel i Touchstone przybywali najwyraźniej ze Starego
Królestwa.
- Musimy zatrzymać się przy posterunku policji i ostrzec Głównego Komendanta -
oznajmił Horyse, gdy ich samochód zahamował obok imponującej budowli o białych
ścianach z dwiema dużymi niebieskimi latarniami, na fasadzie. Potężny znak obwieszczał, że
jest to Komenda Główna Policji Hrabstwa Bain.
Horyse wstał, pomachał dłonią, żeby konwój pojechał do przodu, po czym popędził po
schodach. Wyglądał dość osobliwie w zbroi połączonej z mundurem khaki. Schodzący po
stopniach posterunkowy już miał go zatrzymać, lecz pohamował się i zasalutował.
- Nic mi nie jest - powtórzyła Sabriel. - Możesz puścić moją rękę.
Touchstone uśmiechnął się i trochę mocniej ścisnął jej dłoń. Popatrzyła na niego
zdezorientowana, potem też się uśmiechnęła i powoli rozluźniła palce, aż ich dłonie leżały
płasko na siedzeniu auta, tylko małe palce stykały się delikatnie.
W każdym innym mieście wokół sztabowego samochodu, wiozącego dwoje tak
niecodziennych pasażerów, na pewno zebrałby się tłum. Ale to było Bain, a Bain leżało
niedaleko Muru. Ludzie raz popatrzyli, ujrzeli znaki Kodeksu, miecze, zbroje, po czym
rozeszli się do swoich spraw. Ci, którzy byli przezorni z natury, albo mieli odrobinę daru
widzenia, poszli do domu i zamknęli drzwi na klucz, a okiennice zabezpieczyli, nie tylko stalą
i żelazem, lecz przybierali je jeszcze gałązkami janowca i jarzębiny. Inni, jeszcze bardziej
zapobiegliwi, udali się w stronę rzeki i jej piaszczystych wysepek, nawet nie zachowując
pozoru, że idą łowić ryby.
Pięć minut później Horyse wyszedł w towarzystwie wysokiego poważnego
mężczyzny, którego za małe binokle, umieszczone na czubku nosa, wyglądały śmiesznie w
stosunku do jego potężnej postury i jastrzębiego oblicza. Pożegnał się z pułkownikiem, wrócił
do samochodu i odjechali.
Parę minut potem, zanim minęli ostatnie budynki miasteczka, rozległ się za nimi
powolny i niski dźwięk dzwonu. Zaledwie chwilę później zawtórował mu jakiś inny,
dochodząc z lewej, potem następny, który dzwonił przed nimi. Wkrótce huczało już wszędzie.
- Szybka robota - zawołał Horyse do tyłu samochodu. - Komendant Główny musiał je
już przećwiczyć wcześniej.
- Czy dzwony to ostrzeżenie? - spytał Touchstone. Były dla niego czymś znajomym,
dzięki czemu poczuł się mniej obco, mimo że ich dźwięk zwiastował poważne strapienie. Nie
przeżywał żadnego lęku - po dwukrotnej próbie, której stawił czoło w zbiorniku, czuł, że
może się zmierzyć z każdym lękiem.
- Tak - odparł Horyse. - Przed zapadnięciem zmroku wejdź do pomieszczenia. Nie
wpuszczaj nieznajomych. Zapal światło na zewnątrz i wewnątrz. Miej przygotowane świece i
lampiony na wypadek, gdyby przestał działać prąd. Załóż coś ze srebra. Jeśli alarm zastanie
cię pod gołym niebem, znajdź płynącą wodę.
- Zwykle recytowaliśmy to w niższych klasach szkoły - powiedziała Sabriel - ale nie
sądzę, żeby wielu ludzi to pamiętało, nawet tutaj.
- Zdziwiłaby się pani - wtrącił kierowca półgębkiem, nie spuszczając oczu z szosy - od
dwudziestu lat dzwony tak nie dzwoniły, ale wielu ludzi pamięta. Wytłumaczą tym, którzy
nie wiedzą - proszę się nie obawiać.
- Mam nadzieję - odparła Sabriel, a przez głowę przemknął jej ułamek wspomnienia:
mieszkańcy Nestowe, których dwie trzecie zginęło przez Zmarłych, i ci, co przeżyli, stłoczeni
w suszarniach ryb na skalistej wyspie. - Mam nadzieję.
- Za ile dotrzemy do Korkowego Wzgórza? - spytał Touchstone. Też snuł
wspomnienia, lecz o Rogirze. Niedługo znów spojrzy mu w twarz, ale będzie to tylko jego
powłoka, narzędzie służące temu, czym stał się Rogir...
- Myślę, że nie później, jak za godzinę - rzekł Horyse. - Koło szóstej. Dzięki temu
wynalazkowi osiągamy przeciętnie trzydzieści mil na godzinę - to niesamowite, przynajmniej
dla mnie. Tak się przyzwyczaiłem do Strefy Granicznej i Starego Królestwa, to jest, do tego
niewielkiego obszaru, jaki widzieliśmy podczas patroli. Chciałem zobaczyć więcej... udać się
dalej na północ...
- Zobaczy pan - rzekła Sabriel, lecz w jej głosie brak było przekonania, co słyszała
nawet ona sama. Touchstone nie odezwał się, a Horyse nie odpowiedział, jechali więc dalej w
ciszy, wkrótce doganiając konwój ciężarówek i wyprzedzając wszystkie pojazdy, aż znowu
znaleźli się na czele. Wszędzie jednak, gdzie jechali, rozlegały się dzwony i przekazywały
sygnał ostrzeżenia.
Jak przewidział Horyse, do wsi Wyverley dotarli tuż przed szóstą. Przez całą wieś, od
domku policjanta aż po miejscowy pub, ciągnęły się zatrzymane ciężarówki. Wysiadali z nich
prędko żołnierze, niemal zanim pojazdy stanęły, i formowali na szosie szeregi. Pod słupem
telefonicznym zaparkowała ciężarówka łączności i dwaj mężczyźni uwijali się, łącząc druty.
Policja wojskowa udała się na oba końce wsi, by kierować zmianą ruchu. Sabriel i
Touchstone wysiedli z auta i czekali.
- Niewiele się to różni od Gwardii Królewskiej - rzekł Touchstone, obserwując
żołnierzy, którzy pospiesznie zajmowali swe pozycje do apelu oraz pokrzykujących na nich
sierżantów i oficerów, którzy zbierali się wokół Horyse’a. Pułkownik rozmawiał właśnie
przez świeżo podłączony telefon. - Spieszą się, a potem czekają.
- Chciałabym cię zobaczyć w Gwardii Królewskiej - rzekła Sabriel - i w Starym
Królestwie, w... to znaczy, zanim zniszczono Kamienie.
- Chciałaś powiedzieć, w moich czasach - odparł Touchstone. - Też bym chciał. Było
tam wówczas podobnie jak tutaj. To znaczy tutaj w normalnej sytuacji. Spokojnie i jakby
powoli. Czasem myślałem sobie, że życie płynęło zbyt powoli, było zbyt przewidywalne...
- Tak sądziłam, będąc uczennicą - odpowiedziała Sabriel - gdy marzyłam o Starym
Królestwie, Prawdziwej Magii Kodeksu, Zmarłych, na których się nakłada więzy,
Królewiczach, których się...
- Ratuje?
- Poślubia - odparła jakby nieobecna Sabriel. Pochłaniało ją, zdaje się, obserwowanie
Horyse’a. Wyglądał tak, jakby przekazano mu przez telefon złe wieści.
Touchstone nie odezwał się. Zaczął widzieć ostrzej, a wszystko skupiało się na
Sabriel, jej czarnych włosach lśniących w popołudniowym słońcu jak krucze skrzydło.
Kocham ją, pomyślał. Lecz jeśli teraz powiem coś niewłaściwego, mogę już nigdy...
Horyse oddał słuchawkę telefoniście i obrócił się w ich stronę. Touchstone patrzył na
niego, nagle uprzytamniając sobie, że ma prawdopodobnie tylko pięć sekund sam na sam z
Sabriel, żeby coś jej powiedzieć, żeby cokolwiek powiedzieć. Być może ostatnie pięć sekund,
które im będą dane sam na sam...
Nie boję się, zapewnił sam siebie.
- Kocham cię - szepnął. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
Sabriel odwzajemniła jego spojrzenie i uśmiechnęła się, prawie wbrew sobie. Nadal
odczuwała smutek z powodu śmierci ojca i obawy o przyszłość, ale widok wpatrującego się w
nią z niepokojem Touchstone’a napełnił ją dziwną nadzieją.
- Nie mam - odszepnęła, pochylając się w jego stronę. Zmarszczyła brwi. - Myślę...
myślę, że też mogłabym cię pokochać, niech mi Kodeks dopomoże, lecz teraz...
- Łączność telefoniczna z Przejściem Granicznym Strefy właśnie została zerwana -
oświadczył ponuro Horyse, przekrzykując dzwon, mimo że podszedł do nich na tyle blisko,
by mówić normalnym tonem. - Ponad godzinę temu niebo nad Murem zasnuła mgła. Dotarła
do przednich okopów o czwartej czterdzieści sześć, po czym nie dało się już porozumieć z
kompaniami czołowymi, ani przez telefon, ani przez kuriera. Zaraz potem rozmawiałem z
oficerem dyżurnym - tym młodym facetem, który był tak zainteresowany waszym samolotem.
Mówił, że mgła właśnie dochodzi do jego pozycji. Wtedy telefon zamilkł.
- Tak więc - rzekła Sabriel - Kerrigor nie czekał do zachodu słońca. Zmienia pogodę.
- Opierając się na podanych przez żołnierzy Strefy godzinach - powiedział Horyse - ta
mgła i cokolwiek w niej tkwi przesuwa się na południe z prędkością około dwudziestu mil na
godzinę. Dotrze do nas w linii prostej około wpół do ósmej. Będzie ciemno jeszcze przed
wschodem księżyca.
- Chodźmy więc - rzuciła Sabriel. - Ścieżka do jazdy konnej, prowadząca na Korkowe
Wzgórze, zaczyna się za pubem. Czy mam prowadzić?
- Lepiej nie - odparł Horyse. Obrócił się i wydał parę komend, którym towarzyszyła
gwałtowna gestykulacja, pułkownik machał bowiem rękami i pokazywał kierunki.
W przeciągu kilku sekund żołnierze obeszli pub i zaczęli wspinać się ścieżką na
Korkowe Wzgórze. Najpierw Zwiadowcy Przejścia Granicznego, łucznicy i wszyscy
Magowie Kodeksu. Potem pierwszy pluton piechoty z nałożonymi na broń bagnetami i
przygotowanymi karabinami. Gdy minęli już pub, ustawili się w szyku klinowym. Za nimi
podążali Horyse, Sabriel, Touchstone i ich kierowca. Dalej szły jeszcze dwa plutony i
żołnierze łączności, odwijający polowe druty telefoniczne z dużej nieporęcznej szpuli.
Między drzewami korkowymi panował spokój, a żołnierze poruszali się najciszej, jak
mogli, porozumiewając się między sobą gestami. Ciszę mąciło jedynie ich ciężkie stąpanie i
od czasu do czasu szczęk zbroi lub sprzętu.
