Professional Documents
Culture Documents
albo
Nie ma złota w Szarych Górach
Andrzej Sapkowski
Gdzie należy szukać początków gatunku - lub subgatunku - literackiego, którym przyjdzie nam się oto
zająć? Zdania specjalistów są podzielone. Jedni odsyłają do Walpole’a, Anny Radcliffe i Mary Shelley,
inni wolą wskazywać na Lorda Dunsany, Merrita i Clarka Ashtona Smitha. Jeszcze inni - a zdanie
tych ostatnich podziela niżej podpisany - poszukują źródeł Białego Nilu w tak zwanych pulp-
magazines. W jednym z takich zeszytów niejaki Windsor McKay zaczął około roku 1905 drukować
komiks o przygodach bohatera, noszącego trywialne imię Nemo. Komiks, wydawany w tygodniowych
odstępach, ukazywał się przez czas długi, a obrazki McKaya wyróżniała spośród innych komiksów
jedna, dość charakterystyczna cecha - perypetie wzmiankowanego Nemo nie rozgrywały się na Dzikim
Zachodzie, nie w opanowanym przez gangsterów Chicago lat prohibicji, nie w głębi Czarnej Afryki i
nie na innej planecie. Rozgrywały się w dziwnej krainie, nazwanej przez McKaya Slumberlandem -
krainie bogatej w zamki na skale, piękne księżniczki, walecznych rycerzy, czarodziejów i straszne
potwory. Slumberland McKaya stał się pierwszą prawdziwie populistyczną Krainą Nigdy-Nigdy, Never-
Never Landem. Krainą Marzeń. Komiks McKaya nie mógł być zakwalifikowany jako „przygodowy”
(adventure), nie był fantastyką naukową (science fiction). Był - fantazją. Po angielsku - fantasy.
Nieco później, w roku 1930, Robert E. Howard, mając lat dwadzieścia jeden, wymyśla postać osiłka
Conana z Cimmerii dla potrzeb pulp-magazynu „Weird Tales”. Pierwszą z historyjek o Conanie Ameryka
ogląda w roku 1932. W roku 1936 Howard odbiera sobie życie, zostawiając schedę w postaci kilku
krótkich opowiadań i noweletek dziejących się w podobnym nieco do naszej Ziemi, ale przecież
najzupełniej fikcyjnym i fantastycznym Never-Never Landzie. Bohaterski Conan robi tam to, czego jego
twórca nie potrafił. Howard zostawia po sobie wyłącznie jedną większą rzecz o Conanie, a mianowicie
„The Hour of the Dragon”. Rzecz tę już po jego śmierci publikuje się ponownie pod tytułem „Conan the
Conqueror”. Howard leży sobie w mogile ciemnej, a światek amerykańskich fanów zaczyna się trząść
od kolejnych „Conan the ...”, produkowanych przez spryciarzy czujących biznes. Spryciarze czują dobrze
i czują już: Howard stworzył nowy, poczytny, dobrze sprzedawalny genre - sword and sorcery, określany
też niekiedy jako heroic fantasy.
Z faktem paperbackowego wydania trylogii zbiega się reedycja (i reredakcja) całej serii „Conanów”,
popełniona przez L. Sprague de Campa.
Zauważmy - dwóch autorów i dwa dzieła. Dzieła tak różne, jak różni są ich autorzy. Młodziutki neurotyk
i dojrzały, stateczny profesor. Conan z Cimmerii i Frodo Baggins z Hobbitonu. Dwie jakże różne krainy
Nigdy-Nigdy. I wspólny sukces. Rozpoczęty kult i szał.
Gdy rozpoczął się kult i szał, spojrzano wstecz. Oczywiście dostrzeżono „Narnię” Lewisa i triumfalnie
dopisano trzecie nazwisko do listy. Ale dostrzeżono też starodawny „Las za światem” Williama Morrisa,
„Alicję w Krainie Czarów” Lewisa Carolla, nawet „Czarodzieja z Oz” Franka L. Bauma z roku 1900.
Dostrzeżono też „The Once and Future King” T.H. White’a z roku 1958. Owszem, to także była fantasy -
znacząca wszak po angielsku tyle co „fantazja”. Wszelakoż, jak zauważyli trzeźwi osądzacze, owe
pretolkienowskie kawałki nie miały aż tak populistycznego charakteru, co „Władca Pierścieni” czy
„Conan”. A poza tym, dodali trzeźwi osądzacze, jeśli aż tak nagniemy kryteria, to gdzie miejsce dla
Piotrusia Pana i Kubusia Puchatka? To przecież także fantazja, fantasy. Ukuto więc naprędce termin
adult fantasy - ani chybi po to, by zagrodzić Kubusiowi drogę na listę fantastycznych bestsellerów.
Fantasy - ekspansja
Gatunek rozwija się lawinowo, kładzie kolejne kamienie milowe, szybko zapełnia się portretami autorów
Aleja Zasłużonych, Hall of Fame. W roku 1961 powstają sagi „Elric” i „Hawkmoon” Michaela
Moorcocka. W 1963 pojawia się pierwszy „Świat Czarownic” Andre Norton. Wznawia się w paperbacku
„Fafhrda i Szarego Kocura” Fritza Leibera. Wreszcie, w 1968, z wielkim hukiem - „Wizard of Earthsea”
Ursuli Le Guin, a jednocześnie „The Last Unicorn” Petera S. Beagle - dwie rzeczy o absolutnie kultowym
charakterze. Nastają lata siedemdziesiąte - pojawiają się i biją rekordy sprzedawalności książki Stephena
Kinga. Więcej tam, co prawda, horroru niż fantasy, ale to praktycznie pierwszy przypadek, by pisarz z
„getta” wykosił mainstreamowców z wszystkich możliwych list bestsellerów. Krótko po tym pojawia
się „Thomas Convenant the Unbeliever” Stephena R. Donaldsona, „Amber” Zelaznego, „Xanth” Piersa
Anthony, „Deryni” Katherine Kurtz, „Birthgrave” Tanith Lee, „Mists of Avalon” Marion Zimmer
Bradley, „Belgariad” Davida Eddingsa. I następne. Następne. Następne. Koniunktura nie słabnie.
