Professional Documents
Culture Documents
Te Prosiaczka
R E B I S
Ilustrował Ernest H. Shepard
Tłumaczył Rafał T. Prinke
DOM WYDAWNICZY „REBIS” POZNAŃ 1993
— Niełatwo być odważnym, kiedy jest się tylko Bardzo Małym Zwierzątkiem —
powiedział Prosiaczek, lekko pociągając noskiem.
Królik, który z wielkim skupieniem zabierał się do pisania, podniósł łebek i powiedział:
— Właśnie dlatego, że jesteś Bardzo Małym Zwierzątkiem, możesz się przydać w
przedsięwzięciu, jakie mamy przed sobą.
Spis treści
Pewnego dnia, nie tak dawno, zastałem Prosiaczka siedzącego samotnie na moim biurku,
spoglądającego rzewnymi oczkami przez okno. Spytałem, co robi...
—Ach, tak sobie marzę — odparł.
Marzysz o czym? — pytałem dalej.
Właściwie o niczym — powiedział, a jego uszka zrobiły się bardziej różowe niż zwykle.
Wiesz, że nie będę się z ciebie śmiał, jeżeli mi powiesz.
Taaak... tylko sobie tak myślałem...
No?
Tylko marzyłem... że pewnego dnia ktoś zwróci na mnie uwagę.
Ja cię zauważam.
Ale chodzi mi o to... to znaczy... że wszyscy zauważają Puchatka....
Tak, prawie wszyscy go zauważają, odkąd, wiele lat temu, pojawiły się książki o Puchatku.
A szczególnie teraz — powiedział Prosiaczek. — Sam wiesz, z jakiego powodu.
Ach, tak — odparłem. — O mało co bym zapomniał.
Wtrącenie
Mieliśmy zamiar umieścić tu Wprowadzenie, ale coś już wepchnęło się wcześniej.
Stwierdziliśmy więc, że w takiej sytuacji nie możemy tego nazwać Wprowadzeniem.
Zapytaliśmy Sowę, która jest osobą najwłaściwszą do konsultowania takich spraw, jak
nazwać Wprowadzenie, które następuje już po czymś innym.
— Wtrącenie — odpowiedziała ze znajomością rzeczy.A ponieważ Sowa mówi, że to jest
Wtrącenie, no to tak z pewnością musi być. Tak więc, na początek....
* * *
Tak więc zasadniczo nie jest to książka o Puchatku, ale raczej o Prosiaczku. Na jej stronach
Drogę będzie nam wskazywał bojaźliwy i tęskniący za czymś Prosiaczek, a nie wygodny i
zadowolony z siebie Puchatek. Innymi słowy, będziemy spoglądać na rzeczywistość pod
nieco odmiennym kątem. Ponieważ tym razem zajmujemy się bardziej nieśmiałym
zwierzątkiem, ta książka może sprawiać wrażenie nieco bardziej poważnej niż jej
poprzedniczka. Ale...
— Pomocy! Pomocy!
BUMS!!!***?
-Wielkie nieba! A to co znowu?
-Tygrys go uratował — wyjaśnił Królik.
-Biedny Prosiaczek. Powiedz mu, że zaraz tam przyjdę.
Przepraszam.
Pewnego dnia, gdy słońce znów ukazało się nad Lasem, przynosząc z sobą majowe wonie, a
leśne strumyki szemrały radośnie, że znowu są śliczne, tak jak dawniej; gdy małe kałuże
śniły sobie spokojnie o tym, co widziały, i których przygodach, których zaznały; gdy w cieple i
ciszy Lasu kukułka ostrożnie próbowała swego głosu i nasłuchiwała uważnie, jak też on
brzmi; gdy leśne gołębie użalały się między sobą i gruchały łagodnie o tym, że to była,
oczywiście, wina tamtego i owego, ale że to nie ma większego znaczenia — otóż jednego z
takich dni Krzyś gwizdnął w umówiony sposób
i w chwilę potem przyfrunęła Sowa ze Stumilowego Lasu, aby dowiedzieć się, czego się od
niej żąda.
Ach — Puchatek i Prosiaczek. Wejdźcie, proszę, i rozgośćcie się. Przyszliście akurat na czas.
Czas na co? — zapytał Puchatek z na dzieją w głosie. — Na małe...
Na małe Conieco taoizmu.
Hmm.
Czy to niebezpieczne? — spytał Prosiaczek.
Ani trochę. Wiesz, co to taoizm?
Tak — odparł Prosiaczek, niezupełnie pewien. — Oczywiście.
Widzisz, zanim pójdziemy dalej, musimy wyjaśnić taoizm.
Czy nie zrobiliśmy już tego? — zapytał Puchatek.
To było w Tao Kubusia Puchatka. Tutaj też musimy powiedzieć coś Wyjaśniającego. Tak na
wszelki wypadek.
Na wypadek czego? — zdenerwował się Prosiaczek.
Na wypadek... No, po prostu na wszelki wypadek. Myślę, że Puchatek mógłby coś o tym
powiedzieć, ale on pewnie nie pamięta, co to takiego.
Oczywiście, że mogę — powiedział Puchatek. — To jest... To coś takiego jak... A może nie?
Chodzi mi o to, że...
Tak też myślałem.
Kiedy ostatnio wyjaśniałeś taoizm — powiedział Prosiaczek — pojechaliście z Puchatkiem do
Chin. Jeżeli mamy znów tak zrobić, tobędę musiał spakować trochę rzeczy.
Nie, nie musimy jechać do Chin. Zostaniemy tu, gdzie jesteśmy.
To dobrze — zamruczał Puchatek i podreptał do kuchni.
Ponieważ zaczniemy od taoistycznego wyjaśnienia pochodzenia taoizmu, możemy równie
dobrze zostać tutaj. Albowiem gdziekolwiek na świecie byśmy się znaleźli w dowolnym
momencie, tam właśnie powstał taoizm — bez względu na to, czy go tak nazywano, czy
inaczej. Powstał on przed Wielkim Rozdzieleniem...
Tysiące lat temu człowiek żył w harmonii z przyrodą. Za pomocą tego, co dziś nazwalibyśmy
telepatią, porozumiewał się ze zwierzętami, roślinami i innymi formami życia, z których
żadnej nie uważał za „niższą" od siebie, a jedynie inną, mającą inne zadania do spełnienia.
Pracował ramię w ramię z aniołami ziemi i duchami przyrody, z którymi dzielił
odpowiedzialność za opiekę nad światem.
Atmosfera ziemska różniła się bardzo od dzisiejszej — była znacznie bardziej wilgotna,
pozwalając bujnie rozwijać się roślinności. Łatwo dostępne było niezmiernie różnorodne
pożywienie: jarzyny, owoce, nasiona i zboża. Dzięki takiej diecie i wskutek braku
nienaturalnego wysiłku, długość życia ludzkiego była wielokrotnie większa niż dzisiaj.
Zabijanie zwierząt dla pokarmu lub jako „sport" było nie do pomyślenia. Człowiek żył w
zgodzie z samym sobą i różnorodnymi formami życia, które uważał za swych nauczycieli i
przyjaciół.
Ale, najpierw stopniowo, a potem coraz intensywniej, ludzkie ego zaczęło się rozrastać i
rozpychać. W końcu, kiedy stało się przyczyną wielu niemiłych incydentów, uchwalono, że
człowiek powinien zostać oddzielony, aby się czegoś nauczył. I tak wszelkie związki zostały
zerwane.
Samodzielny, z uczuciem odrębności wobec świata, który go stworzył, odcięty od pełni jego
bogactwa — człowiek przestał być szczęśliwy. Zaczął więc szukać utraconego szczęścia.
Kiedy znajdował coś, co mu je przypominało — próbował to posiąść i zabrać jak najwięcej, w
ten sposób wprowadzając do swego życia napięcie. Poszukiwanie trwałego szczęścia i
gromadzenie jego nietrwałych namiastek nie dawało mu jednak zadowolenia.
Ponieważ nie potrafił już słyszeć tego, co mówiły inne formy życia, mógł jedynie próbować
zrozumieć je przez ich działania, które często opacznie interpretował. Ponieważ nie
współdziałał już z aniołami ziemi i duchami przyrody dla dobra wszystkich, ale usiłował
manipulować siłami ziemi jedynie dla własnego dobra, rośliny poczęły kurczyć się i umierać.
Atmosfera planety stała się sucha i pojawiły się pustynie. Przetrwało jedynie niewiele roślin, a
i te z czasem wyrastały mniejsze i twardsze. W końcu utraciły wyraziste kolory i obfitość
owoców swych przodków. Długość życia ludzkiego zaczęła się odpowiednio zmniejszać,
pojawiły się i rozpowszechniły choroby. Z powodu coraz mniejszych zasobów żywności — i
coraz intensywniejszego życia — człowiek zaczął zabijać i zjadać swych przyjaciół —
zwierzęta. Szybko nauczyły się one uciekać na widok człowieka i stawały się coraz bardziej
nieufne wobec jego intencji i zachowań. I tak Rozdzielenie się powiększało. Po kilku
pokoleniach niewielu ludzi miało pojęcie o tym, jakie niegdyś było życie człowieka.
Kiedy stosunek człowieka do ziemi stawał się jeszcze bardziej instrumentalny i rabunkowy, a
jego świat społeczny i duchowy ograniczył się jedynie do świata jego gatunku — stosunek
człowieka do własnej rasy stał się również instrumentalny i rabunkowy. Ludzie zaczęli zabijać
i niewolić siebie nawzajem, tworząc armie i cesarstwa, zmuszając tych, którzy wyglądali,
mówili, myśleli i zachowywali się inaczej niż oni, do uznania tego, co sami uważali za
najlepsze.
Życie stało się taką niedolą dla rodzaju ludzkiego, że jakieś dwa do trzech tysięcy lat temu
doskonałe duchy poczęły się rodzić na ziemi w ludzkich ciałach, aby nauczać prawd, które w
większości zostały już zapomniane. Jednak do tego czasu ludzkość już się tak podzieliła i
zatraciła wrażliwość na powszechne prawa działające w świecie przyrody, że owe prawdy
były jedynie częściowo zrozumiałe.
Z upływem czasu nauki owych doskonałych duchów były zmieniane z powodów, które można
by nazwać politycznymi, przez dziedziczące je — tak bardzo ludzkie — organizacje. Ci, którzy
doszli do znaczenia w tych organizacjach, pragnęli władzy nad innymi. Umniejszali wagę
innych form życia i wykreślali z nauk stwierdzenia mówiące, że te formy mają dusze,
mądrość i boski pierwiastek — i że niebiosa, z którymi byli w kontakcie, to stan Jedności z
Boskim Pierwiastkiem, możliwy do osiągnięcia przez każdego, kto odsunie swe ego i podda
się powszechnym prawom. Zaślepieni głodem władzy pragnęli, by ich wyznawcy wierzyli, że
niebiosa to miejsce, do którego niektórzy ludzie — i tylko ludzie — idą po śmierci, miejsce, do
którego można się dostać jedynie za pozwoleniem ich organizacji. Nawet doskonałe duchy
nie potrafiły przywrócić pełni prawdy ze względu na negatywny wpływ ludzkiego ego.
W ciągu wieków opowieści o Wielkim Rozdzieleniu i Złotym Wieku, który istniał wcześniej,
przekazywane były przez wrażliwych i mądrych. Dziś na przemysłowym Zachodzie uznaje się
je za zwykłe legendy i mity — fantazje, w które wierzyć mogą jedynie naiwni i
niewykształceni, opowieści oparte wyłącznie na wyobraźni i emocjach. Pomimo tego, że dość
spora liczba ludzi widziała anioły ziemi i duchy przyrody, a nawet z nimi rozmawiała, i że
niejedna duchowa społeczność wyhodowała cudowne owoce i warzywa dzięki współdziałaniu
z nimi i uprawianiu ziemi według ich wskazówek — opisy takich istot są powszechnie
odrzucane jako „bajki". Również opisy Wielkiego Rozdzielenia, często podkolorowane i
uproszczone, można znaleźć w świętych księgach religii całego świata, ale należy wątpić, czy
wielu wyznawców tych religii rzeczywiście w nie wierzy.
Niemniej jednak wiele umiejętności, wierzeń i praktyk z okresu przed Rozdzieleniem
przetrwało. Na kontynencie północnoamerykańskim są one przekazywane w tym, co
pozostało z nauk „indiańskich". W Europie zasadniczo już wymarły zupełnie, ale pewne ślady
ich wpływu można nadal zauważyć w takich stosunkowo młodych zjawiskach, jak kręgi
kamienne i „linie mocy" (przez Chińczyków zwane „smoczymi żyłami"), czyli kanały, wzdłuż
których koncentruje się energia ziemska. W Tybecie, do czasu inwazji komunistycznej, dawne
nauki przechowywał buddyzm tybetański, w którym wiele tajemnych praktyk pochodzi z
czasów poprzedzających buddyzm właściwy o tysiące łat. W Japonii można je znaleźć w
niektórych rytuałach i wierzeniach ludowej religii szintoizmu („drogi duchów"). W Chinach zaś
przekazywane były w taoizmie. Co więcej, mimo silnej opozycji ze strony komunistycznych
władz chińskich, przekazywane są nadal.
W dużym uproszczeniu, taoizm to droga życia w harmonii z Tao, Drogą Wszechświata, która
przejawia się w działaniu świata przyrody. Taoizm można by nazwać filozofią albo religią,
albo też ani jednym, ani drugim, ponieważ w swych wielu formach nie przystaje do żadnych
zachodnich definicji i pojęć.
W Chinach taoizm jest czymś, co można by uznać za przeciwwagę konfucjanizmu,
skodyfikowanych i zrytualizowanych nauk K'ung Fu-tse, czyli „Mistrza K'ung", na Zachodzie
lepiej znanego jako Konfucjusz. Chociaż kon-fucjanizm nie jest religią w zachodnim sensie,
można go pod wieloma względami przyrównać do purytańskiego chrześcijaństwa z jego
antropocentrycznym światopoglądem odrzucającym przyrodę, jego naciskiem na sztywny
konformizm i jego autorytatywnym, jedynie słusznym, podejściem do życia. Konfucjanizm
zajmuje się głównie stosunkami międzyludzkimi — regułami społecznymi i politycznymi oraz
związanymi z nimi hierarchiami. Miał on wielki wkład w takie dziedziny, jak rządzenie,
interesy, związki rodzinne i klanowe oraz kult przodków. Jego najbardziej żywotne zasady to
prawość, przyzwoitość, dobroczynność, lojalność, zaufanie, obowiązek i sprawiedliwość.
Mówiąc krótko — konfucjanizm zajmuje się miejscem człowieka w społeczności.
Taoizm natomiast, w przeciwieństwie do konfucjanizmu, zajmuje się zasadniczo stosunkiem
człowieka do świata. Jego wkład dotyczył przede wszystkim nauki, sztuki i rozwoju
duchowego. Z taoizmu wyłoniły się chińskie nauki ścisłe, medycyna, ogrodnictwo, malarstwo
pejzażowe i poezja przyrodnicza. Jego główne zasady to naturalna prostota, działanie bez
wysiłku, spontaniczność i współczucie. Najłatwiej zauważalna różnica między
konfucjanizmem a taoizmem to różnica postaw: konfucjanizm jest surowy, zorganizowany,
patriarchalny, często srogi; taoizm jest radosny, łagodny, dziecinny i pogodny — tak jak jego
ulubiony symbol: płynąca woda.
W klasycznym ujęciu taoizm uważany jest za nauki trzech osób: Lao-tse („Mistrza Lao"),
autora najważniejszego, klasycznego dzieła taoistycznego Tao Te Ching, które miało być
napisane około dwa i pół tysiąca lat temu; Chuang-tse („Mistrza Chuang"), autora kilku dzieł i
założyciela szkoły pisarzy i filozofów w epoce Walczących Królestw, mniej więcej dwa tysiące
lat temu; i. wreszcie na poły legendarnego Żółtego Cesarza, który rządził ponad cztery i pół
tysiąca lat temu i któremu przypisuje się stworzenie różnych zasad i praktyk medytacyjnych,
alchemicznych i medycznych. Byli to raczej wielcy organizatorzy i nauczyciele myśli
taoistycznej niż jej twórcy, jak już bowiem powiedzieliśmy, to, co obecnie nazywa się
taoizmem, powstało, zanim którykolwiek z nich się urodził, w okresie, który Chuang-tse
nazywa Wiekiem Doskonałej Cnoty:
W Wieku Doskonałej Cnoty ludzie żyli ze zwierzętami i ptakami jako członkowie jednej
wielkiej rodziny. Nie istniały pojęcia „wyższego" i „niższego", które by wyróżniały jednego
człowieka czy gatunek spośród innych. Wszyscy zachowywali naturalną cnotę i żyli w stanie
czystej prostoty...
W Wieku Doskonałej Cnoty mądrość i zdolności nie były uważane za coś nadzwyczajnego. Na
mędrców patrzono jak na wyższe gałęzie drzewa ludzkości, które rosną nieco bliżej słońca.
Ludzie postępowali właściwie, nie wiedząc nawet, że to jest prawość i przyzwoitość. Kochali i
szanowali się wzajemnie, nie nazywając tego dobroczynnością. Byli ufni i uczciwi, nie
uważając tego za lojalność. Dotrzymywali słowa, nie myśląc o zaufaniu. W życiu
codziennym pomagali sobie na wzajem, nie roztrząsając zakresu obowiązku. Nie zastanawiali
się nad sprawiedliwością, ponieważ nie było niesprawiedliwości. Żyli w harmonii ze sobą,
innymi i światem i dlatego nie pozostawiali śladów swej działalności, a więc nie mamy
obecnie żadnych fizycznych dowodów ich istnienia.*
_____
*Ten i inne fragmenty z klasycznych tekstów orientalnych podane są w moim tłumaczeniu i
adaptacji – B. H.
Przez cały czas od Wielkiego Rozdzielenia taoiści starali się osiągnąć ów stan Doskonałej
Cnoty poprzez odrzucanie wszystkiego, co uniemożliwia harmonię z Tao.
I tak, mówiąc o cnocie, dochodzimy do wyjaśnienia tytułu niniejszej książki.
Przede wszystkim wyjaśnijmy, że chiński ideogram Te, taki jak w Te Prosiaczka, wymawia się
mniej więcej jak DE. Jeżeli chcecie być bardzo poprawni, dodajcie nieco dźwięku „r” na
końcu: DEr. A jeżeli chcecie być jeszcze bardziej poprawni, wymawiajcie to słowo jako coś
pomiędzy DEr iDUr. A jeżeli...
-A jeżeli chcecie być jeszcze bardziej poprawni — wtrącił Kłapouchy — to zapiszcie się na
kurs korespondencyjny.
-Och, Kłapouchy. Nie wiedziałem, że tu jesteś. Myślałem, że poszedłeś na moczary.
-Jeżeli mówimy o poprawności — powiedział Kłapouchy — są to bagna. B-A-G-N-A.
-Tak, byłem tam. Potem zrobiłem błąd i przyszedłem tutaj. A teraz, kiedy usłyszałem to, co
chciałem usłyszeć, pewnie wrócę.
-Cóż, nie będziemy cię zatrzymywać.
-Tak właśnie wyglądają wyjaśnienia — mruczał Kłapouchy kierując się do drzwi.
-Kłapouchy zawsze jest taki — powiedział Prosiaczek.
-Nie zawsze — odparłem. — Czasami jest jeszcze gorszy.
Jak mówiliśmy, słowo Te wymawia się jak DE. W klasycznym chińskim zapisuje się je na dwa
sposoby. Pierwszy z nich łączy znak „wyprostowany" ze znakiem „serce". Razem oznacza to
„cnotę". Drugi sposób dodaje jeszcze znak „lewa stopa", co w chińskim oznacza „kroczyć".
Łączne znaczenie to „cnota w działaniu".
Te nie oznacza, tak jak jego angielski odpowiednik, jednowymiarowego i pasującego do
wszystkiego dobra czy podziwianego powszechnie zachowania, które uznaje się za
zasadniczo takie samo, bez względu na to, kto je posiadł. Jest to natomiast pewna szczególna
cecha, moc duchowa albo ukryta zdolność, wyjątkowa dla danej osoby — coś, co pochodzi z
wewnętrznej natury rzeczy. I coś takiego, dodajmy, czego posiadania ta osoba może być
kompletnie nieświadoma — tak jak w przypadku Prosiaczka w książkach o Puchatku.
W naszej książce zajmujemy się transformacją cnoty w cnotę w działaniu. A Prosiaczek, jak
się nam wydaje, jest tym puchatkowym zwierzątkiem, na którego przykładzie najlepiej widać
ten proces. Albowiem w książkach o Kubusiu Puchatku to Prosiaczek, i tylko Prosiaczek,
przechodzi taką właśnie przemianę.
—Ho-ho! — zawoła! Krzyś na cały glos.Prosiaczek ze zdumienia i strachu poderwał się na pół
łokcia w górę, ale Puchatek spał dalej.
„To Hohoń" — pomyślał Prosiaczek z niepokojem, po czym chrząknął z lekka, żeby ani jedno
słowo nie uwięzło mu w gardle, i najspokojniej w świecie i całkiem po prostu powiedział:
Tra-la-la, tra-la-la — czyli to, co o tym właściwie myślał. Ale nie rozglądał się przy tym
dookoła, bo jeśli ktoś rozgląda się dookoła i zobaczy nagle Groźnego Hohonia, patrzącego z
góry, to może czasami zapomnieć o tym, co miał do powiedzenia.
Rum-tum-tum, tra-la-bum — zanucił Krzyś głosem niby Puchatka...
„Powiedział nie to, co trzeba — pomyślał Prosiaczek zatroskany. — Powinien był powiedzieć
jeszcze raz „ho-ho” więc może będzie lepiej, jeśli ja powiem to za niego..." — I w najdzikszy
sposób, i się zdobyć, wykrzyknął: — Ho-ho!
Skąd się tam wziąłeś, Prosiaczku? — zapytał Krzyś swoim zwykłym głosem.