Między drzewa wlewał się słoneczny blask, nasycony i złotawy, lecz tracący już
ciepło, niczym słomkowe wino, które ma wyborny smak, lecz żadnej mocy.
Gdy zbliżyli się do szczytu wzgórza, tylko Zwiadowcy Przejścia Granicznego
wspinali się dalej w górę. Za nimi, lecz niżej, szedł czołowy pluton piechoty, obrysowując
północną stronę wzgórza. Pozostałe dwa plutony przemieściły się na południowy zachód i
południowy wschód, tworząc wokół obronny trójkąt. Horyse, Sabriel, Touchstone i ich
kierowca szli dalej.
Jakieś dwadzieścia jardów od szczytu drzewa się przerzedziły, ustępując miejsca
gęstym chwastom i ostom. I w końcu na najwyższym miejscu znajdował się kamienny kopiec
wielkości chaty, z szarozielonych głazów. Wokół niego stało w odstępach dwunastu
Zwiadowców. Czterech z nich już podważało narożne kamienie długim łomem, który nieśli
właśnie w tym celu.
Gdy Sabriel i Touchstone doszli na górę, głaz odpadł z łoskotem, odsłaniając kolejne
kamienne bloki. W tym samym czasie wszyscy Magowie Kodeksu poczuli lekkie brzęczenie
w uszach i zawroty głowy.
- Czy czułaś? - spytał niepotrzebnie Horyse, bo z wyrazu twarzy zgromadzonych i
faktu, że przyłożyli dłonie do uszu, było to przecież jasne.
- Tak - odparła Sabriel. Odczuła to samo, choć w mniejszym stopniu, co przy
zniszczonych Kamieniach w zbiorniku. - Niestety, kiedy będziemy docierać do samego
sarkofagu, będzie jeszcze gorzej.
- Jak głęboko on się znajduje?
- Chyba jakieś cztery bloki w głąb - rzekła Sabriel. - Albo pięć. Widziałam... sarkofag
z dziwnej perspektywy.
Horyse skinął głową i pokazał swym ludziom, by nadal podważali głazy. Robili to z
ochotą, lecz Sabriel zauważyła, że cały czas obserwują pozycję słońca. Wszyscy Zwiadowcy
byli Magami Kodeksu, choć mieli różną moc - i wszyscy wiedzieli, co przyniesie zachód
słońca.
W ciągu piętnastu minut zrobili z boku otwór szeroki na dwa kamienne bloki i głęboki
również na dwa, a fale nudności stawały się coraz silniejsze. Dwóm młodszym Zwiadowcom,
dwudziestoparoletnim, zrobiło się aż tak niedobrze, że dochodzili do siebie u stóp wzgórza.
Pozostali pracowali teraz o wiele wolniej, zużywając część energii na to, by nie zwrócić
obiadu i opanować drżenie kończyn.
O dziwo, biorąc pod uwagę niewyspanie i fatalną kondycję, w jakiej się znajdowali,
Sabriel i Touchstone stwierdzili, że stosunkowo bez trudu potrafią się oprzeć falom nudności,
które promieniowały z kamiennego grobu. Nie dorównywały one zimnemu, mrocznemu
strachowi w zbiorniku - tu znajdowali się na wzgórzu, w słońcu i świeżym powiewie wiatru,
jednocześnie ogrzewani i chłodzeni.
Kiedy odpadły trzecie z rzędu kamienne bloki, Horyse zarządził krótką przerwę na
odpoczynek i wszyscy zeszli do linii drzew, gdzie osłabła i rozpłynęła się straszliwa aura,
bijąca od grobu. Żołnierze łączności mieli tu telefon, słuchawka leżała na przewróconej
szpuli. Horyse podniósł ją, lecz zanim sygnalista pokręcił korbką, pułkownik zwrócił się do
Sabriel:
- Czy przed usunięciem ostatnich głazów należy poczynić jakieś przygotowania?
Myślę o magii.
Sabriel pomyślała przez chwilę, pragnąc, by znikło jej zmęczenie, po czym pokręciła
przecząco głową.
- Nie sądzę. Kiedy już zrobimy dostęp do sarkofagu, być może uda się go otworzyć
zaklęciem - wtedy będę potrzebować pomocy wszystkich. Potem odprawimy obrządki
pogrzebowe - użyjemy zwyczajowego zaklęcia kremacyjnego. Wówczas również napotkamy
na opór. Czy pana ludzie kiedykolwiek wspólnie rzucali zaklęcia Magii Kodeksu?
- Niestety nie - odparł Horyse, marszcząc brwi - ponieważ Armia oficjalnie nie
potwierdza istnienia Magii Kodeksu, wszyscy są tu w zasadzie samoukami.
- Nic nie szkodzi - powiedziała Sabriel, próbując nadać głosowi niezachwianą
pewność, zdawała sobie bowiem sprawę, że wszyscy jej słuchają - poradzimy sobie.
- To dobrze - rzekł Horyse z uśmiechem. Wygląda teraz na przekonanego, pomyślała
Sabriel. Też usiłowała się uśmiechnąć, lecz nie była pewna, czy się jej udało. Czuła, że mogło
to wyglądać jak grymas bólu.
- No cóż, sprawdźmy, dokąd dotarł już nasz nieproszony gość - ciągnął Horyse, nadal
uśmiechając się. - Z czym łączy ten telefon, sierżancie?
- Z policją w Bain - odparł sierżant wojsk łączności, energicznie kręcąc korbką
telefonu - i z Kwaterą Główną Armii Północnej, panie pułkowniku. Będzie pan musiał
poprosić kaprala Synge’a, żeby pana przełączył. Obsługuje centralkę we wsi.
- Dobrze - odpowiedział Horyse - Halo. O, Synge? Połączcie mnie z Bain. Nie,
powiedzcie Północy, że do mnie się nie da dodzwonić. Tak, zgadza się, sierżancie. Dziękuję.
Czy to posterunek w Bain? Mówi pułkownik Horyse. Poproszę z Komendantem Głównym
Dingleyem... Tak. Witam, panie komendancie. Czy macie jakieś meldunki o dziwnej, gęstej
mgle? Co takiego? Już?! Nie, proszę w żadnym wypadku nie prowadzić żadnego
dochodzenia. Zamknijcie okiennice... tak, te zasady bezpieczeństwa, które znacie. Tak,
cokolwiek jest w... Tak, wyjątkowo niebezpieczne... Halo! Halo!
Wolno odłożył słuchawkę i wskazał na wzgórze.
- Mgła przesuwa się już nad północną część Bain. Musi poruszać się o wiele szybciej.
Czy to możliwe, żeby Kerrigor wiedział, co zamierzamy zrobić?
- Tak - odparli chórem Sabriel i Touchstone.
- Lepiej się więc pospieszmy - oświadczył Horyse, patrząc na zegarek. - Mamy mniej
niż czterdzieści minut.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

Powoli ustępowały ostatnie bloki kamienne, wyciągane przez spoconych mężczyzn o


zbielałych twarzach. Trzęsły się im ręce i nogi, ledwie dyszeli. Zaraz, jak tylko usunęli
dzielące ich od sarkofagu głazy, cofnęli się chwiejnym krokiem, oddalając się od grobu, by
znaleźć nasłonecznione miejsca. Mogli w nich zwalczyć straszliwe zimno, które ich
przenikało aż do kości. Jeden z żołnierzy, niewysoki elegancik z jasnym, niemal białym
wąsikiem, upadł na wzgórzu i leżał, nękany odruchami wymiotnymi, dopóki nie podbiegli do
niego sanitariusze z noszami i nie zabrali go.
Sabriel patrzyła w ciemny otwór grobu i ujrzała nikłą, migotliwą poświatę, która biła z
wnętrza brązowego sarkofagu. Poczuła mdłości i włosy zjeżyły się jej na karku, po skórze zaś
przebiegły ciarki. Powietrze zgęstniało od odoru Wolnej Magii, od którego poczuła w ustach
mocny, metaliczny smak.
- Musimy użyć zaklęć, żeby go otworzyć - oznajmiła z ciężkim od obaw sercem. -
Sarkofag jest bardzo silnie chroniony. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli ja zacznę, biorąc
Touchstone’a za rękę, pułkownik Horyse weźmie go za drugą, i tak dalej, aż utworzymy ciąg
mocy Magii Kodeksu. Czy wszyscy znają znaki Kodeksu, tworzące zaklęcie otwierania?
Żołnierze przytaknęli głową lub mówili:
- Tak, proszę pani.
Jeden odezwał się:
- Tak, Abhorsenie.
Sabriel spojrzała na niego. Kapral w średnim wieku, miał na naramienniku wiele
naszywek, wskazujących na długą służbę. Wydawało się, że Wolna Magia najmniej mu
zaszkodziła.
- Możecie mówić do mnie Sabriel, jeśli chcecie - rzekła, dziwnie wytrącona z
równowagi jego słowami.
Kapral potrząsnął przecząco głową.
- Nie, panienko. Znałem pani ojca. Jest pani całkiem jak on. Teraz stała się pani
Abhorsenem. I sprawi pani, że ten cholerny, za przeproszeniem, bubek będzie jeszcze
żałował, że nie umarł, jak należy.
- Dziękuję - odparła Sabriel niepewnie. Wiedziała, że kapral ma dar widzenia, zawsze
się wiedziało takie rzeczy, lecz jego wiara w jej osobę była tak prawdziwa...
- On ma rację - powiedział Touchstone. Skinął na nią, by przeszła przed niego,
składając jej dworny ukłon. - Skończmy to, po co tu przybyliśmy, Abhorsenie.
Sabriel odkłoniła się, co wyglądało jak jakiś rytuał. Abhorsen kłania się Królowi.
Potem wzięła głęboki oddech, a jej twarz przybrała stanowczy wyraz. Zaczynając już
formować w umyśle otwierające znaki Kodeksu, wzięła Touchstone’a za rękę i podeszła do
otwartego grobu. Jego ciemne mroczne wnętrze silnie kontrastowało z zalanymi słońcem
ostami i rumowiskiem kamieni. Za jej plecami Touchstone na wpół się obrócił, by ująć
stwardniałą od odcisków dłoń Horyse’a, pułkownik chwycił już rękę porucznika Aire’a, Aire
sierżanta, sierżant długo służącego w armii kaprala, i tak dalej, aż do stóp wzgórza. W sumie
czternastu Magów Kodeksu, choć tylko dwóch najwyższej rangi.
Sabriel poczuła, jak wzdłuż utworzonego przez nich ciągu wzbiera fala Magii
Kodeksu, a znaki błyszczą w jej umyśle coraz jaśniej, aż w ich blasku niemal straciła
normalny wzrok. Weszła, szurając nogami, do środka kopca, a każdy krok wzmagał
doskonale znane jej mdłości, mrowienie i nie dające się opanować drżenie. Lecz znaki nie
znikały z jej głowy, były silniejsze niż mdłości.
Dosięgła sarkofagu z brązu i uderzyła dłonią w wieko. Wówczas uwolniła Magię
Kodeksu i momentalnie eksplodowało światło, a w grobie odbił się echem potworny krzyk.