Jak powiedziano, szał, kult, sprzedaże bijące rekordy. Ogromna popularność i ogromny biznes. I jak
zwykle - zmarszczone nosy krytyków. Popularne, poczytne, lubiane, dobrze sprzedawalne - a zatem guzik
warte. Fantasy jakaś! Wywodząca się, na domiar złego, w prostej linii z pulp-magazines i „Weird Tales”,
wydawanych na nędznym papierze prymitywnych czytadełek dla kretynów. Nikt nie słuchał Tolkiena,
gdy stary, uśmiechnięty hobbit tłumaczył spokojnie, że swego Śródziemia nie tworzył jako azylu dla
dezerterów z pracowitej armii realnej rzeczywistości, a wręcz przeciwnie, chciał otworzyć bramy
więzienia, pełnego nieszczęsnych skazańców codzienności. Fantazjowanie - mówił stary J.R.R. - jest
naturalną tendencją w rozwoju psychicznym człowieka. Fantazjowanie ani nie obraża rozsądku, ani nie
szkodzi mu i nie przytępia dążenia do poznania. Przeciwnie, im bardziej żywy i przenikliwy rozsądek, tym
piękniejsze fantazje zdolen on tworzyć.2
Prawda, chciałoby się rzec. I odwrotnie, chciałoby się dodać. Bo gdy zaczął się biznes, za twórcze
fantazjowanie wzięły się różne, bardzo różne rozsądki. I talenty. Ale o tym potem. Pierwej warto by
popatrzeć i zastanowić się, czymże to owe słynne fantasy jest.
Ha! Brzmi to tak mądrze, że aż zęby bolą, a to przecież nie koniec jeszcze. Studiując klasyka dalej,
dowiemy się, że fantasy zasadniczo różni się od baśni, bo fantasy jest grą o sumie niezerowej, a zarazem
zupełnie się od baśni nie różni, bo jest jednako antywerystyczna pod względem zdarzeniowych ziszczeń.
Zęby bolą nie do wytrzymania, ale cóż, „Fantastyka i futurologia” nie była pomyślana dla takich jak ja
prostaczków, którym trzeba wyłożyć kawę na ławę i jeszcze poprzeć wszystko trywialnym przykładem, o
tak:
Bajka i fantasy są tożsame, bo antywerystyczne. I w bajce, i w fantasy, Kopciuszek, weźmy, jedzie na bal
dynią zaprzężoną w myszy, a trudno o coś bardziej antywerystycznego. Determinizm zdarzeń, ów
„homeostat” bajki wymaga, by wydający bal królewicz doznał na widok Kopciuszka ataku nagłej miłości
graniczącej z obsesją, a „zerowa suma gry” żąda, by się pobrali i żyli długo i szczęśliwie, ukarawszy
wprzód złą macochę i przyrodnie siostry. W fantasy natomiast m o ż e zadziałać „stochastyka trafów” -
królewicz, dajmy na to, umiejętnie symulując uczucie zwabi dzieweczkę na ciemny krużganek i
zdefloruje, po czym każe hajdukom wyrzucić za wierzeje. Żądny zemsty Kopciuszek skryje się w
Szarych Górach, gdzie złota, jak wiadomo, nie ma. Tam zorganizuje partyzantkę, by obalić i
zdetronizować lubieżnika. Wkrótce, dzięki starej przepowiedni wyjdzie na jaw, że to Kopciuszkowi
przysługują prawa do korony, a wstrętny książę jest bękartem i uzurpatorem, a do tego jeszcze
marionetką w ręku złego czarnoksiężnika.
Wróćmy jednak do owego „antyweryzmu”, stanowiącego cechę charakterystyczną lub - jak chcą inni, a
zwłaszcza przeciwnicy gatunku - stygmat fantasy. I wróćmy do opowieści o Kopciuszku. Niech opowieść
nasza rozpocznie się w sposób już lekko podniszczony przez stochastykę trafów - dajmy na to, na balu.
Cóż tu mamy? Ano, mamy zamek, krużganki, królewicza i szlachtę, panie w atłasach i koronkach,
lokajów w liberiach i kandelabry - wszystko werystyczne aż do rzygu. Jeśli dodatkowo przeczytamy
fragment dialogu, w którym goście królewicza komentują wyniki obrad Soboru w Konstancji, weryzm
będzie już zupełny. Ale mamy z nagła wróżkę, karetę z dyni i ciągnące ją polne myszy. Oj, niedobrze.
Antyweryzm! pozostaje tylko mieć nadzieję, że może akcja toczy się na innej planecie, tam, gdzie myszy
ciągają karety na co dzień. Może naszą dobrą wróżką okaże się kosmonautka z NASA lub też przebrany
Mr. Spock. Względnie, że akcja toczy się na Ziemi, po straszliwym kataklizmie, który cofnął ludzkość do
feudalizmu i krużganków, ale wzbogacił świat o myszy-mutanty. Bo taki zwrot akcji byłby przecież
naukowy, poważny i - ha, ha - werystyczny. Ale magia? Wróżki? Nie. Wykluczone. Niepoważna bzdura.
Wyrzucić, cytuję za Lemem, do kosza.
Ha, kochani, bijcie mnie, ale ja nie widzę zbytniej różnicy pomiędzy antyweryzmem magicznej dyni a
antyweryzmem odległych galaktyk lub Wielkiego Bangu. A dyskusja o tym, że magicznych dyń nie było
i nie będzie, zaś Wielki Bang mógł niegdyś mieć miejsce lub może kiedyś nastąpić , jest dla mnie
dyskusją czczą i śmieszną, prowadzoną z pozycji owych komiteckich działaczy od kultury, żądających
niegdyś od Teofila Ociepki, by przestał malować krasnoludki, a zaczął malować zdobycze komunizmu,
bo komunizm jest, a krasnoludków nie ma. I powiedzmy sobie raz, a do końca - pod względem
antyweryzmu fantasy jest ani gorsza ani lepsza od tzw. science fiction. A nasza opowieść o Kopciuszku,
by była werystyczna, musiałaby w ostatnich akapitach okazać się snem sekretarki z biura projektów
w Bielsku-Białej, opitej wermutem w noc sylwestrową.
Gandalf na prezydenta!
Mamy tedy pierwszy korzeń, root fantasy - jest nim archetyp legendy arturiańskiej. Ale fantasy nie jest
drzewem o jednym korzeniu. Nie zdobyła popularności tylko dlatego, że grała na dźwięcznych strunach
legendy, splecionej z kulturą. Zdobyła popularność, bo była gatunkiem określonego CZASU.
A dokładniej - czasów. Sposobu, w jaki autorzy fantasy odreagowywali na czasy, w których przyszło im
żyć. Przypomnijmy - eksplozja fantasy na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, gdy
literatura ta została zaakceptowana i podniesiona do rangi symbolu na równi z Beatlesami, dziećmi-
kwiatami, Woodstock, była reakcją na strzały w Dallas i na Wietnam, na technicyzację, zatrucie
środowiska, na rozkwit religii welfare state, lansowanej przez filisterską część społeczeństwa, na kult
leniwej konsumpcji przed ekranem telewizora, z którego sączy się „Bonanza”, „Dynastia” czy inny pean
na cześć American Way of Life. W tym to czasie rodzi się inny kult - kult buntu. Na murach stacji metra
pojawiają się optymistyczne napisy „FRODO LIVES” i „GANDALF FOR PRESIDENT!”. Notka
prasowa o bezmyślnym niszczeniu środowiska zostaje zatytułowana „Another Bit of Mordor!”