„To straszne — pomyślał Prosiaczek. — Ten Hohoń najpierw udaje głos Puchatka, a potem
mówi głosem Krzysia, i robi to, żeby mnie zmylić". I już zupełnie zmylony, powiedział
prędziutko i piskliwie:
—To jest Pułapka na Misie. Czekam, żeby w nią wpaść, ho-ho! Co to wszystko znaczy i potem
powiem „ho-ho" jeszcze raz!
-Co takiego? — spytał Krzyś.
-Pułapka na ho-ho-hy — powiedział Prosiaczek zachrypniętym ze strachu głosem. — Właśnie
ją zastawiłem i czekam na ho-ho-ha, żeby przyszedł.
Dziwne.
W tym miejscu możemy podkreślić fakt, że taoizm zawsze miał słabość do Bardzo Małych
Zwierzątek. Pomijając zwierzęta jako takie — które konfucjaniści uważali po prostu za rzeczy
do jedzenia, składania w ofierze lub ciągnięcia pługów i wozów — Bardzo Małymi
Zwierzątkami w tradycyjnym, zdominowanym przez konfucjanizm społeczeństwie chińskim
były kobiety, dzieci i biedacy. Gnębieni przez zachłannych kupców, właścicieli ziemskich i
urzędników państwowych, biedacy byli na samym dnie konfucjańskiej hierarchii społecznej.
Mówiąc inaczej — nie weszli do niej wcale. Kobietom, nawet z bogatych rodzin — a zwłaszcza
z bogatych rodzin — nie wiodło się wiele lepiej, ponieważ konfucjaniści praktykowali
aranżowanie małżeństw dzieci, wielożeństwo, krępowanie stóp (a właściwie to łamanie stóp)
i inne zwyczaje tak poniżające dla kobiet, że nikt na dzisiejszym Zachodzie nie mógłby ich
pojąć. Dzieci również nie miały zbytniej radości z życia. Dla zatwardziałego konfucjanisty
dzieci istniały tylko po to, by zapewnić ciągłość rodu, okazywać bezwzględne posłuszeństwo
rodzicom w każdej sprawie i opiekować się nimi na starość — a nie zajmować się jakimiś
własnymi ideałami czy zainteresowaniami. W konfucjanizmie ojciec mógł zabić syna, jeśli ten
był nieposłuszny albo okrył go hańbą, ponieważ było to uważane za przestępstwo.
Z drugiej strony taoizm twierdził, że na szacunek trzeba zasłużyć, a jeśli Wielki Ojciec
zachowywał się niewłaściwie, to jego rodzina miała prawo do buntu. Dotyczyło to w takim
samym stopniu cesarza, jak i jego „rodziny", czyli poddanych. Jeżeli cesarz był tyranem, lud
miał prawo zrzucić go z tronu. Wysocy urzędnicy konfucjańscy żyli w ciągłym strachu przed
tajnymi stowarzyszeniami, pozostającymi pod wpływem taoizmu i buddyzmu, które były
zawsze gotowe bronić gnębionych i obalić Smoczy Tron, gdyby warunki życia stały się nie do
wytrzymania, co zresztą często czyniły.
Sympatie taoizmu stały zawsze po strome upośledzonych — wyrzutków i pechowców
chińskiego społeczeństwa, łącznie z tymi, których zrujnowali skorumpowani urzędnicy
państwowi i którzy zmuszeni byli stać się „braćmi, z zielonego lasu" (wyjętymi spod prawa)
albo „gośćmi rzek i jezior" (włóczęgami). Chińskie sztuki walki zostały rozwinięte głównie
przez mnichów taoistycznych i buddyjskich po to, by bronić bezbronnych i umożliwić im
samoobronę. Lepiej byłoby je nazywać sztukami przeciw walce, jako że stosowano je nie
tylko wobec zbrojnych bandytów, ale także przeciw żołnierzom władców i państw, kiedy tylko
kierowali swe miecze w stronę słabych. Podczas gdy buddyjskie sztuki walki koncentrowały
się na „twardych" formach obrony (z nich wywodzą się siłowe i bezpośrednie karate i Tae
Kwon Do), taoiści skłaniali się do form „miękkich", takich jak płynne i pośrednie T'ai CHi
Ch'üan czy Pa Kua Chang (podobne do judo i aikido, choć znacznie bardziej wyrafinowane).
Przeciwstawiając się nadużyciom władzy, pisarze taoistyczni tak samo wykorzystywali swe
umiejętności literackie, jak taoistyczni artyści walki czynili to z ruchami blokującymi i
wrażliwymi punktami ciała. Łącząc fakty i fikcję literacką, nagłaśniali nieprawości możnych i
ośmieszali ludzi kłamliwych, zarozumiałych, pompatycznych i okrutnych. Chociaż
rozdrażnieni tym konfucjaniści często usiłowali położyć kres tego rodzaju pisarstwu, nie
powiodło im się to, ponieważ sympatie zwykłych ludzi stały po stronie taoistów.
Biorąc pod uwagę fakt, że wielmożni i potężni konfucjaniści mieli niewiele szacunku dla
zwierząt i że często określali „niższe" warstwy społeczne Chin mianem „świń" i „psów", nie
można się dziwić, iż pisarze taoistyczni pozostawili wiele opowiadań o zwierzętach —
zarówno opisów rzeczywistych zdarzeń, jak i opowieści wymyślonych — w których odrażające
stworzenia, takie jak myszy, węże czy ptaki padlinożerne, postępują w sposób tak godny, że
ludzie powszechnie szanowani dobrze by uczynili naśladując je. W owych powiastkach
odwaga, uczucie, wierność i uczciwość zwierząt przeciwstawiane są pretensjonalności i
hipokryzji zamożnych posiadaczy ziemskich, kupców i urzędników państwowych. Jako jeden z
wczesnych przykładów zacytujemy Chuang-tse:
Zamożni konfucjaniści nie byli jedynym celem pisarzy taoistycznych. Tak jak Bracia Marx czy
Flip i Flap, taoiści wykpiwali rozdmuchane ego. Widać to dobrze w opowieści zatytułowanej
Pestka gruszy, autorstwa P'u Sung-linga z okresu dynastii Ch'ing:
Dobrze ubrany rolnik sprzedawał swoje gruszki na miejskim rynku. A ponieważ były duże i
smaczne, szybko zebrał sporo pieniędzy. Przechodzący obok taoista, ubrany w połataną
opończę z bawełny i niosący na plecach małą łopatkę, przystanął obok wozu rolnika i poprosił
go o gruszkę. Rolnik kazał mu odejść. Taoista odmówił, na co rolnik strasznie się rozzłościł.
Nie minęło wiele czasu, kiedy krzyczał już na cały głos.
— Przecież masz na swoim wozie setki gruszek — mówił spokojnie taoista. — Proszę tylko o
jedną. Dlaczego więc tak się denerwujesz?
Wokół nich zbierało się coraz więcej ludzi, przyciąganych przez powstałe zamieszanie.
Niektórzy radzili rolnikowi, by rzucił biedakowi jakąś nadtłuczoną gruszkę. Rolnik odmawiał.
W końcu, widząc, że zamieszanie może przekształcić się w bójkę, ktoś kupił gruszkę i wręczył
ją taoiście. Podziękowawszy gorąco swemu dobroczyńcy, taoista zwrócił się do zebranego
tłumu:
-My, wyznawcy Drogi, brzydzimy się drobnym skąpstwem — powiedział. — Niech mi będzie
wolno podzielić się tą piękną gruszką z wami, dobrzy ludzie.
Nikt jednak nie chciał wziąć kawałka gruszki taoisty.Przyglądający się nalegali, aby zjadł ją
sam.
Potrzebna mi jest jedynie pestka, którą zasadzę — odrzekł taoista — a wówczas będę mógł
się wam odwdzięczyć.
Zjadł owoc, zostawiając jedną małą pestkę. Łopatką wykopał dołek, wrzucił weń pestkę i
przysypał ziemią. Następnie poprosił o gorącą wodę. Ktoś przyniósł ją z pobliskiego sklepu.
Tłum patrzył, niczym zahipnotyzowany, jak taoista polewa ziemię w miejscu, gdzie posadził
nasionko.
Nagle pojawił się mały kiełek, który szybko rósł i zamienił się w drzewo. Gałęzie i liście
wyrastały we wszystkich kierunkach. Drzewo zakwitło i wydało obfity plon wielkich,
smakowitych gruszek. Taoista rozdawał gruszki wśród zebranych. Po krótkim czasie nie było
już ani jednej. Wtedy, za pomocą swej małej łopatki, ściął drzewo. Machając ręką do tłumu,
oddalił się wesoło, ciągnąc drzewo za sobą. Przez cały ten czas skąpy rolnik stał gapiąc się z
rozdziawioną gębą. Teraz odwrócił się w stronę swych gruszek i stwierdził, że wszystkie
zniknęły. Otrząsnął się szybko z wpływu uroku taoisty i zrozumiał, co się stało. Zobaczył, że
część dyszla od jego wozu — zaskakująco przypominającego pień „gruszy" — została
odrąbana.
Po krótkich poszukiwaniach odnalazł dyszel pod murem, gdzie zostawił go taoista. Natomiast
samego taoisty nie mógł nigdzie znaleźć. Tłum zanosił się od śmiechu, aprobując w ten
sposób żart.
Jak każdy widzi, jest wiele złych stron bycia Bardzo Małym Zwierzątkiem. Jedną z nich jest to,
że większe zwierzęta będą starały się je wykorzystać. Dla przykładu, przypomnijmy sobie
słynny Plan Porwania Maleństwa opracowany przez Królika.
Właściwie jak tylko Kangurzyca i Maleństwo pojawili się w Lesie, Królik zdecydował, że
powinni go opuścić. Nie wiadomo dokładnie dlaczego — takie właśnie są czasami Króliki. W
każdym razie plan Królika obejmował — co w króliczej terminologii oznacza: wykorzystywał
— Prosiaczka i Puchatka.
Podczas gdy uwaga Kangurzycy będzie odwrócona, Królik miał umieścić Prosiaczka w jej
kieszeni — mówiąc, że to Maleństwo — i uciec wraz z Maleństwem. Potem, kiedy Kangurzyca
już odkryje, że Maleństwo zniknęło... Wtedy Królik, Puchatek i Prosiaczek — zauważcie, że
wszyscy trzej — mieli powiedzieć bardzo głośno „Akuku!" Jak wyjaśnił im Królik, głośne
„Akuku!" ma oznaczać, że to oni porwali Maleństwo i nie oddadzą go, dopóki Kangurzyca nie
obieca, że opuści Las i nigdy już nie wróci. Kangurzyca zrozumie to natychmiast — tłumaczył
Królik — jak tylko Królik, Puchatek i Prosiaczek {zauważcie, że wszyscy trzej) powiedzą
„Akuku!" Wszystko poszło nie tak, jak to zwykle z Przemyślnymi Planami Królika, ponieważ —
po pierwsze, Kangurzyce myślą i reagują inaczej niż Króliki; i po drugie, jak się okazało, nie
było głośnego, grupowego „Akuku!", mającego ją przestraszyć, bez względu na to, czy by
zrozumiała, czy też nie, co to miało oznaczać.
Pierwsza część planu poszła dość gładko. Spotkali Kangurzyce i Maleństwo w Lesie. Puchatek
odwrócił jej uwagę, Prosiaczek wskoczył do kieszeni Kangurzycy, a Królik uciekł z
Maleństwem. Kangurzyca poskakała (hop, hop) do domu z Prosiaczkiem (hop, hop, hop).
Puchatek został z tyłu, ćwicząc (łup) kangurze skoki (bach). Ale kłopoty zaczęły się dopiero,
kiedy Kangurzyca dotarła do domu:
Ma się rozumieć, że gdy tylko Kangurzyca odpięła kieszeń, zobaczyła, co się stało. I tylko
przez krótką chwilę zdawało jej się, że jest niespokojna. Ale zaraz potem poczuła, że wcale, a
wcale się nie boi, ponieważ wiedziała, że Krzyś nie pozwoli, aby jej Maleństwu stała się
najmniejsza krzywda. Więc tak sobie pomyślała: „Jeśli oni płatają mi figle, to i ja spłatam im
figla".
-A teraz, kochane Maleństwo — powiedziała, gdy wyjęła Prosiaczka z kieszeni — pora spać.
-Akuku! — rzekł Prosiaczek, jak tylko potrafił najgłośniej! po swej Straszliwej Podróży. Lecz
nie było to widocznie bardzo dobre „Akuku", bo Kangurzyca nie zrozumiała, o co chodzi.
-Najpierw kąpiel — powiedziała ochoczo.
-Akuku! — powtórzył Prosiaczek i rozejrzał się z niepokojem dokoła, szukając swych
towarzyszy. Lecz towarzysze byli daleko...
— Tak sobie myślę — rzekła Kangurzyca głosem pełnym zastanowienia — czy nie przydałaby
ci się dzisiaj zimna kąpiel? Czy miałbyś na nią ochotę, kochane Maleństwo?
Trudno powiedzieć, czy Maleństwo miałoby ochotę, czy też nie, ale Prosiaczek nie miał.
—Krzysiu, Krzysiu! — zawołał Prosiaczek. — Po wiedz Kangurzycy, kim ja jestem! Ona upiera
się i mówi, że jestem Maleństwem. A ja nie jestem Maleństwem, prawda?
Krzyś popatrzył na niego uważnie i potrząsnął głową.
-Nie możesz być Maleństwem — powiedział — bo właśnie przed chwilą widziałem
Maleństwo, które bawi się wesoło u Królika.
-No, no — rzekła Kangurzyca — to wprost nie do wiary. To nie do wiary, żebym aż tak się
pomyliła!
-A widzisz? — powiedział Prosiaczek. — Mówiłem ci. Jestem Prosiaczek.
Krzyś znów potrząsnął głową.
— Nie jesteś Prosiaczek — powiedział. — Znam dobrze Prosiaczka, który jest zupełnie innego
koloru.
Prosiaczek zaczął tłumaczyć, że to wszystko dlatego, ponieważ wziął przed chwilą kąpiel, a
potem pomyślał, że może nie trzeba było tego mówić. I gdy otworzył ryjek, aby powiedzieć
coś innego, Mama-Kangurzyca wlała mu łyżeczkę tranu, poklepała po grzbiecie i powiedziała,
że tran ma zupełnie miły smak, gdy się do niego przyzwyczaić.
- Dzień dobry, Kłapousiu! — powiedział Krzyś, gdy otworzył drzwi i Kłapouchy wszedł do
pokoju. — Co słychać?
-Wciąż pada śnieg — odpowiedział Kłapouchy posępnie.
-A tak, pada.
-I mróz bierze.
-Naprawdę?
-Tak — rzekł Kłapouchy. — Jednakże — ciągnął rozpogadzając się trochę — nie mieliśmy
ostatnio trzęsienia ziemi.
Każdy Kłapouchy to realista, jak sam twierdzi. Ale rzeczywistość jest taka, jaką sami
stwarzamy. A im więcej negatywnej rzeczywistości ktoś tworzy i podtrzymuje, tym więcej jej
ma. Kłapouchy widzi tylko to, co chce zobaczyć... Na przykład, nigdy jeszcze w całej historii
jednostka ludzka nie miała tak wielkich możliwości i tak wielu okazji dokonywania zmian. To
stwierdzenie łatwo jest zweryfikować, rozglądając się dokoła. Ale Efekt Kłapouchego sprawia,
że wielu ludzi święcie wierzy, iż nie ma żadnego wpływu na nic. A ponieważ w to wierzą,
rzeczywiście ogarnia ich niemoc.
— Ach, muszę ci powiedzieć, Krzysiu, że ten śnieg i to, i owo na mojej łączce, nie mówiąc już
o soplach lodu, wszystko to nie sprawia, aby o trzeciej nad ranem było tam tak ciepło, jak to
się niektórym zdaje...
Życie bez trudności byłoby niczym strumień bez kamieni i zakrętów pewnie tak samo
interesujący jak beton. Bez problemów niemożliwy jest własny rozwój, grupowe osiągnięcia,
postęp ludzkości. Ale w problemach ważne jest to, co z nimi zrobimy. Przeciętny Kłapouchy
nie przezwycięża problemów. Nie, to wygląda zupełnie odwrotnie.
— I powiedziałem sobie: są tacy, którzy zmartwiliby się, gdybym zamarzł z zimna. Ale oni
zamiast mózgów mają tylko szary proch, który przez pomyłkę został wdmuchnięty w ich
głowy. Oni po prostu nie myślą. I jeśli śnieg będzie padał jeszcze sześć tygodni, to może
które z nich sobie pomyśli: „Kłapouchemu nie jest tam chyba za gorąco o trzeciej nad
ranem". I wtedy okaże się, co się stało. I będzie im żal.
Kłapouchy, innymi słowy, to Jęcząca Maruda. Widzi tylko negatywy, nie dostrzegając
pozytywów, i jest tak opętany tym, co jest złe, że dobre rzeczy w życiu przechodzą obok
niego nie zauważone. Czy zatem ktoś taki może nam powiedzieć, o co naprawdę chodzi w
życiu? Gdyby wszechświatem rządziły Prawa Kłapouchego, to zawaliłby się już na samym
początku. Całe dzieło stworzenia, od migrujących kolibrów po wirujące planety, działa na
zasadzie przeświadczenia, że „to da się zrobić". Cytując Williama Blake'a: „Gdyby słońce i
księżyc zwątpiły / To by się zaraz skończyły".
Tak więc żadne społeczeństwo, które chce przetrwać, nie może być rządzone przez
Kłapouchych. Każdy Kłapouchy bowiem szydzi z rzeczy najważniejszych dla przetrwania i
osiągnięcia dobrobytu. Jak pisał Lao-tse:
Szanowny Panie,
z niemałym zdziwieniem zauważyłem, iż w Pańskiej zabawnej książeczce, Tao Kubusia
Puchatka, nie wspomniał Pan nawet o żadnej z pozytywnych cech najbardziej ujmującej
postaci z książek A. A. Milne'a. Mam tu na myśli, rzecz jasna, owego milutkiego KŁA
Kłapouszka.
Trudno jest mi doprawdy zrozumieć, jak ktoś mógł przemilczeć zasługi owego uprzejmego,
dobrodusznego i inspirującego KŁA Kłapouchego. Jego mądrość i wnikliwość umysłu mogą
służyć za przykład dla wszystkich w tej epoce ciemnoty, w której żyjemy.
No to mieliśmy opinię... Bez względu na to, kto napisał ten list, mam wrażenie, że usłyszymy
jeszcze niejedną jego opinię.
Przypatrzmy się niektórym Kłapouchym wokół nas. Zaczniemy od tego, co można nazwać
środkami przekazu negatywnych wiadomości. Jak pisał Henry David Thoreau w Waldenie:
Jestem pewien, że nigdy nie przeczytałem żadnej wartej zapamiętania wiadomości w
gazecie. Jeżeli przeczytamy o jednym obrabowanym lub zamordowanym człowieku, albo
zabitym w wypadku, albo jednym spalonym domu, albo jednym zatopionym statku, albo
jednym eksplodującym parowcu, albo jednej krowie rozjechanej przez Zachodnią Kolej, albo
jednym zabitym wściekłym psie, albo jednym przypadku pojawienia się świerszczy zimą — to
nie potrzebujemy już czytać o następnym. Jeden zupełnie wystarczy.
-Czy ktoś słyszał już nowinę? — zapytał ponuro Kłapouchy, wchodząc ponuro do pokoju.
-Co takiego? — odpowiedziałem.
-Katastrofa. Totalna, absolutna k a t a s t r o f a.
-Myślałem, że to było wczoraj. Albo przed wczoraj.
-Wszystkie gazety o tym piszą — ciągnął Kłapouchy, ignorując mnie najlepiej jak umiał.
-O której eksploduje ziemia? — zapytałem, spoglądając na zegarek.
-Bardzo zabawne — odparł Kłapouchy. — Można powiedzieć, że patetyczne.
-A więc kiedy — pytałem dalej — zgaśnie słońce?
-Ha, ha. Tylko ty mogłeś coś takiego wymyślić. Słońce zgaśnie! Ale żebyś nie mówił, że to
moja wina, jeżeli tak się nie stanie.
-No dobrze, nie będę. Ale będę ciebie obwiniać, jeśli tak się stanie.
Niektórzy krytycy mogą naprawdę zastraszać otoczenie. Nie można zrobić albo powiedzieć
prawie nic, żeby nie narazić się temu szczególnemu — bardzo szczególnemu — rodzajowi
Kłapouchego. Jeżeli akurat zrobicie albo powiecie niewłaściwą rzecz (albo właściwą rzecz),
możecie znaleźć się poza kręgiem dotychczasowych przyjaciół. Takie wykluczenie przez
Kłapouchych ma jednak swoje dobre strony. Przynajmniej nie musisz spotykać się z...
—Zakluczenie? — zdziwił się Puchatek.
— Jak można być zakluczonym? Chyba, że jest się zamkiem.
-Nie zakluczonym, ale wykluczonym.
-One są bardzo duże, prawda? — powiedział Prosiaczek. — To wielkie ptaki te strusie.
-Nie — nie mówiłem „wystrusiony", ale wykluczony.
-To naprawdę duże ptaki... — podjęła Sowa.
-Słuchajcie wreszcie, co mówię...
-Taki samiec gatunku Struthio może osiągnąć wysokość ośmiu stóp i wagę trzystu
funtów. Jak to zwykle bywa z takimi wielkimi stworami, mogą być bardzo niebezpieczne,
kiedy się rozzłoszczą, a...
-Wybaczcie na chwilę. Tylko przeniosę te papiery do drugiego pokoju.
Maleństwo pierwszy raz w życiu wzięło udział w przyjęciu. Toteż było ono z tego powodu
niesłychanie przejęte. Gdy wszyscy zasiedli do stołu, Maleństwo zaczęło gadać.
-Jak się masz, Puchatku! — zapiszczało.
-Jak się masz, Maleństwo! — odpowiedział Puchatek.
Maleństwo podskoczyło parę razy na swoim wysokim stołku i zaczęło znowu.
