You are on page 1of 573

Jung

CHANG
Dzikie
łabędzie:
Trzy
córy Chin
Z angielskiego przełoŜyła BOśENA UMIŃSKA

WARSZAWA 2000
Tytuł oryginału: WILD SWANS: THREE DAUGHTERS OF CHINA
Copyright © Globalflair Ltd. 1991 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo
Albatros 2000
Pierwsze polskie wydanie ksiąŜki ukazało się w 1995 roku nakładem Wydawnictwa
Prima
Redakcja: Lucyna Lewandowska
Konsultacja naukowa: Irena KałuŜyńska, Uniwersytet Warszawski
Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski
Opracowanie graficzne okładki: Andrzej Kuryłowicz
Opracowanie kartograficzne: AutoGraf
ISBN 83-88087-11-8
Wydawnictwo ALBATROS Andrzej Kuryłowicz
Adres do korespondencji:
skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78
E-mail:
wydawnictwo@prima.waw.pl
Zamówienia hurtowe i wysyłkowe: Internovator, Zwrotnicza 1/3, 01-219 War-
szawa tel. (22)-632-2381, (22)-862-7011, 0-501-060-891
Zamówienia wysyłkowe:
Albatros, skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78
Księgarnia Wysyłkowa Faktor
skr. poczt. 60, 02-792 Warszawa 78, tel. (22)-649-5599
Warszawa 2000. Wydanie I (zmienione)
Objętość: 34+lark, wyd., 36+1 ark. druk.
Skład: Plus 2
Druk: Abedik, Poznań
Dla mojej babci i ojca, którzy nie doŜyli dnia wydania tej ksiąŜki
Podziękowania

Jon Halliday pomógł mi napisać Dzikie łabędzie. Spośród jego wielu


zasług szlifowanie mojego angielskiego jest jedną z najbardziej oczywi-
stych. W trakcie naszych codziennych dyskusji zmuszał mnie do ciągłego
klarowania zarówno moich myśli, jak i mojej opowieści, a przy tym po-
magał mi znajdować najwłaściwsze wyraŜenia w języku angielskim.
Wsparta jego historyczną wiedzą, drobiazgową dociekliwością i rozsąd-
nymi uwagami czułam się bezpiecznie.
Toby Eady jest najlepszym agentem, jakiego moŜna sobie tylko Ŝy-
czyć. Skłonił mnie w delikatny sposób do tego, Ŝebym zajęła się wyłącz-
nie pisaniem.
Czuję się zaszczycona, Ŝe miałam do czynienia z tak znakomitymi
profesjonalistami jak Alice Mayhew, Charles Hayward, Jack McKeown i
Victoria Meyer z wydawnictwa Simon & Schuster w Nowym Jorku oraz
Simon King, Carol O'Brien, Hellen Ellis z wydawnictwa HarperCollins w
Londynie. Dla Alice Mayhew, mojej opiekunki w wydawnictwie Simon
& Schuster, przeznaczam specjalne wyrazy wdzięczności za jej wnikliwe
uwagi. Robert Lacey z HarperCollins wspaniale zredagował maszynopis,
za co jestem mu głęboko wdzięczna. Pomocne uwagi padające w trans-
atlantyckich rozmowach i ciepło, jakim promieniuje Ari Hoogenboom,
zawsze dodawały mi energii. Dziękuję wszystkim, którzy pracowali przy
tej ksiąŜce.
Entuzjastyczne zainteresowanie moich przyjaciół stanowiło dla mnie
niewyczerpane źródło zachęty. Wszystkim im jestem niezmiernie
wdzięczna. Szczególnie pomogli mi Peter Whitaker, I Fu En, Emma
Tennant, Gavan Mc Cormack, Herbert Bix, R. G.

7
Tiedemann, Hugh Baker, Yan Jiaqi, Sun Li-qun, Y. H. Zhao, Michael
Fu, John Chow, Clare Peploe, Andre Deutsch, Peter Simpkin, Ron Sarkar
i Vanessa Green. Szczególna rola od początku przypadła Clive'owi Lin-
dleyowi, z powodu jego cennych porad.
Moi bracia, siostra i przyjaciele z Chin z całą wielkodusznością po-
zwolili mi opowiedzieć dotyczące ich historie, bez których Dzikie łabę-
dzie nie byłyby moŜliwe.
Bardzo duŜo miejsca w tej ksiąŜce zajmuje historia mojej matki. Mam
nadzieje, Ŝe oddałam jej sprawiedliwość.
Jung Chang Maj 1991, Londyn, Anglia
1
,,Małe złote lilie” — konkubina generała
(1909—1933)

Moja babcia w wieku piętnastu lat została konkubiną generała, szefa


policji w słabym i chwiejnym rządzie chińskim. Był rok 1924 i w kraju
panował chaos. Na przewaŜającym obszarze, łącznie z MandŜurią, gdzie
mieszkała moja babka, władzę sprawowali wojskowi. Związek został
zaaranŜowany przez jej ojca, urzędnika policji w prowincjonalnym mie-
ście Yixian w południowo-zachodniej MandŜurii, leŜącym sto sześćdzie-
siąt kilometrów od Wielkiego Muru i czterysta kilometrów na północny
wschód od Pekinu.
Jak większość miast w Chinach, Yixian zostało zbudowane jako for-
teca. Mury, które je otaczały, miały dziewięć metrów wysokości, trzy
metry sześćdziesiąt centymetrów szerokości, pochodziły z czasów dyna-
stii Tang (618 — 907 roku n.e.) i wieńczyły je blanki dźwigające szesna-
ście fortów rozstawionych w regularnych odstępach. Mury były na tyle
szerokie, Ŝe moŜna było swobodnie przejechać po nich konno. Do miasta
prowadziły cztery bramy, których usytuowanie odpowiadało czterem
połoŜeniom igły kompasu, kaŜda z zewnętrzną ubezpieczającą bramą, a
cała fortyfikacja otoczona była głęboką fosą.
W mieście najbardziej rzucała się w oczy wysoka, bogato zdobiona
dzwonnica z ciemnobrązowego kamienia, która została zbudowana w VI
wieku, kiedy wkroczył tu buddyzm. KaŜdej nocy uderzano w dzwon, aby
oznajmić godzinę, uŜywano go równieŜ jako alarmu w razie poŜaru albo
powodzi. Yixian było dobrze prosperującym miastem handlowym. Na
równinach wokół uprawiano bawełnę, kukurydzę, sorgo, soję, sezam,

17
brzoskwinie, jabłka i winogrona. Na łąkach i na wzgórzach leŜących na
zachód od miasta rolnicy hodowali owce i bydło.
Mój pradziadek, Yang Rushan, urodził się w 1894 roku, kiedy jeszcze
całe Chiny były rządzone przez cesarza rezydującego w Pekinie. Człon-
kowie rodziny panującej byli MandŜurami, którzy podbili Chiny w 1644
roku. Rodzina Yang naleŜała do chińskiej grupy etnicznej Han i powę-
drowała na północ od Wielkiego Muru, szukając szczęśliwszego losu.
Mój pradziadek był jedynym synem swoich rodziców i dlatego był
najwaŜniejszą osobą w całej rodzinie. Tylko dzięki synowi moŜe prze-
trwać nazwisko rodu — bez niego linia rodzinna wygaśnie, co dla Chiń-
czyków było równoznaczne z najstraszliwszą zdradą, jaką moŜna popeł-
nić wobec własnych przodków. Posłano go do dobrej szkoły. Miał zdać
egzaminy, aby zostać mandarynem — urzędnikiem. Było to ambicją
większości męŜczyzn w tym czasie. śaden Chińczyk nie czuł się bez-
piecznie bez władzy lub pieniędzy, bo nic go wtedy nie chroniło przed
urzędniczym rozbojem lub nieprzewidzianą przemocą. W Chinach nigdy
nie było oficjalnie zatwierdzonego systemu prawnego. Wymiar sprawie-
dliwości był niepodwaŜalny, a okrucieństwo wpisano w działanie
wszystkich instytucji, ale mogło ono takŜe wynikać z kaprysu urzędnika,
który, jeśli miał władzę, sam był prawem. Dla dziecka z niearystokra-
tycznej rodziny zostanie mandarynem było jedynym sposobem wymknię-
cia się z obrotów wiecznie kręcącego się koła niesprawiedliwości i włas-
nego strachu. Yang zdecydował, Ŝe jego syn nie zajmie się tradycyjnym
rodzinnym rzemiosłem — wyrabianiem wojłoku — i poświęcił siebie i
całą swoją rodzinę, aby go wykształcić. Kobiety szyły dla okolicznych
zakładów krawieckich, pracując do późna w nocy. śeby zaoszczędzić
pieniądze, przykręcały lampki oliwne do minimum i popsuły sobie
wzrok. Od długich godzin pracy puchły im palce.
Zgodnie z obyczajem, mój pradziadek został oŜeniony bardzo młodo,
w wieku czternastu lat, z dziewczyną starszą od niego o sześć lat. Uwa-
Ŝano wtedy, Ŝe jednym z obowiązków Ŝony jest pomoc w wychowywaniu
męŜa.
Historia jego Ŝony, mojej prababki, jest typową historią milionów ko-
biet chińskich z tamtych czasów. Pochodziła z rodziny garbarzy o nazwi-
sku Wu. PoniewaŜ jej rodzina nie naleŜała do inteligencji ani nikt z niej
nie piastował Ŝadnego urzędniczego stanowiska, a w dodatku była dziew-
czynką, w ogóle nie dano jej imienia. Była drugą córką i nazwano ją po

18
prostu „Dziewczyną numer dwa” (Eryatou). Jej ojciec umarł, kiedy była
niemowlęciem, i wychowywał ją wuj. Pewnego dnia, gdy miała sześć lat,
wuj jadł obiad z przyjacielem, którego Ŝona była w ciąŜy. Podczas obiadu
obaj męŜczyźni ustalili, Ŝe jeśli dziecko będzie chłopcem, poślubi sze-
ścioletnią siostrzenicę wuja. Dwoje młodych nigdy nie spotkało się przed
ślubem. Poza tym miłość była uwaŜana za coś wstydliwego, coś, co naru-
szało honor rodziny. Nie dlatego, Ŝeby stanowiła tabu — w Chinach ist-
niała pradawna tradycja romantycznej miłości — ale dlatego, Ŝe uwaŜa-
no, iŜ młodzi ludzie nie powinni znaleźć się w sytuacji, w której coś ta-
kiego moŜe się przytrafić, poniewaŜ małŜeństwo było sprawą zwykłego
obowiązku, umowy pomiędzy dwoma rodzinami. Jeśli miało się duŜo
szczęścia, moŜna się było zakochać po ślubie.
W momencie ślubu, który mój pradziadek zawarł, mając czternaście
lat, biorąc pod uwagę, Ŝe chowano go pod kloszem, nadal był jeszcze
właściwie dzieckiem.
Pierwszej nocy nie chciał spać w pokoju ślubnym. Zasnął na łóŜku w
pokoju matki i przeniesiono go, kiedy spał, do sypialni, w której była
panna młoda. Ale chociaŜ był rozpieszczonym i zepsutym chłopcem i
ciągle jeszcze potrzebował pomocy przy ubieraniu, wiedział dobrze, jak
się „robi dzieci”, jak to ujęła jego Ŝona. Moja babka urodziła się pierw-
szego roku po ślubie rodziców, piątego dnia piątego księŜyca, wczesnym
latem 1909 roku. Była w lepszej sytuacji od swojej matki, bo jednak na-
dano jej imię, które brzmiało Yufang. Yu oznacza jadeit i było to imię
nadawane całemu potomstwu tej generacji, fang zaś oznacza „pachnące
kwiaty”.
Świat, na którym się pojawiła, był absolutnie nieprzewidywalny. Im-
perium MandŜurskie, które trwało przez dwieście sześćdziesiąt lat, roz-
padło się. W latach 1894— 1895 Japonia zaatakowała Chiny w MandŜu-
rii. Chiny poniosły cięŜkie straty i utraciły część terytoriów. Powstanie
Bokserów w 1900 roku zostało stłumione przez osiem obcych armii,
których kontyngenty stacjonowały potem w MandŜurii, niektóre z nich
rozlokowano wzdłuŜ Wielkiego Muru. W latach 1904—1905 Rosja i
Japonia stoczyły wojnę na równinach MandŜurii, a zwycięstwo Japonii
sprawiło, Ŝe stała się tam dominującą siłą. W 1911 roku pięcioletniego
cesarza Chin, Puyi, obalono i ustanowiono republikę, na której czele
stanął charyzmatyczny przywódca Sun Yat-sen (Sun Jat-sen).

19
Nowy rząd republiki wkrótce upadł i kraj podzielił się na uzaleŜnione
od róŜnych sił lenna. Szczególnie MandŜuria była źle nastawiona wobec
republiki, poniewaŜ właśnie z niej wywodziła się panująca dynastia. Ze-
wnętrzne siły, zwłaszcza Japonia, pomnoŜyły wysiłki, aby zapanować
nad Chinami. Wobec tych wszystkich nacisków stare instytucje załamały
się i w efekcie powstała pustka w sferze władzy, moralności i autoryte-
tów. Wielu ludzi dąŜyło na szczyty, przekupując lokalnych potentatów
kosztownymi podarunkami: złotem, srebrem i innymi kosztownościami.
Mój pradziadek nie był na tyle bogaty, Ŝeby kupić sobie lukratywną po-
zycję w duŜym mieście, i gdy dobiegał trzydziestki, był zaledwie urzęd-
nikiem policji w rodzinnym Yixian, prowincjonalnej dziurze. Ale miał
wielkie plany. I miał wartościowe aktywa — swoją córkę.

Moja babcia była pięknością. Miała owalną twarz z róŜowymi policz-


kami i alabastrową cerę. Jej długie, lśniące czarne włosy były splecione
w gruby warkocz, który sięgał talii. Jeśli okoliczności tego wymagały,
była skromna i powaŜna — a przewaŜnie wymagały. Ale pod stateczną
powierzchownością kryła się tłumiona energia. Była niewysoka, miała
ponad metr pięćdziesiąt, drobną figurę i spadziste ramiona, których rysu-
nek uznawano wtedy za idealny.
Jednak jej największym majątkiem były krępowane stopy, zwane po
chińsku „siedmiocentymetrowymi złotymi liliami” (sancunjinlian).
Oznaczało to, Ŝe jej chód był jak „kołysanie się młodych pędów wierzby
w wiosennych powiewach”, jak to ujmowali chińscy znawcy urody ko-
biecej. Widok kobiety kołyszącej się na krępowanych stopach miał dzia-
łać na męŜczyznę erotycznie, poniewaŜ jej bezradność budziła opiekuń-
cze uczucia w patrzącym.
Moja babcia miała dwa lata, kiedy zaczęto jej bandaŜować stopy. Jej
matka, która sama miała krępowane stopy, najpierw kawałkiem białego
materiału o długości sześciu metrów przywiązała jej palce, oprócz duŜe-
go, do podeszwy stopy. Potem na wierzchu połoŜyła duŜy kamień i zgru-
chotała kości. Babcia krzyczała w potwornym bólu, ale matka wetknęła
jej między zęby złoŜony kawałek materiału, Ŝeby nie było słychać krzy-
ków. Ten ból babcia znosiła wielokrotnie.
Trwało to kilka dobrych lat. Nawet kiedy kości były juŜ połamane,

20
stopa była krępowana bandaŜem z grubego materiału w dzień i w nocy,
bo gdyby ją uwolniono, mogłoby się zdarzyć, Ŝe kości zaczną się zrastać.
Przez lata moja babka Ŝyła w nieustannym bólu. Kiedy prosiła, Ŝeby roz-
wiązać bandaŜe, matka szlochała i mówiła jej, Ŝe to by zrujnowało całe
jej Ŝycie i Ŝe robi to dla jej szczęścia.
W tych czasach, kiedy kobieta wychodziła za mąŜ, rodzina pana mło-
dego zaczynała od obejrzenia jej stóp. UwaŜano, Ŝe duŜe, normalne,
przynoszą wstyd domowi męŜa. Teściowa unosiła brzeg długiej spódnicy
panny młodej i jeśli jej stopy miały więcej niŜ dwadzieścia centymetrów,
demonstracyjnie, z potępieniem, opuszczała spódnicę i wycofywała się,
zostawiając pannę młodą pod krytycznymi spojrzeniami gości weselnych,
którzy przyglądali się jej stopom i w otwarcie obraźliwy sposób wyraŜali
pogardę. Czasem matka litowała się nad córką i rozluźniała bandaŜe, ale
kiedy dziewczyna podrosła i musiała znosić pogardę rodziny męŜa i
ogólną dezaprobatę, sama winiła swoją matkę za to, Ŝe okazała wcześniej
słabość.
Tradycja krępowania stóp została wprowadzona ponad tysiąc lat temu,
podobno przez jedną z konkubin cesarza. UwaŜano, Ŝe widok kobiety
kuśtykającej na malusieńkich stopkach pobudza erotycznie, a męŜczyźni,
bawiąc się tymi stopkami, zawsze schowanymi w jedwabnych haftowa-
nych bucikach, podniecają się. Kobiety nie zdejmowały bandaŜy nawet
wtedy, gdy juŜ były zupełnie dorosłe, jakby ich stopy mogły znowu uro-
snąć. Rozluźniały więzy tylko czasami w nocy, w łóŜku, kiedy wkładały
buciki na miękkiej podeszwie. MęŜczyźni rzadko widywali ich stopy gołe
— zazwyczaj były pokryte gnijącą skórą i cuchnęły, kiedy zmieniano
bandaŜe. Z dzieciństwa pamiętam, Ŝe babcię stale bolały. Kiedy wracały-
śmy z zakupów do domu, pierwszą rzeczą, jaką robiła po powrocie, było
zanurzenie stóp w misce gorącej wody — i wtedy wzdychała z ulgą. Po-
tem obcinała kawałki martwej skóry. Bolały ją połamane kości i paznok-
cie, które wrastały w poduszki pod palcami.
Babci zaczęto krępować stopy w tym czasie, gdy juŜ przestano uwa-
Ŝać to za rzecz poŜądaną. Kiedy w 1917 roku urodziła się młodsza siostra
babci, zaniechano juŜ tego i szczęśliwie uniknęła ona tej tortury.
Ale gdy moja babcia dorastała, w tak nieduŜym mieście jak Yixian
nadal powszechnie uwaŜano, Ŝe małe stopy są podstawowym warunkiem

21
dobrego małŜeństwa. Jednak w tym wypadku stanowiły one tylko zada-
tek. Dziadek zamierzał zrobić ze swojej córki albo doskonałą damę, albo
najwyŜszej klasy kurtyzanę. LekcewaŜąc powszechną mądrość swoich
czasów, według której analfabetyzm kobiety z niskiej klasy społecznej
był jej cnotą, posłał ją do szkoły dla dziewcząt, którą otworzono w mie-
ście w 1905 roku. Poza tym uczyła się grać w chińskie szachy, w ma-
dŜonga i w go. Posiadła teŜ sztukę rysowania wzorów hafciarskich. Jej
ulubionym wzorem były mandaryńskie kaczki (symbolizowały miłość,
bo zawsze pływały w parach) i wyszywała je na małych bucikach, które
dla siebie robiła. Poza tym wynajęty nauczyciel udzielał jej lekcji gry na
qin, instrumencie podobnym do cytry.
Babcia była uznawana za lokalną piękność. Miejscowi mówili, Ŝe stoi
„jak Ŝuraw między kurami”. W 1924 roku miała piętnaście lat i jej ojciec
zaczął się niepokoić, Ŝe dla jego jedynej lokaty moŜe minąć najlepszy
termin realizacji — i tym samym minie jego szansa na wygodne Ŝycie.
Ale tego roku generał Xue Zhiheng, inspektor Centralnej Policji w Peki-
nie, miał wizytować miasto.

Xue Zhiheng urodził się w 1876 roku w hrabstwie Lulong, połoŜonym


około stu sześćdziesięciu kilometrów na wschód od Pekinu i na południe
od Wielkiego Muru, gdzie bezmiar równin Północy wznosi się ku górom.
Był najstarszym z czterech synów wiejskiego nauczyciela, a jego prezen-
cja robiła silne wraŜenie, co widział kaŜdy, kto go spotkał. Kilku niewi-
domych wróŜbitów, którzy dotykali jego twarzy, przepowiedziało mu, Ŝe
zyska władzę i wysoką pozycję. Był uzdolnionym kaligrafem — talent,
który wysoko wtedy ceniono. W 1908 roku wódz Wang Huaiqing, który
wizytował Lulong, zauwaŜył piękne, kaligraficzne pismo na tablicy nad
bramą głównej świątyni i wezwał człowieka, który to napisał, a potem
zaproponował trzydziestodwuletniemu Xue, Ŝeby został jego adiutantem.
Ze względu na niezwykłą operatywność Xue szybko został awanso-
wany na kwatermistrza. Ta funkcja pociągała za sobą dalekie i częste
podróŜe i Xue zaczął nabywać na własność sklepy spoŜywcze w okoli-
cach Lulong i po drugiej stronie Wielkiego Muru, w MandŜurii. Wy-
chwalano jego błyskawiczną karierę, kiedy pomógł generałowi Wang
stłumić powstanie w Mongolii Wewnętrznej. Zgromadził wtedy olbrzymi
majątek.

22
Sam zaprojektował i wybudował dla siebie osiemdziesięciojednopo-
kojową rezydencję w Lulong.
W ciągu dziesięciolecia po upadku imperium Ŝaden rząd nie był w
stanie ustanowić i utrzymać władzy. PotęŜni wodzowie rychło zaczęli
gryźć się między sobą o kontrolę nad rządem centralnym w Pekinie.
Frakcja Xue, na czele której stał generał Wu Peifu, zdominowała we
wczesnych latach dwudziestych ten tytularny rząd. W 1922 roku Xue
został generalnym inspektorem Centralnej Policji oraz szefem Minister-
stwa Spraw Publicznych w Pekinie. Zarządzał dwudziestoma regionami
po obu stronach Wielkiego Muru i ponad dziesięciotysięcznym od-
działem konnej policji i piechoty. Stanowisko w policji dawało mu wła-
dzę, a drugie dawało mu poparcie społeczne.
Przymierza wojskowe były jednak niestałe. W maju 1923 roku frakcja
generała Xue zdecydowała, Ŝe nie będzie dłuŜej popierać prezydenta Li
Yuanhonga, którego wyniosła na to stanowisko rok wcześniej. W sojuszu
z generałem Feng Yuxiangiem, przywódcą chrześcijańskiego ugrupowa-
nia, który przeszedł do legendy, kiedy en masse ochrzcił swoje oddziały,
uŜywając węŜa straŜackiego, Xue zmobilizował dziesięć tysięcy swoich
ludzi i otoczył budynki rządu w Pekinie, Ŝądając, Ŝeby zbankrutowany
rząd wypłacił jego ludziom zaległy Ŝołd. Ale jego rzeczywistym celem
było poniŜenie prezydenta Li i zmuszenie go do ustąpienia. Li jednak
odmówił złoŜenia rezygnacji, wobec czego Xue kazał swoim ludziom,
Ŝeby odcięli dopływ wody i elektryczności do pałacu prezydenckiego. Po
kilku dniach, kiedy warunki w pałacu stały się nie do zniesienia, w nocy
trzynastego czerwca prezydent Li opuścił rezydencję i jej niepiękne zapa-
chy i umknął ze stolicy do portowego miasta Tianjin, sto dwanaście ki-
lometrów na południowy wschód. W Chinach autorytet i znaczenie wła-
dzy to nie tylko osoba, która ją sprawuje, ale takŜe urzędowe pieczęcie.
śaden dokument nie miał znaczenia, nawet jeśli podpisał go prezydent,
jeśli nie figurowała na nim pieczęć. Wiedząc, Ŝe nie moŜna sprawować
prezydentury bez pieczęci, prezydent Li zostawił je u jednej ze swoich
konkubin, która właśnie przebywała na rekonwalescencji w Pekinie, w
szpitalu prowadzonym przez francuskich misjonarzy. Kiedy był w pobli-
Ŝu Tianjin, pociąg zatrzymała uzbrojona policja i poproszono go, by od-
dał pieczęcie. Najpierw odmówił podania miejsca, gdzie je ukrył, ale po
kilku godzinach zmiękł. O trzeciej nad ranem generał Xue wkroczył do

23
francuskiego szpitala, aby odebrać pieczęcie od konkubiny. Kiedy stanął
przy jej łóŜku, nie chciała nawet na niego patrzeć. „Mam oddać pieczęcie
zwykłemu policjantowi?” — spytała hardo. Generał Xue wyglądał jednak
tak groźnie i władczo w swoim galowym uniformie, Ŝe wkrótce potulnie
mu je wręczyła.
Przez następne cztery miesiące Xue uŜywał policji do tego, Ŝeby kan-
dydat na prezydenta jego frakcji, Cao Kun, na pewno wygrał szeroko
rozgłaszane pierwsze chińskie „wolne” wybory. Ośmiuset czterdziestu
członków parlamentu miało być przekupionych. Xue i generał Feng roz-
stawili warty w budynku parlamentu i dali do zrozumienia, Ŝe kaŜdy, kto
będzie głosował we właściwy sposób, moŜe liczyć na znaczne korzyści.
Na tę wieść powróciło z prowincji wielu posłów. Kiedy wszystko było
juŜ gotowe, w Pekinie zebrało się pięciuset pięćdziesięciu posłów. Cztery
dni przed wyborami, po wielu przetargach, kaŜdy z nich dostał pięćdzie-
siąt juanów w srebrze, co stanowiło znaczną sumę. Piątego października
1923 roku Cao Kun został wybrany na prezydenta czterysta osiemdzie-
sięcioma głosami, a Xue wynagrodzono kolejną generalską gwiazdką.
Nagrodzonych równieŜ zostało siedemnastu „specjalnych doradców” —
czyli wszystkie kochanki i konkubiny wodzów i generałów. Ten epizod
wszedł do historii Chin jako klasyczny przykład tego, jak moŜna manipu-
lować wyborami. Przywołuje się go jako argument, Ŝe demokracja nie
sprawdza się w Chinach.
Wczesnym latem następnego roku generał Xue wizytował Yixian. Nie
było to duŜe miasto, ale miało strategiczne znaczenie. To właśnie z tych
okolic rozchodziły się rozporządzenia pekińskiego rządu. Poza tym wła-
dza leŜała wtedy w rękach wielkiego wodza północnego wschodu, Zhang
Zuolina, zwanego takŜe Starym Marszałkiem. Oficjalnie generał Xue
odbywał tam inspekcję, ale miał takŜe pewne osobiste interesy w tych
okolicach. Był tu właścicielem centralnych magazynów zboŜowych i
sieci największych sklepów, łącznie z lombardami, które działały podob-
nie jak banki i wypuszczały własne pieniądze, krąŜące po mieście i okoli-
cach.
Dla mojego pradziadka była to najprawdziwsza Ŝyciowa szansa, zbli-
Ŝająca go do moŜliwości zostania kimś. Zaplanował, Ŝe będzie pracował
w eskorcie generała Xue, i powiedział swojej Ŝonie, Ŝe zamierza wydać
za niego córkę. Nie pytał jej o zgodę, ale po prostują o tym poinformo-
wał. Mój pradziadek pogardzał swoją Ŝoną — co nie leŜało w obyczaju

24
tamtego czasu. śona szlochała, ale nic nie mówiła, bo zakazał pisnąć
córce choćby słówko. O tym, Ŝeby zapytać samą córkę, nie było w ogóle
mowy. MałŜeństwo było transakcją, a nie sprawą uczuć. Powie się jej,
kiedy ślub będzie umówiony.
Pradziadek wiedział, Ŝe musi jakoś podejść generała Xue. Otwarte
zaoferowanie córki obniŜyłoby jej cenę, poza tym istniała moŜliwość, Ŝe
oferta nie zostanie przyjęta. Generał powinien mieć szansę zobaczenia
tego, co mu miano zaproponować. W tamtych czasach szanujące się
kobiety nie mogły być przedstawiane obcym męŜczyznom, naleŜało
więc stworzyć okoliczności, w których generał mógłby zobaczyć córkę
Yanga, a spotkanie powinno wyglądać na przypadkowe.
W Yixian była wtedy wspaniała dziewięćsetletnia buddyjska świąty-
nia, z rzadkiego drogocennego drzewa, o wysokości około trzech me-
trów. LeŜała w pięknym otoczeniu, wśród rzędów drzew cyprysowych,
które rosły na obszarze mili kwadratowej. W środku znajdowała się
metrowej wysokości drewniana statua Buddy, a ściany pokrywały deli-
katne w tonacji freski ilustrujące jego Ŝycie. Do takiego miejsca Yang
na pewno powinien zabrać wizytującą miasto osobistość. Poza tym
świątynie były jedynym miejscem, do którego kobiety z dobrych do-
mów mogły chodzić same.
Mojej babce powiedziano, Ŝeby tego a tego dnia poszła do świątyni.
śeby okazać Buddzie najgłębszy szacunek, wzięła kąpiel w pachnącej
wodzie, a potem spędziła długie godziny na medytacji w domowej ka-
pliczce, przy palącym się kadzidle. Aby móc modlić się w świątyni,
powinna być najzupełniej spokojna, wolna od wszelkich emocji. Wsia-
dła do doroŜki w towarzystwie słuŜącej. Miała na sobie Ŝakiecik w ko-
lorze błękitu kaczego jajka, z brzegami haftowanymi złotą nicią dla
podkreślenia prostoty jego kroju, z guziczkami w kształcie kokardek po
prawej stronie, do tego róŜową plisowaną spódniczkę, haftowaną w
delikatne kwiaty. Włosy zaplotła w jeden warkocz, w który wpięła je-
dwabną zielonoczarną peonię. Nie miała makijaŜu, ale była uperfumo-
wana, bo tak było przyjęte, kiedy się szło do świątyni. Po wejściu uklę-
kła przed wielką statuą Buddy, złoŜyła kilka koutou * [Głęboki pokłon z
pozycji klęczącej z dotknięciem czołem podłogi (przyp. tłum.).] i klęcząc, wzniosła
dłonie do modlitwy.
Kiedy się modliła, przybył jej ojciec z generałem Xue. Spoglądali na

25
nią z ciemnej bocznej nawy. Mój pradziadek dobrze zaplanował sprawę.
W klęczącej pozycji było widać nie tylko jedwabne spodnie, zakończone
podobnie jak Ŝakiet złotą nicią, ale takŜe małe stopy jego córki w saty-
nowych haftowanych bucikach.
Skończyła modlitwy, pokłoniła się Buddzie trzy razy i, wstając, za-
chwiała się, o co było nietrudno przy skrępowanych stopach. Próbując
zachować równowagę, chwyciła za ramię słuŜącą. Generał Xue i ojciec
ruszyli w jej stronę; zaczerwieniła się, schyliła głowę i chciała odejść, ale
ojciec podszedł do niej i przedstawił ją generałowi. ZłoŜyła ukłon, nie
podnosząc nisko spuszczonej głowy.
Jak to było przyjęte w przypadku człowieka o takiej pozycji, Xue nie
rozmawiał wiele z Yangiem o tym spotkaniu, zwłaszcza Ŝe Yang miał
niską rangę, ale mój pradziadek zauwaŜył, Ŝe generał był zafascynowany.
Następnym krokiem było zaaranŜowanie bliŜszego spotkania. Kilka dni
później Yang, ryzykując bankructwo, wynajął najlepszy teatr w mieście i
zespół miejscowej opery, zapraszając generała Xue jako honorowego
gościa. Teatr, jak większość teatrów chińskich, leŜał na otwartej prze-
strzeni i zabudowany był drewnianymi ławkami wokół prostokątnej sce-
ny bez kurtyny i dekoracji. Przestrzeń dla widzów bardziej przypominała
kawiarnię niŜ zachodni teatr. MęŜczyźni siedzieli przy stołach, jedli, pili i
rozmawiali głośno, chociaŜ trwało przedstawienie. Z boku, wyŜej, był
balkon, gdzie skromnie siedziały kobiety, a za nimi stały ich słuŜące. Mój
pradziadek tak wszystko zaaranŜował, Ŝeby generał Xue mógł dobrze
widzieć jego córkę.
Tym razem była ubrana bardziej bogato i elegancko niŜ w świątyni.
Miała na sobie gęsto haftowaną satynową suknię i kosztowności we wło-
sach. Kiedy się śmiała i rozmawiała ze swoimi przyjaciółkami, widać
było jej Ŝywy temperament i energię. Generał Xue z rzadka spoglądał na
scenę.
Po przedstawieniu odbyła się tradycyjna chińska gra, zwana zgady-
wankami z lampionu. Grało się w dwóch osobnych salach — w jednej
męŜczyźni, w drugiej kobiety. W kaŜdej sali było kilkanaście kunsztow-
nie zrobionych papierowych lampionów, w które wkładano kartki z wier-
szowanymi zagadkami. Osoba, która rozwiązała najwięcej zagadek, wy-
grywała i dostawała nagrodę. Wśród męŜczyzn zwycięzcą był naturalnie
generał. Wśród kobiet — moja babcia.

26
Yang umyślnie dał generałowi okazję podziwiania urody i inteligencji
swojej córki. Na koniec naleŜało jeszcze przedstawić jej artystyczne ta-
lenty. Dwa dni później mój pradziadek zaprosił generała do domu na
kolację. Była jasna, ciepła noc z pełnią księŜyca — znakomita do słucha-
nia gin. Po kolacji męŜczyźni zasiedli na werandzie i zawołano moją
babkę, Ŝeby zagrała na dziedzińcu. Jej występ, kiedy grała w altance, a
wokół unosił się zapach syringi, oczarował generała. Później powiedział,
Ŝe jej gra tego wieczoru w świetle księŜyca zniewoliła jego serce. Gdy
urodziła się moja matka, nazwał ją Baoqin, co znaczy Prześliczna Cytra.
Zanim wieczór się skończył, oświadczył się — nie mojej babce natu-
ralnie, ale jej ojcu. Nie proponował małŜeństwa; chciał, Ŝeby moja babka
została jego kochanką. Yang wcale nie oczekiwał więcej. Rodzina Xue
zaaranŜowała małŜeństwo generała juŜ dawno temu, a kryterium wyboru
była pozycja społeczna rodziny Ŝony. Rodzina Yang miała zbyt niską
pozycję, Ŝeby mógł oŜenić się z ich córką. śony nie brało się dla przy-
jemności — od tego były konkubiny, które mogły nawet dojść do istotnej
władzy w rodzinie, ich pozycja była jednak zupełnie inna niŜ pozycja
Ŝony. Konkubina była jakby zinstytucjonalizowaną kochanką, którą się
brało lub oddalało, wedle woli.
Moja babcia po raz pierwszy dowiedziała się o planowanym związku,
kiedy na kilka dni przed ślubem matka wyjawiła jej tę nowinę. Pochyliła
wtedy głowę i rozpłakała się. Nie chciała zostać konkubiną. Ale jej ojciec
juŜ postanowił, a było nie do pomyślenia, Ŝeby sprzeciwiać się woli ro-
dziców. Kwestionowanie ich decyzji uwaŜano za „niegodne córki”, a
okazanie się niegodną córką było równoznaczne ze zdradą. Nawet jeśli
dziewczyna odmawiała spełnienia woli ojca, nie traktowano tego powaŜ-
nie; jej postawę interpretowano jako wyraz chęci zostania z rodzicami.
Jedynym sposobem, Ŝeby „nie” dziewczyny zostało potraktowane po-
waŜnie, było samobójstwo. Babcia zagryzła usta i nic nie powiedziała, bo
teŜ i nie miała nic do powiedzenia. Gdyby powiedziała „tak”, uznano by
to z kolei za niegodne dobrze wychowanej kobiety i zinterpretowano jako
wyraz gorącej chęci opuszczenia rodziców.
Widząc, Ŝe córka jest nieszczęśliwa, matka tłumaczyła jej, Ŝe to naj-
lepsza z wszelkich moŜliwości. Ojciec powiedział: „W Pekinie mówi się,
Ŝe kiedy generał Xue tupnie, całe miasto drŜy”. Mojej babce podobała się

27
wojskowa postawa generała. Pochlebiały jej teŜ słowa zachwytu i uzna-
nia pod jej adresem, które potem jeszcze upiększono i wygładzono. Poza
tym Ŝaden męŜczyzna w Yixian nie robił tak imponującego wraŜenia, jak
generał-wódz. Moja babka miała piętnaście lat i nie bardzo wiedziała, co
to znaczy być konkubiną. Sądziła, Ŝe generał Xue ją pokocha i będzie
wiodła szczęśliwe Ŝycie.
Generał powiedział jej, Ŝe moŜe zostać w Yixian, w domu, który za-
mierza kupić specjalnie dla niej. Znaczyło to, Ŝe pozostanie w pobliŜu
rodziny i nie będzie musiała mieszkać w jego rezydencji, podporządko-
wując się władzy jego Ŝony i innych konkubin — a wszystkie one miały-
by przed nią pierwszeństwo. W domu takiego potentata jak generał Xue
kobiety Ŝyły jak więźniarki. Prowadziły ustawiczne kłótnie i podgryzały
się nawzajem, w duŜej mierze z braku poczucia bezpieczeństwa. Jedyną
jego gwarancją była łaska ich męŜa. Propozycja, Ŝe będzie miała własny
dom, duŜo znaczyła dla mojej babki, podobnie jak obietnica nadania
związkowi powagi i znaczenia przez odbycie pełnej ceremonii ślubnej.
To z kolei oznaczało, Ŝe i ją, i jej rodzinę potraktowano z szacunkiem. I
w końcu ostatni aspekt sprawy, takŜe bardzo dla niej waŜny: teraz, kiedy
ojciec był usatysfakcjonowany, miała nadzieję, Ŝe lepiej będzie traktował
jej matkę.
Pani Yang chorowała na epilepsję i z powodu choroby czuła, Ŝe nie
jest godna swojego męŜa. Zawsze była mu podporządkowana i posłuszna,
a on miał ją za nic. W ogóle nie okazywał troski o jej zdrowie. Przez całe
lata Ŝyła z poczuciem winy, poniewaŜ nie urodziła syna. Po urodzeniu
babci moja prababka miała całą serię poronień, aŜ urodziła następne
dziecko w 1917 roku — ale znowu była to dziewczynka.
Pradziadek pragnął mieć tyle pieniędzy, Ŝeby go było stać na konku-
biny, była to prawie jego obsesja. „Ślub” pozwolił mu zrealizować to
pragnienie, bo generał szczodrze szafował ślubnymi podarunkami dla
całej rodziny, a najhojniej obdarowany został pradziadek. Dary były
wspaniałe, zgodnie z pozycją generała.
W dniu ślubu pod domem Yanga pojawiła się lektyka z zasłonami z
wyszywanego jedwabiu i satyny. Przed nią szedł orszak z tabliczkami,
chorągwiami i jedwabnymi lampionami, z wizerunkiem złotego feniksa,
symbolem kobiety. Ceremonia zgodnie z tradycją odbywała się wieczo-
rem i światło z duŜych czerwonych lampionów błyskało w ciemniejącym

28
zmroku. Była takŜe orkiestra z bębnami, cymbałami, fujarkami i pisz-
czałkami, która grała wesołe melodie. Przy okazji ślubu koniecznie nale-
Ŝało robić duŜo hałasu, bo gdyby było cicho, uznano by, Ŝe w tym wyda-
rzeniu jest coś przynoszącego wstyd. Moja babcia była ubrana we wspa-
niały, kolorowo haftowany strój, a jej głowę i twarz zakrywał czerwony
jedwabny welon. Ośmiu męŜczyzn niosło ją do nowego domu. W lektyce
było potwornie duszno i gorąco, więc dyskretnie uniosła zasłonkę i zer-
kała spod swojego welonu — była zachwycona, widząc na ulicach ludzi
obserwujących jej orszak. To było naprawdę coś innego, niŜ mogła mieć
zwykła konkubina, której zazwyczaj przypadała mała lektyka z zasłon-
kami z bawełny w niezbyt imponującym kolorze indygo, niesiona przez
dwóch lub najwyŜej czterech ludzi, bez orszaku i muzyki. Obniesiono ją
dookoła miasta, odwiedzając wszystkie cztery bramy miejskie, jak wy-
magał tego ceremoniał, a przed lektyką na wozie i w koszach wystawiono
na widok publiczny kosztowne ślubne podarunki, jakie otrzymała. Gdy
juŜ pokazano moją babkę całemu miastu, zaniesiono ją do jej nowego
domu, duŜej stylowej rezydencji. Była usatysfakcjonowana. Dzięki wy-
stawnej ceremonii poczuła, Ŝe zyskała prestiŜ i szacunek. Nikt, kto Ŝyw,
nie pamiętał w Yixian takiego ślubu.
Kiedy przybyła do domu, czekał w nim na nią generał Xue w parad-
nym mundurze, w otoczeniu lokalnych dygnitarzy. W salonie, w którym
paliły się czerwone świece i oślepiająco jasne lampy gazowe, odbyła się
ceremonia składania kwiatów przed tabliczkami Nieba i Ziemi. Potem
pokłonili się sobie nawzajem i moja babka, zgodnie z obyczajem, weszła
sama do izby ślubnej, a generał wraz z innymi męŜczyznami udał się na
wystawny bankiet.
Generał Xue nie opuszczał domu przez trzy dni. Babcia była uszczę-
śliwiona. Sądziła, Ŝe go kocha, a on ze swej strony okazywał jej coś w
rodzaju szorstkiej czułości, choć prawie w ogóle nie rozmawiał z nią o
niczym powaŜnym, zgodnie z tradycyjnym powiedzeniem, Ŝe „kobiety
mają długie włosy i krótki rozum”. Od chińskiego męŜczyzny oczekuje
się powściągliwości i dostojeństwa, nawet w domu, w gronie rodziny.
Rano, zanim wstali, babcia masowała mu stopy, a wieczorem grała na
qin. Po tygodniu niespodzianie oznajmił, Ŝe wyjeŜdŜa. Nie powiedział,
dokąd jedzie, a ona wiedziała, Ŝe nie wypada pytać. Jej obowiązkiem
było czekać, aŜ wróci. Okazało się, Ŝe miała czekać sześć lat.

29
We wrześniu 1924 roku wybuchły walki między frakcjami dwóch
głównych wodzów na Północy. Generał Xue został mianowany zastępcą
dowódcy pekińskiego garnizonu, ale po kilku tygodniach dawny sprzy-
mierzeniec, generał Feng, przeszedł na stronę przeciwnika. Trzeciego
listopada Cao Kun, któremu Xue i Feng pomogli w poprzednim roku
zdobyć prezydenturę, został zmuszony do rezygnacji. Tego samego dnia
garnizon pekiński został rozwiązany, a dwa dni później urzędnicy biura
policji pekińskiej zwolnieni. Generał Xue musiał w pośpiechu opuścić
Pekin. Zaszył się w swoim domu w Tianjin, w obrębie francuskiej konce-
sji, która posiadała immunitet obszaru eksterytorialnego. Tam właśnie
uciekł równieŜ prezydent Li, gdy Xue zmusił go do ustąpienia.
W tym czasie moja babcia tkwiła w rejonie na nowo wszczętych walk.
Walczącym dowódcom zaleŜało na kontroli nad północnym wschodem i
miasta leŜące przy torach kolejowych, zwłaszcza jeśli stanowiły węzeł
kolejowy jak Yixian, były waŜnym celem. Niedługo po wyjeździe gene-
rała Xue walki zbliŜyły się do murów miasta i toczyły się tuŜ za jego
bramami. ZuboŜali wodzowie zainteresowali się ofertą jednej z włoskich
firm zbrojeniowych, która jako dodatkową gwarancję zapłaty przyjęła
„wioski do złupienia”. Gwałt i grabieŜ były na porządku dziennym. Jak
wiele innych kobiet, moja babcia poczerniła sobie twarz sadzą, Ŝeby wy-
glądać brzydko i brudno. Szczęśliwie tym razem Yixian wyszedł z tego
prawie nienaruszony. Walki w końcu przeniosły się na południe i Ŝycie
wróciło do normy.
Dla mojej babki „norma” oznaczała róŜne sposoby zabijania czasu
spędzanego w obszernym domu. Dom był w typowo północnochińskim
stylu — zbudowany wokół trzech stron czworoboku, od południa dzie-
dziniec zamknięty murem dwumetrowej wysokości, z bramą otwierającą
się na dziedziniec zewnętrzny, strzeŜony przez podwójną bramę z okrągłą
mosięŜną kołatką.
Domy budowane w tym stylu miały chronić przed skrajnościami kli-
matu, który gwałtownie przechodził od mroźnej zimy do palących letnich
upałów, praktycznie bez okresów pośrednich, wiosny i jesieni. W lecie
temperatura dochodziła do plus trzydziestu pięciu, w zimie do minus
dwudziestu dziewięciu stopni Celsjusza i towarzyszyły jej wyjące wiatry,
które przylatywały ponad równinami znad Syberii. Przez większą część

30
roku do oczu wpadał pył i bił w twarz, i ludzie nosili maseczki zakrywa-
jące usta albo całą twarz. W północnochińskich domach, takich jak dom
babci, okna głównych pokoi wychodzących na wewnętrzny południowy
dziedziniec były zazwyczaj otwarte, by złapać tyle słońca, ile się da,
podczas gdy mur od północy przyjmował ostre uderzenia wiatru i pyłu.
Po północnej stronie był duŜy salon i pokój mojej babki. Oba skrzydła
domu były przeznaczone dla słuŜby i dla róŜnych domowych potrzeb.
Podłoga w głównych pokojach była wyłoŜona płytkami, drewniane okna
oklejone papierem, a spadzisty dach pokrywały cienkie czarne dachów-
ki.
Dom mojej babki, jak na lokalne standardy, był luksusowy — i daleko
wspanialszy niŜ dom jej rodziców — jednak ona czuła się tam samotna i
nieszczęśliwa. Oprócz niej mieszkała w tym domu słuŜba: odźwierny,
kucharz, dwie pokojówki. Ich zadaniem było nie tylko usługiwać, ale
takŜe pełnić rolę straŜy i szpiegować. Odźwierny miał instrukcję, aby nie
pozwalać babci wychodzić samej — bez względu na okoliczności. Gene-
rał Xue, zanim wyjechał, opowiedział babci ostrzegawczą historię o jed-
nej ze swoich konkubin. Kiedy odkrył, Ŝe kobieta ma romans ze słuŜą-
cym, przywiązał ją do łóŜka, wetknął jej głęboko w usta kawałek materia-
łu, na który sączono po kropli spirytus, aŜ powoli zadławiła się na śmierć.
„Oczywiście nie mogłem jej dać przyjemności szybkiej śmierci. Kobieta
nie moŜe dopuścić się większej podłości niŜ zdradzenie własnego męŜa”
— powiedział. Kiedy chodziło o niewierność, męŜczyźni pokroju genera-
ła Xue winili za to kobietę, nie tego drugiego męŜczyznę. „Kochanka
tylko zastrzeliłem” — dodał mimochodem. Moja babka nigdy się nie
dowiedziała, czy to się naprawdę zdarzyło, ale choć miała dopiero piętna-
ście lat, była juŜ przygotowana na wszystko.
Od tamtej chwili Ŝyła w ustawicznym lęku. Prawie nie mogła wy-
chodzić, musiała więc stworzyć sobie własny świat w czterech ścianach.
Nie była jednak takŜe prawdziwą panią domu i musiała przypochlebiać
się słuŜbie, na wypadek gdyby wymyślili jakieś historie przeciwko niej,
co zdarzało się w Chinach często. Dawała im mnóstwo prezentów i or-
ganizowała partie madŜonga, poniewaŜ wygrani goście zazwyczaj hoj-
nie obdarzali słuŜbę.
Nigdy za to nie brakowało jej pieniędzy. Generał Xue przysyłał regu-
larnie pensję, którą wypłacał jej kierownik jego lombardu. Pokrywał
takŜe jej przegrane w madŜonga.
Wydawanie partii madŜonga było powszechnym elementem Ŝycia
konkubin w całych Chinach. Równie powszechne było palenie opium,

31
które było szeroko dostępne. Dzięki opium ludzie tacy jak moja babka
Ŝyli w stanie względnego zadowolenia, obojętni i uzaleŜnieni od nałogu.
Wiele konkubin, walcząc z samotnością, popadło w uzaleŜnienie. Generał
Xue zachęcał moją babkę do palenia opium, ale go nie słuchała.
Jedynym wypadkiem, kiedy opuściła dom, było wyjście do opery. Po-
za tym całymi dniami siedziała samotnie. Mnóstwo czytała, przewaŜnie
powieści i sztuki, a w donicach przed domem hodowała swoje ulubione
kwiaty — ogrodowy balsam, hibiskusy, róŜe oraz karłowate drzewka. I
jeszcze tylko kot dawał jej pocieszenie w tej pozłacanej klatce.
Wolno jej było odwiedzać rodziców, choć i na to patrzono niechętnie i
nie mogła u nich zostawać na noc. Mimo Ŝe byli jedynymi ludźmi, z któ-
rymi mogła porozmawiać, wizyty u nich takŜe stanowiły próbę cierpli-
wości. Jej ojciec dzięki koneksjom z generałem Xue awansował na za-
stępcę szefa lokalnej policji, a potem nabył ziemię i inne nieruchomości.
Ale kiedy otwierała usta, Ŝeby powiedzieć, jaka jest nieszczęśliwa, ojciec
zaczynał ją pouczać: cnotliwa kobieta powinna stłumić swoje uczucia i
nie pragnąć niczego ponad to, co jest jej obowiązkiem wobec męŜa. Do-
brze, Ŝe za nim tęskni, to zaleta, ale nie powinno się słyszeć narzekającej
kobiety. „Porządnej kobiecie” nie wolno było mieć swojego zdania, a
jeśli juŜ je miała, z pewnością nie powinna być do tego stopnia bezczel-
na, Ŝeby o nim mówić. Na koniec cytował chińskie przysłowie: „Jeśli
poślubiłaś gęś, bądź posłuszna gęsi, a jeśli poślubiłaś psa, słuchaj psa”.

Minęło sześć lat. Najpierw nadeszło kilka listów, potem nastąpiła zu-
pełna cisza. Nie mając moŜliwości rozładowania psychicznej energii ani
seksualnej frustracji, nie mogąc nawet normalnie chodzić z powodu znie-
kształconych stóp, moja babcia zredukowała swoją aktywność do niena-
turalnie przesadnego kręcenia się koło domu. Z początku liczyła na jakąś
wiadomość, wspominając ciągle swoje krótkie poŜycie z generałem. Bar-
dzo jej go brakowało, chociaŜ wiedziała, Ŝe jest tylko jedną z wielu kon-
kubin rozsianych po całych Chinach i w ogóle juŜ nie marzyła o tym, Ŝe
spędzi z nim resztę Ŝycia. Niemniej nadal za nim tęskniła, poniewaŜ
przedstawiał sobą jedyną szansę na coś, co by przypominało normalne
Ŝycie.

32
Ale tygodnie przeszły w miesiące, a miesiące w lata i w końcu jej tę-
sknota się stępiła. Wiedziała juŜ, Ŝe jest dla niego zwykłą zabawką, po
którą sięgnie tylko wtedy, kiedy mu będzie wygodnie. Jej niepokój nie
miał nawet przedmiotu, na którym mógłby się skupić. Było to tak, jakby
tkwił skrępowany w kaftanie bezpieczeństwa. Jeśli przypadkiem coś na-
gle wydostawało się poza ten kaftan, babcia czuła się tak podniecona, Ŝe
nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Czasem po prostu traciła przytomność i
padała na podłogę. Miewała takie zaćmienia do końca Ŝycia.
Pewnego dnia, po sześciu latach od chwili, kiedy jej „mąŜ” po prostu
wyszedł z domu, znowu się pojawił. Ich spotkanie było zupełnie inne niŜ
to, o czym marzyła na początku rozstania. Wtedy wyobraŜała sobie, Ŝe
kiedy wreszcie wróci, odda mu się i poświęci do końca, z namiętnością
— teraz jednak znajdowała w sobie tylko powściągliwą obowiązkowość.
Przechodziła równieŜ tortury niepokoju na myśl o tym, Ŝe mogła obrazić
kogoś ze słuŜby albo Ŝe ktoś z nich mógłby ją oczernić, próbując wkraść
się w łaski generała, ale wszystko poszło gładko. Sam generał, teraz po-
nadpięćdziesięcioletni, złagodniał i nie wyglądał juŜ tak majestatycznie
jak przedtem. Jak się spodziewała, ani słowem nie wspomniał o tym,
gdzie był i co porabiał ani dlaczego wrócił — i ona sama teŜ nie pytała.
NiezaleŜnie od tego, Ŝe nie chciała być zbesztana za to, Ŝe prowadzi do-
chodzenie, po prostu przestało ją to obchodzić.
Skoro juŜ o tym mowa — w rzeczywistości generał przez cały ten
czas wcale nie był daleko. Wiódł spokojne Ŝycie emerytowanego dygni-
tarza, dzieląc czas między dom w Tianjin a wiejską posiadłość niedaleko
Lulong. Świat, w którym doszedł do świetności, juŜ przeminął. Wodzo-
wie i ich lenny system upadli, a większa część Chin była obecnie pod
kontrolą Kuomintangu, czyli nacjonalistów, pod wodzą Chiang Kai-
sheka (Czang Kaj-szeka). Dla zaznaczenia oderwania się od pełnej cha-
osu przeszłości i podkreślenia otwarcia nowego rozdziału stabilnej przy-
szłości, Kuomintang przeniósł stolicę z Pekinu (Stolica Północna) do
Nankinu (Stolica Południowa). W 1928 roku władca MandŜurii, Zhang
Zuolin (znany jako Stary Marszałek), został skrytobójczo zabity przez
Japończyków, którzy stawali się coraz bardziej aktywni na tym obszarze.
Syn Starego Marszałka, Zhang Xueliang (znany jako Młody Marszałek),
połączył się z siłami Kuomintangu i formalnie zintegrował MandŜurię z
resztą Chin — chociaŜ rządy Kuomintangu nigdy się tutaj nie zakorzeni-
ły.