Oczywiście w tym samym czasie następuje eksplozja drapieżnej, buntowniczej lub ostrzegawczej SF, ale
daleko jej do popularności fantasy. Bo czytelnik zaczyna rozumieć i czuć tlące się w nim pragnienie
ucieczki od ohydnej i przerażającej codzienności, od otaczającej go bezduszności i znieczulicy, od
alienacji. Chce uciec od „postępu”, bo to wszak nie jest postęp, ale „Road to Hell”, jak zaśpiewa wiele lat
później Chris Rea. Zejść z tej drogi choćby na kilka chwil, zagłębić się w lekturze, uciec do Krainy
Nigdy-Nidgy, by razem z bohaterami uda się w Szare Góry, gdzie złota, jak wiadomo nie ma. By u boku
wiernych druhów stoczyć bój z Siłami Ciemności, bo owe Siły Ciemności, ów Mordor, który na kartach
powieści zagraża fantastycznemu światu, symbolizuje i uosabia te siły, które w świecie realnym zagrażają
indywidualności - i marzeniom.
Promieniujący z takich pragnień eskapizm jest wszak eskapizmem melancholijnym. Wszakże tego, co się
dookoła nas wyrabia, marzeniami ani powstrzymać, ani zmienić się nie da. I tu wracamy ponownie do
Legendy Okrągłego Stołu. Bo archetyp arturiański przenosi żywcem do fantasy szczególną, poetycką
melancholię, właściwą temu gatunkowi. Bo legenda o Arturze jest przecież legendą smutną i
melancholijną, jest - jak zapewne powiedziałby Lem - legendą o „sumie niezerowej”. Pamiętamy:
Arturowi śmierć zadana ręką Mordreda uniemożliwia stworzenie Królestwa Dobra, Światła i Pokoju.
Graal, zamiast zintegrować, rozprasza i antagonizuje Rycerzy Okrągłego Stołu, dzieli ich na godnych i
niegodnych dotknięcia Świętego Kielicha. A dla tego, który jest najgodniejszy, dla Galahada, zetknięcie
z Graalem oznacza pożegnanie tego świata. Lancelot wariuje, Merlin daje się ogłupić i uwięzić Nimue.
Coś się kończy, kończy się epoka. Starszy Lud Dużej i Małej Brytanii, elfy i inne rasy muszą odpłynąć na
Zachód, do Avalonu lub Tir-Nan-Ogu, bo w naszym świecie nie ma już dla nich miejsca.
W samej rzeczy, niezbyt czujemy tu „homeostat bajki”.
A walka Dobra ze Złem? W legendzie Zło nie tryumfuje bezpośrednio i w sposób oczywisty - Morded
ginie, Morgan Le Fay przegrywa. Ale śmierć Artura musi - wiemy to przecież - spowodować załamanie
się wspaniałych planów króla. Brak następcy musi spowodować chaos, walkę o władzę, anarchię, mrok.
Ale równocześnie Merlin jest wieczny i wróci kiedyś - jako Gandalf? A zatem - GANDALF FOR
PRESIDENT. Wróci również z Avalonu Artur, który jest wszakże The Once and Future King. A wróci
wtedy, gdy z naszym światem będzie już naprawdę źle, oczyści nasz świat z resztek Mordoru i wówczas
zapanują pokój, zgoda i szczęśliwość wieczna, viribus unitis przy boskich (czarodziejskich ?) auxiliach.
Wezwany - ścigany
I właśnie tę liryczną melancholię, smutek mijającego czasu i przemijającej ery, złagodzony optymizmem
i nadzieją, wykorzystał pięknie Tolkien we „Władcy Pierścieni”. Niżej podpisanemu łezka kręciła się w
oku, gdy Szary Statek zabierał Froda z Szarej Przystani i smarkało się, ech, smarkało, gdy Sam Gamgee
komunikował Różyczce Cotton, że właśnie był wrócił. Tak, tak. Z Szarej Przystani. Na Zachód. Do
Avalonu. Tak, tak. Mistrz Tolkien pojechał po arturiańskim archetypie jak doński Kozak po stepie, ale
cóż - był Pierwszy i Wielki. Kto później ruszał po tym samym, archetypicznym śladzie, dostawał
etykietkę naśladowcy. A jak nie miał dostać? Przecież archetyp był ten sam. I nadal jest ten sam.
Na plus Mistrza Tolkiena powiedzieć trzeba, że wykorzystał rzeczony archetyp tak znakomicie, włożył
tyle intensywnego trudu w przetworzenie archetypu w opowieść przyswajalną współcześnie, że...
stworzył własny archetyp, archetyp Tolkiena. Powtórzmy eksperyment, sięgnijmy znowu po książkę
fantasy z naszej półki, zobaczmy, o czym to.
Oto w mniej lub bardziej sielskiej okolicy żyje sobie bohater i ma się nieźle. Nagle pojawia się
tajemnicza postać, zwykle czarodziej, i tenże czarodziej komunikuje protagoniście, że ten nie zwlekając
musi wyruszyć na wielką wyprawę, bo od niego, protagonisty, zależy los świata. Bo oto Zło zamierza
dokonać agresji na Dobro, a jedynym, co można temu Złu skutecznie przeciwstawić, to Magiczne Coś
Tam. Magiczne Coś Tam jest ukryte Gdzieś Tam, cholera wie, pewnie w Szarych Górach, gdzie złota, jak
wiadomo, nie ma.
Wezwany robi wielkie oczy, gdyż w najśmielszych marzeniach nie sądził, że od niego będzie zależał los
świata. Wątpi nieco w słowa czarodzieja, ale znienacka dopadają go obowiązkowo Czarni Wysłannicy
Zła i musi przed nimi umykać. Umyka do Dobrego Miejsca, tam ma chwilę spokoju i tam też dowiaduje
się o Legendzie i Przeznaczeniu. Ha, trudno, nie ma wyjścia. Protagonista musi odbyć wielką Wyprawę -
Quest, zgodnie z mapą, którą autor przezornie zamieścił na początku książki. Mapa posiada rozsiane
bogato Góry, Puszcze, Bagna i Pustynie o Strasznych Nazwach. To nic, że Główna Kwatera Wroga, do
której trzeba dotrzeć, znajduje się na północnym lub wschodnim skraju mapy. Możemy być pewni,
że bohater będzie podróżował zygzakiem, bo musi odwiedzić wszystkie Straszne Miejsca. Chodzenie
prostą drogą jest w fantasy zabronione.
Bohater nie może podróżować sam, więc montuje mu się Drużynę - zespół malowniczych i
charyzmatycznych osobników. Zaczyna się Quest, zygzakiem, rzecz jasna, a mrożące krew w żyłach
przygody w Strasznych Miejscach przeplatane są sielskim odpoczynkiem w Miejscach Przyjaznych.