- Jak się masz, Prosiaczku! — zapiszczało.Prosiaczek skinął mu tylko z daleka łapką, bo był
zanadto zajęty, żeby cokolwiek powiedzieć.
-Jak się masz, Kłapouchy! — zapiszczało Maleństwo.
Kłapouchy posępnie skinął głową.
— Zaraz będzie deszcz — powiedział — jeśli już nie pada.
Prosiaczek wstał wcześnie tego ranka, by uzbierać bukiecik fiołków. Gdy je uzbierał i włożył
do wazonika, nagle pomyślał sobie, że jeszcze nigdy nikt nie uzbierał bukiecika fiołków dla
Kłapouchego. I im bardziej o tym myślał, tym bardziej sobie myślał, jak to jest smutno być
Zwierzęciem, dla którego jeszcze nigdy nikt nie uzbierał bukiecika fiołków. Wybiegł więc
znów z domu i powtarzał sobie w myśli: „Kłapouchy, Fiołki, Fiołki, Kłapouchy", żeby nie
zapomnieć, bo to był już taki Dzień Zapominalski. Więc uzbierał spory pęczek fiołków i szedł
sobie, i wąchał je, aż zaszedł do Kłapouchego.
—O, Kłapouchy — zaczął Prosiaczek trochę nerwowo, ponieważ Kłapouchy był zajęty.
Kłapouchy podniósł jedną nogę i machnął nią w stronę Prosiaczka.
—Jutro — rzeki Kłapouchy — lub kiedy indziej.
Tak jak opisani wcześniej nauczyciele Żelazne Pięści, poniżsi przedstawiciele gatunku
Kłapouchych również działają przeciw prawom natury, a potem narzekają na rezultaty. W
swym zachowaniu są wręcz uosobieniem przeciwieństwa taoistycznego przekonania, że
trzeba zachowywać równowagę męskiej i żeńskiej energii, że kiedy męska zaczyna
przeważać, musimy podnosić poziom energii żeńskiej.
Owe raczej surowe osoby, do których teraz przejdziemy, można by nazwać Kłapouchymi
Amazonkami. Są to ideowi potomkowie purytanów — tych ponurych osobników, którzy
uważali wszystko, co żeńskie, za nic dobrego, włączając w to sztukę, muzykę, taniec, śpiew,
świat przyrody i praktycznie wszystko to, co czyni życie radosnym. Tak jak wielu innych
(łącznie z nami), Kłapouche Amazonki nazywają siebie feministkami. Ale to słowo jakoś do
nich nie pasuje. One nie lubią swej kobiecości. W jej miejscu pragnęłyby widzieć męskość.
Dziwne. Nawet bardzo dziwne.
Podobnie jak niektórzy zwolennicy joggingu są takimi miłośnikami automobilizmu, że biegają
po asfaltowych szosach i wdychają trujące spaliny — Kłapouche Amazonki są takimi
wielbicielkami męskości, iż myślą o sukcesie, władzy i temu podobnych sprawach w męskich
kategoriach agresji i walki.
I w ten sposób, kiedy znaczna większość nas, mężczyzn, porzuciła stereotyp niszczącego
ziemię, rodzinę i społeczeństwo machismo, nadeszły Kłapouche Amazonki, klnąc i plądrując
jak piraci w kiepskim hollywoodzkim filmie. Nie nazwalibyśmy tego podnoszeniem poziomu
żeńskiej energii. A mimo to, kiedy tak naśladują i wzmacniają najgorszy rodzaj męskiej
energii, odrzucają jednocześnie prawie wszystko, czego nie lubią, jako przejawy męskości i
zagrożenie — do tego stopnia, że widzą je nawet tam, gdzie ich nie ma. Coraz to dziwniejsze.
Przykładowo, Amazonki chcą wyeliminować z języka angielskiego to, co nazywają „męskimi"
rzeczownikami, zaimkami i przymiotnikami (które w rzeczywistości są rodzaju nijakiego),
ponieważ, jak twierdzą, słowa te są poniżające dla kobiet. Zastępują je więc innymi, które są
poniżające dla wszystkich.
Najpierw zmusiły nas do zmiany słowa „przewodniczący" na „osoba przewodnicząca" — co
oznaczało to samo co „przewodniczący", tylko było trudniejsze do wymówienia, dłuższe do
napisania i trochę głupie. Po jakimś czasie, przyznając, że „osoba przewodnicząca" to
dziwaczne i głupie określenie, zmusiły nas do zamiany go na „przewód". Wiecie, co to jest
przewód? To taka rzecz. Kabel.
Tak więc poprawny angielski zamienił się w język sformalizowany, prawniczo-politykierski...
Jeżeli osoba nie nadąża za jego lub jej towarzyszami, być może on lub ona słucha innego
perkusisty albo innej perkusistki. Niech wówczas on lub ona dostosuje się do muzyki, którą
on lub ona słyszy, nawet jeżeli ma inny rytm lub jest oddalona.
...i równie nonsensowną mnogomowę:
Jeżeli osoby nie nadążają za ich towarzyszami, być może słuchają innych perkusistów lub
perkusistek.
Kiedy już wszystkie książki i tak dalej zostaną ocenzurowane i przeredagowane w taki
sposób, by odpowiadały Kłapouchym Amazonkom, co one właściwie osiągną? I dlaczego
słowa są dla nich aż tak ważne? Przykładowo, kiedy wychodzą za mąż, to nie przyjmują
nazwiska rodziny męża. Nazwisko takie, przekazywane w linii męskiej, jest oczywiście
symbolem „męskiego szowinizmu", jak twierdzą. Pozostają więc przy nazwiskach panieńskich
— które przecież i tak odziedziczyły po ojcach. (A może ich ojcowie byli gorącymi
zwolennikami równouprawnienia kobiet?)
Za tą antymęską terminologią kryje się nic innego, jak supermęskość, ponieważ Kłapouche
Amazonki naśladują najniższe przejawy męskich zachowań i zwiększają poziom właśnie tej
energii, którą krytykują. Rozbijają kluby dla mężczyzn, ponieważ, jak twierdzą, są one oznaką
dyskryminacji. A zaraz potem zakładają kluby dla kobiet, do których nie wpuszcza się
mężczyzn. Oskarżają mężczyzn o seksizm, a same się tak zachowują. Mówią, że pragną
mężczyzn wrażliwych, kiedy jednak takich spotkają, pomiatają nimi. Mówiąc krótko, ich Nowa
Kobieta chce być taka sama, jak Dawny Mężczyzna. A może nawet jeszcze gorsza.
W świecie, który błaga wręcz o uwolnienie z żelaznego jarzma supermęskości, Kłapouche
Amazonki serwują nam dolewkę. Kto jej potrzebuje? Przeciwstawianie się supermęskości
przez supermęskość przypomina gaszenie ognia benzyną. Wrażliwości nie da się ludziom
wbić do głowy, ale można im ją z głowy wybić.
Do jakiej przyszłości i jakiego świata pchają nas Kłapouche Amazonki? Gdzie podziewa się
szacunek dla kobiety? Jak każdy widzi, kobiety są dziś wykorzystywane i nadużywane
bardziej niż kiedykolwiek. Nigdy nie były ukazywane w tak poniżający sposób w filmach,
programach telewizyjnych, czasopismach i książkach. Natomiast żeńska siła robocza,
według statystyk, jest niżej opłacana niż dwadzieścia lat temu. Wpływ Kłapouchych
Amazonek nie tyle uwalnia kobiecość, co sprawia, że staje się ona bardzo tania.
Prawdę mówiąc, szacunek dla kobiecości tonie niczym „Titanic” — i w konsekwencji to samo
dotyczy stanu ziemi, rodziny i społeczeństwa. Kłapouche Amazonki winią za to wszystko
mężczyzn. Gdyby były mądrzejsze, obwiniałyby źle ukierunkowaną, nadmierną męską
energię — łącznie z tą, której poziom same zwiększają.
Kiedy tonął „Titanic”, w kolejkach do łodzi ratunkowych wołano najpierw kobiety i dzieci.
Teraz słychać okrzyki „kobiety i dzieci na końcu!" Jak nam to wyjaśnił pewien młody człowiek
po zrobieniu szczególnie paskudnej uwagi swej sekretarce: „Już nie musimy być dla nich
mili".
Tak jak każdy rodzaj Kłapouchych, Kłapouche Amazonki chcą, by mężczyźni przestali być
rycerscy (nie twierdzę bynajmniej, że wielu z nich jest rycerskimi). Rycerskość jest
opiekuńcza i poniżająca dla kobiet, jak mówią. Czy naprawdę? I czy rycerskość ogranicza się
do zachowania mężczyzn wobec kobiet? Czy to w swej europejskiej, czy azjatyckiej wersji —
etyka rycerska uznaje delikatność, troskę i szacunek za właściwe zachowania, a pomoc
poszkodowanym przez los — za pożądaną i godną podziwu. Bez rycerskości będziemy mieli
„oko za oko", „silniejszy ma rację", „zabij albo zgiń". Zatem musimy ostrzec, wraz z dawnymi
autorami taoistycznymi, błędnymi rycerzami i ludźmi z lasu: Jeżeli odrzucicie rycerskość i
żeńską energię, to lepiej strzeżcie się.
Na zakończenie tego rozdziału chcielibyśmy zacytować fragment z książki Nadzieja przeciw
nadziei: 'Wspomnienia, w której Nadieżda Mandelsztam opisuje działanie Efektu Kłapouchego
w stalinowskiej Rosji. Na nasze nieszczęście, sama zasada nie ogranicza się tylko do innego
społeczeństwa z innej epoki, ale jest uniwersalna i wszechobecna:
Kiedyś było wielu dobrych ludzi, a nawet ci źli udawali, że są dobrzy, ponieważ tak trzeba
było robić. Udawanie stało się źródłem hipokryzji i nieuczciwości, tak bardzo piętnowanych w
realistycznej literaturze końca ubiegłego wieku. Niespodziewanym rezultatem owych
krytycznych dzieł był zanik ludzi dobrych. Dobroć nie jest przecież cechą wrodzoną — musi
być kultywowana, a dzieje się to jedynie wówczas, kiedy jest na nią zapotrzebowanie. Dla
naszego pokolenia dobroć była staromodną, zanikającą cechą, a jej propagatorzy dawno
wymarli. To, co widzieliśmy w naszych czasach — wywłaszczanie kułaków, walka klas, ciągłe
„demaskowanie" ludzi, szukanie ukrytych motywów każdego działania — nauczyło nas być
wszystkim, tylko nie dobrym człowiekiem.
Jak można zacząć zwalczać Kłapouchego w nas, a tym samym starać się przeciwstawić
Efektowi Kłapouchego? Dojdziemy do tego za chwilę. Ale najpierw...
Skłonność Tygrysa
Wydaje nam się właściwe, by rozpocząć ten rozdział od chińskiej opowieści o lekkomyślnym
tygrysie:
Wielki tygrys włóczył się po lesie. Nad jego głową tańczył w powietrzu mały ptaszek, skacząc
z gałęzi na gałąź i śpiewając. Tygrys zatrzymał się i popatrzył na niego, a potem zawołał:
-Czymże ty jesteś, że tak sobie tańczysz i śpiewasz, śmieszna istoto? Ja jestem tysiąc razy
większy od ciebie. Mogę cię zmiażdżyć jedną łapą bez najmniejszego wysiłku.
- A potrafisz to zrobić? — odpowiedział ptaszek, przeskakując zręcznie z jednej gałązki na
inną.
-Oczywiście, że potrafię to zrobić! — zaryczał tygrys.
-Wszystko, co ty potrafisz, ja mogę zrobić lepiej.
Po czym wskoczył na pień drzewa, wdrapał się nań wysoko i skoczył na gałąź, która
natychmiast złamała się z głośnym trzaskiem pod jego ciężarem. Połamały się również
wszystkie niższe gałęzie aż do samej ziemi. Pokiereszowany i podrapany tygrys powoli
podniósł się na nogi i odszedł.
Utykając powlókł się na skraj lasu i wyszedł na pole. Tam zobaczył małe futerkowe
zwierzątko ze słabymi oczkami i śmiesznymi nogami. Tak przynajmniej wydawało się
tygrysowi, który zataczał się od śmiechu, zapomniawszy o bólu.
-Z czego się śmiejesz? — zapytał kret, spoglądając na niego w górę.
-Co za dziwaczne małe stopki! — śmiał się tygrys. - I takie słabiutkie oczka!
-Widzę wszystko, co potrzeba — odparł kret — i mogę iść wszędzie tam, gdzie mi się
podoba.
-Ho, ho, ho! — śmiał się dalej tygrys. — Ja potrafię to robić znacznie lepiej od ciebie!
-No, dobrze — powiedział kret. — To zobaczmy, jak przechodzisz obok tych ludzi
pracujących na polu.I zniknął w dziurze, aby po chwili wyskoczyć z innej dziury, daleko za
wieśniakami.
-Idę do ciebie! — wrzeszczał tygrys, posuwając się skokami przez pole.
A jak wieśniacy zaczęli krzyczeć! Jakimi ciężkimi narzędziami machali! Jakimi wielkimi
kamieniami rzucali! Wystraszony i zbity tygrys powlókł się z powrotem, ledwo uchodząc z
życiem.
Po jakimś czasie dotarł do bagna. I tam zauważył małe, powolne stworzenie z zawiniętą
muszlą na grzbiecie.
-Cóż to za bezużyteczny stwór! — wykrzyknął tygrys. — Wcale nie ma nóg!
- A po co mi nogi? — zapytał ślimak. — Jest wiele miejsc, przez które nie można przejść
nogami.
-Gdzie? — zapytał tygrys z niedowierzaniem.
-Na przykład przez grzęzawisko — odparł ślimak.
-Nonsens! — zagrzmiał tygrys. — Mogę przez nie przebiec jak błyskawica, skacząc z kłody
na kłodę!
I bez chwili zastanowienia skoczył w kierunku najbliższej kłody. Był jednak zbyt ciężki i spadł
za blisko. Ślimak posuwał się powoli po trawach bagiennych, pozostawiając szamoczącego
się tygrysa daleko w tyle.
—Mówienie to jedno — zamruczał do siebie. — A robienie to coś całkiem innego.
Jak wiadomo każdemu, kto miał kiedyś do czynienia z Tygrysami, są one bardzo dobre w
rozpoczynaniu wszelkich przedsięwzięć, ale niezbyt dobre w doprowadzaniu ich do końca.
Życie zawsze wydaje się Tygrysom bardziej zielone nie tam, gdzie są. Nieskończone
możliwości stale ich nęcą — szczególnie jeśli wpadną w kłopoty, co Tygrysom zdarza się
bardzo często.
...Tygrys trzymał się gałęzi i mówił do siebie: „[Skakanie w dół] jest dobre dla zwierząt
skaczących jak kangury, a nie dla zwierząt pływających jak tygrysy". I wyobraził sobie, że
płynie na grzbiecie w dół rzeki lub wyrusza z jednej wyspy na drugą, i czuł, że to dopiero
byłoby życie dla Tygrysa.
-Skacz, Tygrysku! — zawołał Krzyś. — Nic ci się nie stanie.
-Poczekaj chwilkę — rzekł Tygrys niespokojnie. — Kawałek kory wpadł mi do oka...
-Skocz, to bardzo łatwo! — piszczało Maleństwo.I nagle Tygrys przekonał się, jak to jest
łatwo.
-Ojej! — wrzasnął, gdy drzewo mignęło mu tuż przed oczyma.
Być entuzjastą to nic złego. Gdyby nie entuzjaści, nie byłoby znaczących postępów w życiu i
byłoby nudno. Ale entuzjaści są czymś więcej niż Tygrysami. Szybko zaznajamiają się z tym,
czego są entuzjastami, i wiedzą, kiedy czegoś lepiej nie dotykać. Tygrys zaś to szalony
entuzjasta. (A z czym on się zaznajamia, można tylko zgadywać.)
W Chatce Puchatka Prosiaczek opisał Tygrysa jako „Bardzo Rozbrykane Zwierzę, które
mówi »Jak się masz!« w taki sposób, że ma się potem pełne uszy piasku, nawet gdy
Kangurzyca mówi: »Spokojnie, Tygrysku kochany« i znów pomaga ci stanąć na nogach".
Królik opisał go jako „z takiego gatunku Tygrysów, które idą zawsze przodem wtedy, gdy
wskazuje im się drogę dokądkolwiek, i zazwyczaj wcale ich nie widać, gdy wreszcie
przychodzi się na miejsce i chciałoby się z dumą powiedzieć: »Oto jesteśmy*". Alexander
Pope scharakteryzował go dość dokładnie, pisząc: „Niektórzy ludzie nigdy niczego się nie
nauczą, ponieważ wszystko rozumieją zbyt szybko". Psychiatra mógłby opisać go jako
„osobowość działającą pod wpływem nieodpartego impulsu". My opisalibyśmy go jako
zwierzątko o żelaznych kaprysach i gumowej dyscyplinie wewnętrznej. Podczas gdy nauki
Zachodu raczej zachęcają do tygrysich zachowań, nauki Wschodu często przed nimi
ostrzegają. W Tao Te Ching, na przykład, znajdujemy następujący fragment:
- Wychodzisz, Tygrysku?
-Tak — odpowiedział. — Idziemy z Maleństwem na piknik. Ja przynoszę kanapki.
-Tak? A z czym jest ta?
-Z masłem orzechowym, cebulą, musztardą i serem.
-Ojej! Ja... Hmmm...
-Czy coś nie tak? — zapytał Tygrys. — Zrobiłeś się jakby zielony?
-Nie, nic... Nic takiego. Zaraz mi przejdzie.Mam nadzieję, że nie idziecie daleko.
-A dlaczego? — spytał Tygrys.
-No, gdyby czasem trzeba było nagle przynieść Maleństwo z powrotem.
-Po co?
— Nic już, nic. Biegnij — i bawcie się dobrze. Dopóki będziecie mogli.
Podczas gdy z jednej strony Ameryka staje się pod wieloma względami Krajem Kłapouchych,
pod wieloma innymi zamienia się w Kraj Tygrysków. Iście schizofreniczna sytuacja. Umysły
dzieci amerykańskich są obecnie tak okaleczone przez gry video, widowiska telewizyjne i
komputerowe czynności lewej półkuli mózgu w pigułce, na których nie potrafią się
skoncentrować dłużej niż pięć minut. Jak stwierdza coraz więcej nauczycieli, kształcenie
takich umysłów jest niemożliwe. Jeżeli czegoś nie da się od razu uchwycić, to nie potrafią
tego zrozumieć. A jeśli da się to uchwycić od razu, to i tak tego nie zrozumieją — bo
gromadzenie informacji nie jest ich rozumieniem.
Być może dzisiejsze dzieci mimo wszystko znajdą w przyszłości zatrudnienie — może zostaną
zatrudnione jako pracownicy techniczni przez Chińczyków, Japończyków i Koreańczyków,
którzy do tego czasu będą właścicielami prawie wszystkiego, ponieważ ich kultury kładą dużo
większy nacisk na rozwój umysłu u dzieci.
Podstawową lekcją, której muszą nauczyć się Tygrysy, jest to, że jeżeli nie zapanują nad
swymi impulsami, to impulsy zapanują nad nimi. Bez względu na to, jak ciężko pracują,
Tygrysy nigdy nie są zadowolone, nie jest im bowiem znane uczucie spełnienia, które zawsze
w końcu nadchodzi, gdy jest się wytrwałym w woli osiągnięcia nie--tak-bliskich celów. Zasadę
tego typu dokonań ilustruje poniższa opowieść Chuang-tse:
K'ung Fu-tse i jego uczniowie zmierzali do księstwa Ch'u. Kiedy wyszli z lasu, natknęli się na
garbusa nabijającego latające cykady na czubek swej laski.
-Cóż za zręczność! — zawołał Mistrz, przystając, aby się temu przyjrzeć. — Jaką metodę
stosujesz?
-Najpierw — odrzekł garbus — praktykowałem balansowanie kulkami na lasce. Po pięciu czy
sześciu miesiącach mogłem utrzymać jednocześnie dwie w ten sposób, by nie spadły. Wtedy
chybiałem tylko kilka owadów. Przeszedłem do trzech kulek i wówczas chybiałem jedną
cykadę na dziesięć. A kiedy potrafiłem już utrzymać pięć kulek, to łapałem wszystkie
cykadybez wysiłku.
-Kiedy skupiam całą uwagę, moje ciało staje się niczym pień, a ramiona — niczym gałęzie
drzewa. Niebiosa i ziemia są wielkie, a dziesięć tysięcy rzeczy mnoży się wokół mnie — ale
nie zwracam na nie uwagi, a tylko na skrzydełka cykad. Mój umysł nie chwieje się; moje ciało
zachowuje równowagę. Przy takim podejściu, jak mogłoby mi się nie udać?
K'ung Fu-tse odwrócił się i rzekł do swych uczniów:
—Pamiętacie stare przysłowie: „Kiedy czyjaś wola jest nieporuszona, jego moc wzrasta".
Jakże wspaniale ten człowiek pokazuje dziś jego prawdziwość.
Inną rzecz, której Tygrysy muszą się nauczyć, znajdujemy w japońskiej opowieści o samuraju
i mistrzu Zen:
Pewien samuraj miał opinię niecierpliwego i pobudliwego. Mistrz Zen, znany ze znakomitych
zdolności kulinarnych, stwierdził, że wojownikowi należy dać lekcję, zanim stanie się jeszcze
bardziej niebezpieczny. Zaprosił więc samuraja na obiad.
Samuraj przybył o wyznaczonej porze. Mistrz Zen poprosił, aby się rozgościł, dopóki ten nie
skończy przygotowywania posiłku. Czas mijał. Samuraj zaczynał się niecierpliwić. Po chwili
zawołał:
-Mistrzu Zen — czy zapomniałeś o mnie?
Mistrz Zen wyszedł z kuchni.
-Bardzo przepraszam — powiedział — ale przygotowanie obiadu zabiera więcej czasu niż
myślałem.
I wrócił do kuchni.
Znów minął długi czas. Samuraj siedział i robił się coraz głodniejszy. W końcu zawołał, ale
nieco łagodniejszym głosem niż poprzednio:
— Mistrzu Zen, proszę. Kiedy podasz obiad?