33
Wizyta generała Xue u mojej babci nie trwała długo. Podobnie jak za
pierwszym razem, po kilku dniach nagle oświadczył, Ŝe wyjeŜdŜa. Wie-
czorem, w przeddzień wyjazdu, spytał moją babcię, czy chciałaby miesz-
kać razem z nim w Lulong. Serce jej stanęło. Jeśli kaŜe jej pojechać, bę-
dzie to oznaczało, Ŝe dostała doŜywotni wyrok i Ŝe zawsze juŜ będzie
przebywała pod jednym dachem z jego Ŝoną i innymi konkubinami.
Ogarnęła ją panika. Masując jego stopy, bardzo spokojnie poprosiła, Ŝeby
pozwolił jej zostać. Powiedziała, jakie to było miłe z jego strony, Ŝe obie-
cał jej rodzicom, iŜ będzie mogła być blisko nich, i ostroŜnie wspomnia-
ła, Ŝe jej matka nie jest w najlepszym zdrowiu, bo właśnie urodziła trze-
cie dziecko, długo oczekiwanego syna. Powiedziała, Ŝe chciałaby dopeł-
nić powinności dobrej córki i Ŝe oczywiście, kiedykolwiek on, jej pan i
małŜonek, zaszczyci Yixian, będzie mu słuŜyła swoją osobą. Następnego
dnia generał spakował swoje rzeczy i wyjechał — sam. Zarówno przy
przyjeździe, jak i przy wyjeździe zasypał moją babcię biŜuterią — było to
złoto, srebro, jadeit, perły, szmaragdy. Jak wielu męŜczyzn wierzył, Ŝe
tego właśnie pragnie serce kobiety. Swoją drogą dla wielu kobiet w takiej
sytuacji, w jakiej była babcia, biŜuteria była jedynym Ŝyciowym zabez-
pieczeniem.
W niedługi czas potem moja babcia uświadomiła sobie, Ŝe jest w cią-
Ŝy. Siedemnastego dnia trzeciego księŜyca, na wiosnę 1931 roku urodziła
niemowlę płci Ŝeńskiej — była to moja matka. Babcia napisała do gene-
rała Xue, Ŝeby go o tym zawiadomić, a on odpisał, Ŝe nadaje dziewczyn-
ce imię Baoqin, i prosił, Ŝeby przyjechały do Lulong, jak tylko będą na
tyle silne, Ŝeby podróŜować.
Moja babcia była zachwycona, Ŝe ma dziecko. Teraz czuła, Ŝe jej Ŝy-
cie ma cel, i przelała całą swą miłość i energię na córkę. Generał Xue
pisał wiele razy, prosząc, Ŝeby przyjechała do Lulong, ale odpowiadała
wymijająco. AŜ pewnego dnia w lecie 1932 roku dostała telegram z za-
wiadomieniem, Ŝe generał jest powaŜnie chory, i poleceniem, Ŝeby na-
tychmiast wzięła dziecko i zjawiła się w Lulong. Z tonu telegramu jasno
wynikało, Ŝe tym razem nie moŜe odmówić.
Do Lulong było około trzystu sześćdziesięciu kilometrów i dla mojej
babci, która dotychczas nigdy nie podróŜowała, oznaczało to bardzo po-
waŜne przedsięwzięcie. Poza tym podróŜ, kiedy się miało krępowane
stopy, była niezwykle trudna: nie miała jak nosić bagaŜu, a juŜ zwłaszcza

34
z małym dzieckiem na ręku. Zdecydowała, Ŝe weźmie ze sobą swoją
czternastoletnią siostrę Yulan, którą nazywała Lan.
PodróŜ była przygodą. Znowu wokół stało się niebezpiecznie. W
styczniu 1931 roku Japończycy, którzy solidnie umocnili swoją władzę
na tym terenie, wszczęli na duŜą skalę inwazję na MandŜurię i japońskie
oddziały szóstego stycznia 1932 roku rozpoczęły okupację Yixian. Dwa
miesiące później Japończycy proklamowali załoŜenie nowego państwa,
zwanego Manzhuguo (Państwo MandŜurskie), które obejmowało więk-
szość terenu północno-wschodnich Chin (o powierzchni równej Francji i
Niemcom). Ogłosili, Ŝe Manzhuguo jest niepodległym krajem, ale w
rzeczywistości podlegało Tokio. Na czele jego rządu postawiono Puyi,
który jako dziecko był ostatnim cesarzem Chin. Z początku nosił godność
Chief Executive, a później, w 1934 roku, ogłosił się cesarzem Manzhu-
guo. Wszystko to niewiele znaczyło dla mojej babci, która prawie nie
miała kontaktu ze światem zewnętrznym. PoniewaŜ przeciętni ludzie nie
mieli wpływu na to, kto nimi rządzi, do wszelkiej władzy mieli fatali-
styczny stosunek. Dla wielu Puyi był w sposób naturalny władcą, oczy-
wistym Synem Niebios. W dwadzieścia lat po tym, jak w Chinach znie-
siono cesarstwo i ustanowiono republikę, nie było jeszcze zjednoczonego
narodu, który mógłby sobie dawać radę bez autorytarnej władzy, a
mieszkańcy MandŜurii mieli raczej blade wyobraŜenie o tym, co to zna-
czy, Ŝe są obywatelami czegoś, co nazywa się Chiny.
Pewnego gorącego dnia, w lecie 1932 roku, moja babka, jej siostra i
moja matka wsiadły do pociągu, który jechał na południe i wyjeŜdŜał
poza obręb MandŜurii, zmierzając do miasta Shanhaiguan, gdzie Wielki
Mur opada od gór ku morzu. W miarę jak lokomotywa, sapiąc, ciągnęła
pociąg w głąb równin wybrzeŜa, widziały zmieniający się krajobraz: nie
było juŜ gołej, brązowoŜółtej gleby równin MandŜurii — wokół rozcią-
gała się znacznie ciemniejsza ziemia o bujniejszej roślinności, prawie
gęstwina w porównaniu z północnym wschodem. Pociąg minął Wielki
Mur, skręcił w głąb lądu i po godzinie zatrzymał się w mieście Changli,
gdzie wysiadły przy budynku z zielonym dachem, który wyglądał jak
budynki stacji kolejowych na Syberii.
Moja babcia wynajętym wozem ciągniętym przez konie pojechała
wyboistą, zapyloną drogą na północ, do posiadłości generała Xue, leŜą-
cej trzydzieści kilometrów dalej, nieopodal murów nieduŜego miasta

35
Yanheying, które kiedyś było waŜnym obozem wojskowym, często od-
wiedzanym przez władców MandŜurii i ich dwór, i dlatego droga zyskała
nazwę „Cesarskiego traktu”. Była wysadzana topolami, których jasnozie-
lone liście połyskiwały w powietrzu pełnym słońca. Za rzędami topoli
ciągnęły się sady brzoskwiniowe, które właśnie kwitły. Ale moja babcia
nie bardzo mogła się cieszyć tą scenerią — po pierwsze była cała w ku-
rzu, po drugie była wytrzęsiona od jazdy po wyboistej drodze. Jednak
ponad wszystko martwiła się i denerwowała tym, co ją czeka, gdy doje-
dzie na miejsce.
Kiedy zobaczyła posiadłość, była przytłoczona jej wspaniałością. Po-
tęŜnych frontowych wrót strzegł uzbrojony wartownik, stojący nieru-
chomo obok olbrzymiej statuy półleŜącego lwa. Był tam teŜ rząd ka-
miennych rzeźb do wiązania koni: cztery słonie i cztery małpy. Te wła-
śnie zwierzęta zostały wybrane z powodu ich chińskich nazw. Słowo
„słoń” i „dostojny urząd” mają to samo brzmienie (xiang), a słowo „mał-
pa” i „arystokracja” równieŜ brzmią tak samo (hou). Gdy wóz przejechał
przez zewnętrzną bramę na wewnętrzny dziedziniec, babcia zobaczyła
przed sobą ogromną ślepą ścianę, a dopiero potem, z boku, drugą bramę.
Była to klasyczna chińska budowa, z zasłaniającą posiadłość przed ob-
cymi ścianą, dzięki której w razie napaści nie moŜna było strzelać ani
bezpośrednio atakować frontowej bramy.
Gdy przejechali przez wewnętrzną bramę, przy babci jak zjawa poja-
wiła się słuŜąca i władczo odebrała od niej dziecko. Inna słuŜąca zapro-
wadziła ją do domu, a potem do salonu.
Pojawiła się Ŝona generała i moja babcia uklękła, oddając jej pokłon i
mówiąc: „Witam cię, moja pani” — jak wymagała etykieta. Siostrze bab-
ci nie pozwolono wejść do salonu i stała pod drzwiami jak słuŜąca. W
tym wszystkim nie było niczego osobistego — krewnych konkubiny nie
traktowano jak członków rodziny. Kiedy babcia oddała juŜ stosowną
ilość pokłonów, Ŝona generała powiedziała jej, Ŝe moŜe wstać, uŜywając
zwrotu, który natychmiast ustawił babcię w domowej hierarchii raczej
bliŜej wyŜszej rangą słuŜącej niŜ Ŝony.
Potem Ŝona generała powiedziała jej, Ŝeby usiadła. Babcia musiała
podjąć błyskawiczną decyzję. W tradycyjnym chińskim domu to, gdzie
kto siada, wskazuje na jego pozycję. śona generała miała swoje miejsce
w północnej części salonu, jak przystało osobie z jej pozycją. Po drugiej

36
stronie nieduŜego stolika stało drugie krzesło zwrócone przodem w stro-
nę południa — naleŜało ono do generała. Po obu stronach salonu stały
rzędy krzeseł dla ludzi o róŜnym statusie. Babcia usiadła na jednym z
krzeseł najbliŜej drzwi, aby okazać skromność. Wtedy Ŝona generała
poprosiła, Ŝeby usiadła bliŜej — trochę bliŜej. Musiała w tej sytuacji
okazać nieco łaskawości.
Kiedy babcia juŜ się usadowiła, Ŝona generała powiedziała jej, Ŝe od
tej chwili dziecko będzie wychowywane tak, jakby było jej (Ŝony gene-
rała) własną córką i będzie mówiło do niej (Ŝony generała), a nie do
babci, „mamo”; babcia miała traktować swoją córkę jak młodą panią
domu i odpowiednio się wobec niej zachowywać. Zawołano pokojówkę,
Ŝeby odprowadziła babcię, która czuła, Ŝe pęka jej serce, ale powstrzy-
mywała płacz. Rozszlochała się dopiero w swoim pokoju. Rano, kiedy
zaprowadzono ją na spotkanie z konkubiną numer dwa, faworytą genera-
ła, która prowadziła dom, wciąŜ miała czerwone oczy. Faworyta była
śliczna, miała delikatną twarz i ku zdziwieniu babci okazała się zupełnie
sympatyczna, ale babcia nie pozwoliła sobie na to, Ŝeby przy niej otwar-
cie płakać. Intuicyjnie czuła, Ŝe w tym nowym dziwnym otoczeniu naj-
lepszą polityką jest ostroŜność.
Nieco później tego samego dnia wezwano ją do „męŜa”. _ Pozwolono
jej zabrać ze sobą moją matkę. Generał leŜał na kang, było to płaskie,
szerokie, prostokątne łoŜe o wysokości około osiemdziesięciu centyme-
trów, ogrzewane od spodu przez ceglany piecyk. Dwie konkubiny, czy
moŜe słuŜące, klęczały obok generała i masowały mu stopy i Ŝołądek.
Xue miał zamknięte oczy i ziemistą twarz. Babcia pochyliła się nad łóŜ-
kiem i zawołała go cicho. Otworzył oczy i zdobył się na coś w rodzaju
półuśmiechu. Babcia posadziła mamę na łóŜku i powiedziała: „To jest
Baoqin”. Z wielkim wysiłkiem generał pogłaskał moją mamę po głowie i
powiedział: „Urodę Baoqin ma po tobie, jest bardzo ładna”. I znowu za-
mknął oczy.
Babcia znów cicho go zawołała, ale nie otwierał oczu. Uświadomiła
sobie, Ŝe generał jest cięŜko chory, moŜe nawet umierający. Zabrała
córeczkę z łóŜka i mocno przytuliła, ale po chwili Ŝona generała, która
kręciła się w pobliŜu cały czas, niecierpliwie pociągnęła ją za rękaw.
Kiedy wyszły z pokoju generała, jego Ŝona ostrzegła babcię, Ŝeby nie
naprzykrzała mu się zbyt często, a właściwie wcale. Zasadniczo powinna
siedzieć w swoim pokoju i czekać, kiedy się ją wezwie.

37
Babcia była przeraŜona. Jej przyszłość, jako konkubiny, a nawet przy-
szłość jej dziecka były w niebezpieczeństwie. MoŜe nawet w śmiertel-
nym niebezpieczeństwie. Nie miała Ŝadnych praw. Jeśli generał umrze,
znajdzie się na łasce jego Ŝony, która będzie miała władzę nad jej Ŝyciem
i śmiercią. Zrobi z nią, co zechce — moŜe ją sprzedać jakiemuś boga-
czowi albo nawet oddać do domu publicznego, co zdarzało się dość czę-
sto. Jeśli tak się stanie, nigdy juŜ nie zobaczy swojego dziecka. Wiedzia-
ła, Ŝe musi zabrać córkę i uciekać jak najszybciej.
Wróciła do pokoju i całą siłą woli próbowała się uspokoić. Zaczęła
planować ucieczkę. Czuła, Ŝe krew rozsadza jej głowę. Nogi miała tak
miękkie, Ŝe chodząc, przytrzymywała się mebli. Znowu się załamała i
zaczęła rozpaczliwie szlochać z bezsilnego gniewu, bo nie wiedziała, co
począć. Najgorsza była myśl, Ŝe generał w kaŜdej chwili moŜe umrzeć i
wtedy ona zostanie w potrzasku do końca Ŝycia.
Stopniowo zdołała się jednak opanować i zaczęła jaśniej myśleć.
Obejrzała dokładnie całą posiadłość. Była podzielona na szereg małych
dziedzińców i ogrodzona wysokim murem. Nawet ogród został zaprojek-
towany bardziej z myślą o bezpieczeństwie niŜ o pięknie. Było w nim
kilka cyprysów, wierzb i zimowych śliw — ale drzewa nie rosły przy
murze, a dla zupełnej pewności, Ŝe Ŝaden napastnik nigdzie się nie ukry-
je, muru nie zasłaniały nawet krzewy. Dwie bramy od ogrodu były za-
mknięte na kłódkę, a bramy frontowej przez okrągłą dobę strzegli uzbro-
jeni wartownicy.
Babci w ogóle nie pozwolono wyjść poza obręb murów. Mogła co-
dziennie odwiedzać generała, ale tylko uczestnicząc w czymś w rodzaju
zbiorowej wycieczki, kiedy razem z innymi kobietami, defilując obok
jego łóŜka, mamrotała: „Pozdrawiam cię, panie”.
Po jakimś czasie poznała inne osobistości domu. Poza Ŝoną generała,
kobietą, która liczyła się najbardziej, była konkubina numer dwa. Babcia
odkryła, Ŝe to właśnie ona wydała słuŜbie polecenie, Ŝeby obchodzili się
z nią dobrze, dzięki czemu jej sytuacja była łatwiejsza do zniesienia. W
domach takich jak ten postawa słuŜby zaleŜała od pozycji osoby, której
usługiwali. Płaszczyli się przed tymi, którzy byli w łaskach, pomiatali
tymi, którzy je utracili.
Konkubina numer dwa miała córeczkę trochę starszą od mojej mamy i
obie kobiety zbliŜyły się do siebie jeszcze bardziej. Powodem szczególnej

38
łaski, jaką generał Xue darzył tę konkubinę, był fakt, Ŝe miał z nią dziec-
ko, tę właśnie córeczkę — poza nią i córką babci, czyli moją mamą, nie
miał więcej dzieci.
Po miesiącu, w ciągu którego dwie konkubiny prawie się zaprzyjaźni-
ły, babcia poszła do Ŝony generała i powiedziała, Ŝe chciałaby pojechać
do domu, by przywieźć swoje rzeczy i ubrania. śona generała zgodziła
się, ale na pytanie, czy babcia moŜe zabrać ze sobą małą, Ŝeby dziecko
poŜegnało się z dziadkami, odpowiedziała „nie”. Potomkini rodziny Xue
nie moŜna było zabierać poza rodzinną posiadłość.
Tak więc moja babcia wyruszyła samotnie do Changli. Gdy woźnica
wysadził ją na stacji, zaczęła rozpytywać ludzi, którzy się tam kręcili, aŜ
znalazła dwóch męŜczyzn z końmi, którzy zgodzili się jej słuŜyć trans-
portem. Poczekała do zmierzchu i wróciła z nimi drogą na skróty do Lu-
long. Jeden z nich posadził ją na siodle za sobą.
Kiedy dojechali do posiadłości generała, podeszli do tylnej bramy i
babcia podała umówiony sygnał. Po chwili oczekiwania, która wydawała
się trwać godzinami, brama się otworzyła i w świetle księŜyca pojawiła
się siostra babci z dzieckiem w ramionach. Drzwi otworzyła zaprzyjaź-
niona konkubina numer dwa, która potem uderzyła w nie kilka razy sie-
kierą, Ŝeby wyglądało na to, Ŝe otworzono je przemocą.
Babcia nawet nie miała czasu na to, Ŝeby uściskać córeczkę — zresztą
nie chciała jej budzić, bo gdyby mała zaczęła płakać, zaalarmowałaby
straŜe. Obie z siostrą wspięły się na konie — babcia została przywiązana
do jednego z jeźdźców — i pomknęli w noc. Jeźdźcy byli dobrze opłace-
ni i pędzili szybko. Do świtu byli w Changli i zanim w Lulong wszczęto
alarm, juŜ znalazły się w pociągu jadącym na północ. Kiedy pod wieczór
przyjechały do Yixian, babcia padła na ziemię i długo leŜała, nie mogąc
się ruszyć.
Była tu stosunkowo bezpieczna i właściwie poza zasięgiem rodziny
Xue, ale nie wzięła mojej mamy do domu, poniewaŜ bała się słuŜących.
Spytała dawną przyjaciółkę ze szkoły, czy nie ukryłaby jej dziecka. Przy-
jaciółka mieszkała w domu swojego teścia, mandŜurskiego doktora o
nazwisku Xia, który znany był z Ŝyczliwości i nigdy nikogo nie odprawił
w potrzebie ani nie zdradzał przyjaciół.
Dla rodziny Xue moja babka, zwykła konkubina, nie była na tyle
waŜna, Ŝeby ją tropić i ścigać. Ale chodziło o moją matkę, potomkinię

39
rodu. Babcia wysłała do Lulong telegram, w którym donosiła, Ŝe dziecko
w pociągu zachorowało, a następnie zmarło. Potem nastąpił okres nie-
pewności i oczekiwania, podczas którego babcia prawie odchodziła od
zmysłów. Niekiedy wydawało się jej, Ŝe rodzina Xue powinna uwierzyć
w jej opowiastkę. Innym razem jednak mówiła sobie, Ŝe nie, Ŝe prawdo-
podobnie przyślą zbirów, którzy ją i dziecko zawloką z powrotem do
domu generała. W końcu pocieszała się myślą, Ŝe rodzina Xue zbyt jest
zajęta oczekiwaniem na śmierć patriarchy rodu, Ŝeby tracić na nią ener-
gię, i Ŝe prawdopodobnie z punktu widzenia tamtych kobiet jest korzyst-
ne, Ŝe nie ma tam jej dziecka.
Kiedy się upewniła, Ŝe rodzina Xue zostawi ją w spokoju, znowu za-
mieszkała w swoim domu w Yixian z moją matką. Przestała takŜe bać się
słuŜby, poniewaŜ wiedziała, Ŝe jej „mąŜ” juŜ nie przyjedzie. Przez rok
Ŝadne wiadomości nie przychodziły z Lulong, aŜ pewnego jesiennego
dnia 1933 roku nadszedł telegram zawiadamiający, Ŝe generał Xue zmarł
i Ŝe babcia jest oczekiwana na pogrzebie.
Generał zmarł w Tianjin we wrześniu. Jego ciało przywieziono do Lu-
long w drewnianej lakierowanej trumnie, udrapowanej czerwonym ha-
ftowanym jedwabiem. Towarzyszyły jej dwie inne trumny: jedna równieŜ
lakierowana i udrapowana w czerwony jedwab, druga ze zwykłego drew-
na i bez jedwabiu. W tej drugiej lakierowanej trumnie spoczywało ciało
jednej z jego konkubin, która połknęła opium, aby dzielić z nim śmierć.
Było to uwaŜane za najwyŜszą małŜeńską lojalność. Później tabliczka na
jej cześć, napisana przez znanego dowódcę wojskowego Wu Peifu, zosta-
ła umieszczona na ścianie dawnej rezydencji generała Xue. Trzecia trum-
na zawierała szczątki innej konkubiny, która dwa lata wcześniej zmarła
na tyfus. Jej ciało zostało ekshumowane, aby moŜna było je ponownie
pochować z generałem Xue, jak tego wymagał zwyczaj. Trumna była ze
zwykłego drewna — poniewaŜ zmarła na zarazę, uwaŜano ją za osobę,
której los nie sprzyjał. W trumnach umieszczono rtęć i węgiel, Ŝeby za-
bezpieczyć ciała przed gniciem. KaŜde zwłoki miały w ustach perłę.
Generał Xue i dwie konkubiny zostali pochowani w tym samym gro-
bowcu; jego Ŝona i inne konkubiny po śmierci miały do nich dołączyć.
Podstawowy pogrzebowy rytuał powinien wypełnić syn zmarłego —

40
miał dzierŜyć specjalną chorągiew przyzywającą duchy przodków. Po-
niewaŜ generał Xue nie miał syna, jego Ŝona adoptowała dziesięciolet-
niego siostrzeńca, Ŝeby wypełnił to zadanie. Chłopiec spełnił takŜe inny
rytuał — klęcząc koło trumny, wołał: „UwaŜaj na gwoździe!”. Wierzono,
Ŝe jeśli się tego nie wypowie, zmarły pokaleczy się o nie.
Miejsce na grób wybrał sam generał Xue zgodnie z zasadami geo-
mancji. Było to piękne, spokojne miejsce, za którym od północy leŜały
dalekie góry, a z przodu, na południu, między drzewami eukaliptusowy-
mi płynął strumień. Było wyrazem pragnienia, Ŝeby jako oparcie mieć za
sobą rzecz trwałą i pewną — góry — a przed sobą odbicie słońca, które
symbolizowało wschodzącą pomyślność.
Ale moja babcia nigdy nie zobaczyła grobu: zignorowała wezwanie i
nie pojechała na pogrzeb. PoniewaŜ tego nie zrobiła, kierownik lombardu
nie wypłacił naleŜnej jej pensji. Mniej więcej tydzień później jej rodzice
dostali list od Ŝony generała Xue. śyczeniem mojego dziadka było, Ŝeby
babcia odzyskała swobodę. Jak na tamte czasy, była to decyzja wyjątko-
wo światła i babcia nie mogła uwierzyć swojemu szczęściu.
Miała dwadzieścia cztery lata i była wolna.
2
„Nawet zwykła zimna woda
jest słodka” —
moja babcia wychodzi
za mandŜurskiego doktora
(1933— 1938)

List od Ŝony generała Xue zawierał takŜe prośbę, Ŝeby rodzice zabrali
babcię do siebie. ChociaŜ zostało to wyraŜone w tradycyjny, aluzyjny
sposób, zrozumiała, Ŝe kazano jej się wyprowadzić.
Ojciec zabrał ją do domu z widocznym ociąganiem. Nie miał juŜ am-
bicji odgrywania roli dobrego ojca rodziny. Od chwili kiedy zaaranŜował
związek swojej córki z generałem Xue, jego akcje w świecie poszły w
górę. Został awansowany na zastępcę szefa policji w Yixian, wciągnięty
na listę ludzi o znaczących koneksjach i stał się stosunkowo bogatym
człowiekiem — zakupił pewne posiadłości ziemskie i zaczął palić opium.
W tym samym czasie, kiedy go awansowano, wziął sobie konkubinę,
kobietę z Mongolii, którą przedstawił mu jego bezpośredni szef. Obda-
rowywanie pnącego się w górę kolegi konkubiną było powszechną prak-
tyką, a lokalny szef policji miał przy tym nadzieję, Ŝe i jego obejmie pro-
tekcja generała Xue. Pradziadek niedługo zaczął się rozglądać za drugą
konkubiną — poniewaŜ człowiek z jego pozycją powinien mieć ich jak
najwięcej, było to wskaźnikiem statusu społecznego. Nie musiał daleko
szukać — jego konkubina miała siostrę.
Kiedy babcia wróciła do domu, sytuacja była zupełnie inna niŜ przed
dziesięcioma laty, gdy go opuszczała. Oprócz jednej nieszczęśliwej i
gnębionej Ŝony, którą była jej matka, zastała teraz trzy małŜonki. Jedna z
konkubin urodziła córeczkę, która była w tym samym wieku, co moja

42
matka. Siostra mojej babci, Lan, w zaawansowanym wieku szesnastu lat
wciąŜ była niezamęŜna, co bardzo irytowała Yanga.
Babcia przeprowadziła się z jednego gniazda intryg do drugiego. Oj-
ciec był obraŜony zarówno na nią, jak i na jej matkę. Teraz, kiedy miał
dwie konkubiny, które wolał o wiele bardziej niŜ Ŝonę, był dla niej jesz-
cze bardziej nieprzyjemny. Jadał posiłki z nimi, a Ŝona jadała sama. Na
babcię zaś był obraŜony za to, Ŝe wróciła do domu wtedy, kiedy wreszcie
urządził sobie Ŝycie.
Poza tym uwaŜał ją za osobę przynoszącą nieszczęście, poniewaŜ
straciła męŜa. W tamtych czasach uwaŜano, Ŝe kobieta, której mąŜ umarł,
ponosi odpowiedzialność za tę śmierć. Mój pradziadek widział więc w
niej osobę przynoszącą pecha, stanowiącą groźbę dla jego pomyślnego
losu i chciał, Ŝeby wyniosła się z jego domu.
Konkubiny podbechtywały go jeszcze. Zanim moja babcia wróciła do
domu, urządziły wszystko po swojemu. Prababka była łagodną, nawet
słabą osobą. ChociaŜ teoretycznie stała ponad konkubinami, w praktyce
była zdana na ich łaskę. W 1930 roku urodziła syna, Yulina. Konkubiny
straciły poczucie bezpieczeństwa, bo w razie śmierci pradziadka cały
majątek przeszedłby w ręce jego syna. Jeśli Yang okazywał jakiekolwiek
uczucia w stosunku do syna, konkubiny złościły się i obraŜały. Od chwili
jego narodzin wszczęły wojnę psychologiczną przeciw prababce. Jeśli w
ogóle otwierały do niej usta, to tylko po to, Ŝeby narzekać i robić uwagi,
a jeśli na nią patrzyły, to z lodowatym, kamiennym wyrazem twarzy. W
pradziadku nie miała Ŝadnego wsparcia, a jego wzgardy i potępienia dla
niej wcale nie uśmierzył fakt, Ŝe urodziła syna — znalazł nowe powody,
Ŝeby mieć jej wszystko za złe.
Ale babcia miała silniejszy charakter od swojej matki, a przejścia mi-
nionych lat jeszcze bardziej ją zahartowały. Nawet w swoim ojcu budziła
pewien lęk. Powiedziała sobie, Ŝe czasy, kiedy potulnie go słuchała, juŜ
minęły i zamierza walczyć o siebie i o swoją matkę. Jak długo będzie w
tym domu, konkubiny mają być grzeczne, a nawet dobrze byłby widziany
od czasu do czasu ich przymilny uśmiech.

Taka była atmosfera domu, w którym moja matka spędziła tak waŜne
dla dziecka lata — od drugiego do czwartego roku Ŝycia. Choć osłaniana
przez swoją matkę, czuła przecieŜ panujące w domu napięcie.

43
Babcia była teraz piękną, młodą kobietą w wieku dwudziestu pięciu
lat. Miała przy tym ogładę i kilku męŜczyzn prosiło ojca ojej rękę. Ale
poniewaŜ poprzednio była konkubiną, ci, którzy oferowali jej pozycję
Ŝony, byli zbyt biedni i nie mieli szans u pana Yanga.
Moja babcia miała dość świata konkubin, pełnego podejrzliwości i
małostkowej mściwości, w którym jedynym sposobem Ŝycia było dać się
zdeptać lub deptać inne. Chciała tylko, Ŝeby zostawiono ją w spokoju i
Ŝeby mogła wychowywać córkę.
Ojciec nieustannie popędzał ją do ponownego małŜeństwa, czasem
prawiąc niemiłe aluzje, czasem mówiąc jej wprost, Ŝe powinna go juŜ
uwolnić od obowiązku zajmowania się jej sprawami. Ale przecieŜ nie
miała dokąd pójść i nie wolno jej było podjąć Ŝadnej pracy. Po jakimś
czasie, nie mogąc znieść takiej presji, załamała się.
Wezwano wtedy doktora. Był to doktor Xia, w którego domu moją
matkę ukrywano trzy lata temu, po ucieczce babci z posiadłości generała
Xue. ChociaŜ synowa doktora Xia była przyjaciółką babci, sam doktor
nigdy jej nie widział. Kiedy wszedł do pokoju, jej uroda zrobiła na nim
takie wraŜenie, Ŝe wycofał się w pomieszaniu i wymamrotał do słuŜącej,
Ŝe poczuł się niedobrze. W końcu opanował się, wszedł jeszcze raz,
usiadł i długo z babcią rozmawiał. Był pierwszym męŜczyzną, któremu
mogła powiedzieć to, co naprawdę czuje, więc zwierzyła się przed nim ze
swojego smutku i swoich nadziei — aczkolwiek z pewną powściągliwo-
ścią, jak przystało kobiecie wobec męŜczyzny, który nie jest jej męŜem.
Doktor był delikatny i współczujący, a moja babka wiedziała, Ŝe ją rozu-
mie. Wkrótce zakochali się w sobie i doktor Xia oświadczył się. Powie-
dział mojej babci, Ŝe chce, Ŝeby została jego prawowitą Ŝoną, a takŜe
obiecał, Ŝe wychowa moją mamę jak swoją córkę. Babcia przyjęła
oświadczyny ze łzami radości. Jej ojciec takŜe był zadowolony, aczkol-
wiek pospieszył uprzedzić doktora Xia, Ŝe nie jest w stanie dać córce
posagu. Doktor Xia odpowiedział, Ŝe to nie ma znaczenia.
Doktor stosował tradycyjną medycynę i prowadził rozległą praktykę
w Yixian, ciesząc się bardzo duŜym uznaniem zawodowym. Nie pocho-
dził z Hanów, jak rodzina Yang i większość ludzi w Chinach, ale był
rdzennym mieszkańcem MandŜurii. Wywodził się z rodziny nadwornych
lekarzy władców MandŜurii, którzy byli bardzo szanowani za swoje
usługi.

44
Doktor Xia był dobrze znany nie tylko jako świetny lekarz, ale takŜe
jako dobry człowiek, bo często leczył ludzi za darmo. Był wysokim męŜ-
czyzną, miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i poruszał się
elegancko. Zawsze chodził ubrany w tradycyjną długą szatę i kaftan.
Miał miłe brązowe oczy, kozią bródkę i długie, opadające wąsy. Jego
twarz i postać tchnęły spokojem.
Kiedy oświadczył się mojej babce, był juŜ starszym człowiekiem.
Miał sześćdziesiąt pięć lat, był wdowcem, ojcem trzech dorosłych synów
i córki, a wszystkie jego dzieci miały juŜ swoje rodziny. Synowie
mieszkali razem z nim. Najstarszy zarządzał domem i rodzinną farmą,
drugi prowadził u boku ojca praktykę lekarską, a trzeci — mąŜ przyja-
ciółki szkolnej mojej babci, był nauczycielem.
W sumie jego synowie mieli ośmioro dzieci, a jeden z ich synów sam
był juŜ Ŝonaty i miał syna.
Doktor Xia zawołał ich do gabinetu i powiedział o swoich planach.
Słuchali z niedowierzaniem, popatrując na siebie wzajem, a potem zale-
gła głęboka cisza. Wreszcie najstarszy powiedział: „Przypuszczam, ojcze,
Ŝe miałeś na myśli, Ŝe ona będzie twoją konkubiną”. Doktor Xia powtó-
rzył, Ŝe zamierza pojąć moją babcię jako prawowitą Ŝonę. Zostałaby wte-
dy ich macochą, a to powodowało określone następstwa. NaleŜałoby jej
się takie traktowanie jak starszemu pokoleniu, na równi z męŜem przy-
sługiwałby jej wysoki status. W zwykłym chińskim domu młodsza gene-
racja była podporządkowana starszej, z odpowiednimi formami zaznacza-
jącymi róŜnice ich pozycji, a doktor Xia naleŜał do jeszcze bardziej
skomplikowanego mandŜurskiego systemu etykietalnego. Młodsi musieli
okazywać starszym szacunek kaŜdego poranka i wieczora, męŜczyźni
klękali, a kobiety składały głęboki ukłon. Podczas uroczystości rodzin-
nych męŜczyźni powinni złoŜyć pełny koutou. Fakt, Ŝe babcia była po-
przednio konkubiną, oraz róŜnica wieku oznaczały, Ŝe synowie doktora
będą musieli być posłuszni komuś, kto ma niŜszy status i jest znacznie
młodszy niŜ oni sami. Tego juŜ było dla nich za wiele.
Cała rodzina zebrała się razem i wszyscy dyskutowali z rosnącą zło-
ścią. Nawet synowa, która była niegdyś koleŜanką szkolną babci, była
wielce niezadowolona, poniewaŜ małŜeństwo jej teścia zmusiłoby ją do
zupełnie nowych stosunków z dawną koleŜanką. Nie mogłaby jeść przy

45
tym samym stole co jej dawna przyjaciółka ani nawet siadać w jej obec-
ności, musiałaby klęczeć, a nawet składać koutou.
Wszyscy członkowie rodziny — synowie, synowe, wnuki, nawet
prawnuczek — wchodzili po kolei, aby błagać doktora Xia, Ŝeby „wziął
pod uwagę uczucia” swojej własnej „krwi i ciała”. Padali na kolana,
składali pełny koutou, szlochali i krzyczeli. Błagali doktora Xia, Ŝeby
rozwaŜył fakt, Ŝe jest MandŜurem, a zgodnie z dawnym zwyczajem man-
dŜurskim męŜczyzna o jego pozycji nie powinien się Ŝenić z chińską
kobietą. Doktor Xia odpowiedział, Ŝe to prawo zostało juŜ dawno znie-
sione. Syn argumentował, Ŝe gdyby był dobrym MandŜurem, respekto-
wałby to prawo. Wielokrotnie wracała teŜ sprawa róŜnicy wieku — dok-
tor Xia był ponad dwukrotnie starszy od mojej babci. Ktoś przywołał
stare przysłowie: „Młoda kobieta, która ma starego męŜa, w istocie nale-
Ŝy do innego męŜczyzny”.
Doktora Xia najbardziej bolał szantaŜ emocjonalny — zwłaszcza ar-
gument, Ŝe wzięcie za Ŝonę byłej konkubiny będzie miało wpływ na po-
zycję społeczną jego dzieci. Wiedział, Ŝe jego dzieci mogą „stracić
twarz”, i czuł się winny z tego powodu. Niemniej najwaŜniejsze było dla
niego szczęście mojej babci. Gdyby ją wziął jako konkubinę, nie tylko
„straciłaby twarz”, ale stałaby się niewolnicą całej rodziny. Jego miłość
nie wystarczyłaby, Ŝeby ją osłonić, gdyby nie była legalną Ŝoną.
Błagał swoją rodzinę, Ŝeby przychyliła się do jego woli. Ale oni —
zgodnie z przekonaniem panującym w ich kręgach społecznych — uwa-
Ŝali, Ŝe nie naleŜy pobłaŜać takim nieodpowiedzialnym Ŝyczeniom. Jedni
wskazywali na jego sędziwy wiek. Inni mówili mu: „JuŜ masz synów,
wnuków i nawet prawnuków, duŜą i dobrze prosperującą rodzinę. Czego
jeszcze chcesz? Po co ci ten ślub?”.
Coraz więcej krewnych i przyjaciół pojawiało się na scenie, zaproszo-
nych przez synów. Wszyscy jednomyślnie twierdzili, Ŝe ślub jest obłąka-
nym pomysłem. Wreszcie zwrócili Ŝądła ku mojej babci. „Znowu chce
wyjść za mąŜ, mimo Ŝe ciało pierwszego męŜa jeszcze nie ostygło w
grobie — mówili. — Ta kobieta wszystko wykalkulowała: nie moŜe za-
akceptować statusu konkubiny i musi być legalną małŜonką. Gdyby cię
naprawdę kochała, to czy nie satysfakcjonowałoby jej to, Ŝe zostanie
twoją konkubiną?”. Przypisywali mojej babci niskie motywy, ostrzegali,
Ŝe zaplanowała sobie, iŜ skłoni doktora do jej poślubienia, a potem będzie
źle traktowała jego dzieci i wnuki.

46
Insynuowali takŜe, Ŝe zamierza połoŜyć rękę na pieniądzach doktora.
KaŜda przemowa o właściwym postępowaniu, moralności i jego wła-
snym dobru miała w tle milczące załoŜenie dotyczące majątku. Krewni
obawiali się, Ŝe babcia zagarnie dobytek doktora, gdy jako Ŝona automa-
tycznie stanie się zarządczynią majątku.
Doktor Xia był bogatym człowiekiem. Posiadał osiemdziesiąt hekta-
rów ziemi uprawnej w okręgu Yixian i miał nawet jakieś posiadłości na
południe od Wielkiego Muru. Jego obszerny dom w mieście zbudowany
był z szarej cegły, ozdobionej białym wzorem. Sufity były wybielone
wapnem, a pokoje wytapetowane tak, Ŝe ukryto belki i złączenia, co było
uwaŜane za wskaźnik powodzenia i majątku. Poza tym prowadził kwit-
nącą praktykę lekarską i był właścicielem apteki.
Kiedy członkowie rodziny zobaczyli, Ŝe nic nie wskórają, postanowili
„popracować” bezpośrednio nad babcią. Pewnego dnia wstąpiła do niej
synowa, która była jej szkolną koleŜanką. Po herbacie i niezobowiązują-
cych pogawędkach przeszła do istoty swojej misji. Babcia rozpłakała się,
wzięła ją za rękę, jak to robiły zazwyczaj, i zapytała, co by zrobiła, gdyby
była w jej sytuacji. Odpowiedziało jej milczenie, więc ciągnęła: „Dobrze
wiesz, co to znaczy być konkubiną. Nie chciałabyś nią być, prawda?
Wiesz, jest takie powiedzenie Konfucjusza: Jiang xin bi xin — wyobraź
sobie, Ŝe masz w piersi moje serce”. Lepiej czasami odwołać się do czy-
ichś lepszych instynktów za pomocą myśli mędrca, niŜ po prostu powie-
dzieć nie.
Przyjaciółka wróciła do rodziny prawie z poczuciem winy i opowie-
działa o niepowodzeniu swojej misji. Dodała, Ŝe nie ma serca dalej naci-
skać na babcię. Znalazła sprzymierzeńca w Degui, drugim synu doktora,
który leczył razem z ojcem i był z nim bliŜej niŜ jego bracia. Powiedział,
Ŝe naleŜy pozwolić na to małŜeństwo. Trzeci syn takŜe zaczął się wyco-
fywać, kiedy Ŝona opisała mu strapienie babci.
Najbardziej nieustępliwy okazał się najstarszy syn. Kiedy jego Ŝona
zobaczyła, Ŝe dwaj pozostali wahają się, powiedziała do męŜa: „Oczywi-
ście, Ŝe im nie zaleŜy. Mają swoją pracę i tego im ta kobieta nie zabierze.
Ale ty? Jesteś jedynym zarządcą majątku ojca — a to przejmie ona i jej
córka. Co wtedy pocznę ja i twoje biedne dzieci? Nie mamy niczego
pewnego. MoŜe Powinniśmy umrzeć? MoŜe właśnie tego chce twój oj-
ciec! MoŜe powinnam się zabić, Ŝeby wszyscy byli zadowoleni!”. Jej mąŜ

47
odpowiedział na to wzburzony: „Poczekaj tylko do jutra”.
Kiedy następnego ranka doktor Xia wstał, znalazł całą rodzinę, pięt-
naście osób, z wyjątkiem Degui, klęczącą przed jego sypialnią. W chwili
gdy się pojawił, jego najstarszy syn krzyknął: koutou! i wszyscy głęboko
się pochylili. Potem głosem rozedrganym z emocji syn wyrecytował:
„Ojcze, twoje dzieci i cała twoja rodzina zostanie tu i będzie bić pokłony
choćby do śmierci, aŜ cię skłonimy do tego, Ŝebyś zaczął myśleć o swojej
rodzinie i miał takŜe wzgląd na siebie samego i swój wiek”.
Doktor Xia był tak zły, Ŝe cały się trząsł. Poprosił swoje dzieci, Ŝeby
wstały, ale zanim ktokolwiek zdąŜył się ruszyć, najstarszy syn powie-
dział: „Nie, ojcze, dopóki nie odwołasz ślubu”. Doktor Xia próbował
porozmawiać rozsądnie, ale syn, grając ofiarę, nadal szantaŜował go roz-
trzęsionym głosem. W końcu doktor Xia powiedział: „Wiem, co macie
na myśli. Nie będę przecieŜ Ŝył wiecznie. A jeśli się martwicie o to, jak
was będzie traktowała wasza przyszła macocha, to nie mam Ŝadnych
wątpliwości, Ŝe bardzo dobrze. Wiem, Ŝe to dobra osoba. Oczywiście nie
mam Ŝadnych innych gwarancji poza jej charakterem...”.
Kiedy starszy syn usłyszał słowo „charakter”, zawołał: „Jak moŜesz
uŜywać słowa »charakter«, mówiąc o konkubinie! śadna porządna kobie-
ta nie zostałaby konkubiną, to po pierwsze!”. I zaczął sobie uŜywać na
mojej babci. Wtedy doktor Xia stracił panowanie nad sobą, podniósł
laskę i zaczął okładać syna.
Przez całe Ŝycie doktor był wzorem opanowania i spokoju. Rodzina,
wciąŜ na kolanach, patrzyła oniemiała. Prawnuk zaczął histerycznie
krzyczeć. Najstarszemu synowi odjęło ze zdumienia mowę, ale tylko na
chwilę, bo kiedy ją odzyskał, podniósł głos ponownie, nie tylko z powo-
du fizycznego bólu — głównie z uraŜonej dumy: zbito go na oczach całej
rodziny. Doktor Xia przestał go okładać, z trudem łapiąc oddech z gnie-
wu i wysiłku. Wtedy najstarszy syn znowu zaczął się wydzierać i obraŜać
babcię. Ojciec przerwał mu, mówiąc, Ŝeby się zamknął, i uderzył go z
taką siłą, Ŝe złamał laskę na dwoje.
Przez kilka sekund syn milczał upokorzony. Potem wyjął pistolet, po-
patrzył doktorowi Xia w twarz i powiedział: „Lojalny poddany przez
swoją śmierć protestuje przeciwko cesarzowi. A posłuszny syn przeciwko

48
swojemu ojcu. Tylko śmiercią mogę przeciwko tobie zaprotestować”.
Rozległ się strzał. Syn się zachwiał, a potem osunął na kolana. Wpako-
wał sobie kulę w brzuch.
Końskim zaprzęgiem zawieziono go do pobliskiego szpitala, gdzie
zmarł następnego dnia. Prawdopodobnie nie zamierzał się zabić, chciał
tylko wykonać gest na tyle dramatyczny, Ŝeby złamać opór ojca.
Ta śmierć głęboko naruszyła równowagę doktora Xia. ChociaŜ na ze-
wnątrz wydawał się spokojny jak zazwyczaj, ci, którzy go dobrze znali,
widzieli, Ŝe ten spokój jest naznaczony wielkim smutkiem. Od tego czasu
często ulegał atakom melancholii.
Yixian zakipiało od oburzenia, plotek i oskarŜeń, które sprawiły, Ŝe
doktor Xia, a szczególnie babcia poczuli się odpowiedzialni za tę śmierć.
Niemniej doktor chciał pokazać, Ŝe nie został pokonany. Wkrótce po
pogrzebie syna wyznaczył datę ślubu. Uprzedził swoje dzieci, Ŝe mają
obowiązek okazywać szacunek nowej matce, i rozesłał zaproszenia do
osób z miejscowej elity. Zwyczaj nakazywał im uczestniczenie w ślubie i
przyniesienie prezentów. Doktor powiedział babci, Ŝeby się przygotowała
do wielkiej uroczystości. Babcia bała się oskarŜeń, a zwłaszcza ich
wpływu na doktora, i rozpaczliwie próbowała przekonać samą siebie, Ŝe
nie jest winna. Ale przede wszystkim podjęła wyzwanie. Zgodziła się na
pełny ceremoniał ślubny. W dniu ślubu opuściła dom ojca w pięknym
powozie, w otoczeniu orszaku muzykantów. Zgodnie ze zwyczajem
mandŜurskim jej rodzina wynajęła powóz, który ją dowiózł w pół drogi,
skąd zabrał ją drugi, przysłany przez pana młodego. W miejscu przesiad-
ki przy drzwiach powozu czekał jej pięcioletni brat, Yulin, zgięty wpół
— co miało oznaczać, Ŝe przenosi ją na własnych plecach do powozu
narzeczonego — a potem wszystko to zostało powtórzone przed domem
doktora. Kobieta nie mogła tak po prostu wejść do domu męŜczyzny, to
by groziło jej utratą czci. Wszyscy powinni widzieć, Ŝe została tam za-
brana, aby zaznaczyć wymagane obyczajem ociąganie się.
Druhny wprowadziły babcię do pokoju, gdzie odbywała się ceremo-
nia. Doktor Xia stał za stołem, przykrytym cięŜkim, czerwonym, hafto-
wanym jedwabiem, na którym leŜały tabliczki Nieba, Ziemi, Władcy,
Przodków i Nauczyciela. Miał na głowie kapelusz, przyozdobiony jak
korona, i długą luźną szatę z rękawami w kształcie dzwonów, tradycyjny
strój MandŜurów do jazdy konnej i do łucznictwa, pochodzący jeszcze z

49
nomadycznej przeszłości tego ludu. Ukląkł i pięć razy pochylił się w kou-
tou — przed kaŜdą tabliczką, a potem sam wszedł do komnaty ślubnej.
Następnie babcia, ciągle w otoczeniu dwóch towarzyszek, pokłoniła
się pięć razy, dotykając przy tym prawą ręką włosów — gest ten wyraŜał
pozdrowienie. Nie mogła składać koutou z powodu ogromnej, kunsztow-
nej fryzury. Potem podąŜyła do komnaty ślubnej, gdzie doktor zdjął za-
słaniający jej głowę i twarz czerwony welon. Druhny obdarowały kaŜde z
nich pustą wazą w kształcie dyni, które oni wymienili ze sobą, a potem
wyszły. Doktor i babcia przez chwilę siedzieli razem w ciszy, po czym
doktor wyszedł powitać krewnych i gości. Babcia miała przez kilka go-
dzin siedzieć bez ruchu i w samotności na kang, patrząc w okno, na któ-
rym powieszono wielkie, wycięte z papieru, „szczęście dla dwojga”. Na-
zywało się to „siedzenie w błogim spokoju”, symbolizowało nieobecność
wszelkiego niepokoju, jako Ŝe właśnie to uwaŜano za kardynalną cnotę
kobiety. Kiedy goście juŜ poszli, wszedł młody krewny doktora i trzy
razy pociągnął ją za rękaw. Dopiero wtedy wolno jej było zejść z kang. Z
pomocą dwóch słuŜących zdjęła cięŜki, haftowany strój i włoŜyła prostą
czerwoną suknię i spodnie. Rozczesała wielką fryzurę, zdjęła z włosów
drogocenne ozdoby i uczesała je w dwie spirale spięte nad uszami.

W 1935 roku moja mama, wtedy w wieku czterech lat, i moja babcia,
wtedy dwudziestosześcioletnia, wprowadziły się do wygodnego domu
doktora Xia. Był to właściwie cały kompleks, składający się z części
mieszkalnej i z części dla pacjentów, z apteką wychodzącą na ulicę. W
Chinach było przyjęte, Ŝe wzięty lekarz sam prowadził swoją aptekę;
doktor Xia sprzedawał w niej tradycyjne chińskie leki, zioła i ekstrakty
zwierzęce, które wyrabiał w pracowni przy pomocy trzech uczniów.
Fasadę domu ozdabiał czerwono-złoty okap. Pośrodku znajdowała się
tabliczka, na której złotymi znakami napisano, Ŝe tu przyjmuje doktor
Xia. Za sklepem był niewielki dziedziniec, na który wychodziło kilka
pokoi zajmowanych przez kucharzy i słuŜbę. Dalej kompleks rozdzielał
się wokół kilku małych dziedzińców i mieszkali w nim członkowie ro-
dziny doktora. W tyle był ogród z cyprysami i zimowymi śliwami. Na
dziedzińcach nie rosła trawa — klimat był na to zbyt ostry — lecz po prostu

50
leŜała goła, twarda, brązowa ziemia, która latem zmieniała się w pył, a w
zimie, po stopnieniu śniegu, w błoto. Doktor Xia, który uwielbiał ptaki,
miał dla nich ogródek i kaŜdego ranka, niezaleŜnie od pogody, przy wtó-
rze ich świergotu wykonywał tam qigong, powolne, płynne, pełne gracji
chińskie ćwiczenia, zwane często taiji.
Po śmierci syna musiał znosić ciągły, milczący wyrzut rodziny. Nie
mówił nigdy babci, jaki ból mu to sprawia. Chińskiemu męŜczyźnie nie
przystoi wyŜalać się. Ona jednak wiedziała, co doktor przeŜywa, i bardzo
mu współczuła, choć w milczeniu. Odnosiła się do niego z wielką miło-
ścią i starała się zaspokoić jego potrzeby.
Dla jego rodziny zawsze miała uśmiechniętą twarz, chociaŜ mimo
okazywania formalnego szacunku lekcewaŜono ją. Nawet synowa, jej
dawna koleŜanka, unikała jej. Babcia wiedziała, Ŝe uwaŜają, iŜ jest winna
śmierci najstarszego syna.
Jej styl Ŝycia zmienił się — zgodnie z mandŜurskimi zwyczajami.
Spała w pokoju z mamą, a doktor spał osobno. Bardzo wcześnie kaŜdego
ranka, zanim jeszcze wstała, leŜała spięta i nasłuchiwała, czy nie nadcho-
dzi ktoś z rodziny. Myła się co prędzej i pozdrawiała kolejno kaŜdego,
odpowiadając na ich lodowate powitania. W dodatku musiała sobie pora-
dzić z cięŜkim nakryciem głowy, które podtrzymywała peruka, włoŜona
na uczesane włosy. I to wszystko w zamian za zimne „dzień dobry” —
jedyne słowa, jakie członkowie rodziny wypowiadali do niej w ciągu
dnia. Patrzyła na nich, jak się gną i kłaniają, i wiedziała, Ŝe jej nienawi-
dzą z całego serca. Rytuał był jeszcze gorszy przez swoją nieszczerość.
Podczas świąt i innych waŜnych okazji cała rodzina musiała jej skła-
dać koutou i kłaniać się, a ona podnosiła się ze swojego krzesła i stawała
obok niego. Puste krzesło symbolizowało ich matkę. W taki sposób dzię-
kowała im za okazany jej szacunek. MandŜurskie obyczaje jakby umyśl-
nie rozdzielały ją i doktora. Nawet jeść nie mogli razem. Jedna z syno-
wych stała zawsze za babcią i podawała jej wszystko. Ale miała przy tym
tak zimną twarz, Ŝe babci trudno było skończyć jedzenie, nie mówiąc juŜ
o cieszeniu się jego smakiem.
Kiedyś, niedługo po wprowadzeniu się do domu doktora, mama usa-
dowiła się w wygodnym, ciepłym miejscu na kang. Zobaczyła, Ŝe twarz
doktora pociemniała — zerwał się i szorstko zepchnął ją z niego. Był to

51
jedyny raz, kiedy okazał wobec niej fizyczną agresję. Zgodnie ze zwy-
czajami MandŜurów to miejsce było jego i miało rangę świętości.
Przeprowadzka do domu doktora dała babci nieco swobody, choć jed-
nocześnie była pułapką. Dla mamy sytuacja takŜe była dość dwuznaczna.
Doktor był dla niej bardzo dobry i wychowywał ją jak własną córkę. Na-
zywała go „ojcem”. Dał jej swoje nazwisko, Xia, które nosi do dzisiej-
szego dnia, a takŜe nowe imię „Dehong”, złoŜone z dwóch znaków.
„Hong” — znaczy „dzika łabędzica”, a „de” jest imieniem rodowym i
oznacza „cnotę”.
Rodzina doktora nie odwaŜyła się obrazić babci wprost — byłoby to
równoznaczne z porywaniem się na matkę. Najwcześniejsze wspomnie-
nia mamy — poza tym, Ŝe przytulała ją babcia — dotyczą tego, jak do-
kuczali jej młodsi członkowie rodziny Xia. Nie płakała i ukrywała siniaki
i zadrapania przed babcią, ale babcia i tak wiedziała, co się dzieje. Nie
mówiła nic doktorowi, nie chciała go denerwować, miał dość problemów
ze swoimi dziećmi. Ale mamie było niedobrze. Często prosiła babcię,
Ŝeby wróciły do domu dziadków albo do domu, który kupił generał Xue,
gdzie wszyscy traktowali ją jak małą księŜniczkę. Szybko jednak zdała
sobie sprawę, Ŝe nie powinna prosić, Ŝeby wróciły „do domu”, bo jedy-
nym efektem prośby było to, Ŝe babcia płakała.

NajbliŜszymi przyjaciółmi mojej mamy były jej ulubione zwierzęta.


