Zacznijmy od tego, że to nie żaden traktat tylko pamflet. Zajadły, błyskotliwy i dowcipny. Takie rzeczy pysznie się czyta, a trzeba przyznać, że tłumacz książki, Mateusz Kwaterko, stanął na wysokości tekstu. Te wszystkie perełki w rodzaju: „monoteistyczne fintifluszki”, „kantowska góra urodziła chrześcijańską mysz”, „krzesać metafizyczne hołubce”, „autodafe inteligencji”, „hajda na napletki”, „ontologiczny prowiant” czy „dziurawa metafizyka” (to o dualizmie!) mogą sprawić sporo radości. Nie wszystkie jednak są w dobrym guście i na przykład powiedzenie, że „chrześcijanie poszczą w dniu, kiedy ich zdaniem przelano zbyt wiele hemoglobiny” albo nazwanie rytuału przemienienia hostii w ciało Chrystusa „ontologią piekarską” są jednak bardziej niesmaczne niż śmieszne. Z drugiej strony sam pomysł, żeby wyszydzić ludzkie zakusy na trancendencję, a w szczególności jej społeczne, ułomne wcielenia, nie jest nowy. Swoisty rekord należy w tej dziedzinie do Fryderyka Nietzschego i jak dotąd nikt, kto podąża w jego ślady, nie przeskoczył autora „Antychrześcijanina” w zacietrzewieniu i bluźnierczej ekspansji języka. Trudno jednak, żeby nie próbowano, zwłaszcza po upływie ponad stulecia i takiej ilości nowych „hołubców”, jakie wycięła historia w XX wieku i dalej wycina. I to bynajmniej nie metafizycznych lecz po prostu morderczych. A teza Onfraya jest prosta. Za wszystkie zbrodnie ludobójstwa w dziejach świata odpowiedzialne są wielkie religie monoteistyczne – islam, judaizm, chrześcijaństwo. Albo bezpośrednio, albo też poprzez zaniechanie interwencji. W ostateczności - przez dostarczenie wzorca dla innych ideologii hamujących postęp demokracji i podżegających do nienawiści. Początek książki poświęcony jest poszukiwaniu pierwszego ateisty. Ze świecą, bo niewiarę w Boga, jak się okazuje, można i trzeba stopniować, a kryteria autora są drakońskie. Kto jako pierwszy uczynił wystarczające „wyznanie niewiary”?. Oskarżano o bezbożność Erazma, który był w gruncie rzeczy „epikurejskim chrześcijaninem”, Montaigne’a, który zmarł podczas mszy i pielgrzymował do Loreto, Tomasza Hobbesa i wielu innych filozofów, ale dopiero XVIII-wieczne dzieło Jeana Mesliera (proboszcza, a jakże) zatytułowane: „Jasne i oczywiste dowody marności i fałszywości wszelkiego bóstwa i wszelkich religii świata” rozpoczyna „prawdziwą historię ateizmu”, w której jednak znów nie zagrzeje miejsca żaden fałszywiec z „deistycznej, rzekomo oświeconej kliki” w rodzaju Woltera, Diderota czy Rousseau itd. itp. Cała filozofia do wyrzucenia, z „rzekomym Oświeceniem” na czele! Dzieło Onfraya też mogłoby nosić podtytuł: „Jasne i oczywiste dowody fałszywości wszelkich religii świata”. Zamiast tego brzmi on: „Fizyka metafizyki”. Obiecujące lecz z gruntu fałszywe. Można by pomyśleć, że będzie choć wzmianka o tym, jak mózg naszych przodków stworzył religię z pomocą doboru naturalnego, skutkiem, dajmy na to, przegrzania na sawannie. Zamiast tego, w kolejnych rozdziałach dowiadujemy się o ogólnie znanej toksyczności Biblii i Koranu, które w wielu miejscach podżegają do bezwzględnej rozprawy z innowiercami. A także o niekonsekwencjach tych ksiąg, które w jednym miejscu głoszą „nie zabijaj”, w innym zaś „rżnij, kto w Boga wierzy”. Na czele z Ewangeliami, które wprawdzie nie są aż tak krwawe, ale też miłość bliźniego przeplatają wypędzaniem kupców ze świątyni za pomocą bata i hasłami w rodzaju „nie pokój, ale miecz”. W konsekwencji tych niekonsekwencji, wierni, a zwłaszcza kapłani wybierają zawsze zło, zaś rezultaty są ogólnie znane: dżihad, krucjaty, konkwista, palenie heretyków i czarownic, jatki na Bliskim Wschodzie, a na deser zamachy na WTC i pociągi w Madrycie. Wybierają też niewolniczo- feudalne stosunki społeczne, myślenie magiczne, ksenofobię i cały szereg idiotycznych rytuałów zabierających energię i czas, a niekiedy prowadzących do psychicznego lub fizycznego okaleczenia. I to wszystko w imię fałszywych przesłanek przekazanych m.in. przez „widmo z ektoplazmy”, jakim jest Jezus, „histeryka” Pawła z Tarsu czy też „niepiśmiennego pasterza i zbieracza wielbłądziego łajna” – Mahometa. Jest w tej groteskowej gehennie także szczypta „kwestii kobiecej”. Między innymi pochwała biblijnej Ewy jako prekursorki wolnego myślenia, a może i myślenia w ogóle. Miłe to, ale też raczej ograne i po co wywoływać kolejne „widmo”? A przy okazji - wpadka, bo co ma Onfray do zaproponowania kobietom, uwolnionym z pomocą ateizmu od uprzedmiotowienia i religijnego piętna grzechu? Rolę „pragnienia i przyjemności” w życiu mężczyzny... Bardzo oryginalne! Można się było zatrzymać nad tematem dłużej, ale autor wolał poświęcić więcej miejsca szokującym wykładom z chirurgii obrzezania. Przyznam, że odstręcza mnie też alternatywa dla religii w postaci „ateistycznego hedonizmu”. Nie wydaje mi się to odpowiednim hasłem na epokę dewastacji świata przez zachłanny konsumpcjonizm. Prób zachowania w tym ateizmie sympatycznej postaci promotora wolności jakim jest Szatan (czyżby nie: „widmo z ektoplazmy”?!) przez litość nie wspomnę. Bo może to żart. Poza tym, aby zwalczyć potencjał zła tkwiący w religiach, nie niszcząc w nich zalążków dobra, przechowanych choćby tylko w niektórych symbolach, nie wystarczy puścić modlitewnego młynka w przeciwną stronę. Tu potrzeba raczej solidnej młockarni, która oddzieli ziarno od plew, a to nie jest robota na jeden, choćby zgrabny pamflecik. Niezgoda świadomości na nicość to także jedno z praw człowieka. Ale to znów nie temat na jedną, krótką recenzję.