Mistrz Zen wyszedł z kuchni.
— Bardzo przepraszam. Opóźnia się jeszcze trochę,ale to już długo nie potrwa.
I znów wrócił do kuchni.
Minął jeszcze długi czas, aż w końcu samuraj nie mógł już ścierpieć czekania. Wstał boleśnie
rozczarowany i wściekle głodny. W tym samym momencie mistrz Zen wszedł do pokoju z
tacą zastawioną potrawami. Pierwszym daniem było miso shiru (zupa sojowa). Samuraj z
wdzięcznością konsumował zupę, oczarowany jej bukietem smakowym.
-Och, mistrzu Zen — zawołał — to najlepsza miso shiru, jaką kiedykolwiek jadłem! Naprawdę
zasługujesz na swą reputację doskonałego kucharza!
-To nic takiego — odparł mistrz Zen skromnie. — To tylko miso shiru.
Samuraj odstawił pustą miskę.
-Prawdziwie magiczna zupa! Jakich tajemnych przypraw użyłeś, by wydobyć ten smak?
- Żadnych szczególnych — odrzekł mistrz Zen.
-Nie, nie — nalegam, żebyś powiedział. Ta zupa jest tak niesamowicie smaczna!
-No dobrze, powiem ci...
-Wiedziałem! — wykrzyknął samuraj, pochylając się, by lepiej słyszeć. — Musiało być coś, co
sprawiło, że tak pysznie smakowała. No powiedz wreszcie, co to było?
Mistrz Zen rzekł spokojnie:
— Dodałem trochę czasu.
-Powiedz mi, Kangurzyco, jak to jest w twoim domu, odkąd mieszka tam Tygrys?
-No, jest... interesująco.
-Co masz na myśli?
-Na przykład wczoraj rano zwalił z nóg listonosza.
-Okropieństwo — powiedziała Sowa, która nadleciała, by usłyszeć, o czym mówimy. —
Absolutne okropieństwo.
— Dlaczego przewrócił listonosza?
— Myślał, że on coś zabiera.
-Aha.
-Okropieństwo.
-No wiesz, listonosz ma taką wielką torbę...
-Tak, tak. Mam nadzieję, że Tygrys go przeprosił.
-Tak. Ale dopiero, kiedy mu wszystko wyjaśniłam.
-To i tak dobrze.
-Listonosz zachował się bardzo przyzwoicie.
-Tak? A co powiedział?
-Powiedział, że wiele razy przewracały go psy, ale nigdy jeszcze kot.
* * *
I wreszcie ostatni problem, który musimy omówić w związku z Tygrysem. Otóż za
prawdziwymi wartościami w życiu — takimi zwłaszcza, jak mądrość i szczęście — nie można
gonić, aby je złapać. Są wartości, które przychodzą do nas tam, gdzie sami jesteśmy, jeżeli
tylko im „pozwolimy — jeżeli przestaniemy się tak bardzo starać i pozwolimy, żeby sprawy
toczyły się własnym torem. Tygrys odkrył to, wbrew samemu sobie, kiedy w drugim rozdziale
Chatki Puchatka dowiedział się, co Tygrysy lubią najbardziej.
Tygrys właśnie przybył do Lasu i musiał zjeść śniadanie. A więc Puchatek poczęstował go
miodem — upewniając się najpierw, oczywiście, czy Tygrysy naprawdę lubią miód.
— Tygrysy wszystko lubią — zapewnił go Tygrys radośnie.
Ale niedługo potem Tygrys doszedł jednak do wniosku, że...
—Wziął, wziął, wziął moje lekarstwo, wziął moje lekarstwo, wziął moje lekarstwo —
zaśpiewało uszczęśliwione Maleństwo, myśląc, że to wspaniały żart.
A Tygrys spojrzał w sufit, z błogim uśmiechem przymknął oczy i zaczął obracać językiem w
mordce, zlizując resztki lekarstwa, żeby ani odrobinki nie stracić. Po czym powiedział:
—To właśnie lubią Tygrysy.
No i dobrze...
ŁUUUPS!!!
Prosiaczek tymczasem obudził się. Gdy tylko otworzył oczy, powiedział sam do siebie: „Och!"
Potem rzekł odważnie: „Tak!", a potem jeszcze odważniej: „Właśnie tak!" Widocznie jednak
nie czuł w sobie wiele odwagi, bo po głowie chodził mu tylko jeden wyraz: „Hohonie". Jak też
wygląda Hohoń? Czy jest Dziki i Groźny?
Czy przychodzi, kiedy na niego gwizdnąć? I jak przychodzi?
Czy na ogól lubi Prosiaczki?
A jeśli lubi, to czy nie robi mu różnicy, jaki to jest rodzaj Prosiaczka?
Teraz przypuśćmy, że jest on groźny dla Prosiaczków, to czy jest mu obojętne, że jeden
Prosiaczek miał dziadka, który nazywał się WSTĘP BRONISŁAW?
Niestety, nawet mędrzec czasami się myli, błędnie interpretując to, co ma przed oczami. Na
przykład, w trzecim rozdziale Kubusia Puchatka, pewien Mądry ale Zanadto Wypchany Miś...
-Kto jest Zanadto Wypchany? — spytał Puchatek.
-Już dobrze, Puchatku. Nie jesteś Zanadto Wypchany. Jesteś tylko Nadmierny Fizycznie.
-Hm. Może to zbytnia przesada — odparł Puchatek skromnie.
W każdym razie, Kubuś Puchatek, którego prawie wszyscy nazywają w skrócie Puchatkiem,
chodził...
— Nikt nie nazywa mnie W Skrócie Puchatkiem — przerwał Puchatek. — Po prostu
Puchatkiem.
Tak. Dobrze... Kubuś Puchatek, którego prawie wszyscy nazywają Po Prostu Puchatkiem,
chodził cały czas w kółko w pobliżu domu Prosiaczka. Kiedy Prosiaczek zapytał, co robi,
odpowiedział, że tropi coś, ale nie wie co. Być może — po prostu tak mogło się zdarzyć,
wiadomo — że to była Łasica. A może i coś więcej.
—Coś bardzo zabawnego — powiedział Miś. — Teraz widać tu najwyraźniej podwójne ślady.
To znaczy, że chodziły tędy dwa zwierzaki. Do tego jednego — wszystko jedno, co to był za
jeden — przyłączył się drugi — wszystko jedno, co za jeden, i teraz oni obydwaj wędrują
razem. Czy miałbyś ochotę, Prosiaczku, pójść ze mną na wypadek, gdyby to miały się okazać
jakieś Nieprzyjacielskie Zwierzęta?
No i Prosiaczek, który powinien był się lepiej zastanowić, nie miał nic przeciwko. To znaczy,
poszedł z nim.
Niedaleko był mały zagajnik modrzewiowy i wyglądało tak, jakby dwie Łasiczki, jeśli to były
Łasiczki, przeszły dookoła tego zagajnika. Więc i Puchatek, i Prosiaczek podreptali za nimi
dookoła tego zagajnika, Prosiaczek przez ten czas opowiadał Puchatkowi o tym, jak to jego
dziadunio, Wstęp Bronisław, tropił zwierzynę i jak ten Dziadunio w ostatnich latach swego
życia cierpiał na zadyszkę, i jeszcze o rozmaitych ciekawych rzeczach, a Puchatek
zastanawiał się nad tym, jak też może wyglądać taki Dziadunio i czy to nie są czasem dwaj
Dziadunie, za którymi oni idą. A jeśli tak, to czy można jednego zabrać ze sobą i trzymać w
domu, i co Krzyś powiedziałby na to. A przed nimi na śniegu wciąż było widać ślady... Nagle
Kubuś Puchatek przystanął, wskazał przed siebie palcem i zawołał:
-Widzisz?
-Co? — spytał Prosiaczek i aż podskoczył ze strachu.Potem, chcąc pokazać, że to wcale nie
było ze strachu, podskoczył jeszcze raz czy dwa, udając, że to są takie ćwiczenia
gimnastyczne.
-Ślady! — szepnął Puchatek. — Trzecie zwierzę przyłączyło się do tamtych dwóch!
A więc — sprawy zaczynały wyglądać Troszkę Niebezpiecznie dla Puchatka i Prosiaczka. Ale
przynajmniej trzecie zwierzę to nie była Łasica. Jak zauważył Puchatek, jego ślady były inne
niż dwóch pierwszych. Były mniejsze.
I poszli dalej. Czuli się jednak trochę niepewnie, bo mogło okazać się, że tych troje zwierząt
miało wobec nich Wrogie Zamiary... A potem nagle Puchatek zatrzymał się i dla ochłonięcia
oblizał koniuszek swojego nosa, bo czuł się spocony i zaniepokojony bardziej niż kiedykolwiek
w życiu. Przed nimi były teraz ślady aż czworga zwierząt!
Napięcie stawało się nie do wytrzymania.
-Zdaje mi się — rzekł Prosiaczek, który też polizał koniuszek swego nosa i doszedł do
wniosku, że to do daje bardzo niewiele odwagi — zdaje się, że coś sobie przypomniałem. Coś
sobie właśnie przypomniałem, co zapomniałem zrobić wczoraj i czego nie będę mógł w żaden
sposób zrobić jutro. Więc zdaje się, że będę musiał wrócić i właśnie to załatwić.
-Więc załatwisz to sobie dziś po południu, a ja ci pomogę — powiedział Puchatek.
—Ale, widzisz, to nie jest sprawa, którą można załatwić po południu — odparł skwapliwie
Prosiaczek. — To jest taka specjalna, przedpołudniowa sprawa, którą można załatwić tylko
przed południem i, jeśli to możliwe, między godziną... hm... która jest teraz godzina?
-Dochodzi dwunasta — odpowiedział Puchatek patrząc na słońce.
-No właśnie, jak mówiłem, między dwunastą a pięć minut po dwunastej. Więc żałuję mocno,
mój poczciwy Puchatku, ale będę musiał cię pożegnać. A co to jest?
To był Krzyś, który gwizdał do nich przez gałęzie pobliskiego drzewa. Co za ulga.
— Oj, ty głupi Misiu — powiedział — co ci do głowy strzeliło? Najpierw obszedłeś cały zagajnik
sam dwa razy, a potem Prosiaczek pobiegł za tobą i obeszliście go jeszcze raz naokoło. A w
końcu zaczęliście obchodzić go jeszcze czwarty raz...
-Ach! Więc to było tak. Co za wstyd.
Mówiąc o śniegu, możemy też przypomnieć sobie, jak Puchatek i Prosiaczek byli na spacerze
i postanowili wybudować chatkę dla Kłapouchego w jakimś osłoniętym od wiatru miejscu
sosnowego lasku, nie opodal jego Ponurej Gęstwiny. Oczywiście potrzebne im było coś, z
czego można by taką chatkę zbudować. Patyki świetnie by się nadawały.
—Strasznie dużo patyków jest z tamtej strony lasku — powiedział Prosiaczek. — Widziałem
je. Bardzo, bardzo dużo. Wszystkie złożone razem.
A więc wzięli ten stos patyków i zbudowali chatkę dla Kłapouchego. No i potem, kiedy
Kłapouchy nie mógł znaleźć swego stosu... to znaczy nie mógł znaleźć swej chatki, poszli z
Krzysiem jej szukać i spotkali Puchatka i Prosiaczka, i wtedy...
-Gdzie była, powiadasz? — spytał Puchatek.
-O tu, na tym miejscu — odpowiedział Kłapouchy.
-Zrobiona z patyczków?
-Tak.
-Ach! — westchnął Prosiaczek.
-Co? — spytał Kłapouchy.
-Nic. Powiedziałem tylko „ach" — rzekł Prosiaczek niespokojnie. I żeby się wydawać zupełnie
spokojnym i zrównoważonym, zanucił raz czy dwa razy „bim-bom” trochę znudzonym
głosem.
-Czy jesteś pewien, że to była prawdziwa chatka? — spytał Puchatek. — To znaczy, czy jesteś
pewien, że twoja chatka stała właśnie tutaj?
-Naturalnie, że tak — rzekł Kłapouchy i mruknął do siebie: — Bez śladu mózgu są niektórzy z
nich.
-A co takiego? O co chodzi, Puchatku? — spytał Krzyś.
-Więc, tego... — powiedział Puchatek. — Otóż — powiedział Puchatek. — Otóż więc... —
powiedział Puchatek. — Widzisz... — powiedział Puchatek. — Otóż więc widzisz... —
powiedział Puchatek i coś zdawało mu się mówić, że nie tłumaczy się dość jasno, więc znów
trącił łokciem Prosiaczka.
-Jest zupełnie taki sam — powiedział prędziutko Prosiaczek. — Tylko trochę cieplejszy —
dodał po głębszym namyśle.
-Kto jest cieplejszy?
-Dom Kłapouchego, z tamtej strony Lasu.
Więc poszli tam i Kłapouchy znalazł swoją chatkę, i...
I zostawili go w tym. domu. A Krzyś wrócił na obiad ze swymi przyjaciółmi, Puchatkiem i
Prosiaczkiem, którzy opowiedzieli mu po drodze o Okropnej Pomyłce, jaką popełnili. I gdy
Krzyś przestał się śmiać, wszyscy trzej zaśpiewali Mruczankę z Nadworu specjalnie ułożoną
na Śnieżną Pogodę i śpiewali ją przez całą resztę drogi aż do domu...
Co za wstyd.
Poza powszechną ludzką tendencją do przeinaczania Tego Co Tam Jest — jak to właśnie
zaprezentowali czasami zbyt ludzki Puchatek i Prosiaczek na śniegu — trzeba wspomnieć o
skłonności wielu osób do widzenia tylko tego, co niezwykle. Zilustruje to chińska opowieść o
wole i szczurze:
Wiele lat temu Budda zawezwał przed swe oblicze dwanaście zwierząt i powiedział, że
nazwie ich imionami poszczególne lata chińskiego zodiaku. Zwierzęta były bardzo
zadowolone, ale wkrótce wynikł problem kolejności i zaczęty się kłopoty.
-Ja powinienem być pierwszy — mówił szczur — ze względu na moją inteligencję.
-Nie, to ja powinienem być pierwszy, ze względu na moją wielkość — twierdził wół.
Kłócili się przez jakiś czas o to, co jest ważniejsze — inteligencja czy wielkość. Wreszcie
szczur zrezygnował.
-W porządku — powiedział w końcu. — Przyznaję, że wielkość jest ważniejsza.
-Dobrze — ucieszył się wół. — No to sprawa załatwiona.
-Nie tak szybko — odrzekł szczur. — Moja wielkość robi większe wrażenie.
-Co takiego? — żachnął się oburzony wół. —W jaki sposób wielkość zwykłego szczura
może zrobić wrażenie na kimkolwiek?
-No to chodźmy do ludzi i niech większość rozsądzi — zaproponował szczur.
-To doprawdy śmieszne! — wykrzyknął wół. — Dlaczego mamy tracić czas na takie
głupstwa? Każdy przecież widzi, że...
—Zaraz, zaraz — powiedział Budda. — Nie kłóćcie się już o to. Oczywiście, że szczur jest
mniejszy od ciebie. Ale dlaczego nie mielibyśmy pozwolić ludziom zdecydować? -Który z was
zrobi na nich większe wrażenie swoją wielkością, ten wygra.
I wół, pewien zwycięstwa, zgodził się.
—Panie Buddo — rzekł szczur. — Jeżeli wół się na to zgodzi, to chciałbym prosić cię o pewną
łaskę, zanim staniemy przed ludźmi. Jeżeli jestem naprawdę tak mały, jak twierdzi wół, to
chciałbym zmniejszyć mój nieunikniony wstyd z porażki. Proszę cię zatem, abyś na ten czas
podwoił moje rozmiary.
Budda zapytał wołu, czy ten ma coś przeciw.
—Oczywiście, że nie —- odparł wół. — Przecież to i tak niczego nie zmieni. Nadal będę sto
razy większy od niego!
Wół i szczur — ten drugi dwa razy większy niż zwykle — poszli do ludzi. I wszędzie, gdzie szli,
ludzie wykrzykiwali ze zdziwieniem:
-Popatrzcie na wielkość tego szczura!
-Zobaczcie, jaki olbrzymi szczur!
A nikt nie zwracał uwagi na wołu. Nie było w nim nic niezwykłego.
W ten sposób szczur zrobił na ludziach wrażenie swą wielkością i został pierwszym
zwierzęciem chińskiego zodiaku.
-A tak przy okazji, Prosiaczku. Zastanawiałem się nad tym napisem przy twoim domu...
-Chodzi ci o WSTĘP BRON?
-Tak. Mówiłeś, że tak się nazywał twój dziadek?
-Tak. Wstęp Bronisław.
-No to musiał być bardzo wielką świnią, żeby umieścić napis tak wysoko.
-Eee... Taaak... On nie zawiesił go sam. Zrobił to jego znajomy.
—Znajomy?
-Tak, inne zwierzę. Z gatunku wysokich.
-Takich jak żyrafa?
-Tak, tak — to właśnie była żyrafa.
-Dosyć zabawna znajomość — świnia i żyrafa. Nie wiedziałem, że są tu w okolicy żyrafy.
-Nie ma — odparł Prosiaczek. — Zazwyczaj nie ma. Ale ta żyrafa przyjechała w ramach
Programu Wymiany.
-Tak? A co myśmy wysłali na wymianę?
-Eee... Skrzynię łasic.
-Nie wygląda mi to na uczciwą wymianę.
-No ale to była bardzo duża skrzynia.
"Nie myśleliśmy o wielkich przestrzeniach prerii, pięknych wzniesieniach gór, wijących się
strumieniach z poplątaną roślinnością, jako o „dziczy”. Tylko dla białego człowieka przyroda
była „dzika” i tylko dla niego na tej ziemi żyły „dzikie” zwierzęta i „dzicy” ludzie. Dla nas
wszystko to było oswojone. Ziemia była płodna, a nas otaczało błogosławieństwo Wielkiej
Tajemnicy. Dopiero kiedy przyszedł włochaty człowiek ze wschodu i z brutalną furią narzucił
niesprawiedliwość nam i naszym kochanym rodzinom, wtedy ta ziemia stała się dla nas
„dzika”. A kiedy leśne zwierzęta zaczęły uciekać, słysząc jego kroki, zaczął się dla nas „Dziki
Zachód”."
Dzisiaj, dzięki takim, raczej wykoślawionym podstawom naszej kultury, żyjemy w tym, co się
popularnie nazywa społeczeństwem materialistycznym. Ale określenie to jest błędne. W
rzeczywistości mamy społeczeństwo abstrakcyjnych wartości — w którym niczego i nikogo
nie ceni się za to, czym jest, ale za to tylko, co reprezentuje. Gdyby zachodnie społeczeństwo
przemysłowe ceniło świat materialny, to nie byłoby wielkich śmietnisk, wykarczowanych
lasów, tandetnie zaprojektowanych i wykonanych produktów, zatrutych ujęć wody, opasłych,
ziejących spalinami samochodów i tych wszystkich innych okropności i straszydeł, które
prześladują nas na każdym kroku. Gdyby nasze społeczeństwo naprawdę było
materialistyczne, to kochalibyśmy świat fizyczny — i znalibyśmy nasze w nim ograniczenia.
Prawda jest taka, że zachodnie społeczeństwo przemysłowe nawet nie dostrzega świata
materialnego. Dawno już go wyrzuciło, by rdzewiał na deszczu. Świat materialny jest tu i
teraz, a społeczeństwo przemysłowe nie docenia i nie zwraca uwagi na „tu i teraz". Jest zbyt
zajęte pędzeniem za „tam i później". W rezultacie często nie potrafi zobaczyć tego, co jest
tuż przed nim. Zapomniało, skąd przyszło; nie wie, dokąd zmierza.
Odziedziczone przez nas iluzje strachu powodują, iż wierzymy w konieczność obrony przed
światem przyrody, w lepsze życie dzięki ciężkiemu przemysłowi i tak dalej. W rzeczywistości,
jak każdy powinien już to dostrzegać, świat przyrody potrzebuje ochrony przed nami. Musimy
zacząć uznawać, szanować i rozumieć jego mądrość, a nie tylko spoglądać nań przez
zniekształcające szkiełko naszych wyobrażeń o nim. Jak ostrzegał nas Sir Arthur Conan Doyle
ustami Sherlocka Holmesa: „Trzeba mieć umysł tak wielki jak cała Natura, aby móc tę Naturę
wyjaśniać”, a w innym miejscu: „Kiedy ktoś chce wznieść się nad Naturę, to z pewnością
stoczy się pod nią”. Słowa Chuang-tse na ten temat również są bardzo na czasie:
Kiedy przywódcy gonią za wiedzą, ale nie znają Drogi, wszyscy idący za nimi cierpią z tego
powodu. Dlaczego tak twierdzę?
Wielka wiedza jest potrzebna do robieniu łuków, kusz, strzał i proc, ale krzywdzą one ptaki w
powietrzu. Wielka jest wiedza potrzebna do robienia haczyków, sieci i podobnych rzeczy, ale
krzywdzą one ryby w wodzie. Wielka jest wiedza potrzebna do wymyślania i
przygotowywania pułapek, wnyków i sideł, ale krzywdzą one stworzenia na ziemi. W miarę
jak wiedza zwiększa się, pogłębia i rozwija, coraz bardziej drażni i krzywdzi ludzi. Wtedy
zaczynają czynić wysiłki, aby zrozumieć to, czego nie wiedzą, ale nie starają się wcale
zrozumieć tego, co już wiedzą. Wskazują na brak zrozumienia ze strony innych, ale nie
dostrzegają własnego. Powoduje to jeszcze większe zamieszanie.
Gdyby słońce i księżyc postradały swe światło, góry i rzeki straciły swą żywotność, a cztery
pory roku przestały następować po sobie — żaden owad czy roślina nie zachowałyby swej
prawdziwej natury. A jednak tak właśnie się dzieje z człowiekiem przez jego obsesję na
punkcie wiedzy. Nie dostrzega uczciwości i prostoty, a podziwia niepokój. Zapomina się o
spokojnym, bez wysiłkowym działaniu, a słychać głośne kłótnie. Taka jest właśnie natura
głodu wiedzy. Jej hałas kieruje świat w stronę chaosu.