Miała sowę, czarnego ptaka myna, który potrafił powiedzieć kilka pro-
stych zdań, jastrzębia, białą mysz, kota oraz kilka koników polnych i
świerszczy, które trzymała w szklanych butelkach. Z ludzi, poza matką,
jej jedynym przyjacielem był stary woźnica doktora Xia, DuŜy Stary Li.
Był to mocny, chudy męŜczyzna z gór Xing'an, leŜących na dalekiej pół-
nocy, tam gdzie się spotykały granice Chin, Mongolii i Związku Ra-
dzieckiego. Miał ciemną skórę, grube włosy, szerokie wargi i zadarty
nos, co wśród Chińczyków było bardzo rzadkie. I właściwie wcale nie
wyglądał na Chińczyka. Był wysoki, szczupły i Ŝylasty. Ojciec wyuczył
go na myśliwego i łowcę, razem wykopywali korzenie Ŝeń-szenia i polo-
wali na niedźwiedzie, lisy i jelenie. Przez pewien czas dobrze im się Ŝyło
ze sprzedaŜy skór, ale potem zostali wypchnięci z tego interesu przez

52
bandytów, z których najgorsi pracowali dla Starego Marszałka, Zhang
Zuolina. DuŜy Stary Li nie mówił o nim inaczej jak „ten sukinsyn ban-
dzior”. Później, kiedy powiedziano mojej matce, Ŝe Marszałek jest zago-
rzałym antyjapońskim patriotą, przypomniała sobie, jak DuŜy Stary Li
szydził z tego „bohatera” północnego wschodu.
DuŜy Stary Li doglądał ulubieńców mojej mamy, a takŜe zabierał ją
ze sobą na wyprawy. Tej zimy nauczył ją jazdy na łyŜwach. Na wiosnę,
kiedy śnieg i lód topniały, oglądali razem najwaŜniejszą doroczną cere-
monię „zamiatania grobów” i sadzenia kwiatów na grobach przodków.
W lecie chodzili łowić ryby i zbierać grzyby, a na jesieni wypuszczali się
za rogatki miasta, Ŝeby strzelać do zajęcy.
Podczas długich mandŜurskich wieczorów, kiedy wyje wiatr przeci-
nający równiny, a mróz wzorami pokrywa okna, DuŜy Stary Li siadał na
ciepłym hang, brał moją mamę na kolana i opowiadał jej bajeczne histo-
rie o górach na północy. Szła spać z obrazami cudownych wysokich
drzew, egzotycznych kwiatów, kolorowych ptaków śpiewających melo-
dyjnie i korzeni Ŝeń-szenia, które tak naprawdę były małymi dziewczyn-
kami — i kiedy się je wykopało, trzeba je było przewiązać czerwonym
sznurkiem, inaczej uciekały.
DuŜy Stary Li opowiadał takŜe mojej mamie o obyczajach zwierząt.
Tygrysy, które wędrowały po górach w północnej MandŜurii, były wiel-
koduszne i nigdy nie atakowały człowieka, o ile nie czuły się zagroŜone.
Uwielbiał tygrysy. Ale z niedźwiedziami sprawy miały się inaczej: były
gwałtowne i za wszelką cenę naleŜało ich unikać. Jeśli ci się zdarzy, Ŝe
spotkasz niedźwiedzia, musisz stać nieruchomo, póki nie opuści głowy.
A to dlatego, Ŝe niedźwiedź ma na czole kłak futra, który zasłania mu
pole widzenia, kiedy schyli głowę. Jeśli chodzi o wilka, nie wolno się
odwracać i uciekać, bo zawsze cię doścignie. Trzeba stać i patrzeć prosto
na niego, jakbyś się nie bała. Potem moŜesz zacząć się bardzo, bardzo
powoli wycofywać. Wiele lat potem rady DuŜego Starego Li uratowały
Ŝycie mojej mamie.
Pewnego dnia, kiedy była w ogrodzie i rozmawiała ze swoimi zwie-
rzętami, wnuki doktora Xia otoczyły ją całą bandą. Zaczęli ją popychać i
wyzywać, a potem bić i szarpać coraz groźniej. Wepchnęli ją w kąt
ogrodu, gdzie znajdowała się stara, wyschnięta studnia i wrzucili do
środka. Studnia była dość głęboka i mama mocno się uderzyła o kamie-
nie na dnie. W końcu ktoś usłyszał jej krzyki i zawołał DuŜego Starego

53
Li, który przybiegł, niosąc drabinę. Kucharz ją przytrzymywał, kiedy Li
schodził na dół. W tym czasie pojawiła się babcia, odchodząca od zmy-
słów ze zdenerwowania. Po kilku minutach ze studni wyłonił się Li,
trzymając moją mamę, prawie nieprzytomną, całą w siniakach i zadrapa-
niach. Li podał ją babci, która wniosła córkę do domu, gdzie zbadał ją
doktor Xia. Jedno Ŝebro było złamane i jeszcze po latach czasami się
przemieszczało. Po tym zajściu mama juŜ zawsze lekko utykała.
Kiedy doktor Xia spytał ją, co się stało, powiedziała, Ŝe popchnął ją
„Numer Szósty”. Babcia, zawsze czuła na sympatie doktora, próbowała
ją uciszyć, bo „Numer Szósty” był jego ulubieńcem. Kiedy więc wyszedł
z pokoju, znowu powtórzyła, Ŝeby mama nie skarŜyła na niego i nie de-
nerwowała doktora. Przez jakiś czas moja mama nie wychodziła z domu
z powodu Ŝebra. Pozostałe dzieci zupełnie ją ignorowały.
Bezpośrednio po tym wydarzeniu doktor Xia co jakiś czas zaczął wy-
jeŜdŜać z domu na kilka dni. Jeździł do stolicy prowincji, Jinzhou, która
leŜała jakieś czterdzieści kilometrów na południe, i rozglądał się za pracą.
Atmosfera w domu była nieznośna, a wypadek, jaki przytrafił się mojej
mamie, przekonał go, Ŝe sprawę przeprowadzki naleŜy traktować jak naj-
powaŜniej.
Nie była to łatwa decyzja. W Chinach to, Ŝe pod jednym dachem Ŝyje
razem kilka pokoleń, przysparza rodzinie szacunku. Nawet ulice nosiły
takie nazwy, jak „Ulica pięciu pokoleń pod wspólnym dachem” — dla
upamiętnienia tych rodzin. Zerwanie ciągłości było uwaŜane za nieszczę-
ście i naleŜało go unikać za wszelką cenę. Doktor Xia usiłował jednak
robić dobrą minę do złej gry i powiedział mojej babci, Ŝe i tak będzie
zadowolony, jeśli nawet mniej go będą szanować.
Babcia odczuła ogromną ulgę, chociaŜ próbowała tego nie okazywać.
W rzeczywistości delikatnie popychała doktora Xia do tego kroku,
zwłaszcza po tym, co spotkało moją matkę. Miała dość tej licznej rodzi-
ny, ich ciągłej lodowatej obecności, ich złych Ŝyczeń. Nie znalazła wśród
nich ani towarzystwa, ani nie zaznała prywatności.
Doktor Xia rozdzielił swój majątek pomiędzy członków rodziny. Je-
dynymi rzeczami, jakie zatrzymał dla siebie, były podarunki, jakie jego
przodkowie otrzymali od władców MandŜurii. Wdowie po swoim naj

54
starszym synu oddał całą ziemię. Drugi syn odziedziczył aptekę, a naj-
młodszy dom. Doktor zatroszczył się teŜ o to, Ŝeby DuŜy Stary Li i reszta
słuŜących mieli zabezpieczoną przyszłość. Kiedy zapytał moją babcię,
czy nie boi się biedy, odpowiedziała, Ŝe mając swoją córkę i jego, będzie
szczęśliwa: „Jeśli kochasz, nawet zwykła zimna woda jest słodka”.
W mroźny dzień grudnia 1936 roku cała rodzina zebrała się przed
bramą, Ŝeby ich poŜegnać. Wszyscy mieli suche oczy, oprócz Degui,
jedynego syna, który poparł to małŜeństwo. DuŜy Stary Li odwiózł ich
wozem zaprzęŜonym w konie na stację, gdzie mama poŜegnała się z nim
wśród łez. Ale kiedy wsiedli do pociągu, juŜ była podekscytowana. Nie
jechała pociągiem od czasu, kiedy miała rok. Była bardzo przejęta i pod-
skakiwała jak piłka, wyglądając oknem.
Jinzhou było sporym miastem, liczącym około stu tysięcy mieszkań-
ców, stolicą jednej z dziewięciu prowincji Manzhuguo. LeŜało około
osiemdziesięciu kilometrów od morza, tam gdzie MandŜuria zbliŜa się do
Wielkiego Muru. Podobnie jak Yixian, było otoczone murami, ale rosło
szybko i wydostało się juŜ poza ich pierwotny obręb. Znajdowało się w
nim kilka fabryk tekstylnych i dwie rafinerie oleju, stanowiło waŜny wę-
zeł kolejowy i miało nawet własne lotnisko.
W pierwszej połowie stycznia 1932 roku Jinzhou okupowali Japoń-
czycy, którzy zajęli je po cięŜkich walkach. Miasto miało niezwykle stra-
tegiczne połoŜenie i grało główną rolę w zajęciu MandŜurii, a jego zdo-
bycie było przedmiotem rozmów dyplomatycznych pomiędzy Stanami
Zjednoczonymi i Japonią oraz kluczowym epizodem w długim ciągu
zdarzeń, które w końcu zakończyły się dziesięć lat później w Pearl Har-
bor.
Kiedy Japończycy rozpoczęli atak na MandŜurię we wrześniu 1931
roku, Młody Marszałek, Zhang Xueliang, został zmuszony do oddania
swojej stolicy, Mukdenu, Japończykom. Przeniósł się do Jinzhou z dwu-
stoma tysiącami Ŝołnierzy i ustanowił miasto swoją główną kwaterą. To
tu przypuszczono jeden z pierwszych ataków bombowych z powietrza,
podczas którego lotnictwo japońskie zniszczyło miasto. Kiedy wreszcie
Japończycy weszli do Jinzhou, zachowywali się jak szaleńcy.
Takie więc było to miasto, w którym doktor Xia, liczący sobie wtedy
sześćdziesiąt sześć lat, miał zaczynać wszystko od początku. Stać go było
tylko na wynajęcie lepianki, która miała jakieś dwa na trzy metry, w bar-
dzo biednej dzielnicy miasta, połoŜonej nieopodal rzeki. Większość

55
mieszkających tu ludzi nie mogła sobie pozwolić na połoŜenie na swoich
chatach przyzwoitego dachu, kładli więc blachę falistą i przywalali ją
cięŜkimi kamieniami, Ŝeby nie porwał jej dmący tu często ostry wiatr.
Dzielnica leŜała na skraju miasta, a po przeciwnej stronie rzeki rozciągały
się pola sorgo. Kiedy przyjechali tu w grudniu, brązowa ziemia była za-
marznięta na kamień — podobnie rzeka, która miała w tym miejscu oko-
ło trzydziestu metrów szerokości. Na wiosnę, kiedy lód topniał, ziemia
wokół lepianki zamieniała się w trzęsawisko, doskwierał smród ścieków,
którego w zimie się nie czuło, poniewaŜ błyskawicznie zamarzały. W
lecie w tej okolicy roiło się od komarów i ciągle groziła powódź, bo wo-
da podnosiła się do poziomu domów, a brzegi były bardzo źle zabezpie-
czone.
Najbardziej przytłaczającym wspomnieniem z tego okresu, jakie ma-
ma zachowała, było zimno, zimno nie do wytrzymania. Nie tylko spanie
— w ogóle wszystko odbywało się na kang, które zajmowało prawie całą
przestrzeń wewnątrz domu, poza małym piecykiem stojącym w rogu.
Wszyscy troje spali na kang. Nie było elektryczności ani bieŜącej wody.
Osobna lepianka z dołem w środku była wspólną toaletą.
Dokładnie naprzeciwko domu znajdowała się świątynia Boga Ognia i
ludzie, którzy przyjeŜdŜali się tu modlić, wiązali konie przed lepianką
Xia. Kiedy robiło się ciepło, doktor Xia zabierał moją mamę na spacery
wzdłuŜ rzeki i tam, na tle wspaniałego zachodu słońca, recytował jej
klasyczną poezję. Babcia im nie towarzyszyła, bo, po pierwsze, nie było
takiego obyczaju, Ŝeby mąŜ i Ŝona spacerowali razem, a poza tym jej
zdeformowane stopy sprawiały, Ŝe spacerowanie nigdy nie było dla niej
przyjemnością.
śyli na skraju nędzy. W Yixian zawsze mieli Ŝywność z własnych pól,
przynajmniej ryŜ, nawet wtedy, kiedy Japończycy połoŜyli na nim rękę.
Teraz ich dochody zmalały, a Japończycy zabierali większość jeszcze
dostępnej Ŝywności. Znaczna część tego, co produkowano w okolicy,
była wysyłana do Japonii, a spora japońska armia w MandŜurii zabierała
resztę ryŜu i pszenicy na własne potrzeby. Ludzie od czasu do czasu do-
stawali trochę kukurydzy i sorgo, ale było tego bardzo skąpo. Główne
poŜywienie stanowiły mielone Ŝołędzie, które ohydnie smakowały i mia-
ły wstrętny zapach.

56
Babcia nigdy przedtem nie doświadczyła takiej nędzy, a jednak był to
najszczęśliwszy okres jej Ŝycia. Doktor Xia ją kochał i miała przy sobie
swoją córkę. Nie musiała juŜ poddawać się nudnym mandŜurskim rytu-
ałom, a w lepiance często rozlegał się śmiech. Czasami w długie wieczo-
ry ona i doktor grali w karty. Zasada była taka, Ŝe jeśli doktor przegry-
wał, babcia dawała mu trzy klapsy, a jeśli ona przegrywała, doktor mógł
ją trzy razy pocałować.
Babcia miała w sąsiedztwie wiele przyjaciółek, co było dla niej zu-
pełną nowością. Jako Ŝona doktora była szanowana, chociaŜ nie powo-
dziło im się dobrze. Po latach upokorzeń, kiedy traktowano ją jak rzecz,
czuła nareszcie, co to znaczy wolność.
Od czasu do czasu ona i jej przyjaciółki bawiły się, grając na małym
bębenku, śpiewając i tańcząc, według starego obyczaju MandŜurów.
Melodie, które grały, składały się z prostych, powtarzających się nut i
rytmów, a kobiety w trakcie zabawy układały teksty. ZamęŜne kobiety
śpiewały o seksie, a dziewice o niego pytały. W ten sposób kobiety, któ-
re były przewaŜnie analfabetkami, mogły się dowiedzieć czegoś o Ŝyciu
płciowym. Piosenkami rozmawiały takŜe o swoim Ŝyciu, o swoich mę-
Ŝach i przekazywały sobie plotki.
Babcia uwielbiała te spotkania i często się do nich przygotowywała w
domu. Siadywała wtedy na kang i lewą ręką potrząsając bębenkiem,
śpiewała do rytmu, improwizując tekst. Często doktor Xia podsuwał jej
słowa. Mama była wtedy za mała, Ŝeby uczestniczyć w tych spotkaniach,
ale potem babcia opowiadała i odgrywała wszystko ze szczegółami. Ma-
ma była zafascynowana i koniecznie chciała wiedzieć, jakie słowa pod-
sunął doktor. Wiedziała, Ŝe musiało to być coś bardzo zabawnego, bo
babcia i doktor bardzo się śmiali. Ale kiedy babcia powtórzyła jej te sło-
wa, „otoczył ją mrok i mgła” — nie miała pojęcia, co znaczyły.
śycie było jednak surowe. KaŜdego dnia toczyła się walka o to, Ŝeby
po prostu przetrwać. RyŜ i pszenicę moŜna było dostać tylko na czarnym
rynku, więc babcia zaczęła sprzedawać klejnoty, które dostała od gene-
rała Xue. Sama prawie nic nie jadła. Albo mówiła, Ŝe juŜ jadła, albo Ŝe
nie jest głodna i zje potem. Kiedy doktor Xia spostrzegł, Ŝe babcia
sprzedaje biŜuterię, chciał ją powstrzymać. Powiedział: „Jestem starym
człowiekiem i pewnego dnia umrę, ale tobie te klejnoty będą potrzebne,
Ŝeby przeŜyć”.

57
Doktor pracował w aptece pewnego człowieka, co nie stwarzało mu
specjalnych okazji do okazania swoich umiejętności. Ale pracował cięŜ-
ko i stopniowo zyskiwał reputację. W niedługim czasie został poproszony
o złoŜenie wizyty pierwszemu pacjentowi. Kiedy wrócił do domu tego
wieczora, przyniósł coś zawiniętego w materiał. Mrugnął do mojej mamy
i do swojej Ŝony i poprosił, Ŝeby zgadły, co tam ma. Wzrok mamy przy-
lgnął do zawiniątka i zanim zdąŜyła krzyknąć: „bułeczki na parze!” —
juŜ prawie rozdzierała materiał. Kiedy pochłaniała bułeczki, spojrzała w
górę i spotkała rozjaśnione oczy doktora. Jeszcze pięćdziesiąt lat później
wyraźnie pamiętała to pełne szczęścia spojrzenie. I nigdy juŜ potem nie
jadła niczego równie pysznego, jak te zwykłe pszenne bułeczki na parze.
Domowe wizyty były waŜne dla lekarzy, bo rodzina płaciła raczej le-
karzowi niŜ temu, kto go zatrudniał. Jeśli pacjent był zadowolony i boga-
ty, lekarze często dostawali spore wynagrodzenie. Wdzięczni pacjenci
dawali takŜe lekarzom cenne prezenty na Nowy Rok i z powodu innych
okazji. Po pewnej liczbie takich domowych wizyt warunki Ŝycia doktora
Xia zaczęły się poprawiać.
Zyskiwał coraz szersze uznanie. Zdarzyło się kiedyś, Ŝe Ŝona guberna-
tora prowincji zapadła na śpiączkę. Gubernator wezwał doktora Xia, któ-
remu udało się przywrócić jego Ŝonie przytomność. UwaŜano, Ŝe dokonał
czegoś niemal równoznacznego ze wskrzeszeniem jej. Gubernator kazał
sporządzić tabliczkę, na której własnoręcznie napisał: „Doktor Xia przy-
wraca Ŝycie ludziom i społeczeństwu” oraz polecił, Ŝeby obniesiono ją po
mieście.
Niedługo potem gubernator zgłosił się do doktora Xia po pomoc w in-
nej sprawie. Miał Ŝonę i dwanaście konkubin, ale Ŝadna z nich nie urodzi-
ła dziecka, a dowiedział się, Ŝe doktor Xia jest szczególnym znawcą kwe-
stii płodności. Doktor przepisał gubernatorowi i jego trzynastu małŜon-
kom napary ziołowe i po jakimś czasie kilka z nich zaszło w ciąŜę. W
rzeczywistości problemy z płodnością miał tylko gubernator, ale doktor
dyplomatycznie leczył takŜe Ŝonę i konkubiny. Gubernator nie posiadał
się z radości i napisał na jeszcze większej tabliczce: „Wcielenie Guanyin”
(buddyjska bogini płodności i dobroci) i tabliczka została zaniesiona do
domu doktora w otoczeniu jeszcze większego orszaku. Po tym ludzie
zaczęli przyjeŜdŜać do doktora nawet z Harbina, leŜącego sześćset czter-
dzieści kilometrów na północ. Zaczął być znany jako „jeden z czterech

58
sławnych lekarzy” z Manzhuguo.
Pod koniec 1937, rok od przyjazdu, doktor Xia mógł się juŜ przepro-
wadzić do większego domu, leŜącego zaraz za starą północną bramą mia-
sta. Był bez porównania lepszy niŜ lepianka nad rzeką. Nie gliniany, ale z
czerwonej cegły, i miał trzy sypialnie, a nie jedną izbę. Doktor Xia mógł
wrócić do własnej praktyki lekarskiej i uŜywał salonu jako gabinetu.
Dom był połoŜony od południowej strony duŜego dziedzińca, który
dzielili z dwoma innymi rodzinami, ale tylko z domu doktora drzwi wy-
chodziły bezpośrednio na podwórze. Pozostałe domy wychodziły na uli-
cę, a od strony dziedzińca miały ściany, w których nie było nawet małego
okienka. Jeśli ich mieszkańcy chcieli wejść na dziedziniec, musieli
przejść dookoła i wejść przez bramę od ulicy. Na dziedzińcu rosły cypry-
sy i wiecznie zielone dęby, na których wszystkie trzy rodziny wieszały
pranie. Rosły tam równieŜ róŜe Sharon, które były dostatecznie silne,
Ŝeby przetrwać ostre zimy. W lecie babcia sadziła na dziedzińcu swoje
ulubione rośliny: biało obrzeŜoną „Chwałę Poranka”, dalie, chryzantemy
i ogrodowy balsam.
Babcia i doktor Xia nie mieli wspólnego dziecka. Doktor był zwolen-
nikiem teorii, Ŝe męŜczyzna, który przekroczył sześćdziesiąty piąty rok
Ŝycia, nie powinien mieć ejakulacji, aby zachować spermę, którą uwaŜa-
no za Ŝywotną esencję męŜczyzny. Po latach babcia opowiadała mamie,
Ŝe dzięki ćwiczeniom qigong doktor opanował technikę, która pozwalała
mu przeŜywać orgazm bez wytrysku. Jak na męŜczyznę w swoim wieku,
cieszył się nadzwyczajnym zdrowiem. Nigdy nie chorował i kaŜdego
dnia brał zimny prysznic, nawet jeśli temperatura wynosiła dwadzieścia
trzy stopnie Celsjusza poniŜej zera. Nigdy nie tykał alkoholu ani tytoniu,
zgodnie z zasadami quasi-religijnej sekty, do której naleŜał — było to
Zailihui (Stowarzyszenie Rozsądku).
ChociaŜ sam był lekarzem, nie był zwolennikiem lekarstw, uwaŜając,
Ŝe najlepszym sposobem na zdrowie jest utrzymywanie ciała w dobrym
stanie. Był nieubłaganym przeciwnikiem terapii, która lecząc jeden or-
gan, szkodził innym, i nie brał Radnych mocnych lekarstw ze względu na
uboczne działanie, jakie mogłyby mieć. Ale babcia i mama często brały
lekarstwa 23 jego plecami. Jeśli któraś z nich zachorowała, doktor zaw-
sze sprowadzał innego lekarza, który leczył tradycyjną chińską metodą i
był

59
takŜe szamanem. Wierzył, Ŝe pewne niedomagania są spowodowane
przez złe duchy, które powinny zostać ułagodzone lub wyegzorcyzmo-
wane.

Moja mama była szczęśliwa. Po raz pierwszy w Ŝyciu wszędzie wokół


siebie czuła miłość. Nie było juŜ napięcia, jakie panowało w domu
dziadka, nikt teŜ się nad nią nie znęcał.
Szczególnie fascynowały ją święta, które obchodzono bardzo uroczy-
ście. Zwykli Chińczycy nie mieli w ogóle pojęcia o czymś takim jak ty-
dzień roboczy. Jedynie państwowe urzędy, szkoły i japońskie fabryki
miały w niedzielę wolny dzień. Dla innych ludzi tylko święta stwarzały
moŜliwość wytchnienia od rutyny codzienności.
Dwudziestego trzeciego dnia dwunastego księŜyca, siedem dni przed
chińskim Nowym Rokiem, zaczynało się Święto Zimowe. Zgodnie z
legendą był to dzień, kiedy Bóg Kuchni, który razem z Ŝoną mieszka nad
piecem w wiszącej tam swojej podobiźnie, unosi się do nieba, aby Wład-
cy Niebios zdać sprawę z tego, jak postępowała rodzina. Jeśli jego raport
wypadnie dla rodziny korzystnie, w kuchni będzie pod dostatkiem jedze-
nia przez nadchodzący rok. Tego więc dnia cała rodzina gorliwie składała
wiele koutou Bogini i Bogu Kuchni do momentu, kiedy ich portrety tra-
fiały w płomienie — co symbolizowało ich wniebowstąpienie. Babcia
zawsze prosiła mamę, Ŝeby posmarowała im usta miodem. Mama paliła
takŜe małe figurki koni i słuŜby, które robiła z sorgo, aby para królewska
miała zapewnione ich usługi, co powinno spowodować, Ŝe będą bardziej
skłonni powiedzieć o rodzinie Xia duŜo ciepłych słów do Władcy Nieba.
Kilka następnych dni spędzano na przygotowywaniu róŜnych potraw.
Mięso cięto i nadawano mu specjalne kształty, a ryŜ i ziarna soi mielono i
robiono z nich okrągłe, zawijane i roŜkowate bułeczki. Potem jedzenie
chowano w piwnicy, gdzie miało poczekać do Nowego Roku. Przy tem-
peraturze minus dwudziestu dziewięciu stopni Celsjusza piwnica była
naturalną lodówką.
O północy, w chiński Nowy Rok, ku zachwytowi mamy, odbywał się
wielki pokaz fajerwerków. Wychodziła wtedy z doktorem Xia i swoją
matką na dwór i składali koutou w stronę, z której, jak przypuszczano,
nadchodzi Bóg Powodzenia.

60
WzdłuŜ całej ulicy wszyscy robili to samo. Potem pozdrawiali się
słowami: „Obyś miał powodzenie”.
W chiński Nowy Rok ludzie dają sobie nawzajem prezenty. Kiedy
rankiem na białym papierze okien wychodzących na wschód pojawiało
się światło, moja mama wyskakiwała z łóŜka i pędziła do swoich nowych
strojów: czekał na nią nowy kaftan, nowe spodnie, nowe skarpetki i buty.
Potem ona i babcia wstępowały do sąsiadów i przyjaciół, i tam składały
koutou wszystkim dorosłym. Za kaŜdym razem, kiedy głowa mamy do-
tykała podłogi, dostawała „czerwone opakowanie” z pieniąŜkami w środ-
ku. To, co było w paczuszkach, miało jej starczyć jako kieszonkowe
przez cały rok.
Przez następne piętnaście dni dorośli chodzili z wizytami i Ŝyczyli so-
bie nawzajem powodzenia. Powodzenie, czyli pieniądze, było obsesją
większości zwykłych Chińczyków. Panowała bieda i w gospodarstwie
Xia, jak w wielu innych, jedynym momentem, kiedy moŜna było zjeść
mięso w jakiejś nieaptekarskiej dawce, były właśnie święta.
Kulminację świąt stanowiła karnawałowa parada, po której następo-
wał pokaz lampionów, kiedy robiło się ciemno. Motywem parady były
odwiedziny i przestrogi Boga Ognia, którego obnoszono po mieście.
Większość domów była z drewna, a przy suchym i wietrznym klimacie
ogień rzeczywiście był ciągłym zagroŜeniem. Posągowi w świątyni skła-
dano ofiary przez cały rok. Parada zaczynała się w świątyni Boga Ognia,
przed lepianką, w której mieszkali Xia po przyjeździe do Jinzhou. Repli-
kę posągu boga, olbrzyma z czerwonymi włosami, brodą, brwiami i w
czerwonym płaszczu, niosło w otwartej lektyce dziewięciu młodych męŜ-
czyzn. PodąŜały za nimi papierowe smoki i lwy, platformy, chodzący na
szczudłach i tancerki tańczące yangge, powiewające kolorowymi je-
dwabnymi paskami, zwisającymi im od bioder. Fajerwerki, bębny i cym-
bały robiły piekielny hałas. Mama, podskakując, biegła za paradą. Prawie
przed kaŜdym domem stało ogromnie kuszące jedzenie jako ofiara dla
bóstwa, ale jak zauwaŜyła, bóstwo przejeŜdŜało dość szybko, nie tykając
go. „Dobra wola dla bogów, jedzenie dla ludzkich Ŝołądków” — powie-
działa jej matka. Po dniach zaciskania pasa moja mama z radością wypa-
trywała miłych dla Ŝołądka świąt. Z zupełną obojętnością odnosiła się do
tych okazji, którym towarzyszyły raczej poetyckie, a nie gastronomiczne
skojarzenia i niecierpliwie czekała na swoją mamę, Ŝeby rozwiązywać

61
zagadki wetknięte we wspaniałe lampiony, wiszące nad wejściowymi
drzwiami domów podczas Święta Lampionów, i na to, kiedy razem pójdą
na obchód po ogródkach sąsiadów oglądać chryzantemy dziewiątego
dnia dziewiątego księŜyca.
Pewnego roku, podczas ceremonii w świątyni miejscowego bóstwa-
patrona, babcia pokazała jej rząd rzeźb z gliny, wszystkie pomalowane i
udekorowane. Były to sceny z Piekła, pokazujące, jak ludzie będą karani
za swoje grzechy. Babcia wskazała na figurę, której wyciągano język z
ust — jednocześnie kroiły ją na kawałki dwa diabły, którym włosy na
głowach stały sztywno jak szpilki jeŜa, a oczy miały wyłupiaste jak Ŝaby.
Torturowany człowiek w poprzednim Ŝyciu był kłamcą — wyjaśniła
babcia — i to samo moŜe spotkać mamę, jeśli będzie kłamała.
Było tam kilkanaście grup figur otoczonych falującym tłumem, a kaŜ-
da była ilustracją jakiejś moralnej zasady. Babcia zabawnie objaśniała
mamie, co oznaczają, ale kiedy podeszły do kolejnej grupy figur, minęła
je bez objaśnienia. Dopiero po latach mama uświadomiła sobie, Ŝe była
tam kobieta, którą dwaj męŜczyźni przepiłowywali na pół. Była to wdo-
wa, która powtórnie wyszła za mąŜ, a przepiłowywano ją, bo naleŜała do
obydwu. W tamtych latach wiele wdów obawiało się takiej właśnie kary i
pozostawały wierne zmarłym męŜom, nie zwaŜając na to, Ŝe pociąga to
za sobą nędzę i ubóstwo. Niektóre nawet popełniały samobójstwo, jeśli
rodzina zmuszała je do ponownego zamąŜpójścia. Mama zdała sobie
wtedy sprawę z tego, Ŝe decyzja babci, by poślubić doktora Xia, nie była
łatwa.
3
„Wszyscy mówią,
jakim szczęśliwym miejscem
jest Manzhuguo” —
Ŝycie pod okupacją japońską
(1938 — 1945)

Na początku roku 1938 moja mama miała prawie siedem lat. Była
błyskotliwa i pełna zapału do nauki. Rodzice uwaŜali, Ŝe powinna pójść
do szkoły, kiedy tylko zacznie się nowy rok szkolny, czyli po chińskim
Nowym Roku.
Nauka była całkowicie kontrolowana przez Japończyków, zwłaszcza
program nauczania historii i etyki. Nie chiński, ale japoński był oficjal-
nym językiem nauczania. Od czwartej klasy szkoły podstawowej nauka
odbywała się juŜ tylko po japońsku i większość nauczycieli stanowili
Japończycy.
Jedenastego września 1939 roku, kiedy mama była w drugiej klasie,
cesarz Puyi i jego małŜonka przybyli do Jinzhou z oficjalną wizytą. Moja
mama miała wręczyć kwiaty cesarzowej. Spory tłum, otaczający świą-
tecznie przybrane podium, trzymał Ŝółte papierowe flagi w narodowych
kolorach Manzhuguo. Mama była bardzo pewna siebie, kiedy tak stała
obok orkiestry dętej i waŜnych osób ubranych w odświętne szaty. Chło-
piec w jej wieku, z bukietem dla Puyi, stał obok niej. Kiedy pojawiła się
cesarska para, orkiestra zagrała hymn Manzhuguo i wszyscy stanęli na
baczność. Mama wystąpiła do przodu i pokłoniła się, trzymając w rękach
bukiet. Cesarzowa miała na sobie białą suknię i wspaniałe białe ręka-
wiczki za łokcie i mama uznała, Ŝe wygląda przepięknie. Udało się jej
takŜe zerknąć na Puyi, ubranego w mundur wojskowy. Jego oczy za gru-
bymi szkłami okularów wyglądają jak świńskie ślepka, pomyślała.
NiezaleŜnie od faktu, Ŝe mama była świetną uczennicą, powodem, dla

63
którego została wybrana do wręczenia kwiatów, było to, Ŝe we wszyst-
kich kwestionariuszach pisała, iŜ jest narodowości mandŜurskiej, tak jak
doktor Xia. Manzhuguo miało być niepodległym państwem MandŜurów.
Puyi był szczególnie uŜyteczny dla Japończyków, poniewaŜ dla ludzi,
jeśli w ogóle zwracali na to uwagę, był cesarzem MandŜurem. Doktor
Xia uwaŜał się za lojalnego poddanego, a moja babcia przyjmowała ten
sam punkt widzenia. Tradycyjnie kobieta wyraŜała miłość do męŜczyzny
w ten sposób, Ŝe zgadzała się z nim we wszystkim — i mojej babci przy-
chodziło to w naturalny sposób. Było jej tak dobrze z doktorem, Ŝe nie
przyszłoby jej na myśl wprowadzanie choćby najmniejszych rozdźwię-
ków.
W szkole uczono mamę, Ŝe jej krajem jest Manzhuguo oraz Ŝe wśród
sąsiednich krajów są dwie republiki chińskie: jedna wroga, której przy-
wódcą jest Chiang Kai-shek, a druga zaprzyjaźniona, którą kieruje Wang
Jing-wei (sterowany przez Japończyków). Nie miała pojęcia, Ŝe istniały
kiedyś i takie Chiny, których MandŜuria była integralną częścią.
Uczniów wychowywano na lojalnych poddanych państwa Manzhugu-
o. Słowa jednej z pierwszych piosenek, których się nauczyła mama,
brzmiały tak:
Czerwoni chłopcy i zielone dziewczynki spacerują po ulicach,
Wszyscy oni wam powiedzą, jakim szczęśliwym miejscem jest
Manzhuguo,
Ty jesteś szczęśliwy i ja jestem szczęśliwa,
Wszyscy Ŝyją spokojnie i pracują wesoło,
trosk i zmartwień nie mają.

Nauczyciele mówili, Ŝe Manzhuguo jest rajem na ziemi. Ale nawet


dziewczynka w wieku mamy zauwaŜała, Ŝe jeśli ten kraj jest rajem, to
raczej dla Japończyków. Japońskie dzieci chodziły do osobnych szkół,
dobrze wyposaŜonych i dobrze ogrzanych, w których podłogi błyszczały,
a okna były wymyte do połysku. Szkoły dla miejscowych dzieci znajdo-
wały się w zrujnowanych świątyniach i rozwalających się domach i
sponsorowały je prywatne osoby. Nie były ogrzewane. W zimie cała
klasa przerywała często lekcje w połowie, Ŝeby pobiegać dookoła budyn-
ku, lub wszyscy razem mocno tupali nogami, Ŝeby się rozgrzać.
Rzecz nie tylko w tym, Ŝe przewaŜnie Japończycy byli nauczycielami,

64
ale głównie w tym, Ŝe uŜywali japońskich metod, wśród których bicie
było na porządku dziennym. Najdrobniejsza pomyłka lub odstępstwo od
obowiązujących zasad i etykiety, na przykład wtedy, gdy dziewczynka
nie miała włosów przyciętych centymetr poniŜej płatka ucha, powodowa-
ły razy. Zarówno chłopcy, jak i dziewczynki byli mocno policzkowani, a
chłopcy poza tym często obrywali po głowach drewnianymi kijami. In-
nego rodzaju karą było klęczenie godzinami na śniegu.
Kiedy miejscowe dzieci mijały Japończyków na ulicy, musiały się
kłaniać i robić przejście, nawet jeśli Japończycy byli od nich młodsi.
Japońskie dzieci często zatrzymywały miejscowe i wymierzały im, zu-
pełnie bez powodu, razy. Gdy dzieci spotykały swoich nauczycieli, miały
się im głęboko kłaniać. Mama Ŝartowała, mówiąc przyjaciółkom, Ŝe ja-
pońscy nauczyciele przelatują jak podmuch wiatru przez łąkę — widać
tylko pochylające się trawy.
Wielu dorosłych takŜe kłaniało się Japończykom, bojąc się ich obrazić
brakiem szacunku. Dla rodziny Xia z początku obecność Japończyków
nie miała wielkiego znaczenia. Posady średniego i niŜszego stopnia zaj-
mowali miejscowi, zarówno MandŜurowie, jak i Chińczycy Han, na
przykład mój pradziadek nadal był zastępcą szefa policji w Yixian. Do
1940 roku w Jinzhou Ŝyło około piętnastu tysięcy Japończyków. W domu
obok takŜe mieszkali Japończycy i babcia była z nimi w przyjaznych
stosunkach. Sąsiad był urzędnikiem państwowym. KaŜdego ranka jego
Ŝona i trójka dzieci stawali przed bramą i kłaniali mu się nisko, kiedy
rikszą wyruszał do pracy. Potem Ŝona zabierała się do swojej pracy: z
pyłu węglowego lepiła kule na opał. Z jakichś powodów, których moja
babcia i matka nigdy nie zrozumiały, robiła to w białych rękawiczkach,
które juŜ po chwili były utytłane.
Japonka często przychodziła do babci. Czuła się samotna, bo jej mąŜ
rzadko bywał w domu. Przynosiła trochę sake, a babcia robiła przekąski,
na przykład jarzynowe pikle sojowe. Babcia trochę mówiła po japońsku,
a Japonka trochę znała chiński. Nuciły sobie nawzajem piosenki i kiedy
się wzruszyły, popłakiwały wspólnie. Często teŜ pomagały sobie wza-
jemnie w ogródkach. Japonka miała bardzo zmyślne narzędzia do pracy
w ogrodzie, które babcia ogromnie podziwiała, a mama tyła często zapra-
szana, Ŝeby się pobawiła w ogrodzie Japończyków.

65
Ale i do rodziny Xia musiało w końcu dotrzeć, co robią Japończycy.
W północnej MandŜurii spalono wsie, a ludność, która przeŜyła, została
stłoczona w „strategicznych przysiółkach”. Ponad pięć milionów ludzi,
jedna szósta całej populacji, straciło domy, a dziesiątki tysięcy zmarło.
Robotnicy w kopalniach zapracowywali się na śmierć pod dozorem Ja-
pończyków, Ŝeby dostarczyć surowce na eksport do Japonii — MandŜu-
ria jest wyjątkowo bogata w surowce naturalne. Wielu ludzi, którzy przez
dłuŜszy czas w ogóle nie mieli dostępu do soli, zapadało na zdrowiu i
zupełnie traciło energię Ŝyciową.
Początkowo doktor Xia twierdził, Ŝe cesarz nie wie o tym, co się dzie-
je, poniewaŜ w istocie jest więźniem Japończyków. Ale kiedy Puyi od
sformułowania dotyczącego Japonii „nasz przyjazny sąsiad” — przeszedł
do określenia „nasz starszy brat Japonia”, a w końcu do formuły „kraj,
który jest jak nasz ojciec” — doktor walnął pięścią w stół i nazwał Puyi
„głupkowatym tchórzem”. Jednak nawet po tym utrzymywał, Ŝe nie bar-
dzo wiadomo, jaką część odpowiedzialności za wszystkie te okrucień-
stwa ponosi cesarz — dopóki dwa straszne przypadki nie wstrząsnęły
jego światem.
Pewnego dnia pod koniec 1941 roku doktor Xia był w swoim gabine-
cie, kiedy wszedł człowiek, którego nigdy przedtem nie widział. Miał na
sobie istne szmaty, był wychudzony i zgięty we dwoje. Wyjaśnił, Ŝe pra-
cuje jako kulis na kolei i Ŝe ma bardzo silne bóle brzucha. W pracy mu-
siał dźwigać wielkie cięŜary, od świtu do zmierzchu, przez trzysta sześć-
dziesiąt pięć dni w roku, ale gdyby stracił pracę, nie miałby jak utrzymać
swojej Ŝony i nowo narodzonego dziecka.
Doktor Xia powiedział mu, Ŝe jego Ŝołądek nie moŜe strawić podłego
jedzenia. Pierwszego czerwca 1939 roku rząd ogłosił, Ŝe od tej pory ryŜ
jest przeznaczony dla Japończyków i małej grupy współpracujących z
nimi MandŜurów. Większość miejscowych jadała cięŜko strawne mielone
Ŝołędzie i sorgo. Doktor dał temu męŜczyźnie lekarstwo, za które nie
wziął pieniędzy, i poprosił babcię, Ŝeby mu dała woreczek ryŜu kupione-
go na czarnym rynku.
Niedługo potem dowiedział się, Ŝe człowiek ten zmarł w obozie pracy
przymusowej. Po wizycie u doktora zjadł ryŜ, wrócił do pracy i zwymio-
tował na dziedzińcu kolei. Japoński dozorca zobaczył ryŜ w jego wymio-
cinach i męŜczyzna został aresztowany jako „przestępca gospodarczy”, a
potem zesłany do obozu. Był w takim stanie zdrowia, Ŝe przeŜył tam

66
tylko kilka dni. Kiedy Ŝona dowiedziała się, co się z nim stało, utopiła się
razem z dzieckiem.
Po tym wypadku doktor Xia i babcia popadli w głębokie przygnębie-
nie. Czuli się odpowiedzialni za jego śmierć. Doktor Xia powtarzał: „śe
teŜ ryŜ moŜe zarówno uratować Ŝycie, jak i zabić. Jeden mały woreczek
ryŜu — i trzy Ŝycia!”. O Puyi zaczął mówić: „Ten tyran”.
Wkrótce potem tragedia jeszcze bardziej zbliŜyła się do ich domu.
Najmłodszy syn doktora pracował jako nauczyciel w Yixian. Jak w kaŜ-
dej szkole, w gabinecie dyrektora, Japończyka, wisiał wielki portret Puyi,
któremu naleŜało oddawać honory, wchodząc do gabinetu. Pewnego dnia
syn doktora zapomniał pokłonić się przed portretem. Dyrektor zaczął na
niego wrzeszczeć, kazał mu się natychmiast pokłonić i tak mocno uderzył
go ręką w twarz, Ŝe ten stracił równowagę. Syn doktora zapytał z gnie-
wem: „Czy naprawdę muszę się zginać we dwoje kaŜdego dnia? Ani
przez chwilę nie wolno mi stanąć prosto? Spełniłem swoją powinność na
porannym zebraniu”. Dyrektor znowu go trzepnął i warknął: „To jest
twój cesarz! Was, MandŜurów, trzeba uczyć podstawowych zasad przy-
zwoitości”. Syn doktora wykrzyknął: „Wielkie mi rzeczy! To tylko ka-
wałek papieru!”. W tym momencie dwóch innych nauczycieli, takŜe
miejscowych, włączyło się, próbując go powstrzymać od jakichś jeszcze
bardziej obrazoburczych słów. Syn doktora opanował się i w końcu zmu-
sił się nawet do ukłonu przed portretem.
Wieczorem przyszedł do niego przyjaciel i powiedział mu, Ŝe to, co
się wydarzyło, zostało uznane za „cięŜkie przestępstwo”. Obraza, której
się dopuścił, jest karana więzieniem, moŜe nawet karą śmierci. Syn dok-
tora uciekł. Jego rodzina juŜ o nim nie słyszała. MoŜliwe, Ŝe został ujęty i
umarł gdzieś w więzieniu, a moŜe w obozie pracy. Doktor Xia nigdy się
nie pogodził z tym ciosem — od tej pory stał się zdecydowanym prze-
ciwnikiem Manzhuguo i Puyi.
Jednak na tym ta historia się nie kończy. Z powodu „zbrodni” brata
lokalni bandyci zaczęli napastować Degui, jedynego syna doktora, który
na pewno jeszcze Ŝył, Ŝądając pieniędzy za ochronę i twierdząc, Ŝe za-
wiódł jako starszy brat, który powinien mieć wpływ na młodszego. Za-
płacił, ale bandyci zaŜądali więcej. W końcu musiał sprzedać aptekę i
wyjechał do Mukdenu, gdzie otworzył nową.

67
Doktor Xia odnosił coraz większe sukcesy. Leczył zarówno Japoń-
czyków, jak i miejscowych. Czasem, gdy kurował starszego rangą oficera
japońskiego lub kolaboranta, mówił: „chciałbym, Ŝeby umarł” — ale jego
osobiste poglądy nigdy nie wpływały na jego zawodową postawę. „Pa-
cjent to człowiek — mówił — i tylko to lekarz powinien mieć na wzglę-
dzie. Nie moŜe go obchodzić, co to za rodzaj człowieka”.
Po jakimś czasie babcia sprowadziła do Jinzhou swoją matkę. Kiedy
poślubiła doktora i opuściła dom, jej matka została sama z męŜem, który
nią gardził, i z dwiema konkubinami, które jej nienawidziły. Zaczęła
podejrzewać, Ŝe konkubiny chcą otruć ją i jej synka Yulina. Zawsze
uŜywała srebrnych pałeczek, poniewaŜ Chińczycy wierzą, Ŝe w zetknię-
ciu z trucizną srebro czernieje, i nigdy nie tykała jedzenia, jeśli przedtem
nie dała go spróbować psu. Pewnego dnia, było to kilka miesięcy po wy-
jeździe babci, pies padł martwy. Prababka po raz pierwszy w Ŝyciu po-
kłóciła się wtedy z męŜem i wraz ze swoją teściową, starą panią Yang,
wyprowadziły się do wynajmowanego mieszkania. Starą panią Yang
oburzyło postępowanie syna i wolała zamieszkać z synową i wnukiem.
Syna nie chciała więcej widzieć. Zobaczył ją dopiero wtedy, gdy była na
łoŜu śmierci.
Przez pierwsze trzy lata pan Yang z ociąganiem przysyłał im mie-
sięczną pensję, ale z początkiem 1939 roku przestał. Doktor Xia i babcia
musieli utrzymywać wszystkich troje. W tamtych czasach nie było prawa
alimentacyjnego ani odpowiednich do takich sytuacji przepisów i Ŝona
była całkowicie zdana na łaskę męŜa. Kiedy w 1942 roku stara pani Yang
zmarła, moja prababcia i mały Yulin przeprowadzili się do Jinzhou i za-
mieszkali w domu doktora Xia. Prababka uwaŜała siebie i swojego syna
za istoty gorszego rzędu, Ŝyjące dzięki cudzej łaskawości. Cały czas ob-
sesyjnie prała ubrania całej rodziny i sprzątała, pełna nerwowej uniŜono-
ści wobec swojej córki i doktora Xia. Była gorliwą buddystką i kaŜdego
dnia, modląc się, prosiła Buddę, by nie reinkarnował jej znowu w kobie-
tę. „MoŜe być pies albo kot, tylko nie kobieta” — mamrotała do siebie,
kręcąc się po domu i na kaŜdym kroku przepraszając, Ŝe Ŝyje.
Babcia sprowadziła takŜe do Jinzhou swoją ukochaną siostrę Lan. W
Yixian Lan poślubiła męŜczyznę, który okazał się homoseksualistą. Ofe-
rował ją swojemu bogatemu wujowi i zarazem pracodawcy, który posia-
dał fabrykę oleju roślinnego. Ów wuj zgwałcił juŜ w rodzinnym domu

68
kilka kobiet, włącznie z własną młodziutką wnuczką. PoniewaŜ był pa-
nem rodziny, nad którą miał ogromną władzę, Lan nie odwaŜyła mu się
opierać. Ale kiedy jej mąŜ zaoferował ją wspólnikowi wuja, odmówiła.
Babcia musiała zapłacić jej męŜowi za to, Ŝeby zrzekł się praw do niej
(xiu), gdyŜ kobieta nie mogła wystąpić o rozwód. Zabrała ją do Jinzhou,
gdzie Lan ponownie wyszła za mąŜ, za człowieka, który nazywał się
Peie.
Peie był straŜnikiem w więzieniu. Oboje często odwiedzali babcię.
Opowieści Peie jeŜyły włosy na głowie. Więzienie było pełne więźniów
politycznych. Peie często opowiadał, jacy byli dzielni i jak przeklinali
Japończyków, nawet podczas tortur. Tortury były zwyczajną praktyką i
więźniowie nie otrzymywali pomocy medycznej. Zostawiano ich samym
sobie i rany po prostu gniły.
Doktor Xia zaofiarował się pójść tam i leczyć więźniów. Przy jednej z
pierwszych wizyt został przedstawiony Dongowi, koledze Peie, katowi
obsługującemu garotę. Więzień był przywiązywany do krzesła, wokół
szyi miał sznur, który powoli zaciskano. Śmierć następowała wśród
przedłuŜających się męczarni.
Od swojego szwagra doktor Xia wiedział, Ŝe Dong ma wyrzuty su-
mienia i ilekroć miał wykonać egzekucję, musiał się przedtem upić. Dok-
tor Xia zaprosił Donga do domu, obdarował go i zasugerował, Ŝe — być
moŜe — nie musiałby do końca zaciskać sznura. Dong powiedział, Ŝe
zobaczy, co się da zrobić. Zazwyczaj egzekucji towarzyszył japoński
straŜnik albo zaufany kolaborant, ale czasami, jeśli ofiara nie była dosta-
tecznie waŜna, wychodzili, zanim więzień skonał. W takich okoliczno-
ściach Dong mógłby zatrzymać garotę.
Po egzekucji ciała wkładano do cienkich drewnianych skrzyń i wywo-
Ŝono wozem na skrawek gołej ziemi na przedmieściu, zwanym Połu-
dniowym Wzgórzem, gdzie były składane do płytkiej zbiorowej mogiły.
Miejsce to nawiedzały dzikie psy, które Ŝywiły się zwłokami. Niemowlę-
ta płci Ŝeńskiej, które zabijały ich rodziny, co było powszechne w tych
czasach, takŜe wrzucano do tej jamy.
Doktor Xia poznał starego woźnicę i od czasu do czasu dawał mu pie-
niądze. Czasem woźnica przychodził do gabinetu doktora i coś tam opo-
wiadał, i w końcu zaczął mówić o mogile: „Powiedziałem duszom umar-
łym, Ŝe to nie moja wina, Ŝe się tutaj znalazły. Powiedziałem im, Ŝe ze

69
swojej strony Ŝyczę im jak najlepiej. Wracajcie za rok, dusze, w rocznicę.
Ale na razie, jeśli chcecie znaleźć lepsze ciała do reinkarnacji, to idźcie
w tę stronę, w którą są skierowane wasze głowy. To dla was dobra ścieŜ-
ka”. Dong i stary woźnica nigdy ze sobą nie rozmawiali o tym, co robili,
i doktor nigdy się nie dowiedział, jak wielu ludzi uratowali. Po wojnie
„ocaleni” nieboszczycy zebrali pieniądze dla Donga na zakup domu i
kawałka gruntu. Stary woźnica zmarł.
Jednym z ludzi, których Ŝycie ci dwaj pomogli ocalić, był daleki ku-
zyn mojej babci, Hanchen, waŜna postać ruchu oporu. PoniewaŜ Jinzhou
było głównym węzłem kolejowym na północ od Wielkiego Muru, stało
się punktem zbornym Japończyków, kiedy w lipcu 1937 roku napadli na
właściwe Chiny. Uruchomili wtedy wszelkie siły bezpieczeństwa. Orga-
nizacja Hanchena była infiltrowana przez szpiegów i cała grupa została
aresztowana. Wszyscy byli torturowani. Najpierw bito ich po twarzach
butem, z którego podeszwy sterczały ostrym końcem gwoździe. Następ-
nie większość z nich poprowadzono na egzekucję. Przez dłuŜszy czas
rodzina Xia sądziła, Ŝe Hanchen nie Ŝyje, dopóki Peie nie powiedział im,
Ŝe Ŝyje, ale czeka na egzekucję. Doktor Xia natychmiast skontaktował się
z Dongiem.
W noc egzekucji doktor i babcia pojechali powozem na Południowe
Wzgórze, zatrzymali się przy kępie drzew i czekali. Słyszeli, jak zdzicza-
łe psy kręcą się obok mogiły, z której buchał przyprawiający o mdłości
smród rozkładających się zwłok. W końcu nadjechał wóz. W ciemno-
ściach ledwo widzieli, jak stary woźnica schodzi z wozu i wyrzuca z
drewnianych skrzyń ciała. Poczekali, aŜ odjechał, i zbliŜyli się do dołu.
Po omacku szukali pomiędzy trupami, aŜ znaleźli Hanchena — ale nie
wiedzieli, czy jest Ŝywy czy martwy. W końcu stwierdzili, Ŝe jednak
oddycha. Był tak straszliwie storturowany, Ŝe nie mógł chodzić, więc z
wielkim wysiłkiem zanieśli go do powozu i zawieźli do domu.
Ukryli go w małym pokoiku, w najtrudniej dostępnym kącie domu.
Prowadziły do niego jedynie drzwi z pokoju mojej mamy, a do pokoju
mamy wchodziło się z sypialni rodziców. Nikt nie mógł wejść do tego
pokoiku przypadkiem. A poniewaŜ dom doktora jako jedyny miał wyj-
ście na dziedziniec, Hanchen mógł się tam spokojnie gimnastykować,
jeśli ktoś z domowników stał na straŜy.

70
Istniało niebezpieczeństwo nalotów policji lub członków lokalnych
komitetów. Na samym początku okupacji Japończycy wprowadzili sys-
tem sąsiedzkiej kontroli. Lokalnych kolaborantów zrobiono szefami po-
szczególnych komitetów, które pomagały w pobieraniu podatków i przez
okrągłą dobę pełniły wartę, pilnując, czy nie ma gdzieś „bezprawnych
elementów”. Była to forma zinstytucjonalizowanego gangsterstwa, w
którym „ochrona” i donosicielstwo stanowiły szczeble do władzy. Często
Japończycy dawali wysokie nagrody za wydawanie ludzi. Policja Manz-
huguo była mniejszym zagroŜeniem niŜ zwykli cywile. W rzeczywistości
wielu policjantów było nastawionych bardzo antyjapońsko. Jednym z ich
głównych zadań było sprawdzanie zameldowania i często przeszukiwali
dom po domu, zawsze jednak poprzedzali swoje przybycie głośnym:
„Sprawdzanie zameldowania! Sprawdzanie zameldowania!” — więc
kaŜdy, kto chciał się ukryć, miał wystarczająco duŜo czasu. W takich
wypadkach babcia chowała Hanchena w ostatnim pomieszczeniu domu,
pod stertą suszonego sorgo przeznaczonego na opał. Policjanci bez po-
śpiechu wchodzili do domu, przysiadali na filiŜankę herbaty i mówili do
babci przepraszająco: „Wie pani, to tylko formalność...”.
W tym czasie moja mama miała jedenaście lat. ChociaŜ rodzice nie
mówili jej, co się dzieje, sama wiedziała, Ŝe nie moŜe nikomu wspomnieć
o Hanchenie. Od dzieciństwa uczyła się dyskrecji.
Babcia pomogła Hanchenowi powoli wrócić do zdrowia i po trzech
miesiącach miał się juŜ na tyle dobrze, Ŝe mógł się wyprowadzić. PoŜe-
gnanie z nim było bardzo wzruszające. „Starsza siostro i starszy szwagrze
— powiedział — nigdy nie zapomnę, Ŝe zawdzięczam wam Ŝycie. Jak
tylko będę mógł, spłacę wam obojgu dług wdzięczności”. Trzy lata póź-
niej wrócił i spełnił obietnicę.

Według programu szkolnego dzieci miały śledzić wiadomości doty-


czące japońskich zwycięstw w wojnie. Japończycy nie tylko nie wstydzili
się swojej brutalności, ale nawet chełpili się nią, widząc w niej sposób na
wszczepienie dzieciom strachu. Filmy pokazywały japońskich Ŝołnierzy
rozcinających ludzi na dwoje lub więźniów, których psy rozszarpują na
sztuki. Były tam długie zbliŜenia wytrzeszczonych ze strachu oczu ofiar

71
szturmujących Ŝołnierzy. Japończycy pilnowali, Ŝeby jedenastoletnie i
dwunastoletnie dziewczynki nie zamykały oczu ani Ŝeby nie pakowały
sobie do ust chusteczek, które miały zdławić ich krzyki. Potem przez
wiele lat te obrazy z filmów wracały do mojej mamy jako koszmary sen-
ne.
W 1942 roku, kiedy armia japońska rozlokowana była wzdłuŜ Chin,
południowo-wschodniej Azji i wybrzeŜy Pacyfiku, Japończycy odczuli
brak rąk do pracy. Cała klasa mamy była zobowiązana do pracy w fabry-
ce włókienniczej, podobnie jak dzieci japońskie. KaŜdego dnia miejsco-
we dziewczynki musiały iść około 6 kilometrów; japońskie dzieci woŜo-
no cięŜarówką. Miejscowe dziewczynki dostawały rzadką papkę ze sple-
śniałej kukurydzy, w której pływały ugotowane martwe robaki; japońskie
dziewczynki dostawały mięso, jarzyny i owoce.
Japonki dostawały lekką robotę, taką jak mycie okien. Miejscowe
dziewczynki obsługiwały skomplikowane maszyny, które wymagały
duŜej zręczności i były niebezpieczne nawet dla dorosłych. Ich praca
polegała głównie na ponownym łączeniu zerwanych nici tak, Ŝeby nadą-
Ŝyć za maszynami pracującymi na pełnych obrotach. Jeśli natychmiast
nie spostrzegły zerwanej nici albo nie związały jej dostatecznie szybko,
były niemiłosiernie bite przez japońskiego nadzorcę.
Dziewczynki pracowały w ciągłym strachu. Połączenie napięcia ner-
wowego, zimna, głodu i zmęczenia prowadziło do wielu wypadków.
Prawie połowa koleŜanek mamy miała obraŜenia albo rany. Pewnego
dnia mama zobaczyła, jak wirujące czółenko wyskoczyło z maszyny i
wykłuło oko koleŜance stojącej obok niej. Przez całą drogę do szpitala
japoński nadzorca beształ dziewczynkę za to, Ŝe nie była dość ostroŜna.
Po odbyciu obowiązkowej pracy w fabryce mama przeszła do szkoły
średniej. Od czasów młodości babci sporo się zmieniło i dziewcząt nie
więziono juŜ w czterech ścianach rodzinnych domów. To, Ŝe dziewczyna
chodziła do szkoły średniej, było społecznie akceptowane. Niemniej
chłopców i dziewczęta uczono róŜnych rzeczy. Celem wychowania
dziewcząt było zrobienie z nich „pełnych wdzięku Ŝon i dobrych matek”,
jak to ujmowano w szkole. Uczyły się tego, co Japończycy nazywali
„drogą kobiety” — gospodarstwa domowego, gotowania, szycia, a takŜe
ceremonii parzenia herbaty, sztuki układania kwiatów, haftowania, ry-
sunku i podstaw sztuki. Szczególnie waŜną częścią edukacji były wiado-
mości na temat tego, jak zadowolić męŜa.