Brąz rozgrzał się tak, że Sabriel prędko oderwała od niego czerwoną i pokrytą pęcherzami
dłoń. Sekundę później z sarkofagu zaczęły wydobywać się kłęby parzącej pary wodnej,
zmuszając Sabriel do odwrotu. Musieli się wycofać z grobu. Cały ciąg trzymających się za
ręce Magów runął ze wzgórza jak kostki domina.
Sabriel i Touchstone’a odrzuciło razem jakieś pięć jardów poniżej wejścia do grobu.
W jakiś sposób dłoń Sabriel wylądowała na jego brzuchu. Jego głowa spoczywała w ostach,
mimo to przez chwilę leżeli bez ruchu, całkowicie pozbawieni sił przez użycie magii i przez
moc obwarowań, które stworzono dzięki niej. Patrzyli na błękit nieba, który leciutko
zabarwiała już czerwień nadchodzącego nieubłaganie zachodu słońca. Wokół nich rozlegały
się przekleństwa, żołnierze gramolili się bowiem, by wstać.
- Nie otworzył się - powiedziała cicho Sabriel opanowanym tonem. - Nie mamy na
tyle siły lub umiejętności.
Po chwili dodała:
- Szkoda, że Mogget... szkoda, że go tu nie ma. On by coś wymyślił...
Touchstone milczał, po czym odezwał się:
- Trzeba nam więcej Magów Kodeksu, zaklęcie zadziała, jeśli wzmocnimy znaki.
- Więcej Magów Kodeksu - rzekła ze zmęczeniem Sabriel. - Jesteśmy po niewłaściwej
stronie Muru...
- A twoja szkoła? - spytał Touchstone i krzyknął: - Au! - gdy Sabriel znienacka
poderwała się, stracił równowagę i znów zawołał: - Au! - kiedy schyliła się i pocałowała go,
wpychając mu głowę jeszcze głębiej w osty.
- Touchstone! Że też o tym nie pomyślałam. Starsze klasy mają zajęcia z magii. Musi
tam być ze trzydzieści pięć dziewczyn ze znakami Kodeksu i podstawowymi
umiejętnościami.
- To dobrze - zamruczał Touchstone z głębin ostów. Sabriel wyciągnęła ręce i
pomogła mu wstać, czując woń jego potu i świeży zapach rozgniecionych ostów. Prawie już
się podniósł, gdy Sabriel nagle straciła zapał i Touchstone znowu niemal upadł.
- Są dziewczęta - mówiła powoli Sabriel, jakby rozmyślając na głos - ale czy mam
prawo włączać je w coś, co...
- I tak już w tym tkwią - przerwał Touchstone. - Jedynym powodem, dla którego
Ancelstierre nie wygląda tak jak Stare Królestwo, jest Mur, ale to nie potrwa długo, jeśli
Kerrigor zniszczy pozostałe Kamienie.
- Ale to jeszcze dzieci - rzekła smutno Sabriel. - Choć zawsze uważałyśmy, że
jesteśmy dorosłymi kobietami.
- Potrzebujemy ich - powiedział raz jeszcze Touchstone.
- Tak - zgodziła się Sabriel, obracając się w stronę zwartej grupki żołnierzy, którzy
zebrali się na tyle blisko grobu, na ile mieli odwagę podejść. Horyse i niektórzy z silniejszych
Magów Kodeksu zaglądali do wejścia i jaśniejącego wewnątrz brązu.
- Zaklęcie nas zawiodło - powiedziała Sabriel - ale Touchstone właśnie mi
przypomniał, gdzie możemy zdobyć więcej Magów Kodeksu.
Horyse spojrzał na nią przynaglającym wzrokiem.
- Gdzie?
- W Wyverley College. Mojej dawnej szkole. Dziewczęta mają tam zajęcia z magii w
piątej i szóstej klasie z Magistrix Greenwood. To mniej niż mila stąd.
- Nie sądzę, żebyśmy mieli czas na posłanie tam wiadomości i żeby one zdążyły tu
przyjechać - zaczął Horyse, patrząc na zachodzące słońce, a potem na zegarek, który szedł
teraz do tyłu. Przez moment miał zakłopotaną minę, po czym udał, że nic się nie stało. - Ale...
czy uważasz, że byłoby możliwe, aby przewieźć sarkofag?
Sabriel zastanowiła się: przyszło jej na myśl zaklęcie ochronne, jakie napotkała, po
czym odparła:
- Tak. Większość obwarowań i zabezpieczeń magicznych znajduje się na kamiennym
kopcu, dla zamaskowania go. Nic nie może nas powstrzymać przed zabraniem sarkofagu
oprócz efektów ubocznych Wolnej Magii. Jeśli wytrzymamy mdłości, możemy ruszyć
sarkofag.
- A Wyverley College, czy to stary, solidny gmach?
- Bardziej przypomina zamek - odpowiedziała Sabriel, pojmując jego tok
rozumowania. - Łatwiej go bronić niż tego wzgórza.
- A płynąca woda... Nie? Byłoby już za wiele dobrego. Dobrze! Szeregowiec
Macking, zbiegnijcie do majora Tindalla i powiedzcie mu, że chcę, aby jego kompania była
gotowa do marszu za dwie minuty. Idziemy z powrotem do ciężarówek, a następnie jedziemy
do Wyverley College - jest zaznaczony na mapie, około mili stąd...
- Na południowy wschód - podsunęła Sabriel.
- Na południowy wschód. Powtórzcie, co macie powiedzieć.
Szeregowiec Macking powtórzył, cedząc każde słowo, po czym odbiegł, wyraźnie
zadowolony z tego, że może się oddalić od grobu. Horyse zwrócił się do kaprala o długim
stażu w armii, mówiąc:
- Kapralu Anshey, wyglądacie na dość sprawnego fizycznie. Czy myślicie, że dacie
radę owinąć sarkofag liną?
- Czemu by nie, panie pułkowniku - odparł kapral Anshey. - Chodźcie chłopaki,
bierzcie swoje liny.
Dwadzieścia minut później wciągano sarkofag za pomocą dźwigu nożycowego i liny
na ciągnięty przez konia wóz, który odebrano miejscowemu rolnikowi. Jak się Sabriel
spodziewała, ciągnięcie sarkofagu w odległości dwudziestu jardów od ciężarówek zatrzymało
ich silniki, wyłączyło elektryczność i przerwało połączenia telefoniczne.
Co dziwne, koń, poczciwa stara klacz, nie zdawała się szczególnie przestraszona
lśniącym sarkofagiem, choć po jego powierzchni z brązu leniwie pełzały przekręcone znaki
Kodeksu, od których aż wywracało się w żołądku. Koń nie był szczególnie zadowolony, nie
wpadł jednak w panikę i nie płoszył się.
- Musimy powozić - powiedziała Sabriel do Touchstone’a, kiedy żołnierze długimi
drągami zepchnęli zawieszony na linach sarkofag na wóz i złożyli dźwig. - Myślę, że
Zwiadowcy już nie wytrzymają dłużej tych nudności.
Touchstone wzdrygnął się. Był blady jak wszyscy i miał czerwone obwódki wokół
oczu; kapało mu z nosa i szczękał zębami.
- Nie jestem pewien, czy ja też wytrzymam.
Mimo to, gdy zwinięto już ostatnią linę i żołnierze oddalili się w pośpiechu,
Touchstone wdrapał się na siedzenie woźnicy i wziął lejce. Sabriel wygramoliła się i usiadła
obok, tłumiąc uczucie, że żołądek podchodzi jej do gardła. Nie patrzyła za siebie, na sarkofag.
Touchstone zacmokał na konia i szarpnął lejce. Klacz zastrzygła uszami i pociągnęła
ciężar, stąpając niezbyt szybko do przodu.
- Czy to jest najszybciej, jak... - zaniepokoiła się Sabriel. Mieli pokonać milę i słońce
świeciło już krwawo. Jego czerwona tarcza balansowała na horyzoncie.
- Mamy ciężki ładunek - odpowiedział wolno Touchstone, oddychając prędko między
każdym słowem, jakby mówił z trudem. - Dotrzemy na miejsce, zanim zapadnie mrok.
Sarkofag za ich plecami wydawał się buczeć i chichotać. Żadne z nich nie
wspomniało, że Kerrigor może nadejść spowity w mgłę, wyprzedzając noc. Sabriel złapała się
na tym, że spogląda za siebie co parę sekund, na drogę. Widziała też wtedy kątem oka
złowrogo zmieniającą się powierzchnię sarkofagu, ale nie mogła nic na to poradzić. Cienie
wydłużały się i za każdym razem, gdy mignęła jej przed oczami jakaś jasna kora drzewa lub
pobielany kamień milowy, ściskał ją w dołku strach. Czy to już mgła snuje się po drodze?
Wyverley College zdawał się odleglejszy niż mila. Słońce zdążyło już zmaleć do
trzech czwartych swej tarczy, gdy zobaczyli, jak ciąg ciężarówek zjeżdża z szosy, skręcając
na ceglany podjazd. Dochodził on do podwójnej bramy z kutego żelaza, wiodącej do
Wyverley College. Dom, przez chwilę pomyślała Sabriel. Ale to już była nieprawda. Przez
większą część życia był to jej dom, ale to należało do przeszłości. Był domem jej dzieciństwa,
kiedy była tylko Sabriel. Teraz była również Abhorsenem. Jej dom znajdował się w Starym
Królestwie, tam, gdzie były obowiązki. Ale one, podobnie jak i ona, również przemieszczały
się w przestrzeni.
W dwóch zabytkowych latarniach po obu stronach bramy płonęło jaskrawo
elektryczne światło, lecz kiedy przejechał przez nią wóz wraz z osobliwym ładunkiem,
zagasły i tliły się teraz jak dwie iskierki. Jedno skrzydło bramy wyskoczyło z zawiasów i
Sabriel zdała sobie sprawę, że żołnierze musieli je wyłamać. Zamknięcie bramy jeszcze przed
zapadnięciem całkowitych ciemności nie było czymś zwyczajnym. Musiano je zamknąć na
dźwięk dzwonów, uprzytomniła sobie Sabriel, a to sprawiło, że zwróciła baczną uwagę na coś
innego...
- Dzwon we wsi przestał dzwonić! - zawołała, gdy wóz minął kilka zaparkowanych
ciężarówek, skręcił i zatrzymał się w pobliżu wielkich drzwi do głównego budynku.
Touchstone zatrzymał wóz i nasłuchiwał, nastawiwszy ucha w stronę ciemniejącego
nieba. I faktycznie, nie było już słychać dzwonu ze wsi Wyverley.
- To mila stąd - powiedział z wahaniem. - Może jesteśmy za daleko, a wiatr...
- Nie - odparła Sabriel. Czuła na twarzy wieczorny chłód powietrza. Nie wiał żaden
wiatr. - Tu zawsze było go słychać. Kerrigor dotarł do wsi. Musimy wnieść sarkofag do
środka, prędko!
Zeskoczyła z wozu i podbiegła do Horyse’a, który stał na schodach na zewnątrz
uchylonych drzwi, rozmawiając z jakąś niewyraźną postacią w środku. Kiedy Sabriel zbliżyła
się, przemykając ostrożnie przez grupki czekających żołnierzy, rozpoznała głos. Była to pani
Umbrade, dyrektorka szkoły.
- Jak śmiecie tak wtargnąć na nasz teren! - grzmiała pompatycznie. - Jestem bardzo
bliską przyjaciółką generała Farnsleya, ja wam jeszcze pokażę. Sabriel!