Można jeszcze dodać do tego inne słowa Chuang-tse:
"Ludzie oddają cześć temu, co leży w obszarze ich wiedzy, a nie uświadamiają sobie, w jakim
stopniu uzależnieni są od tego, co leży poza nim."
Aby zilustrować głęboką prawdę zawartą w powyższym twierdzeniu, omówimy krótko dzieje
tego, co na własny użytek nazywamy „promieniowaniem dla każdego”.
Gdy Krzyś skończył śniadanie, szepnął coś do ucha Królikowi, a Królik powiedział:
—Tak, tak, oczywiście.
I poszli razem w górę strumienia.
-Nie chciałem, żeby inni słyszeli — powiedział Krzyś.
-Ma się rozumieć — odparł Królik z ważną miną.
-Tylko widzisz, Króliku... jestem bardzo ciekaw... czy ty nie wiesz czasem, jak wygląda Biegun
Północny.
-Jak to? —- powiedział Królik strosząc wąsiki. — Dopiero teraz o to pytasz?
-Kiedyś wiedziałem — tłumaczył się Krzyś — tylko trochę o tym zapomniałem...
-To zabawne — rzekł Królik — ale ja też trochę o tym zapomniałem, chociaż kiedyś o tym
wiedziałem.
-Przypuszczam, że to po prostu kawałek drewna wetknięty w ziemię?
-Z pewnością jest drewniany — powiedział Królik — jeżeli nazywa się go biegunem, a jeżeli to
biegun, no to tak jest. I sądzę, że powinien być wetknięty w ziemię, no bo gdzie miałby być
wetknięty?
-Tak też myślałem.
-Najważniejsza rzecz — dodał Królik — to wiedzieć, gdzie jest wetknięty.
-O to nam właśnie chodzi.
"W jaki sposób, według naszych przekonań, możemy przewidywać i kontrolować działanie sił
przyrody we wszechświecie? Za pomocą wyrafinowanych manipulacji intelektualnych i
odpowiednich narzędzi. Akceptujemy to założenie tak bezkrytycznie, ponieważ zostaliśmy
uwarunkowani, by wierzyć bez cienia wątpliwości, że tylko wykorzystując w taki właśnie
sposób naszą inteligencję, będziemy mogli uchronić się przed przyrodą. Wzajemna zależność
umysłu-mózgu i źródła jego informacji [ziemi] była rygorystycznie (można nawet powiedzieć,
że religijnie) odrzucana przez Zachodnią logikę, jeśli nie przez każdą cywilizowaną logikę. .
Zależność od żyjącej ziemi oznaczałaby, że ziemia reaguje, współdziałając z nami. A
kardynalną regułą wszystkich klasycznych szkół myśli Zachodu... jest brak jakiejkolwiek
zależności umysłu od świata zewnętrznego poza czerpaniem informacji o tym świecie za
pomocą zmysłów i inteligentnym reagowaniem na te informacje. To przekonanie
automatycznie pozbawiło nas własnej mocy. Nie mając własnej mocy, z której moglibyśmy
korzystać, ograniczyliśmy nasze możliwości do jednego tylko źródła: narzędzi. I tak
rozwinęliśmy cały obszar wiedzy dotyczącej zastosowania, wytwarzania, ulepszania i
naprawiania narzędzi. Naszym prawdziwym kryterium wartości staje się kulturowa wiedza
oferująca lub obiecująca stworzenie nowych narzędzi oraz możliwość zapanowania nad
przyrodą i w ten sposób pewne poczucie bezpieczeństwa. Możliwości rozumiane są jako
rozwój narzędzi [podkreślenie moje — B. H.]. Kształcenie i wychowywanie dzieci jest tak
ustawione, aby prowadziło do projektowania lepszych narzędzi, ich produkowania,
przetwarzania i stosowania. Nasz zasób wiedzy i rozwój narzędzi nigdy nie dawały, nie dają i
z pewnością nigdy nie będą dawać poczucia fizycznego bezpieczeństwa czy zadowolenia. Im
potężniej i wspanialej rozwija się nasza produkcja narzędzi, tym większe stają się nasze
niepokoje, złowrogość, strach, urazy i agresywność. Bezpośrednia zależność między naszymi
lękami a produkcją narzędzi jest jednak prawie niemożliwa do uchwycenia, ponieważ nasza
inteligencja sama jest rezultatem uwarunkowania przez obszar wiedzy i w jego ramach.
Nasza inteligencja została wyuczona, by wierzyć, że wszelkie negatywne strony
rzeczywistości będącej wynikiem naszych działań — takie jak udręki osobiste, niedola i strach
— po prostu wskazują na potrzebę udoskonalenia obszaru wiedzy i (lub) udoskonalenia
produkcji, dystrybucji i zastosowania narzędzi. Nawet jeśli wiedza oddziela nas od życia i jest
przyczyną lęków i nieszczęścia, warunkuje nas jednocześnie tak, iż wierzymy, że ucieczka od
naszej niedoli wiedzie przez doskonalenie wiedzy."
Te tak bardzo taoistyczne słowa pochodzą ze Złota i pracy Ezry Pounda, lecz opisywana w
nich zasada — doceniania rzeczywistości —- jest o wiele starsza. Zanim przytoczymy
dotyczące tego fragmenty oficjalnych dzieł taoistycznych, chcielibyśmy jeszcze zacytować
naszego ulubionego nieoficjalnego autora taoistycznego — Henry'ego Davida Thoreau:
Pozory i zmyślenia uważa się za najświętsze prawdy, podczas gdy rzeczywistość jest tylko
bajką. Gdyby tylko ludzie dokładnie obserwowali rzeczywistość i nie dawali się zwieść, życie,
aby porównać je do znanych nam rzeczy, byłoby niczym bajka albo opowieści tysiąca i jednej
nocy... Zamykając oczy i marząc, pozwalając na oszukiwanie się przez pozory, ludzie na
całym świecie trzymają się życiowej rutyny i przyzwyczajeń, które budowane są na czysto
iluzorycznych podstawach. Dzieci bawiące się w życie rozpoznają jego prawdziwe prawa i
zależności znacznie lepiej niż dorośli, którzy nie potrafią go godnie przeżyć, a jednak sądzą,
że są mądrzejsi przez swe doświadczenia, czyli raczej niepowodzenia... Ludzie uważają
prawdę za coś odległego, na skrajach systemu, za najdalszą gwiazdą, przed Adamem i po
ostatnim człowieku. W wieczności rzeczywiście jest coś prawdziwego i cudownego. Ale
wszystkie te czasy, miejsca i okazje znajdują się tu i teraz. Sam Bóg ma swą kulminację w
chwili obecnej i nigdy nie będzie bardziej boski. A my możemy poznawać wszystko, co jest
cudowne i szlachetne, jedynie przez nieustanne sączenie i pojenie się rzeczywistością, która
nas otacza.
Spośród „stu szkół" chińskiej filozofii, jedynie dwie — konfucjanizm i taoizm — przetrwały.
Trwały przez kilka tysięcy lat, ponieważ okazały się najbardziej pożyteczne. Chińczycy to
bardzo praktyczny naród — nie mają uznania dla rzeczy, które wyglądają dobrze, ale nie
działają. Na całym Wschodzie — a w Chinach szczególnie — uważano zawsze, że filozofia jest
tylko na tyle wartościowa, na ile można ją zastosować w codziennym życiu.
Zachodnia filozofia, nie mająca związku z życiem codziennym, jest (przynajmniej dla mnie)
raczej egocentryczna i niepraktyczna, z dużym ładunkiem dyskutowania i teoretyzowania, a
także brykania po całym terenie intelektualnego krajobrazu — miła rozrywka wymyślona
przez i dla takich, jak Sowa, Królik i czasami Kłapouchy, ale nie mająca wiele wspólnego z
takimi, jak Prosiaczek czy Puchatek. Zachodnia filozofia stała się domeną palących fajki i
ubranych w tweedowe garnitury profesorów uniwersyteckich (którzy mogą ją wyznawać, ale
niekoniecznie ją uprawiają) i hiperinteligentnych studentów, którzy mają kłopoty z
wypraniem własnej bielizny albo naprawieniem kosiarki do trawy.
Patrząc na to wszystko spode łba, typowy umysł Zachodu zapyta: A komu potrzebna jest
wschodnia filozofia?
Dla takiego umysłu filozofia Wschodu jest zła z dwóch powodów. Po pierwsze, jest wschodnia
— egzotyczna i mistyczna, malownicza ale bezużyteczna. Po drugie, jest filozofią... A po co to
komu potrzebne?
Takie bardzo zawężone podejście nie dostrzega faktu, że większość z tego, co tworzy
praktyczny Zachód, pochodzi ze Wschodu, głównie z Chin. A — dodajmy — znaczna część od
taoistów, największych chińskich naukowców, wynalazców, lekarzy, artystów i obserwatorów
przyrody.
Na Zachodzie uczą nas w szkołach, że Johan Gutenberg wynalazł czcionkę drukarską, William
Harvey odkrył krążenie krwi, a Sir Isaac Newton sformułował swoją pierwszą zasadę
dynamiki. W rzeczywistości, wszystko to zostało już odkryte i wynalezione w Chinach długo
przed urodzeniem się owych ludzi. Poza niezliczoną ilością innych rzeczy, Chińczycy dali
światu mechaniczny zegar, papier (łącznie z tapetami, papierem toaletowym, papierowymi
chusteczkami, pieniędzmi i kartami do gry), druk wielokolorowy, porcelanę, lakę, farbę
fosforyzującą, latarnię magiczną (poprzedniczkę projektora filmowego), kołowrotek, taczkę,
parasol, nowoczesny pług, uprząż, siewnik, dmuchawę do wiania zboża (a także praktykę
sadzenia roślin w rzędach), kołowrotek wędkarski, współczesny kompas (a także odkryli
różnicę między prawdziwą a magnetyczną północą), sejsmograf, siatkę geograficzną, system
dziesiętny, kalkulator, hermetycznie zamykane laboratorium badawcze, przekładnię
łańcuchową, przekładnię taśmową, pompę łańcuchową, podstawy silnika parowego,
przyrządy pomiarowe i wskaźniki, lane żelazo, wytwarzanie stali z surówki, wiszący most,
konturowy kanał transportowy, śluzę, maszt, żagiel, ster, komory powietrzne na statkach,
statek napędzany kotem łopatkowym, żeglowanie po lądzie, latawiec (w tym latawiec
akrobatyczny, wojskowy, informacyjny, muzyczny, płonący...), szybowiec (który, tak jak
akrobatyczny latawiec, byt wynaleziony przez taoistycznych adeptów w górach Chin,
latających na nim po to, by poznać prawa przyrody i współdziałać z nimi), balon na
podgrzane powietrze, śmigło helikoptera, spadochron (tysiąc pięćset lat przed Leonardem da
Vinci), strojone dzwony, dzwony „kościelne", równe tempa w muzyce (ponownie odkryte 138
lat później przez Jana Sebastiana Bacha), wydobywanie gazu ziemnego, butlę gazową
(pierwotnie była to wypełniona gazem rura bambusowa z zaworem z jednej strony, nad
którym wędrowcy gotowali jedzenie), okulary słoneczne, nieprzemakalną odzież,
wyposażenie do wspinaczki górskiej, proch strzelniczy (wynaleziony, jak na ironię, przez
taoistę starającego się odkryć eliksir długowieczności). Grupa dam dworu wynalazła zapałki,
które przywieziono do Europy tysiąc lat później. Inni Chińczycy odkryli strukturę płatka
śniegu — dwa tysiące lat wcześniej niż na Zachodzie — oraz istnienie plam na Słońcu i
wiatrów słonecznych. Chińczycy odkryli cukrzycę i choroby spowodowane niedoborem
składników pokarmowych; byli także pionierami endokrynologii, immunologii, anatomii
(między innymi wywnioskowali istnienie i kształt bębenka usznego, zanim został fizycznie
odkryty), a także hormonalnego leczenia tarczycy. Rozwinęli system biologicznej walki ze
szkodnikami... To powinno wystarczyć, żeby pokazać, o co mi chodzi. Owi ludzie zauważali
różne rzeczy.
Niestety, Zachód nie sprowadził ze Wschodu tradycyjnego przekonania, że nauka, moralność
i duchowość muszą kroczyć razem, że nauka bez podbudowy moralnej i duchowej nie jest
prawdziwą nauką, ale rodzajem obłędu. No cóż, chyba nie możemy mieć wszystkiego.
Właśnie takie rzeczy, jak mówią, będą nam przydatne, kiedy skończymy szkołę — pomogą
nam zastosować swą wiedzę w sprawach codziennych i odróżnić prawdę od fałszu. Wracając
do tego zadania z krowami, każdy, kto kiedykolwiek hodował bydło, wie, że krowy nie
przechodzą przez otwartą bramę zagrody z częstotliwością dwóch na minutę. Albo
przechodzą wszystkie od razu, albo wcale. Albo przechodzą w tę i z powrotem, kiedy mają na
to ochotę. Najprawdopodobniej w zagrodzie nie pozostanie ani jedna krowa po dziesięciu
minutach od otworzenia bramy albo będzie przewrócone ogrodzenie. Ale gdybyście w ten
sposób odpowiedzieli nauczycielowi, z pewnością byłaby to zła odpowiedź. Taka jest właśnie
różnica między szkołą a życiem. (A jeżeli jesteście jeszcze w szkole i nie wierzycie mi, to
poczekajcie kilka lat.)
Gdybyśmy mieli streścić nauki taoistyczne dotyczące życia codziennego do ich najbardziej
podstawowych elementów, brzmiałyby one: obserwuj, dedukuj i stosuj. Przypatruj się
rzeczom wokół ciebie — odrzucając, najlepiej jak umiesz, wcześniejsze koncepcje, jakie ty
albo inni mieli na ten temat. Idealnie byłoby, gdybyś mógł spoglądać tak, jakbyś widział to po
raz pierwszy. W swym umyśle zredukuj to do najbardziej zasadniczych elementów — „Zobacz
prostotę w złożoności", jak ujął tę zasadę Lao-tse. Wykorzystuj odczucie na równi z logiką,
aby zrozumieć to, co widzisz (na tym polega zasadnicza różnica między pełnią myślenia a
technicznym myśleniem lewej półkuli mózgu). Postaraj się znaleźć powiązania między
poszczególnymi elementami — zauważ powtarzające się układy i zależności. Zastanów się,
jakie prawa przyrody przejawiają się w nich. A potem działaj zgodnie z tymi prawami,
możliwie najmniejszym wysiłkiem, aby dowiedzieć się więcej i osiągnąć to, co chcesz — i nic
ponad to.
Kiedy już nabierzesz praktyki w obserwowaniu, dedukowaniu i stosowaniu, być może
wyczujesz otwierającą się przed tobą — albo w tobie, albo tu i tam — drogę wiodącą do
głębszego zrozumienia świata. Czasami może ci się nawet wydawać, jakbyś był w jakimś
innym wymiarze, jak w przykładzie Thoreau o baśniach z tysiąca i jednej nocy. Ale naprawdę
tak nie jest — po prostu widzisz i odczuwasz, Jak się rzeczy mają", a nie jak ktoś-tam mówi,
że się mają. A różnica może być zasadnicza.
W pewnym sensie jednak mówienie o „innym wymiarze" może być trafne. Albowiem kiedy
kroczysz Drogą, opuszczasz kraj „albo-albo” i wchodzisz do kraju „to-i-to”. Jak napisał Lao-tse
w pierwszym rozdziale Tao Te Ching, wielu ludzi nie potrafi wstąpić na Drogę, ponieważ nie
jest w stanie jej dojrzeć, tkwiąc w „albo-albo”:
Pozbawieni pragnień
Widzą [Drogę] jako „ulotność”.
Mający pragnienia
Widzą ją jako „działanie”.
Jedno i drugie ma to samo źródło,
Choć inną nazwę.
Razem nazywają się „ciemnością” —
Ciemność rosnącej ciemności,
Oto brama wszelkich tajemnic.
Innymi słowy — Tao jest zarówno „ulotnością", jak i „działaniem". Uważający je tylko za
ducha i nie dostrzegający jego form, albo zauważający jedynie jego formy, ale nie sięgający
w ich głąb, poznają je jedynie w połowie — w najlepszym wypadku. Ani ludzie uduchowieni,
odrzucający świat, ani fizyczni, odrzucający ducha, nie mogą poznać Drogi i wejść na nią. Ale
wy możecie.
-Już wszystko mi się pomieszało — powiedział Prosiaczek, który czytał przez moje ramię.
-Tak, trochę mnie poniosło, nieprawda?
-Czy nie można tego wszystkiego jakoś inaczej wyjaśnić?
-Pewnie można. Spróbujmy tak...
Taoizm nie jest sposobem życia odrzucającym świat fizyczny, jak przedstawia go wielu
uczonych (i niektórzy taoiści). Nawet Lao-tse, największy samotnik spośród autorów
taoistycznych, napisał: „Szanuj wszystkich pod nieboskłonem jak własne ciało". Dla taoisty
odrzucenie świata fizycznego byłoby absurdalną skrajnością, niemożliwą do wprowadzenia w
życie bez umierania. Przeciwnie, taoista mógłby raczej powiedzieć: Obserwuj uważnie
działanie praw natury w świecie, który cię otacza, i żyj zgodnie z nimi. Podporządkowując się
im, poznasz moralność skromności, umiaru, współczucia i troski (a nie tylko prawa i przepisy
jednego społeczeństwa), mądrość widzenia Jak się rzeczy mają" (a nie zwykłego
gromadzenia „faktów" na ich temat) i szczęście trwania w harmonii z Drogą (które nie ma nic
wspólnego z narzuconymi „duchowymi" obsesjami i fanatyzmem). Wtedy będziesz żył
swobodnie, spontanicznie i bez wysiłku.
Przed sklepem na wąskiej uliczce w pewnej chińskiej wiosce stał uwiązany koń. Kiedy tylko
ktoś próbował przejść obok, koń go kopał. Po jakimś czasie przy sklepie zebrał się spory tłum
wieśniaków, dyskutujących nad tym, w jaki sposób przejść obok niebezpiecznego konia.
Nagle ktoś przybiegł, krzycząc:
— Nadchodzi Stary Mistrz! On na pewno będzie wiedział, jak to zrobić!
Tłum czekał w napięciu. Stary Mistrz ukazał się za zakrętem, zobaczył konia i skręcił w inną
uliczkę.
-Widzicie — powiedziałem. — Stary Mistrz żył według zasady Wu Wei, czyli Działania Bez
Wysiłku. Jest to coś, czego można się nauczyć obserwując wodę — jak mówią taoiści.
-Wodę? — spytał Prosiaczek.
-Kiedy woda natrafia na swej drodze na jakieś kamienie, nie stara się ich usunąć czy walczyć
z nimi albo zastanawiać się nad nimi.Po prostu omija je. I jeszcze sobie podśpiewuje. Woda
reaguje na to, „co tam jest", działaniem bez wysiłku.
-Wydaje mi się, że nie wszystko pojąłem — powiedział Puchatek.
-Czego nie pojąłeś?
-W tej historyjce...
- Aha, to. Stary Mistrz wiedział, że nie musi iść tą uliczką. Wiedział, że może pójść inną drogą.
—Ale dlaczego inni tego nie wiedzieli?
—A, właśnie! Dlaczego oni nie wiedzieli?
— Ja bym nie poszedł tą uliczką — zakwiczał Prosiaczek. — Na pewno, jakby tam był ten koń.
Albo koza. Albo pies. Albo cokolwiek.
- Ale dlaczego inni nie...
-Mój drogi Puchatku — powiedziała Sowa, przylatując na biurko — w problemach tego rodzaju
należy wziąć pod uwagę ich fizyczne właściwości.
-Nie wiedziałem, że one je mają — odparł Puchatek, drapiąc się w uszko.
-Chciałam powiedzieć — ciągnęła Sowa, jakby rozdrażniona — że rozważana uliczka była
wąska, koń był duży, a ponadto wojowniczo nastawiony.
-Ponadto był jaki?
-Kopał. Stary Mistrz wiedział, że nie ma sensu iść dalej...
-My to wszystko wiemy, Sowo — powiedziałem. — Chodzi o to, że...
Kiedy obserwuje się świat przyrody, można w końcu stwierdzić, że wszystko w nim jest tak
zaprojektowane, aby się powiodło — nawet te rzeczy, które niektórzy mogą uznawać za
„złe". Jeżeli pragniecie poznać naturalne prawa powodzenia, musicie patrzeć na wszystko nie
jako „dobre" czy „złe", ale takie, jakie jest. Nie oznacza to, że macie odrzucić moralność czy
zdrowy rozsądek, czy cokolwiek tego rodzaju. Znaczy to po prostu... Ale pokażę to na kilku
przykładach.
Wiele wieków temu chińska cesarzowa Si Ling-chi usłyszała, że służba martwi się, iż „robaki",
a raczej larwy ciem, pożerają liście królewskiej morwy. Poszła więc zobaczyć, jak się sprawy
mają. Obserwowała larwy przędące swe kokony z silnej, błyszczącej nici. Przyglądając się ich
ruchom, wpadła na sposób odzyskania ich włókien i tkania z nich materiału. Jej obserwacje i
próby doprowadziły do rozpoczęcia hodowli dającej najbardziej cenione włókno ze wszystkich
naturalnych włókien świata — magiczny materiał znany jako jedwab.
Wróciwszy pewnego razu ze spaceru, jakieś czterdzieści lat temu, szwajcarski inżynier
George de Mestral zauważył na swoim ubraniu poprzyczepiane rzepy. W przeciwieństwie do
niezliczonych innych ludzi, przeklinających takie przyklejające się do nich chwasty, zdjął je i
zadał sobie pytanie: „Dlaczego tak się przyczepiają?" Przyglądając się im dokładniej,
zauważył, że pokryte są maleńkimi haczykami, które zahaczały o materiał jego ubrania.