72
W skład tej wiedzy wchodziło to, jak się ubierać, jak się czesać, jak
się kłaniać — i przede wszystkim jak być posłuszną i nie zadawać pytań.
Babcia mówiła, Ŝe mama ma „bunt w kościach” — i dlatego nie nauczyła
się Ŝadnej z tych sztuk, nawet gotowania.
Niektóre egzaminy polegały na wykonaniu praktycznego zadania, na
przykład na przygotowaniu jakiegoś konkretnego dania albo na ułoŜeniu
kwiatów. Komisja egzaminacyjna składała się z lokalnych urzędników,
zarówno Japończyków, jak i Chińczyków, którzy oceniali dziewczęta.
Ich zdjęcia w ślicznych fartuszkach, które same dla siebie projektowa-
ły i szyły, wisiały na tablicy ogłoszeń razem ze spisem ocen. Japońscy
urzędnicy często wybierali sobie narzeczone spośród tych panien. Takie
mieszane małŜeństwa miały poparcie władz. Niektóre dziewczęta zostały
wytypowane do wyjazdu do Japonii i miały tam poślubić męŜczyzn, któ-
rych nigdy przedtem nie widziały. Często chciały tego one same — czy
raczej ich rodziny. Pod koniec japońskiej okupacji jedna z mamy przyja-
ciółek została wybrana do wyjazdu do Japonii, ale nie zdąŜyła na statek i
nadal była w Jinzhou, kiedy Japończycy się poddawali. Mama patrzyła
na nią krzywo.
W przeciwieństwie do chińskiej mandaryńskiej tradycji, która stroniła
od fizycznej aktywności, Japończycy wprost palili się do sportu i moja
matka równieŜ to uwielbiała. Nie czuła juŜ następstw złamania Ŝebra i
świetnie biegała. Kiedyś została wytypowana do waŜnych zawodów.
Trenowała całymi tygodniami, jednak kilka dni przed zawodami trener,
Chińczyk, wziął ją na stronę i poprosił, Ŝeby nie wygrywała. Nie mógł
powiedzieć więcej, ale mama rozumiała. Wiedziała, Ŝe Japończycy nie
znoszą, kiedy Chińczycy okazują się od nich lepsi, czegokolwiek by to
dotyczyło. W zawodach uczestniczyła jeszcze jedna miejscowa zawod-
niczka i trener prosił, Ŝeby i jej przekazać jego radę, ale nie mówić, Ŝe
rada pochodzi od niego. Do mety mama nie dobiegła nawet w czołówce,
jednak jej przyjaciółki wiedziały, Ŝe się o to nie starała. Niemniej druga
dziewczynka nie chciała się powstrzymać i wygrała zawody.
Japończycy wkrótce się zemścili. KaŜdego ranka odbywał się apel,
który prowadził dyrektor, przezywany „osłem”, poniewaŜ jego nazwisko
czytane po chińsku (Maoli) brzmiało jak słowo ..osioł” (maolii). Gardło-
wym głosem wyszczekiwał komendy do czterech pokłonów adresowa-
nych w róŜne strony. „Głęboki, pełen czci pokłon dla stolicy cesarstwa!”

73
— i tu następował ukłon w stronę Tokio. „Głęboki, pełen czci pokłon dla
stolicy kraju” — tu następował ukłon w stronę Xinjing, stolicy Manzhu-
guo. Następnie: „Pełen oddania pokłon dla Niebiańskiego Cesarza!” —
co oznaczało cesarza Japonii. I w końcu: „Pełen oddania pokłon dla ce-
sarskiego portretu!” — czyli dla portretu Puyi. Potem następował znacz-
nie mniej głęboki pokłon dla nauczycieli.
Tego ranka, zanim skończono składanie pokłonów, dziewczyna, która
poprzedniego dnia wygrała wyścig, została przez „osła” wywleczona z
szeregu. Oświadczył, Ŝe jej pokłon dla Puyi był płytki, miał mniej niŜ
dziewiętnaście stopni. Okładał ją razami i kopał, krzycząc, Ŝe ją wyrzuca
ze szkoły. Dla niej i dla jej rodziny była to katastrofa.
Jej rodzice pospiesznie wydali ją za mąŜ, za jakiegoś drobnego urzęd-
nika państwowego. Po klęsce Japończyków jej męŜa uznano za kolabo-
ranta, w rezultacie czego nie mogła dostać Ŝadnej przyzwoitej pracy,
poza pracą w fabryce chemicznej. Nie było wtedy kontroli zanieczysz-
czeń i kiedy moja mama wróciła do Jinzhou w 1984 roku i odnalazła tę
koleŜankę, była juŜ prawie niewidoma od chemikaliów. Ironia jej Ŝycia
była szczególnie gorzka: pokonała Japonki w wyścigach, a skończyła tak,
jakby sama była kolaborantką. Ale powiedziała, Ŝe nie Ŝałuje tamtej wy-
granej w szkole.

Mieszkańcom Manzhuguo nie było łatwo rozeznać się w tym, co się


dzieje na świecie, czy zorientować się w rzeczywistej sytuacji Japonii na
wojnie. Walki toczyły się bardzo daleko, wiadomości podlegały ostrej
cenzurze, a radio nadawało tylko propagandowe audycje. Jednak z wielu
oznak wnioskowali, Ŝe Japończycy mają kłopoty, zwłaszcza po pogor-
szeniu się sytuacji Ŝywnościowej.
Pierwsze prawdziwe wiadomości nadeszły na wiosnę 1943 roku, kie-
dy gazety doniosły, Ŝe jeden z krajów sprzymierzonych z Japonią, Wło-
chy, poddał się. W połowie 1944 roku powołano do wojska niektórych
japońskich cywilnych urzędników. Potem, dwudziestego dziewiątego
lipca 1944 roku, nad Jinzhou po raz pierwszy pojawiły się amerykańskie
B-29s. ChociaŜ nie bombardowały miasta, Japończycy polecili, Ŝeby
kaŜda rodzina wykopała sobie schron przeciwlotniczy. W szkole kaŜdego

74
dnia odbywały się przymusowe ćwiczenia alarmów przeciwlotniczych.
Pewnego dnia koleŜanka z klasy mojej mamy złapała przy tej okazji ga-
śnicę i skierowała strumień wody na japońskiego nauczyciela, którego
szczególnie nie cierpiała. Przedtem coś takiego wywołałoby straszną karę
— teraz juŜ nie. Fala odpływała.
Odbywały się teŜ długotrwałe akcje łapania much i szczurów.
Uczniowie musieli odcinać szczurze ogony, pakować do kopert i zanosić
na policję. Muchy trzeba było wkładać do szklanych butelek. Policja
liczyła kaŜdy szczurzy ogon i kaŜdą muchę. Pewnego dnia w 1944 roku,
kiedy mama oddała na policji butelkę po brzegi pełną much, policjant
powiedział do niej: „Nie starczy na obiad”. Gdy spojrzała na niego zdzi-
wiona, wyjaśnił: „Nie wiesz? Japonce lubią muchy. SmaŜą je, a potem
jedzą!”. Z jego cynicznego spojrzenia mama wywnioskowała, Ŝe Japoń-
czycy nie budzą juŜ w nim podziwu i strachu.
Mama była podniecona i pełna oczekiwań, ale na jesieni 1944 roku
pojawiły się ciemne chmury. Jej dom nie był juŜ tak szczęśliwy jak
przedtem. Czuła jakiś rozdźwięk między rodzicami.
Piętnastej nocy dziewiątego księŜyca chińskiego roku odbywało się
święto Połowy Jesieni, święto związków rodzinnych. Tej nocy, jak naka-
zywała tradycja, babcia wystawiała stół z melonem, okrągłymi ciastecz-
kami i bułeczkami na dwór. Powodem, dla którego to święto przypadało
właśnie o tej porze, jest to, Ŝe chińskie słowo „jedność” (yuan) brzmi tak
samo jak „okrągły” lub „całkowity”, a jesienny księŜyc powinien wtedy
wyglądać szczególnie wspaniale i okrągło. Wszystko, co się jadło w tę
noc, takŜe powinno być kuliste. W jedwabnej poświacie babcia opowia-
dała mamie historie o księŜycu: mówiła, Ŝe ten ogromny cień to gigan-
tyczne drzewo kasji, które pewien moŜny pan, Wu Gang, próbował przez
całe Ŝycie ściąć. Ale drzewo było zaczarowane i jego wysiłki poszły na
marne. Mama patrzyło w niebo i słuchała zafascynowana. Tej nocy księ-
Ŝyc takŜe lśnił pięknie i hipnotyzująco, jednak mama nie mogła go opi-
sać, bo babcia zabroniła jej uŜywać słowa „okrągły”, poniewaŜ rodzina
doktora Xia nie była pełna. Doktor był przygnębiony juŜ kilka dni przed
świętem i kilka dni po nim. Babcia traciła wtedy ochotę do opowiadania
swoich historii.
W noc święta w 1944 roku mama i babcia siedziały w altance, patrząc
przez szczeliny między cienistymi liśćmi w ogromne, bezchmurne niebo.

75
Mama zaczęła mówić: „KsięŜyc dziś w nocy jest szczególnie okrągły”,
ale babcia przerwała jej szorstko i nagle rozpłakała się. Pobiegła do do-
mu, a mama słyszała jej szlochanie i krzyki: „Wracaj do swojego syna i
do wnuków! Zostaw mnie i moją córkę i idź swoją drogą!”. Potem, w
przerwach między szlochami, powiedziała: „Czy to była moja albo twoja
wina, Ŝe twój syn się zabił? Dlaczego rok po roku mamy dźwigać ten
cięŜar? To nie ja powstrzymuję cię od spotkania z twoimi dziećmi. To
oni odmawiają wizyt i nie chcą cię widzieć...”. Od dnia, kiedy opuścili
Yixian, odwiedził ich tylko Degui, drugi syn doktora. Do mojej mamy
doktor Xia nie odzywał się w ogóle i od tego momentu czuła, Ŝe coś jest
niedobrze. Zrobił się milczący, więc instynktownie go unikała. Babcia
często miewała oczy pełne łez i mruczała do siebie, Ŝe ona i doktor nie
mogą być zupełnie szczęśliwi, bo za wysoką cenę zapłacili za swoją mi-
łość. Przytulała mocno mamę i mówiła jej, Ŝe jest jedynym, co ma w
Ŝyciu.
Kiedy nadeszła zima, mama była pogrąŜona w nietypowej dla siebie
melancholii. Nastroju nie poprawiło jej nawet to, Ŝe na chłodnym listo-
padowym niebie pojawiły się po raz drugi amerykańskie B-29s.
Japończycy robili się coraz bardziej nerwowi. Pewnego dnia koleŜan-
ka mamy dostała ksiąŜkę zakazanego chińskiego pisarza. Szukając jakie-
goś spokojnego miejsca do czytania, zawędrowała za miasto i znalazła
piwnicę. Sądziła, Ŝe to pusty schron przeciwlotniczy. Macając w ciemno-
ści, nacisnęła coś, co wydało jej się włącznikiem światła. Rozległ się
przeszywający hałas. To, co nacisnęła, było włącznikiem alarmu, gdyŜ
trafiła do wojskowego magazynu. Nogi miała jak z galarety. Próbowała
uciec, ale po chwili złapali ją japońscy Ŝołnierze i gdzieś zaciągnęli.
Dwa dni potem cała szkoła pomaszerowała na goły, pokryty śniegiem
skrawek ziemi za zachodnią bramą w zakolu rzeki Xiaoling. Lokalni
mieszkańcy takŜe zostali wezwani przez szefów komitetów sąsiedzkich.
Dzieciom powiedziano, Ŝe będą świadkami „ukarania złej osoby, która
była nieposłuszna Wielkiej Japonii”. Mama zobaczyła, jak japońscy Ŝoł-
nierze wloką jej koleŜankę. Postawili ją naprzeciwko mamy. Była skuta
łańcuchami i nie bardzo mogła chodzić. Była torturowana, a twarz jej tak
spuchła, Ŝe z trudem dało się ją poznać. Japońscy Ŝołnierze podnieśli

76
broń i skierowali lufy na dziewczynę, która, jak się zdawało, chciała coś
powiedzieć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Potem nastąpił trzask
wystrzałów i ciało dziewczyny upadło, a jej krew zaczęła wsiąkać w
śnieg. „Osioł”, japoński dyrektor, badał wzrokiem szeregi uczniów. Ma-
ma z trudem ukryła swoje uczucia, gdy patrzyła na ciało koleŜanki, leŜą-
ce w połyskującej czerwonej plamie krwi na białym śniegu.
Słyszała, jak ktoś próbuje stłumić szloch. Była to panna Tanaka, mło-
da nauczycielka, Japonka, którą mama lubiła. „Osioł” błyskawicznie
znalazł się przy pannie Tanaka, okładając ją i kopiąc. Upadła na ziemię i
turlała się, próbując uniknąć jego butów, ale dalej kopał ją bez litości.
Zdradziła rasę japońską, wrzeszczał. Wreszcie skończył, spojrzał na
uczniów i warknął, Ŝeby odmaszerować.
Mama jeszcze raz spojrzała na poturbowaną nauczycielkę, na zwłoki
koleŜanki i zdławiła nienawiść.
4
„Niewolnicy, którzy nie mają
własnego kraju” —
pod róŜnymi rządami
(1945—1947)

W maju 1945 roku po Jinzhou rozeszła się wieść, Ŝe Niemcy się pod-
dały i Ŝe wojna w Europie jest skończona. Samoloty amerykańskie poja-
wiały się coraz częściej: B-29s bombardowały inne miasta w MandŜurii,
ale Jinzhou pozostało nietknięte. Mieszkańcy spodziewali się, Ŝe Japoń-
czycy niedługo zostaną pokonani.
Ósmego sierpnia uczniom ze szkoły mamy kazano iść do świątyni i
modlić się za zwycięstwo Japończyków. Następnego dnia do Manzhuguo
weszły oddziały radzieckie i mongolskie. Rozeszła się wiadomość, Ŝe
Amerykanie zrzucili dwie bomby atomowe na Japonię; wiadomości te
podnosiły miejscowych na duchu. W następnych dniach z obawy przed
nalotami w szkołach przerwano naukę. Mama została w domu i pomagała
kopać schron przeciwlotniczy.
Trzynastego sierpnia wszyscy usłyszeli, Ŝe Japończycy proszą o po-
kój. Dwa dni później sąsiad, Chińczyk, który pracował dla rządu, wpadł
do ich domu, mówiąc, Ŝe w radio będzie waŜny komunikat. Doktor prze-
rwał pracę i razem z babcią usiedli na dziedzińcu. W komunikacie ogło-
szono, Ŝe cesarz japoński poddał się. Zaraz po tym nadeszła wiadomość,
Ŝe Puyi abdykował jako cesarz Manzhuguo. Ludzie w stanie najwyŜszego
podniecenia gromadzili się na ulicach. Mama poszła do szkoły zobaczyć,
co się tam dzieje. Budynek wydawał się opustoszały, tylko z jednego z
pomieszczeń biurowych dochodziły jakieś głosy. Podkradła się i zajrzała
przez okno — to płakali zebrani tam japońscy nauczyciele.

78
Prawie nie spała tej nocy i juŜ o świcie była na nogach. Otworzyła
drzwi frontowe i zobaczyła na ulicy tłumek ludzi. Na jezdni leŜało ciało
Japonki i ciała dwójki dzieci. Japoński oficer popełnił harakiri, a jego
rodzinę zlinczowano.
Kilka dni po kapitulacji znaleziono Japończyków, sąsiadów rodziny
Xia, martwych. Ktoś powiedział, Ŝe się otruli. Wszędzie w Jinzhou Ja-
pończycy popełniali samobójstwa albo ich linczowano. Japońskie domy
rabowano i mama spostrzegła, Ŝe jeden z ubogich sąsiadów wszedł w
posiadanie wielu cennych rzeczy, które teraz sprzedawał. Uczniowie
mścili się na japońskich nauczycielach, bijąc ich bez litości. Niektórzy
Japończycy zostawiali swoje małe dzieci na progach domów miejsco-
wych rodzin w nadziei, Ŝe w ten sposób chociaŜ one znajdą ocalenie.
Wiele Japonek zgwałcono, więc wiele z nich ścinało włosy i próbowało
uchodzić za męŜczyzn.
Mama martwiła się o pannę Tanaka — była to jedyna nauczycielka,
która nigdy nie biła dzieci i jedyna, która okazała Ŝal podczas egzekucji
koleŜanki mamy. Spytała rodziców, czy mogliby ukryć nauczycielkę w
swoim domu. Babcia wyglądała na zaniepokojoną, ale nic nie powiedzia-
ła. Doktor Xia tylko skinął głową.
Mama poŜyczyła ubranie od ciotki Lan, która była podobnego wzrostu
co panna Tanaka. Znalazła nauczycielkę zabarykadowaną w mieszkaniu.
Ubranie pasowało jak ulał. Panna Tanaka była wyŜsza niŜ zazwyczaj
Japonki i mogła bez trudu uchodzić za Chinkę. Gdyby ktoś pytał, moŜna
było powiedzieć, Ŝe jest kuzynką mamy. Chińczycy mieli tak liczne ro-
dziny, Ŝe trudno byłoby dokładnie policzyć wszystkich kuzynów. Panna
Tanaka zamieszkała w ukrytym pokoju, w którym przedtem mieszkał
Hanchen.
W chaosie, jaki powstał po kapitulacji Japończyków i upadku reŜimu
Manzhuguo, ofiarami byli nie tylko Japończycy. W nocy rozlegały się
strzały i często słyszano wołania o pomoc. MęŜczyźni z rodziny, razem z
piętnastoletnim bratem babci i uczniami doktora Xia, kaŜdej nocy pełnili
wartę na dachu uzbrojeni w kamienie, siekiery i topory. W przeciwień-
stwie do babci mama w ogóle się nie bała. Babcia była zdumiona: „Masz
w Ŝyłach krew twojego ojca” — powtarzała.
Rabunki, gwałty i zabójstwa trwały osiem dni po kapitulacji Japoń-
czyków, do momentu, kiedy ludność dowiedziała się, Ŝe nadciąga inne

79
wojsko — radziecka Armia Czerwona. Dwudziestego trzeciego sierpnia
szef komitetu sąsiedzkiego poprosił mieszkańców, Ŝeby wyszli na dwo-
rzec przywitać Rosjan. Doktor Xia i babcia zostali w domu, ale mama
przyłączyła się do wesołego tłumu młodych ludzi z trójkolorowymi trój-
kątnymi flagami z papieru. Kiedy pociąg wjechał na stację, tłum zaczął
machać chorągiewkami i wznosić okrzyk: „Wula” (chińska wersja rosyj-
skiego „hurra”, czyli „ura”). Mama wyobraŜała sobie Rosjan jako zwy-
cięskich bohaterów z imponującymi brodami, na wielkich koniach, a
zobaczyła grupę nędznie ubranych młodych ludzi o jasnej skórze. Poza
jakimś człowiekiem, którego kiedyś zobaczyła w przejeŜdŜającym samo-
chodzie, Rosjanie byli pierwszymi białymi, jakich widziała.
W Jinzhou stacjonowało około tysiąca rosyjskich oddziałów i na po-
czątku ludzie okazywali im wdzięczność za to, Ŝe pomogli pozbyć się
Japończyków. Ale sami Rosjanie stworzyli kolejne problemy. Po kapitu-
lacji Japończyków szkoły były zamknięte i mama brała prywatne lekcje.
Pewnego dnia, gdy wracała z lekcji, zobaczyła zaparkowaną na poboczu
cięŜarówkę; z boku stali Rosjanie, trzymając sztuki materiału. Pod rzą-
dami Japończyków tekstylia były ściśle racjonowane. Podeszła i spojrza-
ła: materiały pochodziły z fabryki, w której pracowała, kiedy była w
szkole podstawowej. Rosjanie wymieniali je na zegary, zegarki lub bibe-
loty. Mama przypomniała sobie, Ŝe w domu gdzieś na dnie kufra leŜy
stary zegar. Pobiegła i wygrzebała go. Trochę się rozczarowała, kiedy
zobaczyła, Ŝe jest zepsuty, ale rosyjscy Ŝołnierze bardzo się ucieszyli i
dali jej za niego sztukę białego materiału z delikatnym róŜowym wzor-
kiem. Przy kolacji cała rodzina z niedowierzaniem kiwała głowami nad
tymi dziwacznymi cudzoziemcami, którzy mają taką ochotę na stare ze-
psute zegary i inne buble.
Ale Rosjanie zabierali nie tylko dobra z pobliskiej fabryki — oprócz
tego rozmontowywali całe zakłady, łącznie z dwiema rafineriami oleju z
Jinzhou, i przewozili wszystko statkami do Związku Radzieckiego. Po-
wiedzieli, Ŝe są to „reparacje”, ale dla miejscowych znaczyło to tylko
tyle, Ŝe fabryki zostały zniszczone.
Rosyjscy Ŝołnierze wchodzili równieŜ do domów i zabierali to, na co
mieli ochotę — szczególnie zegarki i ubrania. Wiadomości o tym, Ŝe
gwałcili kobiety, rozprzestrzeniły się po Jinzhou lotem błyskawicy. Wiele
kobiet pochowało się z obawy przed „wyzwolicielami”. Wkrótce miasto
ogarnął niepokój i gniew.

80
Dom rodziny Xia stał poza murami miasta i miał marne za-
bezpieczenie. Przyjaciółka mamy zaproponowała, Ŝe udostępni im dom w
obrębie murów, otoczony wysokim kamiennym ogrodzeniem. Rodzina
od razu się przeniosła, zabierając ze sobą Japonkę, nauczycielkę mamy.
Ale przeprowadzka znaczyła, Ŝe mama będzie miała duŜo dalej na lekcje
— około pół godziny w jedną stronę. Doktor Xia chciał ją tam odprowa-
dzać i zabierać po południu, mama nie chciała jednak, Ŝeby chodził tak
daleko, więc część drogi wracała sama, a w umówionym miejscu on juŜ
na nią czekał. Któregoś dnia zatrzymał się niedaleko niej jeep pełen roze-
śmianych rosyjskich Ŝołnierzy. Rosjanie wyskoczyli i zaczęli biec w jej
kierunku. Uciekała najszybciej, jak tylko mogła. Po jakimś czasie zauwa-
Ŝyła w oddali swojego ojczyma, wymachującego laską. Rosjanie byli juŜ
bardzo blisko, ale nagle skręciła do pustego przedszkola, które dobrze
znała i które było zbudowane jak labirynt. Przyczaiła się tu na godzinę, a
potem wyszła tylnymi drzwiami i wróciła bezpiecznie do domu. Doktor
Xia widział, jak Rosjanie ścigali mamę i jak wpadli do budynku, ale ku
jego wielkiej uldze wkrótce wyszli, najwyraźniej pokonani przez jego
rozkład.
Jakiś tydzień po przybyciu Rosjan mama została zaproszona przez
komitet na spotkanie, które miało się odbyć następnego dnia wieczorem.
Kiedy przyszła tam, zobaczyła grupę męŜczyzn w zniszczonych ubra-
niach i kilka kobiet — którzy mówili o tym, jak to przez osiem lat wal-
czyli, by pobić Japończyków i by rządy w Chinach mogli objąć zwykli
ludzie. Byli to komuniści* — chińscy komuniści. [Członkowie powstałej w
1921 roku Komunistycznej Partii Chin. W latach 1927— 1937 prowadzili rewolucyjne
wojny domowe, 1937— 1945 wojnę z Japonią, 1946—1949 wojnę domową, zakończoną
powstaniem Chińskiej Republiki Ludowej.]
Weszli do miasta poprzedniego dnia, bez fanfar i ostrzeŜeń. Kobiety-
komunistki na zebraniach nosiły takie same bezkształtne ubrania jak
męŜczyźni. Mama pomyślała: jak oni mogą głosić, Ŝe pobili Japończy-
ków? Nie mają nawet przyzwoitych ubrań ani broni. Według niej wy-
glądali, jakby byli biedniejsi niŜ Ŝebracy. Była rozczarowana, bo wyobra-
Ŝała ich sobie jako wysokich, przystojnych i bardzo silnych. Wujek Peie,
straŜnik więzienny, i Dong, kat, powiedzieli jej, Ŝe komuniści byli naj-
dzielniejszymi więźniami. „Ci mają najmocniejsze kości” — mówił wujek.

81
„Śpiewali, wykrzykiwali hasła i przeklinali Japończyków do ostatniej
minuty przed uduszeniem” — mówił Dong.
Komuniści nawoływali do zachowania porządku, zaczęli teŜ areszto-
wać kolaborantów i ludzi, którzy pracowali dla japońskich sił bezpie-
czeństwa. Między aresztowanymi znalazł się Yang, ojciec babki, który
wciąŜ był szefem policji w Yixian. Został zamknięty we własnym wię-
zieniu, a jego szefa stracono. Komuniści wkrótce przywrócili porządek i
uruchomili gospodarkę. Sytuacja Ŝywnościowa, która była przedtem roz-
paczliwa, poprawiła się znacznie. Doktor Xia mógł znowu przyjmować
pacjentów i znowu otworzono szkoły.
Komuniści zostali rozkwaterowani w domach miejscowych mieszkań-
ców. Wyglądali na uczciwych i skromnych i często wdawali się w poga-
wędki z rodzinami, u których mieszkali. „Brak nam ludzi z wykształce-
niem — mówili do jednej z koleŜanek mojej mamy. — Przyłącz się do
nas, a moŜesz zostać przewodniczącą całego okręgu”.
Potrzebowali nowych członków. Po kapitulacji Japończyków zarówno
komuniści, jak i Kuomintang* [* Partia Narodowa, załoŜona w 1912 r. przez Sun
Yatsena. W latach 1927—1936 prowadzili wojnę domową z komunistami, zakończoną po
II wojnie światowej klęską Kuomintangu. Władzę utrzymali tylko na Tajwanie i przy-
brzeŜnych wyspach.] próbowali zająć jak największe terytorium, ale Ku-
omintang miał liczniejszą i lepiej wyposaŜoną armię. Jedni i drudzy dą-
Ŝyli do zajęcia korzystniejszych pozycji, przygotowując się do wznowie-
nia wojny domowej, która na poprzednie osiem lat została częściowo
zawieszona, gdyŜ obie strony walczyły z Japończykami. Teraz walki
między komunistami i Kuomintangiem znów wybuchły. MandŜuria stała
się polem walki z powodu swoich ekonomicznych zasobów. PoniewaŜ
komuniści byli w pobliŜu, weszli do MandŜurii praktycznie bez wsparcia
Rosjan. Amerykanie pomogli Chiang Kai-shekowi ustabilizować władzę
Kuomintangu na tym obszarze, przewoŜąc tysiące jego oddziałów do
Północnych Chin. Próbowali równieŜ wysadzić wojsko w Huludao, por-
cie odległym blisko pięćdziesiąt kilometrów od Jinzhou, ale pod ogniem
komunistów musieli się wycofać. Oddziały Kuomintangu zmuszono do
zejścia na ląd, na południe od Wielkiego Muru, skąd pociągami musiały

82
pojechać na północ. Amerykanie osłaniali je z powietrza. Jednocześnie
około pięćdziesięciu tysięcy marines wylądowało w północnych Chi-
nach; okupowali Pekin i Tianjin.
Rosjanie formalnie uznali Chiang Kai-sheka i Kuomintang jako rząd
Chin. Jedenastego grudnia Armia Czerwona opuściła Jinzhou oraz jego
okolice i wycofała się do północnej MandŜurii, jak przewidywała umowa
ze Stalinem, zakładająca, Ŝe Rosjanie wycofają się po trzech miesiącach
od zwycięstwa. W ten sposób chińscy komuniści byli zdani sami na sie-
bie w zarządzaniu miastem. Pewnego wieczoru mama zobaczyła, jak
Ŝołnierze w pośpiechu zabierają swoją broń wraz z ekwipunkiem i rusza-
ją w kierunku południowej bramy miasta. Wiedziała, Ŝe w okolicy toczy-
ły się cięŜkie walki, i domyśliła się, Ŝe komuniści zostali zmuszeni do
wycofania się.
Wycofanie się było zgodne z załoŜeniami przywódcy komunistów
Mao Zedonga. Nie trzyma się miast, jeśli Kuomintang ma militarną
przewagę. „NaleŜy otoczyć miasta, pozostając w terenie pozamiejskim, i
następnie je zająć”.
Następnego dnia po wycofaniu się komunistów do miasta weszła
czwarta armia — czwarta w ciągu czterech miesięcy. Ta armia miała
czyste mundury i błyszczącą amerykańską broń. Był to Kuomintang.
Ludzie wybiegali z domów, gromadzili się na wąskich, zabłoconych uli-
cach, klaskali i krzyczeli wesoło. Mama przecisnęła się między ludźmi i
znalazła się z przodu podnieconego tłumu. Zanim się spostrzegła, juŜ
machała ręką i głośno wołała. Ci Ŝołnierze naprawdę wyglądają jak po-
gromcy Japończyków, pomyślała. Podekscytowana pobiegła do domu,
Ŝeby opowiedzieć o nich rodzicom.
W Jinzhou panowała atmosfera święta. Wszyscy chcieli zaprosić Ŝoł-
nierzy na kwatery do swoich domów. Pewien oficer zamieszkał w domu
Xia. Zachowywał się w sposób godny szacunku i wszyscy w domu go
lubili. Babcia i doktor Xia mieli nadzieję, Ŝe Kuomintang potrafi utrzy-
mać porządek i prawo oraz Ŝe w końcu zaprowadzi pokój.
Ale oczekiwania i dobra wola wobec Kuomintangu wkrótce zmieniły
się w gorzkie rozczarowanie. Większość wyŜszych oficerów pochodziła z
innej części Chin i z góry traktowała miejscowych, zwracając się do nich
jak do wangguonu („niewolników bez własnego kraju”). Pewnego wie-
czoru w szkole mamy odbywało się przyjęcie dla uczennic i dla oficerów
Kuomintangu. Trzyletnia córeczka jednego z nich wygłosiła mowę, która

83
zaczynała się od słów: „My, Kuomintang, przez osiem lat walczyliśmy z
Japończykami i wyzwoliliśmy was, niewolników Japonii...”. Mama i jej
koleŜanki wyszły.
Sposób, w jaki wojskowi z Kuomintangu chcieli wybrać sobie konku-
biny, wydawał się mamie wstrętny, pełen pośpiechu i zachłanności. Na
początku 1946 roku w Jinzhou było bardzo duŜo oddziałów. Szkoła ma-
my była jedyną szkołą dla dziewcząt w mieście i oficerowie i urzędnicy
zachodzili do niej w poszukiwaniu konkubin, czasami Ŝon. Niektóre
dziewczęta wychodziły za mąŜ z własnej woli, a inne dlatego, Ŝe nie po-
trafiły odmówić swoim rodzinom, które uwaŜały, Ŝe poślubienie oficera
daje dobry start w Ŝyciu.
Mając piętnaście lat, mama jak najbardziej nadawała się do zamąŜpój-
ścia. Wyrosła na bardzo atrakcyjną i bardzo lubianą młodą kobietę, a w
nauce była gwiazdą. Kilku oficerów oświadczyło się, ale powiedziała
rodzicom, Ŝe nie chce Ŝadnego z nich. Jeden, który był szefem sztabu
generała, złoŜył groźną obietnicę, Ŝe przyśle po nią lektykę, choć odmó-
wiono przyjęcia od niego sztabek złota. Mama, która podsłuchiwała pod
drzwiami, kiedy składał tę propozycję rodzicom, wpadła do środka i po-
wiedziała mu prosto w twarz, Ŝe się w tej lektyce zabije. Szczęśliwie
niedługo potem jego jednostka dostała rozkaz opuszczenia miasta.
Mama zdecydowała, Ŝe sama sobie wybierze męŜa. Była bardzo roz-
czarowana sposobem traktowania kobiet i nienawidziła instytucji konku-
binatu. Rodzice zgadzali się z nią co do tego, ale często byli nękani przez
konkurentów i uprawiali zawiłą, szarpiącą nerwy dyplomatyczną grę,
próbując mówić „nie” bez naraŜania się na odwet.
Jedną z nauczycielek mamy była młoda kobieta, panna Liu, która bar-
dzo ją lubiła. W Chinach, jeśli ludzie darzą kogoś naprawdę wielką sym-
patią, wprowadzają go do swojej rodziny jako honorowego członka. W
tych czasach, choć nie tak jak w czasach młodości babci, młodzi ludzie
nadal nie mieli wielu okazji do spotkań, więc poznanie siostry czy brata
przyjaciół było najlepszym rozwiązaniem dla tych, którzy nie lubili aran-
Ŝowanych małŜeństw. Panna Liu przedstawiła więc mamę swojemu bra-
tu. Ale najpierw pan i pani Liu mieli zaakceptować tę znajomość.
Na początku 1946 roku mama została zaproszona na Nowy Rok do
wspaniałego domu rodziny Liu. Pan Liu był jednym z najbogatszych

84
właścicieli sklepów w Jinzhou. Syn, który miał dziewiętnaście lat, wy-
glądał na światowego człowieka: nosił ciemnozielony garnitur, z którego
butonierki wystawała chusteczka; było to bardzo eleganckie i robiło
wielkie wraŜenie w tak prowincjonalnym mieście jak Jinzhou. Zapisał się
na Uniwersytet Pekiński, gdzie miał studiować język i literaturę rosyjską.
Na mamie zrobił duŜe wraŜenie, a jego rodzina ją aprobowała. Wkrótce
przysłali pośrednika do doktora Xia, prosząc o jej rękę. Jej samej oczywi-
ście nikt nic nie powiedział.
Doktor Xia był bardziej liberalny niŜ większość męŜczyzn w tych cza-
sach, więc spytał ją o jej uczucia. Zgodziła się być „przyjaciółką” młode-
go pana Liu. W tych czasach, jeśli widziano dziewczynę i chłopca roz-
mawiających w miejscu publicznym, musiało to znaczyć, Ŝe są co naj-
mniej zaręczeni. Mama pragnęła trochę swobody i zabawy, chciała na-
wiązywać znajomości z męŜczyznami, nie wchodząc od razu w układy
prowadzące do małŜeństwa. Doktor Xia i babcia, znając mamę, byli
ostroŜni i grzecznie odmówili przyjęcia wszystkich zwyczajowych pre-
zentów. Zgodnie z chińską tradycją rodzina dziewczyny często nie od-
powiadała na propozycję małŜeństwa natychmiast, aby nie wyglądało na
to, Ŝe zbyt im na tym zaleŜy. Jeśli jednak przyjęli prezenty, zazwyczaj
oznaczało to, Ŝe wyraŜają zgodę. Doktor i babcia bardzo się niepokoili,
Ŝeby z tej sytuacji nie wyniknęło nieporozumienie.
Przez jakiś czas mama umawiała się z młodym Liu. Imponowała jej
jego światowość i wszyscy jej krewni, przyjaciółki i sąsiedzi mówili, Ŝe
robi dobrą partię. Doktor Xia i babcia uwaŜali, Ŝe są ładną parą, i właści-
wie uznawali go juŜ za swojego zięcia, ale mama czuła, Ŝe to płytki
człowiek. ZauwaŜyła, Ŝe wcale nie wybiera się do Pekinu — wolał kręcić
się przy domu i prowadzić miłe Ŝycie obiboka. Pewnego dnia odkryła, Ŝe
nie czytał nawet Snu czerwonej komnaty, powszechnie znanej, osiemna-
stowiecznej chińskiej klasyki, którą znał kaŜdy wykształcony Chińczyk.
Kiedy okazała rozczarowanie, młody Liu odpowiedział beztrosko, Ŝe
klasyka chińska nie jest jego mocną stroną, gdyŜ najbardziej lubi literatu-
rę obcą. I Ŝeby potwierdzić swoją wyŜszość, dodał: „No właśnie, a czy
czytałaś Madame Bovary? Tę powieść lubię najbardziej. Sądzę, Ŝe to
najlepsza ksiąŜka Maupassanta”.

85
Mama czytała Madame Bovary i wiedziała, Ŝe to powieść Flauberta,
nie Maupassanta. Te nadęte i głupie wypowiedzi sprawiły, Ŝe poczuła do
Liu niechęć i dystans. Ale nie sprawdzała go więcej — uznano by, Ŝe jest
to przejaw kłótliwości i „jędzowatości”.
Liu uwielbiał grać, szczególnie w madŜonga, co nudziło mamę śmier-
telnie. Kiedy pewnego wieczoru podczas gry podeszła pokojówka i spy-
tała: „Która ze słuŜących ma zająć się panem w łóŜku?” — bardzo swo-
bodnie odpowiedział, Ŝe ta a ta. Mamę strasznie to rozgniewało, ale Liu
tylko uniósł brew, jakby był zaskoczony jej reakcją, i powiedział niedba-
le: „W Japonii to powszechny zwyczaj. Wszyscy to robią. Nazywają to
siqin (łóŜko z usługą)”. Próbował wzbudzić w niej poczucie winy, Ŝe jest
prowincjonalna i zazdrosna. W Chinach tradycyjnie uwaŜano, Ŝe to dwie
najgorsze przywary kobiety, które usprawiedliwiają nawet odejście męŜa
od Ŝony. Mama znowu nic nie powiedziała, chociaŜ gotowała się z gnie-
wu i złości.
Uznała, Ŝe nie będzie szczęśliwa z męŜem, dla którego flirt i seks po-
zamałŜeński są „esencją męskości”. Chciałaby mieć kogoś, kto by ją
kochał i kto nie raniłby jej, robiąc takie rzeczy. Tego samego wieczoru
zdecydowała, Ŝe zerwie tę znajomość.
W kilka dni później starszy pan Liu nagle zmarł. W tamtych czasach
wystawny pogrzeb był bardzo waŜny, zwłaszcza jeśli zmarły był głową
rodziny. Pogrzeb, który nie spełniał oczekiwań krewnych i społeczności,
przynosił rodzinie ujmę. Liu chcieli więc duŜej ceremonii, a nie samej
procesji z domu na cmentarz. Do czytania buddyjskiej sutry „zwieszonej
głowy” w obecności całej rodziny wynajęto mnichów. Zaraz potem
członkowie rodziny wybuchnęli płaczem. Lamenty powinno się słyszeć
od tej chwili aŜ do dnia pochówku — czterdziestego dziewiątego dnia od
zgonu; od świtu do północy kaŜdego dnia powinny się rozlegać płacz i
jęki, a przy tym przez cały czas powinno się palić sztuczne pieniądze, aby
nieboszczyk mógł ich uŜyć na tamtym świecie. Wiele rodzin nie wytrzy-
mywało takiego maratonu i wynajmowało zawodowców, którzy robili to
za nich. Ale Liu byli zbyt rodzinni i opłakiwali zmarłego sami — z po-
mocą licznych krewnych.
Na czterdziesty drugi dzień po śmierci ciało, umieszczone juŜ w pięk-
nej trumnie z sandałowego drzewa, postawiono na dziedzińcu w duŜym

86
namiocie. KaŜdej z siedmiu nocy, jakie jeszcze dzieliły go od pochówku,
nieboszczyk miał się wspinać na wysoką górę na tamtym świecie i stam-
tąd spoglądać na całą rodzinę; będzie zadowolony tylko w takim wypad-
ku, jeśli zobaczy, Ŝe kaŜdy jest na swoim miejscu i okazuje troskę o nie-
go. W przeciwnym razie, jak wierzono, nie zazna spokoju. Rodzina
chciała, Ŝeby mama teŜ była na miejscu jako przyszła synowa.
Mama odmówiła. Było jej smutno z powodu starszego pana Liu, któ-
ry był dla niej miły, ale gdyby uczestniczyła w ceremonii, nie mogłaby
juŜ potem uniknąć małŜeństwa z młodym Liu. Między domem Liu a
domem Xia krąŜyły wiadomości.
Doktor Xia powiedział mamie, Ŝe zrywanie znajomości w tym mo-
mencie oznacza sprawienie zawodu zmarłemu panu Liu, a to niehono-
rowe postępowanie. ChociaŜ normalnie nie miałby zastrzeŜeń do jej
zerwania z młodym Liu, uwaŜał jednak, Ŝe w takich okolicznościach
naleŜy się podporządkować wyŜszemu imperatywowi. Babcia takŜe
uwaŜała, Ŝe mama powinna pójść. I dodała: „A w ogóle kto to słyszał,
Ŝeby dziewczyna odrzucała męŜczyznę dlatego, Ŝe pomylił nazwisko
jakiegoś obcego pisarza, albo dlatego, Ŝe miewa przygody? Wszyscy
bogaci młodzi męŜczyźni lubią się zabawić i muszą się wyszumieć. Poza
tym ty nie musisz się martwić konkubinami i słuŜącymi. Masz mocny
charakter, będziesz miała męŜa w ręku”.
To się zupełnie rozmijało z wizją Ŝycia, jakiego mama pragnęła, i
powiedziała to. Babcia w głębi duszy przyznała jej rację. Ale z powodu
ciągłych propozycji ze strony oficerów Kuomintangu była niespokojna,
mając niezamęŜną córkę. „MoŜna odmówić jednemu, ale nie wszystkim
— powiedziała. — Jeśli nie wychodzisz za mąŜ za Zanga, będziesz mu-
siała przyjąć oświadczyny Li. Przemyśl to: moŜe Liu jest lepszy niŜ tam-
ci? Jeśli go poślubisz, juŜ Ŝaden oficer nie będzie cię niepokoił. Martwię
się dniami i nocami o to, co z tobą będzie. Nie odpocznę, dopóki nie
opuścisz domu”. Ale mama powiedziała, Ŝe raczej umrze, niŜ poślubi
kogoś, kto nie da jej szczęścia i miłości.
Rodzina Liu była na nią bardzo zła — podobnie doktor i babcia. Ca-
łymi dniami przekonywali ją, prosili, skłaniali pochlebstwami, krzykiem
i szlochem — bez rezultatu. Wreszcie, Po raz pierwszy od czasu, kiedy

87
jako dziecko usiadła na jego miejscu na kang, doktor Xia rozzłościł się
na mamę: „To, co robisz, przynosi wstyd nazwisku Xia. Nie chcę mieć
córki takiej jak ty!”. Mama porwała się z miejsca i natychmiast palnęła:
„Dobrze, nie będziesz miał takiej córki jak ja. Wyprowadzam się!”. Wy-
biegła z pokoju, spakowała rzeczy i opuściła dom.
W czasach młodości babci takie zachowanie byłoby niemoŜliwe. Poza
pracą słuŜącej nie było pracy dla kobiet, a i słuŜące takŜe musiały mieć
referencje. Ale czasy się zmieniły. W 1946 roku kobieta mogła mieszkać
sama i mogła znaleźć pracę, na przykład jako nauczycielka lub pielę-
gniarka, chociaŜ wiele rodzin uwaŜało, Ŝe pracująca kobieta to ostatecz-
ność. W szkole mamy był dział przysposobienia nauczycielskiego, który
oferował utrzymanie i naukę za darmo, pod warunkiem, Ŝe ukończyło się
trzy lata szkoły. Poza egzaminem, który naleŜało zdać, jedynym wyma-
ganiem stawianym kandydatce było to, Ŝeby pracowała potem w szkole.
Większość uczennic tego wydziału albo pochodziła z bardzo biednych
rodzin, które nie mogłyby opłacić nauki, albo były to dziewczęta, które
uwaŜały, Ŝe i tak nie mają szans na naukę na uniwersytecie i dlatego nie
chciały uczyć się według programu zwyczajnej średniej szkoły, który
przygotowywał na studia. Dopiero od 1945 roku kobiety mogły brać pod
uwagę moŜliwość studiowania na uniwersytecie. Pod okupacją japońską
kończyły naukę na szkole średniej, a i tam uczono je głównie tego, jak
prowadzić dom.
Do tej pory mama nigdy nie rozwaŜała takiej moŜliwości, Ŝeby pójść
na kierunek nauczycielski, który był uwaŜany za drugorzędny. Myślała o
sobie raczej jako o kandydatce na uniwersytet. Na wydziale byli nieco
zaskoczeni, kiedy złoŜyła podanie o przyjęcie, ale przekonała ich o swo-
im gorącym pragnieniu zostania nauczycielką. Nie tylko skończyła juŜ
trzy lata nauki w szkole, ale oprócz tego była prymuską. Chętnie więc ją
przyjęto, kiedy zdała egzamin, który nie sprawił jej zbytniej trudności.
Zamieszkała w szkole. Wkrótce potem babcia przyszła ją błagać, Ŝeby
wróciła do domu. Mama była zadowolona z pojednania i obiecała, Ŝe
będzie często przychodzić i zostawać w domu. Poprosiła jednak, Ŝeby nie
zajmowano jej łóŜka w internacie; absolutnie nie chciała być zaleŜna od
nikogo, nawet od tych, którzy ją kochali najbardziej. Wydział nauczy-
cielski był dla niej idealny. Gwarantował jej pracę po dyplomie, podczas

88
gdy absolwenci uniwersytetu często nie mogli jej znaleźć. Inną zaletę
stanowiło to, Ŝe był darmowy — a doktor Xia zaczął właśnie odczuwać
efekty źle zarządzanej gospodarki kraju.
Personel rekrutujący się z Kuomintangu administrował fabrykami —
tymi, które nie zostały zdemontowane przez Rosjan — w sposób, który
wcale nie prowadził do poprawienia ekonomii. Kilka fabryk pod ich za-
rządem pracowało w najlepszym razie poniŜej pełnej wydajności — a
dochody zapełniały ich kieszenie.
Nieznani kandydaci na posłów z ramienia Kuomintangu wprowadzili
się do eleganckich domów po Japończykach. Dom obok starego domu
rodziny Xia, ten, w którym mieszkał japoński urzędnik, zajmował teraz
ktoś z Kuomintangu ze swoją nowo nabytą konkubiną. Burmistrz
Jinzhou, niejaki pan Han, był do tego czasu zerem, a teraz z dnia na dzień
stał się bogaty — pieniądze przyniosły mu zyski ze sprzedaŜy własności
skonfiskowanej Japończykom i kolaborantom. Nabył kilka konkubin i
miejscowi zaczęli nazywać zarząd miasta „gospodarstwem Hana”, gdyŜ
pracowało w nim wielu członków jego rodziny i przyjaciół.
Kiedy Kuomintang zdobył Yixian, wypuścili mojego pradziadka z
więzienia — albo sam znalazł drogę na wolność. Miejscowi byli przeko-
nani, nie bez podstaw, Ŝe wysocy urzędnicy Kuomintangu zbijają fortu-
ny, kaŜąc się opłacać byłym kolaborantom. Yang próbował się zabezpie-
czyć, wydając ostatnią niezamęŜną córkę, którą miał zjedna z konkubin,
za oficera Kuomintangu. Ale tamten był tylko kapitanem, na pewno nie
dość wpływowym, Ŝeby go osłonić. Skonfiskowano jego majątek i Ŝył w
nędzy. Kiedy usłyszała o tym jego Ŝona, powiedziała dzieciom, Ŝeby nie
dawały mu pieniędzy ani nie robiły niczego, co mogłoby mu pomóc.
W 1947 roku, w rok po wyjściu z więzienia, odkrył, Ŝe ma na karku
rakowatą narośl. Uświadomił sobie, Ŝe to jego ostatnie dni, i posłał do
Jinzhou wiadomość, błagając, by mu pozwolono zobaczyć się z dziećmi.
Prababka odmówiła, ale on nadal przysyłał prośby, Ŝeby przyjechali. W
końcu jego Ŝona zmiękła. Babcia, Yulin i Lan wsiedli do pociągu do
Yixian. Minęło dziesięć lat od chwili, kiedy babcia ostatni raz widziała
ojca. Był teraz tylko bladym cieniem dawnego siebie. Łzy popłynęły mu
strumieniem po twarzy, kiedy zobaczył swoje dzieci.

89
Było im jednak trudno wybaczyć mu to, jak obszedł się z ich matką
— i z nimi samymi — i zwracając się do niego, uŜywali form pełnych
dystansu. Prosił Yulina, Ŝeby nazwał go ojcem, ale Yulin odmówił.
Zniszczona twarz Yanga była maską rozpaczy. Babcia błagała brata, Ŝeby
nazwał Yanga ojcem choćby ten jeden raz, i w końcu Yulin wymówił to
słowo przez zaciśnięte zęby. Ojciec wziął go za rękę i powiedział: „Zdo-
bywaj wykształcenie albo prowadź własny mały interes. Nie próbuj robić
kariery jako urzędnik. To cię zrujnuje, tak jak mnie zrujnowało”. I takie
były jego ostatnie słowa do rodziny.
Kiedy umierał, została przy nim tylko jedna konkubina. Był tak bied-
ny, Ŝe nie miał nawet trumny. Jego zwłoki włoŜono do starej, zniszczonej
torby i pogrzebano bez ceremonii. Nikogo z rodziny nie było na pogrze-
bie.

Korupcja była tak rozpowszechniona, Ŝe Chiang Kai-shek do walki z


nią utworzył specjalną organizację. Nazywała się „Oddziały pogromców
tygrysa”, poniewaŜ porównywano skorumpowanych urzędników do
groźnego tygrysa i miało to zachęcać obywateli do nadsyłania skarg. Ale
niedługo okazało się, Ŝe organizacja słuŜyła jedynie tym, którzy mieli
władzę, do wyciągania pieniędzy od tych, którzy byli bogaci. „Pogromcy
tygrysa” mieli lukratywne zajęcie.
DuŜo gorsze jednak były jawne grabieŜe. Od czasu do czasu doktora
Xia odwiedzali Ŝołnierze, którzy salutowali i mówili przesadnie ugrzecz-
nionym tonem: „Uszanowanie, panie doktorze. Niektórzy z naszych ko-
legów mają kłopoty pienięŜne. Czy nie zechciałby pan zaproponować im
poŜyczki?”. Niemądrze byłoby odmówić. Wszyscy, którzy nie szli na
rękę Kuomintangowi, oskarŜani byli, Ŝe są komunistami, a to często
oznaczało aresztowanie i tortury. śołnierze wdzierali się takŜe do gabine-
tu, Ŝądali leczenia i lekarstw i za nic nie płacili. Doktorowi Xia nie cho-
dziło o to, Ŝe leczy ich za darmo — uwaŜał za swój obowiązek leczyć
kaŜdego, kto tego potrzebuje — ale Ŝołnierze często zabierali lekarstwa
bez pytania i sprzedawali na czarnym rynku. A o lekarstwa było niezwy-
kle trudno.
W miarę jak nasilała się wojna domowa, liczba Ŝołnierzy w Jinzhou
rosła. Ci, którzy podlegali centralnemu zarządowi Chiang Kai-sheka, byli

90
nawet w miarę zdyscyplinowani, ale inni nie dostawali Ŝołdu od central-
nej władzy i musieli „Ŝyć na własną rękę”.
Na wydziale nauczycielskim mama bardzo się zaprzyjaźniła ze
śliczną, Ŝywą, siedemnastoletnią dziewczyną o imieniu Bai. Podziwiała ją
i uwaŜała za wzór. Kiedy powiedziała jej o tym, jak bardzo się rozczaro-
wała do Kuomintangu, Bai poradziła jej, Ŝeby „patrzyła na las, nie na
poszczególne drzewa”. KaŜda siła ma swoje słabe strony, powiedziała.
Bai była do tego stopnia prokuomintangowska, Ŝe wstąpiła do jednej ze
słuŜb wywiadowczych. Na kursach dano jej do zrozumienia, iŜ powinna
donosić na koleŜanki. Odmówiła. W kilka dni później jej koledzy z kursu
usłyszeli z jej sypialni strzał. Kiedy tam wpadli, leŜała na łóŜku z trudem
łapiąc powietrze, śmiertelnie blada. Na poduszce była krew. Umarła, nie
zdoławszy wypowiedzieć słowa. W gazetach pisano o tym jako o „histo-
rii koloru brzoskwini”, co oznaczało zbrodnię z namiętności. Pisano, Ŝe
została zamordowana przez zazdrosnego kochanka. Ale nikt w to nie
wierzył. Jeśli chodzi o męŜczyzn, Bai prowadziła się bardzo skromnie.
Mama słyszała, Ŝe została zamordowana, poniewaŜ chciała odejść z wy-
wiadu.
Tragedia na tym się nie skończyła. Matka Bai pracowała jako stała
słuŜąca u rodziny właściciela sklepu ze złotymi wyrobami. Śmierć jedy-
nej córki złamała jej serce. Do rozpaczy i gniewu doprowadzały ją rynsz-
tokowe pomówienia w gazetach, jakoby jej córka miała kilku kochan-
ków, którzy walczyli o nią i w końcu ją zabili. UwaŜała, Ŝe najświętszą
cechą kobiety jest jej czystość, której powinna bronić do końca. Kilka dni
po śmierci Bai jej matka się powiesiła. Do właściciela sklepu przyszły
jakieś zbiry i zarzuciły mu, Ŝe popełniła samobójstwo z jego winy. Był to
dobry pretekst do wyciągnięcia od niego pieniędzy i człowiek ten w koń-
cu stracił swój sklep.
Pewnego dnia ktoś zapukał do drzwi doktora Xia i wszedł jakiś czło-
wiek zbliŜający się do czterdziestki, ubrany w mundur Kuomintangu,
pokłonił się babci i zwrócił się do niej tytułem „starsza siostro”, a do
doktora „starszy szwagrze”. Dopiero po chwili uświadomili sobie, Ŝe ten
elegancko ubrany, zdrowy, dobrze odŜywiony męŜczyzna to Hanchen,
torturowany i ocalony od garoty, którego potem przez trzy miesiące
ukrywali w swoim starym domu i wykurowali. Razem z nim przyszedł
wysoki młody człowiek, takŜe ubrany w mundur, choć wyglądał raczej

91
na studenta niŜ na Ŝołnierza. Hanchen przedstawił go jako swojego przy-
jaciela Zhuge. Mama od razu go polubiła.
Od ich ostatniego spotkania Hanchen został starszym funk-
cjonariuszem w wywiadzie Kuomintangu i był szefem jednej z jego pla-
cówek na całe Jinzhou. Kiedy poprzednio się rozstawali, powiedział:
„Starsza siostro, wasza rodzina ocaliła mi Ŝycie. Jeślibyś kiedyś czegoś
potrzebowała, cokolwiek by to było, powiedz tylko słowo, a będzie zro-
bione”.
Hanchen i Zhuge często ich odwiedzali i Hanchen wkrótce znalazł
pracę w aparacie wywiadu dla dawnego kata, Donga, który ocalił mu
Ŝycie, i dla Peie, dawnego straŜnika więziennego, szwagra babci.
Zhuge bardzo się zaprzyjaźnił z rodziną doktora. Studiował nauki
przyrodnicze na uniwersytecie w Tianjin i przyłączył się do Kuomintan-
gu, kiedy miasto dostało się w ręce Japończyków. Podczas jednej z wizyt
mama przedstawiła mu pannę Tanaka, która mieszkała z rodziną Xia.
Spodobali się sobie, pobrali i zamieszkali w wynajętych pokojach. Pew-
nego dnia Zhuge czyścił broń, niechcący nacisnął spust i broń wypaliła.
Pocisk przeszedł przez podłogę i zabił młodszego syna gospodarzy, który
leŜał w łóŜku na dole. Gospodarze jednak nie ośmielili się wnieść oskar-
Ŝenia przeciwko niemu, bali się człowieka z wywiadu, który mógł kaŜ-
demu zarzucić, Ŝe jest komunistą. Słowo ludzi z wywiadu było prawem, a
oni sami mieli władzę nad Ŝyciem i śmiercią innych. Matka Zhuge zapła-
ciła im znaczną sumę pieniędzy jako odszkodowanie. Zhuge był przy-
gnębiony, ale rodzina gospodarzy nie śmiała okazać wobec niego złości.
Odwrotnie, okazywali nawet przesadną uprzejmość ze strachu, Ŝe mógłby
przypuszczać, iŜ mają do niego Ŝal. Cała ta sytuacja była dla niego trudna
do zniesienia i wyprowadził się.
MąŜ Lan, wujek Peie, świetnie sobie radził, pracując dla wywiadu, i z
wdzięczności i uznania dla swoich nowych pracodawców zmienił imię na
Xiaoshek („Lojalny wobec Chiang Kai-sheka”). NaleŜał do trzyosobowej
grupy działającej pod komendą Zhuge. Wyłapywali wszystkich, którzy
uprzednio byli projapońscy, ale szybko przerodziło się to w wyłapywanie
studentów okazujących prokomunistyczne sympatie. Przez jakiś czas
„Lojalny” Peie robił, co mu kazano, ale z cięŜkim sercem; nie chciał być
odpowiedzialny za wysyłanie ludzi do więzienia ani za wybieranie ofiar

92
do oskubania z pieniędzy. Poprosił o przeniesienie i został straŜnikiem w
jednym z miejskich punktów kontrolnych. Komuniści wyszli z Jinzhou,
jednak nie odeszli zbyt daleko; nadal toczyli walki z siłami Kuomintan-
gu. Władze miasta próbowały przejąć kontrolę nad najbardziej niezbęd-
nymi artykułami i przeszkodzić komunistom w ich zatrzymywaniu.
Praca w wywiadzie dała „Lojalnemu” władzę, a ta z kolei przyniosła
pieniądze. Stopniowo zaczął się zmieniać. Palił opium, pił bez umiaru,
grał, odwiedzał często burdele i wkrótce złapał chorobę weneryczną.
Babcia dawała mu pieniądze, Ŝeby skłonić go do poprawy, ale postępo-
wał ciągle tak samo. Niemniej widział, Ŝe w rodzinie Xia jest nie najle-
piej z Ŝywnością, i często zapraszał ich do swojego domu na dobre jedze-
nie. Doktor Xia nie pozwalał babci, Ŝeby tam chodziła. „To pochodzi z
zysków, do których doszedł złą drogą, i nie powinniśmy tego tykać” —
powiedział. Ale myśl o przyzwoitym jedzeniu była zbyt mocną pokusą
dla babci i od czasu do czasu wymykała się do domu Peie, biorąc ze sobą
mamę i Yulina.
Kiedy siły Kuomintangu weszły do Jinzhou, Yulin miał piętnaście lat.
Uczył się medycyny u doktora Xia, który uwaŜał, Ŝe Yulin jako lekarz
ma obiecującą przyszłość. Babcia była teraz najwaŜniejszą kobietą w
rodzinie, jej Ŝeńską głową — poniewaŜ matka, siostra i brat byli na
utrzymaniu jej męŜa. Uznała, Ŝe nastała pora oŜenku Yulina. Wkrótce
zawarła umowę z kobietą, która była trzy lata starsza od niego i pocho-
dziła z biednej rodziny, co oznaczało, Ŝe moŜe cięŜko pracować i będzie
posłuszna. Mama poszła z babcią zobaczyć przyszłą pannę młodą; miała
na sobie długą, zieloną, aksamitną suknię, którą poŜyczyła na tę okazję.
Para zawarła ślub w urzędzie stanu cywilnego w 1946 roku; panna młoda
nosiła wtedy wypoŜyczony biały, jedwabny welon w zachodnim stylu.
Yulin miał lat szesnaście, a jego Ŝona dziewiętnaście.
Babcia spytała Hanchena, czy nie mógłby znaleźć pracy dla Yulina.
Jednym z najbardziej podstawowych artykułów była sol i władze zabroni-
ły sprzedawania jej poza miastem. Oczywiście urzędnicy sami prowadzili
nielegalny handel solą. Hanchen znalazł dla Yulina pracę straŜnika trans-
portów soli. Kilka razy groziło Yulinowi, Ŝe znajdzie się w ogniu walki,
ale udało mu się tego uniknąć. Zanosiło się na powaŜne potyczki z ko-
munistyczną partyzantką i z innymi frakcjami Kuomintangu, które chcia-
ły przechwycić sól. Wielu zginęło w takich walkach. Yulina praca ta

93
napawała lękiem, poza tym męczyło go sumienie. Po kilku miesiącach
porzucił ją.
W tym czasie Kuomintang tracił panowanie nad obszarami pozamiej-
skimi i z coraz większym trudem zyskiwał rekrutów. Młodzi ludzie nie
mieli ochoty zostać „mięsem armatnim” (paohui). Wojna domowa stawa-
ła się coraz bardziej krwawa, przynosiła ogromne ofiary, a niebezpie-
czeństwo, Ŝe się zostanie powołanym do wojska, było coraz większe.
śeby uchronić Yulina od munduru, naleŜało się wystarać o jakąś formę
immunitetu. Babcia spytała Hanchena, czy nie znalazłby dla Yulina pracy
bezpośrednio w siłach wywiadu. Ku jej zaskoczeniu Hanchen odmówił,
wyjaśniając, Ŝe nie jest to miejsce dla przyzwoitego człowieka. Babcia
nie zdawała sobie sprawy, Ŝe przeŜywa powaŜną depresję z powodu swo-
jej pracy. Podobnie jak „Lojalny” Peie, był nałogowym palaczem opium,
duŜo pił i chodził do prostytutek. Najwyraźniej niszczył samego siebie.
Zawsze był człowiekiem o duŜej samodyscyplinie, z wyczulonym poczu-
ciem moralności i to, co robił, nie było w jego stylu. Babcia myślała, Ŝe
moŜe odwieczne lekarstwo, jakim jest małŜeństwo, mogłoby mu pomóc,
ale powiedział jej, Ŝe nie ma ochoty się Ŝenić, bo nie chce Ŝyć. Babcia
była zaszokowana. Usiłowała go skłonić, Ŝeby powiedział dlaczego, ale
Hanchen tylko się rozpłakał i z goryczą powiedział, Ŝe nie wolno mu
mówić, a poza tym i tak by mu nie była w stanie pomóc.
Hanchen przyłączył się do Kuomintangu, poniewaŜ nienawidził Ja-
pończyków. Ale sprawy potoczyły się inaczej, niŜ to sobie wyobraŜał.
Jeśli się było związanym z wywiadem, trudno było uniknąć zbrukania rąk
krwią niewinnych Chińczyków, do tego częstokroć kolegów. Nie mógł
wydostać się z wywiadu. To, co spotkało przyjaciółkę mamy, Bai, spo-
tkałoby kaŜdego, kto próbowałby porzucić pracę w wywiadzie. Hanchen
czuł prawdopodobnie, Ŝe jedynym sposobem uwolnienia się z tej sytuacji
jest śmierć, ale samobójstwo tradycyjnie było uwaŜane za wyraz protestu
i mogło ściągnąć powaŜne kłopoty na rodzinę. Wniosek był prosty, po-
winien umrzeć śmiercią naturalną — i to było powodem, dla którego nie
szanował swojego zdrowia i nawet nie próbował leczenia.
W wigilię chińskiego Nowego Roku 1947 wrócił do swojego rodzin-
nego domu w Yixian z zamiarem spędzenia świąt z bratem i ojcem, star-
szym juŜ człowiekiem. Jakby przeczuwał, Ŝe to ostatnie spotkanie, został

94
u nich. CięŜko zachorował i latem umarł. Jak powiedział babci, jedyną
rzeczą, jakiej Ŝałował, było to, Ŝe nie będzie mógł spełnić synowskiego
obowiązku i wyprawić ojcu wystawnego pogrzebu.
Niemniej spełnił przed śmiercią obietnicę daną babci i jej rodzinie.
ChociaŜ nie chciał znaleźć dla Yulina pracy w wywiadzie, to jednak dał
mu legitymację, według której Yulin był funkcjonariuszem tej instytucji.
Oczywiście nigdy nim nie był, ale legitymacja chroniła go przed powoła-
niem do armii. Mógł zostać i pomagać doktorowi Xia w aptece.

