Professional Documents
Culture Documents
Dwie Diany
Przekład z francuskiego:
Maria Ziębina
Tytuł oryginału: Les Deux Diane
Tom I
I.
Syn hrabiego i córka króla
Panie Admirale,
Chcę się dokształcić w waszej religii. Licz mnie od dnia dzisiejszego
jako jednego z waszych. Bez względu na to, czy wiara, czy twoje
przekonywające słowa, czy jakiś inny motyw powoduje decyzję
zmiany wyznania, poświęcą bezpowrotnie waszej sprawie, sprawie
prześladowanej religii swoje serce, życie i szpadę.
Twój bardzo pokorny towarzysz i dobry przyjaciel
Gabriel de Montgomery.
Przyjacielu i Bracie,
Nadeszła godzina. Prześladowcy zrzucili maski. Błogosławmy Boga!
Męczeństwo wiedzie do zwycięstwa.
Dzisiaj wieczorem o dziewiątej poszukaj na placu Maubert brązowej
bramy pod numerem 11.
Zastukasz do tej bramy trzy razy, czyniąc regularne przerwy.
Mężczyzna otworzy i rzeknie ci: Nie wchodź, nie będziesz tu widział
jasno. Odpowiesz: Przynoszę światło ze sobą. Człowiek cię
poprowadzi ku schodom z siedemnastu stopni, po których wejdziesz
po ciemku. U góry drugi towarzysz podejdzie do ciebie mówiąc:
Czego żądasz? Odpowiesz: Tego, co jest słuszne. Zostaniesz
wprowadzony do pustego pokoju, gdzie ktoś powie ci na ucho
słowo: G E N E W A . Odpowiesz na to hasło odzewem:
C H W A Ł A . Wtedy natychmiast zaprowadzą ciebie między tych,
którzy d z i s i a j c i ę p o t r z e b u j ą .
Do wieczora, przyjacielu i bracie. Spal ten list. Dyskrecji i odwagi!
L. R
Dom przy placu Maubert pod numerem 11, gdzie list pana La
Renaudie wyznaczał Gabrielowi spotkanie, należał do adwokata
nazwiskiem Trouillard. Mówiono o nim ogólnikowo wśród ludu, że
tam się zbierają heretycy. Rozlegające się daleko śpiewy, psalmów,
słyszane w sąsiednich domach wieczorami potwierdzały owe
niebezpieczne pogłoski. Ale były to zaledwie pogłoski, a policja
owej epoki nie wpadła jeszcze na myśl, żeby je sprawdzać.
Bez trudności Gabriel odnalazł brązową bramą i stosownie do
instrukcji zawartych w liście trzy razy miarowo zastukał w
jednakowych odstępach czasu.
Brama otwarła się jakby sama, ale jakaś ręka pochwyciła w
ciemności dłoń Gabriela i ktoś powiedział;
– Nie wchodź, nie będziesz tu widział jasno.
– Przynoszę światło ze sobą – odpowiedział Gabriel zgodnie z
instrukcją.
– Przeto wejdź i idź za ręką, która cię wiedzie – rzekł głos.
Gabriel usłuchał i uczynił kilka kroków. Potem puszczono jego rękę
ze słowami:
– Teraz idź sam.
Gabriel wyczuł pod nogą pierwszy stopień schodów, Naliczył ich
siedemnaście i zatrzymał się.
– Czego żądasz? – spytał jakiś inny głos.
– Tego, co jest słuszne.
Otwarto przed nim drzwi natychmiast i wszedł do pokoju słabo
oświetlonego.
Znajdował się w nim jeden mężczyzna, który zbliżył się do
Gabriela i powiedział bardzo cicho:
– Genewa.
– Chwała – odpowiedział bez namysłu młody hrabia. Mężczyzna
uderzył w dzwonek. La Renaudie we własnej osobie ukazał się na
ów dźwięk, wszedł przez zamaskowane drzwi: Podszedł do Gabriela
i serdecznie uścisnął mu dłoń.
– Czy wiesz, co się działo dzisiaj w parlamencie? – spytał.
– Nie wychodziłem dzisiaj z domu – odpowiedział Gabriel.
– A więc o wszystkim dowiesz się tutaj. Jeszcze się nie
zaangażowałeś w naszą sprawę, ale mniejsza o to, my się zwiążemy
z tobą. Poznasz nasze plany, obliczysz, siły. Nic nie zataimy przed
tobą, co dotyczy spraw naszego stronnictwa. Ty natomiast będziesz
miał swobodę działania z nami albo samotnie, wedle woli. Rzekłeś
mi, że jesteś z nami intencją, to wystarczy. Nie żądani nawet od
ciebie rycerskiego słowa honoru, że nie ujawnisz nic z tego, co
ujrzysz lub usłyszysz. Wobec ciebie ostrożność jest zbędna.
– Dziękuję za zaufanie – rzekł wzruszony Gabriel. – Nie będziecie
tego żałowali.
– Wejdź razem ze mną i zostań blisko mnie. Będę ci po kolei
mówił nazwiska tych braci, których nie znasz. Sam osądzisz resztę.
Chodź.
Ujął Gabriela za rękę, nacisnął ukrytą sprężynę tajemnych drzwi i
wszedł z nim do wielkiej, podłużnej sali, w której było
zgromadzonych około dwustu osób.
Kilka świeczników rozstawionych gdzieniegdzie słabo oświetlało
poruszające się grupy ludzi. Poza tym nie było ani mebli, ani obić,
ani ławek. Mównica z grubo ciosanego drewna dla ministra lub
osoby przemawiającej, i na tym koniec. Obecność dwudziestu kobiet
wyjaśniała, ale nie usprawiedliwiała potwarzy, na które pozwalali
sobie katolicy w związku z owymi nocnymi tajnymi zebraniami i
sekretami kalwinistów. Spieszmy się to zaznaczyć.
Nikt nie zwracał uwagi na wejście Gabriela i jego przewodnika.
Wszystkie oczy i myśli były zwrócone ku stojącemu na trybunie.
Był to protestant o smutnej twarzy i poważnym sposobie
mówienia.
La Renaudie wymienił jego nazwisko Gabrielowi.
– To radca parlamentu Mikołaj Duval – rzekł mu po cichu –
zaczął sprawozdanie o tym, co dzisiaj się działo u augustianów.
Słuchaj.
Gabriel słuchał.