Zastanawiał się dalej, czy nie można by opracować sposobu zapinania różnych rzeczy
działającego na tej samej zasadzie, który byłby wygodniejszy niż cokolwiek innego wówczas
w użyciu. Z tego patrzenia i zastanawiania się powstał system Velcro — od „velvet crochet”,
u nas zwany „rzepami" — obecnie używany na całym świecie, w tylu różnych rzeczach, że
trudno byłoby je wyliczać.
Wbrew staremu wyświechtanemu twierdzeniu, jakoby potrzeba była matką wynalazków,
zazwyczaj to obserwacja i wyobraźnia zasługują na to miano. Większość naprawdę
użytecznych wynalazków, odkryć i osiągnięć dokonano w wyniku dziwnych, dziecinnych,
twórczych obserwacji świata wokół nas, nie wykrzywionych wstępnymi ocenami w rodzaju
„możliwe" i „niemożliwe" czy „dobre" i „złe". Na przykład, zasadę działania teleskopu odkryła
grupka holenderskich dzieci, bawiących się soczewkami ze skazą, wyrzuconymi na śmietnik
przez rzemieślnika robiącego okulary. Stwierdziły one, że jeżeli trzyma się dwie soczewki,
jedna przed drugą, to odległe przedmioty wydają się bliższe. Wiadomość o tym doszła do
Włoch i tam usłyszał ją niejaki Galileo Galilei...
Kiedy sięgamy wzrokiem poza „dobro" i „zło", wówczas znacznie łatwiej jest dostrzec i
wykorzystać to, „co tam jest". Przykładowo, kiedy jakiś Miś zje troszkę za dużo i utknie w
waszych drzwiach wejściowych...
...możecie użyć jego nogi do wieszania ręcznika, a sami wchodzić tylnymi drzwiami.
— Panie Slick, wielu ludzi zauważa obecnie, że na reklamach tytoniu nie pokazuje się już
ludzi palących papierosy, ani też popielniczek, dymu, popiołu czy innych rzeczy kojarzonych
z pańskimi wyrobami. Oczywiście, nie chciałby pan pokazywać szpitali onkologicznych czy
operacji płuc... Ale czy te obrazki czystych strumieni górskich, śnieżnych stoków, zdrowych
narciarzy, i temu podobnych, nie są jakimś oszustwem? Co by pan o tym powiedział?
—No cóż, po pierwsze, młody człowieku, społeczeństwo amerykańskie było przez wiele lat
oszukiwane twierdzeniami, że tytoń jest w jakiś sposób bezpośrednio odpowiedzialny za
różnego rodzaju problemy zdrowotne. Chciałbym powiedzieć, że nie ma na to żadnego
dowodu. To, co my robimy, jest po prostu rozsądną przeciwwagą dla takich śmiesznych
wypowiedzi i pokazywaniem naszych produktów w lepszej, lżejszej formie. Jestem dumny z
tego, że palę papierosy od wielu lat i nigdy (kaszlnięcie) nie chorowałem z powodu mojego
przyzwyczajenia, które jest zresztą bardzo przyjemne, rozluźniające i (chrząknięcie)
uspokajające. (Chrząknięcie.) Nic, powtarzani — nic (kaszlnięcie) nie może być dalsze od
prawdy (uff) niż (KASZLANIE) twierdzenie, jak to wielu teraz (CHRZĄKANIE)... Może pan to
wyłączyć na chwilę?
Być może. Ale raczej chyba nie. Nie wydaje się nam, by Sowa stanowiła wartościowy nabytek
dla uczelni. Teraz, kiedy już tak zmyślnie wprowadziliśmy Sowę do tego rozdziału, możemy
powiedzieć, że niestety stara się utrzymać swe wyobrażenie. A kiedy trzeba „utrzymywać
wyobrażenie", przeszkadza to widzeniu, „co tam jest". Jeżeli nie widzimy, „co tam jest", to jak
możemy się tego dowiedzieć? A jeżeli nie dowiemy się tego, to jak możemy tego uczyć?
Może pamiętacie, co się stało, kiedy Królik znalazł kartkę od Krzysia z napisem „WY
SZEJDŁEM BENDE ZARAZ JESTEM NAJĘTY BRYŚ" i zaniósł ją do Sowy w poszukiwaniu Światłej
Rady...
Sowa wzięła karteczkę z rąk Królika i spojrzała na nią niespokojnie. Potrafiła wprawdzie
napisać swe własne imię SOWA PSZEMONDŻAŁA, potrafiła napisać WTOREK tak, żeby było
wiadomo, że to nie jest Środa, i zupełnie dobrze potrafiła czytać, gdy nie zaglądało się jej
przez ramię i nie mówiło przez cały czas „No i co? No i co?", potrafiła też...
-No i co? — spytał Królik.
-Otóż — rzekła Sowa z mądrą i zadumaną miną.
-Wiem, co mam na myśli. Niewątpliwie.
-No i co?
-Jak najściślej — rzekła Sowa. — Najdokładniej.
I dodała po krótkim namyśle: — Gdybyś ty nie przyszedł do mnie, ja przyszłabym do ciebie.
-Po co? — spytał Królik.
-Po to samo — odparła Sowa w nadziei, że wkrótce nadejdzie jakaś pomoc.
-Wczoraj rano — powiedział Królik uroczyście — poszedłem do Krzysia. Nie było go w domu.
Tylko na drzwiach zastałem ten napis.
-Ten sam napis?
-Inny, ale sens był ten sam. I to jest bardzo dziwne.
-Zdumiewające — rzekła Sowa, znów patrząc na kartkę papieru. — I cóżeś ty zrobił?
-Nic.
-To najlepiej — rzekła Sowa najmądrzej jak umiała.
-No i co? — zagadnął znów Królik, gdy tymczasem Sowie już się zdawało, że Królik dał za
wygraną.
-Najdokładniej — rzekła Sowa.
Przez jakiś czas nie mogła nic wymyślić. I wtem, zupełnie nagle, coś jej przyszło do głowy.
-Powtórz mi. Króliku — powiedziała — dosłowną treść pierwszego napisu. To bardzo ważne.
Wszystko od tego zależy, rozumiesz? Dosłowną treść pierwszego napisu.
-Mówię ci, że była najzupełniej taka sama, co tego.
Sowa spojrzała na Królika, zastanawiając się nad tym, czy go nie strącić z drzewa na dół, lecz
wiedząc, że może to przecież zawsze uczynić, spróbowała jeszcze raz wybrnąć z tego, o
czym mówili.
-Proszę o dosłowną treść — rzekła takim tonem, jakby Królik w ogóle nic nie powiedział.
-Więc było napisane „WY SZEJDŁEM BENDE ZARAZ" tak samo jak tu, tylko że tu jest jeszcze
„JESTEM NAJĘTY BRYŚ".
Sowa wydała głębokie westchnienie ulgi.
-Ach — powiedziała — teraz już wiemy, o co chodzi.
-Dobrze, ale gdzie jest Krzyś? — rzekł Królik. — To jest najważniejsze.
Sowa znów spojrzała na karteczkę. Dla kogoś z jej wykształceniem odczytanie jej było rzeczą
łatwą. „WYSZEJDŁEM BENDE ZARAZ JESTEM NAJĘTY BRYŚ" — to właśnie zwykle pisze się w
takich wypadkach.
-Rzecz jest zupełnie jasna, drogi Króliku — rzekła.
-Krzyś zajął się jakimś Brysiem. Po prostu on i Bryś gdzieś sobie poszli. Czyś nie widział
przypadkiem w Lesie jakiegoś Brysia?
Jak się okazało, Królik nie był wcale lepszy od Sowy w rozszyfrowaniu znaczenia napisu,
ponieważ on również musiał utrzymywać wyobrażenie — kapitana Królika panującego nad
całą sytuacją — co zajmuje tyle czasu i wywołuje tyle biegania i podniecenia, że nie ma kiedy
usiąść i zastanowić się nad znaczeniem czegoś.
-Dzień dobry, Puchatku — powiedział Królik.
-Dzień dobry, Króliku — odpowiedział Puchatek sennie.
-Czy to ty ułożyłeś tę piosenkę?
-Niby tak — odpowiedział Puchatek. — To nie jest sprawa rozumu — ciągnął skromnie. —
Sam wiesz dlaczego, Króliku. Ale to tak czasami do mnie samo przychodzi.
—Aha — rzeki Królik, który nie lubił, żeby cokolwiek samo przychodziło do niego, i wolał sam
chodzić po wszystko — ale mniejsza o to. Ważne jest, czy widziałeś przypadkiem gdzieś w
Lesie Cętkowanego lub Trawiastego Brysia?
—Nie — odparł Puchatek — ani-ani. Tylko przed chwilą widziałem Tygrysa.
-To niedobrze.
-Tak — zgodził się Puchatek — i ja tak myślę.
-A może widziałeś Prosiaczka?
-Widziałem — odparł Puchatek. — Ale może to też niedobrze? — spytał nieśmiało.
-Widzisz, to zależy, czy Prosiaczek czasem czego nie widział.
-Mnie widział — odparł Puchatek.
Królik usiadł na ziemi obok Puchatka, ale poczuł się przez to o wiele mniej ważny, więc wstał
z powrotem.
Jedną z głównych korzyści płynących z widzenia, jak się rzeczy mają", jest umiejętność
rozwiązywania problemów przez obserwację i dedukcję. No bo jak moglibyśmy rozwiązać
jakiś problem, nie zobaczywszy najpierw, na czym on polega? A najlepiej zobaczyć to na
samym początku. Większość poważnych kłopotów wynika z tego, że nie dostrzegamy
drobnych problemów. „Łatwo jest pozbyć się kłopotów, zanim się zaczną" — pisał Lao-tse.
„Zrób porządek, zanim pojawi się chaos". Innymi słowy — odrobina zapobiegliwości warta
jest tony kłopotów. Jednak wszechobecna tendencja w nie umiejącym obserwować
społeczeństwie przemysłowym polega na ignorowaniu małych problemów, dopóki nie
przerodzą się w olbrzymie — a wtedy następuje panika.
Wezwijcie wojsko! Szalony tyran numer dwanaście chce zawładnąć światem! Musimy go
powstrzymać. Jeżeli będzie trzeba, poświęcimy życie nawet miliona ludzi! Och, to jest po
prostu okropne!
No to zobaczmy...
Kto sprzedał mu broń? My. Kto ćwiczył jego armię? My. Kto dostarczał mu wszystko, czego
chciał? My. Kto popierał jego dyktaturę przez całe lata tylko dlatego, że zwalczał naszych
„wrogów"? My. A kto nie dostrzegał jego chwiejnej osobowości, niszczenia wszystkich
przeciwników i ciągłych gróźb pod adresem całego świata i jego porządku? My. No to teraz
mamy.
Podobnie, jak zaczynające się kłopoty, trudno jest też dostrzec fakt, że niektóre „problemy"
naprawdę wcale nie są problemami. Ludzie, którzy nie widzą, jak się rzeczy mają", często
walczą z przeciwnościami, których w rzeczywistości nie ma, i sami stwarzają nowe
przeciwności. Albo zamieniają małe kłopoty na wielkie. Wyolbrzymianie jakiegokolwiek
problemu (czy nie-problemu) jest tradycyjnym Zachodnim podejściem do rzeczywistych czy
wymyślonych trudności: jest to emocjonalne podejście do nich, widzenie ich jako zagrożenia
dla własnego przetrwania — zagrożenia, z którym trzeba walczyć zębami i pazurami aż do
końca. Na Wschodzie tego typu podejście uważane jest za niedojrzałe. Jest to przesadzanie,
marnowanie energii. Albo, jak mówi chińskie przysłowie, „domalowywanie nóg wężowi".
Zatem, przystępując do rozwiązywania problemów, trzeba wiedzieć, czy to są problemy. Czy
to, co wydaje się złe, jest naprawdę złe? Poniższe fragmenty z tekstów taoistycznych ukazują
wagę takiego pytania. Pierwszy jest naszą adaptacją opowieści Liu Ana, znanego też jako
Huai-nan-tse:
Pewien stary człowiek i jego syn mieszkali w porzuconej fortecy na szczycie wzgórza. Jedyną
wartościową rzeczą, jaką posiadali, był koń.
Któregoś dnia koń uciekł. Sąsiedzi przyszli wyrazić im swe współczucie.
-To naprawdę straszne! — mówili.
-A skąd wiecie? — spytał starzec.Następnego dnia koń wrócił, przyprowadzając ze sobą kilka
dzikich koni. Stary człowiek i jego syn zamknęli je w zagrodzie. Nadbiegli sąsiedzi.
-To naprawdę wspaniałe! — mówili.
-A skąd wiecie? — pytał stary człowiek.Następnego dnia syn próbował ujeździć jednego z
dzikich koni. Spadł i złamał nogę. Sąsiedzi nadeszli, kiedy tylko dowiedzieli się o tym.
-To naprawdę fatalne! — mówili.
-A skąd wiecie? — znów pytał starzec.Następnego dnia nadciągnęła armia, zabierając
wszystkich młodych ludzi do wojska, aby walczyć przeciw barbarzyńcom z północy. Wielu z
nich już nigdy nie miało wrócić. Syna starego człowieka nie wzięto, bo miał złamaną nogę.
Uważa się, że dobrze jest żyć długo, ale wielu spędza swe życie siedząc i narzekając,
oglądając telewizję, opisując swe operacje, opowiadając setny raz, co ciocia Gertruda
powiedziała czterdzieści lat temu. Wiele osób, które coś osiągnęły, zmarło młodo, ale
przeżywały one w pełni każdą minutę danego im czasu. Jak zauważył Chuang-tse, nawet
śmierć niekoniecznie musi być zła:
Skąd możemy wiedzieć, że trzymanie się życia nie jest błędem? Może nasz strach przed
nadejściem jego końca jest niczym zabłądzenie i niemożność powrotu do domu.
Li Chi była córką nadgranicznego wodza Ai Fenga. Kiedy książę Hsien poprosił o jej rękę,
płakała tak długo, aż całe rękawy miała mokre od łez. Lecz kiedy poznała księcia bliżej i
zamieszkała w jego pałacu, śmiała się ze swych wcześniejszych lęków i smutków. Skąd
możemy wiedzieć, że duchy zmarłych nie robią tak samo?
Ci, którzy śnią o ucztach, mogą obudzić się i zastać głód i niedolę. Ci, którzy śnią o głodzie,
mogą po zbudzeniu wstać i wyruszyć na polowanie. Podczas snu jednak nie zdają sobie z
tego sprawy... Lecz kiedy się obudzą, wiedzą, że był to tylko sen. Pewnego dnia nadejdzie
wielkie przebudzenie i wtedy dowiemy się, że nasze życie było jak sen...
Słowa te mogą wydać się dziwne, ale po wielu latach, niespodziewanie któregoś ranka lub
wieczoru, możemy spotkać kogoś, kto nam je wytłumaczy.
Tymczasem przyjrzyjmy się naszemu życiu i życiu wokół nas, i żyjmy. Zanim zaczniemy
płakać i modlić się do wszechświata, aby nie wystawiał nas na próby i doświadczenia,
możemy zastanowić się, co on nam dał. Być może rzeczy „dobre" to sprawdziany, i to trudne,
a rzeczy „złe" to prezenty, pozwalające nam rozwijać się: problemy, które musimy
rozwiązywać, sytuacje, których musimy się nauczyć unikać, przyzwyczajenia, które musimy
zmienić, warunki, które musimy zaakceptować, lekcje, których musimy się nauczyć, rzeczy,
które musimy zmienić — wszystko to są okazje do znalezienia Mądrości, Szczęścia i Prawdy.
Cytując Williama Blake'a:
Kiedy widzimy, Jak się sprawy mają", dostrzegamy w nich świat magii — świat, który tkwił w
nich cały czas. I zaczynamy się zastanawiać, jak mogliśmy nie zauważyć go wcześniej. Jak
pisał Henry David Thoreau:
Czymże jest nauka historii czy filozofii, albo poezja bez względu na to, jak dobrze dobrana,
albo najlepsze towarzystwo, albo najwspanialsza kariera życiowa, w porównaniu do
umiejętności patrzenia zawsze na to, co jest do zobaczenia? Czy ty będziesz tylko
czytelnikiem, zwykłym studentem, czy też widzącym? Odczytaj swój los, zobacz, co cię
czeka, i idź w przyszłość.
No a teraz mamy zagadkę dla Puchatka, kiedy wróci: Jeżeli „dobre” niekoniecznie jest dobre,
a „złe” niekoniecznie jest złe, to jakie jest „małe”?
Proste serce
Wiatr wiał im teraz w oczy i uszki Prosiaczka trzepotały na nim jak chorągiewki, gdy tak szedł
i torował sobie drogę. I zdawało się, że minęły całe godziny, nim znalazł dla nich schron w
Stumilowym Lesie. A potem znów sterczały mu prosto i trochę niespokojnie nasłuchiwały, jak
wyje wiatr wśród wierzchołków drzew.
— a może jakieś drzewo zwali się na nas, kiedy będziemy akurat pod nim przechodzić?
— a może nie? — rzekł Puchatek po dokładnym namyśle.
Prosiaczka to uspokoiło, a po chwili obydwaj kołatali i dzwonili radośnie do drzwi Sowy.
"Ludzi doskonałej Cnoty nie spali ogień i nie utopi woda. Nie skrzywdzi ich też gorąco czy
zimno, ani nie zranią dzikie zwierzęta. Rzecz nie polega na tym, że są obojętni — chodzi o
to, że potrafią odróżnić, kiedy mogą bezpiecznie odpoczywać, a kiedy może im grozić
niebezpieczeństwo. Są czujni zarówno wtedy, kiedy im się dobrze wiedzie, jak i wówczas, gdy
spotka ich zły los, ostrożni, kiedy wędrują i wracają, i nic ich nie może skrzywdzić."
Nic, to znaczy dopóki nie będą pili herbaty w czasie burzy na drzewie Sowy...
Nagle rozległ się okropny trzask.
-Uwaga! — zawołał Puchatek. — Ostrożnie, zegar! Z drogi, Prosiaczku! Prosiaczku, lecę na
ciebie!
-Pomocy! — zawołał Prosiaczek.
Strona pokoju, po której siedział Puchatek, powoli uniosła się w górę, a fotel, na którym
siedział, zaczął zsuwać się w dół na krzesło Prosiaczka. Zegar zsunął się łagodnie wzdłuż
półeczki kominka, zgarniając po drodze wazoniki, i wszystko to razem zleciało na to, co
kiedyś było podłogą, a co teraz chciało się przekonać, jak to jest, kiedy się jest ścianą. Wuj
Robert, który teraz miał zostać nowym dywanikiem sprzed kominka i ciągnął za sobą resztę
swojej ściany jako dywan, spotkał po drodze krzesło Prosiaczka akurat wtedy, gdy Prosiaczek
miał je opuścić. I przez chwilę nie można się było rozeznać, co jest czym. I wtedy rozległ się
nowy, głośny trzask... po czym salonik Sowy nagle opamiętał się i zapadła cisza.
I tak dom Sowy umieszczony wysoko na drzewie znalazł się nagle na parterze. Ale się zrobił
bigos!
—Bigos? — zainteresował się Puchatek.
Słowem na określenie taoistycznej wrażliwości jest „współdziałanie". Jak pisał Lao-tse: „Dobry
wędrowiec nie zostawia śladów" —-jest wrażliwy (a zatem również pełen szacunku)
względem swego środowiska i działa zgodnie z prawami przyrody, które nim rządzą. Jak
kameleon, stapia się z tym, „co tam jest". A czyni to poprzez świadomość wynikającą ze
zredukowania własnego ego do zera. Jak ujął to Chuang-tse:
Temu, kto nie mieszka w sobie, kształty rzeczy jawią się takimi, jakimi są. Porusza się on jak
woda, odbija jak zwierciadło, reaguje jak echo. Jego lekkość sprawia, że zdaje się znikać.
Nieruchomy jak czyste jezioro, żyje w harmonii ze wszystkim wokół niego i pozostaje taki na
dobre i złe. Nie stara się wyprzedzić innych, ale podąża za nimi.
-Ale gdzie jest ten bigos? — spytał Puchatek.
-Proszę, Puchatku — nie przeszkadzaj teraz. Idź, zajrzyj do lodówki.
-W lodówce nic nie ma.
-Tak? To chyba nie moja wina.
W rogu pokoju obrus zaczął się wiercić, potem skręcił się w kulę i potoczył w poprzek pokoju,
raz czy dwa razy podskoczył w górę i wysunął dwoje uszu.
I Prosiaczek znów się pojawił, a więc możemy przejść do drugiej podziwianej cechy
wspomnianej wcześniej w tym rozdziale: skromności. Zaczniemy od naszego ulubionego
fragmentu z pism Chuang-tse:
"W drodze do Sung, Yang-tse spędził noc w gospodzie. Karczmarz miał dwie żony — jedną
piękną, a drugą bardzo przeciętną. Tę przeciętną traktował z szacunkiem i miłością, podczas
gdy piękną zupełnie ignorował. Następnego dnia Yang-tse zapytał chłopca pomagającego w
gospodzie, dlaczego tak jest. Ten odparł:
—Ta piękna wie, że jest piękna, a przeciętna wie, że jest przeciętna.
Po powrocie Yang-tse zwrócił się do swych uczniów:
—Zapamiętajcie to sobie, moi uczniowie. Odsuńcie od siebie dumę i zaufajcie swej cnocie.
Jeżeli tak uczynicie, czyż będą mogli was nie kochać?"
Dla typowego Zachodniego umysłu „większy" znaczy „lepszy": duży człowiek walczy lepiej
niż mały, duża korporacja jest potężniejsza niż mała firma, dorosły jest mądrzejszy od
dziecka. Podejście taoistyczne mówi: wcale tak nie jest.
