You are on page 1of 3

Na dobrą sprawę wyprawa na Ukrainę zaczęła się juŜ 29.

lipca, od
gorączkowego pakowania, z niewiadomych przyczyn odłoŜonego na ostatni moment.
Godzina po godzinie sakwy wypełniały się najróŜniejszym sprzętem, począwszy od
zapasowych dętek i szprych, a kończąc na ręczniku i konserwach. Pomimo
początkowych obaw co do pojemności rowerowych sakw, na końcu zostało w nich
jeszcze nieco luzu. Gdy następnego dnia dosiadłem roweru, okazało się, Ŝe nie jest
wcale tak cięŜki, jak się spodziewałem. Dojazd na Ukrainę zajął nam praktycznie cały
dzień, począwszy od rannego wyjazdu z dworca w rodzinnych miastach, przez
spotkanie w Malborku i juŜ wspólny dojazd stamtąd do Przemyśla. Na samą granicę
ruszyliśmy juŜ ranem następnego dnia, po noclegu na dworcu autobusowym, by w
miarę moŜliwości uniknąć kolejek, co z resztą nam się udało.
W przeciągu kolejnych dwóch dni zwiedziliśmy śółkiew oraz znaczną część
zabytków Lwowa, na wszystkie jednak nie starczyło czasu. Na naszej trasie
obowiązkowo musiały się znaleźć Cmentarz Orląt Lwowskich, Uniwersytet Lwowski,
czy dawna kawiarnia „Szkocka”. Niestety, plagą, która gnębiła nas od początku był
fatalny stan ukraińskich dróg, oraz wiąŜące się z tym awarie. Nawet w samym
Lwowie większość ulic, jakimi przyszło nam jeździć, było wyłoŜonych brukiem. Na
przestrzeni całej trzytygodniowej wyprawy przypłaciliśmy to sumarycznie 11
pękniętymi dętkami i 14 szprychami, nie wliczając pozostałych, jednorazowych
usterek.
Na Krym, do Symferopola, przewiózł nas pociąg jadący w dniach 2-3 sierpnia.
Pomimo problemów ze zmieszczeniem rowerów w naszym przedziale i drobnego
nieporozumienia z opłatami za nie, udało nam się całkiem sympatycznie spędzić
podróŜ, poznawszy dość dogłębnie warunki i swoistą mikrokulturę panującą w
pociągach postradzieckiej „Plackarty”. Warty wspomnienia jest system „cateringu”.
Nie występują tu bowiem wagony jadalne odpowiadające polskim „Warsom”, zamiast
tego zakupów moŜna dokonywać u kupców tłocznie gromadzących się na dworach w
godzinach przejazdu pociągów. Zdaje się, Ŝe nawet rozkład jazdy to uwzględnia,
zapewniając pociągom długie postoje na kaŜdej stacji.
Jeśli miałbym wybrać jedno słowo, które kojarzy mi się najbardziej z naszym
pobytem na Krymie, bez wątpienia byłby to „upał”. Nawet słupek rtęci w termometrze
w wiozącym nas pociągu bez wysiłku przekroczył kreskę opatrzoną etykietką „380C”.
KaŜdego dnia w godzinach największego upału skwar był wprost nie do zniesienia,
musieliśmy więc robić regularne sjesty w odwiedzanych miastach, by przeczekać
najgorsze godziny. Odbiło się to niestety na naszym kilometraŜu i część naszej trasy
przewidzianej na Krym musiała zostać nieco skrócona.