– Nasza zwykła sala posiedzeń w pałacu została zajęta w związku
z przygotowaniami do uroczystości ślubnych księżniczki Elżbiety.
Tymczasowo odbywamy narady u augustianów. Wygląd owej nie
używanej sali obudził w nas przeczucie wydarzenia także
niecodziennego.
Tymczasem przewodniczący Gilles Lemaitre otworzył
posiedzenie jak zwykle i nic nie wydawało się usprawiedliwiać obaw
niektórych z nas.
Powrócono do zagadnienia poruszonego w poprzednią środę.
Chodziło o poglądy religijne. Antoni Fumée, Paweł de Foix i
Eustachy de la Porte wypowiadali się jeden po drugim za tolerancją.
Ich elokwentne i zwarte przemówienia zdawały się wywierać wielkie
wrażenie na większości zebranych.
Eustachy de la Porte właśnie usiadł mocno oklaskiwany, a zabrał
głos Henryk Dufaur, żeby wpłynąć na głosy jeszcze wahających się,
gdy nagle otwarły się wielkie drzwi i odźwierny parlamentu
zapowiedział głośno:
– Król!
Przewodniczący nie okazał żadnego zdziwienia i wstał z
pośpiechem z zajmowanego fotela, by pójść na spotkanie króla.
Wszyscy radni podnieśli się bezładnie, jedni zaskoczeni, inni wielce
spokojni i jakby oczekujący, co dalej zajdzie.
Król wszedł w asyście kardynała de Lorraine i konetabla.
– Nie przychodzę po to, żeby przeszkadzać wam w pracy,
panowie, chcę „brać udział w obradach parlamentu.
Po kilku nic nie znaczących zwrotach grzecznościowych
zakończył słowami:
– Został zawarty pokój z Hiszpanią. Ale przy okazji wojen niecne
herezje powstały w królestwie. Trzeba je stłumić tak jak wojnę.
Dlaczego nie zatwierdziliście urzędowo edyktu przeciw luteranom,
jak wam rozkazałem? Tymczasem kontynuujcie swobodnie w mojej
obecności rozpoczęte narady.
Henryk Dufaur, który przemawiał, odważnie podjął obronę
swobody sumienia 1 dodał nawet kilka zastrzeżeń smutnych a
surowych na temat postępowania, rządu królewskiego,
– Żalisz się na zamieszki? Znamy ich twórcę. Można by
odpowiedzieć, tak jak Eliasz rzekł do Achaba: To ty dręczysz Izrael.
Henryk II przygryzł wargi blednąc, ale zachował milczenie.
Wtedy powstał Dubourg i wystąpił z jeszcze surowszymi i
bezpośrednio kierowanymi napomnieniami:
– Uważam, że są pewne występki, Sire, które należy bezlitośnie
karać, takie jak cudzołóstwo, bluźnierstwo, krzywoprzysięstwo, są
one faworyzowane bezustannie przez nieład i grzeszne miłostki. Ale
o co się oskarża tych, których się wydaje w ręce kata? O obrazę
majestatu? Nigdy żaden z nich w swoich modlitwach nie pominął
królewskiego imienia. Nigdy nie knuli rewolty ani zdrady! Jak to!
Czy dlatego, że dzięki oświeceniu z Pisma Świętego odkryli wielkie
występki i haniebne wady potęgi rzymskiej, że zażądali, by
wprowadzono ład i porządek, to zasługują na stos?
Król ciągle trwał bez ruchu. Ale czuć było, jak jego gniew rośnie.
Przewodniczący Gilles Lemaitre chciał pochlebić w podły sposób
tej niemej urazie i zawołał z udanym oburzeniem:
– Chodzi o heretyków! Czas z nimi skończyć tak jak z
Albigensami! Filip August kazał ich sześciuset spalić jednego dnia!
To gwałtowne wystąpienie może jeszcze lepiej służyło dobrej
sprawie niż umiarkowana stanowczość naszych. Stawało się
widoczne, że w ostatecznej rozgrywce wynik opinii będzie co
najmniej zachwiany.
Henryk II to pojął i postanowił wszystko przyśpieszyć zamachem
stanu.
– Pan przewodniczący ma rację – rzekł. – Trzeba skończyć z
heretykami, gdziekolwiek by się schronili. A na początek, panie
konetablu, niech aresztują owych dwóch buntowników.
Wskazał ręką Henryka Dufaur i Annasza Dubourg. Sam wyszedł,
jakby nie mógł powstrzymać już dłużej swej wściekłości.
Nie mam potrzeby wam mówić, bracia i przyjaciele, że pan de
Montmorency posłuchał rozkazu króla. Dubourg i Dufaur zostali
pochwyceni i porwani w trakcie pełnych obrad parlamentu, a my
pozostaliśmy wszyscy skonsternowani.
Gilles Lemaitre jedyny miał odwagę dorzucić:
– To sprawiedliwość! Tak będą ukarani wszyscy, którzy uchybią
respektowi dla królewskiego majestatu!
W tej samej chwili wkroczyły straże, ponownie naruszając prawo,
dla wykonania następnych rozkazów króla. Zaaresztowano jeszcze
de Foix, Fumee i de la Porte’a, którzy przemawiali, zanim król
przybył, i którzy ograniczyli się do obrony tolerancji religijnej nie
występując z najmniejszym zarzutem przeciwko władcy.
Stało się zatem pewne, że nie z powodu wystąpień przeciwko
monarsze, ale z racji poglądów religijnych pięciu pozostających pod
ochroną prawa członków parlamentu zostało postawionych w stan
oskarżenia, pociągającego za sobą karę śmierci. Wpadli w ohydną
zasadzkę.
Mikołaj Duval umilkł. Szmery ubolewania i gniewu zebranych
przerywały jego przemówienie ze dwadzieścia razy i rozległy się
donośnie, kiedy zakończył opowiadanie o owym burzliwym
posiedzeniu, które dla nas z perspektywy czasu zdaje się być częścią
innego zgromadzenia. Odbyło się ono w dwieście trzydzieści lat
później. Jedynie z tą różnicą, że w dwieście trzydzieści lat później
nie władza królewska, ale wolność miała ostatnie słowo.
Po Mikołaju Duval zajął miejsce na mównicy minister David.
– Bracia – zwrócił się do zebranych – oby Bóg podczas narady
natchnął nasze umysły prawdą, wznieśmy ku niemu głosy i myśli
jakimś psalmem.
– Psalm czterdziesty! – zawołała większość kalwinistów.