Czy naprawdę duży człowiek walczy lepiej niż mały? Nasz wcześniej wspomniany nauczyciel
T'ai Chi Ch'üan, bardzo mały człowiek nawet jak na Chińczyka, został pewnego razu osaczony
w wąskiej uliczce w Hongkongu przez bandę uzbrojonych rzezimieszków. I oni przegrali. W
sztukach walki, tak jak w prawdziwym życiu, uważać trzeba nie na wielkiego przeciwnika, ale
właśnie na małego. Tak jest z wielu powodów — zarówno fizycznych (niższy środek
ciężkości), jak umysłowych (sztuczki, jakich się nauczył w związku ze swoją niższością), jak
też z emocjonalnych (bez blokady mięśniowego ego można się poruszać znacznie szybciej).
Duzi ludzie są zwykle leniwi i wolni, polegają na swych muskułach w każdej trudnej sytuacji.
Mali ludzie są znacznie bardziej energiczni, giętcy i czujni, z lepiej wyćwiczonym systemem
nerwowym i mniejszą wagą do dźwigania. Jakże często widzieliśmy małych zawodników
tańczących wokół swych wielkich przeciwników, uderzających i odskakujących do woli.
Śmieszne jest zatem, kiedy ktoś opowiada, jaki to ten wielki rzeźnik jest wielki. Cóż z tego, że
jest prawie taki jak ciężarówka, kiedy nie potrafi was złapać? Żeby wyjaśnić to dokładniej,
przytoczymy chińską opowieść „Małpy i konik polny":
Pewnego dnia, dawno temu, kilka małp żyjących w górach stwierdziło, że wolałyby
zamieszkać w dolinie, gdzie jest znacznie cieplej. Kiedy jednak zeszły z gór do doliny, nie
mogły znieść koników polnych. Usiłowały więc przekonać koniki polne, żeby się wyniosły,
najpierw łagodnymi namowami, a później groźbami. Ale koniki polne stanowczo odmawiały.
-Wy śmieszne małe istoty! — ryczał wódz małp. — Jeżeli nie odejdziecie same, przepędzimy
was siłą! Jutro rozprawimy się z wami!
-Dobrze — odpowiedział wódz koników polnych, — Jeżeli tak chcecie.
Następnego dnia małpy wkroczyły do doliny, uzbrojone w ciężkie maczugi.
-Wyłaźcie, koniki polne! — wrzeszczały. — Gdzie się chowacie?
-Tu jesteśmy! — odpowiedziały koniki polne i rzuciły się na swych przeciwników.
Bach, bach, bach — trzaskały maczugi, kiedy jedne małpy waliły inne. Koniki polne były dla
nich jednak za szybkie. Wódz małp zauważył z obrzydzeniem,że wódz koników polnych
wylądował na jego nosie.
-Ja go biorę, wodzu! — powiedziała małpa stojąca obok.
Wymierzyła potężny cios maczugą, chybiając konika polnego (który już skoczył gdzie indziej),
ale wbijając nos wodza małp głęboko między jego oczy. Podobnie się działo z nosami innych
małp. W końcu małpy powlokły się z powrotem w góry, a dolina była znów cicha i spokojna.
Dlatego właśnie małpy unikają dolin i mają rozkwaszone nosy.
Za stołem, w drugim końcu pokoju, zrobił się nagle rumor i w chwilę potem Sowa znów była z
nimi.
-Ach, Prosiaczku — rzekła Sowa z bardzo strapioną miną — gdzie jest Puchatek?
-Nie jestem tego zupełnie pewien — odparł Puchatek.
I wreszcie odnośnie do ostatniego punktu: Czy dorosły jest rzeczywiście mądrzejszy od
dziecka? Na poziomie jednostki zależy, oczywiście, od tego, który dorosły i które dziecko. Ale
generalnie dla taoisty mądrość jest stanem dziecka. Dzieci się z nią rodzą, a większość
dorosłych traci ją albo jej dużą część. A ci, którzy nie tracą, są, w takim czy innym sensie, jak
dzieci. Czy to tylko przypadek, że chiński przyrostek -tse, oznaczający „mistrza", dosłownie
znaczy „dziecko"? Jak napisał konfucjański, ale zaskakująco taoistyczny, filozof Meng-tse:
„Wielki człowiek zachowuje umysł dziecka". I, jak pokazuje poniższa opowieść Chuang-tse,
wielki człowiek również s z a n u j e umysł dziecka:
Poznaj światło,
Ale trzymaj się w cieniu.
Stań się wzorem
Dla wszystkiego pod nieboskłonem.
Tak jak wzór się powtarza,
Działaj stale w Cnocie;
Wróć do początku.
Poznaj wysokości,
Ale trzymaj się nisko.
Stań się doliną
Dla wszystkiego pod nieboskłonem.
Tak jak dolina daje obfitość,
Dawaj stale w Cnocie;
Wróć do naturalnej prostoty.
Kiedy współdziałamy z Potęgą Małego, naśladujemy samą Drogę, jak bowiem wskazał Lao-
tse w rozdziale trzydziestym czwartym:
-Bardzo to ładne, Prosiaczku... to znaczy, piosenka. Ale to cię nigdzie nie doprowadzi,
rozumiesz.
-Nie rozumiem — odrzekł Prosiaczek.
-To znaczy, że takie podejście ci nie pomoże. Jeżeli dalej będziesz powtarzał takie myśli, to
po prostu będziesz przekonywał sam siebie,że jesteś bezradny. Czy nie dlatego tak się boisz?
-No cóż — powiedział Prosiaczek — kiedy jest się tylko Bardzo Małym Zwierzątkiem...
-Gdybym mógł ci zasugerować...
-Tak?
"Yao oglądał widoki w Hua, kiedy rozpoznał go strażnik graniczny i podszedł do niego,
mówiąc:
-Czyżby to był Mistrz? Niech Mistrz będzie błogosławiony! Niech życie jego będzie długie!
-Cyt! — powiedział Yao.
-Oby Mistrz został bogaty!
-Cyt!
-Oby miał wielu synów!
-Cyt!
-Jakże to? — zapytał strażnik graniczny. — Długie życie, bogactwo i wielu synów — tego
pragną wszyscy. Dlaczego ty ich nie chcesz?
-Wielu synów — odparł Yao — oznacza wiele trosk. Bogactwo oznacza wiele kłopotów.
Długie życie oznacza długie cierpienie niesprawiedliwości. Nie jest to zgodne z uprawianiem
Cnoty. Oto dlaczego ich nie pragnę.
—Przedtem — odpowiedział strażnik graniczny — myślałem, że jesteś Mistrzem. Teraz widzę,
że jesteś tylko Wyniosłym Człowiekiem. Niebiosa, zsyłając ci synów, z pewnością zatroszczą
się o pracę dla nich. Gdybyś doczekał się wielu synów, a oni mieli pracę, to jakie miałbyś
mieć troski? Gdybyś miał wielkie bogactwo i podzielił się nim z innymi, to jakie miałbyśmieć
kłopoty? A co do długiego życia... Mędrzec znajduje sobie mieszkanie jak przepiórka, bez
kłopotu czy wysiłku. Żywiony jest jak pisklę, przez zapewniającą wszystko Drogę Niebios.
Podróżuje przez życie niczym ptak w locie, nie zostawiając śladów swej wędrówki. Kiedy
cesarstwo podąża za Drogą, on dzieli dobrobyt wszystkich. A kiedy zgubi Drogę, on oddala
się, by uprawiać swą Cnotę. Po wielu latach życia w zadowoleniu, opuszcza tę ziemię i stąpa
po białych chmurach. Nie sięgnie go żadne zło. Wolny jest od nieszczęścia. Jakąż on cierpi
niesprawiedliwość?
I po tych słowach strażnik graniczny odwrócił się i odszedł. Yao podążył za nim, wołając:
-Zaczekaj! Chciałbym cię zapytać...
-Idź precz! — odpowiedział strażnik graniczny."
W chwilę potem Prosiaczek był już na górze. Otworzył skrzynkę do listów i wlazł do środka.
Po czym, gdy się odwiązał, zaczął przeciskać się przez otwór, przez który, w dawnych
czasach, gdy drzwi frontowe były jeszcze drzwiami frontowymi, wpadało wiele
nieoczekiwanych listów, które Sowa Pszemondżała pisała do siebie samej.
Prosiaczek wciskał się i wciskał z całych sił, aż przedostał się na drugą stronę.
I ich było Zwycięstwo. I nadeszła Pomoc i Ratunek. Co pokazuje...
-Znowu jestem — powiedział Prosiaczek.
-No tak. I co, nowa piosenka?
-Tak, nowa.
-Dobrze, posłuchajmy.
Dzień Prosiaczka
Za pomocą sznura wyciągali ze starego mieszkania Sowy krzesła, obrazy i rozmaite rzeczy,
żeby wszystko było gotowe do ustawienia w nowym. Kangurzyca stała na dole i wiążąc
rzeczy wykrzykiwała do Sowy: „Ta brudna stara ścierka nie będzie ci już chyba potrzebna./?
A co będzie z tym dywanikiem? Jest cały w dziurach!" A Sowa wołała z oburzeniem:
— Oczywiście, że będzie mi potrzebna; jest to tylko kwestia umiejętnego porządkowania
rzeczy i zaznaczam, że to nie jest żadna ścierka, tylko mój szal.
Maleństwo za każdym pociągnięciem sznura wjeżdżało w górę i zjeżdżało na nim w dół z
jakimś nowym przedmiotem, co trochę gniewało Mamę-Kangurzycę, która nigdy nie
wiedziała, gdzie go szukać. Dość, że w końcu pokłóciła się z Sową i powiedziała, że jej dom
jest wilgotną i brudną ruderą i że był już najwyższy czas, żeby się wywalił.
— Proszę tylko spojrzeć na te okropne gniazda muchomorów, o tam, w rogu.
Sowa spojrzała w dół trochę zdziwiona, bo nic o tym nie wiedziała. A potem roześmiała się
trochę sarkastycznie i wyjaśniła, że jest to gąbka i że jeśli ktoś nie potrafi odróżnić zwykłej
gąbki kąpielowej od muchomora, to są ładne rzeczy.
— Dobrze — powiedziała Kangurzyca.
A Maleństwo wpadło jak bomba do mieszkania, wrzeszcząc:
— Muszę zobaczyć gąbkę Sowy! O, jest! Ach, Sowo, to nie jest gąbka, tylko gąbczysko. Czy
wiesz, co to jest gąbczysko, Sowo? To się robi wtedy, kiedy gąbka jest już zupełnie...
— Fe, Maleństwo — powiedziała z wyrzutem Kangurzyca, ponieważ nie jest to sposób
mówienia do kogoś, kto potrafi napisać słowo WTOREK.
Cóż takiego przypomina nam dom Sowy? Tak jakoś wydaje się dobrze znany. Przejdźmy się
po nim, jakby jeszcze stał na miejscu — może nasuną się nam pewne skojarzenia.
Zobaczmy... Cały wygląda tak, jakby kusił siły przyrody, żeby go rozwaliły. Już od dłuższego
czasu staczał się powoli w kierunku takiego stanu, którego nie da się już naprawić, ponieważ
właściciel nie zajmował się zupełnie jego utrzymaniem i naprawami, ale myślał o innych
sprawach... No tak — on przypomina naszą cywilizację. Czy ona także zostanie rozwalona?
Chcielibyśmy zapytać: „Ciekawe, co się z nią stanie?" Niestety, nie możemy o to zapytać,
ponieważ wiemy.
Intrygujące jest, a niekiedy nawet niesamowite, jak historia lubi się powtarzać. Wygląda na
to, że ów krytykowany przez Lao-tse i innych dawnych taoistów konfucjanista „Ja-
Najważniejszy Pan Wojny" przybrał się w nowe piórka i wrócił, aby ponownie przejąć
dowodzenie. Czytając w Tao Te Ching opis ówczesnego społeczeństwa, ma się dziwne
wrażenie, że został napisany przedwczoraj. I znów taoizm, mimo jego wieku, wydaje się
bardzo na czasie. I znów być może ma coś do zaoferowania.
Jesteśmy przekonani, że nie było dobre dla naszego narodu, kiedy przeszedł z oświeconej
epoki prezydenta Johna F. Kennedy'ego (który, być może niezupełnie przypadkowo, czasami
cytował Tao Te Ching) do usianej skandalami ery administracji Kandydatów Grup Interesów,
którzy — owijając się w Gwiaździsty Sztandar patriotyzmu — zdają się stawiać sobie za punkt
honoru rozwalenie naszej demokracji i zniszczenie naszej ziemi, powietrza i wody. Od wielu
lat nie widać już nigdzie inteligentnych i bezinteresownych aktywistów, a za to wszędzie
spotkać można egocentrycznych i ignoranckich konserwatystów. A to nie jest dokładnie tym,
co chcielibyśmy nazwać Drogą Zdrowego Społeczeństwa.
Trudno też zrozumieć, dlaczego tych ludzi nazywa się konserwatystami, kiedy oni niczego nie
konserwują. Nie konserwują bogactw naturalnych. Zużywają je tak szybko, jak to tylko
możliwe. Nie konserwują moralności i rodziny, mimo przechwalania się na wszystkie strony
swą prawością — przechwalania, które brzmi jak bluźnierstwo w ustach ludzi gromadzących
pieniądze w wyniku przedsięwzięć komercyjnych, szydzących z wartości moralnych i
wypędzających na ulicę zubożałe rodziny, wdowy i sieroty. Oni z pewnością nie konserwują
pieniędzy. A już szczególnie pieniędzy podatników. Wydaje się, że konserwują jedynie te
wartości, które ludzkość powinna była odrzucić już dawno: klapki na oczach, nietolerancję,
niewrażliwość na krzywdę ludzką, bigoterię i chciwość.
Konserwatyści (będąc bardzo religijnymi ludźmi, jak mówią) wierzą, że „Bóg pomaga tym,
którzy sami sobie pomagają". A zatem pomagają sobie zdobyć wszystko, na czym położą
ręce. Jednak nie można się raczej spodziewać, że pomogą innym, a tym bardziej, że pomogą
ziemi.
W ostatnich latach, na przykład, „konserwatywni" przywódcy naszego narodu rozpoczęli
wojnę, aby odebrać Irakowi pola naftowe Kuwejtu. Prowadzili ją w ten sposób, że najpierw
zbombardowali nadmorskie szyby naftowe (doprowadzając do największego w dziejach
wylewu ropy do morza), czym skłonili przeciwników do podpalenia 30 procent kuwejckich
szybów, a potem zabili ćwierć miliona ludzi (z których wielu było cywilami mieszkającymi
daleko od obiektów militarnych). Była to najbardziej wyniszczająca dla środowiska wojna w
całej historii wojskowości. Rachunek: 60 miliardów dolarów. Zupełnie zarzucili troskę o
zachowanie energii, co cechowało ich poprzedników, wycofując prawie w całości
finansowanie badań nad wykorzystaniem energii słonecznej (po czym, jak zwykłe,
Japończycy zauważyli to i przejęli pierwszeństwo również w tej dziedzinie), przekazali
olbrzymie środki budżetowe (z kieszeni podatników) na rozwój energetyki atomowej,
naciskali na prowadzenie wierceń w poszukiwaniu ropy naftowej w nielicznych już ostojach
dzikiej przyrody i na wodach przybrzeżnych, konsekwentnie odmawiali przeprowadzenia
kosztownej likwidacji wysypisk toksycznych odpadów — i tak dalej, i tak dalej. Jeżeli mamy
takich rozrzutnych i niszczycielskich „przywódców", to po co nam wrogowie?
Na nieszczęście dla tych z nas, którzy chcieliby przejść do większych i lepszych spraw —
takich jak postęp ludzkości i zapewnienie jej przetrwania — większość przywódców
politycznych będących obecnie przy władzy wydaje się nie przejmować nikim poza sobą. Jak
w dawnych czasach, oznacza to wojnę.
Obecnie miliardy dolarów amerykańskich podatników są corocznie wydawane na
przygotowania do wojny, co wpędza naród w niespłacalny dług, gdy tymczasem w miastach
całego kraju nie opodatkowani szefowie gangów jeżdżą limuzynami, handlarze narkotyków i
psychopaci czyhają na porzucone dzieci, a bezdomne babcie pchają ulicami w wózkach
sklepowych swój ziemski dobytek.
Do naszych parków narodowych wkraczają coraz bardziej rozprzestrzeniające się poligony i
tereny wojskowe, zamieniając kawałek po kawałku obszary dzikiej przyrody w prawdziwą
„dzicz". Biuro Zarządzania Ziemią do tej pory „wydzierżawiło" wojsku siedemnaście milionów
akrów. Zarząd Lasów Stanów Zjednoczonych zezwolił na prowadzenie stu sześćdziesięciu
trzech ćwiczeń wojskowych na trzech milionach akrów lasu rozrzuconych po pięćdziesięciu
siedmiu narodowych kompleksach leśnych. A oto trzy krótkie przykłady, co to oznacza w
praktyce...
Korpus Inżynierski Armii Stanów Zjednoczonych nazywa Staw F w Górach Skalistych
„najbardziej zanieczyszczoną milą kwadratową na ziemi". Tysiące zwierząt i ptaków zginęło
po wypiciu jego wody albo nurkowaniu w niej. Łańcuch „Bravo 20" w górach Nevady
przedstawia iście księżycowy krajobraz po pięćdziesięciu latach nieustannego ćwiczenia
artylerii. W latach 1983 - 1984 woda jeziora Stillwater, będącego narodowym rezerwatem,
wylała się i wymieszała z trującymi chemikaliami pozostałymi w kraterach po wybuchach
pocisków, a potem cofnęła się i zatruła siedem milionów ryb i niezliczoną ilość ptaków.
Dwadzieścia trzy miliony pocisków artyleryjskich, czołgowych i moździerzowych wystrzelono
w lasach i na polach Poligonu Jeffersona w Indianie o powierzchni dziewięćdziesięciu mil
kwadratowych. Około półtora miliona z nich jeszcze nie wybuchło, a wiele jest pod ziemią i
praktycznie nie można ich zlokalizować. Pewien ekspert stwierdził, że aby oczyścić ten
niegdyś dziewiczy teren, trzeba byłoby usunąć trzydzieści stóp ziemi specjalnymi
pancernymi buldożerami — trzydzieści stóp w głąb na obszarze dziewięćdziesięciu mil
kwadratowych.
W czasie gdy Armia Stanów Zjednoczonych coraz intensywniej niszczy ziemię za pieniądze
podatników i wznieca nacjonalizm „wygraną" wojną w Zatoce Perskiej, zabijanie w kraju
również się wzmaga. Obywatele Stanów Zjednoczonych zabijają się nawzajem z pistoletów z
szybkością sześćdziesięciu czterech śmierci dziennie — czyli więcej Amerykanów ginie w ten
sposób w ciągu dwóch i pół roku, niż zginęło ich w trwającej szesnaście lat wojnie w
Wietnamie (a rannych zostaje dodatkowo sto tysięcy rocznie).
A więc... może czas już na nowe podejście do rządzenia. Albo stare podejście. Albo w ogóle
jakiekolwiek podejście.
„Kiedy cesarstwo podąża za Drogą — pisał Lao-tse — konie ciągną wozy z nawozami po
polach. Kiedy cesarstwo gubi Drogę, konie ciągną rydwany bojowe przed murami miast". A
także:
Taoistycznym ideałem jest rządzenie przez „napełnianie żołądków i budowanie kości” — czyli
opiekowanie się społeczeństwem, poczynając od jego dołów. Dzisiejsi politycy w rządzie,
biznesie i przemyśle „opiekują się społeczeństwem", dając coraz więcej pieniędzy tym,
którzy są na szczycie drabiny społecznej. I tu jest „pies pogrzebany". Lao-tse następująco
opisał tę sytuację;
-Prosiaczku — zaczął Puchatek trochę nieśmiało, gdy przez pewien czas szli obok siebie w
milczeniu.
-Co, Puchatku?
-Czy przypominasz sobie, jak mówiłem, że mogłaby zostać napisana Pochwalna Pieśń
Puchatka o Tym, Co Już Wiesz?
-Tak mówiłeś, Puchatku? — spytał Prosiaczek, którego nosek stawał się powoli
purpurowy. — Ach, tak, zdaje się, że coś takiego mówiłeś.
-Otóż została ona napisana, Prosiaczku. Purpura z Prosiaczkowego nosa przeszła powoli na
jego uszka i tam została.
-Czyż tak, Puchatku? — zapytał zdławionym głosem. — O tym jak... Czy naprawdę o tym jest
napisane, Puchatku?
-Tak, Prosiaczku.
Koniuszki uszu Prosiaczka zapłonęły nagle i Prosiaczek spróbował coś powiedzieć, ale mimo
że raz czy dwa razy przełknął ślinę, nic z tego nie wyszło. Więc Puchatek ciągnął dalej:
-Jest tam siedem zwrotek.
-Siedem? — zapytał Prosiaczek, siląc się na obojętność.
Jeżeli w tym miejscu wydamy się sobie nieco prosiaczkowaci, nieco zniechęceni do
bezwarunkowego wprowadzenia do przyszłości ślepego optymizmu spod znaku „bi-znes-jak-
to-biznes", to jest tak zapewne dlatego, że żyjemy w kraju, który przy 5 procentach ludności
świata konsumuje 25 procent energii świata, emituje 25 procent gazów powodujących efekt
cieplarniany, a jednocześnie nie ogranicza emisji dwutlenku węgla. Podczas gdy Niemcy i
Japonia od wielu lat zbierają gospodarcze żniwa dużych inwestycji na oszczędzanie energii —
dzięki czemu niemiecki system gospodarczy staje się modelem dla całej Europejskiej
Wspólnoty Gospodarczej — nasze społeczeństwo prawie całkowicie to zignorowało i wydaje
pieniądze na wiadome rzeczy.
Tak, mamy wątpliwości co do miłości, jakiej nasza ziemia potrzebuje. Ale czyż miłość nie ma
swego źródła w domu? A jednak nawet krótki rzut oka na wnętrze typowego amerykańskiego
domu i garażu ujawni zadziwiającą ilość antyziemskich chemikaliów, którymi bronimy
dostępu sił natury do naszego progu. A na zewnątrz... Amerykanie wylewają rocznie
sześćdziesiąt siedem milionów funtów pestycydów na publiczne trawniki — więcej niż
zużywają farmerzy przy produkcji nasiąkniętej pestycydami żywności. Niektóre z trzydziestu
czterech rodzajów chemikaliów stosowanych na tych „cudownych trawnikach” nie były
testowane od lat czterdziestych. A pozostałe też nie muszą być szczególnie bezpieczne...