Widok Sabriel w tak dziwnym stroju i okolicznościach na moment całkowicie
oszołomił panią Umbrade. Gdy poruszała bezgłośnie ustami jak ryba, Horyse skorzystał z
chwili ciszy i skinął na swych ludzi. Zanim pani Umbrade zdążyła zaprotestować, jednym
pchnięciem otworzyli drzwi na oścież i do środka wdarła się fala uzbrojonych żołnierzy,
ogarniając jej przerażoną postać niczym potop obmywający wyspę.
- Pani Umbrade! - krzyknęła Sabriel. - Muszę natychmiast rozmawiać z panią
Greenwood i dziewczętami ze starszych klas magii. Będzie lepiej, jak poleci pani reszcie
uczennic i nauczycielom, by wszyscy udali się na najwyższe piętra Wieży Północnej.
Pani Umbrade stała, łapiąc powietrze jak ryba, aż w końcu pojawił się przed nią
górujący wzrostem Horyse i rzucił:
- Rusz się, kobieto!
Znikła, zanim zamknął usta. Sabriel obejrzała się, by sprawdzić, czy Touchstone
zajmuje się przeniesieniem sarkofagu, po czym poszła za dyrektorką.
Hol wejściowy był już zatarasowany stojącymi w rzędzie żołnierzami, którzy ustawili
się, jakby mieli tańczyć zbiorowy taniec. Podawali sobie skrzynki z zaparkowanych przed
gmachem ciężarówek, układając je jedna na drugiej pod ścianami. Pudełka i skrzynki w
kolorze khaki, oznakowane „Kule 303” lub „Granaty B2E2 BF”, piętrzyły się pod zdjęciami
zwycięskich drużyn hokejowych lub tablicami, na których wypisano złoconymi literami
nazwiska osób wybijających się w nauce i zasłużonych dla szkoły. Żołnierze otworzyli
również drzwi do Wielkiej Auli i uwijali się tam w pośpiechu, zamykając okiennice, i
układali ławki jedna na drugiej, opierając je o okna tak, by stanowiły zabezpieczenie przed
otwarciem.
Pani Umbrade biegała na drugim końcu holu, krzątając się przy grupce wyraźnie
zdenerwowanych nauczycieli. Za nimi stały w zwartym szeregu starsze uczennice, do których
obowiązków należała opieka nad młodszymi, i patrzyły w dół z głównych schodów. Jeszcze
za nimi stały wyżej na stopniach małe hałaśliwe gromadki dziewcząt z piątej i szóstej klasy.
Sabriel nie miała wątpliwości, że na korytarzach za ich plecami stoi reszta szkoły i wszyscy
czekają niecierpliwie, by ktoś im wyjaśnił, po co to całe zamieszanie.
W chwili, w której pani Umbrade doszła do grona pedagogów, zgasły światła. Przez
moment zapadła całkowita, pełna przerażenia cisza, ale zaraz rozległ się dwukrotnie
głośniejszy gwar. Dziewczęta piszczały ze strachu, żołnierze pokrzykiwali, ludzie z hukiem i
trzaskiem obijali się o siebie i sprzęty.
Sabriel stała na swym miejscu i przywołała znaki Kodeksu, dające światło. Przybyły z
łatwością, spływając na koniuszki palców jak chłodna woda z prysznica. Pozwoliła, by
zawisły tam na chwilę, po czym cisnęła nimi w sufit, a krople blasku urosły do rozmiarów
talerzy i rzucały pewne, żółte światło na całą Aulę. Ktoś jeszcze rzucał podobne światła w
pobliżu pani Umbrade i Sabriel rozpoznała dzieło Magistrix Greenwood. Uśmiechnęła się na
to odkrycie, co sprowadziło się do nieznacznego uniesienia jednego kącika ust. Wiedziała, że
światła zgasły, bo Kerrigor minął podstację elektryczną, która znajdowała się w połowie drogi
między szkołą a wsią.
Co było do przewidzenia, pani Umbrade nie mówiła nauczycielom niczego
przydatnego - cały czas rozprawiała tylko o chamstwie i jakimś generale. Sabriel zobaczyła,
że Magistrix stoi za wysoką pochyloną postacią nauczycielki przedmiotów ścisłych w
starszych klasach, i pomachała do niej.
- ...I nigdy nie przeżyłam takiego wstrząsu, jak na widok jednej z waszych - mówiła
właśnie pani Umbrade, kiedy Sabriel podeszła do niej i delikatnie złożyła na jej karku znaki
milczenia i znieruchomienia.
- Przepraszam, że przerywam - rzekła, stanąwszy obok chwilowo zastygłej w
bezruchu dyrektorki - ale to sytuacja wyjątkowa. Jak widzicie, armia przejmuje tymczasowo
kontrolę. Pomagam pułkownikowi Horyse’owi, który tu dowodzi. Potrzebujemy dziewcząt z
dwóch ostatnich klas, które mają zajęcia z magii. Proszę, niech zejdą na dół do Wielkiej Auli
razem z panią, Magistrix Greenwood. Pozostali, a więc uczennice, grono pedagogiczne,
ogrodnicy, wszyscy muszą pójść na najwyższe piętra Wieży Północnej i zabarykadować się
tam aż do jutrzejszego świtu.
- Ale dlaczego? - domagała się odpowiedzi pani Pearch, nauczycielka matematyki. - O
co w tym chodzi?
- Ze Starego Królestwa przedostała się pewna istota - odparła zwięźle Sabriel, patrząc,
jak ich twarze zmieniają się na dźwięk jej słów. - Wkrótce zaatakują nas Zmarli.
- Czyli moim uczennicom będzie grozić niebezpieczeństwo? - odezwała się Magistrix
Greenwood, przepychając się do przodu między dwiema przestraszonymi nauczycielkami od
angielskiego. Spojrzała Sabriel w twarz i dodała jakby w uznaniu: - Abhorsenie.
- Wszystkim będzie grozić niebezpieczeństwo - rzekła ponuro Sabriel. - Lecz bez
pomocy tutejszych Magów Kodeksu nie mamy żadnych szans...
- A więc - odparła pani Greenwood zdecydowanie - lepiej podzielmy się od razu. Ja
pójdę i przyprowadzę Sulyn i Ellimere. Chyba tylko one są Magami Kodeksu spośród
starszych uczennic i we dwójkę dopilnują pozostałych. Pani Pearch, pani niech się lepiej
zajmie ewakuacją na Wieżę Północną, bo, jak sądzę, pani Umbrade będzie... hm... za bardzo
zamyślona. Pani Swann, proszę zwołać wszystkie pokojówki i kucharkę - niech przyniosą
wodę, jedzenie i świece. Panie Arkler, czy byłby pan tak miły i przyniósł miecze z sali
gimnastycznej...
Widząc, że wszystko przebiega sprawnie, Sabriel westchnęła i szybko wróciła na
zewnątrz, mijając żołnierzy, którzy rozwieszali na korytarzu lampki oliwne. Mimo to na
zewnątrz było jaśniej, bo niebo w promieniach zachodzącego słońca nabrało barw
czerwonopomarańczowych.
Touchstone i Zwiadowcy znieśli obwiązany liną sarkofag. Wydawał się teraz jarzyć
wewnętrznym odrażającym blaskiem, a po powierzchni przesuwały się migotliwe znaki
Wolnej Magii, jak pływające po wodzie śmieci lub zakrzepłe gruzełki krwi. Z wyjątkiem
Zwiadowców, którzy ciągnęli za liny, nikt nie odważył się do niego zbliżyć. Żołnierze byli
wszędzie, rozwijając zwoje drutu kolczastego, napełniając worki z piaskiem z ogrodów
różanych, przygotowując na drugim piętrze pozycje strzelnicze i umocowując rakiety
świetlne. Mimo to w całym tym zgiełku wokół połyskliwego sarkofagu Rogira roztaczał się
pusty okrąg.
Sabriel podeszła do Touchstone’a, czując, jak w jej nogach narasta opór, a ciało
wzdraga się na myśl o zbliżeniu do krwawej poświaty sarkofagu. Wydawało się, że teraz, gdy
słońce już znikło, promieniują od niego jeszcze silniejsze fale wywołujące mdłości. W
półmroku wyglądał na większy, potężniejszy, a jego moc magiczna zdawała się silniejsza i
bardziej złośliwa.
- Ciągnąć! - zawołał Touchstone, dźwigając razem z żołnierzami opasany linami
sarkofag. - Ciągnąć!
Sarkofag sunął powoli po starym bruku, przemieszczając się cal po calu w stronę
schodów wejściowych, gdzie inni żołnierze śpiesznie zbijali drewnianą rampę i mocowali ją
na stopniach.
Sabriel postanowiła powierzyć resztę tego zadania Touchstone’owi i zeszła dalej po
podjeździe, skąd mogła wyjrzeć zza żelaznych bram. Stała tam, wypatrując, czy czegoś nie
widać i przesuwając nerwowo dłonią po rączkach dzwonków. Teraz tylko sześciu - a
wszystkie zapewne i tak nie działają na potworną moc Kerrigora. I jeszcze ten nie znany jej
miecz, obcy przy dotknięciu, choćby nawet rzeczywiście wykuł go Budowniczy Muru.
To przypomniało jej o Moggecie. Kto wie, gdzie był, to dziwaczne połączenie
wybuchowego towarzysza Abhorsenów i płonącego ogniem tworu Wolnej Magii, który
poprzysiągł im śmierć. Teraz odszedł, wygnany żałobnym zewem Astaraela...
Wyjeżdżałam stąd, prawie nic nie wiedząc o Starym Królestwie, i wracam, wiedząc
niewiele więcej, pomyślała Sabriel. Jestem największą ignorantką spośród żyjących na
przestrzeni stuleci Abhorsenów i być może jedną z najboleśniej doświadczonych...
Z zadumy wyrwał ją huk wystrzałów i świst mknącej w niebo rakiety, której żółty ślad
zszedł w dół aż do szosy. Rozbrzmiało więcej wystrzałów. Rakieta zabłysła jak spadochron,
po czym powoli ześlizgnęła się w dół. W ostrym świetle magnezji Sabriel zobaczyła, że po
drodze snuje się gęsta, wilgotna mgła, która rozpościera się szeroko w ciemności, na ile tylko
zdołała sięgnąć wzrokiem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

Sabriel zmusiła się, żeby wrócić do głównych drzwi zwykłym krokiem, a nie biegnąc
z krzykiem. Widziało ją wielu żołnierzy - nadal rozmieszczali latarnie w rzędach, które
rzucały promienie ze schodów, a kilku z nich trzymało zwój drutu, czekając, by go wyrzucić.
Gdy ich mijała, spojrzeli z niepokojem.
Sarkofag właśnie ześlizgiwał się z rampy na podłogę korytarza i Sabriel mogła z
łatwością przecisnąć się obok, lecz czekała na zewnątrz, wypatrując czegoś nowego. Po
chwili zdała sobie sprawę, że koło niej stoi Horyse. Jego twarz na wpół oświetlały latarnie,
połowa zaś pozostawała w cieniu.
- Mgła... mgła dotarła już prawie do bram - rzekła za szybko, by utrzymać spokój.