Wreszcie dochodzi do final show-down w Siedzibie Zła. Tutaj jednego z członków Drużyny trafi szlag,
ale reszta zwycięży. Zło zostanie pokonane, przynajmniej do czasu, gdy autor nie zechce pisać dalszego
ciągu - bo wtedy Zło się „odrodzi” i trzeba będzie zaczynać da capo al fine.
Powyższy, celowo uproszczony i prześmiewczy glajszacht miał za zadanie przenieść nas do następnego
tematu - do faktu, że cała potężna fala fantasy posttolkienowskiej jest gatunkiem mało odkrywczym,
sztampowym, tandetnym, mizernym i niewartym, by o nim mówić poważnie. Taka bowiem jest opinia
krytyków, a z czymże się liczyć, jeśli nie z opinią krytyków. Na opinie powyższą, poza obśmianą dopiero
co wtórnością fabuł wobec Mistrza Tolkiena i archetypu arturiańakiego w ogóle, składają się jeszcze dwa
elementy - chorobliwa skłonność autorów fantasy do montowania wielotomowych sag i... okładki
książek.
Frontem do zagorzałego
Zacznijmy od okładek. Okładka książki to jej wizytówka. Nie oszukujmy się, krytycy nie są w stanie
czytać wszystkiego, co się ukazuje - i nie czytają. Czytanie nie jest warunkiem sine qua non pisania
recenzji. Wystarczy obejrzeć okładkę. Jeśli na niej, dla przykładu, mamy tytuł wymalowany ociekającymi
posoką literami, a poniżej widzimy wyszczerzoną gębę z wytrzeszczem oczu - wiadomo z miejsca, że to
splatter-horror, innymi słowy - pardon my french - przerażające gówno. Jeśli zaś na okładce jest półgoła
panienka w objęciach herosa o bicepsach błyszczących od Oil of Ulay czy innej Jojoby, i jeśli ten heros
ma w dłoni jatagan, a z góry spogląda na to wszystko smok o wyglądzie wygłodniałego aksolotla, to
mamy do czynienia z nędzną fantasy, z „pulpą” i mizerią, i taką trzeba napisać o tym recenzję. I trafi się,
trafi, w samo centro, tak, że pozazdrościłby Kevin Costner z Lasu Sherwood. Dlaczego? Bo nie w sposób
nie trafić! Bo centro jest wielkie jak Okrągły Stół króla Artura, przy którym zasiadało równocześnie stu
pięćdziesięciu rycerzy nie licząc królowej Ginewry i jej fraucymeru.
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego, zapyta ktoś, wydawca fantasy sam, własną ręką, przylepia własnemu
produktowi ów „jarłyczok”, ową etykietkę tandety? Odpowiedź jest prosta. Wydawca celuje w tak
zwanego ZAGORZAŁEGO. A tak zwany ZAGORZAŁY chce na okładce Borisa Vallejo, chce gołych
półdupków i biustów, które grożą wypryśnięciem spod pancernych staników. ZAGORZAŁY nie szuka w
fantasy sensu, który to sens winien głośno krzyczeć, że w ażurowej zbroi nie rusza do walki nikt, bo w
takiej zbroi nie tylko walczyć niebezpiecznie, w takiej zbroi nie sposób nawet przedzierać się przez
pokrzywy, gęsto porastające jary Mrocznych Puszcz i Szare Góry, gdzie złota, jak wiadomo, nie ma. A z
gołą - excuzes le mot - dupą można robić tylko jedno, to, co nie jest ani „heroic” ani „fantasy”. W
większości przypadków.
Fantasy jako gatunek sprawia wrażenie, jak gdyby przestraszył się krytyków tak bardzo, że w swym
rozwoju zaczął uprawiać swoista mimikrę - porzucił jak gdyby wszelkie pretensje i całkowicie zaniechał
walki o miejsce na świeczniku, czyli na liście dzieł nominowanych do Hugo, Nebuli czy chociażby
International Fantasy Award. Fantasy nie potrzebuje uznania - wystarczą jej tabuny ZAGORZAŁYCH,
kupujących w ciemno wszystko, co się ukazuje. Fantasy ma swą pewną i niezawodną grupę konsumencką
i dba wyłącznie o gusta tejże. Najlepszym przykładem o takie dbanie o gusta są słynne cykle, seriale
fantasy, potworne kobyły o zatrważającej liczbie odcinków.
Rekord w tym względzie należy chyba do niejakiego Alana Burta Akersa, którego cykl „Scorpio”
osiągnął ponad czterdzieści tomów. Niezły jest też stary nudziarz Piers Anthony ze swym „Xanth” -
nałupał równo trzynaście książek w serii, a przy okazji kropnął jeszcze siedem sztuk odcinków cyklu
„Apprentice Adept”, cztery „Taroty” i mnóstwo innych książek i cykli. John Norman, o którym jeszcze
pomówimy, ma na sumieniu coś jakby jedenaście tomów cyklu „Gor”. Skromnych autorów
ograniczających się do pięcio-, cztero- lub trzytomowych sag, nie da się zliczyć, ale imię ich jest legion.
Niestety.
Dlaczego niestety, zapyta ktoś. Ano. dlatego, że poza nielicznymi wyjątkami wszystkie wzmiankowane
kobyły zaczynają być ciężkie, powtarzające się i nudne już na etapie drugiej, trzeciej, góra czwartej
książki. Opinię tę powtarzają ZAGORZALI, którzy masowo przecież wykupują ciągnące się jak smród za
pospolitym ruszeniem cykle, bo uparli się, że muszą wiedzieć, jak się to skończy. Krytycy i jurorzy
prestiżowych nagród, jak powiedziano, lekceważą owe sagi, bo nie są w stanie ich śledzić. Ja sam, a mam
się za pilnego kontrolera fantastycznych nowości, rezygnuję niekiedy z zakupu ukazującego się właśnie
szóstego tomu sagi, bo jakoś umknęło mojej uwadze poprzednich pięć. Znacznie, znacznie częściej
rezygnuję z nabycia tomu pierwszego, jeśli z okładki szczerzy do mnie zęby ostrzeżenie: „First Book
of the Magic Shit Cycle”. Cóż, zdarza mi się, i to nierzadko, kupić „Book Three” i być szczęśliwym, że
nie kupiłam poprzednich dwóch, i wiedzieć z całą pewnością, że nie kupię trzech następnych. Niestety,
nobody’s perfect - czekam właśnie, przebierając nogami, na dziesiąty „Amber” Zelaznego. I wiem, że się
rozczaruję. To trochę tak, jak z ładnym dziewczęciem - doświadczenie uczy, że wszystkie one takie same,
ale co z tego, nie strzymasz, człowieku, oj, nie strzymasz.