Jednym z nauczycieli w szkole, do której chodziła mama, był młody


męŜczyzna, który uczył chińskiej literatury, Kang. Był bardzo inteligent-
ny, miał duŜą wiedzę i mama szanowała go ogromnie. Zwierzył się jej i
innym dziewczętom, Ŝe kiedy mieszkał w mieście Kunming, w połu-
dniowo-zachodnich Chinach, działał w ruchu antykuomintangowskim i
jego dziewczyna została zabita podczas demonstracji, zginęła od wybu-
chu granatu ręcznego. Jego lektury były zdecydowanie prokomunistycz-
ne i zrobiły na mamie duŜe wraŜenie.
Pewnego ranka 1947 roku mama została zatrzymana w bramie szkol-
nej przez starego portiera. Powiedział jej, Ŝe Kang odszedł, i wręczył jej
jakiś liścik. Mama nie wiedziała wtedy, Ŝe Kang został ostrzeŜony przez
jednego z agentów Kuomintangu, który pracował dla komunistów. Mama
w ogóle nie wiedziała zbyt duŜo o komunistach, nie wiedziała takŜe, Ŝe
Kang do nich naleŜy. Zrozumiała tylko tyle, Ŝe nauczyciel, którego lubi-
ła, musiał uciekać, bo groziło mu aresztowanie.
Liścik od Kanga zawierał tylko jedno słowo: „cisza”. Mama pomyśla-
ła o dwóch znaczeniach tego słowa. Jedno mogło się odnosić do wersu z
poematu Kanga, poświęconego jego dziewczynie: „Cisza — w której
nasza moc potęŜnieje” — i wtedy byłoby to wezwanie, Ŝeby nie tracić
ducha. Ale słowo to mogło być takŜe ostrzeŜeniem przed pochopnym
działaniem. Mama miała wtedy reputację osoby, która niczego się nie
boi. Zwykle to ona kierowała samopomocą wśród uczniów.
Poza tym przyjechała nowa dyrektorka szkoły. Była posłanką na kra-
jowy Kongres Kuomintangu i, jak szeptano, miała powiązania ze słuŜbą
bezpieczeństwa. Razem z nią przybyli funkcjonariusze wywiadu. Wśród

95
nich był niejaki Yaohan, który został komisarzem politycznym, a jego
specjalnym zadaniem było mieć oko na uczniów. Komisarz akademicki
był sekretarzem partyjnym Kuomintangu na cały dystrykt.
NajbliŜszym przyjacielem mamy w tym okresie był daleki kuzyn, Hu.
Jego ojciec miał sieć sklepów w regionach Jinzhou, Mukdenu i Harbina.
Miał Ŝonę i dwie konkubiny. śona urodziła syna, i to był właśnie kuzyn
Hu. Konkubiny nie miały synów i dlatego matka Hu była przedmiotem
ich antypatii i zawiści. Pewnego wieczoru, kiedy ojciec Hu był poza do-
mem, dodały do jedzenia jego matki i do jedzenia pewnego młodego
słuŜącego narkotyk, a potem połoŜyły obydwoje do jednego łóŜka. Kiedy
ojciec Hu wrócił i znalazł swoją Ŝonę, najwyraźniej pijaną do nieprzy-
tomności, w jednym łóŜku ze słuŜącym, dostał szału. Zamknął ją w poko-
ju połoŜonym w najdalszym kącie domu i zabronił synowi się z nią wi-
dywać. Miał jednak niejasne podejrzenie, Ŝe cała sprawa mogła być in-
trygą konkubin, dlatego nie rozwiódł się z Ŝoną ani nie wyrzucił jej z
domu, co byłoby ostatecznym wyrazem hańby (i jej, i jego). Niepokoił
się, Ŝe konkubiny mogą zrobić coś złego synowi, dlatego wysłał go do
szkoły do Jinzhou, i tam spotkała go mama, kiedy miała siedem lat, a on
dwanaście. Jego matka, zamknięta w odosobnieniu, wkrótce postradała
zmysły.
Kuzyn Hu wyrósł na wraŜliwego chłopca, stroniącego od ludzi. Nigdy
nie przeszedł do porządku dziennego nad tym, co się wydarzyło, i czasa-
mi rozmawiał o tym z mamą. Ta historia sprawiała, Ŝe mama nieraz roz-
myślała o nieszczęśliwych losach kobiet, zarówno w jej rodzinie, jak i w
innych, o mnóstwie tragedii, jakie dotykały matki, Ŝony, siostry, konku-
biny. Zupełna bezsilność kobiet, barbarzyństwo pradawnych obyczajów,
zebranych w „tradycji”, a takŜe w tym, co nazywano „moralnością”, na-
pawały ją gniewem i oburzeniem. Wprawdzie zachodziły przemiany, ale
były powstrzymywane przez ogromną siłę uprzedzeń. Mama niecierpli-
wie wypatrywała bardziej radykalnych zmian.
W szkole dowiedziała się, Ŝe tylko jedna siła obiecuje takie zmiany —
komuniści. Informacja pochodziła od jej bliskiej przyjaciółki, dziewiętna-
stoletniej dziewczyny, Shu, która zerwała z rodziną i mieszkała w szkole,
poniewaŜ ojciec chciał ją zmusić do małŜeństwa z dwunastoletnim chłop-
cem. Pewnego dnia Shu przesłała mamie poŜegnalny list, w którym pisa-
ła, Ŝe ona i męŜczyzna, którego potajemnie kochała, uciekli i przyłączyli

96
się do komunistów. „Oni są naszą ostatnią nadzieją” — brzmiały jej
słowa.
Było to w tym czasie, kiedy mama zbliŜyła się z kuzynem. Hu uświa-
domił sobie, Ŝe jest w niej zakochany, gdy spostrzegł, jak bardzo jest
zazdrosny o Liu, którego uwaŜał za dandysa. Był ogromnie zadowolony,
kiedy mama zerwała z Liu. Zaczęli się widywać prawie kaŜdego dnia.
Pewnego wieczoru w marcu 1947 roku poszli razem do kina. Były
dwa rodzaje biletów: siedzące i duŜo tańsze stojące. Kuzyn Hu kupił
mamie siedzący, a dla siebie wziął stojący, mówiąc, Ŝe nie ma więcej
pieniędzy. Mama pomyślała, Ŝe to nieco dziwaczne, i popatrywała w jego
kierunku podczas seansu. W połowie filmu spostrzegła, jak podchodzi do
niego elegancko ubrana młoda kobieta, przesuwa się powoli i wtedy, na
ułamek sekundy, ich dłonie się spotkały. Mama wstała i powiedziała, Ŝe
chce wyjść. Kiedy wyszli, zaŜądała wyjaśnień. Najpierw kuzyn Hu za-
przeczał, Ŝe w ogóle cokolwiek takiego zaszło, a kiedy mama dała jasno
do zrozumienia, Ŝe nie przyjmuje krętactw do wiadomości, powiedział,
Ŝe później to wyjaśni. To są sprawy, których nie zrozumiesz, oświadczył,
bo jesteś za młoda. Kiedy doszli do jej domu, nie chciała go zaprosić do
środka. Przez kilka następnych dni ciągle przychodził, lecz mama nie
chciała go widzieć.
W niedługim czasie była juŜ jednak gotowa przyjąć przeprosiny i wy-
glądała przez bramę, czy się nie pojawi. Pewnego wieczoru, kiedy padał
gęsty śnieg, zobaczyła, jak wchodzi na dziedziniec ich domu w towarzy-
stwie jakiegoś męŜczyzny. Nie poszedł jednak w stronę ich części, ale w
stronę mieszkania ich podnajemcy, Yuwu. Potem wyszedł i szybkim
krokiem ruszył w stronę jej pokoju. Z pośpiechem powiedział jej, Ŝe musi
natychmiast wyjeŜdŜać z Jinzhou, poniewaŜ tropi go policja. Gdy spytała
dlaczego, odpowiedział tylko: „Jestem komunista — i zniknął w śnieŜ-
nej nocy.
Wtedy mama zrozumiała, Ŝe incydent w kinie musiał być związany z
potajemną misją kuzyna Hu. Serce ją bolało, poniewaŜ zabrakło jej czasu,
Ŝeby się z nim pogodzić. Uświadomiła sobie, Ŝe ich podnajemca, Yuwu,
takŜe działa w podziemiu komunistycznym. Kuzyn Hu przyszedł do nie-
go, poniewaŜ chciał się ukryć. Obaj zdali sobie jednak sprawę, Ŝe znajo-
mość kuzyna Hu i mamy jest powszechnie wiadoma i jeśli policja go tu
znajdzie, wykryją takŜe Yuwu. Tej samej nocy kuzyn Hu próbował się

97
przedostać do strefy kontrolowanej przez komunistów, która zaczynała
się jakieś trzydzieści kilometrów od granic miasta. Jakiś czas potem, z
początkiem wiosny, Yuwu dostał wiadomość, Ŝe Hu został schwytany,
kiedy opuszczał miasto. Tych, którzy mu towarzyszyli, zastrzelono. Dal-
sze wiadomości mówiły, Ŝe Hu dostał wyrok śmierci, który został wyko-
nany.
Od pewnego czasu mama była coraz bardziej wrogo nastawiona wo-
bec Kuomintangu. Alternatywą byli komuniści. Szczególnie pociągały ją
ich obietnice, Ŝe połoŜą kres wszystkim niesprawiedliwościom wobec
kobiet. Kiedy miała szesnaście lat, nie czuła się gotowa, Ŝeby zaangaŜo-
wać się politycznie. Śmierć kuzyna Hu przyspieszyła jej decyzję. Posta-
nowiła przyłączyć się do komunistów.
5
„Córka do kupienia
za dziesięć kilo ryŜu” —
walcząc o nowe Chiny
(1947—1948)

Yuwu po raz pierwszy pojawił się w ich domu kilka miesięcy wcze-
śniej, polecony przez wspólnego przyjaciela. Rodzina Xia przeprowadzi-
ła się właśnie z poŜyczonej rezydencji do duŜego domu w obrębie murów
miasta, blisko północnej bramy, i szukała bogatego lokatora, który
wspomógłby ich w płaceniu czynszu. Yuwu zjawił się ubrany w mundur
oficera Kuomintangu, w towarzystwie kobiety i małego dziecka. Kobietę
przedstawił jako swoją Ŝonę, ale w rzeczywistości była to jego pomocni-
ca. Dziecko było jej, a prawdziwy mąŜ słuŜył gdzieś daleko w regularnej
armii komunistycznej. Stopniowo „rodzina” Yuwu naprawdę stała się
jego rodziną. Mieli jeszcze ze sobą dwoje dzieci, a ich pierwsi małŜon-
kowie takŜe zawarli nowe małŜeństwa.
Yuwu wstąpił do Komunistycznej Partii Chin w 1938 roku. Został
przysłany do Jinzhou z zimowej głównej kwatery komunistów, Yan'an,
wkrótce po klęsce Japończyków, a jego zadaniem było zbieranie i prze-
kazywanie informacji siłom komunistycznym znajdującym się poza mia-
stem. Działał osłaniany swoją pozycją — był szefem jednego z wojsko-
wych biur Kuomintangu na dystrykt Jinzhou. Komuniści kupili dla niego
ten urząd — w tym czasie urzędy w Kuomintangu, nawet w wywiadzie,
moŜna było kupić w systemie licytacji. Niektórzy kupowali stanowiska,
Ŝeby uchronić członków swojej rodziny przed wcieleniem do wojska i
przed szantaŜami ze strony zbirów, inni po to, Ŝeby móc wymuszać pie-
niądze. PoniewaŜ Jinzhou było waŜnym strategicznym miejscem, w mie-
ście było wielu oficerów, co ułatwiało komunistom infiltrację.

99
Yuwu grał swoją rolę doskonale. Wydawał mnóstwo przyjęć z hazar-
dowymi grami — po części po to, Ŝeby zawierać nowe znajomości, po
części, Ŝeby utkać wokół siebie osłaniającą sieć. W tłumie wciąŜ wcho-
dzących i wychodzących oficerów i urzędników bezpieczeństwa i wy-
wiadu ciągnął się takŜe nieskończenie długi sznur „kuzynów” i „przyja-
ciół”. Byli to ciągle inni ludzie, ale nikt o nic nie pytał.
Yuwu wykorzystywał jeszcze inny pretekst maskujący częste wizyty
obcych. Gabinet doktora Xia zawsze był otwarty i „przyjaciele” Yuwu
mogli tam wejść prosto z ulicy, nie zwracając niczyjej uwagi, a potem
przejść przez poczekalnię na wewnętrzny dziedziniec, gdzie mieszkał
Yuwu. Doktor Xia znosił te hałaśliwe przyjęcia bez sprzeciwu, choć jego
sekta, Stowarzyszenie Rozsądku, potępiała grę i alkohol. Mama była
zaskoczona, ale przypisywała to tolerancyjnej naturze ojczyma. Dopiero
po latach pomyślała, Ŝe doktor Xia wiedział albo domyślał się, kim jest
ich lokator.
Kiedy kuzyn Hu został zabity przez Kuomintang, powiedziała Yuwu,
Ŝe chciałaby pracować dla komunistów. Odmówił, zasłaniając się tym, Ŝe
jest za młoda.
Mama była powszechnie znana i lubiana w szkole i miała nadzieję, Ŝe
komuniści sami się do niej zwrócą. Zrobili tak, ale najpierw odczekali,
sprawdzając ją. W rzeczywistości jej przyjaciółka Shu, zanim przeszła do
strefy kontrolowanej przez komunistów, powiedziała o niej osobie, która
była jej kontaktem, i nawet przedstawiła mamie tego męŜczyznę jako
„przyjaciela”. Pewnego dnia człowiek ten pojawił się niespodziewanie i
powiedział mamie, Ŝeby tego a tego dnia poszła do tunelu kolejowego
pomiędzy północną i południową stacją. W połowie drogi spotka się z
przystojnym męŜczyzną, lat około dwudziestu pięciu, z szanghajskim
akcentem, który będzie jej kontaktem. Ten męŜczyzna, który, jak się
potem dowiedziała, nazywał się Liang, został jej zwierzchnikiem.
Jej pierwszym zadaniem było rozpowszechnianie literatury, takiej jak
ksiąŜka Mao Zedonga O rządzie koalicyjnym, broszur na temat reformy
rolnej i innej politycznej literatury komunistycznej. Trzeba ją było prze-
szmuglować do miasta i ukryć — zazwyczaj pod wielkimi kopcami bady-
li sorgo, uŜywanymi jako opał. Potem trzeba było przepakować broszur-
ki, które, zrolowane, wtykało się w środek duŜych zielonych papryk.
100
Czasami Ŝona Yulina kupowała te papryki i obserwowała, co się dzie-
je na ulicy, kiedy towarzyszki mamy przychodziły przejąć literaturę. Po-
magała takŜe ukrywać broszury w popiele z róŜnych pieców i piecyków,
pod stosami chińskich lekarstw albo opału. Studenci czytali je w sekrecie,
ale powieści o lewicowej wymowie były czytane mniej lub bardziej
otwarcie; do ulubionych naleŜała Matka Maksyma Gorkiego.
Pewnego dnia egzemplarz broszury rozprowadzanej przez mamę, O
nowej demokracji Mao Zedonga, został w rękach jej raczej roztargnionej
koleŜanki, która włoŜyła ją do torby i zapomniała o niej. Kiedy była na
targu, otworzyła torbę, Ŝeby wyjąć pieniądze, i broszura wypadła. Zda-
rzyło się, Ŝe akurat był tam człowiek ze słuŜby bezpieczeństwa, który
poznał Ŝółty, bibułowy papier. Dziewczyna została zabrana na przesłu-
chanie. Zmarła w trakcie tortur.
Wiele osób straciło Ŝycie przez kuomintangowską słuŜbę bezpieczeń-
stwa i mama wiedziała, Ŝe jeśli zostanie złapana, czekają ją tortury. Wy-
padek koleŜanki jednak nie tylko jej nie zniechęcił, ale jeszcze bardziej ją
zbuntował. Jej morale ogromnie się wzmocniło, kiedy poczuła się częścią
ruchu komunistycznego.
MandŜuria miała podstawowe znaczenie w wojnie domowej, i to, co
działo się w Jinzhou, było coraz waŜniejsze dla walki, jaka toczyła się w
całych Chinach. Nie było stałego frontu, w sensie jakiejś linii ognia. Ko-
muniści trzymali północną część MandŜurii oraz znaczną część terenów
pozamiejskich, Kuomintang miał wszystkie główne miasta, oprócz Har-
bina na północy, porty i linie kolejowe. Pod koniec 1947 roku komuni-
styczna armia po raz pierwszy przewyŜszyła liczebnie armię przeciwnika
na tym obszarze; w ciągu tego roku komuniści wyeliminowali trzysta
tysięcy oddziałów Kuomintangu z akcji. Wieśniacy przyłączali się do
komunistów albo wspierali ich. NajwaŜniejszym powodem było to, Ŝe
komuniści ogłosili reformę rolną, i chłopi czuli, Ŝe popierając ich, dosta-
ną ziemię.
W tym czasie komuniści kontrolowali przewaŜającą część obszaru
wokół Jinzhou. Wieśniacy niechętnie wchodzili do miasta, Ŝeby sprzedać
swoje produkty — musieli przechodzić przez punkty kontrolne Kuomin-
tangu, gdzie wymuszano na nich wygórowane opłaty albo po prostu kon-
fiskowano towar. Od ceny ziarna zdzierano z kaŜdym dniem wyŜszy
haracz, a sprawę pogarszali jeszcze zachłanni kupcy i skorumpowani
urzędnicy.

101
Kiedy Kuomintang wkroczył po raz pierwszy do miasta, wypuścił
własną walutę zwaną „pieniędzmi prawa”. Nie zdołano jednak po-
wstrzymać inflacji. Doktor Xia ciągle się martwił o to, co się stanie z
babcią i mamą, kiedy on umrze — a miał wtedy prawie osiemdziesiąt lat.
Trzymał swoje oszczędności w nowej walucie kuomintangowskiej, po-
niewaŜ miał zaufanie do rządu. Po jakimś czasie „pieniądze prawa” za-
stąpiła kolejna waluta: „złoty yuan”, który wkrótce zupełnie stracił war-
tość i kiedy mama miała opłacić szkolne naleŜności, trzeba było wynająć
rikszę, Ŝeby zawieźć te stosy papierów (Ŝeby „nie stracić twarzy”, Chiang
Kai-shek nie drukował banknotów o nominałach większych niŜ dziesięć
tysięcy yuanów). Wszystkie oszczędności doktora Xia przepadły.
Sytuacja ekonomiczna pogarszała się stale podczas zimy 1947/1948
roku. Protesty przeciwko ograniczeniu dostaw Ŝywności i oszustwom
płacowym mnoŜyły się. Jinzhou stanowiło podstawową bazę zaopatrze-
niową dla armii Kuomintangu rozlokowanej dalej na północy i w środku
listopada 1947 roku dwudziestotysięczny tłum wtargnął do dwóch dobrze
zaopatrzonych spichlerzy zboŜowych.
Jedna tylko gałąź handlu prosperowała: handel dziewczętami, sprze-
dawanymi do burdeli i do niewolniczej słuŜby. W mieście roiło się od
Ŝebraków, którzy oddawali dzieci za jedzenie. Mama przez wiele dni
widywała pod szkołą wycieńczoną, zrozpaczoną kobietę w łachmanach,
potykającą się na zamarzniętej ziemi. Obok niej dreptała dziewczynka w
wieku dziesięciu lat z wyrazem niemego nieszczęścia na twarzy, a za
kołnierzyk miała wetkniętą deseczkę, na której naskrobano znaki: „Córka
do sprzedania za dziesięć kilo ryŜu”.
Pomiędzy tymi, którzy nie mogli związać końca z końcem, byli takŜe
nauczyciele. Domagali się zwiększenia płac, na co rząd odpowiedział
podniesieniem opłat za naukę. Nie przyniosło to wiele poŜytku, poniewaŜ
rodzice nie mogli sobie pozwolić na większe opłaty. W szkole mamy
zmarł nauczyciel — po zjedzeniu kawałka mięsa, który znalazł na ulicy.
Wiedział, Ŝe mięso było zepsute, ale był tak głodny, Ŝe zaryzykował.
W tym czasie mama została przewodniczącą związku uczniowskiego.
Jej partyjny przełoŜony, Liang, poinstruował ją, Ŝeby spróbowała prze-
ciągnąć na swoją stronę zarówno uczniów, jak i nauczycieli. Zabrała się
do organizowania kwesty na rzecz zespołu nauczycielskiego. Ona i inne

102
dziewczęta przychodziły do kin i teatrów i przed rozpoczęciem przed-
stawień prosiły o datki. Prowadziły takŜe pokazy ze śpiewem i tańcem
oraz wyprzedaŜe starzyzny, ale uzyskiwały marne rezultaty — ludzie
byli zbyt biedni albo zbyt małoduszni.
Pewnego dnia mama wpadła na znajomą, która była wnuczką komen-
danta brygady i której mąŜ był oficerem Kuomintangu. Znajoma powie-
działa jej, Ŝe tego wieczoru w eleganckiej restauracji ma się odbyć ban-
kiet dla pięćdziesięciu oficerów i ich Ŝon. Wysoko postawione osobisto-
ści z Kuomintangu w tych dniach chętnie się bawiły. Mama pobiegła do
szkoły i skontaktowała się, z kim tylko się dało. Zarządziła spotkanie o
piątej po południu w najbardziej znanym miejscu w mieście, pod ka-
mienną wieŜą straŜniczą z jedenastego wieku, mającą osiemnaście me-
trów wysokości. Kiedy przybyła tam, miała do dyspozycji ponad sto
dziewcząt. Powiedziała, jaki ma plan. Około szóstej zobaczyły przed
restauracją spory tłumek oficerów przybywających w rikszach i doroŜ-
kach. Kobiety były ubrane jak spod igły, miały na sobie jedwabie, satyny
i podzwaniały biŜuterią. Kiedy mama uznała, Ŝe biesiadnicy juŜ pojedli i
popili, weszła z kilkoma dziewczętami do restauracji. Kuomintangowska
dekadencja miała to do siebie, Ŝe obstawa była tylko na pokaz. Mama
weszła na krzesło. W swojej prostej sukni z ciemnoniebieskiej bawełny
wyglądała obco na tle. haftowanych jedwabi i klejnotów. Powiedziała
krótko o tym, Ŝe nauczycielom jest coraz cięŜej, i zakończyła słowami:
„Wiemy, Ŝe jesteście szlachetnymi ludźmi. Sądzimy więc, Ŝe będziecie
zadowoleni, mogąc otworzyć portfele i okazać swoją szlachetną szczo-
drość”.
Oficerowie byli w kłopotliwym połoŜeniu. Nikt z nich nie chciał się
wydać małoduszny. I rzeczywiście, mniej lub bardziej — ale próbowali
się pokazać. Przede wszystkim zaś chcieli pozbyć się intruzów. Dziew-
częta obchodziły cięŜko zastawione stoły i zapisywały, ile kaŜdy z ofice-
rów zadeklarował. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiły z rana, było obejście
domów oficerskich i zebranie obiecanych sum. Nauczyciele byli ogrom-
nie wdzięczni dziewczętom, które natychmiast przekazały im te pienią-
dze, by zdąŜyli je wydać, zanim spadnie ich wartość, co mogło nastąpić
w przeciągu kilku godzin.
Wobec mamy nie zastosowano Ŝadnej kary, moŜe dlatego Ŝe biesiad-
nicy byli zawstydzeni, Ŝe dali się tak przyłapać, i nie chcieli wikłać się

103
dalej w tę krępującą historię — chociaŜ oczywiście całe miasto o niej
wiedziało. Mamie udało się odwrócić reguły tej gry. Była przeraŜona
ekstrawagancją kuomintangowskiej elity, kiedy ludzie umierali z głodu
na ulicach — i dlatego jeszcze bardziej zaangaŜowała się w ruch komu-
nistyczny.
O ile Ŝywność była problemem numer jeden w mieście, o tyle na
wsiach problemem numer jeden było ubranie. Kuomintang zabronił
sprzedawania tekstyliów na wsi. Głównym zadaniem „Lojalnego” Peie,
jako straŜnika, było pilnowanie, Ŝeby nie szmuglowano poza miasto i nie
sprzedawano komunistom tekstyliów. Szmuglerami byli zarówno handla-
rze z czarnego rynku, ludzie pracujący dla urzędników Kuomintangu, jak
i komuniści.
Procedura była zazwyczaj taka: „Lojalny” i jego koledzy zatrzymy-
wali wóz, konfiskowali towar i wypuszczali szmuglera z nadzieją, Ŝe
wróci z kolejnym ładunkiem do zajęcia. Czasem umawiali się ze szmu-
glerami co do procentu, jaki otrzymają. Zawsze teŜ mogli sami sprzedać
skonfiskowaną odzieŜ w strefie kontrolowanej przez komunistów. „Lo-
jalny” i jego koledzy miewali się jak pączki w maśle.
Pewnego wieczoru w bramę, gdzie „Lojalny” pełnił słuŜbę, wtoczył
się brudny, niezidentyfikowany wóz. Peie zabrał się więc do odgrywania
swojego zwykłego przedstawienia, puszył się, dźgał sterty ubrań z na-
dzieją, Ŝe zastraszy woźnicę, ten zmięknie i przystanie na korzystny
układ. Kiedy tak szacował wartość ładunku i ewentualny opór woźnicy,
rozwaŜał takŜe, jak go wciągnąć w rozmowę i dowiedzieć się, kto jest
zleceniodawcą. Nie spieszył się, gdyŜ ładunek był bardzo duŜy i nie
mógłby wywieźć wszystkiego z miasta przed świtem.
Usiadł koło woźnicy, kazał mu zawrócić i jechać z powrotem do mia-
sta. Woźnica, przyzwyczajony do tego, Ŝe to inni wydają rozkazy, zrobił,
jak mu kazano.
Babcia spała zdrowym snem, kiedy około pierwszej w nocy usłyszała
kołatanie do drzwi. Otworzyła i ujrzała „Lojalnego”. Powiedział, Ŝe chce
zostawić na noc wóz z ładunkiem na dziedzińcu domu. Chińska tradycja
właściwie nie pozwala odmówić powinowatemu i babcia musiała się
zgodzić. Zobowiązania wobec rodziny i krewnych zawsze były waŜniej-
sze niŜ własny osąd moralny. Nie powiedziała nic doktorowi Xia, który
przez cały czas spał.

104
Dobrze przed świtem „Lojalny” pojawił się z dwoma wozami; przeła-
dował na nie towar i zanim się rozjaśniło, odjechał. Po niespełna półgo-
dzinie pojawiła się uzbrojona policja i otoczyła dom kordonem. Woźnica,
który pracował dla innego odłamu słuŜby bezpieczeństwa, poinformował
swoich przełoŜonych. Naturalnie chcieli odzyskać towar.
Doktor Xia i babcia byli gotowi go oddać, ale przecieŜ towar zniknął.
Dla mamy to najście o mały włos nie skończyło się katastrofą. Trzymała
w domu komunistyczne ulotki i kiedy tylko pojawiła się policja, złapała
je i pomknęła do klozetu. Tam wepchnęła je do swoich watowanych
spodni, zawiązywanych wokół kostek, Ŝeby ciepło nie uciekało, i włoŜy-
ła gruby zimowy płaszcz. Potem wyszła bez pośpiechu i jakby nigdy nic
udawała, Ŝe wybiera się do szkoły. Jakiś policjant ją zatrzymał i powie-
dział, Ŝe chce ją zrewidować. Wtedy zaczęła krzyczeć, Ŝe powie „wuj-
kowi” Zhuge, jak ją traktują. Do tej pory policjanci nie mieli pojęcia o
koneksjach rodziny. Nie mieli teŜ pojęcia, kto skonfiskował tekstylia.
Administracja w Jinzhou nie panowała nad sytuacją — w mieście stacjo-
nowało bardzo wiele róŜnych jednostek Kuomintangu i kaŜdy, kto miał
broń i protekcję, cieszył się niekwestionowaną władzą. Kiedy „Lojalny”
i jego koledzy zajęli ładunek, woźnica nie pytał ich, dla kogo pracują.
Gdy mama wymieniła nazwisko Zhuge, w postawie oficera, zaszła
zmiana. Zhuge był przyjacielem ich szefa. Na sygnał oficera podko-
mendni pochowali broń i rozstali się z wyzywającym sposobem bycia.
Oficer ukłonił się sztywno i wymamrotał uniŜone przeprosiny za niepo-
kojenie tak czcigodnej rodziny. Szeregowi policjanci wyglądali na bar-
dziej rozczarowanych niŜ ich przełoŜony — bez zdobyczy nie będzie
pieniędzy, a bez pieniędzy nie będzie jedzenia. Odeszli ponurzy, powłó-
cząc nogami.

W tym czasie w Jinzhou powstał nowy uniwersytet. Był to Północno-


wschodni Uniwersytet na Wychodźstwie, uformowany przez nauczycieli
i studentów, którzy uciekli ze strefy zajętej przez komunistów. Kurs poli-
tyczny, jaki wzięli komuniści, był wtedy twardy: zabito wielu posiadaczy
ziemskich. W miastach nawet właścicieli małych fabryczek i sklepów
denuncjowano, a ich własność konfiskowano. Wielu intelektualistów
pochodziło z rodzin względnie zamoŜnych i widziało, jak ich rodziny
cierpią pod komunistycznym zarządem.

105
Uniwersytet na Wychodźstwie miał wydział medyczny i mama chcia-
ła na niego wstąpić. Jej ambicją zawsze było zostać lekarzem. Po części
był to wpływ doktora Xia, a po części chodziło o to, Ŝe zawód lekarza
dawał kobiecie największą szansę niezaleŜności. Liang zaaprobował ten
projekt z entuzjazmem. Partia miała plany co do jej osoby. Zapisała się
na studia w systemie zaocznym w lutym 1948 roku.
Uniwersytet na Wychodźstwie był polem walki, na którym Kuomin-
tang i komuniści zajadle walczyli o wpływy. Członkowie Kuomintangu
widzieli, jak źle się dzieje w MandŜurii, i zachęcali studentów i intelektu-
alistów, Ŝeby uciekali dalej, na południe. Jednak komuniści nie chcieli
tracić wykształconych ludzi. Zmodyfikowali program, dotyczący reformy
rolnej, i wydali rozkaz, Ŝe miejscy kapitaliści mają być dobrze traktowa-
ni, a intelektualiści z zamoŜnych rodzin chronieni. Z tym nowym, bar-
dziej liberalnym programem podziemie komunistyczne w Jinzhou agito-
wało studentów i nauczycieli, Ŝeby nie wyjeŜdŜali. I tym właśnie głównie
zajmowała się wtedy mama.
Mimo tego zwrotu niektórzy studenci i nauczyciele uznali, Ŝe bez-
pieczniej będzie uciec. Z końcem czerwca statek pełen młodzieŜy popły-
nął do miasta Tianjin, blisko czterysta kilometrów na południowy za-
chód. Kiedy tam przybyli, okazało się, Ŝe nie ma dla nich ani schronienia,
ani jedzenia. Lokalni urzędnicy Kuomintangu zachęcali ich, aby wstąpili
do armii. „Brońcie swojego kraju!” — mówili. Ale tamci nie po to ucie-
kali z MandŜurii. Kilku działaczy komunistycznych, którzy popłynęli ze
studentami, namawiało ich, Ŝeby się bronili, i piątego lipca w centrum
Tianjin odbyła się demonstracja. Domagano się schronienia i wyŜywie-
nia. Wojsko otworzyło ogień i dziesiątki studentów zostało rannych, nie-
którzy bardzo powaŜnie, niemało teŜ było zabitych.
Kiedy ta wiadomość dotarła do Jinzhou, mama postanowiła natych-
miast zorganizować wsparcie dla tych, którzy popłynęli do Tianjin. Zwo-
łała spotkanie przewodniczących związków studenckich, wszystkich
siedmiu wyŜszych i technicznych szkół. Na spotkaniu zdecydowano w
głosowaniu o załoŜeniu Federacji Związków Studenckich w Jinzhou.
Mama została wybrana do prezydium. Postanowiono wysłać telegram z
wyrazami solidarności do studentów w Tianjin i zorganizować marsz do
kwatery generała Jiu, komendanta stanu wojennego, aby mu wręczyć
petycję.

106
Przyjaciele mamy czekali niespokojnie na instrukcje. Był to szary,
deszczowy dzień i ziemia zamieniła się w lepkie błoto. Zapadła ciemność
i nadal nie było znaku ani od mamy, ani od pozostałych sześciu przy-
wódców studenckich. Nagle przyszła wiadomość, Ŝe był nalot policji i
wszystkich zabrano. Wiadomość ta pochodziła od Yaohana, komisarza
politycznego w szkole mamy.
Tymczasem tamci zostali poprowadzeni do kwatery stanu wojennego.
Po chwili do pokoju wkroczył generał Jiu. Stanął naprzeciwko za stołem i
przemówił cierpliwym, paternalistycznym tonem, najwyraźniej bardziej
zasmucony niŜ rozgniewany. Są młodzi i skłonni do szybkiego działania,
powiedział. Ale co wiedzą o polityce? Czy zdają sobie sprawę z tego, Ŝe
komuniści się nimi posługują? Powinni wrócić do nauki. Zwolni ich, jeśli
podpiszą przyznanie się do błędu i wskaŜą komunistów stojących za ich
plecami. Tutaj przerwał i popatrzył, jaki efekt wywarły jego słowa.
Dla mamy jego pouczanie i w ogóle postawa były nie do zniesienia.
Wystąpiła do przodu i powiedziała głośno: „Niech pan powie, panie ko-
mendancie, jakie to błędy popełniliśmy?”. Generał zaczął się denerwo-
wać: „Komunistyczni bandyci uŜyli was po to, Ŝeby zrobić zamieszanie.
Czy to nie jest wystarczająco gruby błąd?”. Mama takŜe podniosła głos:
„Jacy komunistyczni bandyci? Nasi przyjaciele zostali w Tianjin zabici,
poniewaŜ zgodnie z waszą radą uciekli przed komunistami. Czym zasłu-
Ŝyli na śmierć? I czy my zrobiliśmy coś sprzecznego z rozsądkiem?”. Po
kilku takich zapalczywych zdaniach generał walnął pięścią w stół i zawo-
łał straŜ. „Niech zwiedzi to miejsce” — powiedział, i dodał, zwracając się
do mamy: „Powinnaś zdawać sobie sprawę, gdzie jesteś!”. Zanim Ŝołnie-
rze zdołali ją pochwycić, skoczyła do przodu i teŜ walnęła pięścią w stół.
„NiezaleŜnie od tego, gdzie jestem, nie zrobiłam nic złego!” — oświad-
czyła.
śołnierze mocno chwycili ją pod ramiona i odciągnęli od stołu. Potem
wlekli ją korytarzem i po schodach w dół, aŜ znalazła się w jakimś ciem-
nym pomieszczeniu. W jego drugim końcu spostrzegła męŜczyznę w
łachmanach. Wydawało się, Ŝe siedzi na ławce i opiera się o kolumnę.
Głowa mu opadała na jedno ramię i mama zdała sobie sprawę, Ŝe jego
tors jest przywiązany do kolumny, a uda do ławki. Dwóch męŜczyzn
wpychało mu pod stopy cegły — kaŜda kolejna cegła wyrywała z jego

107
piersi głęboki jęk. Mama poczuła, Ŝe do głowy napływa jej krew, i pomy-
ślała, Ŝe słyszy dźwięk pękających kości. Pamiętała, Ŝe potem widziała
jeszcze inne pomieszczenie.
Jej przewodnik, oficer, wskazał na człowieka, który znajdował się tuŜ
obok nich. Zwisał z belki, był do niej przywiązany za nadgarstki. Od pasa
w górę był nagi. Zmierzwione włosy opadały mu w dół, więc nie widzia-
ła twarzy. Na podłodze stał koksownik, obok którego siedział męŜczyzna
niedbale palący papierosa. Kiedy mama patrzyła, wyjął z ognia metalowy
pręt o zakończeniu wielkości pięści męŜczyzny, rozpalony do czer-
woności. Z uśmiechem przyłoŜył go do piersi człowieka zwisającego z
belki. Mama usłyszała dziki krzyk bólu, potworny syczący dźwięk i po-
czuła swąd palonego ciała. Ale nie płakała ani nie zrobiło się jej słabo. Jej
przeraŜenie zmieniło się w straszliwy gniew, który dawał jej poczucie
ogromnej siły.
Oficer spytał, czy chce teraz złoŜyć zeznanie. Odmówiła, powtarzając,
Ŝe nie stoją za nią Ŝadni komuniści. Została zamknięta w małym po-
mieszczeniu, w którym było tylko łóŜko i parę prześcieradeł. Tu spędziła
kilka długich dni, słuchając krzyków ludzi torturowanych w sąsiednim
pomieszczeniu i odmawiając ponawianym Ŝądaniom, Ŝeby wymieniła
nazwiska.
Pewnego dnia zabrano ją na podwórko z tyłu budynku, porośnięte
chwastami i pokryte kamieniami. Rozkazano jej, Ŝeby stanęła pod wyso-
ką ścianą. Obok niej, oparty o ścianę, stał człowiek, który z pewnością
był torturowany, bo z trudem utrzymywał się na nogach. Kilku Ŝołnierzy
leniwie zajęło pozycje. Ktoś zawiązał mamie oczy przepaską i chociaŜ
juŜ nic nie widziała, i tak je zamknęła, gotowa umrzeć, dumna, Ŝe oddaje
Ŝycie za wielką sprawę.
Usłyszała strzały, ale nic nie poczuła. Po minucie lub dwóch zdjęto jej
przepaskę i rozejrzała się, mrugając. MęŜczyzna, który stał obok niej,
teraz leŜał na ziemi. Oficer, który sprowadzał mamę do lochu, podszedł
do niej, szczerząc zęby w uśmiechu. Uniósł ze zdziwienia brwi, widząc,
Ŝe ta siedemnastolatka nie jest w ogóle roztrzęsiona. Mama powiedziała
mu spokojnie, Ŝe nie ma nic do zeznania.
Zabrano ją z powrotem do celi. Nikt jej nie niepokoił i nie była tortu-
rowana. Po kilku kolejnych dniach zwolniono ją. Przez cały poprzedni
tydzień członkowie podziemia komunistycznego szukali znajomości i
protekcji. Babcia codziennie była w kwaterze stanu wojennego, płacząc,
prosząc, groŜąc samobójstwem. Doktor Xia odwiedził swoich najbardziej

108
wpływowych i potęŜnych pacjentów, zaniósł im cenne prezenty. Uru-
chomiono rodzinne koneksje. Wielu ludzi ręczyło za mamę, pisząc, Ŝe nie
jest komunistką, a tylko młodą i porywczą osobą.
To, co się jej zdarzyło, w najmniejszym stopniu nią nie zachwiało.
Kiedy tylko wyszła z więzienia, zabrała się do organizowania uroczysto-
ści poświęconej pamięci studentów zabitych w Tianjin. Władze zezwoliły
na to. W Jinzhou wyczuwało się gniew ludzi z powodu tego, co się zda-
rzyło studentom, którzy przecieŜ posłuchali zaleceń władz. Jednocześnie
uczelnie pospiesznie ogłaszały wcześniejszy koniec zajęć i wyznaczały
terminy egzaminów w nadziei, Ŝe studenci wrócą do domów.
Podziemie komunistyczne radziło swoim członkom, Ŝeby przechodzili
do strefy kontrolowanej przez komunistów. Tym, którzy nie mogli lub
nie chcieli tego zrobić, kazano zawiesić działalność. Kuomintang zaŜar-
cie walczył o przetrwanie na tym terenie — aresztowano i zgładzono
bardzo wielu komunistycznych aktywistów. Liang opuścił miasto i prosił
mamę, Ŝeby zrobiła to samo, ale babcia się nie zgodziła. Mamy nie podej-
rzewano juŜ o przynaleŜność do komunistów, ale jeśli odejdzie razem z
nimi, będzie podejrzana. I co z tymi wszystkimi ludźmi, którzy za nią
poręczyli? Gdyby teraz odeszła, będą w opałach.
Została więc, ale źle się czuła, nie działając. Zwróciła się do Yuwu.
Był w mieście jedynym człowiekiem, o którym wiedziała, Ŝe pracuje dla
komunistów. Yuwu nie znał Lianga ani innych kontaktów mamy; naleŜe-
li do innych podziemnych komórek, które pracowały niezaleŜnie. Jeśli
ktoś wpadał i nie mógł wytrzymać tortur, to podawał tylko ograniczoną
liczbę nazwisk.
Jinzhou stanowiło bazę zaopatrzeniową i centrum organizowania ty-
łów i transportu dla armii Kuomintangu na północnym wschodzie. Było
to ponad pół miliona ludzi w jednostkach stacjonujących wzdłuŜ wyma-
gających ochrony linii kolejowych i zgrupowanych na coraz bardziej
kurczących się terenach wokół głównych miast. W lecie 1948 roku w
Jinzhou stacjonowało około dwustu tysięcy jednostek Kuomintangu,
podległych kilku róŜnym dowództwom. Chiang Kai-shek był skłócony z
wieloma ze swoich generałów, wydawał i wycofywał rozkazy, a to wy-
woływało głęboką demoralizację. RóŜne rodzaje wojsk źle ze sobą
współpracowały i nie darzyły się nawzajem zaufaniem. Wielu strategów,

109
łącznie z najpowaŜniejszymi amerykańskimi doradcami Chiang Kai-
sheka uwaŜało, Ŝe w ogóle nic powinien starać się utrzymać MandŜurii.
Ale do wycofania się, „dobrowolnego” lub nie, morzem czy lądem, nie-
zbędne było utrzymanie Jinzhou. Miasto leŜało tylko tysiąc sześćset kilo-
metrów na północ od Wielkiego Muru, dość blisko właściwych Chin,
gdzie sytuacja Kuomintangu ciągle wydawała się zupełnie dobra i moŜna
było się umocnić od strony morza — Huludao leŜało tylko czterdzieści
osiem kilometrów na południe i było połączone z resztą kraju względnie
bezpiecznymi liniami kolejowymi.
Wiosną 1948 roku Kuomintang rozpoczął wokół Jinzhou budowę no-
wych umocnień obronnych — były to bloki cementowe, ujęte w stalowe
ramy. Sądzono, Ŝe komuniści nie mają czołgów, dysponują słabą artylerią
i brak im doświadczenia w zdobywaniu ufortyfikowanych pozycji strate-
gicznych. Plan zakładał otoczenie miasta pierścieniem samowystarczal-
nych fortec, z których kaŜda mogłaby bronić się sama, nawet w wypadku
otoczenia. Fortece miały być połączone okopami o głębokości i szeroko-
ści prawie dwóch metrów i dodatkowo osłaniane zasiekami z drutu kol-
czastego. Kiedy generał Wei Lihuang, najwyŜszy dowódca MandŜurii,
przyjechał na inspekcję, uznał, Ŝe system fortec jest bez zarzutu. Ale ich
budowa nigdy nie została ukończona. Po części zawiniło złe planowanie,
po części brak materiałów, a najbardziej korupcja. Człowiek nadzorujący
prace konstrukcyjne sprzedawał materiały budowlane na czarnym rynku;
robotnikom płaca nie starczała nawet na jedzenie. We wrześniu, gdy ko-
muniści zaczęli atakować miasto, dopiero jedna trzecia fortyfikacji zosta-
ła ukończona, w tym wiele małych, nie połączonych ze sobą cemento-
wych fortec. Inne części fortyfikacji pospiesznie sklecono z gliny, pocho-
dzącej z murów miasta.
Dla komunistów było sprawą wielkiej wagi zdobyć informacje na te-
mat systemu obronnego i rozmieszczenia oddziałów Kuomintangu.
Zgromadzili olbrzymie siły — około ćwierć miliona ludzi — gotowych
do rozstrzygającej bitwy. Głównodowodzący komunistycznej armii, Zhu
De, telegrafował do dowódcy w MandŜurii, Lin Biao: „Zdobądź
Jinzhou... i panujemy nad sytuacją w całych Chinach”. Grupę Yuwu po-
proszono przed ostatecznym atakiem o aktualne informacje. Pilnie po-
trzebował ludzi do wykonania tego zadania i kiedy mama się zgłosiła, i
on, i jego przełoŜeni podziękowali losowi.

110
Komuniści wysłali do miasta na rozpoznanie kilku swoich oficerów w
przebraniu, ale męŜczyzna, który kręciłby się sam na przedmieściach, z
pewnością zwróciłby na siebie uwagę. Para zakochanych na pewno była-
by mniej podejrzana. Obyczaje wprowadzone przez Kuomintang spra-
wiały, Ŝe młoda kobieta i młody męŜczyzna mogli się juŜ pokazywać
publicznie razem. Oficer był męŜczyzną i mama idealnie nadawała się na
jego „dziewczynę”.
Yuwu powiedział jej, Ŝeby była w pewnym miejscu w oznaczonym
czasie. Miała mieć na sobie jasnoniebieską suknię i czerwony kwiat z
jedwabiu we włosach. Komunistyczny oficer powinien mieć ze sobą ku-
omintangowską gazetę, „Dziennik Centralny”, złoŜoną w trójkąt, i miał
potwierdzić swoją toŜsamość, wycierając pot trzy razy z lewej strony
twarzy i trzy razy z prawej.
W umówionym dniu mama weszła do małej świątyni poza obrębem
starego północnego muru, ale w granicach obwodu obronnego miasta.
MęŜczyzna z gazetą złoŜoną w trójkąt zbliŜył się i dał oczekiwane znaki.
Mama trzy razy pogłaskała jego prawy policzek prawą ręką, a on trzy
razy pogłaskał jej lewy policzek lewą ręką. Potem mama wzięła go pod
rękę i wyszli.
Mama tak naprawdę do końca nie wiedziała, co jej towarzysz robi — i
nie pytała o to. PrzewaŜnie szli w milczeniu, rozmawiali tylko wtedy,
kiedy kogoś mijali. Misja potoczyła się bez niespodzianek.
Potem było ich więcej, wokół przedmieść i torów kolejowych, stano-
wiących waŜną arterię komunikacyjną.
Ale jedną sprawą było uzyskanie informacji, a inną wyprawienie ich z
miasta. Pod koniec lipca wszystkie punkty kontrolne były zamknięte i
kaŜdy, kto chciał je przekroczyć, był dokładnie przeszukiwany. Yuwu
zasięgnął porady mamy. JuŜ wiedział, Ŝe moŜna ufać jej odwadze i moŜ-
liwościom. Pojazdy wyŜszych rangą oficerów mogły wjeŜdŜać i wyjeŜ-
dŜać bez rewizji, i mama pomyślała o kontakcie, którego mogłaby uŜyć.
Jedna z jej koleŜanek studentek była wnuczką dowódcy armii, generała
Ji, a jej brat był pułkownikiem w brygadzie dziadka.
Ji byli rodziną o liczących się wpływach. Zajmowali w Jinzhou całą
ulicę, nazywaną „ulicą Ji”, na której mieli ogrodzoną posiadłość z rozle-
głym, dobrze utrzymanym ogrodem. Mama często spacerowała po tym
ogrodzie z przyjaciółką. Była równieŜ zaprzyjaźniona z jej bratem, Hu-
ige.

111
Był to przystojny młody człowiek lat dwudziestu kilku i miał uniwer-
sytecki dyplom inŜyniera. W przeciwieństwie do wielu młodych ludzi z
zamoŜnych, wpływowych rodzin, nie był jednak dandysem. Mama go
lubiła — i on lubił mamę. Zaczął przychodzić do domu Xia z wizytami i
zabierał mamę na towarzyskie herbatki. Babcia bardzo go lubiła; był
świetnie wychowany i uwaŜała, Ŝe jest znakomitym kandydatem na zię-
cia.
Wkrótce Huige zaczął zapraszać samą mamę. Z początku towarzyszy-
ła im jego siostra, usiłując być ich przyzwoitką, ale wkrótce zniknęła z
jakimiś niezgrabnymi przeprosinami. Chwaliła do mamy swojego brata i
dodała, Ŝe jest faworytem dziadka. Musiała takŜe bratu opowiadać o ma-
mie, bo mama wkrótce zauwaŜyła, Ŝe Huige wiele o niej wie, łącznie z
faktem, Ŝe była aresztowana za radykalną działalność. Okazało się, Ŝe
mają ze sobą wiele wspólnego. Jeśli chodzi o Kuomintang, to Huige był
bardzo szczery. Kiedyś szarpnął na sobie mundur i oświadczył, wzdycha-
jąc, Ŝe ma nadzieję, iŜ wojna szybko się skończy i będzie mógł wrócić do
inŜynierii. Powiedział, Ŝe dni Kuomintangu są policzone, i mama miała
wtedy wraŜenie, Ŝe odsłania swoje najprawdziwsze myśli.
Nie miała wątpliwości, Ŝe Huige szczerze ją lubi, ale była ciekawa,
czy za jego działaniami kryje się takŜe polityczna motywacja. Wniosko-
wała z jego zachowania, Ŝe chce przez nią przekazać komunistom wia-
domość: „Nie lubię Kuomintangu i jestem gotów wam pomóc”.
Stali się milczącymi wspólnikami. Kiedyś mama zasugerowała, Ŝe
mógłby poddać się komunistom wraz ze swoimi jednostkami (co zdarzało
się dość powszechnie), na co odrzekł, Ŝe jest oficerem sztabowym i nie
dowodzi Ŝadnymi jednostkami. Spytała więc, czy nie mógłby zasugero-
wać tego swojemu dziadkowi, ale odpowiedział smutno, Ŝe starszy pan
chybaby go zastrzelił za coś takiego.
Mama poinformowała o sytuacji Yuwu, a on powiedział, Ŝeby pielę-
gnowała tę znajomość. Niedługo potem Yuwu polecił jej, Ŝeby poprosiła
Huige o przejaŜdŜkę za miasto jego jeepem. Jeździli na takie wycieczki
trzy czy cztery razy i kiedy dojeŜdŜali do prymitywnej glinianej toalety,
za kaŜdym razem mówiła, Ŝe musi tam pójść. Wiadomość wkładała do
dziury w ścianie toalety, a Huige czekał w jeepie. Nigdy o nic nie pytał.