Pomimo skrócenia naszej trasy i tak udało nam się odwiedzić większość
miejsc, z którymi półwysep Krymski jest najczęściej kojarzony. Na naszej liście
znalazły się takie pozycje, jak pałac Hanów w Bakczysaraju monastyr Uspieński, port
marynarki wojennej w Sewastopolu, Chersonez Tauryński, Jaskółcze Gniazdo, czy
najdłuŜsza funkcjonująca na świecie linia trolejbusowa na trasie Jałta-Ałuszta-
Symferopol, której trasę przebyliśmy niemalŜe od początku do końca. Pomimo
lepszego zdecydowanie niŜ w początkowych dniach wyprawy stanu dróg, i tutaj nie
obyło się bez awarii. Zmuszeni byliśmy szukać sklepów rowerowych w odwiedzanych
miastach w poszukiwaniu części zapasowych, co niestety czasami było
czasochłonne i przynosiło marne rezultaty. Przyszło nam teŜ pokonywać tutaj
najcięŜszy kawałek naszej trasy- podjazd z Ałuszty na Przewał Angarski. Na
szczęście nie obyło się teŜ bez zabawnych akcentów, poprawiających nasze
samopoczucie, to właśnie na Krymie przyszło nam jeść podniesionego z drogi
arbuza, który na naszych oczach spadł z wiozącej go cięŜarówki, urządzać konkursy
w zbieraniu leŜących na poboczu kopiejek, czy jeść surową cebulę (zwaną
„Jałtajskim Łukiem”), w przekonaniu, Ŝe „Skoro sprzedają to co kawałek, to musi być
coś więcej niŜ przyprawa”. Koniec końców, zatoczyliśmy pełne koło i dnia 9. sierpnia
wsiedliśmy do pociągu wiozącego nas w drogę powrotną na zachodnią Ukrainę,
konkretnie do miasta o znajomej nazwie Chmielnicki.
Pierwszy dzień po powrocie na zachodnią Ukrainę nie nastawił nas zbyt
optymistycznie jeśli chodzi o awarie, poniewaŜ musieliśmy wymienić i dętkę i
szprychę w rowerze Ani, a na domiar złego ja złamałem stópkę. Pogoda za to, poza
lekką mŜawką, była idealna i stanowiła poŜądaną odmianę po Krymskich upałach,
które zmuszały nas do woŜenia praktycznie cały czas sporych zapasów wody (które,
jako pełniącemu funkcję cysterny, przypadały w udziale mnie i mojemu rowerowi).
Pierwszą naszą atrakcją miał być zamek w Zinkowie, gdzie po godzinie błądzenia
według często sprzecznych wskazówek mieszkańców, odnaleźliśmy jedynie coś, co
mogło ongiś być mostem prowadzącym do zamku. Była to jedyna atrakcja tego dnia,
zaś gdy przyszło szukać noclegu (na Krymie regularnie rozbijaliśmy się na dziko-
gdzie popadło), podjęliśmy próbę znalezienia gospodarza chętnego udostępnić nam
kawałek miejsca na rozbicie namiotów. Próba ta okazała się nieskuteczna i po kilku
podejściach, postanowiliśmy rozbić się jeszcze raz na dziko, podle drogi, osłonięci od
niej jedynie szeregiem drzew. Tak teŜ nocowaliśmy juŜ do końca naszej wyprawy.
Na zachodniej Ukrainie znacząco zmienił się styl obiektów, które
zwiedzaliśmy. Wcześniej były to zabytki kultury z silnymi wpływami orientalnymi,
odmienne od tego, co moŜemy zobaczyć chociaŜby w Polsce. Teraz rozpoczęliśmy
odwiedzanie zamków, które w większość zostały wybudowane przez polskie rodziny
szlacheckie, takie jak Krzemieniec, Wiśniowiec, Chocim, Kamieniec Podolski,
ZbaraŜ, Stare Sioło czy Złoty Potok. Pierwszy z nich był na trasie Kamieniec, który
urzekła nas nie tylko pieknem samego zamku, ale i doskonale zachowanej i
zakonserwowanej starówki. Choć kolejnymi przystankami na trasie były twierdze w
Paniowcach i śwańcu, dopiero Chocimski zamek wywarł na nas podobne wraŜenie,
tak ze względu na jego stopień zachowania, jak i jego malownicze połoŜenie.
Niestety, nie udało nam się zwiedzić go całego- przybyliśmy o zbyt późnej porze.