Żądza pieniądza
Interesujące jest, że większość z tłukących owe straszne sagi autorów to pisarze zdolni, sprawni i ciekawi.
Cóż sprawia, że dobrzy pisarze rypią tom po tomie, ciągną cykle niby gumę do żucia, miast
wykorzystywać pomysły do czegoś zupełnie nowego, popracować nad czymś odkrywczym, oryginalnym,
pięknym, nad czymś, co utarłoby nosa krytykom i wrogom fantasy, etatowym przedrzeźniaczom i
prześmiewcom tego gatunku? Wydaje mi się, że znam odpowiedź. Autorzy zakochują się w swoich
bohaterach i trudno im się z nimi rozstać. Nawet gdy czują, że wyeksploatowali protagonistów do suchej
nitki, walą kolejne tomy o ich dzieciach (Zelazny, Piers Anthony, a czuję, że i Eddings nie wytrzyma).
Autorzy zakochują się w swoich „światach” i ich mapach. Jeśli na takiej mapie są Szare Góry, a pięciu
tomów nie wystarczyło protagonistom na stwierdzenie, że złota tam nie ma, pisze się tom szósty. A w
następnym, siódmym, zobaczymy sąsiedni arkusz mapy i dowiemy się, co jest na północ od Szarych Gór
- a jest to niewątpliwie - pardon my french - płaskowyż Szarego Gówna.
I wreszcie - autorzy to lenie i nie chce im się myśleć. Autorzy to ograniczone matoły i choćby pękli, nie
wykrzeszą z siebie niczego oryginalnego, zmuszeni są klepać ograny schemat. A nade wszystko autorzy
to wyrachowane bestie i idzie im o forsę, jaka leci od tomu. Piers Anthony ciągnie „Xanth”, cykl, przy
którego czytaniu boli z nudów otrzewna i hemoroidy, bo bierze a konto każdego nowego odcinka potężne
zaliczki. Autorzy to aroganckie łobuzy, przekonane, że czytelnik kupi wszystko, co zamarkują jako tako
wyrobionym nazwiskiem.
Wszystko to napisał facet produkujący „Wiedźminy”.
Jak do tej pory, facet produkujący „Wiedźminy” zdaje się przyznawać rację przeciwnikom fantasy, którzy
dowodzą, że powtórzę za Markiem Oramusem - mizerii gatunku. Zgoda, gatunek w swojej masie
potwornie się umizernił. Nie mogę natomiast przyznać rację tym, którzy twierdzą, że o owej mizerii
decyduje fakt umieszczania akcji w wyimaginowanych światach i uzbrajania bohaterów w miecze. Nie
mogę twierdzić niczego innego poza twierdzeniem, że hard SF, cyberpunk, political fiction są równie
mizerne - w swej masie. Nikt mnie nie przekona, że świat zniszczony przez wojnę lub kataklizm, gdzie
każdy walczy z każdym, a wszyscy z mutantami jest lepszy od Krainy Nigdy-Nigdy, świata quasi-
feudalnego, gdzie każdy walczy z każdym, a poluje się na gobliny. Choćby mnie bito, nie zauważam
wyższości podróży gwiazdolotem na Tau Ceti nad wyprawą w Szare Góry, gdzie złota, jak wiadomo, nie
ma. Zbuntowany komputer pokładowy nie jest dla mnie więcej wart fabularnie niż zdrajca-czarodziej i
żaden laser-blaster nie stoi dla mnie automatycznie wyżej niż miecz, halabarda czy okuty cep. A
wyższość pilota Pirxa lub Endera nad Conanem, którą chętnie przyznaję, nie wynika dla mnie z faktu, że
dwaj pierwsi noszą skafandry, a trzeci przepaskę biodrową. Co dokładnie widać, jeśli obok postawi się
Geda Sparrowhawka lub Thomasa Covenanta Niedowiarka, bohaterów fantasy, nie noszących przepasek
biodrowych.
W fantasy ostatnich lat panuje zdecydowana przewaga piszących pań. Pomijając niezłomnych autorów
sag, jak wspomniany już Piers Anthony i parodysta Terry Pratchett, po placu boju kołacze się jeszcze
David Eddings, który niedawno rzucił na rynek ostatni (?) tom cyklu „Malloreon” i ostatni (?) odcinek
„Ellenium”. Walczą jeszcze Tad Williams i Charles de Lint. Roger Zelazny w ciężkich bólach urodził
wreszcie ostatni (?) „Amber”, a Terry Brooks - nową „Shannarę”. Reszta - a imię ich jest legion - to
kobiety.
Rewolucja zaczęła się zaś od Ursuli Le Guin, która w całej swej bynajmniej nie ubogiej popełniła w
zasadzie tylko jedną klasyczną fantasy - ale za to taką, dzięki której stanęła na podium obok Mistrza
Tolkiena. Chodzi o trylogię Ziemiomorza, Earthsea.4 Z zatrważającą łatwością pani Ursula wyłamała się
z tolkienowskiego prawidła i zrezygnowała z arturiańskiego archetypu. Na rzecz symboliki i alegorii. Ale
jakiej? Przyjrzyjmy się uważnie.
Już sam Archipelag Ziemiomorza to głęboka alegoria - rozsiane po morzu wyspy są jak samotni,
wyalienowani ludzie. Mieszkańcy Ziemiomorza są odizolowani, samotni, zamknięci w sobie. Ich stan jest
taki, a nie inny, bo coś utracili - do pełnej szczęśliwości i spokoju psychicznego brakuje im utraconej
Runy Królów z pękniętego Pierścienia Erreth Akbe.
Samotność i alienacja mieszkańców Ziemiomorza uzewnętrznia się w fakcie ukrywania swych
prawdziwych imion - ukrywania uczuć. Ujawnienie uczuć, tak jak i ujawnienie imienia, czyni człowieka
bezbronnym, wydanym na cudzą łaskę. Elita Ziemiomorza, czarodzieje z Roke, pokonuje etapy trudnej,
masońskiej wręcz inicjacji, dążąc do doskonałości - ta wyraża się między innymi w tym, że sprawny
czarodziej bez wysiłku umie rozszyfrować prawdziwe, ukryte imię człowieka lub rzeczy i tym samym
zdobyć władzę nad bliźnim lub materią. Ale zło - w książce przybierające postać gebbetha - bez wysiłku
rozszyfrowuje prawdziwe imię Geda. Czyżby zatem czarodzieje poświęcali lata nauki po to tylko, by móc
dorównać Złu?
W pierwszym tomie trylogii mamy klasyczny problem Dobra i Zła, mamy też wyprawę - quest -
bohatera. Ale quest Geda różnie się od zwykłych wypraw w Szare Góry - quest Geda to alegoria, to
wieczne pożegnania i rozstania, wieczna samotność. Ged walczy o doskonałość w ciągłej walce z samym
sobą i z samym sobą stacza ostatni, finalny bój, bój symboliczny - zwycięża, jednocząc się z się z
pierwiastkiem Zła, akceptując jak gdyby dwoistość ludzkiej natury. Osiąga doskonałość, akceptując fakt,
że pełno doskonałość jest nieosiągalna. Wątpimy nawet w osiągniętą już doskonałość Geda, i słusznie. Po
„Wizard of Earthsea” następują „Grobowce Atuanu”.