112
W rozmowach coraz częściej wyraŜał niepokój o swoją rodzinę i o same-
go siebie. Aluzyjnie napomknął, Ŝe komuniści mogą go skazać: „Boję się,
Ŝe niedługo sam będę biedną duszą, błąkającą się za zachodnią bramą”.
(UwaŜano, Ŝe umarli trafiają do Zachodniego Nieba, bo jest to miejsce
wiecznego spokoju. RównieŜ miejsca egzekucji w Jinzhou, jak i w in-
nych miastach Chin, leŜały za zachodnią bramą). Kiedy to mówił, patrzył
mamie pytająco w oczy, jakby oczekiwał zaprzeczenia.
Mama była pewna, Ŝe z powodu jego przysług komuniści go oszczę-
dzą, powiedziała więc bez cienia wątpliwości: „Nie myśl tak!” — czy
moŜe: „Tobie to się na pewno nie zdarzy!”.

PołoŜenie Kuomintangu pogarszało się przez całe późne lato — i to


nie tylko z powodu działań wojennych. Szalała korupcja. Inflacja wzrosła
do niewyobraŜalnych rozmiarów; pod koniec 1947 roku wynosiła sto
tysięcy procent, a w końcu 1948 roku na obszarach kontrolowanych
przez Kuomintang wynosiła prawie trzy miliony procent. Cena sorgo,
jedynego dostępnego ziarna, wzrosła w Jinzhou siedemdziesięciokrotnie
w ciągu jednej nocy. Sytuacja ludności cywilnej z kaŜdym dniem stawała
się coraz bardziej rozpaczliwa i z kaŜdym dniem coraz więcej Ŝywności
szło na potrzeby wojska — a dowódcy sprzedawali ją na czarnym rynku.
NajwyŜsze dowództwo Kuomintangu było podzielone, jeśli chodzi o
strategię. Chiang Kai-shek zalecił opuszczenie Mukdenu, największego
miasta w MandŜurii, i skoncentrowanie wysiłków na utrzymaniu Jinzhou,
ale nie był w stanie zmusić swoich najwyŜszych generałów do przyjęcia
jakiegokolwiek spójnego planu. Wyglądało na to, Ŝe pokłada nadzieje
jedynie w interwencji amerykańskiej na większą skalę. Jego sztab był
nastrojony defetystycznie.
We wrześniu Kuomintang miał tylko trzy mocne punkty w MandŜurii:
Mukden, Changchun (była stolica Manzhuguo, Xinjing) i Jinzhou —
oraz czterysta pięćdziesiąt kilometrów linii kolejowych łączących te mia-
sta. Komuniści okrąŜali je w tym samym czasie i Kuomintang nie wie-
dział, gdzie nastąpi główny atak. Okazało się, Ŝe miało to być Jinzhou,
najbardziej wysunięte na południe i będące centrum strategicznym, bo
jeśli ono padnie, to pozostałe dwa miasta zostaną odcięte od dostaw.
Komuniści mogli niezauwaŜalnie przemieszczać ogromne liczby ludzi,

113
podczas gdy Kuomintang był uzaleŜniony od linii kolejowych (w mniej-
szym stopniu od transportu lotniczego), a kolej była przedmiotem bezu-
stannych ataków.
Atak na Jinzhou rozpoczął się dwunastego września 1948 roku. Ame-
rykański dyplomata, John F. Melby, lecąc do Mukdenu, zapisał pod datą
dwudziestego trzeciego września: „WzdłuŜ północnego korytarza do
MandŜurii artyleria komunistów systematycznie obraca w ruinę lotniska
w Chinchow (Jinzhou)”. Następnego dnia, dwudziestego czwartego
września, komuniści zbliŜyli się jeszcze bardziej. Dobę później Chiang
Kai-shek rozkazał generałowi Wei Lihuangowi wyjechać z Mukdenu z
piętnastoma dywizjami i ruszyć miastu na odsiecz. Jednak generał Wei
wahał się i dwudziestego szóstego września komuniści praktycznie odcię-
li Jinzhou.
Pierwszego października okrąŜenie wokół Jinzhou zamknęło się. Tego
dnia padł teŜ Yixian, rodzinne miasto mojej babki, leŜące czterdzieści
kilometrów na północ. Chiang Kai-shek poleciał do Mukdenu, Ŝeby oso-
biście objąć dowództwo. Rozkazał siedmiu dodatkowym dywizjom, by
włączyły się do bitwy o Jinzhou, ale nie był w stanie spowodować, Ŝeby
generał Wei ruszył się z Mukdenu przed dziewiątym października. Jed-
nak i wtedy dywizji było razem jedenaście, nie piętnaście. Szóstego paź-
dziernika Chiang Kai-shek poleciał do Huludao i rozkazał tamtejszym
jednostkom ruszać na odsiecz Jinzhou. Niektóre ruszyły, lecz w niepeł-
nym składzie, i wkrótce zostały odcięte i rozbite.
Komuniści byli gotowi przejść od szturmu na Jinzhou do oblęŜenia.
Yuwu poprosił mamę, Ŝeby podjęła się niebezpiecznej misji: przemyce-
nia detonatorów do jednego ze składów amunicji — właśnie tego, który
słuŜył dywizji Huige. Skład znajdował się na duŜym dziedzińcu. Jego
ściany były od góry pokryte drutem kolczastym, podobno pod wysokim
napięciem. KaŜdy, kto tam wchodził albo wychodził, był przeszukiwany.
śołnierze, którzy mieszkali w tym kompleksie, większość czasu spędzali
na graniu i piciu. Czasami sprowadzano prostytutki i oficerowie urządzali
tańce w zaimprowizowanym klubie. Mama powiedziała Huige, Ŝe chcia-
łaby tam pójść i popatrzeć na tańce. Zgodził się, nie zadając Ŝadnego
pytania.
Następnego dnia męŜczyzna, którego nigdy przedtem nie widziała,
wręczył jej detonatory. WłoŜyła je do torby i pojechała do składu z Hu-
ige. Nie rewidowano ich. Kiedy weszli do środka, poprosiła go, Ŝeby ją

114
oprowadził. Torbę, zgodnie z instrukcją, zostawiła w samochodzie. Dzia-
łacze podziemia mieli się zająć detonatorami, kiedy ona i jej partner od-
dalą się od samochodu. W środku mama umyślnie się nie spieszyła, Ŝeby
dać tamtym więcej czasu. Huige był uszczęśliwiony, Ŝe moŜe oddać jej
przysługę.
Tej nocy miastem wstrząsnęła gigantyczna eksplozja. Detonacje szły
łańcuchem, pociski i dynamit rozświetlały niebo jak podczas pokazu
fajerwerków. Ulica, na której był magazyn, stanęła w płomieniach. W
promieniu około czterdziestu pięciu metrów z okien powypadały szyby.
Następnego dnia Huige zaprosił mamę do posiadłości rodu Ji. Oczy miał
puste, twarz nie ogoloną. Najwyraźniej nie zmruŜył oka. Powitał ją z
nieco większym dystansem niŜ zazwyczaj.
Po chwili cięŜkiego milczenia zapytał, czy słyszała wiadomości. Wy-
raz jej twarzy musiał potwierdzić jego najgorsze obawy — to on sam
przysłuŜył się w ten sposób swojej własnej dywizji. Powiedział mamie,
Ŝe ma być dochodzenie. „Ciekaw jestem — westchnął — czy ta eksplozja
urwie mi głowę, czy moŜe przyniesie mi nagrodę?”. Mamie było go Ŝal i
powiedziała uspokajającym tonem: „Ponad wszelką wątpliwość jesteś
poza podejrzeniami. Na pewno będziesz nagrodzony”. Huige wstał i za-
salutował regulaminowo. „Dziękuję za obietnicę” — powiedział.
Od tej chwili artyleria komunistyczna zaczęła ostrzał miasta. Kiedy
mama po raz pierwszy usłyszała gwizd przelatujących obok pocisków,
była trochę przestraszona. Ale potem, kiedy ostrzał nasilił się, przywykła
do tego. Brzmiało to jak nieustanny grzmot. Jakiś rodzaj fatalistycznej
obojętności ogarnął większość ludzi. OblęŜenie złamało takŜe sztywny
mandŜurski rytuał doktora Xia; po raz pierwszy wszyscy domownicy
jadali razem, kobiety i męŜczyźni, słuŜący i ich państwo. Poprzednio
jadali co najmniej w ośmiu grupach i kaŜda inny rodzaj poŜywienia. Kie-
dyś, gdy siedzieli przy stole, przygotowując się do obiadu, przez okno
wleciał pocisk, przeleciał nad kang, na którym bawił się synek Yulina, i z
łoskotem zatrzymał się pod stołem. Na szczęście, jak wiele innych poci-
sków, i ten był niewypałem.
Kiedy zaczęło się oblęŜenie, nie moŜna juŜ było dostać jedzenia, na-
wet na czarnym rynku. Za milion kuomintangowskich dolarów z trudem
udałoby się kupić funt sorgo. Jak wiele rodzin, które było na to stać, bab-
cia zrobiła zapasy sorgo i soi, a mąŜ jej siostry, „Lojalny” Peie, uŜył swo-
ich koneksji, Ŝeby zdobyć jeszcze coś ekstra. Podczas oblęŜenia osioł

115
naleŜący do rodziny został zabity odłamkiem szrapnela, więc go zjedli.
Ósmego października komuniści sprowadzili prawie ćwierć miliona
ludzi na pozycje szturmowe. Ostrzał stał się jeszcze gęstszy. Był takŜe
bardzo celny. Naczelny dowódca Kuomintangu generał Fan Hanjie po-
wiedział, Ŝe pociski chyba za nim chodziły, gdziekolwiek się ruszył.
Unieruchomiono wiele stanowisk artyleryjskich, a fortece niedokończo-
nego systemu obronnego znajdowały się pod ciągłym ogniem. Podobnie
tory kolejowe i drogi. Kable telefoniczne zostały przecięte i wyłączono
elektryczność.
Trzynastego października padła zewnętrzna obrona miasta. Ponad sto
tysięcy jednostek Kuomintangu na łeb, na szyję wycofywało się do cen-
trum miasta. Tej nocy grupa kilkunastu brudnych, niechlujnych i rozczo-
chranych Ŝołnierzy zaczęła dobijać się do domu Xia. ZaŜądali jedzenia.
Nie jedli od dwóch dni. Doktor Xia przywitał ich uprzejmie, a Ŝona Yuli-
na natychmiast wstawiła wielki garnek z makaronem z sorgo. Kiedy się
ugotował, postawiła garnek na kuchennym stole i ruszyła do pokoju
obok, Ŝeby poprosić Ŝołnierzy. Gdy się odwróciła, w garnku wylądował
pocisk — i eksplodował, rozbryzgując makaron po całej kuchni. śona
Yulina zanurkowała pod wąski stół stojący przed kang. Jakiś Ŝołnierz ją
wyprzedził, ale złapała go za nogę i odepchnęła. Babcia była przeraŜona.
„A co by było — zasyczała, kiedy Ŝołnierze nie słyszeli — gdyby pocią-
gnął za cyngiel karabinu?”.
Do samego końca oblęŜenia ostrzał był zdumiewająco celny: zostało
trafionych tylko kilka zwykłych domów. Ludzie cierpieli bardziej od
poŜarów, wybuchających od pocisków, brakowało wody, Ŝeby je gasić.
Niebo zasłaniał gęsty, ciemny dym i niewiele było widać, nawet w świe-
tle dnia. Ryk artylerii ogłuszał. Mama słyszała jęczących ludzi, ale nigdy
nie było wiadomo, skąd dochodzą jęki ani co się stało.
Czternastego października zaczęła się ostateczna ofensywa. Dziewięć-
set dział artyleryjskich bez przerwy ostrzeliwało miasto. Większość
członków rodziny pochowała się w prowizorycznych schronach, które
wcześniej wykopali, ale doktor Xia nie chciał wyjść z domu. Spokojnie
siedział na kang, przy oknie, w rogu swojego pokoju, i modlił się do
Buddy. W pewnym momencie do pokoju wbiegło czternaście kotów. Był
tym zachwycony: „Miejsce, w którym koty szukają schronienia, jest

116
szczęśliwe”, powiedział. Ani jeden pocisk nie wpadł do jego pokoju i
koty przeŜyły. Jedyną osobą poza doktorem, która nie chciała zejść do
schronu, była prababcia — skuliła się pod dębowym stołem stojącym
obok kang w jej pokoju. Kiedy bitwa ucichła, koce i kołdry, którymi
przykryty był stół, były podziurawione jak sita.
Podczas jednego z obstrzałów mały synek Yulina, który był wtedy w
schronie, chciał siusiu. Jego matka wzięła go na dwór, a w kilka sekund
później ściana, pod którą przedtem siedziała, zawaliła się. Mama i babcia
musiały przyjść ukryć się w domu. Mama skuliła się koło kang w kuchni,
ale wkrótce szrapnel uderzył w ceglaną ścianę piecyka kang i cały dom
zaczął się trząść. Wybiegła do ogrodu na tyłach domu. Niebo było czarne
od dymu. Pociski gwizdały w powietrzu i wszędzie tryskały odbite ryko-
szetem odłamki, odbijając się od ścian dookoła. Huk był taki, jakby siekł
potęŜny deszcz, przez który przebijały się jęki i krzyki.
Nad ranem następnego dnia do domu wpadła grupa Ŝołnierzy Ku-
omintangu, wlokąc za sobą około dwudziestu przeraŜonych cywilów
róŜnej płci i wieku — byli to mieszkańcy sąsiednich domów. śołnierze
zachowywali się bez mała histerycznie. Przyszli ze stanowiska artyleryj-
skiego w świątyni, po drugiej stronie ulicy, które właśnie zostało ostrze-
lane z dokładnością co do centymetra. Wrzeszczeli na cywilów, Ŝe wi-
docznie wydali to stanowisko, i chcieli się dowiedzieć, kto dawał znaki.
Kiedy nikt nie odpowiadał, złapali mamę, popchnęli pod ścianę i na nią
padło oskarŜenie o nadawanie sygnałów. Babcia była przeraŜona, w po-
śpiechu wydobyła jakieś złote drobiazgi i zaczęła wtykać je Ŝołnierzom
do rąk. I ona, i doktor Xia padli przed nimi na kolana i błagali, Ŝeby pu-
ścili mamę. śona Yulina mówiła, Ŝe nigdy przedtem nie widziała doktora
tak bardzo przestraszonego. Mówił do Ŝołnierzy: „To moja dziewczynka.
Proszę, wierzcie mi, ona tego nie zrobiła...”.
śołnierze wzięli złoto i puścili mamę, ale poprowadzili wszystkich
pod bagnetami do dwóch pokoi i tam ich zamknęli — Ŝeby juŜ więcej nie
dawali znaków, jak powiedzieli. W pokoju było ciemno choć oko wykol,
i wszyscy byli przestraszeni. Ale wkrótce ostrzał zelŜał. Hałas na ze-
wnątrz miał juŜ inny charakter. Świst pocisków mieszał się z wybuchami
ręcznych granatów i szczękiem bagnetów. Jacyś ludzie krzyczeli:

117
„OdłóŜcie broń, a oszczędzimy wasze Ŝycie!” — a potem usłyszeli mro-
Ŝący krew w Ŝyłach wrzask gniewu i bólu. Strzały i wrzaski zbliŜyły się
do domu i słychać było buty stukające o kocie łby — ulicą uciekali Ŝoł-
nierze Kuomintangu.

W końcu hałas nieco ucichł i rodzina Xia usłyszała stukanie do bocz-


nej bramy domu. Doktor Xia ostroŜnie podszedł do drzwi i uchylił je —
Ŝołnierze Kuomintangu juŜ odeszli. Potem podszedł do bocznych drzwi i
spytał: „Kto tam?”. Jakiś głos odpowiedział: „Jesteśmy armią ludu. Przy-
szliśmy was oswobodzić”. Doktor Xia otworzył i weszło szybko kilku
ludzi w workowatych mundurach. W ciemności mama zauwaŜyła, Ŝe na
lewym rękawie kaŜdy ma zawiązany biały płócienny ręcznik, jak przepa-
skę, i Ŝe trzymają broń w pogotowiu, z bagnetami. „Nie bójcie się —
powiedzieli. — Nie zrobimy wam nic złego. Jesteśmy waszą armią, ar-
mią ludu”. Powiedzieli, Ŝe chcą przeszukać dom, chodzi im o Ŝołnierzy
Kuomintangu. Nie była to prośba, ale było to powiedziane grzecznie. Nie
przewrócili domu do góry nogami, nie poprosili o jedzenie i niczego nie
ukradli. Po przeszukaniu odeszli, kierując do wszystkich uprzejme po-
Ŝegnanie.
Dopiero kiedy Ŝołnierze weszli do domu, do rodziny dotarło, Ŝe ko-
muniści zdobyli miasto. Mama nie posiadała się z radości. Tym razem w
ogóle jej nie przeszkadzały ich podarte, zakurzone mundury.
Wszyscy ludzie, którzy schronili się w domu Xia, bali się wracać, Ŝe-
by zobaczyć, czy ich domy nie są uszkodzone lub obrabowane. Rzeczy-
wiście jeden z domów został zrównany z ziemią, a cięŜarna kobieta, która
w nim została, zginęła.
Wkrótce po odejściu sąsiadów znów zapukano do bocznej bramy.
Mama otworzyła i zobaczyła kilku Ŝołnierzy Kuomintangu. Byli w Ŝało-
snym stanie, w ich oczach tlił się strach. ZłoŜyli koutou babci i doktorowi
i błagali o cywilne ubrania. Gdy dano im jakieś stare ubrania, pospiesznie
wciągnęli je na mundury i poszli.
O brzasku Ŝona Yulina otworzyła frontową bramę. Obok leŜało kilka
trupów. Krzyknęła z przeraŜenia i wbiegła z powrotem do domu. Mama
usłyszała jej krzyk i wyszła zobaczyć, o co chodzi. Na całej ulicy leŜały
ciała, wiele było bez głów, bez rąk lub innych członków; z niektórych
wylewały się wnętrzności, inne były jedną krwawą bryłą. Kawały ciała,

118
ręce i nogi zwisały ze słupów telegraficznych. Otwarte kanały były pełne
krwawej wody, ludzkich ciał i gruzu.
Bitwa o Jinzhou była bardzo zawzięta. Ostatni atak trwał trzydzieści
jeden godzin i pod wieloma względami był momentem zwrotnym w woj-
nie domowej. Zabito dwadzieścia tysięcy Ŝołnierzy Kuomintangu, a
osiemdziesiąt wzięto do niewoli. Złapano takŜe nie mniej niŜ osiemnastu
generałów, wśród nich naczelnego wodza sił Kuomintangu w Jinzhou,
generała Fan Hanjie, który próbował uciec przebrany za cywila. Kiedy
jeńców wojennych prowadzono ulicami do tymczasowych obozów, ma-
ma zobaczyła swoją przyjaciółkę wraz z męŜem, oficerem Kuomintangu
— oboje szli owinięci kocami z powodu porannego chłodu.
Komuniści nie zabijali nikogo, kto złoŜył broń, i dobrze traktowali
jeńców. To przeciągało na ich stronę szeregowych Ŝołnierzy, którzy czę-
sto pochodzili z biednych wiejskich rodzin.
Nie załoŜyli teŜ obozów jenieckich. Zatrzymali tylko oficerów śred-
niej i wyŜszej rangi. Resztę jeńców natychmiast wypuścili. Organizowali
dla Ŝołnierzy spotkania „gorzkich Ŝalów”, na których zachęcali ich, Ŝeby
opowiedzieli o swoim cięŜkim Ŝyciu bezrolnych wieśniaków. Rewolucja,
mówili, jest po to, Ŝeby dać ludziom ziemię. śołnierze mogli wybierać:
albo jadą do domów, i wtedy dostawali pieniądze na podróŜ, albo zostają
z komunistami, pomagają im zwycięŜyć Kuomintang i sami w ten sposób
przyczyniają się do tego, Ŝeby nikt nigdy nie odebrał im ziemi. Więk-
szość z własnej woli przyłączała się do armii komunistycznej. Niektórzy
z powodu toczącej się wojny nie mogli dostać się do swoich domów. Z
pradawnej chińskiej wiedzy o prowadzeniu wojen Mao nauczył się, Ŝe
najskuteczniejszym sposobem podboju jest podbój ludzkich serc i umys-
łów. Taktyka ta okazała się bardzo skuteczna. Po bitwie o Jinzhou coraz
więcej Ŝołnierzy Kuomintangu po prostu pozwalało się brać do niewoli.
Podczas wojny domowej ponad milion siedemdziesiąt pięć jednostek
Kuomintangu poddało się i przeszło na stronę komunistów. W ostatnim
roku tej wojny straty poniesione przez Kuomintang w bitwach wyniosły
mniej niŜ dwadzieścia procent wszystkich strat.
Jeden z najwyŜszych dowódców wzięty do niewoli miał córkę, która
była w zaawansowanej ciąŜy. Spytał komunistycznego dowódcę, czy
moŜe z nią zostać w Jinzhou. Ten odpowiedział, Ŝe nie byłoby to stosow-
ne, Ŝeby ojciec pomagał córce przy porodzie, i Ŝe przyśle „towarzyszkę”

119
do pomocy. Kuomintangowski dowódca pomyślał, Ŝe komunista mówi
mu to po to, Ŝeby pojechał tam, gdzie mu kaŜą. Ale później dowiedział
się, Ŝe jego córka była bardzo dobrze traktowana, a owa „towarzyszka”,
jak się okazało, była Ŝoną dowódcy komunistów, tego, który obiecał po-
moc. Postawa komunistów wobec jeńców była wynikiem mieszaniny
politycznej kalkulacji i humanitarnego podejścia do ludzi — i stanowiła
jeden z podstawowych czynników ich zwycięstwa. Celem było nie tylko
zmiaŜdŜenie wrogiej armii, ale doprowadzenie do jej moralnej dezinte-
gracji. Kuomintang został pobity w równym stopniu ogniem z dział, jak i
własną demoralizacją. Po bitwie pierwszą sprawą było doprowadzenie
miasta do porządku, do czego komunistyczni Ŝołnierze natychmiast się
zabrali. Mieszkańcy miasta chętnie im pomagali, chcąc jak najszybciej
uprzątnąć zwłoki i rumowiska. Przez całe dni długie konwoje wozów
załadowanych ciałami zabitych i szeregi ludzi wynoszących w koszach
na plecach gruz ciągnęły za miasto. Kiedy moŜna się juŜ było poruszać
po mieście, mama dowiedziała się, Ŝe wielu jej znajomych nie Ŝyje —
niektórzy zginęli bezpośrednio od pocisków, inni przywaleni ruinami
domów.
Następnego dnia po zdobyciu miasta komuniści wywiesili ogłoszenia,
prosząc mieszkańców, Ŝeby jak najszybciej powracali do normalnego
Ŝycia. Doktor Xia powiesił ładnie udekorowaną tabliczkę na znak, Ŝe
jego apteka jest juŜ otwarta — władze komunistyczne podkreślały potem,
Ŝe był pierwszym lekarzem, który tak zrobił. Większość sklepów została
otworzona dwudziestego października, chociaŜ nie do końca jeszcze wte-
dy uprzątnięto ulice z ciał zabitych. Dwa dni później otworzono szkoły i
normalnie zaczęły pracować urzędy.
Najbardziej pilnym problemem była Ŝywność. Nowy rząd zachęcał
wieśniaków, Ŝeby przyjeŜdŜali do miasta i sprzedawali swoje artykuły. W
mieście podniesiono ceny o tysiąc procent w stosunku do tych, jakie
obowiązywały poza miastem. Ceny sorgo gwałtownie spadły — z milio-
na kuomintangowskich dolarów za funt do dwóch tysięcy dwustu.
Wkrótce zwykły robotnik mógł kupić cztery funty sorgo za dniówkę.
Strach przed głodem zelŜał. Komuniści wprowadzili ulgowe ceny na
ziarno, sól i węgiel dla najuboŜszych. Na coś takiego Kuomintang nigdy
się nie zdobył i ludzie byli pod ogromnym wraŜeniem.

120
Komuniści zdobywali serca mieszkańców miasta takŜe tym, Ŝe Ŝoł-
nierze byli bardzo zdyscyplinowani. Nie rabowali i nie gwałcili, a wielu
zadawało sobie trud, demonstrując wzorowe zachowanie. Był to ostry
kontrast w stosunku do zachowań oddziałów Kuomintangu.
Mieszkańcy pozostawali jednak w stanie skrajnego napięcia — za-
graŜały im amerykańskie samoloty, przelatujące nad miastem. Dwudzie-
stego trzeciego października spore siły Kuomintangu próbowały bezsku-
tecznie odbić Jinzhou, biorąc je w kleszcze od strony Huludao i północ-
nego wschodu. Ale olbrzymie armie zgromadzone wokół Mukdenu i
Changchun szybko zostały pobite i poddały się. Drugiego listopada cała
MandŜuria była juŜ w rękach komunistów.
Bardzo szybko i sprawnie zaprowadzili porządek. Gospodarka zno-
wu ruszyła. Trzeciego grudnia otworzono banki, a następnego dnia
wznowiono dostawy energii elektrycznej. Dwudziestego dziewiątego
wyszło zarządzenie o nowym systemie administracji osiedlowej. Za-
miast komitetów sąsiedzkich miały powstać komitety mieszkańców,
które stały się potem podstawowym narzędziem komunistycznego sys-
temu administracji i kontroli. Następnego dnia pojawiła się bieŜąca wo-
da, a trzydziestego pierwszego grudnia ruszyła kolej.
Komunistom udało się nawet połoŜyć kres inflacji — dawali korzyst-
ne warunki wymiany, wycofując bezwartościowe pieniądze Kuomintangu
i wprowadzając nowe: „Wielki Mur”.
Od czasu gdy weszli do miasta, mama z utęsknieniem czekała, kiedy
znów będzie mogła oddać się pracy dla rewolucji. Po kilku dniach nie-
cierpliwego oczekiwania została zawiadomiona przez reprezentanta
partii, Ŝe ma wyznaczone spotkanie z człowiekiem, który sprawuje pie-
czę nad młodzieŜą w Jinzhou, towarzyszem Wang Yu.
6
„Rozmowy o miłości” —
rewolucyjne małŜeństwo
(1948— 1949)

Pewnego poranka łagodnego, jesiennego dnia, najlepszej pory roku w


Jinzhou, mama wybrała się na spotkanie z towarzyszem Wang. Skończy-
ły się letnie upały, powietrze było chłodniejsze, ale na tyle ciepłe, Ŝe
moŜna było nosić letnie ubrania. Nie było wiatru i kurzu, plag, które na-
wiedzały miasto przez większą część roku.
Mama włoŜyła tradycyjną w kroju, jasnoniebieską suknię z jasnonie-
bieską jedwabną szarfą. Włosy miała krótko obcięte, zgodnie z rewolu-
cyjną modą. Kiedy weszła na dziedziniec nowej kwatery głównej zarządu
prowincji, ujrzała męŜczyznę stojącego pod drzewem, odwróconego do
niej plecami i myjącego zęby na skraju klombu. Poczekała, aŜ skończy, a
kiedy podniósł głowę, zobaczyła, Ŝe ma jakieś dwadzieścia sześć, dwa-
dzieścia osiem lat, ciemną cerę i duŜe, zamyślone oczy. Spostrzegła, Ŝe
workowaty mundur kryje szczupłe ciało, i pomyślała, Ŝe chyba jest od
niej niŜszy. Miał w sobie coś marzycielskiego. „Towarzyszu Wang, je-
stem Xia Dehong ze związku studentów — powiedziała. — Przyszłam
złoŜyć raport o naszej pracy”.
„Wang” był to wojenny pseudonim tego męŜczyzny, który miał zostać
moim ojcem. Przybył do Jinzhou wraz z siłami komunistów kilka dni
wcześniej. Od końca 1945 roku był przywódcą partyzantki na tym obsza-
rze. Teraz sprawował funkcję szefa sekretariatu Partii, był członkiem
Komitetu Partii zarządzającego Jinzhou i wkrótce miał zostać szefem
Wydziału Spraw Społecznych miasta, który obejmował takie dziedziny,
jak edukacja, akcja przeciw analfabetyzmowi, zdrowie, prasa, rozrywka,

122
sport, wychowanie młodzieŜy i sondowanie opinii społecznej. Było to
więc waŜne stanowisko.
Urodził się w 1921 roku w Yibin, w południowo-zachodniej prowin-
cji Sichuanu, prawie dwa tysiące kilometrów od Jinzhou. Yibin, który
miał trzydzieści tysięcy mieszkańców, leŜy w miejscu, gdzie rzeka Min
łączy się z rzeką Złotego Piasku i obie wpadają do Jangcy, największej
rzeki Chin. Okolice Yibin to jeden z najbardziej Ŝyznych terenów Sichu-
anu, znane jako „Niebiański Spichlerz”. Ciepły, mglisty klimat sprawia,
Ŝe jest to idealne miejsce dla plantacji herbaty. Spora część czarnej her-
baty pitej dzisiaj w Anglii pochodzi właśnie stąd.
Ojciec był siódmym z dziewięciorga dzieci. Jego ojciec pracował jako
pomocnik w fabryce włókienniczej od dwunastego roku Ŝycia. JuŜ jako
dorosły człowiek postanowił wraz z bratem, pracującym w tej samej
fabryce, otworzyć własny interes. W ciągu kilku lat ich zakład rozkwitł i
mogli sobie pozwolić na kupno obszernego domu.
Ale właściciel fabryki, w której pracowali, ich dawny szef, zazdrościł
im i załoŜył przeciwko nim sprawę, oskarŜając ich o to, Ŝe ukradli mu
pieniądze na rozruch własnego zakładu. Sprawa ciągnęła się przez sie-
dem lat i bracia byli zmuszeni wydać wszystkie swoje zasoby, próbując
się oczyścić z zarzutu. KaŜdy, kto był związany z sądem, chciał wycisnąć
z nich pieniądze, zachłanność urzędników nie miała granic. Dziadek zo-
stał wtrącony do więzienia. śeby mógł wyjść, ich dawny szef musiałby
poniechać sprawy. Brat dziadka uskładał tysiąc sztuk srebra i zapłacił
mu. To ich jednak zrujnowało i brat dziadka zmarł wkrótce w wieku
trzydziestu czterech lat, z wyczerpania i strapień.
Dziadek znalazł się w sytuacji głowy dwóch rodzin, miał na utrzyma-
niu piętnaście osób. Znowu podjął swój interes i pod koniec lat dwudzie-
stych wiodło mu się juŜ całkiem nieźle. Ale był to okres cięŜkich walk
między generałami, a wszyscy oni nakładali na ludność wysokie podatki.
To właśnie, wraz ze skutkami Wielkiego Kryzysu spowodowało, Ŝe było
prawie niepodobieństwem prowadzić wtedy fabrykę tekstylną. W 1933
roku mój dziadek zmarł z przepracowania i napięć w wieku czterdziestu
pięciu lat. Fabrykę sprzedano, Ŝeby spłacić długi, a rodzina rozproszyła
się. Niektórzy męŜczyźni zostali Ŝołnierzami, choć uwaŜano to za osta-
teczność, jako Ŝe trwały walki i moŜna było łatwo stracić Ŝycie. Bracia i

123
kuzyni poznajdowali sobie róŜne prace, a dziewczęta starały się powy-
chodzić jak najlepiej za mąŜ. Piętnastoletnia kuzynka mojego ojca, do
której był bardzo przywiązany, wyszła za mąŜ za nałogowego palacza
opium, starszego od niej o kilkadziesiąt lat. Kiedy przybyła po nią ślubna
lektyka i zabrano ją z domu, ojciec biegł za nią, nie wiedząc, czy kiedy-
kolwiek w Ŝyciu jeszcze ją zobaczy.
Ojciec uwielbiał ksiąŜki i zaczął czytać klasykę w wieku trzech lat, co
było zupełnie wyjątkowe. Gdy dziadek umarł, musiał rzucić szkołę. Miał
dopiero trzynaście lat i bardzo nie chciał rozstawać się z nauką. Musiał
jednak znaleźć pracę, więc w 1935 roku opuścił Yibin i popłynął Jangcy
do Chongqing, który był duŜo większym miastem. Dwanaście godzin
dziennie pracował jako pomocnik w składzie artykułów spoŜywczych.
Do jego obowiązków naleŜało takŜe dźwiganie olbrzymiej fajki wodnej
szefa, kiedy ten spoczywał w bambusowym fotelu, niesionym na ramio-
nach dwóch męŜczyzn. Chodziło tylko o to, Ŝeby szef mógł się chełpić
faktem, Ŝe stać go na specjalnego słuŜącego do dźwigania fajki, którą
przecieŜ mógł bez trudu postawić obok swojego krzesła. Ojciec nie do-
stawał pensji, tylko dwa bardzo skąpe posiłki dziennie. Kolacji nie do-
stawał i kaŜdego dnia kładł się spać ze skurczami pustego Ŝołądka —
miał wtedy obsesję na punkcie jedzenia.
Jego starsza siostra takŜe mieszkała w Chongqing. Wyszła za mąŜ za
nauczyciela, a kiedy owdowiała, z jej rodziną zamieszkała ich matka.
Pewnego dnia ojciec był tak głodny, Ŝe wszedł do ich kuchni i zjadł zim-
nego słodkiego ziemniaka. Kiedy siostra to zauwaŜyła, wrzasnęła na
niego: „I tak jest mi cięŜko utrzymywać matkę. Nie mogę jeszcze do tego
karmić brata!”. Ojciec poczuł się tak głęboko zraniony, Ŝe wybiegł z
domu i nigdy tam nie wrócił.
Poprosił szefa, Ŝeby mu dawał takŜe kolację. Szef nie tylko mu od-
mówił, ale jeszcze zaczął nim pomiatać. Rozgniewany ojciec powrócił do
Yibin i pracował kolejno w róŜnych magazynach spoŜywczych. Nie tylko
sam cierpiał, ale i wszędzie dookoła widział cierpienie. KaŜdego dnia,
kiedy szedł do pracy, mijał starca sprzedającego zawijane bułeczki. Sta-
rzec ledwo powłóczył nogami, szedł powoli, zgięty we dwoje. Był niewi-
domy. śeby przyciągnąć uwagę przechodniów, śpiewał jakąś rozdziera-
jącą serce piosenkę. Ilekroć ojciec słyszał tę piosenkę, powtarzał sobie,
Ŝe społeczeństwo musi się zmienić.

124
Zaczął się zastanawiać nad jakimś wyjściem. Na zawsze zapamiętał
okoliczności, w jakich po raz pierwszy usłyszał słowo ,komunizm” —
było to w 1928 roku, kiedy miał siedem lat. Gdy bawił się koło domu,
spory tłum zebrał się przy pobliskim skrzyŜowaniu dróg. Przecisnął się
do przodu i zobaczył młodego człowieka siedzącego po turecku na ziemi.
Ręce miał związane z tyłu, a nad nim stał potęŜny męŜczyzna z ogrom-
nym mieczem. Młodemu człowiekowi, choć to dziwne, pozwolono przez
jakiś czas mówić o jego ideałach i o czymś, co się nazywało komunizm, a
potem kat spuścił miecz na jego kark. Ojciec krzyknął i zamknął oczy.
Był wstrząśnięty do głębi, ale spokój i odwaga młodego męŜczyzny w
obliczu śmierci zrobiły na nim ogromne wraŜenie.
W drugiej połowie lat trzydziestych w najbardziej peryferyjnych zauł-
kach Yibin komuniści rozpoczęli tworzenie duŜej siatki podziemnej.
NajwaŜniejszym punktem programu partyjnego był opór wobec Japoń-
czyków. Natomiast taktyka Chiang Kai-sheka polegała na tym, Ŝe nie
reagował ani na zajęcie MandŜurii, ani na coraz głębsze wkraczanie Ja-
pończyków do Chin właściwych — skupił się tylko na próbach unice-
stwienia komunistów. Ale oni zaczęli głosić hasło: „Chińczycy nie zwal-
czają się nawzajem” — i wywarli na Chiang Kai-sheka presję, Ŝeby jed-
nak zajął się walką z Japonią. W grudniu 1936 roku Chiang został po-
rwany przez dwóch swoich generałów, z których jednym był Młody Mar-
szałek, Zhang Xueliang z MandŜurii. Komuniści pomogli mu się uwol-
nić, zaŜądali jednak w zamian obietnicy utworzenia wspólnego frontu
przeciwko Japończykom. Chiang Kai-shek musiał się zgodzić, choć zro-
bił to bez zapału, poniewaŜ wiedział, Ŝe układ ten pozwoli komunistom
przetrwać i wzmocnić swoje siły. „Japończycy to choroba skóry — po-
wiedział — a komuniści to choroba serca”. ChociaŜ komuniści i Kuomin-
tang mieli być teraz sprzymierzeńcami, na większości terenów komuniści
nadal prowadzili własną pracę konspiracyjną.
W lipcu 1937 roku Japończycy rozpoczęli inwazję na Chiny. Ojciec,
jak wielu innych, był oburzony i zrozpaczony tym, co działo się z jego
krajem. Mniej więcej w tym czasie zaczął pracować w księgarni sprzeda-
jącej lewicowe publikacje. Pracował tam jako nocny stróŜ, a nocami po-
chłaniał jedną ksiąŜkę za drugą.
Swoje dochody z księgarni uzupełniał, pracując jako „objaśniacz” na

125
wieczornych seansach w kinie. Wyświetlano wtedy wiele amerykańskich
niemych filmów. Ojciec stał obok ekranu i objaśniał, co się dzieje, po-
niewaŜ filmy były bez głosu lektora i bez chińskich napisów. Przyłączył
się takŜe do antyjapońskiego zespołu teatralnego, a poniewaŜ był szczu-
płym młodym męŜczyzną o delikatnej budowie ciała, grywał role kobie-
ce.
Ojciec uwielbiał ten zespół teatralny. To właśnie przez przyjaciół, któ-
rych tutaj poznał, pierwszy raz nawiązał kontakt z komunistycznym pod-
ziemiem. Stanowisko komunistów wobec inwazji japońskiej i ich idee
sprawiedliwego społeczeństwa rozpaliły jego wyobraźnię. W 1938 roku,
kiedy miał siedemnaście lat, przystąpił do Partii. W tym czasie Kuomin-
tang w Sichuanie był bardzo czujny wobec działalności komunistów.
Nanjing, stolica prowincji, został zdobyty przez Japończyków w grudniu
1937 roku, wobec czego Chiang Kai-shek przeniósł swój rząd do Chon-
gqing. Zintensyfikowało to policyjne akcje w Sichuanie i zespół teatralny
rozwiązano z nakazu policji. Niektórzy przyjaciele ojca zostali areszto-
wani, inni uciekli. Ojciec był zły i przygnębiony, Ŝe niczym nie moŜe się
przysłuŜyć swojemu krajowi.
Kilka lat wcześniej siły komunistów przeszły przez najbardziej odle-
głe części prowincji Sichuan podczas swojego Wielkiego Marszu (9600
km), który ostatecznie zawiódł ich do małego miasta Yan'an na północ-
nym zachodzie. Przyjaciele z zespołu teatralnego bardzo duŜo mówili o
Yan'an jako o miejscu, gdzie panuje duch koleŜeństwa, nie ma korupcji i
praca daje efekty - były to marzenia mojego ojca. Na początku 1940 roku
sam podjął swój wielki marsz do Yan'an. Najpierw dostał się do Chon-
gqing, gdzie jeden z jego szwagrów, oficer w wojsku Chiang Kai-sheka,
wystawił mu list polecający, dzięki któremu przeszedł przez strefy zajęte
przez Kuomintang i przedostał się przez blokadę wokół Yan'an. PodróŜ ta
zajęła mu prawie cztery miesiące. Przybył na miejsce w kwietniu 1940
roku.
Yan'an leŜy na Równinie Lessowej, w odległym i urodzajnym zakątku
północno-zachodnich Chin. Znaczna część miasta, nad którym dominują
dziewięciospadowe pagody, składa się z rzędów grot wykutych w Ŝółtym
klifie. Ojciec zamieszkał w takiej grocie na prawie cztery lata. Mao Zed-
ong i jego mocno uszczuplone siły przybywały tu w róŜnych momentach
pomiędzy 1935 a 1936 rokiem jako do stacji końcowej Wielkiego Mar-
szu i w konsekwencji miasto zostało stolicą ich republiki. Dookoła roz-
ciągały się tereny wroga i największym atutem Yan'an było to, Ŝe leŜało
tak daleko, iŜ trudno je było zaatakować.
126
Po krótkim okresie spędzonym w szkole partyjnej ojciec złoŜył poda-
nie o przyjęcie do najbardziej prestiŜowej instytucji naukowej, do Aka-
demii Marksistowsko-Leninowskiej. Egzamin wstępny był raczej trudny,
ale ojciec zajął pierwsze miejsce — był to rezultat czytania po nocach na
poddaszu księgarni w Yibin. Inni kandydaci byli zdumieni. Większość z
nich pochodziła z duŜych miast, takich jak Szanghaj, i patrzyła na ojca z
góry: był dla nich prostaczkiem. Został najmłodszym pracownikiem na-
ukowym Akademii.
Ojciec uwielbiał Yan'an. Znalazł tu ludzi pełnych entuzjazmu, opty-
mizmu i wiedzących, czego chcą. Przywódcy partyjni Ŝyli skromnie, jak
wszyscy inni — i to teŜ stało w ostrym kontraście ze sposobem Ŝycia
oficerów i urzędników Kuomintangu. Yan'an nie było demokratycznie
zarządzane, ale w porównaniu z miejscem, z którego ojciec przybył, był
to raj uczciwości i równości.
W 1942 roku Mao rozpoczął kampanię „Wprowadzania korekt” i po-
prosił o krytyczną ocenę działalności w Yan'an. Grupa młodych pracow-
ników naukowych, kierowana przez Wang Shiweia, w skład której wcho-
dził ojciec, wywiesiła plakaty, na których krytykowali swoich przywód-
ców, domagali się większej swobody i szerszego prawa do wyraŜania
swoich poglądów. Akcja ta spowodowała burzę i Mao osobiście przybył,
by przeczytać te plakaty.
Nie podobało mu się to, co zobaczył, i przesterował kampanię w stro-
nę polowania na czarownice. Wang Shiwei został oskarŜony o to, Ŝe jest
trockistą i szpiegiem. O ojcu, jako o najmłodszym członku Akademii, Ai
Siqi, główny przedstawiciel marksizmu w Chinach, powiedział, Ŝe „po-
pełnił bardzo naiwny błąd”. Poprzednio Ai Siqi często chwalił mojego
ojca za „błyskotliwy i ostry intelekt”. Ojciec i jego przyjaciele stali się
obiektami bezlitosnej krytyki i zostali zobowiązani do samokrytyki, którą
prowadzili na bardzo gorących zebraniach przez długie miesiące. Powie-
dziano im, Ŝe spowodowali chaos w Yan'an, Ŝe osłabili jedność i dyscy-
plinę partyjną, co moŜe przynieść szkodę wielkiej sprawie wyzwolenia
Chin spod okupacji japońskiej, a takŜe uwolnienia kraju od nędzy i nie-
sprawiedliwości. Przywódcy partyjni po stokroć wpajali im przekonanie
o konieczności absolutnego podporządkowania się Partii dla dobra spra-
wy.
Akademia została zamknięta, a ojciec zaczął uczyć staroŜytnej historii
Chin. Wykładał ją wieśniakom, półanalfabetom świeŜo zmienionym w

127
urzędników partyjnych, w Centralnej Szkole Partyjnej. Ale próba, którą
przeszedł, zmieniła go w nawróconego grzesznika. Jak wielu innych
młodych ludzi, zainwestował w Yan'an swoje Ŝycie, nadzieję i wiarę. Nie
stać go było na to, Ŝeby się łatwo rozczarować. UwaŜał, Ŝe został surowo
potraktowany — ale Ŝe było to sprawiedliwe i dało mu moŜliwość
oczyszczenia duszy dla dobra misji zbawienia Chin. Wierzył, Ŝe jedyny
sposób, w jaki moŜna dokonać tej misji, to dyscyplina, moŜe nawet dra-
styczna, bo wymagająca ofiary osobistej i absolutnego podporządkowa-
nia własnej osoby.
Niemniej zdarzały mu się teŜ nie wymagające takich poświęceń zaję-
cia. Obchodził otaczające miasto okolice, zbierając poezję ludową, i
uczył się elegancko i z wdziękiem tańczyć w zachodnim stylu — było to
bardzo popularne w Yan'an i wielu przywódców partyjnych, wliczając w
to Zhou Enlaia, chętnie się temu oddawało. U podnóŜa suchych, pokry-
tych kurzem wzgórz płynęła meandrami ciemnoŜółta, mulista rzeka Yan,
jeden z dopływów majestatycznej śółtej Rzeki — i tutaj mój ojciec czę-
sto przychodził pływać. Uwielbiał płynąć na plecach, patrząc do góry na
sylwetkę pagody.
śycie w Yan'an było surowe, ale i wesołe. W 1942 roku Chiang Kai-
shek zacisnął blokadę wokół Yan'an. Dostawy Ŝywności, ubrań i innych
niezbędnych rzeczy drastycznie zmalały. Mao wezwał wszystkich, Ŝeby
wzięli się za motyki i za kołowrotki i sami zaczęli wytwarzać podstawo-
we artykuły. Ojciec świetnie prządł.
Został w Yan'an przez cały okres wojny. Pomimo blokady komuniści
utrwalili kontrolę nad wielkimi obszarami, zwłaszcza w północnych Chi-
nach, za liniami Japończyków. Mao dobrze planował: komuniści zdobyli
przestrzeń, która dawała im swobodę ruchu i oddechu. Pod koniec wojny
w taki czy inny sposób sprawowali kontrolę nad obszarem zamieszkanym
przez dziewięćdziesiąt pięć milionów ludzi, dwadzieścia procent popula-
cji, na dziewięciu „podstawowych obszarach”. Co nie mniej waŜne, zdo-
byli takŜe doświadczenie w zarządzaniu i prowadzeniu gospodarki w
cięŜkich warunkach. To ich stawiało na dobrych pozycjach — ich moŜli-
wości organizacyjne i system kontroli zawsze były doskonałe.
Dziewiątego sierpnia 1945 roku oddziały radzieckie weszły do pół-
nocno-wschodnich Chin. Dwa dni później chińscy komuniści zaoferowali
im współpracę militarną przeciwko Japonii, ale propozycji nie przyjęto:

128
Stalin wspierał wtedy Chiang Kai-sheka. Tego samego dnia komuniści
wyprawili oddziały i politycznych doradców do MandŜurii — wszyscy
zdawali sobie sprawę, Ŝe ten obszar ma podstawowe znaczenie.
Miesiąc po kapitulacji Japończyków ojcu wraz z małą grupą ludzi ka-
zano opuścić Yan'an i przenieść się do miejscowości Chaoyang w połu-
dniowo-zachodniej MandŜurii, około 1200 kilometrów na wschód, nieda-
leko granicy z Mongolią Wewnętrzną.
W listopadzie, po czteromiesięcznej wędrówce, ojciec i jego grupa
doszli do Chaoyang. PrzewaŜnie były tu gołe wzgórza, okolica podobnie
uboga jak w Yan'an. Obszar ten jeszcze trzy miesiące temu był częścią
państwa Manzhuguo. Mała grupa lokalnych komunistów proklamowała
tu swój rząd. To samo zrobiło kuomintangowskie podziemie. Komuni-
styczny oddział wyprawił się na trzysta siedemdziesiąt pięć kilometrów
od Jinzhou, aresztował kuomintangowskiego gubernatora i wykonał na
nim egzekucję „za spiskowanie w celu obalenia komunistycznego rządu”.
Grupa mojego ojca z pełnomocnictwami z Yan'an przejęła obowiązki
i w przeciągu miesiąca w całym okręgu Chaoyang zaczęła funkcjonować
administracja. Miasto miało sto tysięcy mieszkańców. Ojciec był zastęp-
cą naczelnika. Jednym z pierwszych ruchów nowej władzy było rozlepie-
nie wielkich plakatów, na których nowy rząd ogłosił zasady swojej poli-
tyki: amnestia dla wszystkich więźniów; zamknięcie lombardów — rze-
czy mają być zwrócone darmo ich właścicielom; domy publiczne mają
być zamknięte, a prostytutki mają przez sześć miesięcy Ŝyć z pensji wy-
płacanej im przez właścicieli; wszystkie składy zboŜa mają być otwarte, a
potrzebujący mają dostać ziarno za darmo; wszelkie dobra naleŜące do
Japończyków i kolaborantów zostają skonfiskowane; chiński przemysł i
handel będą chronione.
Polityka ta spotkała się z ogromnym aplauzem. Komuniści działali na
rzecz biednych, którzy stanowili przewaŜającą część populacji. Chaoyang
nigdy nie widziało nawet umiarkowanie przyzwoitego rządu; najpierw
zostało splądrowane przez armie kolejnych wodzów, a potem przez po-
nad dziesięć lat było okupowane i wykrwawiane przez Japończyków.
W kilka tygodni po tym jak ojciec rozpoczął nową pracę, Mao wydał
swoim siłom rozkaz wycofania się z „łatwych do zaatakowania miast” i

129
okolic głównych arterii komunikacyjnych z powrotem na wieś — „naleŜy
opuścić główne drogi i zająć teren po obu ich stronach”, a takŜe „okrąŜyć
miasta od strony wsi”. Jednostka ojca wycofała się z Chaoyang w góry.
Były to okolice prawie gołe, bez roślinności, nie rosło tam nic poza dziką
trawą, od czasu do czasu trafiała się leszczyna i dzikie owoce. W nocy
temperatura spadała do minus trzydziestu sześciu stopni Celsjusza i sza-
lały lodowate zawieruchy. KaŜdy, kogo noc zaskoczyła poza schronie-
niem, zamarzał. Praktycznie nie było teŜ nic do jedzenia. Skończyły się
uniesienia po kapitulacji Japończyków i radość z powodu własnej eks-
pansji na szerokich traktach północnego wschodu — i wydawało się, Ŝe
zwycięstwo komunistów obróci się wniwecz w przeciągu kilku tygodni.
Kiedy ojciec i jego ludzie ulokowali się w chatach biednych wieśniaków
i w jaskiniach, nastroje mieli mroczne.
Zarówno Kuomintang, jak i komuniści manewrowali tak, Ŝeby zająć
jak najlepsze pozycje, przygotowując się do wznowienia otwartej wojny
domowej. Chiang Kai-shek przeniósł swoją stolicę z powrotem do Nan-
kinu i przy pomocy Amerykanów przerzucił do północnych Chin wiele
oddziałów, którym potajemnie wydano rozkaz, aby zajęły jak najszybciej
strategiczne pozycje. Amerykanie przysłali swojego wybitnego generała,
George'a Marshalla, Ŝeby skłonił Chianga do sformowania rządu koali-
cyjnego z komunistami jako słabszym partnerem. Dziesiątego stycznia
1946 roku podpisano rozejm, który wchodził w Ŝycie trzynastego stycz-
nia. Czternastego stycznia siły Kuomintangu weszły do Chaoyang i na-
tychmiast przystąpiły do tworzenia zbrojnych sił policyjnych i sieci wy-
wiadu, uzbrojono takŜe oddziały lokalnych posiadaczy ziemskich. W
sumie udało się im zebrać ponad cztery tysiące ludzi do rozprawy z ko-
munistami w tym regionie. W lutym mój ojciec i jego ludzie musieli
uciekać, wycofując się coraz głębiej w coraz mniej przyjazne okolice.
Najczęściej ukrywali się wśród najuboŜszych wieśniaków. W kwietniu
nie było juŜ dokąd uciekać i musieli się rozdzielić na małe grupki. Party-
zantka była jedynym sposobem na przetrwanie. W końcu ojciec zatrzy-
mał się w miejscu, zwanym Wioską Sześciu Gospodarstw, na pagórko-
watym terenie u źródeł rzeki Xiaoling, około stu kilometrów na zachód
od Jinzhou.
Partyzanci byli bardzo źle uzbrojeni: musieli zdobywać broń na lokal-
nej policji albo „poŜyczać” od oddziałów posiadaczy ziemskich. Innym

130
źródłem byli eksczłonkowie policji i armii Manzhuguo, do których jed-
nak musieli się ostro zabierać, bo mieli oni dobrą broń i doświadczenie
wojskowe. W okolicy, gdzie walczył ojciec, pierwszym posunięciem
politycznym komunistów było obniŜenie podatku dzierŜawnego i odsetek
od długów, jakie wieśniacy spłacali właścicielom ziemskim. Skon-
fiskowali takŜe właścicielom ziemskim ziarno oraz ubrania i rozdali ubo-
gim wieśniakom.
Na początku wszystko szło powoli, ale w lipcu, kiedy sorgo wyrosło
w pełnej okazałości i mogli się w nim kryć, oddziały partyzanckie spo-
tkały się w Wiosce Sześciu Gospodarstw pod ogromnym drzewem, które
rosło ponad świątynią. Ojciec otworzył spotkanie, nawiązując do utworu
podobnego do dziejów Robin Hooda, do Opowieści znad brzegów rzek:
„Oto jest nasz Pałac Sprawiedliwości. Jesteśmy tu po to, aby rozwaŜyć,
jak uchronić lud od zła i zaprowadzić sprawiedliwość w imieniu Nie-
bios”.
Do tego momentu ludzie ojca, walcząc, posuwali się głównie w kie-
runku zachodnim — teren, który przejęli, oraz wioski były zamieszkane
przez Mongołów. W listopadzie 1946 roku, kiedy ścisnęła zima, Kuomin-
tang nasilił ataki. Pewnego dnia ojciec o mało nie został schwytany w
zasadzkę. Po ostrej wymianie ognia udało mu się jednak wyrwać. Ubra-
nie miał porwane na strzępy i penis dyndał mu na zewnątrz spodni, ku
uciesze jego towarzyszy.
Rzadko udawało im się przespać dwie noce pod rząd w tym samym
miejscu, a często musieli je zmieniać po kilka razy w ciągu jednej nocy.
Nie rozbierali się na noc i ich Ŝycie było nieprzerwanym łańcuchem za-
sadzek, okrąŜeń i przebijania się. W oddziale było kilka kobiet i ojciec
zdecydował się przenieść je wraz z rannymi i niezdolnymi do walki w
bezpieczniejsze miejsce na południu, w pobliŜu Wielkiego Muru. Ozna-
czało to długą i niebezpieczną podróŜ przez tereny zajęte przez Kuomin-
tang. KaŜdy hałas mógłby się fatalnie skończyć, więc ojciec rozkazał,
Ŝeby kobiety zostawiły dzieci u wieśniaków. Jedna z nich nie była w
stanie tego uczynić i w końcu ojciec powiedział jej, Ŝe ma do wyboru:
albo zostawi dziecko u wieśniaków, albo czeka ją sąd wojenny. Wtedy je
zostawiła.
W ciągu następnych miesięcy oddział ojca przemieszczał się na
wschód, w stronę Jinzhou i kluczowej linii kolejowej, prowadzącej z
MandŜurii do Chin właściwych. Zanim przybyła regularna armia komu-
nistyczna, przewaŜnie walczyli na wzgórzach. Kuomintang podjął szereg

131
„kampanii unicestwienia” wobec nich, ale bez skutku. Działania oddziału
zaczęły wywierać wpływ na sytuację. Ojciec, który miał wtedy dwadzie-
ścia pięć lat, był tak powszechnie znany, Ŝe wyznaczono cenę za jego
głowę. Afisze „Poszukiwany” z jego podobizną moŜna było zobaczyć
wszędzie w okolicach Jinzhou. Mama widziała te plakaty i wiele o nim
słyszała od krewnych, związanych z siłami bezpieczeństwa Kuomintan-
gu.
Kiedy oddział ojca został zmuszony do wycofania się i powróciły jed-
nostki Kuomintangu, znowu odebrano wieśniakom ubrania i Ŝywność,
którą komuniści skonfiskowali właścicielom ziemskim. W wielu wypad-
kach wieśniaków torturowano lub nawet zabijano, zwłaszcza tych, którzy
zjedli skonfiskowaną Ŝywność — i nie mogli jej zwrócić.
W Wiosce Sześciu Gospodarstw właściciel większości ziemi, niejaki
Jin Tingquan, był takŜe szefem policji i brutalnie zgwałcił wiele miej-
scowych kobiet. Uciekł z Kuomintangiem, a oddział mojego ojca prze-
wodniczył zgromadzeniu, które otworzyło jego dom i spichlerz. Kiedy
powrócił, kazał wieśniakom czołgać się przed sobą i zwrócić wszystko,
co dostali od komunistów. Ci, którzy zjedli Ŝywność, byli torturowani, a
ich domy zniszczono. Pewnego męŜczyznę, który nie chciał składać ko-
utou ani oddać Ŝywności, powoli spalono na śmierć.
Na wiosnę 1947 roku karta się odwróciła i w marcu oddział ojca mógł
z powrotem zająć Chaoyang. Wkrótce cały obszar dookoła był juŜ w ich
rękach. Dla uczczenia tego zwycięstwa odbyła się zabawa z atrakcjami.
Mój ojciec był świetny w układaniu zagadek — anagramów, których
podstawą były nazwiska kolegów; podziwiano go za to bardzo.
Komuniści przeprowadzili reformę rolną. NieduŜej w sumie grupie
właścicieli odebrali ziemię i podzielili ją równo pomiędzy wieśniaków.
W Wiosce Sześciu Gospodarstw wieśniacy nie chcieli brać ziemi Jin
Tingquana, chociaŜ został właśnie aresztowany. Trzymano go pod straŜą,
jednak oni okazywali mu uniŜony szacunek. Ojciec odwiedził wiele ro-
dzin i stopniowo dowiedział się całej prawdy o tym, co się zdarzyło.
Władze Chaoyang skazały Jina na śmierć przez rozstrzelanie. Ale rodzina
człowieka, który został spalony, z poparciem rodzin innych ofiar Jina,
zaŜądała dla niego takiego samego rodzaju śmierci. Kiedy płomienie
zaczęły ogarniać jego ciało, zacisnął zęby i nie wydał jednego jęku do
samego końca. Przedstawiciele władz komunistycznych, przysłani, Ŝeby

132
wykonać egzekucję, nie powstrzymali wieśniaków. ChociaŜ komuniści z
zasady byli przeciwni torturom, jednak przełoŜeni powiedzieli im, Ŝeby
nie przeszkadzali, gdyby wieśniacy w porywie gniewu chcieli dokonać
zemsty.
Ludzie tacy jak Jin byli nie tylko bogatymi posiadaczami ziemskimi.
Sprawowali takŜe absolutną władzę nad Ŝyciem mieszkańców swojej wsi
i uŜywali sobie na nich do woli. Nazywano ich eba (tyranami).
Na niektórych obszarach zabijano takŜe zwykłych posiadaczy ziem-
skich, których nazywano „kamieniami” — przeszkodami na drodze re-
wolucji. Zalecenie wobec „kamieni” mówiło: „Jeśli wydaje się podejrza-
ny, zabić”. Ojciec uwaŜał, Ŝe nie jest to słuszne, i mówił swoim pod-
władnym, a takŜe na publicznych zebraniach, Ŝe tylko tych moŜna ska-
zywać na śmierć, którzy na pewno mają krew na rękach. W raportach do
swoich przełoŜonych pisał, Ŝe Partia nie powinna szafować ludzkim Ŝy-
ciem i Ŝe łatwość wydawania wyroków śmierci moŜe tylko przynieść
szkodę sprawie rewolucji. Częściowo dzięki ludziom takim jak mój oj-
ciec, którzy głośno o tym mówili, w lutym 1948 roku kierownictwo par-
tyjne wydało pilną instrukcję w sprawie połoŜenia kresu aktom przemocy
i okrucieństwa.
W tym czasie główne siły armii komunistycznej podchodziły coraz
bliŜej. Na początku 1948 roku partyzantka ojca połączyła się z regularną
armią. Odpowiadał on teraz za system wywiadowczy, obejmujący obszar
Jinzhou-Huludao. Jego zadaniem było śledzenie, jak przemieszczają się
kolumny wojsk Kuomintangu, i orientacja w ich sytuacji zaopatrzenio-
wej. Wiele informacji, jakie otrzymywał, pochodziło z wewnątrz Ku-
omintangu, od ludzi takich jak Yuwu. To z tych raportów po raz pierwszy
dowiedział się o mojej mamie.