Wszyscy zaczęli śpiewać.
Szczególnie nadawał się do wprowadzenia nastroju: nie był on
pokojowy! Był to raczej śpiew pełen gróźb niż hymn pobożny.
Ale w owej chwili oburzenie przepełniało dusze i wszyscy z
przejęciem śpiewali następujące strofy, których zapał wyrównywał
braki poetyckie:
– Jak to, panie kardynale – rzekł energicznie król – czy nie mogę
mieć chwili odpoczynku i wolności nawet tutaj, w tym miejscu?
– Sire, żałuję, że złamałem rozkazy wydane przez Waszą
Królewską Mość, ale sprawa, która nas tutaj sprowadza, mnie i brata,
jest takiej wagi, ze nie cierpi zwłoki – rzekł Karol de Lorraine.
W tym momencie wkroczył z powagą diuk de Guise, ukłonił się w
milczeniu królowi i królowej i stał za bratem milcząc, nieruchomo i
poważnie.
– No więc, słucham was, mów, panie – rzekł Franciszek do
kardynała.
– Najjaśniejszy Panie. Dopiero co odkryto spisek przeciw Waszej
Królewskiej Mości. Niebezpiecznie jest pozostawać dłużej w zamku
Blois. Należy go zaraz opuścić.
– Spisek! Opuścić Blois! Co to wszystko znaczy?
– To znaczy, że źli ludzie czyhają na życie i koronę Waszej
Królewskiej Mości.
– Jak to! O co mogą mieć żal do mnie, tak młodego, który dopiero
wczoraj zasiadłem na tronie, do mnie, który świadomie i
dobrowolnie nigdy nie uczyniłem nic– złego nikomu? Kim są ci źli,
panie kardynale?
– A kimże by byli, jeśli nie przeklętymi hugenotami i heretykami.
– Znowu heretycy! – zawołał król. – Czy jesteś pewien, panie, że
nie dajesz się wciągać w podejrzenia przeciwko nim skierowane bez
żadnych głębszych podstaw?
– Niestety! – rzekł kardynał. – Na nieszczęście nie można wątpić
tym razem.
Młodemu królowi w nieodpowiedniej chwili przerwano jego
wesołe marzenia. Rozpaczliwa rzeczywistość żywo go rozgniewała.
Maria poruszona była jego złym humorem, a kardynał mocno
zmieszany przyniesieniem takich wieści. Jedynie diuk de Guise. był
spokojny i panował nad sobą. Czekał na rezultat rozmowy w
obojętnej postawie.
– Co uczyniłem swojemu narodowi, że mnie nie lubi? – spytał
urażony król.
– Mówię, sądzę, że zbuntowani to jedynie hugenoci, Wasza
Królewska Mość – rzekł kardynał de Lorraine.
– Niemniej jednak są Francuzami! – odpowiedział król. –
Wreszcie tobie, panie kardynale, powierzyłem całą swoją władzę w
nadziei, że naród będzie cię błogosławił, a wszędzie wokół siebie
widzę zamieszki, skargi i niezadowolenie.
– Och, Sire, Sire – z wyrzutem rzekła Maria Stuart.
Kardynał de Lorraine odpowiedział oschle:
– Nie byłoby sprawiedliwie czynić nas odpowiedzialnymi za to,
co wynika z nieszczęść naszych czasów.
– Jednak pragnąłbym wreszcie poznać, panie, tło tych spraw.
Gdybyś przez jakiś czas nie był już przy moim boku, żebym
wiedział, że do mnie, a nie do ciebie ludzie mają pretensje.
– Och, Wasza Królewska Mość! – wykrzyknęła znowu żywo
dotknięta Maria Stuart.
Franciszek zamilkł wyrzucając sobie, ze posunął się już za daleko.
Diuk de Guise nie okazywał najmniejszego niepokoju. Karol de
Lorraine po lodowatym milczeniu przybrał godną minę jako
człowiek niesprawiedliwie obrażony.
– Najjaśniejszy Panie – rzekł – z bólem widzimy, że nasze wysiłki
nie zostały docenione lub są zbędne. Nic innego nam nie pozostaje
jako lojalnym poddanym i oddanym krewnym, jak odejść i ustąpić
miejsca bardziej godnym lub szczęśliwszym…
Król zaambarasowany milczał, a kardynał mówił dalej po
przerwie:
– Wasza Królewska Mość raczy nam rzec, w czyje ręce mamy
przekazać nasze urzędy. W tym, co mnie dotyczy, nic łatwiejszego
bez wątpienia mnie zastąpić. Wasza Królewska „Mość będzie miał
do wyboru między panem kanclerzem Olivier, panem kardynałem de
Tournon a panem de L’Hôpital…
Zrozpaczona Maria Stuart ukryła twarz w dłoniach, a skruszony
Franciszek chciałby cofnąć okazaną dziecinną złość, onieśmielało go
jednak wyniosłe milczenie diuka de Guise.
Karol de Lorraine mówił:
– Jednak stanowisko wielkiego marszałka i kierowanie sprawami
wojennymi wymagają tak rzadkich talentów i tak wielkiej sławy, że
widzę, zaledwie dwóch ludzi mogących pretendować do tej roli po
moim bracie, może pan de Brissac…
– Och! Brissac, to niemożliwe! – rzekł dąsając się ciągle król,
ciągle zaperzony.
– A na drugim miejscu pan de Montmorency, któremu wprawdzie
brak zalet, ale ma przynajmniej rozgłos.
– Pan konetabl jest za stary dla mnie i dawniej zbyt lekceważąco
traktował delfina, żeby mógł dzisiaj służyć z szacunkiem królowi.
Ale dlaczego, mnie kardynale, pomijasz innych moich krewnych,
książąt krwi, na przykład księcia de Conde?
– Najjaśniejszy Panie – rzekł kardynał – żałuję, że o tym
dowiaduję się od Waszej Królewskiej Mości. Ale wśród nazwisk
tajnych wodzów odkrytej konspiracji na pierwszym miejscu jest pan
książę de Conde.
– Czyż to możliwe? – spytał zdumiony młody król.
– To pewne, Najjaśniejszy Panie.
– Jest to przeto całkiem poważny spisek uknuty przeciw Państwu?
– spytał Franciszek.