„Grobowce Atuanu” prowadzą nas jeszcze głębiej w zakamarki psychiki, prowadzą prosto tam, gdzie
autorka chce nas mieć. Oto atuański Labirynt, wzięty żywcem z archetypu, z kreteńskiego Labiryntu
Minosa. Tak jak Labirynt z Krety, również Labirynt Atuanu ma swojego Minotaura - ale nie jest to
potwór w stylu klasycznej sword and sorcery, potwór, który ryczy, pluje, kopie i obrywa uszy, śmiejąc
się przy tym złowieszczo. Na to pani Ursula jest zbyt inteligentna. Minotaur atuańskiego Labiryntu to Zło
czyste i skoncentrowane, Zło niszczące psychikę niepełną, niedoskonałą, nie przygotowaną na takie
spotkanie.
I w taki Labirynt wkracza zuchwale Ged, heros, Tezeusz. I jak Tezeusz, Ged zdany jest na Ariadnę. Tenar
jest jego Ariadną. Bo Tenar jest tym, czego w herosie brakuje, bez czego jest on niepełny, bezradny,
zagubiony w symbolicznej plątaninie korytarzy, ginący z pragnienia. Ged pragnie alegorycznie - nie
chodzi mu wszakże o H2O, ale o animę - pierwiastek żeński, bez którego psychika jest niedoskonała i
niedokończona, bezradna wobec Zła. Ged, sławny Dragonlord, potężny mag, staje się nagle przerażonym
dzieckiem - w skarbcu Labiryntu, w przepojonych oddechem Zła ciemnościach, ratuje go dotknięcie ręki
Tenar. Ged idzie za swoją animą - bo musi. Bo właśnie odnalazł utraconą runę Erreth Akbe. Symbol.
Graala. Kobietę.
Ponownie działa archetyp - tak jak Tezeusz, Ged porzuca Ariadnę. Teraz Tenar urasta do potężnego
symbolu, do bardzo współczesnej i bardzo feministycznej alegorii. Alegorii kobiecości. Strzeżona
klauzurą, kultowa dziewiczość i pierwszy mężczyzna, który wywraca poukładany świat. Tenar
wyprowadza Geda z Labiryntu - dla siebie, dokładnie tak, jak to uczyniła Ariadna z Tezeuszem. A Ged -
jak Tezeusz - nie umie tego docenić. Ged nie ma czasu na kobietę, on musi przecież najpierw osiągnąć
The Farthest Shore. Kobieca anima nie jest mu potrzebna. Rezygnuje więc, choć lubi cieszyć się myślą,
że ktoś czeka na niego, myśli o nim i tęskni na wyspie Gont. Cieszy go to. Jakież to brzydko męskie!
Po osiemnastoletniej przerwie pani Ursula pisze „Tehanu”, dalszy ciąg trylogii, dalszy ciąg swej alegorii
kobiecości - tym razem tryumfującej. Pani Ursula zawsze była wojującą feministką. Kto nie wierzy, a są
tacy, niech przeczyta zbiór jej esejów pod tytułem „The Language of the Night”. Pani Ursula nigdy nie
wybaczyła swym wydawcom, którzy na początku kariery żądali, by podpisywała się enigmatycznym „U.
K. Le Guin”. Nigdy nie darowała Andre Norton i Julian May ukrywania się za męskimi pseudonimami.
W „Tehanu” - jak należało oczekiwać - złamany i zniszczony Ged przypełza do swej animy na kolanach,
a ona już tym razem wie, jak go zatrzymać, w jakiej roli go ustawić, by stać się dla niego wszystkim,
najważniejszym sensem i celem życia, by ów były Archmage i Dragonlord został u jej boku do kresu
swych dni, i to kwicząc z radości niby prosię. A zadufanych czarodziejów z Roke czeka niewesoła
przyszłość - praca w firmie z kobietą jako dyrektorem. Ojej-jej-jej-jej!
8:33
Szał fantasy nie mógł, rzecz jasna, ominąć Polski. Pojawienie się fantasy w naszym kraju zbiegło się
jednakowoż w czasie z pewnym przełomem w dziedzinie kultury, polegającym na całkowitym
zaniechaniu mozolnego procesu, jakim jest czytanie, na rzecz łatwiejszego w obsłudze i percepcji
oglądalnictwa wideo. Stąd też - obok znakomitego skądinąd „Conana barbarzyńcy” w reżyserii Miliusa i
z muzyką Poledourisa - fantasy dotarła do nas głównie w postaci przerażającego wideo-łajna, piątego
sortu prodotto italiano de Cinecitta lub wytwórni Cheapo Films z Santa Monica, Kalifornia. Mieliśmy i
książki, a jakże. Był Tolkien, wydany gdzieś tam w latach sześćdziesiątych, był „Czarnoksiężnik z
Archipelagu”. Zwracam uwagę na tłumaczenie tego tytułu. Po pierwsze - brak znajomości kanonu i
nomenklatury fantasy. „Wizard” nie może w fantasy być tłumaczone jako „czarnoksiężnik”, bo zawsze
ten rodzaj parającego się magią osobnika, o który chodzi tu Le Guin, w fantasy określa się jako
„czarodziej”. „Czarnoksiężnik”, względnie „czarownik”, określenia lekko pejoratywne, zakładające „złą”
magię, tłumaczy się jako sorcerer lub necromancer. Bardzo złych czarowników określa się jako
warlocks.
Po drugie - „Archipelag”. Tłumacz przestraszył się Ziemiomorza, Earthsea, nie zaakceptował Krainy
Nigdy-Nigdy. Wolał określenie bardziej - ha, ha - werystyczne.