- Wiem - odparł Horyse pewnym głosem. - Te wystrzały to żołnierze na czatach.
Sześciu ludzi i kapral.
Sabriel skinęła głową. Czuła ich śmierć, jak lekkie uderzenia w brzuch. Chociaż
starała się zahartować na tyle, by tego nie zauważać, by celowo stępić zmysły. Tego wieczoru
będzie jeszcze więcej śmierci.
Nagle poczuła coś, co nie było śmiercią, lecz czymś już martwym. Wyprężyła się jak
strzała i zawołała:
- Pułkowniku! Słońce naprawdę już zaszło. - I coś idzie, idzie przed mgłą!
Mówiąc to, wyciągnęła miecz, a sekundę później błysnęło ostrze miecza pułkownika.
Żołnierze zajmujący się drutami rozglądnęli się, przerażeni, po czym rzucili się na schody i
korytarz. Po obu stronach drzwi stało po dwóch wojskowych, którzy odwodzili kurki
ciężkich, spoczywających na trójnogach karabinów maszynowych i położyli miecze w
poprzek świeżo zbudowanych umocnień z worków z piaskiem.
- Drugie piętro, gotowi! - krzyknął Horyse i Sabriel usłyszała, jak nad jej głową
szczękają rygle pięćdziesięciu karabinów. Kącikiem oka dostrzegła, że dwóch Zwiadowców
cofa się na zewnątrz, zajmując pozycję za jej plecami. Mieli przygotowane łuki i osadzone na
cięciwie strzały. Wiedziała, że gdyby do czegoś doszło, są gotowi wciągnąć ją do środka...
W pełnej oczekiwania ciszy rozbrzmiewały tylko zwyczajne odgłosy nocy. Gdy niebo
się ściemniło, w wielkich drzewach, rosnących przy murach szkoły, wzmagał się coraz
większy wiatr. Zaczęły grać świerszcze. Wówczas Sabriel usłyszała zgrzyt stawów Zmarłych,
stąpanie ich stóp, których kości grzechotały, obijając się o martwicze ciało.
- Pomocnicy - rzekła zdenerwowana. - Setki Pomocników.
Kiedy to mówiła, zwarta ściana z ciał Zmarłych uderzyła w żelazne bramy, wyłamując
je z trzaskiem w ułamku sekundy. Z trudem przypominające ludzi postacie były wszędzie i
nacierały na nich, a martwe usta zachłystywały się powietrzem i syczały upiorną parodię
wojennego okrzyku.
- Ognia!
Chwilę po tej komendzie Sabriel zaczęła się okropnie bać, że broń nie zadziała.
Rozległ się jednak trzask i zaterkotały karabiny maszynowe, a czerwone pociski smugowe
zataczały kręgi w powietrzu, odbijając się rykoszetem od bruku i rysując oszalałe wzory
straszliwej przemocy. Pociski rozdzierały ciała Zmarłych, rozszczepiały kości, powalały ich
na ziemię - ale oni ciągle szli naprzód, aż w końcu zostali dosłownie rozerwani na strzępy,
zawisłe na drutach.
Ostrzał nieco osłabł, lecz zanim zupełnie ustał, napłynęła kolejna fala Zmarłych,
którzy potykali się, pełzali, biegli przez bramę, a potem prześlizgiwali się i przewalali przez
mur. Całe ich setki, byli zaś tak ciasno stłoczeni, że przerwali druty i szli dalej przed siebie, aż
ostatni z nich padli, skoszeni karabinami, u samego podnóża schodów. Niektórzy,
wykorzystując jakąś śladową cząstkę ocalałej w nich ludzkiej inteligencji, wycofali się, lecz
wtedy wpadli w pułapkę potężnych płomieni, które buchnęły, gdy z drugiego piętra zrzucono
granaty z białym fosforem.
- Sabriel, wejdź do środka! - rozkazał Horyse, gdy ostatni Pomocnicy rzucali się w
drgawkach i pełzali, zataczając obłąkańcze koła. W końcu trafiły ich z łoskotem kolejne
pociski i ostatecznie unieruchomiły.
- Tak jest - odparła Sabriel, spoglądając na zasłaną ciałami ziemię, migotliwe płomyki
latarń i bryły fosforu, które płonęły niczym świece w jakiejś upiornej kostnicy. Jej nozdrza
wypełniła woń bezdymnego prochu, przenikając włosy i ubranie. Po obu stronach jarzyły się
złowrogo lufy karabinów maszynowych. Pomocnicy i tak już byli martwi, ale widok tej
masowej zagłady przyprawił Sabriel o większe mdłości niż Wolna Magia.
Weszła do budynku, chowając miecz. Dopiero wtedy przypomniała sobie o
dzwonkach. Niewykluczone, że mogła za ich pomocą poskromić ten nieprzebrany tłum
Zmarłych, odsyłając ich w pokojowy sposób do Śmierci, bez... - ale było za późno. A co by
się stało, gdyby została pokonana?
Wiedziała, że teraz zjawią się Cienie Pomocników, ich zaś nie da się zatrzymać przy
użyciu siły fizycznej lub dzwonków, chyba że przybyliby w niewielkiej ilości, a to było
równie prawdopodobne, jak wcześniejsze nadejście świtu...
W korytarzu przebywało więcej żołnierzy, ci jednak byli zakuci w zbroje i nosili
hełmy. Mieli duże tarcze, ozdobione srebrem włócznie i najprostsze znaki Kodeksu
wyrysowane kredą i śliną. Palili i pili herbatę z jednej z lepszych porcelanowych szkolnych
zastaw. Sabriel uzmysłowiła sobie, że mieli walczyć, w razie gdyby zawiodła broń palna. W
powietrzu czuło się pewną nerwowość, trzymaną jednak na wodzy - nie była to brawura -
raczej dziwna mieszanina fachowości i cynizmu. Cokolwiek to było, sprawiało, że Sabriel
zaczęła się od niechcenia przechadzać między nimi, jakby się wcale nie spieszyła.
- Dobry wieczór, panienko.
- Fajnie słyszeć karabiny, nie? Prawie nigdy nie chcą działać na północy!
- Jak tak dalej pójdzie, to nie będą nas potrzebować.
- Całkiem inaczej, niż w Strefie Granicznej, prawda, proszę pani?
- Powodzenia z tym gościem w metalowej cygarnicy, panienko.
- Życzę wam wszystkim powodzenia - odparła Sabriel, usiłując się uśmiechnąć w
odpowiedzi na ich szerokie uśmiechy. Wtedy rozległy się znów strzały i jej twarz się
zmieniła, a uśmiech zgasł - lecz oni już nie zwracali na nią uwagi, skupiając się na tym, co
działo się na zewnątrz. Nie są aż tak odprężeni, jak udają, pomyślała Sabriel, przedostając się
ostrożnie przez boczne drzwi, prowadzące z korytarza do Wielkiej Auli.
Tu panowała atmosfera o wiele większego strachu. Sarkofag stał daleko, na drugim
końcu sali, spoczywając w poprzek mównicy. Wszyscy stłoczyli się jak tylko mogli najdalej
w przeciwległej części Auli. Zwiadowcy byli po jednej stronie, też pijąc herbatę. Na środku
sali Magistrix Greenwood rozmawiała z Touchstone’em, a trzydzieści dziewcząt - czy tak
naprawdę młodych kobiet - ustawiło się pod ścianą naprzeciw żołnierzy. Sprawiało to
wrażenie jakiejś osobliwej parodii balu szkolnego.
Przebywając za grubymi kamiennymi murami i zatrzaśniętymi okiennicami Wielkiej
Auli można było wziąć ostrzał za wyjątkowo gwałtowny opad gradu, a granaty za huk
grzmotów, ale nie wówczas, gdy znało się prawdę. Sabriel wyszła na środek Auli i krzyknęła:
- Magowie Kodeksu! Proszę do mnie.
I podeszli, młode kobiety szybciej niż żołnierze, którzy okazywali już znużenie
całodzienną pracą i bliskością sarkofagu. Sabriel spojrzała na uczennice, ich rozjaśnione,
szczere twarze, które powlekał lęk, tłumiąc nieco podniecenie wywołane czymś nieznanym.
W tłumie znajdowały się dwie z jej najlepszych szkolnych koleżanek, Sulyn i Ellimere, lecz
teraz czuła, że dzieli je wielki dystans. Pomyślała, że musi być to po niej widać, gdyż
spostrzegła w ich oczach szacunek i rodzaj zachwytu. Nawet znaki Kodeksu na ich czołach
wyglądały, jakby zostały subtelnie skopiowane za pomocą kosmetyków, choć wiedziała, że są
prawdziwe. To niesprawiedliwe, że muszę je w to wciągnąć...
Sabriel otworzyła usta i jakby na umówiony sygnał w tym samym momencie umilkły
strzały. W ciszy rozległ się nerwowy chichot jednej z dziewczyn. Sabriel za to poczuła wiele
śmierci naraz, a jej kręgosłupa dotknął lodowatymi palcami znajomy dojmujący strach.
Nadciągał Kerrigor. To jego moc uciszyła karabiny, nie zaś słabnąca siła ataku. Słyszała, jak
z zewnątrz dochodzą niewyraźne krzyki... niektóre nawet przeraźliwe... Teraz będą walczyć
dawną bronią.
- Prędko - powiedziała, podchodząc jednocześnie do sarkofagu. - Musimy utworzyć
naokoło pierścień, splatając dłonie. Pani Magistrix, bardzo proszę ustawić wszystkich,
poruczniku, proszę rozmieścić żołnierzy pomiędzy dziewczętami...
Przy każdej innej okazji rozległyby się rubaszne żarciki i chichoty. Teraz jednak, gdy
niedaleko gmachu byli Zmarli, a pośrodku nich tkwił sarkofag, potraktowano to po prostu jak
polecenie. Mężczyźni stanęli szybko na swoich miejscach, a młode kobiety zdecydowanie
ujęły ich dłonie. W parę sekund sarkofag opasał pierścień Magów Kodeksu.
Złączona ze wszystkimi dotykiem Sabriel nie musiała już nic mówić. Czuła
wszystkich, którzy stali w kręgu. Po prawej znane i potężne ciepło Touchstone’a, po lewej
Magistrix Greenwood, nie tak silną, lecz doświadczoną - i tak dalej w koło.
Sabriel powoli tworzyła w umyśle znaki Kodeksu na otwieranie i pozwoliła, by
zdominowały jej myśli. Znaki rosły, a przez pierścień przepływała moc, która zwiększała się
dopóty, dopóki nie wystrzeliła na zewnątrz niczym zwężający się wir. Sarkofag oblał
strumień złotawego, obracającego się zgodnie z ruchem wskazówek zegara światła.
Sabriel starała się, by moc Magii Kodeksu wpływała do środka kręgu, czerpiąc całą
energię, którą mogli dostarczyć Magowie Kodeksu. Żołnierze i uczennice chwiali się,
niektórzy opadli na kolana, lecz nie rozłączali dłoni, przez co pierścień pozostawał zamknięty.