– To prawie rewolta, Najjaśniejszy Panie. Skoro Wasza
Królewska Mość zdejmuje z nas, z mojego brata i ze mnie,
najstraszniejszą odpowiedzialność, jaka kiedykolwiek na nas ciążyła,
jest moim obowiązkiem błagać o mianowanie naszych następców
możliwie jak najwcześniej, bo kalwiniści za kilka dni będą pod
murami Blois.
– Co mówisz, wuju? – zawołała przerażona Maria.
– Prawdę, Madame.
– A wielu jest buntowników?
– Najjaśniejszy Panie, mówią o dwóch tysiącach ludzi – rzekł
kardynał. – Zanim jeszcze otrzymałem z Paryża dzięki panu de
Mouchy zawiadomienie o konspiracji, już raporty donosiły o ich
przedniej straży w pobliżu La Carreliere, nie mogłem w to
uwierzyć… Odejdziemy zatem, pan de Guise i ja…
– Jak to! – żywo zaprotestował król. – Obaj mnie opuszczacie
wobec tak wielkiego niebezpieczeństwa?
– Przypuszczałem, że dobrze pojąłem intencje Waszej
Królewskiej Mości.
– Czego chcecie? Jestem tak smutny, kiedy widzę, że mi
przysparzacie… że mam wrogów! Słuchaj, nie mówmy więcej o
tym, wuju, podaj mi raczej szczegóły owej bezczelnej próby
zbuntowanych. Co zamierzasz uczynić, żeby jej zapobiec?
– Wybacz, Najjaśniejszy Panie – rzekł jeszcze urażony kardynał –
z tego, co usłyszałem od Waszej Królewskiej Mości, wypada, żeby
inni, a nie my…
– Proszę cię, wuju, żebyś puścił w niepamięć odruch mojej
popędliwości, czego żałuję – rzekł Franciszek II. – Cóż mogę rzec
więcej? Czy mam prosić o wybaczenie i tłumaczyć się dalej?
– Ależ, Sire – rzekł Karol de Lorraine – od chwili kiedy Wasza
Królewska Mość przywraca nam swe cenne zaufanie…
– Całkowicie i z całego serca – dodał król wyciągając rękę do
kardynała.
– Ile straconego czasu! – rzekł z powagą diuk de Guise. Były to
pierwsze jego słowa od początku audiencji.
Podszedł bliżej, tak jakby wszystko, co działo się dotąd, było
jedynie nic nie znaczącym wstępem, nudnym prologiem, w którym
pozostawił główną rolę kardynałowi de Lorraine. Gdy się skończyły
dziecinne debaty, on wyniośle zabierał głos i przejmował inicjatywę.
– Najjaśniejszy Panie – rzekł do króla – chodzi o to: dwa tysiące
buntowników pod dowództwem barona La Renaudie i skrycie
wspieranych przez księcia de Conde zjadą się w najbliższych dniach
z Poitou, Bearn i innych prowincji, aby usiłować zdobyć Blois i
uprowadzić Waszą Królewską Mość.
Franciszek uczynił gest pełen oburzenia i zdziwienia.
– Uprowadzić króla! – zawołała Maria Stuart.
– I ciebie razem z nim, Madame – mówił diuk de Guise. – Ale
uspokój się, będziemy czuwali nad Waszymi Królewskimi
Mościami.
– Jakie środki chcecie przedsięwziąć? – spytał król.
– Dowiedzieliśmy się dopiero przed godziną – rzekł diuk de
Guise. – Pierwsza rzecz, jaką należy uczynić, to zabezpieczyć ciebie
jako pomazańca. Należy więc już dzisiaj opuścić otwarte miasto
Blois i nie ufortyfikowany zamek. Trzeba schronić się w Amboise,
zamek–forteca uchroni od zamachu.
– Co? – rzekła królowa. – Mamy się zamknąć w olbrzydliwym
zamku Amboise, tak wysoko położonym, tak ponurym i smutnym?!
–Dziecko! – rzekł diuk de Guise do swej siostrzenicy, jeśli nie
słowem, to surowym spojrzeniem. Głośno rzekł tylko:
– Tak musi być, Madame.
– Będziemy uciekali przed buntownikami! – oburzył się młody
król drżąc z gniewu.
– Najjaśniejszy Panie – mówił diuk de Guise – jeśli wróg jeszcze
nie zaatakował, nie jest to ucieczka. Nieprzyjaciel nawet jeszcze nie
wypowiedział wojny. Mogą mniemać, że nie znamy karygodnych
zamiarów owych buntowników.
– Przecież je znamy – odpowiedział Franciszek.
– Niech Wasza Królewska Mość polega na mnie w sprawach
honoru – odpowiedział diuk de Guise. – Nie unikamy walki, jedynie
zmieniamy pole bitwy. Spodziewam się, że rebelianci zadadzą sobie
trud, by pójść w ślad za nami aż do Amboise.
– Czemu mówisz, że się spodziewasz, panie? – spytał król.
Diuk de Guise odpowiedział z wyniosłym uśmiechem:
– Dlaczego? Bo to będzie raz wreszcie okazja, żeby skończyć ze
wszystkimi, z heretykami i herezją. Nadszedł czas, żebry w nich
uderzyć inaczej niż w fikcjach i alegoriach. Oddałbym dwa palce
mojej ręki… lewej ręki, aby stoczyć bez naszej winy decydującą
walkę, jaką nierozważni prowokują dla naszego triumfu.
– Niestety, taka walka to jednak wojna domowa – rzekł król.
– Zaakceptujemy ją, by ją skończyć, Sire – odpowiedział diuk de
Guise. – W dwóch słowach podam swój plan. Niech Wasza
Królewska Mość pamięta, że idzie o buntowników. Poza
wycofaniem się z Blois, co nie bardzo ich odstraszy, mam nadzieją,
będziemy udawali, że czujemy się całkowicie bezpieczni i że
kompletnie nic nie wiemy. A kiedy przybliżą się, żeby nas
zdradziecko zaskoczyć, my ich zaskoczymy i złapiemy we własne
sidła. A zatem bez żadnej atmosfery alarmu i ucieczki, specjalnie
tobie to zalecam, Madame – zwrócił się do Marii. – Wydam rozkazy
i uprzedzę waszych obrońców, ale w tajemnicy. Niech nikt z
zewnątrz nie domyśla się naszych przygotowań ani obaw.
Odpowiadam za wszystko.
– Na którą godzinę ustalono odjazd? – spytał Franciszek z
rezygnacją i przygnębieniem.
– Trzecia po południu, Najjaśniejszy Panie – rzekł diuk de Guise.