Popularyzowały fantasy również amatorskie tłumaczonka w tzw. fanzinach, pisemkach czytanych przez
tzw. fanów, czyli osobników zrzeszonych w tzw. - excusez le mot - fandomie. Nawet jednak wśród
bywałych, otrzaskanych i zagorzałych fanów wiedza na temat fantasy jest znikoma. I nic dziwnego, bo
oprócz wymienionych wyżej Tolkiena i Le Guin, Leibera i White’a nie przetłumaczono na polski
ŻADNEGO liczącego się utworu tego gatunku. Aby uniknąć nieporozumień wyjaśniam, że chodzi o
utwory, które ja uważam za liczące się.6
Dla tych, którzy chcieliby zarzucić mi subiektywizm lub wręcz niewiedzę, podaję co następuje - z
opracowanej przez „Locusa” listy 33 bestsellerów fantasy wszechczasów przetłumaczono i wydano w
Polsce 8 tytułów. Z opublikowanego w książce Davida Pringle „Modern Fantasy” zestawienia stu
najlepszych dzieł tego gatunku - dziewięć tytułów, z czego cztery powtarza się za poprzednią listą. Za
każdym razem uwzględniam Tolkiena i Le Guin, a pomijam tytuły, które na obu listach znalazły się
ewidentnie przez przypadek. bo należą do horroru („The Shining” Kinga), SF („Jeźdźcy Smoków” Anne
McCaffrey) lub fantastyki dziecięcej („Alicja w Krainie Czarów”)
Wyobraźmy sobie więc per analogiam, że gatunek science fiction reprezentowany jest w Polsce przez
„Kroniki Marsjańskie” Raya Bradbury i cykl „Perry Rhodan”, a „Diuna” Herberta znana jest nam
wyłącznie z wersji filmowej. Do kolekcji polski miłośnik SF zna jeszcze film „Alien” i widział na taśmie
wideo dwa lub trzy odcinki „Start Trek - The Next Generation”. I na tym, wyobraźmy sobie, koniec - ani
czytelnik, ani krytyk, ani autor, który chciałby pisać SF nie zna ŻADNEGO innego przykładu na to, czym
jest gatunek. Powtarzam - żadnego. Ale co z tego, wszyscy twierdzą, że uwielbiają SF, zaczytują się
Perry Rhodanami i po raz setny z rzędu oglądają Star Trek. A krytycy kręcą nosami i po raz tysięczny
dowodzą głębokiej prawdy, że Bradbury, owszem, niczego sobie, ale reszta gatunku to mizeria. Boki
zrywać, prawda? A przecież dokładnie taka sytuacja panuje u nas w odniesieniu do fantasy.
Fantasy, jaka jest, każdy widzi. A ponieważ rynek polski jest wygłodniały, wyposzczony na klubówkach i
sinym powielaczu, wyczuto koniunkturę i obecnie wyspecjalizowane w tym kierunku jednostki starają się
zaspokoić głód, powetować nam dawne straty - a przy tym zarobić. Zasypano stragany książkami o
kolorowych okładkach, na których mamy nasze upragnione miecze, topory, muskularnych herosów , gołe
panienki i aksolotle, udające smoki.
Mamy też na straganach mnóstwo nowych autorów - dokładniej mówiąc - dwóch. Bo rąbie się bez litości
Howarda z jego pogrobowcami i Andre Norton. Idzie się szlakiem przetartym przez „Fantastykę”.
Miesięcznik ma pełne podstawy, aby żądać od wydawców, owych pożal się Boże biznesmenów,
gratyfikacji finansowych za „zrobienie rynku”. Czytelnicy i miłośnicy fantasy mają zaś wszelkie
podstawy, aby na „Fantastykę” pluć i psioczyć, mogła wszak wylansować coś bardziej wartościowego.
Tymczasem jedyna tłumaczona wartościowsza pozycja, „Amber” Rogera Zelaznego, została gdzieś
zagubiona po wydaniu dwóch pierwszych tomów i kamień w wodę, mogiła. W zamian ruszono „Xanth”
Piersa Anthony. Mes felicitations, jakkolwiek de gustibus non est disputandum.
Postmodernistyczny babol
Dotykając zjawiska pt. „Polska fantasy” staram się unikać nazwisk, albowiem mogłoby to być poczytane
za bezpardonową walkę z konkurencją. Jednakowoż z samego choćby kronikarskiego obowiązku - w
końcu, mówiliśmy o Tolkienie i Howardzie - godzi się nadmienić, że Praojcem Polskich Pirogów w
Słowiańskiej Śmietanie jest młody i zdolny autor Rafał A. Ziemkiewicz, który wpierw wstrząsnął
czytelnikiem komiksem „Wilcza klątwa”, a następnie stworzył „Skarby stolinów”, powieść fantasy.
Chapeaux bas, mesdames et messieurs! Voila le Grande Pirogue Brillante!
W tym miejscu muszę z wielkim hukiem uderzyć się w wątłe piersi. Napisałem, przyznaję ze skruchą,
kilka opowiadań o charakterze, nazwijmy to, antywerystycznym. W tychże opowiadaniach, nie bacząc na
święte prawa i zakony fantasy, co i rusz popełniałem - za pewną młodą krytyczką z „Fenixa” - lapsusy.
Młoda krytyczka z właściwą sobie przenikliwością bezbłędnie mnie rozszyfrowała dowodząc, że lapsusy
owe są zbyt częste, by były przypadkowe. Biję się w piersi po raz wtóry. Nie były.
Do najstraszliwszych lapsusów, które przy tym nie dały się z tekstu ani wyrzucić ani wysubstytucić
czujnym poprawiaczom z „Fantastyki”, należały batystowe majtki Renfri z opowiadania „Mniejsze zło”.
Tak zwane środowisko zawrzało i zaczęło dyskutować. Majtki! W fantasy! Bzdura i brak poszanowana
dla konwencji! Grzech i anatema! Tolkiena nie czytał, czy co? Kanonu nie zna, czy jak? Czy Galadriela
nosi majtki? Nie nosi, bo podówczas majtek nie noszono!
Po jakimś czasie środowisko wychłódło nieco i spacyfikowało się, a majtki uznano za „oryginalne”. Być
może i innym poza Maćkiem Parowskim zapachniało w tych majtkach postmodernizmem i podróżami w
czasie. Tylko jeden młody Piróg zareagował na majtki Renfri dumnie, zimno i pogardliwie, opisując
własną bohaterkę, która przystępując do aktu płciowego zdejmuje, -: ...przepaskę biodrową i zwój
podtrzymujący piersi. Efekt zarówno zimnej pogardy jak i wiedzy co do tego, co „podówczas” nosiły
niewiasty pod giezłem, został jednak zepsuty opisem samego aktu płciowego, śmiesznym ponad miarę i
wyobrażenie.
Inni Pirogowie zadumali się głęboko. Aha, pomyśleli, Sapkowskiemu wolno lapsusić i to jest
postmodernizm. A przecież „Lapsus”, słowo obce, na polski tłumaczy się jako „babol”. Jeżeli więc,
pomyśleli Pirogowie, zaczniemy strzelać lub „sadzić” straszliwe babole, to i my doszlusujemy do
postmodernistów.
I poszło szybko. pewna młodziutka Pirożka uzbroiła straż miejską w kopie. Wolno było Renfri nosić
majtki, to wolno i piechocińcom kopie, prawda? Owe kopie oburzyły jednak innego młodego Piroga,
oburzyły do żywego i dogłębnie. Młody Piróg jest wyczulonym na takie rzeczy purystą. Sam wszelakoż
w licznych utworach dał taki popis postmodernizmu, że batystowe majtki mogą opaść ze śmiechu.