Z wolna sam sarkofag zaczął się obracać na podeście, wydając okropny, piskliwy
dźwięk, jak ogromne nie naoliwione zawiasy. Spod jego wieka buchnęła para wodna, lecz
zaraz rozpędziło ją złotawe światło. Piszcząc przeraźliwie, sarkofag zaczął wirować coraz
szybciej, aż brąz, biała para i żółte światło zlały się w jedno. Wtedy nagle zatrzymał się przy
akompaniamencie jeszcze bardziej przenikliwego pisku i wieko odfrunęło, mknąc ponad
głowami Magów Kodeksu. Wbiło się z trzaskiem w odległe o dobre trzydzieści kroków
drzwi.
Także Magowie Kodeksu nie wytrzymali, jakby powaleni własnym powodzeniem, i
krąg się załamał. Tylko połowa stojących w nim ludzi dalej stała na nogach.
Chwiejąc się, Sabriel zatoczyła się w stronę sarkofagu i zajrzała do środka. Jej dłonie
dalej ściskali kurczowo Touchstone i Magistrix.
- Coś podobnego! - rzekła pani Greenwood, przenosząc przerażony wzrok na
Touchstone’a. - Ależ on wygląda zupełnie jak pan!
Zanim Touchstone zdążył jej odpowiedzieć, z korytarza dobiegł szczęk stali i
głośniejsze krzyki. Stojący Zwiadowcy wyciągnęli miecze i ruszyli do drzwi, lecz zanim do
nich dotarli, do środka wlała się fala innych żołnierzy, zakrwawionych i przestraszonych,
którzy rozbiegli się po kątach albo rzucili się na ziemię i szlochali lub śmiali się, część zaś
trzęsła się w milczeniu.
Za tym tumultem zjawili się niektórzy z ciężko uzbrojonych żołnierzy z korytarza. Ci
zachowali jeszcze pewne pozory, że panują nad sytuacją. Zamiast iść do sali, rzucili się za
siebie na drzwi i prędko zamknęli je na zasuwę.
- On jest w głównych drzwiach! - krzyknął jeden z nich do Sabriel. Miał zbielałą z
trwogi twarz. Nie ulegało wątpliwości, kim jest „on”.
- Prędko, obrządki pogrzebowe! - rzuciła Sabriel. Wyszarpnęła dłonie z uchwytu
innych i wyciągnęła je nad ciałem, tworząc w myślach znaki przywołujące ogień,
oczyszczenie i spokój. Nie przyglądała się zbyt dokładnie ciału. Rogir naprawdę wyglądał
niemal tak jak śpiący, bezbronny Touchstone.
Była zmęczona, a ciała wciąż strzegły obwarowania Wolnej Magii, lecz wkrótce w
powietrzu zawisł w oczekiwaniu pierwszy znak. Touchstone przeniósł dłoń na jej ramię,
wlewając w nią siłę. Reszta stojących w pierścieniu Magów przyczołgała się, znowu złączyła
dłonie i nagle Sabriel poczuła drgnięcie ulgi. Uda im się - zniszczą ludzkie ciało Kerrigora, a
wraz z nim większość jego potęgi...
Wtedy wybuchła cała północna ściana, wyrzucając kaskady cegieł i czerwony pył,
które, oślepiając i powodując krztuszenie się, powaliły wszystkich na ziemię.
Sabriel leżała na podłodze i kaszlała. Opierała się osłabiona rękami o ziemię i suwała
bezładnie kolanami, próbując wstać. W oczach miała pył i żwir, wszystkie latarnie zgasły.
Szukała wokół dłońmi po omacku, lecz natrafiła jedynie na wciąż parzący brąz sarkofagu.
- Trzeba zapłacić cenę krwi - powiedział skrzeczący, nieludzki głos. Znajomy, mimo
że nie był to czysty i niszczący ton głosu Kerrigora... lecz potworny sposób mówienia, jaki
poznała owej nocy w Poświęconej Pieczarze, gdy spłonęło Papierowe Skrzydło.
Mrugając z wściekłości oczami, Sabriel odczołgała się od źródła głosu, okrążając
sarkofag. Istota nie odezwała się od razu, lecz Sabriel słyszała, jak się zbliża. Gdy
przechodziła, trzeszczało i huczało powietrze.
- Muszę dostarczyć swój ostatni ciężar - rzekła istota. - Wtedy dopełni się umowa i
mogę się zabrać do dzieła zemsty.
Sabriel znowu mrugnęła i po twarzy spłynęły jej łzy. Powoli wracał jej wzrok, obraz
utkany był z łez i pierwszych promieni księżyca, które wlewały się przez strzaskaną ścianę,
rozmazany przez czerwony pył z roztartych cegieł.
Krzyczały w niej wszystkie zmysły. Wolna Magia, Zmarli, wszędzie
niebezpieczeństwo...
W odległości niewiele większej niż pięć jardów płonęła istota, która niegdyś była
Moggetem. Stała się bardziej krępa niż poprzednio, lecz równie niekształtna. Jej bryłowate,
osadzone na wirującym skręconym słupie energii ciało powoli sunęło w stronę Sabriel.
Jakiś żołnierz, który czaił się za istotą, wyskoczył znienacka, i wbił jej głęboko miecz
w plecy. Prawie go nie zauważyła, za to żołnierz straszliwie krzyknął i wybuchł białym
płomieniem. W ciągu sekundy jego ciało zupełnie strawił ogień, a miecz zamienił się w
stopioną bryłkę metalu, przypalając grube dębowe klepki podłogi.
- Przynoszę ci miecz Abhorsena - rzekło stworzenie, kładąc ostrożnie na ziemi jakiś
długi, ledwo widoczny przedmiot, który zanim pogrążył się w pyle, błysnął jeszcze srebrem.
Daję ci też dzwonek zwany Astaraelem. - Podejdź bliżej, Abhorsenie. Tyle czasu minęło,
odkąd zaczęliśmy.
Istota zaśmiała się, co zabrzmiało jak trzask zapalanej zapałki, i zaczęła przemieszczać
się wokół sarkofagu. Sabriel poluźniła pierścień, który miała na palcu i zaczęła chyłkiem
wycofywać się, pilnując, aby dzielił ich sarkofag. W głowie miała kompletny mętlik. Kerrigor
był już bardzo blisko, lecz może jeszcze zdążyłaby przywrócić istocie dawną postać Moggeta
i dokończyć ostatnie obrządki...
- Zatrzymaj się!
Te słowa wydały się ohydnym liźnięciem gadziego języka po twarzy, lecz brzmiała w
nich moc. Sabriel znieruchomiała wbrew swym zamiarom, płonąca istota również.
Dziewczyna spróbowała spojrzeć w bok, przysłaniając powiekami oczy przed rażącym
światłem. Chciała pojąć, co dzieje się na drugim końcu sali, choć nie musiała nawet patrzeć.
Był to Kerrigor. Wokół niego, niczym wyłaniające się z morza ciemności wyspy
bladych ciał, leżeli martwi żołnierze, którzy wcześniej zabarykadowali drzwi. Nie miał teraz
konkretnego kształtu, lecz w podobnej do plamy atramentu postaci dało się rozróżnić na wpół
ludzkie rysy. Oczy z białego ognia i ziejącą otchłań ust, w których tkwił szereg migotliwych
węgielków o barwie ciemnej czerwieni, jak zaschnięta krew.
- Abhorsen należy do mnie - rozległ się chrapliwy niski głos Kerrigora, sprawiający
wrażenie czegoś płynnego, jak gdyby słowa wypływały z niego z bulgotem, podobne do lawy
zmieszanej z plwociną. - Zostaw ją mnie.
Istota, która była kiedyś Moggetem, wydała z siebie trzaski i znowu poruszyła się, a w
ślad za nią jak maleńkie gwiazdki posypały się białe iskierki.
- Za długo czekałem, by teraz pozwolić, żeby ktoś inny odebrał mi zemstę - zasyczała,
kończąc w najwyższej tonacji wyciem, które nadal miało w sobie coś z przeraźliwego
miauczenia kota. Wtedy istota rzuciła się na Kerrigora, wpadając w mrok jego ciała jak
lśniąca kometa i niczym tłuczek do mięsa rozbijając widmową substancję, z której był
zbudowany.
Przez chwilę nikt nawet nie drgnął, gdyż wszystkimi wstrząsnęła gwałtowność tego
ataku. Wówczas postać Kerrigora powoli stężała, znowu stając się jednolita, a wokół
jaśniejącego napastnika owinęły się długie wypustki nieubłaganego mroku, dławiąc go i
wchłaniając w siebie z nieprzejednaną żarłocznością ośmiornicy, która dusi żółwia o
jaskrawej skorupie.
Sabriel rozejrzała się w rozpaczy, szukając Touchstone’a i Magistrix Greenwood. W
oświetlonym blaskiem księżyca powietrzu widać było opadający pył z cegieł jak
śmiercionośny, rdzawy gaz. Leżące wokół ciała zdawały się ofiarami jego dławiącej trucizny.
W rzeczywistości jednak uderzyły ich cegły lub odłamki drewna ze strzaskanych ławek.
Sabriel zobaczyła najpierw Magistrix, która skulona na boku leżała niedaleko niej.
Każdy mógłby pomyśleć, iż tylko straciła przytomność, lecz Sabriel wiedziała, że nie żyje.
Dosięgnął ją długi szpiczasty odłamek pogruchotanej ławki, a twarde jak żelazo drewno
przeszyło ją na wylot.
Sabriel wiedziała, że Touchstone żyje - i rzeczywiście tak było. Opierał się o stos
zniszczonych kamieni z obmurowania, a w jego oczach odbijało się światło księżyca.
Sabriel podeszła do niego, wybierając drogę między ciałami i rumowiskiem, między
plamami świeżo rozlanej krwi i cicho leżącymi rannymi, którzy stracili już nadzieję.
- Mam złamaną nogę - powiedział Touchstone, a grymas ust wskazywał na to, że
cierpi. Odchylił głowę w stronę ziejącego w ścianie otworu: - Biegnij, Sabriel. Póki on jest
zajęty. Biegnij na południe. Żyj zwyczajnym życiem...
- Nie mogę - odparła cicho Sabriel. - Jestem Abhorsenem. Poza tym, jak możesz ze
mną pobiec, skoro złamałeś nogę?
- Sabriel...
Lecz Sabriel już się odwróciła. Podniosła Astaraela wprawnymi dłońmi, tak by nie
zabrzmiał jego dźwięk. Nie musiała jednak zachowywać ostrożności, gdyż dzwonek zamilkł,
cały zasypany ceglanym pyłem. Nie zadzwoni tak, jak należy, dopóki nie zostanie
odczyszczony przy dużej dozie cierpliwości, magii i nerwów ze stali. Sabriel wpatrywała się
w niego przez sekundę, po czym delikatnie odłożyła go na podłogę.
Miecz jej ojca leżał zaledwie parę kroków dalej. Podniosła go i obserwowała
przepływające przez ostrze znaki Kodeksu. Tym razem nie układały się w normalny napis,
lecz głosiły: „Ujrzeli mnie Clayrowie, wykonał mnie Budowniczy Muru, zahartował mnie
Król, włada mną Abhorsen, aby żaden Zmarły nie poruszał się w Życiu, albowiem nie jest to
jego droga”.
- Nie jest to jego droga - wyszeptała Sabriel. Stanęła tak, by wszystko widzieć: Aulę i
wijącą się potężną masę ciemności, która była Kerrigorem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

Wydawało się, że Kerrigor już się rozprawił z tworem Wolnej Magii, który niegdyś
był Moggetem. Teraz jego ogromny obłok ciemności na powrót stanowił całość, a po białym
ogniu i oślepiającym blasku nie pozostał żaden ślad, który usiłowałby się wydostać z jego
wnętrza.