– Już z góry wydałem odpowiednie dyspozycje.
– Jak to? Z góry?
– Tak, z góry, Najjaśniejszy Panie – ze stanowczością rzekł diuk.
– Z góry dobrze wiedziałem, że Wasza Królewska Mość
podporządkuje się rozsądnym radom i honorowi.
– A to dopiero! – odpowiedział z lekkim uśmiechem ujarzmiony
król. – Będziemy gotowi na trzecią, panie. Pokładamy w tobie pełne
zaufanie.
– Dziękuję ci za zaufanie. Najjaśniejszy Panie, będę jego godny.
Ale niech Wasza Królewska Mość mi wybaczy, w takich
okolicznościach liczą się minuty. Mam napisać dwadzieścia listów,
wydać sto poleceń. Pokornie prosimy, mój brat i ja, o zezwolenie na
opuszczenie Waszej Królewskiej Mości.
Dość niedbale złożył ukłony królowi i królowej i wyszedł z
kardynałem.
Franciszek i Maria spoglądali na siebie przez chwilę, wielce
zasmuceni. W końcu król rzekł:
– No i co, moja droga, a nasza piękna podróż do Rzymu?
– Kończy się na ucieczce do Amboise – z westchnieniem
odpowiedziała Maria.
Weszła akurat pani Dayelle, pierwsza dama dworu królowej.
– Czy to prawda, Madame, co nam powiedziano? – spytała
składając przepisane kurtuazją ukłony. – Mamy natychmiast się
przeprowadzać z Blois do Amboise?
– To rzetelna prawda, moja biedna Dayelle – odpowiedziała
królowa.
– Ale czy wiesz, Madame, że w tamtym zamku nic nie ma? Nawet
lustra w możliwym stanie!
– Trzeba zatem wszystko przewieźć stąd, Dayelle. Zrób
natychmiast listę niezbędnych rzeczy. Podyktuję ci. Przede
wszystkim moja nowa suknia karmazynowa z adamaszku
oblamowana złotą taśmą…
Powróciła do króla, który stał smutny i zamyślony we framudze
okna, i rzekła:
– Czy możesz pojąć, drogi Sire, zuchwałość owych protestantów?
Ale wybacz, ty także powinieneś się zająć rzeczami, które ci tam
będą potrzebne, żebyś nie był zaskoczony brakami.
– Nie, pozostawiam ten trud Aubertowi, lokajowi. Rozmyślam
jedynie o moim zmartwieniu.
– Czy sądzisz, ze moje nie jest tak bolesne? Pani Dayelle, napisz:
krynolina kryta złotofioletowym kamlotem i suknia z białego
adamaszku oblamowana srebrem… Ale trzeba być rozsądnym –
zwróciła się znowu do króla – i nie narażać się na brak przedmiotów
pierwszej potrzeby… Pani Dayelle, zapisz: płaszcz na noc ze
srebrzystego płótna podbity wilczym futrem… Chyba przez całe
wieki ów stary zamek w Amboise nie był zamieszkiwany przez
dwór.
– Od czasów Karola VIII chyba żaden król Francji nie przebywał
w nim dłużej niż dwa, trzy dni.
– A kto wie, czy my nie pozostaniemy tam przez cały miesiąc!
Och, wstrętni hugenoci! Czy myślisz, pani. Dayelle, że przynajmniej
sypialnia nie będzie zbyt ogołocona?
– Najpewniej będzie tak czynić, jakbyśmy w niej nic nie mieli
zastać, Madame.
– Zapakuj więc lustro w kutej złotej ramie, szkatułę z fioletowego
aksamitu, włochaty kobierzec, żeby go położyć przy łóżku… Czy kto
słyszał, Sire, zęby poddani stawali tak przeciw władcy i wypędzali
go ze swej siedziby? – spytała półgłosem Maria powracając do króla.
– Przypuszczam, że nigdy – ze smutkiem odpowiedział król. –
Czasem jacyś łajdacy opierali się rozkazom króla, tak było piętnaście
łat temu w Merindot i La Cabriere. Ale żeby pierwsi atakowali króla,
nawet sobie tego nie wyobrażałem, przyznaję się.
– A więc mój wuj de Guise ma słuszność. Zbytek ostrożności
wobec takich wściekłych rebeliantów nie zawadzi. Pani Dayelle,
dopisz tuzin trzewików, poduszki i dwanaście prześcieradeł. Czy to
wszystko? Naprawdę można stracić głową! Czekaj jeszcze, moja
droga, aksamitna poduszka, złoty świecznik, złota szpilka… Chyba
nic więcej.
– Czy Madame nie zabiera swoich dwóch zestawów drogich
kamieni?
– Ależ oczywiście! Zabieram je! Gdzieżby je tu zostawić. Tutaj
mogłyby wpaść w ręce niedowiarków Zabieram Nieprawdaż, Sire?!!
– Ostrożność nie zawadzi – odpowiedział Franciszek lekko się
uśmiechając.
– Wydaje mi się, że nie opuściłam nic ważniejszego, droga
Dayelle – rzekła Maria Stuart rozglądając się wokoło.
– Spodziewam się, że Madame ma na myśli swoje modlitewniki –
odparła dama dworu z przesadnie wytworną miną.
– Ach! Przypomniałaś mi! – naiwnie przyznała się Maria. –
Zabierz te najpiękniejsze, ów od wuja kardynała i drugi w
szkarłatnym aksamicie ze złotymi okuciami. Pani Dayelle, polecam
wszystko twoim staraniom. Widzisz, do jakiego stopnia’ oboje z
królem jesteśmy zaabsorbowani twardą koniecznością nagłego,
wyjazdu.
– Madame, nie ma potrzeby pobudzać mojej gorliwości – rzekła
dama. – Ile zamówić kufrów do zabrania tego wszystkiego? Myślę,
że starczy pięć
– Zażądaj sześciu. Nie możemy się ograniczać w takiej opłakanej
ostateczności. Sześć, nie licząc dla dam dworu, rozumie się. Niech
każda myśli o sobie, nie mam głowy na zajmowanie – się takimi
szczegółami. Doprawdy, Franciszku, ja tak samo jak ty mam myśli
pochłonięte jedynie hugenotami… niestety! Możesz odejść, Dayelle.
– Nie ma rozkazu dla lokajów i mulników, Madame?
– Niech ubiorą się zwyczajnie w sukienną odzież – rzekła
królowa. – Idź, droga Dayelle, idź prędko.