Ten drobny, o marzycielskim wyglądzie młody człowiek, którego


mama zobaczyła, kiedy mył zęby w październikowy poranek, był znany
między kolegami ze swoich wymagań i wybredności. KaŜdego dnia mył
zęby, co było nowością i dla Pozostałych partyzantów, i dla wieśniaków,
w których wioskach walczył. W przeciwieństwie do innych, którzy po
prostu smarkali na ziemię, uŜywał chusteczki i prał ją, kiedy tylko mógł.
Nigdy nie moczył swojego ręcznika do twarzy we wspólnych miskach,
poniewaŜ panowały choroby oczu. Poza tym był znany jako osoba uczona,

133
miłośnik ksiąŜek, i zawsze miał ze sobą tomik klasycznej poezji, nawet
podczas walki.
Kiedy mama po raz pierwszy zobaczyła afisze z „Poszukiwanym” i
kiedy pierwszy raz słyszała o nim od swoich krewnych, czuła, Ŝe w rów-
nym stopniu boją się go i podziwiają. Teraz w ogóle nie była zawiedzio-
na tym, Ŝe ten legendarny partyzant nie ma w sobie nic z wojownika.
Ojciec takŜe słyszał o odwadze mamy i o tym, Ŝe ta siedemnastoletnia
dziewczyna wydaje rozkazy męŜczyznom. Wspaniała i emancypowana
kobieta, pomyślał, chociaŜ wyobraŜał sobie, Ŝe będzie miała w sobie coś
ze smoka. Ku swojemu zachwytowi zobaczył, Ŝe jest śliczna i kobieca, a
nawet nieco kokieteryjna. Formułowała zdania w sposób spokojny, ła-
godny i zarazem perswazyjny, a takŜe, co w Chinach było rzadkością,
bardzo precyzyjnie. Była to dla niego niezwykle waŜna cecha, poniewaŜ
nienawidził tradycyjnie przeładowanego ozdobnikami, nieodpowiedzial-
nego i mglistego sposobu wyraŜania się.
Mama zauwaŜyła, Ŝe Wang często się śmieje i ma błyszczące, białe
zęby — podczas gdy większość partyzantów miała ciemne i popsute.
Była teŜ zauroczona treścią rozmowy, uderzyło ją jego oczytanie i wiedza
— to absolutnie nie był człowiek, który mógłby pomylić Flauberta z
Maupassantem.
Kiedy mama powiedziała, Ŝe przyszła złoŜyć raport na temat pracy w
związku studentów, zapytał ją, jakie ksiąŜki studenci czytają. Na to mama
wręczyła mu listę i spytała, czy mógłby przyjść z wykładem na temat
filozofii i historiozofii marksistowskiej. Zgodził się i spytał, jak wiele
osób z nią studiuje, a ona natychmiast podała dokładną liczbę. Zapytał,
jak wiele z nich popiera komunistów — a ona znowu oszacowała to bar-
dzo dokładnie.
Kilka dni później rozpoczął się cykl wykładów. Wang przerabiał ze
studentkami prace Mao i objaśniał im niektóre z jego podstawowych
pojęć teoretycznych. Był świetnym wykładowcą, doskonale mówił i
dziewczęta, łącznie z mamą, były nim oczarowane.
Pewnego dnia powiedział studentkom, Ŝe Partia organizuje wycieczkę
do Harbinu, tymczasowej stolicy komunistów w północnej MandŜurii.
Harbin w duŜej mierze został zbudowany przez Rosjan i miał opinię „Pa-
ryŜa Wschodu” — z powodu szerokich bulwarów, stylowych budynków,
eleganckich sklepów i kawiarni w europejskim stylu. Wycieczka miała na

134
celu zwiedzanie, ale jej prawdziwym powodem było to, Ŝe Kuomintang
starał się ponownie odbić Jinzhou i władze partyjne chciały zabrać z mia-
sta zarówno prokomunistycznych studentów i nauczycieli, jak zawodową
elitę, np. lekarzy, na wypadek gdyby miasto znowu zostało zajęte. Mama
i pewna liczba jej przyjaciół byli na liście stu siedemdziesięciu osób wy-
branych do wywiezienia z miasta.
Pod koniec listopada, bardzo podekscytowana, wyjechała pociągiem
na północ. To właśnie w pokrytym śniegiem Harbinie, z jego stylowymi,
starymi budynkami, z atmosferą niespiesznej zadumy i poezji unoszącej
się w powietrzu, rodzice zakochali się w sobie. Ojciec napisał tu dla ma-
my przepiękne wiersze. Nie tylko były utrzymane w eleganckim, kla-
sycznym stylu, co wskazywało na godną uwagi znajomość rzeczy, ale
jeszcze przy okazji mama odkryła, Ŝe ojciec jest znakomitym kaligrafem,
co sprawiło, Ŝe jej szacunek dla niego jeszcze bardziej wzrósł.
W wigilię Nowego Roku zaprosił mamę i jej przyjaciółkę do swojej
kwatery. Mieszkał w starym rosyjskim hotelu, wyjętym jakby wprost z
bajki, z dachem w jasnym kolorze, ozdobną attyką i delikatnymi sztuka-
teriami wokół okien werandy. Kiedy mama przyszła, zobaczyła stojącą
na rokokowym stoliku butelkę, na której obcym alfabetem było napisane:
szampan. Ojciec nigdy przedtem nie pił szampana; czytał o nim tylko w
ksiąŜkach zagranicznych autorów.
W tym czasie studentki, koleŜanki mamy, juŜ wiedziały, Ŝe tych dwo-
je jest zakochanych. Mama, będąc przewodniczącą studentek, często
wychodziła zdać mojemu ojcu raport i nie uszło to niczyjej uwagi, Ŝe nie
wracała do bardzo późnych godzin. Ojciec miał kilka innych adoratorek,
łącznie z przyjaciółką mamy, która była z nimi tego wieczoru, ale przyja-
ciółka mogła się domyślić ze sposobu, w jaki patrzył na mamę, z jego
docinków i z tego, Ŝe chwytał kaŜdą okazję, Ŝeby być fizycznie blisko
niej, Ŝe Wang kocha mamę. Kiedy wychodziła z hotelu około północy,
wiedziała, Ŝe mama zamierza jeszcze zostać. Ojciec znalazł potem liścik
pod pustą butelką szampana: „Niestety! Nie mam juŜ powodu, Ŝeby dalej
pić szampana! Mam nadzieję, Ŝe dla was ta butelka zawsze będzie peł-
na”.
Tego wieczoru ojciec zapytał mamę, czy jest zaangaŜowana w jakiś
związek. Opowiedziała mu o swoich poprzednich chłopcach i oświadczy-
ła, Ŝe jedynym, którego kochała przedtem, był kuzyn Hu, ale został

135
zgładzony przez Kuomintang. Potem, zgodnie z nowym komunistycznym
kodeksem obyczajowo-moralnym, który zalecał równość kobiety i męŜ-
czyzny w akcie radykalnego odcięcia się od tradycyjnej przeszłości — on
jej opowiedział o swoich poprzednich związkach. Był zakochany w pew-
nej kobiecie w Yibin, ale to się skończyło, kiedy wyjechał do Yan'an.
Miał kilka dziewczyn w Yan'an i podczas pobytu w partyzantce, ale z
powodu wojny nie mógł nawet marzyć o małŜeństwie. Jedna z jego po-
przednich dziewczyn poślubiła Chen Boda, szefa wydziału ojca w Aka-
demii w Yan'an, który potem uzyskał ogromną władzę jako sekretarz
Mao.
Kiedy juŜ wysłuchali nawzajem swoich szczerych wyznań, mój ojciec
powiedział, Ŝe zamierza napisać do Jinzhou, do Komitetu Miejskiego, z
prośbą o pozwolenie na „rozmowę o miłości” (tariianai) z moją mamą, z
nadzieją na małŜeństwo. Taka była obowiązująca procedura. Mama za-
uwaŜyła, Ŝe trochę to przypomina proszenie głowy rodziny o zgodę na
małŜeństwo, i po prawdzie tak właśnie było: Partia Komunistyczna była
nowym patriarchą. Tego wieczoru, po rozmowie, mama dostała od ojca
pierwszy prezent, była to romantyczna powieść rosyjska To tylko miłość.
Następnego dnia mama napisała do domu, donosząc, Ŝe spotkała męŜ-
czyznę, który bardzo jej się podoba. Jednak pierwszą reakcją babci i dok-
tora nie był entuzjazm, ale zatroskanie. Ojciec był przedstawicielem wła-
dzy i jej urzędnikiem, a pomiędzy zwykłymi Chińczykami urzędnicy
mieli zawsze bardzo złą opinię. Poza tym uwaŜano, Ŝe ich arbitralna wła-
dza sprawia, Ŝe nie potrafią traktować kobiet przyzwoicie. Pierwszym
przypuszczeniem babci było, Ŝe ten męŜczyzna jest juŜ Ŝonaty i chce
wziąć mamę na konkubinę — juŜ dawno przekroczył wiek, w jakim w
MandŜurii męŜczyźni się Ŝenią.
Mniej więcej po miesiącu uznano, Ŝe grupa z Harbinu moŜe bezpiecz-
nie powrócić do Jinzhou. Czynniki partyjne oznajmiły ojcu, Ŝe moŜe
przeprowadzić z mamą „rozmowę o miłości”. Prosiło o to takŜe dwóch
innych męŜczyzn, ale ich podania przyszły za późno. Jednym z nich był
Liang, przełoŜony mamy w konspiracji. Był tak rozczarowany, Ŝe popro-
sił o przeniesienie z Jinzhou. Ani on, ani ten drugi męŜczyzna nie wspo-
mnieli mamie słowem o swoich zamiarach.
Gdy ojciec wrócił, powiedziano mu, Ŝe obejmie stanowisko kierowni-
ka Wydziału Spraw Publicznych w Jinzhou. Kilka dni potem mama

136
przyprowadziła go do domu, Ŝeby przedstawić rodzinie. Kiedy wchodził,
babcia odwróciła się do niego plecami, a gdy chciał ją powitać, nie od-
powiedziała. Ojciec miał ciemną skórę i był strasznie chudy — efekt
trudów, jakie przeŜył w partyzantce — i babcia była przekonana, Ŝe prze-
kroczył czterdziestkę, a wobec tego jest rzeczą niemoŜliwą, Ŝeby nie był
Ŝonaty. Doktor Xia traktował go uprzejmie, ale formalnie.
Ojciec nie zabawił wtedy długo. Kiedy wyszedł, babcia zalała się
łzami. śaden urzędnik nie moŜe być porządny, płakała. Ale doktor Xia
wywnioskował po spotkaniu z ojcem i na podstawie opowiadań mamy,
Ŝe komuniści podlegają tak ścisłej kontroli, Ŝe Ŝaden ich urzędnik, taki
jak mój ojciec, nie mógłby oszukiwać. Babcia tylko w połowie została
przekonana. „On pochodzi z Sichuanu. W jaki sposób komuniści mieliby
się o czymkolwiek dowiedzieć, jeśli pochodzi z tak dalekich stron?”.
Ciągle jeszcze miała zastrzeŜenia i wątpliwości, ale reszta rodziny
skłaniała się juŜ ku ojcu. Doktor nawiązał z nim bardzo dobre stosunki i
mogli rozmawiać godzinami. Yulin i jego Ŝona takŜe go lubili. śona
Yulina pochodziła z bardzo biednej rodziny. Jej matka została zmuszona
do nieszczęśliwego małŜeństwa, gdy jej ojciec postawił ją w grze w karty
i przegrał. Jej brat został złapany przez Japończyków w łapance i spędził
trzy lata w obozie pracy przymusowej, co zniszczyło jego organizm.
Od dnia, w którym poślubiła Yulina, musiała wstawać o trzeciej nad
ranem kaŜdego dnia, Ŝeby zacząć przygotowywać róŜne rodzaje posił-
ków, jak tego wymagała skomplikowana mandŜurska tradycja. Babcia
prowadziła dom, i chociaŜ teoretycznie naleŜały do tej samej generacji, to
jednak Ŝona Yulina czuła swoją niŜszość, bo jej mąŜ był zaleŜny od dok-
tora Xia i babci. Mój ojciec był pierwszą osobą traktującą ją jak równą
sobie, co w Chinach było oczywistym zerwaniem z przeszłością, a kilka
razy dał jej i Yulinowi bilety do kina, co było dla nich specjalnym wyda-
rzeniem. Był pierwszym urzędnikiem, który nie traktował ludzi jak po-
wietrze, i Ŝona Yulina czuła, Ŝe komuniści, w stosunku do tego, co było
poprzednio, przynoszą istotną poprawę.
W niecałe dwa miesiące po powrocie z Harbinu mama i ojciec złoŜyli
podania. MałŜeństwo tradycyjne było kontraktem między dwiema rodzi-
nami; nigdy przedtem nie było urzędów stanu cywilnego ani zaświadczeń

137
o ślubie. Teraz dla tych, którzy „przyłączyli się do rewolucji”, Partia
spełniała rolę głowy rodziny. Partyjne kryteria brzmiały „28-7-oddział-l”,
co oznaczało, Ŝe męŜczyzna powinien mieć co najmniej dwadzieścia
osiem lat, od siedmiu lat być w partii i w randze co najmniej dowódcy
oddziału; „jedynka” odnosiła się do jedynej kwalifikacji wymaganej od
kobiety — powinna pracować dla partii przynajmniej przez rok. Ojciec,
według chińskiego sposobu liczenia wieku (rodząc się, masz rok), miał
dwadzieścia osiem lat, był członkiem partii od lat dziesięciu i był w ran-
dze odpowiadającej co najmniej zastępcy dowódcy dywizji. ChociaŜ
mama nie była członkiem partii, to jednak uznano, Ŝe jej praca w konspi-
racji zaspokaja wymagania „jedynki”, zwłaszcza Ŝe od powrotu z Harbi-
nu pracowała na pełnym etacie w organizacji zwanej Federacją Kobiet,
która zajmowała się sprawami kobiet: nadzorowała zwolnienie z mał-
Ŝeństw konkubin i zamknięcie domów publicznych; mobilizowała kobie-
ty do produkowania butów dla armii; organizowała ich kształcenie i za-
trudnienie; informowała je o przysługujących im prawach i pomagała
wprowadzać w Ŝycie zasadę, Ŝe kobiety nie wolno wydawać za mąŜ
wbrew jej woli.
Federacja Kobiet była teraz „jednostką pracy” (danwei) mojej mamy.
Była to instytucja całkowicie podporządkowana Partii, do takich „jedno-
stek” w miastach powinni naleŜeć wszyscy, regulowały bowiem prak-
tycznie wszystkie aspekty Ŝycia pracowników, jak w wojsku. Mama po-
winna mieszkać w budynku naleŜącym do Federacji i powinna uzyskać
jej pozwolenie na zawarcie małŜeństwa. PoniewaŜ jednak ojciec był wyŜ-
szym urzędnikiem, Federacja pozostawiła to jego jednostce pracy. Miej-
ski Komitet Partyjny w Jinzhou szybko wydał pisemne zezwolenie, ale z
powodu stanowiska zajmowanego przez ojca formalności musiały być
takŜe dopełnione przez Komitet Partyjny w prowincji Liaoning Zachodni.
Uznawszy, Ŝe nie będzie Ŝadnych problemów, rodzice wyznaczyli ślub
na czwartego maja, w dzień osiemnastych urodzin mamy.
Tego dnia mama zwinęła swoją matę do spania, spakowała ubrania i
była gotowa przenieść się do kwatery ojca. WłoŜyła swoją ulubioną ja-
snoniebieską suknię z jedwabną jasnoniebieską szarfą. Babcia była prze-
raŜona. Kto to słyszał, Ŝeby panna młoda szła piechotą do domu pana
młodego! MęŜczyzna powinien przysłać po nią lektykę. Jeśli kobieta
idzie pieszo, to znaczy, Ŝe jest niewiele warta i Ŝe męŜczyzna tak na-
prawdę jej nie chce.

138
„A kogo teraz te wszystkie ceremonie obchodzą?” — powiedziała
mama, zwijając matę. Babcia była skonsternowana na myśl o tym, Ŝe jej
córka nie będzie miała wspaniałego, tradycyjnego ślubu. Od chwili kiedy
dziewczynka przychodzi na świat, jej matka odkłada dla niej róŜne rze-
czy, zbierając posag. Zgodnie z tym obyczajem mama miała w wyprawie
ślubnej tuzin pokrytych satyną kołder i poduszek haftowanych w kaczki
mandaryńskie, a takŜe zasłony i ozdobny lambrekin do łóŜka. Ale mama
uwaŜała tradycyjną ceremonię za przestarzałą i niepotrzebną. Oboje, i
mama, i ojciec, chcieli uniknąć tego rytuału, który nie miał nic wspólne-
go z ich uczuciami. Tylko miłość była waŜna dla tych dwojga rewolucjo-
nistów.
Mama poszła, niosąc matę, do mieszkania ojca. Jak wielu urzędników,
mieszkał tam, gdzie pracował — w siedzibie Miejskiego Komitetu Partii.
Pracownicy zajmowali bungalowy z przesuwanymi drzwiami, które ota-
czały duŜy dziedziniec. Zapadał zmierzch i właśnie zamierzali połoŜyć
się do łóŜka; mama klęczała, Ŝeby zdjąć ojcu sandały, kiedy rozległo się
pukanie do drzwi. Jakiś męŜczyzna wręczył ojcu pismo z Pro-
wincjonalnego Komitetu Partii — wynikało z niego, Ŝe jeszcze nie mogą
się pobrać. Tylko zaciśnięte wargi mamy wskazywały, jaka jest nieszczę-
śliwa. Schyliła głowę, w milczeniu zabrała swoją matę i wyszła, mówiąc
ojcu tylko: „Do zobaczenia”. Nie było łez, nie było scen, nawet gniew był
cichy. Ten moment wrył się na stałe w pamięć ojca. Kiedy byłam dziec-
kiem, mawiał do mnie: „Twoja matka miała tyle wdzięku”. I dodawał
Ŝartem: „AleŜ czasy się zmieniły! Ty jesteś inna niŜ twoja matka. JuŜ nie
mogłabyś zrobić czegoś takiego — uklęknąć, Ŝeby zdjąć męŜczyźnie
buty!”.
Zwłokę spowodowały podejrzenia Komitetu Prowincji dotyczące
mamy z powodu jej koneksji rodzinnych. Skierowano do niej bardzo
szczegółowe pytania, w jaki sposób rodzina była związana z kuomintan-
gowską słuŜbą bezpieczeństwa i wywiadem. Powiedziano, Ŝe musi być
absolutnie godna zaufania. Było to tak, jakby miała się oczyścić z zarzu-
tów przed sądem.
Musiała wyjaśniać, jak to było, Ŝe kuomintangowscy oficerowie
trzymali ją za rękę i dlaczego miała tak wielu przyjaciół wśród członków
kuomintangowskiej organizacji młodzieŜowej. Powiedziała, Ŝe jej przy-
jaciele byli nastawieni antyjapońsko i bardzo uświadomieni politycznie.
Powiedziała, Ŝe kiedy w 1945 roku Kuomintang wkroczył do Jinzhou,

139
widzieli w nim prawowitą chińską władzę. Sama mogła wstąpić do tej
organizacji, ale mając czternaście lat była za młoda. Poza tym wielu jej
przyjaciół wkrótce przeszło na stronę komunistów.
Opinie były podzielone: Komitet Partyjny w Jinzhou uznał, Ŝe przyja-
ciele mamy działali z pobudek patriotycznych, ale Komitet Prowincji
traktował ich wyraźnie podejrzliwie. Mamę poproszono, Ŝeby „zakreśliła
granicę” między sobą a swoimi przyjaciółmi. „Zakreślanie granicy” mię-
dzy ludźmi było podstawowym pojęciem, wprowadzonym przez komuni-
stów dla zwiększania przepaści pomiędzy tymi, którzy byli „związani ze
sprawą”, a tymi, którzy nie byli. Nawet zupełnie prywatnych związków
nie zostawiono w spokoju, nie dano im szansy przetrwania. Jeśli mama
chciała wyjść za mąŜ, musiała przestać się spotykać ze swoimi przyja-
ciółmi.
Ale najbardziej bolesne było dla niej to, co się stało z Huige, młodym
pułkownikiem z Kuomintangu. Gdy tylko skończyło się oblęŜenie, po
pierwszej radości z powodu zwycięstwa komunistów, jej najpilniejszą
potrzebą było sprawdzenie, czy wszystko z nim jest w porządku. Biegła
całą drogę przez mokre od krwi ulice do domu rodziny Ji. Nie było tam
juŜ niczego — ani ulicy, ani domów, tylko gigantyczna kupa ruin. Huige
zniknął.
Na wiosnę, kiedy przygotowywała się do zamąŜpójścia, odkryła, Ŝe
Huige Ŝyje i jest uwięziony — w Jinzhou. Podczas oblęŜenia udało mu
się uciec na południe i zatrzymał się w Tianjin, a gdy w styczniu 1949
roku komuniści zdobyli miasto, został złapany i odstawiony z powrotem
do Jinzhou.
Nie uwaŜano go za zwykłego jeńca wojennego. Z powodu wpływów,
jakie jego rodzina miała w Jinzhou, znalazł się w kategorii „węŜy w ich
starych kryjówkach”, co oznaczało miejscowe osobistości o ugruntowa-
nym zasięgu władzy. Tacy byli szczególnie niebezpieczni dla komuni-
stów, poniewaŜ miejscowa ludność była wobec nich lojalna, i ich anty-
komunistyczne inklinacje budziły poczucie zagroŜenia w nowym reŜimie.
Mama była przekonana, Ŝe jeśli inni dowiedzą się o tym, co Huige
zrobił, zostanie potraktowany sprawiedliwie, więc natychmiast zaczęła
apelować w jego sprawie. Jak przewidywała procedura, najpierw musiała
rozmawiać ze swoją bezpośrednią przełoŜoną w Federacji Kobiet, która
następnie powinna się zwrócić do wyŜszych przełoŜonych. Mama nie
wiedziała, kto na końcu tego szeregu ma decydujące słowo. Poszła do

140
Yuwu, który wiedział o jej kontaktach z Huige, a nawet wydawał co do
nich instrukcje, i poprosiła, Ŝeby poręczył za pułkownika. Yuwu napisał
raport, w którym donosił o tym, co Huige zrobił, ale dodał, Ŝe pułkow-
nik działał prawdopodobnie z miłości do mamy i mógł nawet nie wie-
dzieć, Ŝe pomaga komunistom, poniewaŜ zaślepiała go miłość.
Mama poszła do innego przywódcy podziemia, który równieŜ wie-
dział o tym, co zrobił Huige. Ten takŜe nie chciał powiedzieć, Ŝe Huige
pomagał komunistom. Właściwie w ogóle nie chciał wspominać o roli
pułkownika w uzyskiwaniu informacji, bo wtedy jemu przypadała cała
zasługa. Mama twierdziła, Ŝe ona i pułkownik nie byli w sobie zakocha-
ni, jednak nie mogła dostarczyć na to dowodów. Przytaczała zawoalo-
wane pytania i obietnice, jakie wymieniali, ale to znowu zostało uznane
za próbę kupienia sobie „ubezpieczenia” ze strony pułkownika. A wo-
bec takiej postawy partia była szczególnie ostroŜna.
Wszystko to działo się właśnie wtedy, kiedy mama i ojciec przygo-
towywali się do zawarcia małŜeństwa, i przepływało nad ich związkiem
jak ciemna chmura. Niemniej ojciec rozumiał dylemat mamy i sam
uwaŜał, Ŝe Huige powinien być potraktowany uczciwie. Fakt, Ŝe babcia
faworyzowała pułkownika jako kandydata na zięcia, nie wpływał na
jego osąd.
Pod koniec maja przyszło pozwolenie na zawarcie małŜeństwa. Mama
była właśnie na zebraniu Federacji Kobiet, kiedy ktoś wszedł i wetknął
jej do ręki kartkę. Była to wiadomość od szefa Partii, Lin Xiaoxia, bra-
tanka najwyŜszego dowódcy, zarządzającego siłami komunistów w Man-
dŜurii, Lin Biao. Zapisana wierszem, oznaczała, mówiąc krótko: „Władze
prowincji wyraziły zgodę. MoŜesz wyjść z zebrania. Przyjdź szybko i
bierz ślub!”.
Mama starała się wyglądać na osobę spokojną, kiedy podeszła do
kobiety prowadzącej zebranie, która przeczytała wiadomość i skinęła
głową, Ŝe tak, mama moŜe wyjść. Przez całą drogę do kwatery ojca
biegła, a na sobie miała granatowy „leninowski komplet” — mundur,
który nosili pracownicy państwowi, złoŜony z bluzy z dwiema górnymi
kieszeniami, lekko wciętej w talii, noszonej wierzchem na workowate
spodnie. Kiedy otworzyła drzwi, zobaczyła Lin Xiaoxia i innych partyj-
nych szefów z obstawą, którzy takŜe przed chwilą przybyli. Ojciec po-
wiedział, Ŝe posłał doroŜkę po doktora Xia. Lin zapytał: „A co z teścio-
wą?”. Ojciec nic nie odpowiedział. „To nie jest w porządku”, powiedział

141
Lin i wysłał po nią następną doroŜkę. Mama poczuła się bardzo dotknię-
ta, jednak próbowała wytłumaczyć postawę ojca tym, Ŝe tak nienawidzi
kuomintangowskich koneksji rodziny babci. Ale czy to wina jej matki?
Nie przyszło jej na myśl, Ŝe zachowanie ojca jest reakcją na to, jak po-
traktowała go babcia.
Nie było niczego w rodzaju ceremonii ślubnej, tylko małe przyjęcie.
Przyjechał doktor Xia i złoŜył gratulacje młodej parze. Wszyscy usiedli
na jakiś czas i jedli świeŜe kraby, które dostarczył Komitet Miejski, jako
szczególny specjał. Komuniści próbowali wprowadzać skromne ceremo-
nie ślubne, na które tradycyjnie wydawano olbrzymie pieniądze, znacznie
przekraczające sumy, na jakie ludzie mogli sobie pozwolić. Czasami, po
wystawnym ślubie, rodziny bankrutowały. Na ślubie rodziców podano
daktyle i orzeszki, jakie podawano na ślubach w Yan'an, oraz suszone
owoce zwane longan, symbolizujące szczęśliwy związek i synów.
Wkrótce doktor Xia i większość gości wyszła. Grupa kobiet z Federacji
pojawiła się później, po zakończeniu zebrania.
Doktor Xia i babcia nie mieli pojęcia o tym, Ŝe ma być zawarty ślub, a
woźnica pierwszej doroŜki teŜ im nie powiedział, o co chodzi. Babcia
dowiedziała się, Ŝe jej córka właśnie wychodzi za mąŜ, dopiero wtedy,
gdy przyjechała druga doroŜka. Kiedy idąc pospiesznie, pojawiła się na
ścieŜce, którą widać było z okna pokoju ojca, kobiety z Federacji zaczęły
szeptać między sobą i wymknęły się tylnymi drzwiami. Ojciec takŜe
wyszedł. Mama z trudem powstrzymywała łzy. Wiedziała, Ŝe kobiety z
jej grupy pogardzają jej matką nie tylko dlatego, Ŝe jej rodzina miała
kuomintangowskie koneksje, ale takŜe dlatego, Ŝe kiedyś była konkubiną.
Wiele komunistek, pochodzących z niewykształconych chłopskich ro-
dzin, było jak najdalszych od prawdziwej emancypacji i trzymały się
bardzo tradycyjnego sposobu myślenia. W ich pojęciu Ŝadna porządna
dziewczyna nie mogła zostać konkubiną — chociaŜ komuniści Ŝądali,
Ŝeby konkubiny miały taki sam status jak Ŝona i Ŝeby mogły na własne
Ŝądanie rozwiązać „małŜeństwo”. A przecieŜ właśnie te kobiety, z Fede-
racji, miały być tymi, które wdraŜają emancypacyjną politykę partii.
Mama opanowała się i powiedziała swojej matce, Ŝe pan młody musiał
wrócić do pracy. „Komuniści nie mają zwyczaju przerywania pracy z
powodu ślubu. Ja sama teŜ zaraz wracam”. Babcia pomyślała, Ŝe niedba-
ły sposób, w jaki komuniści traktują tak uroczyste okazje jak ślub, jest

142
czymś niespotykanym, ale w końcu łamali juŜ tyle reguł odnoszących się
do tradycyjnych wartości, Ŝe moŜe w końcu to tylko jeszcze jedna na tej
liście.
W tym czasie jednym z zajęć mamy było uczenie pracownic fabryki,
w której sama pracowała w okresie okupacji japońskiej, pisania i czyta-
nia, a takŜe uświadamiania im prawnej równości kobiet i męŜczyzn. Fa-
bryka wciąŜ miała prywatnego właściciela i jeden z przełoŜonych bił
robotnice, kiedy miał na to ochotę. Mama przyczyniła się do tego, Ŝe go
zwolniono, i pomogła robotnicom wybrać taką przełoŜoną, jaka im od-
powiadała. I choć przyniosło jej to spory wzrost znaczenia i autorytetu,
nie przewaŜyło rozczarowania Federacji z powodu innej kwestii.
Jednym z waŜniejszych zadań Federacji było wytwarzanie bawełnia-
nych butów dla armii. Mama tego nie potrafiła, więc robiły je za nią bab-
cia i ciotka. Zdobiły je bogatym haftem i mama z dumą zaprezentowała
w Federacji przepięknie zrobione buty, w liczbie znacznie przekraczają-
cej normę, która ją obowiązywała. Ku jej zaskoczeniu nie było pochwały
za pomysłowość, ale zbesztano ją jak dziecko. Kobietom z Federacji,
pochodzącym ze wsi, nie mogło się pomieścić w głowie, Ŝe ziemia nosi
taką kobietę, która nie wie, jak się robi buty. To tak, jakby ktoś nie wie-
dział, jak jeść. Na zebraniu Federacji została poddana krytyce za swoją
„dekadencką burŜuazyjność”.
Źle się równieŜ układało mamie z niektórymi przełoŜonymi w Federa-
cji. Były to starsze, konserwatywne, wiejskie kobiety, które latami wal-
czyły w partyzantce i miały wszystko za złe ładnym, wykształconym
dziewczynom, takim jak moja matka, które od razu przyciągały uwagę
męŜczyzn. Mama chciała wstąpić do Partii, ale przełoŜone uznały, Ŝe jest
tego niegodna.
Była krytykowana za kaŜdą wizytę w domu. OskarŜano ją, Ŝe jest
„nadmiernie przywiązana do rodziny”, co było potępiane jako „burŜu-
azyjny nawyk”, więc coraz rzadziej widywała się z własną matką.
W tym czasie obowiązywała niepisana zasada, Ŝe tylko sobotnią noc
moŜna spędzić poza miejscem pracy. Mama miała wyznaczone miejsce
do spania w Federacji, której budynek był oddzielony od kwatery ojca
niskim, glinianym murem. W nocy przełaziła przez ten mur, przechodziła
przez mały ogród i spała w pokoju ojca, a nad ranem wracała do swojego
pokoju. Wkrótce jednak to odkryto i ojciec został skrytykowany na

143
zebraniu partyjnym. Komuniści kładli nacisk nie tylko na radykalną
zmianę działania instytucji, ale takŜe sposobu Ŝycia, zwłaszcza sposobu
Ŝycia tych, którzy „przyłączyli się do rewolucji”. UwaŜano, Ŝe to, co
prywatne, ma sens polityczny, i właściwie nie pozostawało nic, co moŜna
by postrzegać jako sprawy „osobiste” czy prywatne. Małostkowości na-
dano wartość, opatrując ją etykietą „polityczne”, i zebrania stały się fo-
rum, na którym komuniści mogli wyrzucać z siebie wszelkiego rodzaju
osobiste animozje.
Ojciec miał przeprowadzić ustną samokrytykę, a mama pisemną. Za-
rzucono jej, Ŝe „stawia miłość na pierwszym miejscu”, podczas gdy to
rewolucja powinna mieć priorytet. Czuła się bardzo skrzywdzona. Jaki to
uszczerbek dla rewolucji, jeśli ona spędzi noc ze swoim męŜem? Mogła-
by przyjąć racjonalność tego argumentu, gdyby dotyczył Ŝycia w party-
zantce, ale nie teraz. Nie chciała pisać samokrytyki i powiedziała o tym
ojcu. Bardzo była skonsternowana, kiedy odpowiedział: „Rewolucja jesz-
cze nie zwycięŜyła. Złamaliśmy zasady i powinniśmy przyznać się do
błędu. Rewolucja wymaga Ŝelaznej dyscypliny. Powinnaś słuchać Partii,
nawet jeśli czegoś nie rozumiesz albo nie zgadzasz się z jej zdaniem”.
Niedługo potem jak grom z jasnego nieba spadło kolejne nieszczęście.
Poeta o nazwisku Bian, który był w grupie harbińskiej i został bliskim
przyjacielem mamy, usiłował popełnić samobójstwo. Bian naleŜał do
poetyckiej szkoły „KsięŜyca w nowiu”, której wybitnym przedstawicie-
lem był Hu Shi, ambasador kuomintangowskiego rządu w Stanach Zjed-
noczonych. Szkoła ta koncentrowała się na estetyce i formie i była pod
szczególnym wpływem Keatsa. Podczas wojny Bian przyłączył się do
komunistów, ale potem okazało się, Ŝe zanegowano wartość jego poezji,
poniewaŜ nie zgadzała się z treścią rewolucji. Rewolucja potrzebowała
propagandy, a nie ekspresji osobistej. Po części niby to akceptował, ale
jednocześnie bardzo był z tego powodu przygnębiony i zraniony. Poczuł,
Ŝe nie będzie juŜ mógł pisać, a bez poezji, jak powiedział, nie umie Ŝyć.
Jego próba samobójstwa wstrząsnęła Partią. Byłoby fatalne dla jej ob-
razu, gdyby z tego faktu ludzie wyciągnęli wniosek, Ŝe ktoś do tego stop-
nia mógł być rozczarowany wyzwoleniem, Ŝe próbował pozbawić się
Ŝycia. Bian pracował w szkole dla urzędników partyjnych, z których wie-
lu było analfabetami. Organizacja partyjna wszczęła dochodzenie i doszła

144
do wniosku, Ŝe usiłował popełnić samobójstwo z powodu nieodwzajem-
nionej miłości — do mojej mamy. Na jednym z zebrań poddających
członkinie krytyce Federacja Kobiet zasugerowała, Ŝe mama uwiodła
Biana, a potem zostawiła go dla większej wygranej, jaką miał stanowić
ojciec. Mama była wściekła i zaŜądała dowodu: oczywiście nigdy Ŝadne-
go jej nie przedstawiono.
W tym wypadku ojciec stał twardo za mamą. Wiedział, Ŝe podczas
wycieczki do Harbin, kiedy to rzekomo miała chodzić na schadzki z Bia-
nem, była zakochana w nim, a nie w poecie. Widział, jak Bian czytał jej
swoje wiersze i zdawał sobie sprawę z tego, Ŝe mama go podziwiała, i
wcale nie miał jej tego za złe. Ale ani on, ani mama nie mogli powstrzy-
mać istnej powodzi plotek. Szczególnie aktywne i złośliwe były kobiety z
Federacji.
W najgorętszym momencie tej szeptanej kampanii mama dowiedziała
się, Ŝe odrzucono jej apelację w sprawie Huige. Przechodziła prawdziwą
udrękę. To ona złoŜyła Huige obietnicę i czuła, Ŝe w jakiś sposób wpro-
wadziła go w błąd. Odwiedzała go regularnie w więzieniu, przynosiła mu
nowiny na temat swoich wysiłków w jego sprawie i było to dla niej nie
do pojęcia, Ŝeby komuniści go nie oszczędzili. Była z natury optymistką i
jego takŜe podtrzymywała na duchu. Jednak tym razem, kiedy zobaczył
jej twarz, zaczerwienione oczy i rysy napięte z wysiłku, Ŝeby ukryć przed
nim rozpacz, zrozumiał, Ŝe nie ma nadziei. Szlochali razem, siedząc na
oczach straŜników, przy stole, na którym trzymali ręce. Huige wziął dłoń
mamy w swoją, a ona nie cofnęła ręki.
Ojciec wiedział o wizytach mamy w więzieniu. Najpierw nic nie mó-
wił. Współczuł jej, wiedział, Ŝe jest w bardzo cięŜkim połoŜeniu. Ale
stopniowo ogarniał go gniew. Skandal z powodu samobójczej próby Bia-
na trwał w najlepsze, a teraz jeszcze dochodzi przypuszczenie, Ŝe jego
Ŝona miała romans z kuomintangowskim pułkownikiem — i wszystko to
wtedy, kiedy podobno trwa ich miesiąc miodowy! Był wściekły — jed-
nak jego osobiste uczucia nie były decydującym czynnikiem, gdy chodzi-
ło o akceptację postawy Partii wobec pułkownika. Powiedział mamie, Ŝe
gdyby Kuomintang powrócił, to ludzie tacy jak Huige pierwsi uŜyliby
swojej władzy i wpływów, Ŝeby pomóc odbudować jego siłę. Komuniści,
powiedział, nie mogą tego ryzykować. „Rewolucja to kwestia Ŝycia albo
śmierci”. Mama próbowała mu przypomnieć, co Huige zrobił dla komu-
nistów, ale odpowiedział, Ŝe jej wizyty w więzieniu nie będą dla niego

145
korzystne, zwłaszcza jeśli będą się trzymać za ręce. Od czasów Konfu-
cjusza kobieta i męŜczyzna musieli być małŜeństwem, w ostateczności
kochankami, Ŝeby mogli dotykać się publicznie — i nawet wtedy było to
niezwykle rzadkie. To, Ŝe mama i Huige trzymali się za ręce, zostało
przyjęte za dowód, Ŝe są kochankami, a wobec tego usługi Huige dla
komunistów nie miały „słusznej” motywacji. Mama nie mogła powie-
dzieć ojcu, Ŝe nie ma racji — i poczuła się przez to bardzo opuszczona i
samotna.
Jej poczucie, Ŝe boryka się z nierozwiązywalnymi dylematami, jesz-
cze zwiększyło się przez to, co się stało z jej krewnymi i z bliskimi jej
ludźmi. Kiedy przyszli komuniści, oświadczyli, Ŝe kaŜdy, kto pracował
dla słuŜby bezpieczeństwa czy wywiadu Kuomintangu, powinien im to
zgłosić. Wuj Yulin nigdy nie pracował, ale miał legitymację i uwaŜał, Ŝe
powinien to zgłosić nowym władzom. Jego Ŝona i moja babcia próbowały
mu to wyperswadować, ale sądził, Ŝe najlepiej jest powiedzieć prawdę.
Był w trudnej sytuacji. Jeśli nie powie, a komuniści sami dowiedzą się o
nim, co było bardzo prawdopodobne, zwaŜywszy na ich fenomenalną
organizację, będzie naprawdę fatalnie. Idąc samemu z tą sprawą, odbiera
im moŜliwość snucia podejrzeń.
Werdykt partii w jego sprawie brzmiał: „Przeszłość podejrzana poli-
tycznie. Nie będzie ukarany, ale powinien pracować tylko pod kontrolą”.
Werdykt, jak niemal wszystkie, nie został wydany przez sąd, ale przez
ciało partyjne. Nie zostało jasno sprecyzowane, co oznacza jego treść;
przez trzy dekady Ŝycie Yulina miało zaleŜeć od tego, jaki klimat pano-
wał w partii, i od szefów partyjnych, z którymi miał do czynienia. W
tamtych dniach Komitet Miejski w Jinzhou miał w miarę liberalnych
szefów, więc Yulinowi pozwolono nadal pomagać doktorowi Xia w apte-
ce.
Szwagier babci, „Lojalny” Peie, został zesłany na wieś, do pracy fi-
zycznej. PoniewaŜ nie miał krwi na sumieniu, sentencja w jego sprawie
mówiła o „nadzorze”. Nie szło się wtedy do więzienia, ale pozostawało
pod nadzorem (było to równie skuteczne jak więzienie). Jego rodzina
zdecydowała, Ŝe uda się razem z nim na wygnanie, ale zanim wyjechali,
Peie poszedł do szpitala. Złapał chorobę weneryczną, a komuniści po-
wzięli szeroko zakrojoną kampanię zwalczania tych chorób i kaŜdy, kto
był zaraŜony, przechodził przymusowe leczenie.
Pracował „pod nadzorem” przez trzy lata. Wyglądało to mniej więcej

146
jak praca na wyznaczonym stanowisku, kiedy się jest na zwolnieniu wa-
runkowym. Ludzie „pod nadzorem” mieli pewną swobodę, ale regularnie
musieli zgłaszać się na policję, meldując szczegółowo o wszystkim, co
robią, a nawet myślą, i zupełnie jawnie byli obserwowani przez policję.
Kiedy kończył się okres formalnego nadzoru, przechodzili do katego-
rii ludzi takich jak Yulin, którzy byli pod „cichą” obserwacją. Jedną z
najpowszechniejszych form tego rodzaju obserwacji nazywano „kanap-
ką” — było się obserwowanym przez dwoje najbliŜszych sąsiadów, spe-
cjalnie wyznaczonych do tego zadania; nazywano to teŜ „dwa czerwone,
przekładane czarnym”. Oczywiście pozostali sąsiedzi takŜe byli upowaŜ-
nieni przez komitety sąsiedzkie — a często zachęcani — do składania
sprawozdań na temat niepewnego politycznie „czarnego”. „Sprawiedli-
wość ludowa” była szczelna i stanowiła główny instrument sprawowania
kontroli w sytuacji, kiedy naprawdę wielu obywateli było w kolizji z
prawem.
Zhuge, ten wyglądający na inteligenta oficer słuŜby bezpieczeństwa i
wywiadu, który poślubił pannę Tanaka, japońską nauczycielkę mamy,
został skazany doŜywotnio na obóz pracy i zesłany pod odległą granicę
państwa (wraz z wieloma innymi wysokimi urzędnikami Kuomintangu
został zwolniony po amnestii 1959 roku). Jego Ŝonę odesłano z powro-
tem do Japonii. Podobnie jak w Związku Radzieckim, prawie wszyscy
skazani na karę więzienia szli do obozów pracy i często byli zatrudniani
przy niebezpiecznych pracach albo na skaŜonych terenach.
Jednak niektóre waŜne osobistości z Kuomintangu, wyŜsi funkcjona-
riusze wywiadu i słuŜby bezpieczeństwa, nie zostały ukarane. Komisarz
akademicki w szkole, do której chodziła mama, był sekretarzem Kuomin-
tangu, ale poniewaŜ były oczywiste dowody na to, Ŝe pomagał w ratowa-
niu Ŝycia niejednego komunisty i wielu sympatyków komunizmu, w tym
mojej mamy, oszczędzono go.
Dyrektorka szkoły i dwóch nauczycieli, którzy pracowali dla słuŜby
bezpieczeństwa, ukryli się, a potem zbiegli na Tajwan. Podobnie zrobił
Yaohan, komisarz polityczny ze szkoły mamy, który był odpowiedzialny
za jej aresztowanie.
Komuniści oszczędzili takŜe „grube ryby”, takie jak „ostatni cesarz”
Puyi i najwaŜniejsi generałowie, poniewaŜ byli „przydatni”. Mao
oświadczył: „Zabijamy małych Chiang Kai-sheków, duŜych oszczędza-
my”. Pozostawienie takich ludzi jak Puyi przy Ŝyciu było, jak mówił
Mao: „dobrze przyjmowane za granicą”.