Kerrigor całkiem znieruchomiał, co było zastanawiające, więc Sabriel przez moment
miała nadzieję, że odniósł jakąś ranę. Lecz nagle olśniła ją straszna prawda. Po prostu trawił,
jak żarłok po posiłku, który nieco przecenił swoje możliwości.
Sabriel zadrżała na tę myśl, a do ust napłynęła jej żółć. Przecież jej koniec nie będzie o
wiele lepszy. I ona, i Touchstone zostaną wzięci żywcem, utrzymani przy życiu, aż w mroku
podziemnego zbiornika z ich poderżniętych gardeł zostanie wypompowana krew...
Potrząsnęła głową, odpędzając od siebie ten obraz. Musi być jakieś wyjście... Tak
daleko od Starego Królestwa Kerrigor musi być słabszy... może nawet bardziej osłabiony niż
jej Magia Kodeksu. Miała wątpliwości, czy zdoła nim zawładnąć za pomocą pojedynczego
dzwonka, lecz gdyby tak użyć dwóch naraz?
W Auli panowała ciemność, rozjaśniona jedynie światłem księżyca, wpadającym
przez znajdującą się za jej plecami strzaskaną ścianę. I cisza. Nawet ranni dogorywali w
milczeniu. Ich krzyki stały się nieme, szeptali jedynie ostatnie życzenia. Skrywali swą agonię,
jakby krzyk mógł przyciągnąć uwagę kogoś niebezpiecznego. Były bowiem rzeczy znacznie
gorsze od śmierci w Auli...
Nawet w mroku postać Kerrigora rysowała się jeszcze ciemniej. Sabriel obserwowała
go uważnie, rozwiązując lewą dłonią rzemyki od mieszków z Saranethem i Kibethem.
Wyczuwała w pobliżu obecność Zmarłych, lecz żaden nie wszedł do Auli. Na zewnątrz ciągle
jeszcze byli jacyś ludzie, z którymi można było walczyć lub wyprawić sobie z nich ucztę. To,
co działo się w Auli, było sprawą ich Pana.
Rzemyki puściły. Kerrigor nie poruszył się. Przymknął płonące oczy i gorejące usta.
Jednym szybkim ruchem Sabriel obnażyła miecz i wyciągnęła dzwonki.
Wtedy Kerrigor już się poruszył. Jego ciemna zwalista postać ruszyła prędko naprzód,
pokonując połowę dzielącej ich odległości. Stał się również wyższy, rozciągając się w górę
tak, że sięgnął niemal sklepionego sufitu. Jego oczy otworzyły się, ukazując pełnię szalejącej
wściekłości, i przemówił:
- To zabawki, Abhorsenie. I do tego za późno. O wiele za późno.
Nie jego słowa, lecz moc Wolnej Magii zmroziła nerwy Sabriel i chwyciła mięśnie,
unieruchamiając je. Zdesperowana usiłowała zadzwonić dzwonkami, lecz jej nadgarstki ani
drgnęły...
Kerrigor sunął bezszelestnie do przodu, ale tak powoli, że stanowiło to dodatkową
udrękę. W końcu znajdował się zaledwie na odległość ramienia, przypominając gigantyczny
posąg, topornie wyciosany z nocy. Zionął w stronę Sabriel oddechem tak cuchnącym, jak
tysiąc rzeźni.
Ktoś - jakaś dziewczyna na podłodze, która kaszląc wydawała swe ostatnie tchnienie -
dotknął pieszczotliwie kostki Sabriel. Dzięki dotykowi umierającej mała iskierka złocistej
Magii Kodeksu powoli wsączyła się w żyły Sabriel, wędrując w górę jej ciała, ogrzewając
stawy i uwalniając mięśnie. Dotarła w końcu do jej nadgarstków i dłoni - wtedy zadźwięczały
dzwonki.
Nie był to czysty, właściwy głos, gdyż piętrząca się obok bryła Kerrigora w jakiś
sposób pochłonęła dźwięk i zniekształciła go - lecz zadziałał. Kerrigor odsunął się i
zmniejszył, aż stał się tylko trochę wyższy, nie tak jak przedtem, kiedy był dwa razy wyższy
niż Sabriel.
Nie poddawał się jednak woli Sabriel. Saraneth nie zdołał nałożyć na niego więzów, a
Kibeth tylko zmusił do cofnięcia się.
Sabriel ponownie zadzwoniła, koncentrując się na trudnym kontrapunktowym
połączeniu ich dźwięków. Natężała całą siłę swej woli, by pobudzić drzemiącą w nich magię.
Kerrigor zostanie przez nią zdominowany, będzie szedł tam, gdzie ona zechce...
I przez sekundę tak było. Nie do Śmierci, gdyż na to brakło jej mocy, ale udał się do
swego pierwotnego ciała w uszkodzonym sarkofagu. Nawet kiedy melodia dzwonków
umilkła, Kerrigor zmienił się. Płomienne oczy i usta zlały się ze sobą jak stopiony wosk, a
widmowa substancja, która tworzyła jego postać, zwinęła się w wąski słup dymu, który
buchnął w górę. Przez chwilę unosił się między belkami stropu, po czym opadł z odrażającym
wrzaskiem wprost do otwartych ust ciała Rogira.
Na ten krzyk pękły Saraneth i Kibeth, a srebrne skorupy spadły jak zniszczone
gwiazdy, roztrzaskując się o ziemię. Mahoniowe rączki dzwonków rozsypały się w proch i
snuły jak dym między palcami Sabriel.
Wpatrywała się przez sekundę w swe puste dłonie, czując dalej chropawy odcisk
rączek dzwonków... i nagle, gdy zbliżyła się do sarkofagu, w jej dłoni znalazła się bez udziału
świadomości rękojeść miecza. Zanim jednak zdążyła zajrzeć do środka, Rogir wstał stamtąd i
popatrzył na Sabriel - płonącymi oczami Kerrigora.
- Co za dokuczliwa osóbka - rzekł tylko trochę bardziej ludzkim głosem. - Nie
powinienem był zapominać, jak nieznośnym byłaś brzdącem.
Sabriel rzuciła się na niego, a gdy zadała cios, przebijając jego pierś, tak że ostrze
wyszło drugą stroną, z miecza posypały się iskry. Lecz Kerrigor tylko się zaśmiał i sięgnął po
ostrze. Przytrzymał je obiema rękami, aż zbielały mu zaciśnięte na roziskrzonej stali kostki.
Sabriel szarpnęła za miecz, lecz nie mogła go wyciągnąć.
- Żaden miecz nie zrobi mi krzywdy - powiedział Kerrigor z chichotem,
przypominającym rzężący kaszel konającego. - Nawet ten wykuty przez Budowniczych
Muru. Zwłaszcza nie teraz, gdy w końcu przejąłem ostatek ich mocy, która rządziła przed
Kodeksem i która stworzyła Mur. Mam ją teraz. Mam też tę połamaną kukiełkę, mojego
mlecznego brata, i mam ciebie, mój Abhorsenie. Moc i krew - krew, by niszczyć!
Wyciągnął rękę i wepchnął sobie miecz jeszcze głębiej w pierś, aż rękojeść utkwiła
tuż przy skórze. Sabriel próbowała puścić miecz, lecz on był szybszy i złapał lodowatą dłonią
jej przedramię. Przyciągnął ją ku sobie, a ona nie mogła stawić mu oporu.
- Czy wolisz spać, nieświadoma, aż Wielkie Kamienie będą gotowe na twą krew? -
szepnął Kerrigor, a jego oddech cuchnął padliną. - Czy pójdziesz tam przytomna, zdając sobie
sprawę z każdego kroku?
Sabriel wpatrzyła się w niego i po raz pierwszy ich oczy się spotkały. W oczach
Kerrigora huczał piekielny ogień, ale czyżby dostrzegała w nich wątłą iskierkę olśniewającej
bieli? Rozprostowała zwiniętą w pięść lewą dłoń i poczuła, że z jej palca zsuwa się srebrny
pierścień. Czy rośnie?
- Co wybierasz, Abhorsenie? - ciągnął Kerrigor. Z jego warg złuszczał się naskórek i
pękały mu kąciki ust, nawet bowiem chronione magicznie ciało zaczęło się psuć pod
wpływem jego ducha. - Twój kochanek czołga się tu do nas, jakiż żałosny widok, ale to do
mnie należy najbliższy pocałunek...
Pierścień zwisał w dłoni Sabriel, ukryty za jej plecami. Powiększył się już, lecz czuła,
że metal nie przestaje się rozszerzać...
Pokryte pęcherzami wargi Kerrigora zbliżyły się do niej, a wtedy pierścień poruszył
się w jej dłoni. Choć obezwładniał ją oddech cuchnący krwią, dawno już opanowała mdłości.
W ostatniej chwili obróciła głowę w bok i poczuła, jak po policzku przesuwa się suche, trupie
ciało.
- Siostrzany pocałunek - zaśmiał się Kerrigor. - Pocałunek od wuja, który cię zna od
urodzenia albo nawet dłużej, ale to nie wystarczy...
I znów jego słowa nie były jedynie czczymi słowami. Sabriel poczuła, że jakaś siła
chwyta ją za głowę, zmuszając, by zwróciła się twarzą do Kerrigora. Coś rozwarło jej wargi,
jakby w namiętnym oczekiwaniu. Lecz lewe ramię miała wolne.
Głowa Kerrigora pochyliła się, jego twarz stawała się coraz większa, a wówczas
między nimi błysnęło srebro i pierścień znalazł się wokół jego szyi.
Sabriel czuła, jak uścisk się rozluźnia, więc odchyliła się do tyłu, próbując się wyrwać
Kerrigorowi, lecz on nie puścił jej drugiego ramienia. Choć zdawał się zaskoczony, nie
okazywał niepokoju. Jego prawa dłoń powędrowała w górę, by dotknąć obręczy, ale gdy
tylko to uczynił, odpadły mu paznokcie, a przez koniuszki palców zaczęła prześwitywać kość.
- Co to jest? Jakiś relikt po...
Pierścień zacisnął się, tnąc papkowate ciało szyi. Odsłonił zwartą ciemność jej
wnętrza. Ciemność ta usiłowała rozszerzyć się, pulsując, jakby próbowała uciec. Dwoje
gorejących oczu spojrzało w dół z niedowierzaniem.
- To niemożliwe - wychrypiał Kerrigor. Warcząc, odepchnął Sabriel i cisnął nią o
podłogę. Tym samym ruchem wyszarpnął z własnej piersi miecz. Ostrze wysuwało się
powoli, wydając dźwięk podobny do zgrzytu pilnika o twarde drewno.
Uzbrojone w miecz ramię uderzyło Sabriel z szybkością węża, przebijając jej zbroję i
ciało, wbijając się potem głęboko w podłogę. Poczuła straszny ból i krzyknęła, a jej ciało
wygięło się w konwulsjach przebite mieczem.