Dayelle złożyła ukłon i uczyniła trzy lub cztery kroki ku drzwiom.
– Dayelle! – wołała Maria przypominając sobie. – Jeśli mówię, że
moja służba ma nałożyć sukienne ubrania, to ma być, pojmujesz,
tylko na podróż. Ale niech się postarają zabrać krótkie płaszcze z
fioletowego aksamitu i lila płaszcze podbite żółtym aksamitem,
rozumiesz?
– To starczy. Czy Madame nie ma już więcej rozkazów?
– Nie, nic więcej – rzekła Maria – ale niech wszystko będzie
wykonane sprężyście. Mamy czas zaledwie do trzeciej godziny. Nie
zapomnij o płaszczach dla lokajów.
Tym razem Dayelle wyszła już na dobre.
Wtedy Maria zwróciła się do króla:
– Chyba pochwalasz w sprawie płaszczy dla służby? Panowie
kalwiniści przynajmniej pozwolą nadać naszemu domowi wygląd jak
należy. Nie należy poniżać królewskości wobec buntowników.
Nawet mam nadzieją, Sire, że znajdziemy jeszcze sposób, żeby
wyprawić im przed nosem jakąś małą uroczystość w owym
Amboise, chociaż jest okropny.
Franciszek ze smutkiem zwiesił głowę.
– Nie potępiaj mojej myśli – rzekła Maria. – To ich onieśmieli
więcej, niż myślisz, kiedy im pokażemy, że wcale się ich nie lękamy.
W takim przypadku bal byłby świetnym manewrem politycznym.
Nawet twoja matka, taka zdolna, nie znalazłaby lepszego. Mimo
wszystko mam serce rozdarte bólem, mój biedny, drogi Sire. Ach ci
obrzydliwi kalwiniści!
XXXIX.
Dwa wezwania
Bracie i przyjacielu,
Nie chciałem wyjechać z Paryża nie widząc się z tobą. Ale zabrakło
mi czasu, wydarzenia naglą mnie do pośpiechu. Muszę wyjechać, a
nie uścisnąłem ci dłoni i nie opowiedziałem o naszych projektach i
nadziejach.
Wiemy, że jesteś z nami, i wiemy, jakim jesteś człowiekiem. Z
podobnymi do ciebie nie są potrzebne przygotowania, zebrania i
przemówienia. Wystarczy jedno słowo.
Owo słowo brzmi: Potrzebujemy ciebie. Przyjeżdżaj, bądź między
dziesiątym a dwunastym tego miesiąca marca w Noisai pod
Amboise. Zastaniesz tam naszego dzielnego, prawego przyjaciela de
Castelnau. Powie ci, o co chodzi, czego nie mogę powierzyć
papierowi.
Zgodnie z umową nie masz obowiązku w nic się angażować, masz
prawo pozostać na uboczu, możesz zawsze powstrzymać się od
działania bez wzbudzenia jakichkolwiek podejrzeń lub wymówek.
Przybądź jednak do Noisai. Spotkam się tam z tobą. W braku twej
pomocy, poprosimy cię o radę.
Poza tym może coś zajść w stronnictwie, o czym nie jesteś
poinformowany.
A zatem do zobaczenia wkrótce w Noisai. Liczymy przynajmniej na
twoją obecność.
L. R.
P. S. Gdyby w drodze spotkała cię jakaś grupa naszych, pamiętaj, że
hasło dalej brzmi G E N E W A , a odzew C H W A Ł A B O G A !”
Po wyjściu księcia de Condé ani król, ani królowa, ani dwaj bracia
de Lorraine nie skierowali rozmowy na temat tego, co się wydarzyło.
Za cichą zgodą zdawali się unikać niebezpiecznego tematu.
W niecierpliwym i ponurym milczeniu czekali, upływały minuty i
godziny.
Franciszek II często podnosił rękę do rozpalonej głowy. Maria
siedziała na ubocza, wpatrywała się ze smutkiem w bladą, zwiędłą,
twarz młodego małżonka, od czasu do czasu ocierała łzę. Kardynał
de Lorraine nasłuchiwał z natężeniem hałasu z zewnątrz. Diuk de
Guise nie miał już rozkazów do wydawania. Jego ranga i obowiązek
trzymały go na uwięzi przy królu. Zdawał się niesłychanie cierpieć z
powodu przymusowej bezczynności. Od czasu do czasu drżał i tupał
nogą jak koń bojowy gryzący krępujące wędzidło.
Tymczasem noc dobiegała końca. Zegar na wieży zaniku, a potem
w kaplicy świętego Florentyna, oba wydzwoniły szóstą godzinę,
wreszcie pół do siódmej. Zaczęło świtać, a żaden zgiełk ataku, żaden,
alarm warty nie zamącił nocnej ciszy.
– No tak! – rzekł król oddychając z ulgą. – Zaczynam wierzyć
panu kardynałowi, że ów Lignières wprowadził w błąd Waszą
Eminencję, albo hugenoci zmienili plany.
– W sumie to jeszcze gorzej – powiedział Karol de Lorraine. –
Byliśmy tacy pewni, że poskromimy bunt.
– Ależ nie, tym lepiej – odpowiedział Franciszek II. – Sam fakt
walki byłby klęską dla władzy królewskiej…
Jeszcze król nie skończył mówić, kiedy rozległy się dwa strzały z
rusznic, umówiony sygnał. Na wałach obronnych powtarzano okrzyk
od posterunku do posterunku:
– Do broni! Do broni! Do broni!
– Nie ma najmniejszej, wątpliwości, to są nieprzyjaciele! – rzekł
kardynał de Lorraine blednąc mimo woli.
Diuk de Guise zerwał się prawie rozradowany, złożył ukłon
królowi i rzekł:
– Najjaśniejszy Panie, do zobaczenia wkrótce, licz na mnie.
Wyszedł z pośpiechem.
Jeszcze było słychać jego silny głos wydający rozkazy w
antyszambrze, kiedy wybuchła nowa strzelanina.
– Widzisz, Najjaśniejszy Panie, widzisz sam, że Lignières był
dobrze poinformowany i że omylił się zaledwie o kilka godzin –
mówił tak kardynał może po to, aby pokryć głosem opanowujący go
strach.
Król jednak wcale go nie słuchał. Gryzł ze złości pobladłe wargi i
nastawiał ucha na rosnący grzmot artylerii i rusznic.
