Powieści takie jak Mesjasze György'ego Spiró budzą nadzieję. Choć trudno spodziewać się, że można ot tak po prostu przekłuć balonik romantycznej tradycji, która do dziś okrutnie zawęża polską debatę o budowaniu wspólnot, to jednak można sobie wyobrazić, że tego rodzaju książki sprawiają, że uchodzi z niego trochę powietrza. Spiró opowiada historie polskich emigrantów, przybyłych do Paryża po upadku powstania listopadowego. Wśród nich w 1842 roku formuje się Koło Sprawy Bożej; założycielem sekty jest Andrzej Towiański, głoszący rychłe nadejście Królestwa Bożego na ziemi, a do jej członków należą między innymi Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki i Seweryn Goszczyński. Kreśleniu sylwetek narodowych wieszczów i innych kluczowych postaci Wielkiej Emigracji wyraźnie towarzyszy tu ambicja odbrązowienia tej części polskiej historii: bohaterowie Spiró, z uniesieniem roztrząsający szczególne powołanie polskiego narodu, budzą litość; manifestując swoje oddanie Mistrzowi i Sprawie, ocierają się o śmieszność; sfrustrowani, zakompleksieni, dzielą tu swój czas między wzniosłe deklaracje i żałosne intrygi. Węgierskiemu pisarzowi z pewnością udało się wbić klin w romantyczną narrację, z której wyrosła tak istotna dla polskiej kultury, wizja narodowej wspólnoty wywyższonej poprzez cierpienie. Sam jednak akt strącenia z piedestału ludzi uchodzących za autorytety nie przyczyni się znacząco do przekształcenia sfery publicznej, wymaga ono bowiem propozycji nowego języka. Czy znajdujemy ją właśnie w Mesjaszach? Zaletą książki Spiró jest to, że w centrum opowieści stawia on nie Towiańskiego, i nawet nie Mickiewicza, ale pochodzącego z żydowskiej rodziny drukarzy Gerszona Rama, który – według autora – z Towiańskim styka się jeszcze w Wilnie i który w 1842 na wezwanie Mistrza przybywa do Paryża, by brać odtąd udział we wszystkich działaniach Koła. Na Ramie – jak wyjaśnia pozostałym wyznawcom Mickiewicz – ma spocząć “misja nawrócenia Żydów na świecie”. Wraz z tą postacią komplikuje się obraz sekty. Ram w opowieści Spiró jest bezwzględnie oddany Towiańskiemu, ale mniej ufny wobec członków Koła (którzy niejednokrotnie dają tu wyraz swoim antysemickim uprzedzeniom), przekonany o wielkości Mickiewicza, w jego totumfackim, Henryku Służalskim potrafi już dostrzec “wyszczerzonego w głupawym uśmiechu prostaka”. Jest wtajemniczony we wszystkie poważniejsze przedsięwzięcia sekty, ale – ze względu na swoje pochodzenie – wciąż pozostaje niejako na zewnątrz niej. Dzięki temu jego ogląd wydarzeń, jest bardziej wyostrzony, a zarazem mniej jednoznaczny. Na rolę Rama zwracają uwagę niemal wszyscy dotychczasowi recenzenci książki. Powtarzam jednak ich opinię, bo rzecz wydaje mi się naprawdę godna uwagi. Dysponując nierzadko kompromitującym materiałem na temat życia Wielkiej Emigracji, Spiró spycha sensacje (herezja w sercu polskości!) na nieco dalszy plan, po to by móc przede wszystkim opowiedzieć historię człowieka wykluczonego, i to wykluczonego po wielokroć. Ram przybywa do Paryża, ale nie ma szans, rzecz jasna, stać się pełnoprawnym obywatelem francuskim. We wspólnocie polskich emigrantów, upojonych etosem niepodległościowej walki, również nie ma miejsca dla Żydów cieszących się opinią zdradzieckich kosmopolitów i tchórzy. Tym bardziej dla Żyda, który przystąpił do ruchu zaciekle zwalczanego przez Kościół, czartoryszczyznę i Towarzystwo Demokratyczne Polskie (a więc trzy zasadnicze dla polskiego wychodźstwa siły). Do samego Koła Ram również nie może przystąpić bezwarunkowo. Kiedy w końcu z niego odejdzie, dokona gorzkiego podsumowania swojej misyjnej działalności, uznając, że żadne z jego poświęceń nie miało większego sensu. Świadectwo Rama wystawia polskiej historii i kulturze rachunek niełatwy do interpretacji. Można, jak Maria Janion w książce Bohater, spisek, śmierć doceniać dojrzałość polityczną Mickiewicza, który przypisując tak wielką rolę Izraelitom w zbawieniu świata, wyrażałby przede wszystkim swoje poparcie dla idei religijnego synkretyzmu. Wydaje się, że Spiró idzie inną drogą a kluczowa z tej perspektywy pozostaje historia chrztu Rama. Notatka sporządzona na ten temat przez towiańczyków – cytowana przez Janion – nasuwa wizję pełną