Kerrigor zostawił ją tam i zbliżył się do Touchstone’a. Mimo że jej oczy zaszły mgłą z
bólu, Sabriel ujrzała, że Kerrigor szuka wzrokiem czegoś odpowiedniego i wyrywa z jednej z
ławek długi, poszarpany kawał drewna.
- Rogir... - odezwał się Touchstone. - Rogir...
Drewno opadło w akompaniamencie zduszonego okrzyku wściekłości Kerrigora.
Sabriel zamknęła oczy i odwróciła głowę, osuwając się w świat własnego cierpienia.
Wiedziała, że powinna coś zrobić z chlustającą jej z brzucha krwią, lecz teraz, gdy
Touchstone nie żyje, leżała na tym samym miejscu i pozwalała ranie krwawić.
Wtedy uprzytomniła sobie, że nie czuła, jak Touchstone umiera.
Spojrzała jeszcze raz. Ostry odłamek drewna złamał się na zbroi Touchstone’a.
Kerrigor sięgał po kolejny kawał, lecz teraz srebrna obręcz ześlizgnęła mu się na ramiona,
zdzierając z niego strzępy ciała. Działała jak maszynka do wydrążania jabłek, wypychając z
gnijących zwłok Zmarłego ducha.
Kerrigor zmagał się z obręczą i wrzeszczał, lecz ta spętała mu ramiona. Rzucał się na
boki i podskakiwał w obłąkańczych ruchach, usiłując strząsnąć z siebie krępujący pierścień -
miało to jednak taki skutek, że odpadało coraz więcej ciała, aż nie zostało z niego nic, jedynie
rozszalały słup ciemności, który tkwił w uścisku obręczy.
Wtedy słup rozpadł się jak zburzony gmach, stając się kopczykiem cieni. Srebrna
obręcz świeciła niczym wstęga. W srebrze zajaśniało czerwone oko - lecz był to tylko rubin,
który powiększył się, by się dopasować do metalu.
Na pierścieniu znowu pojawiły się znaki Kodeksu, ale Sabriel nie mogła już ich
odczytać. Jej oczy nie były w stanie się na nich skupić i panowała za duża ciemność. Zdawało
się, że zgasł blask księżyca. Wiedziała jednak, co należy zrobić. Saraneth - jej ręka poszukała
pasa, lecz brakowało szóstego dzwonka - nie było ani siódmego, ani trzeciego. Ależ jestem
nierozważna, pomyślała, co za nieuwaga, lecz muszę dokończyć nakładać więzy. Jej dłoń
spoczęła na chwilę na Belgaerze, niemal go wyciągając - lecz nie, to by oznaczało
uwolnienie... W końcu wyciągnęła Rannę, skomląc z bólu nawet przy najdrobniejszym ruchu.
Ranna zdawał się wyjątkowo ciężki jak na tak drobny dzwonek. Sabriel na moment
położyła go sobie na piersi, zbierając siły. Następnie, leżąc na plecach, przygwożdżona
własnym mieczem, zadzwoniła.
Rozległ się słodki dźwięk, przynosząc ukojenie, jak wytęsknione łóżko, na którym
można spocząć. Przez Aulę odbiły się echa, docierając aż na zewnątrz, gdzie nadal trwała
walka nielicznych żołnierzy ze Zmarłymi. Wszyscy, którzy usłyszeli dzwonek, przerywali
swe boje i kładli się na ziemię. Ciężko ranni z łatwością przemykali się do Śmierci,
dołączając do Zmarłych, którzy poszli w ślad za Kerrigorem, a ci o lżejszych obrażeniach
zapadali w uzdrawiający sen.
Kopczyk ciemności, który był niegdyś Kerrigorem, rozpadł się na dwie odrębne
półkule, których granicę stanowił, niczym równik, srebrny pierścień. Jedna półkula była
czarna jak węgiel, druga jaśniała bielą. Powoli topniały, zamieniając się w dwie osobne formy
- stały się dwoma kotami, połączonymi szyją jak bliźniaki syjamskie. Wtedy srebrna obręcz
pękła na dwoje, tworząc pierścienie wokół obu szyi, i koty się rozdzieliły. Obręcze straciły
połysk, powoli zmieniając barwę i powierzchnię, aż stały się czerwonymi skórzanymi
obróżkami, a przy każdej z nich wisiał miniaturowy dzwoneczek - Ranna.
Obok siebie siedziały dwa kotki. Jeden czarny, drugi biały. Oba pochyliły się do
przodu, ich gardła poruszyły się, i każdy z nich wypluł srebrny pierścień. Gdy pierścienie
potoczyły się do Sabriel, koty ziewnęły, zwinęły się w kłębek i zasnęły.
Touchstone patrzył, jak pierścienie toczą się przez pył na podłodze, błyskając srebrem
w świetle księżyca. Uderzyły w bok Sabriel, lecz ich nie podniosła. Obie jej dłonie nadal
ściskały Rannę, ale dzwonek milczał, zsunąwszy się poniżej jej piersi. Ponad głową Sabriel
majaczył miecz. Jego ostrze i rękojeść rzucały na jej twarz księżycowy cień w kształcie
krzyża.
Przez głowę Touchstone’a przemknęło nagłe wspomnienie z dzieciństwa. Jakiś głos,
głos posłańca, który mówił do jego matki:
- Wasza Wysokość, przynosimy żałobne wieści. Abhorsen nie żyje.
EPILOG

Śmierć zdaje się zimniejsza niż kiedykolwiek przedtem, pomyślała Sabriel i


zastanawiała się, dlaczego. W końcu zrozumiała, że przecież cały czas leży w wodzie,
unoszona przez jej prąd. Przez chwilę szamotała się, lecz w końcu się uspokoiła.
- Dla wszystkich i wszystkiego wyznaczono czas umierania - wyszeptała. Świat
żywych i jego troski wydawały się tak odległe. Touchstone żyje i to uradowało ją na tyle, na
ile zdolna była jeszcze odczuwać jakieś emocje. Kerrigor został pokonany, uwięziony, a może
nawet naprawdę uśmiercony. Dokonała swego dzieła. Wkrótce dotrze za Dziewiątą Bramę i
spocznie na wieki...
Coś chwyciło ją za ramiona i nogi, podniosło i postawiło.
- Twój czas nie nadszedł - rzekł jakiś głos, powtórzony niczym echo przez sto innych.
Sabriel mrugnęła, gdyż otaczała ją teraz chmara unoszących się nad wodą lśniących
postaci ludzkich. Więcej niż była w stanie zliczyć. Nie duchów Zmarłych, lecz czegoś innego,
jak zjawa matki, którą przywoływała papierową łódką. Ich postacie były mgliste, lecz łatwe
do rozpoznania, gdyż wszystkie miały na sobie ciemnoniebieskie szaty ze srebrnymi
kluczami. Wszystkie były Abhorsenami.
- Wracaj - mówiły chórem. - Wracaj.
- Nie mogę - zaszlochała Sabriel. - Ja nie żyję! Nie mam sił...
- Jesteś ostatnim Abhorsenem - szepnęły głosy, a lśniące postacie zbliżyły się. - Nie
możesz przejść tą drogą, dopóki istnieje inna. Masz w sobie siłę. Żyj, Abhorsenie, żyj...
I nagle poczuła siłę. Wystarczyła do tego, by czołgać się, brnąć przez rzekę z
powrotem i ostrożnie wycofać się do Życia. Jej eskorta złożona z lśniących postaci podążała
za nią do końca. Jedna z nich - chyba ojciec - dotknęła jej dłoni w tym momencie, kiedy
Sabriel zostawiała już za sobą krainę Śmierci.
W polu jej widzenia pojawiła się twarz wpatrującego się w nią Touchstone’a. Uszy
były bombardowane przez dźwięki, dalekie, hałaśliwe dzwonienie, które wydawało się
zupełnie nie na miejscu. Wtedy uprzytomniła sobie, że to sygnał karetki, która pędzi z
miasteczka. Wcale nie wyczuwała Zmarłych ani żadnej potężnej magii, ani Wolnej ani
Kodeksu. Ale przecież Kerrigora już nie ma, a oni znajdowali się prawie czterdzieści mil od
Muru...
- Żyj, Sabriel, żyj - mamrotał Touchstone, trzymając jej lodowate dłonie. Oczy tak
zaszły mu łzami, że nie spostrzegł, jak powieki Sabriel unoszą się. Uśmiechnęła się, lecz ból
wrócił i jej twarz wykrzywił grymas. Rozglądała się na boki, zastanawiając się, ile czasu
minie, zanim Touchstone zauważy.
W Auli znowu paliła się część świateł elektrycznych, a żołnierze na nowo
rozmieszczali latarnie. Przeżyło o wiele więcej osób, niż się spodziewała. Ci, co ocaleli,
zajmowali się teraz rannymi, podpierali niebezpieczne kawałki ceglanych ścian, a nawet
wymiatali pył z cegieł i ziemię z grobów.
Lecz wiele osób zginęło i Sabriel westchnęła, gdy jej wzrok zaczął ogarniać okolicę.
Pułkownik Horyse zabity na schodach przed wejściem, Magistrix Greenwood, jej niewinna
koleżanka szkolna Ellimere, sześć innych dziewcząt, przynajmniej połowa żołnierzy...
Jej wzrok przesunął się po bliższym terenie: ujrzała dwa śpiące koty i dwa srebrne
pierścienie, które leżały przy niej na podłodze.
- Sabriel!
Touchstone w końcu zauważył. Sabriel przeniosła na niego spojrzenie i ostrożnie
uniosła głowę. Zobaczyła, że wyjął miecz z jej ciała, a kilka koleżanek ze szkoły rzuciło
zaklęcie, które przyspieszało gojenie. Chwilowo okazało się pomocne. Touchstone, co było
dla niego typowe, nie zrobił nic ze swoją złamaną nogą.
- Sabriel! - zawołał. - Ty żyjesz!
- Tak - powiedziała lekko zdziwiona Sabriel. - Żyję.
SPIS TREŚCI

PROLOG ....................................................................................................................................2
ROZDZIAŁ PIERWSZY ...........................................................................................................7
ROZDZIAŁ DRUGI.................................................................................................................15
ROZDZIAŁ TRZECI ...............................................................................................................24
ROZDZIAŁ CZWARTY .........................................................................................................31
ROZDZIAŁ PIĄTY .................................................................................................................36
ROZDZIAŁ SZÓSTY ..............................................................................................................42
ROZDZIAŁ SIÓDMY .............................................................................................................51
ROZDZIAŁ ÓSMY..................................................................................................................58
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.......................................................................................................66
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY ........................................................................................................73
ROZDZIAŁ JEDENASTY.......................................................................................................79
ROZDZIAŁ DWUNASTY ......................................................................................................88
ROZDZIAŁ TRZYNASTY .....................................................................................................95
ROZDZIAŁ CZTERNASTY .................................................................................................106
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY .....................................................................................................115
ROZDZIAŁ SZESNASTY.....................................................................................................122
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY ...............................................................................................130
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY .................................................................................................140
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY...........................................................................................150
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY .................................................................................................157
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY ............................................................................165
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI ...................................................................................173
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI ..................................................................................182
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY ............................................................................189
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY ....................................................................................198
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY .................................................................................207
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY ................................................................................215
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY ....................................................................................224
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY..........................................................................232
EPILOG ..................................................................................................................................238

You might also like