Przykład pierwszy z brzegu - ustroił oto jakiegoś Piroga czy Pirogsona z Birki, nie pamiętam, w kaftan,
naszywany łuskami suma-olbrzyma. Wielka sztuka, zważywszy, że sumy w ogóle łusek nie posiadają, ani
te malutkie, ani te olbrzymie. Próba naszycia zaś na kaftan czegoś, czego nie ma, wymaga albo silnej
magii, albo silnego postmodernizmu. Jeśli mam być szczery, uznałbym za oryginalniejsze i zabójczo
postmodernistyczne, gdyby kaftan rzeczonego Piroga nabić srebrnymi półdolarówkami.
Inni Pirogowie noszą napięte kusze w jukach. Brakuje tylko, by brali dupy w troki. Jeszcze inni
przepływają szerokie i rwące rzeki na uplecionych naprędce łódeczkach z sitowia. Szkoda, że nie na
świętojańskich wiankach, które wszakże mają wyporność niewiele mniejszą, a o ile łatwiej je upleść.
Dziecinada
Skąd się to bierze, zapyta ktoś. Odsyłam zainteresowanych do „Wariata z pochodnią” Jacka Inglota.
Trzeba przecie naszym fantastom konkurować z pokupną zagraniczną mizerią, a zatem „więcej krwi i
spermy!” A gatunek, że cierpi? A fantasy? Przecież i tak nikt nie ma pojęcia, co to takiego. Nikt nie
czytał. Przecież nawet tacy znawcy, jak Kołodziejczak i Szrejter określają fantasy jako konwencję
„rozrywkową”, zapewne dla odróżnienia od SF, która, tuszę, w rozumieniu obu panów rozrywkowa nie
jest i dlatego stoi wyżej. Jest fantasy, twierdzą zgodnie obaj panowie, konwencją, której miłośnicy
pragną nieskomplikowanych, ale za to krwawych fabuł. Brawo. Touché. Lubię te wspaniałe sceny
gwałtów na niewiastach u T. H. White’a. Uwielbiam krwawą i nieskomplikowaną fabułkę „Thomasa
Covenanta” czy „Mists of Avalon”. Uszy mi płoną, gdy czytam naturalistyczny opis aktu płciowego
w wykonaniu Eowiny i Aragorna. Podniecam się scenami tortur u Le Guin.
Fantasy jest w Polsce domeną autorów młodych - wiekiem i stażem. I to, cholera jasna, widać. Nasza
fantasy to nieskoordynowane i słabo klejące się ze sobą obrazki, tchnące fascynacją przemocą fizyczną i
seksem, przy czym obie fascynacje są infantylnie rozumiane i infantylnie opisane. Ale ponieważ
wycelowane są w infantylnego czytelnika, znajdują poklask i popularność. I autor, i czytelnik żyją sobie
w tej niszy ekologicznej w sytej symbiozie.
Kto nie wierzy, niechaj się rozejrzy. oto autorzy, których dokonania na polu klasycznej - lub
nieklasycznej - SF są interesujące, odkrywcze i ze wszech miar godne uwagi, tworzą zapierające dech w
piersiach „Pirogi”, gdy dotkną fantasy. Symptomatyczne? Oczywiście, że symptomatyczne. Bo
inkryminowani autorzy znają kanon SF, wychowali się na nim, fascynowali się lekturami, dokopywali się
w nich przesłania i głębszej treści. Znają SF jako METODĘ TWÓRCZĄ. Znają wszystkie odcienie i
subtelności gatunku, wiedzą, że gatunek ten niesie z sobą odrobinę więcej, niż radosne opisywanie
przybyłych z otchłani Kosmosu Bug Eyed Monsters, pragnących władzy nad Ziemią, naszej krwi i
naszych kobiet.
Niestety - powtarzam - w przypadku fantasy brak znajomości kanonu. I metody. Nie ma metody. Został
Cyryl. I Piróg.
I dlatego nie mamy fantasy mogącej konkurować z Tolkienem, Le Guin, Jackiem Vancem, Patricią
McKillip, Donaldsonem czy Eddingsem. Mamy taką, powiedzmy sobie, splatter-gore-fuck-and-puke
fantasy. Fantasy dla takich, którym wystarcza marzenie o waleniu adwersarza po głowie lub po nerkach,
nadziewaniu go na sztych lub na pal, marzenie o wejściu w wybrankę i trzepotaniu na niej całym sobą
długo i zapamiętale, podczas gdy rzeczona wybranka wyje z rozkoszy i rysuje plecy pazurami. Fantasy
dla tych, którym ucieczka w takie właśnie, nie inne marzenia pozwala poczuć się lepiej.
Cóż, każdy ma taką ucieczkę, na jaką zasłużył.
Andrzej Sapkowski
1 Ten spektakularny sukces i rozpętana w USA tolkienomania dokonały się przy sprzeciwie autora i
jego agenta, nie wyrażających zgody na popularne, kieszonkowe wydanie. Można zatem śmiało stwierdzić,
że rozkwit fantasy dokonał się w drodze wydawniczego piractwa. Piratem, nawiasem mówiąc, był
zasłużony dla branży Donald A. Wollheim.
2 Autor przeprasza, ale pomimo że w niniejszym tekście cytuje co i rusz, nie będzie dawał żadnych
odsyłaczy, bo owe „Tamże” i „Op. cit” nudzą go śmiertelnie
3 Autor rozumie, że poglądy takie aż proszą się, by z nimi polemizować. Autor przeprasza i uprzedza
zarazem, że na żadne polemiki nie zareguje, bo brak mu czasu na głupstwa.
4 Oczywiście, „Miejsce Początku” też jest fantasy, podobnie pierwsza nowela w zbiorku „Orsinian
Tales”, tytułu nie pamiętam.
5 Autor jest świadom darmowej reklamy, jaką robi Johnowi Normanowi, jak też i faktu, że wszystkie
stragany w Polsce zakwitną niebawem od cyklu „Gor”. Cóż, signum temporis.
6 No, dobrze, oto moja lista, moje prywatne „Top Twelwe”. Po Tolkienie i Le Guin idą: Stephen R.
Donaldson „Thomas Convenant”, T. H. White „The Once and Future King”, Peter S. Beagle ”The Last
Unicorn”, Roger Zelazny „Amber”, Marion Zimmer Bradley „The Mists of Avalon”, Jack Vance „Lyonesse”,
Tanith Lee „Birthgrave”, Patricia McKollip „Riddlemaster of Hed” oraz „The Forgotten Beasts of Eld”, David
Eddings „Belgariad” i Fritz Leiber cykl „Sword of...”, czyli Farfhrd i Szary Kocur. Pardon, T.H. White został
przetłumaczony. Niedawno. Jedna jaskółka, wiosny nie czyniąca.