cudowności. Podaje, że dokładnie w tym samym czasie, kiedy Ram “złożony nagle śmiertelną chorobą, poczuł gwałtowną potrzebę chrztu św.”, Romuald Januszkiewicz, jeden z członków Koła doznał w kościele Nôtre-Dame des Victoires przed obrazem cudownej Matki Boskiej objawienia. Zawierało ono “wyraźny rozkaz od N. Panny”, aby natychmiast udał się do Rama i udzielił mu chrztu. Spiró skrupulatnie przepisuje, ale też znacząco uzupełnia tę notatkę. W Mesjaszach Ram na pierwszą prośbę, by się ochrzcił reaguje rozpaczą, czuje się zdradzony i to właśnie udręka związana z myślą o konwersji powoduje chorobę, o której wspomina notatka. Inny członek sekty ujawni wówczas polityczne korzyści, jakie mogą płynąć z tego faktu, bo “lepiej, by zmartwychwstańcy nie zarzucali Kołu, że Żyd na nie wpływa”. Zresztą sukces, za jaki uchodziło nawrócenie Rama, Towiański wykorzysta jeszcze, gdy przyjdzie mu do głowy przekonywać do Sprawy Bożej papieża. Kiedy Ram, wiele lat później, na kolejnym wygnaniu, w Wielkiej Brytanii, pogrąży się w zwątpieniu i samotności, powrócą do niego te same bóle w klatce piersiowej, niepokój i biegunka; wszystko, czego doświadczył usłyszawszy o konieczności chrztu. Z biografii zrekonstruowanej przez Spiró wieje atmosfera klęski, pobyt Rama w Anglii – nawet w późniejszym dostatku – cechuje jakiś smutek podszyty goryczą. Ram, który rażony wieścią o śmierci Mickiewicza, recytuje fragment Konrada Wallenroda kochance niemówiącej po polsku, staje się figurą kompletnego wyobcowania, egzystencji naznaczonej nieuchronnym wykluczeniem i alienacją. Amerykański politolog, Benedict Anderson zwraca uwagę na nową formę nacjonalizmu, która cechuje wspólnoty tworzone przez ludzi żyjących poza granicą swojego kraju. Ponieważ nie czują się oni w pełni akceptowani jako mniejszość, “próbują kompensować ów brak akceptacji dumą z kraju, z którego pochodzą”. Anderson określa to zjawisko mianem nacjonalizmu na odległość (“long-distance- nationalism”) i przypisuje mu większe dążenie do homogeniczności niż w przypadku nacjonalizmu tradycyjnego. Wspólnoty żyjące na obczyźnie są dużo bardziej przywiązane do narodowych tradycji i w sposób dużo bardziej restrykcyjny przestrzegają związanych z nimi zasad. Obserwacje Andersona – choć dotyczą społeczeństw w erze globalizacji – okazują się wyjątkowo trafne w przypadku badań nad Wielką Emigracją. Paryska wspólnota polskich wygnańców ze szczególną dbałością pielęgnuje wzorzec Polaka-powstańca-katolika. Intuicje Rama dotyczące jego wyobcowania, choć chybiają sedna sprawy, to jednak dostarczają pewnej istotnej wskazówki. Słuchając o żołnierskich dokonaniach Hieronima Kajsiewicza “Ram kiwał głową, milczał. Każdy Polak był powstańcem, każdy Polak był oficerem, każdy paryski Polak jest weteranem, on zaś w czasie Powstania miał dziesięć lat. I to zawsze go będzie od nich dzieliło, nieważne, ile razy zostanie Janem Andrzejem” (203). Opowiedzieć historię sekty z punktu widzenia jej wyznawców to z pewnością niełatwe zadanie. Korzystając obficie, ale dość swobodnie z dokumentów, jakie pozostawiło po sobie Koło Sprawy Bożej, Spiró stawia sobie dodatkowo za cel zrekonstruowanie mentalności jego członków, oddanie głosu emocjom nieobecnym w dostępnych relacjach; tęsknocie, cierpieniu, ambicji. Narracja, przetykana wewnętrznymi monologami, mową niespójną, chaotyczną, dającą świadectwo niepewności i rozterkom, tworzy w Mesjaszach intymną historię sekty. Jednak strategia dopowiadania, jaką obrał Spiró, w samej powieści zyskuje dość sceptyczny komentarz. Praca powieściopisarza zostaje porównana do oglądania zdjęć i świadomości tego, że sfotografowane osoby nie mogą odwzajemnić naszego spojrzenia. “To dokładnie takie samo nadużycie twarzy i ciała, jakiego dopuszcza sie powieściopisarz, gdy grzebie w sekretnych zapiskach ludzi niegdyś żyjących i zestawiając je ze sobą, natrafia na ślady tajemnic, których tamci nie byli świadomi” (349-350). Myśl o nadużyciu powieściopisarza oczywiście możemy przypisać Ramowi, bo pojawia się ona dokładnie wtedy, kiedy ten zdrętwiały ze zgrozy przygląda się zdjęciu towiańczyków. Równie dobrze jednak mógłby to powiedzieć sam autor, który przecież pojawia się na kartach Mesjaszy: kiedy opowiada o swoich