Jeżeli jesteśmy jeszcze niezdecydowani, czy możemy nadal zachowywać się w tak
nieodpowiedzialny sposób i nie będziemy musieli zapłacić nieuniknionej ceny, to jest tak
zapewne dlatego, że żyjemy na planecie, na której codziennie znika od pięciu do dziesięciu
gatunków życia, co minutę wycina się ponad siedemdziesiąt pięć akrów lasu, jedna trzecia
lądu stałego zamieniła się w pustynię, a zagrażające życiu susze i powodzie stają się z roku
na rok coraz częstsze. I nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zastanawiać się, jak długo
nasza planeta to wytrzyma.
A kiedy słyszymy wielkie przemowy o rosnącej świadomości ekologicznej i ludzkiej zdolności
rozwiązania każdego problemu i jednocześnie widzimy, jak wielu ludzi nadal traktuje ziemię i
żyjące na niej stworzenia, które uciekają, odlatują, odpływają i odpełzają jak najdalej od
człowieka, a pozostają tylko te, które rosną w ziemi i nie mogą się poruszać — to nie
pozostaje nam nic innego, jak tylko zastanawiać się, „kto tu kogo oszukuje".
Potem idziemy do świata przyrody, obserwujemy i nasłuchujemy. I mówi nam, że nadciąga
Wielka Burza i że niedługo sprawy przyjmą bardzo interesujący obrót, naprawdę bardzo
interesujący.
Chcielibyśmy przekazać coś, czego dowiedzieliśmy się od samej ziemi, od taoistów,
buddystów tybetańskich, Indian amerykańskich, pism proroka Izajasza i innych: Oto
nadchodzi nowy sposób życia — tak odmienny od dzisiejszego, że trudno go opisać, jeżeli w
ogóle jest to możliwe. Można by go nazwać Dniem Prosiaczka.
Zanim nadejdzie, chcielibyśmy powiedzieć tym ludziom, którzy nie mieli chęci albo czasu, by
zaznajomić się ze światem przyrody: Nie martwcie się — i tak będziecie musieli się z nim
zaznajomić. A to dlatego, że w ciągu najbliższych kilku lat świat przyrody zacznie przychodzić
do was (choć niekoniecznie w taki sposób, w jaki byście chcieli). Może byłoby z korzyścią dla
was, gdybyście już teraz zaczęli się z nim zaznajamiać. To tylko taka sugestia.
-Cóż.
-Ale kończąc to, co zaczęliśmy...
-Czy wielu ludzi uświadamia to sobie, czy też nie — człowiek, Zwierzę Niższego Rzędu, okazał
się niezdolny do utrzymania przy życiu własnego gatunku — a także innych. — przez dłuższy
czas. Zatem ziemia zaczyna realizować własny plan naprawy sytuacji. Wierna swemu
duchowi szczodrobliwości, łagodności i miłości, ostrzegała nas wielokrotnie o tym, co
zamierza uczynić — właśnie „uczynić" — aby gatunek ludzki przetrwał. Ludzie wrażliwi na jej
głos odbierają te ostrzeżenia. Ale pewnego dnia, kiedy najmniej będą się tego spodziewać, ci
niewrażliwi znajdą się nagle „na dworze w mróz", jak te mamuty, znajdowane od czasu do
czasu w bryłach lodu, z jeszcze świeżymi roślinami w pyskach i takim wyrazem oczu, jakby
mówiły: „Co to? Kto wyłączył ogrzewanie?" Naszym zdaniem, główną przyczyną Tego Co
Nadchodzi jest obecne obnażanie naszej planety — masowe wycinanie jej lasów.
Podczas gdy obywatele amerykańscy wydają rocznie miliard dolarów ze swych podatków na
finansowanie prowadzonego przez Zarząd Lasów Stanów Zjednoczonych Wielkiego
Rozdawania starodrzewu lasów państwowych przemysłowi wyrębowemu i Japonii —
sprawiając, że niezliczone zwierzęta i ptaki tracą swe domy — to rząd Chin stale zatrudnia
czterdzieści pięć milionów ludzi przy zalesianiu, wprowadza sadzenie drzew jako
obowiązkowe zajęcie w szkołach i zarządza, że każdy obywatel Chin powyżej jedenastu lat
musi zasadzić od trzech do pięciu drzew rocznie. (Mniejsze dzieci uczy się siania i
pielęgnowania traw i kwiatów.) Może ci ludzie o Czymś wiedzą.
No tak. Ale idźmy dalej. Chcielibyśmy zaproponować parę rzeczy, które pomogą nam
podczas Nadchodzącego Przejścia.
Mamy nadzieję, iż teraz jest już jasne, że taoizm nie jest Drogą Bez Zakrętów. Wszakże
taoizm podąża za Tao, a Tao nie działa sztywno i nieelastycznie. Jak to wyraźnie podkreślił
Lao-tse w pierwszym wersecie Tao Te Ching: „Droga, za którą można podążać [dosłownie:
„Droga, która może być Drogą"], nie jest niezmienną drogą" (werset ten jest zwykle
tłumaczony: „Droga, którą można opisać, nie jest Wieczną Drogą"). Tradycyjnie taoizm
uznawany jest za Drogę Smoka — smok jest chińskim symbolem przemiany. Biorąc pod
uwagę złą prasę, jaką smoki miały w naszej części świata, może lepszym symbolem byłby
Motyl. Ale bez względu na symbol, taoizm jest Drogą Przemiany — drogą, na której coś
zmienia się w coś innego.
Całkiem słusznie przez całe wieki kojarzono taoizm z magią, ponieważ taoizm jest, na takim
czy innym poziomie, formą magii — bardzo praktycznej magii, ale niewątpliwie magii.
Zdradzimy tu dwa sekrety tej magii — dwie zasady taoistycznej przemiany, które mogą
okazać się przydatne w nadchodzących latach. Pierwsza mówi: Zamień negatywne w
pozytywne. Druga mówi: Przyciągaj pozytywne pozytywnym. W przeciwieństwie do
niektórych innych sekretów taoistycznych, nie ma wielkiego niebezpieczeństwa, że wpadną
one w niepowołane ręce — ponieważ w niepowołanych rękach nie będą działały. Możemy
jeszcze dodać, że najlepiej działają w rękach Prosiaczków.
„Przemień negatywne w pozytywne" to zasada dobrze znana w taoistycznych sztukach walki.
Stosując ją dla samoobrony, przemieniacie siłę atakującego w korzystną dla was przez
skierowanie jej z powrotem na niego. W rezultacie on macha pięścią i uderza się sam w
twarz. A po chwili, jeżeli zostało mu choć trochę inteligencji, rezygnuje i zostawia was w
spokoju.
Przemieniając negatywne w pozytywne, współdziałacie ze wszystkim, co napotykacie na swej
drodze. Jeżeli inni obrzucą was cegłami, to wybudujcie dom. Jeżeli rzucają pomidorami,
ustawcie stragan warzywny. Często możecie odmienić sytuację przez zmianę waszego
stosunku do niej. Dla przykładu: korek uliczny można przemienić w okazję do pomyślenia
albo porozmawiania, albo poczytania, albo napisania listu. Kiedy porzucimy nasze
wyobrażenia o własnej ważności i o tym, co powinno być, możemy pomóc sprawom stać się
takimi, jakimi być muszą. W podobny sposób przemieniać można negatywne cechy
osobowości. Egocentryczny upór można przemienić w altruistyczne poświęcenie. Pragnienie
rządzenia innymi można przemienić w pragnienie rządzenia własnym życiem i doskonalenia
go — i pomóc innym w dokonaniu tego samego. Tendencja do gubienia się w szczegółach
może zostać przemieniona w zdolność dokładnego łączenia poszczególnych elementów, krok
po kroku, dopóki nie osiągnie się celu. Niezdecydowanie można przemienić we
wszechstronność i prezentowanie wyważonych opinii. I tak dalej.
Teraz podam jeden z moich ulubionych przykładów na to, jak ktoś może się przemienić z
negatywnego w pozytywnego.
W styczniu 1838 roku niezwykle popularny pisarz angielski Charles Dickens przebywał w
hrabstwie York pod innym nazwiskiem i prowadził własne śledztwo w kilku szkołach z
internatami, o których słyszał jeszcze w dzieciństwie. Nie zabrało mu wiele czasu, by
przekonać się, że słyszane przezeń plotki o brutalnym traktowaniu niechcianych dzieci nie
były tak okropne jak rzeczywistość. W oskarżeniu przeciw dyrektorowi szkoły, Williamowi
Shaw, podyktowanym przez ucznia, który stracił wzrok pod jego opieką, Dickens przeczytał,
że: „Kolacja składała się z ciepłego mleka z wodą i chleba... Pięciu chłopców zwykle spało w
jednym łóżku... W niedziele dostawali wodę od płukania dzbanka jako herbatę, w której
pływały robaki... Oprócz niego było tam osiemnastu chłopców, z których dwaj byli całkowicie
ślepi... W listopadzie, kiedy częściowo oślepł, został przeniesiony do osobnego pokoju, gdzie
było dziewięciu innych ociemniałych chłopców..."
W pewne nieprzyjemne popołudnie, w sypiącym śniegu, Dickens chodził po miejscowym
cmentarzu, licząc groby dzieci, które oddano do tanich „szkół" okręgowych. Na jednym
nagrobku przeczytał: „Tu leżą szczątki George'a Ashtona Taylora... który zmarł nagle w
Akademii Pana Williama Shaw..." Przeczytawszy ten napis, Dickens wymyślił postać do swej
następnej powieści — biednego chłopca imieniem Smike, który byłby katowany przez
niegodziwego dyrektora szkoły, dopóki by nie umarł. Następna jego powieść, zatytułowana
Nicholas Nickleby, była napisana w celu zwrócenia uwagi na takie szkoły, jakie Dickens
widział, i — mówiąc jego własnymi słowami — zniszczenia ich. W ciągu roku od ukazania się
Nicholasa Nickleby opinia publiczna sprawiła, że wszystkie szkoły--więzienia w hrabstwie York
zostały zamknięte na zawsze.
W trakcie całej swej kariery literackiej Charles Dickens wykorzystywał elementy własnych
doświadczeń z trudnego dzieciństwa — nieśmiały i wrażliwy młody Dickens był zmuszony
pracować dziesięć godzin dziennie w magazynie pełnym szczurów, podczas gdy jego ojciec
siedział w więzieniu za długi — po to, by rzucić nieco światła na ciemną stronę zadowolonego
z siebie społeczeństwa wiktoriańskiego, ukazując rezultaty tolerowanego przez nie
okrucieństwa i obojętności. Działał on bowiem raczej jako gawędziarz niż reformator. Był
niechętny reformatorom społecznym, ci bowiem zwykle odciągali uwagę ludzi od przyczyn
tego, z czym tak poważnie walczyli, a tym samym zupełnie bezmyślnie zmniejszali rolę
swych wysiłków.
Charles Dickens wolał czarować swą londyńską publiczność lekkimi opowieściami
wypełnionymi humorem, tworząc w ten sposób atmosferę ciepłego bezpieczeństwa, w której
czytelnicy wiedzieli, że wszystkie problemy zostaną rozwiązane i dobro w końcu
zatriumfuje... A następnie do tego miłego, stworzonego na papierze świata wprowadzał tych,
których grzeczne społeczeństwo wolałoby nie dostrzegać — biedaków, zapomnianych,
skrzywdzonych, podeptanych. I wtedy społeczeństwo, które dotychczas nie patrzyło w tę
stronę, zaczęło zwracać uwagę na tych nieszczęśników.
Wywodząc się z niestabilnej rodziny, w której ojciec nie bardzo był ojcem, a matka nie bardzo
była matką, Charles Dickens, prawie sam jeden poprzez swój wielki wpływ, stworzył stabilną
wiktoriańską rodzinę wraz z jej najbardziej kolorowym symbolem — rodzinnym
obchodzeniem świąt Bożego Narodzenia, jakie znamy dzisiaj. Był też w dużej mierze
odpowiedzialny za nowoczesny (choć obecnie zagrożony) pogląd, że dzieciństwo jest
niezwykle ważnym okresem życia, wymagającym szacunku i ochrony.
W okresie Bożego Narodzenia Dickens przebierał się za czarodzieja i zabawiał dzieci własne i
przyjaciół, przemieniając pudełko z otrębami w świnkę morską, wyciągając placek ze
śliwkami z pustego piekarnika, rzucając drobnymi monetami w powietrze.
Charles Dickens był swego rodzaju czarodziejem przez całe życie, magicznie przemieniając
otaczający go świat w lepszy, niż był przedtem. Czyniąc to, dawał nadzieję jej pozbawionym,
szczególnie zagubionym, bezbronnym dzieciom, o które nikt wpływowy i możny wcześniej się
nie troszczył. I dla nich, jak się zdaje, był kimś dużo więcej niż tylko gawędziarzem. Kiedy
zmarł, jego grób w opactwie Westminster odwiedzany był przez tysiące wielbicieli. Pośród
wielu zostawianych tam kwiatowych dowodów pamięci były, jak pisał jego syn, „małe,
nieudolne bukieciki kwiatów przewiązane skrawkiem szmaty”.
Podczas gdy Prosiaczek otwiera swój list, my przyjrzymy się zasadzie „przyciągania
pozytywnego pozytywnym". Łatwiej będzie zrozumieć jej potęgę, jeśli przypomnimy sobie
najpierw Efekt Kłapouchego. Kiedy będziemy często powtarzać dzieciom, że są niezgrabne,
brzydkie, głupie i pozbawione zdolności, to po jakimś czasie staną się właśnie takie. Na
pewnym poziomie umysł przyjmuje i zachowuje powtarzane twierdzenia i przekonania za
prawdę, nawet gdy jest ona od tego daleka. Wrażliwość Prosiaczków sprawia, że są one
szczególnie podatne na tego rodzaju wpływy. To czyni je również ponadprzeciętnie zdolnymi
do pozytywnej przemiany. I dlatego taoizm kładzie taki nacisk na rozwijanie w sobie cech
Prosiaczkowych, a także na znaczenie pozytywnych przekonań i pozytywnych wartości.
"Wielmożny Pan Prosiaczek. Wielce Szanowny Panie. Senat Uniwersytetu Sandhurst pragnie
poinformować Sz. Pana o swym zamiarze nadania Mu honorowego tytułu Dzielnego Ryjka
(dr). Będziemy niezmiernie zaszczyceni, jeżeli zechciałby Sz. Pan przybyć na ceremonię
nadania, która odbędzie się..."
„Poznaj pierwiastek męski, ale trzymaj się żeńskiego... Wróć do stanu dziecka", „Dzieci
bawiące się w życie rozpoznają jego prawdziwe prawa i zależności znacznie lepiej niż dorośli,
którzy... sądzą, że są mądrzejsi przez swe doświadczenia, czyli raczej niepowodzenia".
„Wielki człowiek zachowuje umysł dziecka". Można by powiedzieć, że wielki człowiek bawi się
jak dziecko, a przyciąga jak kobieta. Jego zabawa może być poważna, a jego atrakcyjność
męska, ale w głębi jest jednak dziecinny i żeński.
I to doprowadza nas do człowieka, którego uważamy za największego Prosiaczka wszystkich
czasów, a który zmienił życie własne i milionów innych ludzi przez umiejętne stosowanie
potężnej siły, dostępnej tym, którzy przyciągają pozytywne pozytywnym. Przedstawimy go
następującymi słowami Chuang-tse:
"Gdyby wielki mistrz rządził cesarstwem, pobudzałby umysły ludzi przez działanie w harmonii
z nimi, tak, by wprowadzali w życie jego nauki nieświadomie i bez oporu. Pod jego wpływem
zmieniliby swe zachowanie, wykorzeniliby tkwiące w nich zło i gwałt, i rozwijaliby się jako
jednostki działające dla dobra ogółu w taki sposób, jakby robili to z własnej inicjatywy. Czy
takiego przywódcę można porównać nawet do największych postaci w spisanych dziejach
ludzkości? Musiałby przyjść z czasów, kiedy żadna z nich jeszcze się nie urodziła. Jego
jedynym pragnieniem byłoby przeniesienie innych, umysłów w błogi stan spoczywania w
Cnocie owych zapomnianych już dawno czasów."
"Nic na świecie nie jest bardziej uległe i łagodne niż woda. A jednak nic nie może równać się
z nią w pokonywaniu opornych i zatwardziałych. Giętkie może pokonać sztywne, miękkie
może pokonać twarde."
* * *
Dlaczego morze jest królem dziesięciu tysięcy strumieni? Ponieważ leży niżej niż one. A
zatem jeżeli wielki człowiek miałby rządzić narodem, musi zasiadać na samym jego dole,
Gdyby miał mu przewodzić, musi stanąć na jego tyłach. Wówczas naród nie będzie czuł się
gnębiony przez jego ciężar ani zagrożony jego pozycją. Świat będzie nim zachwycony i nigdy
się do niego nie zniechęci.
* * *
Dobry dowódca nie pędzi do przodu. Dobry wojownik nie okazuje złości. Dobry zdobywca nie
antagonizuje poddanych. Dobry pracodawca nie wywyższa się. Nazywa się to „Cnotą braku
wysiłku", „wykorzystywaniem ludzkich zdolności" i „sięganiem, niebios" — najdalszą granicą
starożytnych.
* * *
Jestem dobry dla dobrych. Jestem też dobry dla niedobrych. W ten sposób wszyscy dostępują
dobroci. Jestem szczery wobec szczerych. Jestem też szczery wobec nieszczerych. W ten
sposób wszyscy dostępują szczerości.
* * *
Piękna broń to narzędzie zła. Wszystkie stworzenia jej nienawidzą. Z tego powodu
podążający za Drogą nie używają jej... Radość ze zwycięstwa przez gwałt to radość z
morderstwa. Ten, kto raduje się z morderstwa, nie może zjednoczyć wszystkich w całym
cesarstwie... Mądry władca uważa triumf militarny za pogrzeb.
* * *
Gwałtownicy umierają gwałtownie — oto podstawa moich nauk.
* * *
Ustępuj i bierz górę. Zginaj się i prostuj. Opróżniaj się i napełniaj... Wielki człowiek łączy się z
Jedynym i staje się modelem dla swego cesarstwa. Nie popisuje się, a błyszczy. Nie
przechwala się, a jest znany. Nie pragnie władzy, ale jest mu dana. Nie chełpiąc się, trwa. Nie
walczy z innymi, a więc inni nie obracają się przeciw niemu. Starożytni mówili: „Ustępuj i
bierz górę". Czy to jest bezwartościowe powiedzenie? Wprowadź je w życie, a wszystko samo
przyjdzie do ciebie.
Wielu powie, że rady Lao-tse dla rządzących (czy zarządzających swym życiem) miło brzmią,
ale są niepraktyczne — w prawdziwym życiu nie mogą zadziałać. Ale one działały w
prawdziwym życiu. Można nawet powiedzieć, że czyniły cuda. Tylko że Mohandas K. Gandhi
(podobnie jak Lao-tse) tak by tego nie nazwał. Zbyt dobrze wiedział, na czym te „cuda"
polegały: na cierpliwym i uporczywym stosowaniu praw przemiany duchowej, a
szczególnie zasady „przyciągania pozytywnego pozytywnym".
Jak już dawno zauważyli taoiści, cokolwiek doprowadzone do skrajności przemienia się we
własne przeciwieństwo. Skrajne Yang (pierwiastek męski) przemienia się w Yin (pierwiastek
żeński), i tak dalej. Obecny etap w rozwoju ludzkości — niewątpliwie skrajny — można by
nazwać Epoką Wojownika. Człowiek przeciwko człowiekowi, człowiek przeciwko ziemi... A
zatem, zgodnie z taoistyczną zasadą, następnym etapem będzie Epoka Uzdrowiciela albo coś
podobnego. Lecz przedtem musi nadejść Wielkie Oczyszczenie.
Kiedy nasza planeta zacznie pozbywać się wytworzonych przez człowieka trucizn i leczyć
zadane jej przez niego rany, wielu ludźmi z pewnością owładnie lęk. Wielu ucieknie się do
religii wmawiających im, że są narodem wybranym przez Boga, mając nadzieję, że to uratuje
ich przed gniewem Mściwego Boga (nie dostrzegając faktu, że owa nadchodząca „zemsta" to
w rzeczywistości czyny samego człowieka, które zwróciły się przeciw niemu — i nie
rozumiejąc, że Nieskończona Wszechpotęga istnieje nie tylko dla ograniczonego odźwiernego
w ekskluzywnym Klubie Parafialnych Bigotów). Wielu znajdzie się w niewłaściwym miejscu i
niewłaściwym czasie, ponieważ nie zwracali dostatecznej uwagi na to, co miał im do
powiedzenia świat przyrody. Wielu będzie przeklinało świat, wierząc, że on ich przeklął.
W rzeczywistości jednak jesteśmy najszczęśliwszym pokoleniem od zarania dziejów.
Albowiem kiedy minie okres koniecznego oczyszczenia, będziemy świadkami magicznego
przemienienia świata wokół nas siłami samej ziemi. I zobaczymy na własne oczy to, co
starożytni taoiści nazywali Epoką Doskonałej Cnoty.
Kiedy pozostałości dzisiejszej antyziemskiej cywilizacji zostaną usunięte, znajdziemy się w
rajskim ogrodzie, jaki istniał przed Wielkim Rozdzieleniem. Człowiekowi otworzą się wtedy
oczy — i to już na zawsze, bez najmniejszej wątpliwości. Mądre przewodzenie i łagodne
rządzenie — opisane przez Lao-tse, a praktykowane przez Mohandasa K. Gandhiego — będą
powszechne. I to będzie właśnie Dzień Prosiaczka.
Pożegnanie
A teraz, ponieważ to jest jego książka, Prosiaczek zaśpiewa nam swoją piosenkę.