– Trudno mi uwierzyć w taką zuchwałość! – szeptał. – Taki afront
dla korony!
– Zakończy się hańbą dla nędzników, Najjaśniejszy Panie! – rzekł
kardynał.
– Ha! Jeśli sądzić wedle hałasu, jaki czynią, panowie z reformacji
są w niezłej liczbie i niczego się nie boją!
– Wszystko zaraz przygaśnie jak słomiany ogień – rzekł Karol de
Lorraine.
– Nie wygląda na to, bo” zgiełk przybliża się, a ogień rozpala
zamiast przygasać – odpowiedział Franciszek.
– O Jezu! – wykrzyknęła przerażona Maria. – Czy słyszycie jak –
kule uderzają w mury?
– Wydaje mi się jednak, Madame… Przypuszczam, Wasza
Królewska Mość… Ja słyszę jedynie rosnący tumult… – bełkotał
kardynał.
Przerwała mu straszliwa eksplozja.
– Widzisz, kto ci odpowiada – rzekł król z gorzkim uśmiechem –
mimo wszystko twoja przerażona i blada twarz temu nie przeczy.
– Czuję już zapach prochu – rzekła Maria. – Jakie hałaśliwe
krzyki!
– Coraz lepiej – rzekł Franciszek. – Widocznie panowie
kalwiniści już przekroczyli mury miasta i przewiduję, że będą nas
oblegali według wszelkich zasad w zamku.
– Ależ, Najjaśniejszy Panie – rzekł drżący kardynał – w takiej
sytuacji może byłoby lepiej, gdyby Wasza Królewska Mość schronił
się w baszcie. Można mieć pewność, że jej nie zdobędą.
– Kto? Ja? Ja mam się ukrywać przed swoimi poddanymi? –
zawołał król. – Przed heretykami! Pozwólcie im przyjść aż tutaj,
panie wuju, jestem bardzo rad wiedzieć, jak daleko posuną swoją
zuchwałość. Zobaczysz, że każą nam zaśpiewać, razem z nimi po
francusku kilka psalmów i wygłoszą kazanie w naszej kaplicy
świętego Florentyna.
– Na litość boską, Sire, bądź nieco rozsądniejszy – rzekła Maria.
– Nie – odpowiedział król – pójdę aż do samego końca, tutaj
czekam na wiernych poddanych. Na moją godność królewską!
Pierwszy, który mi uchybi należnego respektu przekona się, że
sztylet u mego boku nie jest od parady.
Mijały minuty, a strzelanina stawała się coraz gęstsza. Biedny
kardynał de Lorraine nie miał już siły wymówić ani słowa. Młody
król zaciskał pięści z gniewu.
– Co się dzieje? – rzekła Maria Stuart. – Nikt nie przychodzi do
nas i nie przynosi wieści? Czyż niebezpieczeństwo jest tak wielkie,
że nikt nie może opuścić swego miejsca ani na chwilę?
– Ach, takie oczekiwanie jest nie do zniesienia, wszystko byłoby
lepsze niż to! – rzekł król tracąc cierpliwość. – Znam sposób, aby
dowiedzieć się co się dzieje, pójdę sam w ów zamęt. Pan generalny
namiestnik chyba nie odmówi mi przyjęcia jako ochotnika.
Franciszek uczynił lalka kroków w stronę wyjścia. Maria rzuciła
się przed niego.
– Sir, o czym myślisz? Taki jesteś chory! – zawołała.
– Już nie czuję bólu – rzekł król. – Oburzenie zajęło miejsce
cierpienia.
– Zaczekaj, Najjaśniejszy Panie! – rzekł kardynał. – Wydaje mi
się, że tym razem zgiełk oddala się naprawdę. Tak, strzały są coraz
rzadsze. Oto paź, widać z nowinami.
– Najjaśniejszy Panie – wchodząc rzekł paź – pan diuk de Guise
polecił mi oznajmić Waszej Królewskiej Mości, że kalwiniści
odstąpili od oblężenia i cofają się.
– Wreszcie! Na szczęście! – rzekł król.
– Kiedy tylko pan generalny namiestnik uzna, że będzie mógł
zejść z, murów obronnych, przyjdzie zdać sprawę ze wszystkiego
królowi – rzekł paź i odszedł.
– No i widzisz, Najjaśniejszy Panie. Czyż nie przewidziałem, że
to bagatela i że mój znakomity waleczny brat zda wkrótce – sprawę o
owych śpiewających kantyczki? – rzekł z triumfem kardynał.
– O, wuju, jak ci nagle powróciła odwaga…
W tej samej chwili rozległ się drugi wybuch, jeszcze straszniejszy
od pierwszego.
– Cóż to jeszcze za hałas? – spytał król.
– W samej rzeczy, to szczególne – rzekł kardynał drżąc na nowo.
Na szczęście strach nie trwał długo. Niebawem wszedł Richelieu,
kapitan rusznikarzy, z twarzą czarną od prochu i wyszczerbioną
szpadą w ręce.
– Najjaśniejszy Panie – rzekł – rebelianci są w całkowitym
odwrocie. Zaledwie jeno zdołali wysadzić w powietrze zapas prochu,
złożony przez nich przy jednej z bram. Naszym nic się nie stało. Ci z
buntowników, którzy nie zostali ujęci lub zabici, przeszli z powrotem
przez most i zabarykadowali się w domu na przedmieściu
Vendômois, gdzie będzie nam łatwo dać im radę. Wasza Królewska
Mość może nawet widzieć ze swojego okna, jak z nimi się postępuje.
Król żwawo podszedł do okna, a za nim kardynał i w pewnej
odległości królowa.
– Tak, naprawdę. Teraz dla odmiany oni są oblegani. Ale co
widzę? Dym bucha z tego domu.
– Najjaśniejszy Panie, podłożono tam ogień.
– Bardzo dobrze! Doskonale! – wykrzykiwał kardynał. – Czekaj,
Najjaśniejszy Panie, skaczą przez okna, dwóch, trzech, czterech…
Jeszcze! Jeszcze! Czy słyszycie ich krzyki?
– Boże! Biedni ludzie! – westchnęła Maria Stuart załamując ręce.
– Wydaje mi się, że dostrzegam na czele naszych pióropusz i
szarfę naszego kuzyna de Condé. Czy to naprawdę on, kapitanie? –
spytał król.
– Tak, Wasza Królewska Mość – rzekł Richelieu – był cały czas
razem z nami, ze szpadą w ręce, obok diuka de Guise.