archiwalnych badaniach, snuje domysły na temat prawdopodobnego biegu wypadków czy tłumaczy się z formy, jaką przybiera powieść. Często jednak wchodzi swoim bohaterom w słowo, dorzucając XX-wieczne odniesienia, zabarwiając ich opowieści ironią czy zniekształcając je własną perspektywą. Tak jak w cytowanym fragmencie o fotografii jako “szatańskim wynalazku”. W tym kontekście skrupuły związane z “nadużywaniem twarzy i ciała” (jeśli zechcieć je przypisać autorowi) brzmiałyby dość fałszywie. A – w perspektywie dwudziestowiecznych koncepcji historiograficznych – raczej naiwnie. Dlatego pewnie przeszłabym obok nich obojętnie, gdyby nie to właśnie, że tak jak w wielu innych passusach postać autora i osoba bohatera zlewa się tu w jeden podmiot, tak, że nie sposób ich od siebie odróżnić. Wraz z tym fragmentem powracają do mnie pytania, jakie wielokrotnie zadawałam sobie w trakcie lektury Mesjaszy. Bo kto właściwie mówi o współwięźniach Towiańskiego, szydzących z jego religijności, że to głąby (646)? Kto wygłasza ogólniki w rodzaju “Zwykle się okazuje, że to, w co wierzyliśmy, wcale nie istniało” (613)? Lub podsumowuje bezsenną noc Rama złotą myślą: “Kto tego nie zna, nie wie o ludzkim życiu niczego” (474)? I wreszcie: kto określa tu kobiety korzystające ze swobody seksualnej mianem kurew? (134) I kto twierdzi, że każda kobieta w ciąży staje się religijna? (431). Jakoś nie zadowala mnie odpowiedź, że ambitny czytelnik sam powinien rozszyfrować autorstwo tych wypowiedzi. Choć nie zamierzam tu formułować ostrego oskarżenia, że Spiró nie do końca przemyślał konsekwencje, jakie płyną z pisania dziś powieści historycznej, to jednak chcę zaznaczyć, że węgierski prozaik podjął grę dość ryzykowną. I nie chodzi tu bynajmniej o naiwne roztrząsanie bezbronności nieobecnych, którym nie będzie już dane zabrać głosu. Tak, to prawda: w Mesjaszach powraca postać autora, który sugeruje nam zachowanie zdrowego dystansu do opowiadanej historii i przedstawia ją często jako efekt swoich badawczych domysłów. A jednak istnieją tu całe fragmenty, gdzie ów postmodernistyczny dystans znika, a zamiast niego pojawia się potok mowy mającej oddać “ducha epoki”. To mowa, która wchłonęła wszystkie właściwe tej epoce schematy i stereotypy, ale wobec której stajemy zupełnie bezradni, bo nie wiemy do końca, do kogo ona należy. (Taką bezradność powoduje we mnie niemal każdy opis Ksawery Deybel, pełen krzywdzących frazesów o kobietach.) Można więc odnieść wrażenie, że Spiró postępuje dość niekonsekwentnie. Bo eksponując kulisy pracy historyka świadomego metodologicznych pułapek, serwuje nam jednocześnie narrację, która wyraźnie jest świadectwem w c z u w a n i a s i ę w zbiorową mentalność bohaterów i której podłożem wydaje się wiara w możliwość ponadczasowego i ponadkulturowego porozumienia. Oto prawdziwy powód mojego czytelniczego dyskomfortu. A także moich wątpliwości estetyczno-etycznych: nawet przystając na niezbyt zgrabnie przerzucane tryby narracji, chciałabym jednak wiedzieć, czy to autor stanowi tu medium, przez które przemawiają bohaterowie, czy może bohaterowie stali się medium autora. Spiró unika odpowiedzi na to pytanie, a ten unik jest jednoznaczny z odmową zajęcia stanowiska, co dziś właściwie mielibyśmy zrobić z kłopotliwym dziedzictwem XIX wieku. Rozmyślania o narracji historycznej odeszły już od optymistycznej formuły “zrozummy lepiej przeszłość, aby lepiej rozumieć teraźniejszość”. Dostęp do źródeł nie oznacza dostępu do przeszłości, możemy badać jedynie określone opowieści i z nich budować określoną narrację. To, po jaki schemat fabularny sięgnie historyk, może nam jednak wiele powiedzieć o kulturze jemu współczesnej i jej ideologicznych uwikłaniach. Spiró, eksponując postać autora, wierzy jednocześnie, że w innych fragmentach uda mu się skutecznie ją ukryć i podszyć pod “głos epoki”. Niefrasobliwość, z jaką to czyni, wytrąca mu z rąk wszelkie ostrze krytyki. Jego powieść jest fascynująca, pełna zajmujących szczegółów, soczystych scen, zabawnych komentarzy, ale brakuje jej iskry, która mogłaby podpalić lont prowadzący do dzisiejszych dysput o dziejowej misji Polski. Szkoda, bo wybuch staje się bezwzględnie potrzebny a lont wkrótce zamoknie... Katarzyna Czeczot