Resztę naszego pobytu na Ukrainie zachodniej spędziliśmy juŜ przemierzając
naszą trasę od zamku do zamku (których w sumie na naszej trasie pojawiło się 50),
zwłaszcza w początkowej fazie głównie po kiepskich, wiejskich drogach, które nie
oszczędzały naszych opon i kół. Rekompensowała to na szczęście atmosfera i
nastawienie mieszkańców mniejszych miejscowości. Wszędzie, gdzie
nawiązywaliśmy dialogi, witano nas serdecznie, nieraz proponując kieliszek „Na
lepsze pedałowanie.”. Oczywiście za kaŜdym razem sumiennie odmawialiśmy.
Ze smutkiem naleŜy stwierdzić, Ŝe znaczna większość zamków, czy ruin, jest
niezagospodarowana turystycznie i jeśli nie leŜą odłogiem, to słuŜą jako budynki
mieszkalne, pastwiska, sady, czy wreszcie budynki przemysłowe, jak do niedawna
zamek w Czortkowie, w którego murach stała gazownia. Do zwiedzania
przystosowano i zagospodarowano tak naprawdę jedynie, oprócz wspomnianych juŜ
Kamieńca Podolskiego i Chocimia, jedynie zamek w ZbaraŜu, część pałacu w
Wiśniowcu (w pozostałej części znajduje się m. in. Technikum), oraz ruiny w
Krzemieńcu, które jednak, naleŜy zaznaczyć, nie są wcale bardziej okazałe niŜ wiele
pozostałości po zamkach znajdujących się w mniejszych miejscowościach. ZbaraŜ za
to stanowi wzorowe muzeum wypełnione eksponatami z epoki dzikich pól i portretami
kozackich przywódców. Z naszego punktu widzenia równie ciekawe były zamki w
Czortkowie i Złotym Potoku, udało nam się tam bowiem, czystym przypadkiem,
spotkać osoby, które los niejednokrotnie związywał z zamkiem w tych
miejscowościach i mieliśmy okazję z pierwszej ręki poznać nowoczesną historię tych
obiektów, jak i wysłuchać opowieści o dawniejszych dziejach. Warto tu zaznaczyć, Ŝe
trafiliśmy na sam początek robót restauracyjnych na zamku w Czortkowie i gdy tam
byliśmy, niewiele zostało jeszcze zrobione, poza wycięciem gnieŜdŜącej się w
murach roślinności. Ciekawym będzie odwiedzić do miejsce za pięć-dziesięć lat i
porównać je ze wspomnieniami.
Ostatnie kilka dni, gdy parliśmy juŜ na zachód, odwiedzając ostatnie punkty
naszej wycieczki, minęło pod znakiem ostrego wiatru dmącego nam prosto w twarz.
Trzeba przyznać, Ŝe tak, jak przez większość wyprawy nie mieliśmy szczęścia do
wiatru, tak ostatnie dwa, czy trzy dni jechaliśmy non-stop pod tak silny wiatr, Ŝe przy
wyjeŜdŜaniu zza osłaniających nas górek, rowery niemal zatrzymywały się w miejscu.
Nic więc dziwnego, Ŝe po odnalezieniu ostatniego na naszej trasie zamku, Starego
Sioła, skorzystaliśmy z okazji, by odcinki Stare Sioło-Lwów i Lwów- Mościska
(ostatnia stacja kolei ukraińskich przed granicą) przejechać osobową „elektryczką”.
Dnia 21 sierpnia przekroczyliśmy granicę około godziny 6:00 czasu polskiego,
a 5:00 ukraińskiego. Pomimo tak wczesnej pory i tak czekalibyśmy w długiej kolejce
na granicy, gdyby nie to, Ŝe jako rowerzystów przepuszczono nas wejściem „dla
inwalidów”. Z ulgą znaleźliśmy się po polskiej stronie granicy. Nie wspominaliśmy
Ukrainy źle, wszyscy byliśmy zgodni co do tego, Ŝe „warto było”, jednak trzy tygodnie
obracania się wśród ludzi, których językiem władaliśmy z trudnością, w dodatku
licząc tylko na własne nogi, rower i zawartość sakw, nieco nas wyczerpały
psychicznie i fizycznie. Szybko pokonaliśmy trasę do Przemyśla i wsiedliśmy w
pociąg, który zawiózł nas w rodzinne strony. Tej podróŜy długo nie zapomnimy.

You might also like