– Widzisz, panie kardynale, nie dał się prosić – zauważył król.
– Musiał tak uczynię. Najjaśniejszy Panie – odpowiedział Karol
de Lorraine. – Jego książęca mość ryzykowałby zbyt wiele, gdyby
postąpił inaczej.
Maria, pociągana i odpychana zarazem przez straszne widowisko,
obserwowała dom. Rzekła:
– Ależ płomienie są coraz większe! Dom zawali się na
nieszczęśliwych!
– Już się wali – rzekł król.
– Wiwat! Wszystko skończone! – zawołał kardynał.
– Ach, chodźmy stąd, Sire, tak mi przykro! – rzekła Maria
odciągając króla od okna.
– Tak, litość mnie bierze – odpowiedział król.
Odszedł od okna, a pozostał przy nim jedynie bardzo
rozradowany kardynał. Ale po chwili się odwrócił, słysząc głos diuka
de Guise.
Pokiereszowany wszedł spokojny i dumny razem z księciem de
Condé, któremu było trudno zamaskować smutek i wstyd.
– Najjaśniejszy Panie, wszystko się skończyło – rzekł diuk de
Guise do króla. – Buntownicy ponieśli karę za występek. Dziękuję
Bogu, że uwolnił Waszą Królewską Mość od niebezpieczeństwa.
Wedle tego, co widziałem, było ono większe, niż się spodziewano.
Mieliśmy wśród nas zdrajców.
– Czyż to możliwej – zawołał kardynał.
– Tak – odpowiedział diuk de Guise – przy pierwszym szturmie
kalwinistom pomagali zbrojni, przyprowadzeni przez La Motte’a,
zaatakowali nas z flanki. Oni przez jakiś czas władali miastem.
– To przerażające! – rzekła Maria” tuląc się do króla.
– Byłoby jeszcze gorzej, Madame, gdyby rebeliantom pomogli,
tak jak się tego spodziewali, Chaudieu ze swoim oddziałem, tak,
Chaudieu, brat ministra, który miał przypuścić szturm do bramy
BonsHommes.
– Czy szturm się nie udał? – spytał król.
– W ogóle się nie odbył, Najjaśniejszy Panie. Kapitan Chaudieu,
dzięki Bogu, spóźnił się i przybył dopiero wtedy, gdy wszyscy jego
przyjaciele byli już zgniecieni. Teraz niech atakuje do woli! Będzie
miał z kim rozmawiać wewnątrz i na zewnątrz murów! Aby się
zastanowił, kazałem powiesić dwudziestu, trzydziestu jego
wspólników wysoko, na balkonach murów Amboise. Przypuszczam,
że taki widok go ostrzeże.
– Wielce sprytnie pomyślane – pochwalił kardynał de Lorraine.
– Dziękuję ci, kuzynie – rzekł król do diuka de Guise. – Widzę, że
opieka boska zaważyła w tej potyczce, on sam pozwolił, aby
zamieszanie wśliznęło się w plany naszych wrogów. Przede
wszystkim chodźmy zatem do kaplicy podziękować Bogu.
– A następnie wydać rozkaz ukarania winowajców, którzy jeszcze
żyją – dodał kardynał. – Najjaśniejszy Panie, będziesz obecny na ich
egzekucji wraz z królową i królową matką?
– Ale… czy to jest konieczne? – spytał idąc ku drzwiom król w
rozterce.
– Najjaśniejszy Panie, to niezbędne – odpowiedział natarczywie
kardynał idąc w ślad za nim. – Pełen chwały król Franciszek I i twój
znakomity ojciec, Sire, nigdy nie uchylali się od uczestnictwa w
paleniu heretyków. A król Hiszpanii…
– Inni królowie czynią, co się im podoba, a ja chcę postępować
także wedle własnej woli – odpowiedział Franciszek ciągle idąc
naprzód.
– Muszę uprzedzić Waszą Królewską Mość, że nuncjusz jego
świątobliwości liczy absolutnie na twoją obecność przy pierwszym
A k c i e W i a r y za twojego panowania – dodał bezlitosny kardynał.
– Kiedy wszyscy będą obecni, nawet pan książę de Condé, za co
ręczę, czy wypada, aby zabrakło Waszej Królewskiej Mości?
– Niestety! Mój Boże! Pomówimy o tym, jeszcze czas. Nie
wszyscy winowajcy są skazani – rzekł król.
– Ależ tak, Wasza Królewska Mość, są! – oświadczył z
przekonaniem Karol de Lorraine.
– Zgoda! Dopełnisz przeto owej konieczności, która mnie
przeraża, w odpowiednim miejscu i czasie. Na razie chodźmy, panie
kardynale, uklęknijmy przed ołtarzem i podziękujmy Bogu za to, że
raczył odwrócić od nas wszelkie niebezpieczeństwa owej konspiracji.
– Najjaśniejszy Panie – rzekł diuk de Guise – nie należy
wyolbrzymiać spraw i nadawać im większego znaczenia, niż na to
zasługują. Niech Wasza Królewska Mość raczy zatem nie nazywać
owej ruchawki konspiracją, były to zwykłe zamieszki.
XLVI.
Akt wiary
Pisarz czytał:
– Jan Ludwik Alberic, baron de Raunay, winien herezji, zbrodni
obrazy majestatu i zbrojnej napaści na osobę króla.
– Ty i twój kardynał kłamiecie jak dwa chamy – rzekł Raunay. –
Uzbroiliśmy się jedynie przeciwko niemu i jego bratu. Życzę im,
żeby obaj zmarli tak samo spokojni i czyści jak ja.
Po tych słowach położył głowę na pieńku. Dwaj ostatni skazani
śpiewali:
Wystawiłeś nas na próbę,
Boże nasz, idziemy w zgubę,
Jako srebro się próbuje,
W ogniu dusza się hartuje.
Co uciechą było,
Strapieniem się stało,
Co jasnością miłą,
Ciemne zło zabrało.
Nie miałam lepszego
Krom najmilejszego!
Czasami po niebie
Błądzą moje oczy,
Widzę w chmurce ciebie,
Twój wzrok się ku mnie toczy.
Jak spojrzę w wodę u stóp,
Dostrzegam jeno grób.
Diana de Castro nie dożyła jego śmierci. Siostra Beata zmarła rok
wcześniej jako ksieni benedyktynek w Saint–Quentin.