147
Nikt otwarcie nie narzekał na tę linię polityczną, ale powodowała wie-
le niezadowolenia wyraŜanego prywatnie.
W tym czasie rodzina mamy przeŜywała bardzo powaŜne niepokoje.
Wuj Yulin i ciotka Lan, której los związany był nierozerwalnie z losem
„Lojalnego” Peie, w ogóle nie mieli pewności co do swojego jutra i byli
poddani społecznemu ostracyzmowi. W Federacji Kobiet kazano mamie
pisać jedną samokrytykę po drugiej, gdyŜ, na co wskazywał jej smutek,
„miała za miękkie serce dla Kuomintangu”.
Była teŜ atakowana za to, Ŝe odwiedzała więźnia Huige, nie poprosiw-
szy najpierw Federacji o pozwolenie. Nikt jej jednak nie powiadomił, Ŝe
powinna to zrobić. W Federacji powiedziano jej, Ŝe nie interweniowano,
poniewaŜ uwzględniono, Ŝe „niedawno przyłączyła się do rewolucji”.
Czekano, chcąc się przekonać, ile trzeba czasu, Ŝeby obudziło się w niej
poczucie dyscypliny — i kiedy sama przyjdzie zapytać Partię o instruk-
cje. „Ale w jakiego rodzaju sprawach mam się zwracać o instrukcje?” —
spytała. „Wszelkiego” — brzmiała odpowiedź. Potrzeba otrzymania ze-
zwolenia na sprawy „wszelkiego” rodzaju stała się podstawową zasadą
komunistycznego zarządzania. Oznaczało to, Ŝe ludzie muszą nauczyć się
nie podejmować Ŝadnych działań z własnej inicjatywy.
W Federacji, która była całym światem mamy, szeptano, Ŝe Huige
uŜywał jej do tego, Ŝeby mu pomogła przygotować jego powrót. „AleŜ
się wdała w awantury — wykrzyknęła jedna z kobiet. — I wszystko dla-
tego, Ŝe była »rozwiązła«. Patrzcie na te jej stosunki z męŜczyznami! I co
to za męŜczyźni!”. Mama czuła się osaczona. Ludzie, którzy powinni być
jej towarzyszami we wspaniałym, nowym, niosącym wyzwolenie ruchu,
kwestionowali jej charakter i zaangaŜowanie, choć była tak zaan-
gaŜowana, Ŝe ryzykowała Ŝycie. Krytykowano ją nawet za to, Ŝe wyszła z
zebrania Federacji, Ŝeby zawrzeć małŜeństwo — grzech ten zwano „sta-
wianiem miłości na pierwszym miejscu”. Mama powiedziała wtedy, Ŝe
szef Komitetu Miejskiego poprosił ją, Ŝeby przyszła. Na to przewodni-
cząca odparowała: „Ale zaleŜało od ciebie, czy wykaŜesz prawidłową
postawę i dasz pierwszeństwo zebraniu”.
Mama w wieku lat osiemnastu, świeŜo po ślubie, pełna nadziei na
nowe Ŝycie, czuła się bardzo niepewna i osamotniona. Zawsze ufała swo-
jemu silnemu zmysłowi moralnemu, a teraz był on w konflikcie z tym,

148
jak inni widzieli jej „przypadek” — i często w konflikcie z osądem jej
męŜa, którego kochała. Pierwszy raz w Ŝyciu zaczęła wątpić w siebie.
Nie winiła ani Partii, ani rewolucji. Nie winiła teŜ kobiet z Federacji,
bo były jej towarzyszkami i uwaŜała, Ŝe przemawia przez nie Partia.
Okazywała jednak urazę wobec ojca. Czuła, Ŝe nie jest wobec niej lojal-
ny. Zawsze brał stronę innych towarzyszy i towarzyszek przeciwko niej.
Rozumiała, Ŝe mogłoby mu być trudno wyrazić swoje poparcie dla niej
publicznie — ale kiedy chciała tego choćby prywatnie, teŜ nie dostawała.
Od samego początku małŜeństwa między rodzicami zarysowała się pod-
stawowa róŜnica. Oddanie ojca dla komunizmu było absolutne, czuł, Ŝe
powinien prywatnie, nawet do Ŝony, mówić tym samym językiem, któ-
rym mówi publicznie. Mama była bardziej elastyczna, jej zaangaŜowanie
było tonowane zarówno przez rozsądek, jak i przez uczucia. Zostawiała
sobie miejsce na prywatność — natomiast ojciec nie.
Jinzhou stało się dla mamy nie do zniesienia. Powiedziała ojcu, Ŝe
chce wyjechać, natychmiast. Zgodził się, mimo Ŝe właśnie miał dostać
awans. Zwrócił się do Miejskiego Komitetu Partii o przeniesienie, uza-
sadniając to tym, Ŝe chciałby wrócić do swojego rodzinnego miasta, do
Yibin. W Komitecie byli zaskoczeni, jako Ŝe niedawno im powiedział, Ŝe
właśnie tego nie chciałby zrobić. W historii Chin wykształciła się zasada,
Ŝe wysocy urzędnicy stacjonowali z dala od rodzinnych stron, Ŝeby unik-
nąć problemu nepotyzmu.
W lecie 1949 roku komuniści posuwali się na południe z niepo-
hamowanym impetem: wzięli stolicę Chiang Kai-sheka, Nankin, i wyglą-
dało na to, Ŝe wkrótce wezmą Sichuan. Ich doświadczenia wyniesione z
MandŜurii wskazywały na to, Ŝe bardzo potrzebują administracji złoŜonej
z ludzi miejscowych — i lojalnych.
Partia wyraziła zgodę na przeniesienie ojca. Dwa miesiące po ślubie
— i w niecały rok po wyzwoleniu — złość i plotka wypędziły ich z ro-
dzinnego miasta mojej matki, a jej radość zmieniły w pełną niepokoju
melancholię. Kiedy rządził Kuomintang, mogła rozwinąć w działaniu
swoją energię i dynamizm — czuła, Ŝe robi rzeczy właściwe, a to doda-
wało jej odwagi. Teraz cały czas czuła się stłamszona, dusiła się. Gdy
próbowała o tym rozmawiać z ojcem, odpowiadał, Ŝe stawanie się komu-
nistą to proces bardzo bolesny. I wobec tego toczy się tak, jak miał się
toczyć.
7
„Przejście przez pięć
przełęczy górskich” —
długi marsz mojej matki
(1949—1950)

TuŜ przed opuszczeniem Jinzhou mamie przyznano członkostwo w


Partii, na razie na okres próbny. Pomógł w tym zastępca burmistrza, któ-
ry uwaŜał, Ŝe mamie będzie to potrzebne, poniewaŜ jedzie w nowe miej-
sce. Po upływie roku moŜe stać się pełnoprawną członkinią, o ile wyka-
Ŝe, Ŝe na to zasługuje.
Rodzice przyłączyli się do ponad stuosobowej grupy podróŜujących
na południe, w większości do Sichuanu. W grupie zdecydowanie przewa-
Ŝali męŜczyźni, funkcjonariusze partyjni z południowego zachodu, towa-
rzyszyło im kilka kobiet, MandŜurek, które poślubiły męŜczyzn z Sichu-
anu. Na okres podróŜy połączyli się w jednostki i dostali zielone woj-
skowe mundury. Na drogach, którymi mieli podróŜować, ciągle trwała
wojna domowa.
Dwudziestego siódmego lipca 1949 roku babcia, doktor Xia i najbliŜsi
przyjaciele mamy, wśród których wielu było dla komunistów podejrza-
nych, przyszli na dworzec, Ŝeby się z nimi poŜegnać. Kiedy tak stali na
peronie, mamę rozdzierały sprzeczne uczucia. Z jednej strony czuła się
jak ptak, który wyrywa się z klatki, Ŝeby wyfrunąć na otwartą przestrzeń
nieba. Z drugiej strony myślała, kiedy — albo czy w ogóle — będzie
mogła zobaczyć tych, których kochała, szczególnie matkę. PodróŜ była
najeŜona niebezpieczeństwami, a Sichuan ciągle pozostawał w rękach
Kuomintangu. Poza tym było to jakieś 1600 kilometrów stąd i nie miała
pojęcia, czy jeszcze kiedyś będzie mogła wrócić do Jinzhou. Czuła prze-
moŜne pragnienie, Ŝeb ysię rozpłakać, ale powstrzymywała łzy, Ŝeby nie

150
zasmucać matki, która i tak była nieszczęśliwa. Gdy peron zniknął im juŜ
z oczu, ojciec próbował ją pocieszyć. Powiedział, Ŝe musi być silna i Ŝe
jako młoda studentka, która „przyłączyła się do rewolucji”, musi „przejść
przez pięć górskich przełęczy” — oznaczało to, Ŝe ma przyswoić sobie
nową postawę wobec rodziny, zawodu, miłości, stylu Ŝycia i pracy fi-
zycznej, a wszystko to powinna wypraktykować w zwarciu z cięŜkimi
próbami Ŝyciowymi. W Partii wyznawano teorię, Ŝe wykształceni ludzie,
tacy jak ona, nie powinni dłuŜej być „burŜujami”, powinni zbliŜyć się do
wieśniaków, którzy stanowią prawie osiemdziesiąt procent ludności.
Mama słyszała tę teorię tysiąc razy. Akceptowała zmienianie siebie samej
w imię nowych Chin, nawet sama napisała wiersz o tym, jak w przyszło-
ści przyjmie wyzwanie „burzy piaskowej”. Ale chciała takŜe więcej czu-
łości i osobistego zrozumienia i była uraŜona, Ŝe nie dostaje tego od ojca.
Kiedy pociąg dotarł do Tianjin, około trzystu dwudziestu kilometrów
na południowy zachód, musieli się zatrzymać, poniewaŜ skończyła się
linia kolejowa. Ojciec powiedział, Ŝe chciałby mamę zabrać do miasta.
Tianjin był ogromnym portem, w którym Stany Zjednoczone i wiele kra-
jów europejskich miało swoje koncesje, eksterytorialne enklawy (generał
Xue zmarł we francuskiej koncesji w Tianjin, chociaŜ moja mama o tym
nie wiedziała). Były tu całe dzielnice ze wspaniałymi budynkami, zbu-
dowane w róŜnych obcych stylach architektonicznych: eleganckie francu-
skie pałacyki z przełomu wieku, lekkie włoskie pallazi i przeładowane, w
stylu późnego rokoko austro-węgierskie kamienice. Była to jakby skon-
densowana wystawa stylów róŜnych narodów, z których wszystkie chcia-
ły zrobić wraŜenie i na sobie wzajemnie, i na Chińczykach. Poza przysa-
dzistymi, szarymi, cięŜkimi japońskimi bankami znanymi z MandŜurii i
rosyjskimi bankami z zielonymi dachami i delikatnymi róŜowawoŜółtymi
ścianami, mama nigdy nie widziała budynków takich jak te. Ojciec czytał
zawsze mnóstwo obcej literatury i opisy europejskiej architektury fascy-
nowały go. Teraz po raz pierwszy oglądał to na własne oczy. Mama wi-
działa, Ŝe zadaje sobie sporo trudu, próbując ją zarazić swoim entuzja-
zmem, ale kiedy spacerowali wzdłuŜ ulic, wysadzanych chińskimi drze-
wami scholar o mocnym aromacie, była przygnębiona. JuŜ tęskniła za
swoją matką. Ojciec nie potrafił powiedzieć jej nic serdecznego i był

151
zupełnie pozbawiony elastyczności; nie mogła się powstrzymać i okazy-
wała mu złość, chociaŜ wiedziała, Ŝe na swój niezdarny sposób próbuje
wyrwać ją z ponurego nastroju.
Zerwana linia kolejowa to był zaledwie początek. Musieli dalej iść na
własnych nogach, a na drogach było pełno oddziałów podległych miej-
scowym feudałom, bandytów i Ŝołnierzy Kuomintangu, którzy zostali w
tyle, kiedy komuniści szli do przodu. Na całą ich grupę przypadały tylko
trzy karabiny, z których jeden miał ojciec, ale na kaŜdym odcinku drogi
miejscowe władze przysyłały jako eskortę oddział Ŝołnierzy, a ci zazwy-
czaj mieli broń maszynową.
KaŜdego dnia musieli przechodzić wielkie odległości, często po dzi-
kich drogach, niosąc na plecach maty do spania i wszystkie swoje rzeczy.
Ci, którzy byli w partyzantce, byli do tego przyzwyczajeni, ale pewnego
dnia całe pięty mamy pokryły się pęcherzami. I nie było jak odpocząć.
Koledzy poradzili jej, Ŝeby pod koniec dnia wymoczyła stopy w gorącej
wodzie, przekłuła pęcherze igłą i wycisnęła z nich płyn. Przynosiło to
natychmiastową ulgę, ale rano, kiedy trzeba było znowu ruszać, odczu-
wała okropny ból. KaŜdego dnia zaciskała zęby i podejmowała walkę.
Najczęściej nie było w ogóle dróg. Wędrówka była straszna, zwłaszcza
kiedy padało: ziemia zamieniała się w masę grząskiego błota i mama
przewracała się tak często, Ŝe nawet nie liczyła juŜ tych upadków. Kiedy
juŜ dochodzili do miejsca, w którym mieli nocować, padała na ziemię i
po prostu leŜała, niezdolna do ruchu.
Kiedyś trzeba było przejść blisko pięćdziesiąt kilometrów w ulewnym
deszczu. Temperatura wynosiła ponad trzydzieści dwa stopnie Celsjusza i
mama ociekała zarówno deszczem, jak i potem. Wspinali się pod górę —
nie była szczególnie wysoka, jakieś dziewięćset metrów, ale mama była
zupełnie wyczerpana. Mata na plecach ciąŜyła jej jak wielki kamień.
Oczy zalewał pot, a kiedy otwierała usta, Ŝeby nabrać tchu, czuła, Ŝe w
płucach nie ma powietrza, Ŝeby oddychać. Tysiące gwiazd tańczyło jej
przed oczami i z trudem wlokła się za innymi. Gdy weszli na szczyt, my-
ślała, Ŝe jej niedola się skończyła, ale okazało się, Ŝe zejście jest prawie
tak samo trudne. Nogi miała jak galareta. Była to zupełnie dzika okolica,
wąska, rozmiękła dróŜka biegła skrajem urwiska głębokiego na jakieś
trzysta metrów. Nogi mamie się trzęsły, była pewna, Ŝe spadnie w prze-
paść. Wiele razy chwytała się drzew, Ŝeby nie zsunąć się z urwiska.

152
Kiedy szli przez góry, musieli pokonać kilka zimnych, rwących rzek.
Woda sięgała mamie do pasa i prawie nie mogła utrzymać się na nogach.
W połowie jednej z nich potknęła się i poczuła, Ŝe zaraz porwie ją prąd,
ale jakiś męŜczyzna pochylił się i podtrzymał ją. Była bliska załamania,
zwłaszcza od chwili, kiedy zobaczyła swoją znajomą, którą mąŜ przenosił
przez rzekę. Był wyŜszym funkcjonariuszem i przysługiwał mu samo-
chód, zrezygnował jednak z tego przywileju i szedł razem z Ŝoną.
Ojciec nie zajmował się mamą. Jechał w jeepie, razem ze swoją ob-
stawą. Jego pozycja upowaŜniała go do korzystania z transportu — z
jeepa albo z konia — zaleŜnie od tego, co było dostępne. Mama często
miała nadzieję, Ŝe zaoferuje i jej miejsce w samochodzie, ale nie zrobił
tego. Wieczorem tego dnia, kiedy omal nie utonęła w rzece, postanowiła,
Ŝe powie mu to sama. Miała straszny dzień, poza tym cały czas wymio-
towała. Czy nie mógłby czasem pozwolić jej pojechać razem z nim w
jeepie? — zapytała. Odpowiedział, Ŝe nie, bo byłoby to uwaŜane za fa-
woryzowanie jej, a ona nie jest upowaŜniona do korzystania z samocho-
du. Trzeba walczyć z zakorzenioną w Chinach tradycją nepotyzmu. Poza
tym mama powinna poznać przeciwności Ŝycia. Kiedy wspomniała, Ŝe jej
znajomą mąŜ przewiózł przez rzekę, ojciec odpowiedział, Ŝe to zupełnie
co innego: ona jest komunistyczną weteranką. W latach trzydziestych
przewodziła, razem z Kim Ir Senem, który został potem prezydentem
Korei Północnej, oddziałowi partyzanckiemu; w strasznych warunkach
walczyła z Japończykami na północnym wschodzie. Wśród wielu jej
cierpień podczas rewolucyjnej działalności wymienił takŜe to, Ŝe straciła
pierwszego męŜa, który został zabity na rozkaz Stalina. Mama nie moŜe
się porównywać z tą kobietą. Jest tylko młodą studentką. Jeśli inni ludzie
pomyślą, Ŝe jest faworyzowana, będzie miała kłopoty. „To dla twojego
własnego dobra — dodał, przypominając, Ŝe przecieŜ ma być rozwaŜane
jej podanie o pełne członkostwo w partii. — MoŜesz wybierać: albo do
samochodu, albo do Partii, ale nie jednocześnie i tu, i tu”.
Miał oczywiście rację. Rewolucja w Chinach była zasadniczo rewolu-
cją chłopską, a chłopi mieli bezlitosne, twarde Ŝycie i byli szczególnie
wyczuleni na sytuacje, w których ktoś albo zaŜywał, albo szukał wygody.
KaŜdy, kto przyłączył się do rewolucji, powinien tak długo zaprawiać się

153
w znoszeniu niewygód, aŜ przestanie na nie reagować i będzie uodpor-
niony na wszelkie przeciwieństwa losu. Ojciec przeszedł to w Yan'an i w
partyzantce.
Mama rozumiała tę zasadę, ale miała do ojca Ŝal, Ŝe nie okazuje jej
uczucia, kiedy czuje się chora i wyczerpana, cały czas w marszu, dźwiga-
jąc matę, pocąc się i wymiotując, z nogami jak z ołowiu.
Pewnej nocy poczuła, Ŝe nie jest juŜ w stanie dłuŜej tego wytrzymać, i
po raz pierwszy rozpłakała się. Grupa nocowała w takich miejscach, jak
klasy szkolne, puste pomieszczenia magazynów. Tej nocy spali w małej
świątyni, ciasno ułoŜeni na podłodze. Ojciec spał koło mamy. Kiedy
zaczęła płakać, odwróciła się od niego i schowała twarz w rękawie, pró-
bując stłumić szloch. Obudził się natychmiast i z pośpiechem zatkał jej
usta dłonią. „Nie płacz na głos! Ludzie cię usłyszą i będziesz krytykowa-
na!”. Być krytykowanym — to nie była błahostka. Oznaczało to, Ŝe towa-
rzysze mogą ci powiedzieć, Ŝe nie jesteś godna „uczestniczyć w rewolu-
cji”, a nawet Ŝe jesteś tchórzem. Poczuła, jak ojciec szybko wtyka jej do
ręki chustkę, Ŝeby mogła stłumić nią szloch.
Następnego dnia szef jednostki mamy, męŜczyzna, który pomógł jej w
rzece, wziął ją na bok i powiedział, Ŝe były narzekania na jej nocny płacz.
Ludzie mówili, Ŝe zachowuje się jak „damulka z klasy wyzyskiwaczy”.
Nie był niesympatyczny, ale musiał powtórzyć to, co mu powiedziano.
To wstyd płakać po przejściu kilku kroków. Nie zachowuje się jak praw-
dziwa rewolucjonistka. Od tej chwili, chociaŜ często czuła taką potrzebę,
nie rozpłakała się ani razu.
Zmobilizowała wszystkie siły i szła dalej. Najbardziej niebezpieczną
strefą, jaką mijali, była prowincja Shandong, która dopiero kilka miesięcy
wcześniej poddała się komunistom. Pewnego razu, kiedy szli głęboką
doliną, zaczęto do nich strzelać z góry. Mama ukryła się za skałą. Strze-
lanina trwała około dziesięciu minut, a gdy ucichła, zobaczyli, Ŝe jeden
człowiek z ich grupy nie Ŝyje — został zastrzelony, kiedy usiłował zajść
od tyłu napastników, którzy okazali się bandytami. Kilku innych było
rannych. Pochowano zabitego obok drogi. Ojciec i pozostali wyŜsi funk-
cjonariusze oddali swoje konie rannym.
Po czterdziestu dniach marszu, podczas którego zdarzały się takŜe in-
ne potyczki, przyszli do miasta Nankin, leŜącego około tysiąc dwieście

154
kilometrów na południe od Jinzhou, które było stolicą kuomintangow-
skiego rządu. Nazywano je „Piec Chin” i w połowie września ciągle było
tu jak w piekarniku. Grupa została rozlokowana w barakach. Na bambu-
sowym materacu łóŜka, które przypadło mamie, odcisnęła się ciemna
sylwetka ludzka od potu tych, którzy spali tu przed nią. Grupa prze-
chodziła trening wojskowy w niemiłosiernym upale; uczyli się, jak wią-
zać matę do spania, owijacze i plecak, ćwiczyli szybki marsz z rynsztun-
kiem. Jako część armii musieli ściśle przestrzegać dyscypliny. Nosili
mundury koloru khaki, bieliznę i koszule z surowej bawełny. Mundur
powinien być zapięty pod szyję, nie wolno było rozpiąć kołnierzyka.
Mamie było przez to trudno oddychać i jak wszyscy inni, miała na ple-
cach duŜą plamę od potu. Nosili takŜe podwójnie zszyte bawełniane
czapki, które powinny ściśle przylegać do głowy, tak Ŝeby nie wystawał
ani jeden włos. Mama strasznie się pociła i brzeg jej czapki teŜ był cały
czas mokry.
Od czasu do czasu pozwalano im wyjść. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła,
było pochłonięcie kilku lodów na patyku. Wielu ludzi z ich grupy nigdy
nie było w duŜym mieście, jeśli nie liczyć postoju w Tianjin. Lody na
patyku zrobiły na nich kolosalne wraŜenie i kupili kilka dla towarzyszy,
którzy zostali w baraku; zawinęli je starannie w ręczniki i włoŜyli do
toreb. Kiedy wrócili i zobaczyli, Ŝe z lodów została tylko woda, byli
zdumieni.
W Nanjing musieli chodzić na wykłady polityczne — niektóre wygła-
szał późniejszy przywódca Chin, Deng Xiaoping, i generał Chen Yi, póź-
niejszy minister spraw zagranicznych. Mama i jej koledzy siadali na
trawniku Centralnego Uniwersytetu, w cieniu, a wykładowcy stali w peł-
nym słońcu przez dwie albo trzy bite godziny. A jednak pomimo to potra-
fili zafascynować swoich słuchaczy.
Pewnego dnia mama i jej jednostka musieli przejść kilka kilometrów
— w tę i z powrotem, w pełni obładowani — do grobu ojca załoŜyciela
Republiki Chin, Sun Yat-sena. Kiedy wrócili, mama poczuła silny ból w
podbrzuszu. Tego dnia w innej dzielnicy miasta miało być przedstawienie
opery pekińskiej z jedną z najsławniejszych gwiazd sceny w obsadzie.
Mama Przejęła od babci zamiłowanie do opery pekińskiej i niecierpliwie
wyczekiwała przedstawienia.
Wieczorem pomaszerowała z towarzyszami do opery, odległej o
osiem kilometrów. Ojciec przyjechał samochodem. Po drodze mama

155
czuła coraz dotkliwszy ból w podbrzuszu i rozwaŜała nawet, czy nie
wrócić, ale zdecydowała, Ŝe nie. W połowie przedstawienia ból zrobił się
nieznośny. Podeszła do ojca i poprosiła, Ŝeby zabrał ją do domu samo-
chodem. Nie powiedziała mu, Ŝe ją boli. Spojrzał w stronę swojego kie-
rowcy i zobaczył, Ŝe ten siedzi jak przyklejony do krzesła, z otwartymi
ustami. Odwrócił się znowu do mamy i odparł: „Jak mogę mu przerywać
takie święto tylko dlatego, Ŝe moja Ŝona chce juŜ wyjść?”. Wtedy mamę
zupełnie odeszła ochota, Ŝeby mu wyjaśniać, jak bardzo ją boli, odwróci-
ła się i wyszła.
Całą drogę powrotną do baraków szła, skręcając się z bólu. Wszystko
jej wirowało przed oczami, widziała tylko jakąś czarną otchłań i jarzące
się w niej gwiazdy. Czuła się tak, jakby przedzierała się mozolnie przez
gęstą bawełnianą watę. Nie widziała drogi i zupełnie straciła poczucie
czasu. Wydawało się jej, Ŝe szła przez całą wieczność. Kiedy wróciła,
baraki były puste. Wszyscy, oprócz straŜników, poszli do opery. Jakoś się
dowlokła do swojego łóŜka i w świetle lampy zobaczyła, Ŝe z jej spodni
cieknie krew. Gdy tylko połoŜyła się na łóŜku — zemdlała. Właśnie stra-
ciła pierwsze dziecko. I nikogo przy niej nie było.
Niedługo potem wrócił ojciec. Przyjechał samochodem, więc był w
barakach przed innymi. Znalazł mamę wyciągniętą bez ruchu na łóŜku.
W pierwszej chwili pomyślał, Ŝe jest po prostu strasznie zmęczona, ale
potem dostrzegł krew i dotarło do niego, Ŝe jest nieprzytomna. Rzucił się
szukać lekarza, a kiedy go sprowadził, ten od razu wiedział, Ŝe to poro-
nienie. Był jednak wojskowym lekarzem i nie miał doświadczenia z tego
rodzaju przypadkami. Zadzwonił do szpitala w mieście z prośbą, Ŝeby
przysłali karetkę. Szpital się zgodził — ale pod warunkiem, Ŝe zapłacą w
srebrnych dolarach — i za karetkę, i za pilną operację. Ojciec, chociaŜ
nie miał własnych pieniędzy, zgodził się bez chwili wahania. „Uczestnic-
two w rewolucji” dawało automatycznie gwarancję opieki lekarskiej.
Mama była o krok od śmierci. Trzeba jej było zrobić transfuzję krwi i
wyczyścić macicę. Kiedy po operacji otworzyła oczy, zobaczyła ojca,
siedzącego obok. Pierwsze słowa, jakie wypowiedziała, brzmiały: „Chcę
rozwodu”. Ojciec tłumaczył się bardzo gęsto. Nie miał pojęcia, Ŝe ona
jest w ciąŜy — ani, prawdę powiedziawszy, ona sama teŜ nie miała. Wie-
działa, Ŝe straciła okres, ale sądziła, Ŝe to efekt trudów marszu. Ojciec

156
powiedział, Ŝe nie zdawał sobie sprawy, co to znaczy poronienie. Obie-
cał, Ŝe w przyszłości będzie o wiele bardziej uwaŜny i bez końca powta-
rzał, Ŝe ją kocha i Ŝe się zmieni.
Kiedy mama spała po zabiegu, wyprał jej zakrwawione ubranie, co —
jak na chińskiego męŜczyznę — było niespotykane. W końcu mama zgo-
dziła się nie występować o rozwód, ale powiedziała, Ŝe chce wrócić z
powrotem do MandŜurii, Ŝeby podjąć studia medyczne. Powiedziała ojcu,
Ŝe nigdy nie zadowoli rewolucji, niezaleŜnie od tego, jak bardzo się bę-
dzie starać; jedyne, co ją spotyka w zamian, to krytyka. „Równie dobrze
mogłabym odejść” — dodała. „Nie wolno ci — odparł ojciec z niepoko-
jem. — To by było odebrane jako znak, Ŝe boisz się przeciwności Ŝycio-
wych. Uznają cię za dezertera i koniec z twoją przyszłością. Nawet jeśli
koledzy cię zaakceptują, to i tak nie dostaniesz nigdy dobrej pracy. Do
końca Ŝycia będziesz dyskryminowana”. Mama wtedy nie zdawała sobie
w pełni sprawy z tego, Ŝe istnieje nieprzekraczalny zakaz wycofywania
się z systemu, poniewaŜ — co charakterystyczne — nie był to zakaz pi-
sany. Ale w głosie ojca słyszała wyraźnie ton nacisku. Jeśli juŜ się „przy-
łączyła do rewolucji”, nie mogła się odłączyć.
Jeszcze w szpitalu, pierwszego października, mama i jej współtowa-
rzyszki zostały pilnie powiadomione, Ŝe mają oczekiwać waŜnej audycji
— nadadzą ją z głośników porozwieszanych wokół całego szpitala. Ze-
brały się i wysłuchały Mao, który ze szczytu pawilonu Bramy Niebiań-
skiego Spokoju proklamował utworzenie Chińskiej Republiki Ludowej.
Mama płakała jak dziecko. Chiny, o których marzyła, w które wierzyła,
które były jej nadzieją, ziściły się. Pomyślała, Ŝe będzie to kraj, któremu
moŜna się oddać ciałem i duszą. Kiedy usłyszała słowa Mao: „Lud Chin
powstał” — sama siebie zganiła, Ŝe w ogóle się wahała. Jej cierpienia w
porównaniu z tak wielką sprawą, jak ocalenie Chin, to rzecz drobna. Czu-
ła się bardzo dumna i przyrzekła sobie, Ŝe zawsze będzie „po stronie re-
wolucji”. Gdy krótka proklamacja Mao dobiegła końca, ona i jej współ-
towarzyszki zaczęły skakać z radości i podrzucać czapki w górę — gest,
którego chińscy komuniści nauczyli się od Rosjan. Potem, po otarciu łez,
urządziły sobie małą uroczystość.
Kilka dni przed poronieniem mamy rodzice zrobili sobie Pierwsze

157
wspólne zdjęcie. Są na nim oboje w mundurach wojskowych, patrzą w
obiektyw z wyrazem zadumy, raczej melancholijnej. Zdjęcie zrobiono dla
upamiętnienia wejścia ich grupy do niedawnej siedziby sił Kuomintangu.
Mama od razu posłała odbitkę babci.
Trzeciego października jednostka ojca została przeniesiona. Siły ko-
munistów zbliŜały się do Sichuanu. Mama musiała zostać w szpitalu
przez następny miesiąc, a potem pozwolono jej spędzić okres rekonwale-
scencji we wspaniałej posiadłości, która naleŜała do głównego finansisty
Kuomintangu, szwagra Chiang Kai-sheka, H. H. Kunga. Pewnego dnia
jej jednostce powiedziano, Ŝe wszyscy idą uczestniczyć jako statyści w
dokumentalnym filmie o wyzwoleniu Nanjing. Dano im cywilne rzeczy i
ubrani jak zwyczajni obywatele witali komunistów. Tę rekonstrukcję —
choć nie mijała się z prawdą — pokazywano potem w całych Chinach
jako „film dokumentalny”. Była to zwyczajna praktyka.
Mama została w Nankinie przez dwa miesiące. Co jakiś czas dostawa-
ła telegram albo listy od ojca. Pisał kaŜdego dnia i wysyłał listy, jeśli
tylko znalazł jakąś czynną pocztę. W kaŜdym liście pisał, jak bardzo ją
kocha, obiecywał, Ŝe się zmieni, i nalegał, Ŝeby nie wracała do Jinzhou i
nie opuszczała „szeregów rewolucji”.
Pod koniec grudnia powiedziano, Ŝe jest dla niej miejsce na parowcu
wiozącym ludzi, którzy takŜe zostali w tyle z powodu choroby. Mieli się
zebrać w doku, kiedy zapadnie noc — w dzień z powodu nalotów Ku-
omintangu byłoby to zbyt niebezpieczne. NadbrzeŜe było spowite chłod-
ną mgłą. Nieliczne światła zostały wyłączone — z powodu groźby nalo-
tu. Ostry, północny wiatr wiał śniegiem po rzece. Mama musiała kilka
godzin czekać w doku, rozpaczliwie przytupując skostniałymi stopami,
na których miała tylko standardowe bawełniane pantofle, nazywane „pan-
toflami wyzwolenia”; niektóre z nich miały na podeszwach wypisane
hasła, takie jak „Bić Chiang Kai-sheka” albo „StrzeŜemy naszego kraju”.
Parowiec płynął wzdłuŜ Jangcy na zachód. Przez pierwszych trzysta
dwadzieścia kilometrów do miasta Anqing płynął tylko w nocy, a w
dzień maskował się w trzcinach na północnym brzegu rzeki, Ŝeby skryć
się przed samolotami Kuomintangu. śołnierze, którzy konwojowali
przewoŜony statkiem spory ładunek wyposaŜenia wojskowego i amuni-
cji, ustawili na pokładzie karabin maszynowy. Zdarzały się potyczki z

158
siłami Kuomintangu i gangami feudałów. Kiedyś, gdy właśnie mieli za-
kotwiczyć się na dzień w trzcinach, parowiec dostał się pod cięŜki ostrzał
i jakieś kuomintangowskie oddziały próbowały wedrzeć się na pokład.
Mama i inne kobiety ukryły się pod pokładem, podczas gdy Ŝołnierze
walczyli na górze. Potem statek popłynął dalej i zakotwiczył w innym
miejscu.
Kiedy wpłynęli na przełomy Jangcy, gdzie zaczyna się prowincja Si-
chuan, a rzeka zwęŜa się raptownie, musieli się przesiąść na dwie mniej-
sze łodzie, które przybyły z Chongqing. Wojskowy ładunek i straŜ płynę-
ły pierwszą łodzią, a reszta grupy drugą.
Przełomy Jangcy zwane były „Bramami Piekła”. Pewnego popołudnia
blade, zimowe słońce zupełnie zniknęło. Mama pospieszyła na pokład
zobaczyć, co się stało. Po obu stronach ogromne, prostopadłe skały po-
nad rzeką pochylały się w stronę łodzi, jakby miały ją zgnieść. Skały, tak
wysokie, Ŝe prawie zasłaniały niebo, pokrywała bujna roślinność. KaŜda
następna wydawała się jeszcze bardziej stroma niŜ poprzednia, a wszyst-
kie wyglądały, jakby spadł na nie z rozmachem z nieba jakiś przepotęŜny
miecz i utorował sobie w nich drogę. Mała łódź całymi dniami walczyła z
prądem, ze spadkami i podwodnymi skałami. Czasami siła prądu znosiła
łódź z powrotem i miało się wtedy wraŜenie, Ŝe się wywróci. Mama czę-
sto myślała, Ŝe zaraz się rozbiją o skały, ale za kaŜdym razem sternikowi
udawało się w ostatniej sekundzie wymanewrować.
Większą część prowincji Sichuan komuniści zajęli dopiero miesiąc
temu. Kiedy Chiang Kai-shek zaniechał oporu na kontynencie i uciekł na
Tajwan, zostawił tu sporo oddziałów Kuomintangu. Najgorszy moment
nadszedł, kiedy kuomintangowscy Ŝołnierze ostrzelali pierwszą łódź,
która wiozła amunicję. Trafił ją jeden z pocisków. Mama stała na pokła-
dzie, kiedy jakieś sto metrów przed nią wszystko wybuchło. Wyglądało
to tak, jakby cała rzeka nagle zajęła się ogniem. Płonące kawały drewna
popłynęły w kierunku drugiej łodzi i wydawało się, Ŝe nic jej nie uchroni
przed zderzeniem z kawałkami płonącego wraku. A jednak przepłynęły
obok, mijając ich o centymetry. Nikt nie okazał strachu, nie było popło-
chu. Wszyscy oniemieli. Na pierwszej łodzi zginęła większość Ŝołnierzy
z eskorty.
Wpłynęli do świata zupełnie innej przyrody i klimatu. Urwiska wzdłuŜ

159
przełomów rzeki były porośnięte gigantycznymi pnączami trzcinopalmy i
egzotyczna atmosfera stała się jeszcze bardziej niesamowita. Pomiędzy
bujnym listowiem z gałęzi na gałąź skakały małpy. Majestatyczne, urwi-
ste góry były oszałamiającą odmianą po płaskich równinach wokół
Jinzhou.
Czasami łódź cumowała u wąskiego podnóŜa czarnych, kamiennych
stopni, zdających się wspinać bez końca po zboczu góry, której wierzcho-
łek ginął w chmurach. Często na górze leŜało nieduŜe miasteczko. Z po-
wodu ustawicznej mgły mieszkańcy palili lampki na olej rzepakowy na-
wet podczas dnia. Było chłodno, a wilgotny wiatr ciągnął od gór i rzeki.
Mamie tutejsi mieszkańcy wydawali się niesamowicie ciemnoskórzy.
Mieli o wiele drobniejszą i bardziej kościstą budowę ciała, ostrzejsze
rysy, a takŜe większe i bardziej okrągłe oczy niŜ ludzie, do których wy-
glądu przywykła. Nosili coś w rodzaju turbanów z długich, białych ka-
wałków materiału, zawiązanych nad czołem. PoniewaŜ w Chinach biały
jest kolorem Ŝałoby, mama z początku myślała, Ŝe wszyscy ci ludzie są w
Ŝałobie.
W połowie stycznia przybyli do Chongqing, który był stolicą Ku-
omintangu podczas wojny z Japonią. Tutaj mama przesiadła się na mniej-
szą łódź i w niej dopłynęła do następnej stacji, do miasta Luzhou, leŜące-
go około stu sześćdziesięciu kilometrów w górę rzeki. Dostała tu od ojca
wiadomość, Ŝe przysyła po nią łódź i Ŝe moŜe od razu płynąć do Yibin.
Tym samym dowiedziała się, Ŝe i on przybył na miejsce przeznaczenia
zdrów i cały. Od tej chwili puściła w niepamięć wszystkie urazy. Nie
widziała go od czterech miesięcy i tęskniła za nim. WyobraŜała sobie,
jaki musiał być podekscytowany podczas podróŜy, patrząc na tyle miejsc
opisywanych przez staroŜytnych poetów, i czuła ciepło pod sercem, gdy
pomyślała, Ŝe podróŜując, na pewno układał dla niej wiersze.
Tego samego wieczoru była juŜ gotowa wyruszyć. Następnego poran-
ka, kiedy się obudziła, poczuła przez miękką mgłę ciepło słońca. WzdłuŜ
rzeki ciągnęły się łagodne zielone wzgórza; mama leŜała odpręŜona i
słuchała plusku wody uderzającej o dziób łodzi. Tego popołudnia przy-
płynęli do Yibin. Było to w przeddzień chińskiego Nowego Roku. Kiedy
po raz pierwszy spojrzała na Yibin, poczuła się tak, jakby ukazała się jej
kraina z bajki — delikatny rysunek miasta płynącego w chmurach. Gdy
łódź zbliŜyła się do nabrzeŜa, mama zaczęła rozglądać się za ojcem. W
końcu przez mgłę dojrzała jego niewyraźną postać — stał w zapiętym

160
płaszczu wojskowym, a za nim jego ochroniarz. Brzeg rzeki był rozległy,
pokryty piaskiem i kamieniami. Widziała miasto pnące się na szczyt
wzgórza. Niektóre domy były zbudowane z długich, wąskich drewnia-
nych Ŝerdzi i wydawało się, Ŝe kołyszą się na wietrze, jakby miały za
chwilę się rozpaść.
Łódź zacumowano przy cyplu na skraju miasta. Marynarz połoŜył de-
skę i ochroniarz ojca wziął mamy matę do spania. Mama prawie przebie-
gła po kładce, a ojciec wyciągnął ramiona, Ŝeby jej pomóc zejść. Nie było
zwyczaju, Ŝeby publicznie się obejmować, ale mama wiedziała, Ŝe ojciec
jest równie poruszony i podniecony jak ona — i była bardzo szczęśliwa.
8
„Powrócić do domu
w haftowanym jedwabiu” —
rodzina i bandyci
(1949—1951)

Przez całą drogę mama zastanawiała się, jaki teŜ będzie ten Yibin.
Czy będzie tam elektryczność? Czy góry będą tak wysokie jak te wzdłuŜ
Jangcy? Czy będą teatry? Kiedy wspinała się wraz z ojcem na wzgórze,
była zaskoczona pięknem tego miejsca. Yibin leŜy na wzgórzu, z którego
widać cypel przy zbiegu dwóch rzek, jednej przejrzystej, drugiej mulistej.
W wielu domach widziała blask światła elektrycznego. Ich ściany zro-
biono z gliny i bambusa, a wygięte płytki dachówkowe były bardzo
ozdobne i sprawiały wraŜenie kruchych — przynajmniej w porównaniu z
tymi, którymi pokrywano dachy w MandŜurii, gdzie musiały stanowić
zaporę dla wiatru i śniegu. W dali, przez mgłę, dostrzegła małe domki z
bambusa i gliniastej ziemi, rozrzucone wśród ciemnozielonych wzgórz,
porośniętych drzewami kamforowymi, metasekwojami i krzewami her-
bacianymi. Czuła się lekko, i wcale nie dlatego, Ŝe ochroniarz ojca wziął
jej matę do spania. Przeszła przez kilkadziesiąt zniszczonych przez wojnę
wsi i miast i była zachwycona, widząc, Ŝe tu w ogóle nie ma szkód.
Siedmiotysięczny garnizon Kuomintangu poddał się bez walki.
Ojciec mieszkał w eleganckiej posiadłości, która została przejęta
przez nowy rząd i przeznaczona zarówno na biura, jak i na pomieszczenia
mieszkalne, i mama zamieszkała razem z nim. Był tam ogród pełen ro-
ślin, jakich nigdy przedtem nie widziała: księŜycowe nanmu, papaje i
banany, rosnące w ziemi pokrytej zielonym mchem. W sadzawce pływały
złote rybki i był tam nawet Ŝółw. W sypialni ojca była podwójna sofa —

162
największe posłanie, na jakim spała — przedtem znała tylko ceglane
kang. W Yibin nawet zimą wystarczała sama kołdra. Nie było tu szarpią-
cych wiatrów i przenikającego wszędzie pyłu jak w MandŜurii i nie trze-
ba było nosić gazowych maseczek, Ŝeby móc oddychać. Studni w ogóle
nie zasłaniała pokrywa; był tylko Ŝuraw z bambusa, na końcu którego
wisiało wiadro. Ubrania prało się na płytach z gładkiego, jasnego kamie-
nia, podpartych pod niewielkim kątem, a czyściło się je za pomocą
szczotki z włókien bambusa — w MandŜurii taki zabieg byłby niemoŜ-
liwy, bo ubrania pokrywały się tam błyskawicznie pyłem albo warstwą
zamarzniętego błota. Poza tym pierwszy raz w Ŝyciu mama codziennie
jadała ryŜ i świeŜe warzywa.
Następne tygodnie były prawdziwym miesiącem miodowym rodzi-
ców. Pierwszy raz mama mogła mieszkać z ojcem i nie była krytykowana
za „dawanie pierwszeństwa miłości”. Atmosfera była spokojna: komuni-
ści byli upojeni swoimi postępującymi jak burza zwycięstwami i koledzy
ojca nie nalegali, Ŝeby małŜeństwa spędzały razem tylko sobotnią noc.
Yibin poddał się niecałe dwa miesiące temu, jedenastego grudnia
1949 roku. Ojciec przybył tu sześć dni później i został wyznaczony na
szefa okręgu Yibin, liczącego ponad milion ludzi, z których ponad sto
tysięcy mieszkało w mieście. Przybył łodzią z grupą złoŜoną z ponad
setki studentów, którzy „przyłączyli się do rewolucji” w Nankinie. Kiedy
łódź wyruszyła w górę Jangcy, najpierw zatrzymali się na przeciwległym
brzegu rzeki, w elektrowni, która była twierdzą podziemia. Kilkuset ro-
botników wyszło powitać grupę ojca, machali czerwonymi chorągiew-
kami z pięcioma gwiazdami — była to nowa chorągiew komunistycz-
nych Chin — i wznosili przyjazne okrzyki. Gwiazdy na chorągiewkach
znajdowały się w złym miejscu — miejscowi komuniści nie wiedzieli,
gdzie naleŜy je prawidłowo umieścić. Ojciec i jeszcze jeden funkcjona-
riusz wyszli na brzeg, Ŝeby przemówić, a robotnicy byli zachwyceni,
kiedy usłyszeli, jak ojciec mówi w dialekcie Yibin. Zamiast zwykłej
czapki, jaką powszechnie noszono, ojciec miał ośmiokątną czapkę w
rodzaju tych, jakich uŜywała armia komunistów w latach dwudziestych i
wczesnych trzydziestych. Miejscowi uznali ją za bardzo szykowną.
Potem popłynęli łodzią do miasta. Ojciec nie był tu od dziesięciu lat.
Bardzo tęsknił za rodziną, zwłaszcza za młodszą siostrą, do której z

163
Yan'an pisał entuzjastyczne listy o nowym Ŝyciu i dodawał, Ŝe bardzo by
chciał, Ŝeby kiedyś przyjechała i przyłączyła się do nich. Listy przestały
dochodzić, gdy Kuomintang zacieśnił blokadę. Potem rodzina usłyszała
znowu o ojcu dopiero wtedy, kiedy przysłał fotografię, którą zrobili sobie
wspólnie z mamą w Nankinie. Przez poprzednie siedem lat nawet nie
wiedzieli, czy jeszcze Ŝyje. Tęsknili za nim, płakali i modlili się do Bud-
dy o jego szczęśliwy powrót. Razem z fotografią przysłał krótki list mó-
wiący o tym, Ŝe wkrótce będzie w Yibin, i o tym, Ŝe zmienił nazwisko.
Kiedy był w Yan'an, podobnie jak wielu innych, przybrał pseudonim
Wang Yu. Yu oznacza „wyzbyty egoizmu aŜ do granicy szaleństwa”.
Kiedy przyjechał, z powrotem powrócił do swojego prawdziwego nazwi-
ska Chang, ale przyłączył do niego swój pseudonim i nazywał się teraz
Chang Shuyu, to znaczy „pozostający przy (imieniu) Yu”.
Dziesięć lat temu ojciec opuścił to miasto jako biedny, głodny prakty-
kant. A teraz, niespełna trzydziestoletni, powrócił jako człowiek sprawu-
jący powaŜną władzę. Było to tradycyjne chińskie marzenie, które wyra-
Ŝało się w powiedzeniu yi jin huan-xiang, czyli „wrócić do domu w ha-
ftowanym jedwabiu”. Rodzina ojca była z niego niesamowicie dumna i
bardzo chciano zobaczyć, jaki będzie po latach, zwłaszcza Ŝe słyszano o
komunistach wiele dziwnych rzeczy. A matka oczywiście była szcze-
gólnie ciekawa jego Ŝony.
Ojciec mówił i śmiał się głośno, z całego serca, okazywał niepoha-
mowaną, niemal chłopięcą ekscytację. Jego matka z westchnieniem ulgi i
szczęścia uznała, Ŝe w ogóle się nie zmienił. Pozostali członkowie rodzi-
ny zachowywali się z pewną rezerwą, ale z pałających oczu, do których
napływały łzy, moŜna było odczytać radość. Tylko jego młodsza siostra
okazywała większe oŜywienie. Mówiła Ŝywo, bawiąc się długimi warko-
czami, które odrzucała na plecy za kaŜdym razem, gdy dla podkreślenia
tego, co mówiła, robiła ruch głową. Ojciec uśmiechał się — był to trady-
cyjny lokalny sposób okazywania przez kobiety wesołego nastroju. Pra-
wie o nim zapomniał podczas pobytu na odległej północy.
Było wiele tematów do omówienia. Matka ojca opowiadała o tym, co
się działo z rodziną od czasu, kiedy opuścił dom, i doszła do tego, Ŝe
niepokoi ją jedna sprawa: co będzie ze starszą córką, która się nią opie-
kowała w Chongqin? MąŜ córki zmarł i zostawił jej kawałek ziemi, a ona
najęła kilku parobków. KrąŜyło wiele sprzecznych pogłosek na temat

164
reformy rolnej i rodzina martwiła się, Ŝe starsza córka zostanie zaklasyfi-
kowana jako posiadaczka ziemska i odbiorą jej grunt. Kobiety były
wzburzone, posypały się Ŝale i zarzuty: „Co teraz z nią będzie? Jak się
utrzyma? Jak komuniści mogą robić takie rzeczy?”.
Ojciec, dotknięty i wyprowadzony z równowagi, wybuchnął: „Tak
czekałem na ten dzień, czekałem na chwilę, w której będę mógł dzielić z
wami radość zwycięstwa. Niesprawiedliwość przeminęła razem z prze-
szłością. Teraz jest pora radości, dobrych oczekiwań. Ale wy jesteście
tacy nieufni, tacy krytyczni...”. I w tym miejscu rozpłakał się jak mały
chłopiec. Wszystkie kobiety takŜe zaczęły płakać. On z rozczarowania i
zawodu, ale ich uczucia były bardziej złoŜone — były wśród nich takŜe
wątpliwości i niepewność.
Matka ojca mieszkała w leŜącym tuŜ za miastem starym rodzinnym
domu, który zostawił jej mąŜ, kiedy zmarł. Był to zupełnie wygodny dom
wiejski — typu nizinnego, zbudowany z cegły i z drewna, osłonięty mu-
rem od strony drogi. Z przodu był wielki ogród, a z tyłu leŜało pole zi-
mowych śliw, które roztaczały wspaniały aromat, i gęsty bambusowy
zagajnik, który wprowadzał nastrój jak z zaczarowanego ogrodu. Dom
był nieskazitelnie czysty. Okna błyszczały i nigdzie nie było śladu kurzu.
Meble były z pięknego, błyszczącego drzewa sandalinowego, które ma
kolor głębokiej czerwieni, czasami przechodzącej w odcień czerni. Mama
zakochała się w tym domu od pierwszej wizyty, to znaczy od następnego
dnia po przyjeździe do Yibin.
Była to waŜna chwila. W chińskiej tradycji teściowa miała pełnię
władzy nad synową, która powinna być jej zawsze posłuszna i którą mo-
gła tyranizować. Kiedy synowa sama stawała się teściową, znęcała się
nad swoją synową w taki sam sposób, w jaki nad nią bezkarnie się znęca-
no. Komuniści w swoim programie kładli duŜy nacisk na uniezaleŜnienie
i wyzwolenie synowych i, jak niektórzy twierdzili, komunistyczne syno-
we były bezczelnymi smokami, które rozstawiały po kątach swoje te-
ściowe. Wszyscy więc siedzieli jak na szpilkach, ciekawi, jak teŜ zacho-
wa się mama. Rodzina ojca była bardzo rozległa i tego dnia wszyscy
zebrali się w domu. Gdy mama zbliŜała się do frontowej bramy, usłyszała
szepty: „JuŜ idzie, juŜ idzie!”. Dorośli uciszali dzieci, które podskakiwa-
ły, próbując dojrzeć za oknem tę dziwną komunistyczną synową z dale-
kiej północy.

165
Kiedy mama i ojciec weszli do salonu, matka ojca siedziała w odle-
głym końcu pokoju na oficjalnym, rzeźbionym, kwadratowym, sandali-
nowym krześle. Po obu stronach pokoju w dwóch rzędach ustawiono
podobne krzesła, pomiędzy kaŜdą ich parą stał mały stolik, a na nim
ozdobna waza. Idąc środkiem, mama zauwaŜyła, Ŝe jej teściowa ma bar-
dzo spokojną twarz, z wydatnymi kośćmi policzkowymi (które ojciec
odziedziczył po niej), małe oczy, ostro zarysowany podbródek i wąskie
usta, których kąciki lekko opadały ku dołowi. Była drobna i wydawało
się, Ŝe ma półprzymknięte oczy, jakby była pogrąŜona w medytacji. Ma-
ma z ojcem podeszli do niej powoli i zatrzymali się przed jej krzesłem.
Wtedy mama uklękła i złoŜyła trzykrotny koutou. Było to zgodne z tra-
dycyjnym rytuałem, ale wcześniej wszyscy zastanawiali się, czy ta młoda
komunistka zechce to zrobić. W pokoju rozległy się westchnienia ulgi.
Kuzynki i siostry ojca szeptały do jego wyraźnie zachwyconej matki:
„Jaka miła synowa! Taka uprzejma, taka ładna i pełna szacunku! Matko,
naprawdę los ci sprzyja!”.
Mama była dumna z tego podboju. Ona i ojciec dyskutowali przed-
tem, jak się zachować. Komuniści zalecali, Ŝeby unikać składania koutou,
które uwaŜali za uwłaczające godności ludzkiej, ale mama pragnęła zro-
bić wyjątek, tylko ten jeden raz. Ojciec się zgodził. Nie chciał sprawiać
przykrości swojej matce ani obraŜać Ŝony, tym bardziej Ŝe wcześniej
poroniła; poza tym to akurat koutou miało swoje drugie dno: moŜna było
zarobić na nim punkt dla komunistów. Sam nie chciał jednak składać
koutou, chociaŜ według rytuału powinien.
Wszystkie kobiety w rodzinie były buddystkami, a jedna z sióstr, Ju-
nying, niezamęŜna, była szczególnie poboŜna. Zaprowadziła mamę, Ŝeby
złoŜyła koutou posąŜkowi Buddy, przed kapliczkami poświęconymi
przodkom rodziny, które robiono na chiński Nowy Rok, a nawet przed
rosnącymi za oknem zimowymi śliwami i bambusami. Ciotka Junying
wierzyła, Ŝe kaŜdy kwiat i kaŜda trawa ma duszę. Poprosiła mamę, Ŝeby
złoŜyła kilka koutou bambusom, prosząc je, Ŝeby nie kwitły, poniewaŜ
wierzono, Ŝe kwiaty bambusa przynoszą nieszczęście. Mama uznała to za
świetną zabawę. Przypominało jej to dzieciństwo i pozwalało zaspokoić
potrzebę zabawy i Ŝartów. Ojciec tego nie aprobował, ale ułagodziła go,
mówiąc, Ŝe to tylko przedstawienie, które nie zaszkodzi obrazowi komu-
nistów. Kuomintang głosił, Ŝe komuniści wyplenili wszystkie tradycyjne

166
zwyczaje, jednak mama uwaŜała, Ŝe będzie to miało swoją dobrą stronę,
jeśli ludzie zobaczą, Ŝe to nieprawda.
Rodzina ojca była bardzo miła dla mamy. Mimo tych oficjalnych po-
czątków moja babka była nadzwyczaj łatwa w kontakcie. Rzadko wyda-
wała osądy i nigdy nikogo nie krytykowała. Okrągła twarz ciotki Junying
była poznaczona śladami po ospie, ale jej oczy miały tak łagodny wyraz,
Ŝe nie było chyba na świecie człowieka, który nie czułby się przy niej
bezpieczny i odpręŜony. Młodsze kobiety nie dorównywały babci, jeśli
chodzi o energię i Ŝywość usposobienia, ale były bezpośrednie, spokojne
i miłe, co sprawiało, Ŝe mama czuła się z nimi jak u siebie w domu. Ciot-
ka Junying robiła przepyszne przyprawiane jedzenie syczuańskie, zupeł-
nie inne od łagodnego w smaku jedzenia północy. Potrawy nosiły egzo-
tyczne nazwy, które mama uwielbiała: „Smok walczący z tygrysem”,
„Kurczak cesarskiej konkubiny”, „Młode złote kogutki piejące do świtu”.
Mama często potem przychodziła do tego domu i jadała z rodziną, spo-
glądając na wiśniowe, migdałowe i brzoskwiniowe sady, które na wiosnę
zmieniały się w morze białych i róŜowych kwiatów. Kobiety z rodziny
Chang tworzyły przyjazną, otwartą i ciepłą atmosferę i czuła, Ŝe jest
przez nie bardzo kochana.

Mamie wkrótce wyznaczono pracę w Wydziale Spraw Publicznych w


zarządzie Okręgu Yibin. Ale bardzo mało czasu spędzała w biurze. Wy-
Ŝywienie ludności zyskało priorytet — gdyŜ było teraz największym
problemem.
Południowy zachód był najdłuŜej w rękach Kuomintangu i zostało tu
pół miliona Ŝołnierzy, kiedy Chiang Kai-shek uciekł z Sichuanu na Taj-
wan w grudniu 1949 roku. Poza tym Sichuan był jedną z kilku prowincji,
w których komuniści, zanim je zajęli, nie kontrolowali strefy pozamiej-
skiej. Jednostki Kuomintangu, rozproszone, ale nadal dobrze uzbrojone,
kontrolowały większość południowych terenów prowincji syczuańskiej, a
większość zapasów Ŝywności była w rękach prokuomintangowskich po-
siadaczy ziemskich i feudałów. Zabezpieczenie dostaw Ŝywności, aby
wyŜywić mieszkańców miast oraz Ŝołnierzy — zarówno własnych sił, jak
i Ŝołnierzy Kuomintangu, którzy się poddali — stało się teraz pilną po-
trzebą komunistów.
Z początku wysyłali ludzi, próbując kupić Ŝywność. Wielu feudałów

167
tradycyjnie juŜ utrzymywało swoje prywatne oddziały, które teraz połą-
czyły się z siłami Kuomintangu. Na kilka dni przed przybyciem mamy do
Yibin oddziały te rozpoczęły powstanie, obejmujące południowy Sichu-
an. Okręgowi groził głód.
Komuniści zaczęli wysyłać po Ŝywność grupy, złoŜone z funk-
cjonariuszy partyjnych eskortowanych przez uzbrojoną straŜ. Prawie
wszyscy zostali zmobilizowani. Biura opustoszały. Z całego zarządu
okręgu Yibin zostały tylko dwie kobiety: jedna była recepcjonistką, a
druga miała małe dziecko, noworodka.
Mama równieŜ wyprawiała się na te ekspedycje, które zawsze bardzo
długo trwały. W jej grupie było trzynaście osób: siedmioro cywilów i
sześciu Ŝołnierzy. Mama miała ładunek złoŜony z maty do spania, wo-
reczka ryŜu i cięŜkiej parasolki, zrobionej z płótna pomalowanego chiń-
skim lakierem. Grupa całymi dniami przemierzała dróŜki, które Chińczy-
cy nazywają „ścieŜynkami owczymi” — zdradliwe, wąskie górskie drogi
między urwistymi przepaściami i potokami. Kiedy przybywali do wioski,
szli do najnędzniejszej chaty i starali się nawiązać kontakt z najbiedniej-
szymi wieśniakami, mówiąc, Ŝe komuniści chcą dać takim jak oni ziemię
i zapewnić im szczęśliwe Ŝycie. Następnie pytali, czy miejscowy feudał
lub posiadacz ziemski ma zapasy ryŜu. Większość wieśniaków okazywa-
ła tradycyjną nieufność wobec wszelkich urzędników i osób związanych
z władzą. Wielu tylko mętnie słyszało o komunistach, a to, co słyszeli,
nie było dobre. Ale mama, która szybko przeszła z północnego dialektu
na lokalny, umiała mówić w sposób jasny i przekonujący. Wyjaśnianie
znaczenia nowej polityki stało się wkrótce jej specjalnością. Jeśli grupa
uzyskała informacje na temat właściciela ziemi, szła do niego, przekony-
wała go, Ŝeby sprzedał zapasy w wytyczonych miejscach skupu i tam
odebrał naleŜne pieniądze. Niektórzy byli przestraszeni i oddawali, co
mieli, bez szczególnego nacisku. Inni jednak informowali uzbrojone ban-
dy o miejscu pobytu grupy komunistów. Mama i jej towarzysze często
byli ostrzeliwani i kaŜdą noc spędzali w pogotowiu, czasem przenosząc
się z miejsca na miejsce, aby uniknąć napadu.
Z początku zatrzymywali się u biednych wieśniaków. Ale jeśli bandy-
ci dowiadywali się, kto gościł grupę, zabijali wszystkich mieszkańców
domu. Po kolejnej takiej zbrodni grupa zdecydowała, Ŝe nie będą naraŜać
Ŝycia niewinnych ludzi. Spali więc pod gołym niebem albo w opuszczo-
nych świątyniach.
Podczas trzeciej wyprawy mama zaczęła wymiotować i cierpiała na
przelotne bóle głowy. Znowu była w ciąŜy. Wróciła do Yibin wyczerpana,

168
rozpaczliwie potrzebując wypoczynku, ale jej grupa od razu przygoto-
wywała się do następnej wyprawy. Nie było jasne, co właściwie ma tam
do roboty kobieta w ciąŜy, i mama była rozdarta pomiędzy chęcią i oba-
wą. Chciała iść, duch tych czasów bardzo sprzyjał wszelkim poświęce-
niom i uwaŜano, Ŝe trzeba nie mieć wstydu, Ŝeby na cokolwiek narzekać.
Ale bała się, pamiętając swoje niedawne poronienie sprzed pięciu miesię-
cy. Nie chciała myśleć, Ŝe mogłoby się to znowu zdarzyć gdzieś na pust-
kowiu, gdzie nie ma lekarzy ani transportu. Co więcej, podczas tych wy-
praw zdarzały się prawie codziennie potyczki z bandytami i trzeba było
móc biec — i to biec szybko. A ona miała zawroty głowy nawet wtedy,
kiedy po prostu szła.
Niemniej zdecydowała, Ŝe pojedzie. Szła z nimi jeszcze jedna kobieta,
takŜe w ciąŜy. Któregoś dnia, popołudniem, grupa zatrzymała się, Ŝeby
zjeść posiłek w opuszczonym obejściu. Uznali, Ŝe właściciel uciekł, być
moŜe nawet przed nimi. Dookoła porośniętego chwastami podwórza
biegł sięgający do ramion gliniany mur. Drewniana brama nie była za-
mknięta i skrzypiała w podmuchach wiosennego wiatru. Kucharz juŜ
prawie ugotował ryŜ dla całej grupy, gdy pojawił się jakiś męŜczyzna w
średnim wieku. Wyglądał jak wieśniak: nosił słomiane sandały, luźne
spodnie, duŜy kawałek materiału podobny do fartucha, wetknięty za ba-
wełniany szeroki pas, a na głowie miał brudny biały turban. Powiedział,
Ŝe juŜ wyruszyła w drogę grupa męŜczyzn naleŜących do znanej bandy o
nazwie Brygada Szerokich Mieczy i Ŝe szczególnie im zaleŜy na schwy-
taniu mamy i tej drugiej kobiety, poniewaŜ wiedzą, Ŝe są Ŝonami wysoko
postawionych urzędników komunistycznych.
Ten człowiek wcale nie był zwykłym wieśniakiem. Podczas rządów
Kuomintangu był tu naczelnikiem i zarządzał kilkoma wioskami, łącznie
z tą, w której właśnie znajdowała się grupa. Brygada Szerokich Mieczy
próbowała namówić go do współpracy, tak jak poprzednio wszystkich
członków Kuomintangu i posiadaczy ziemskich. Przyłączył się do bandy,
ale nie chciał odcinać sobie drogi odwrotu i ostrzegł komunistów, Ŝeby
kupić sobie gwarancję bezpieczeństwa. Powiedział im teŜ, którędy najle-
piej uciekać.
Grupa od razu poderwała się na nogi. PoniewaŜ mama i druga cięŜar-
na kobieta nie mogły szybko biec, kuomintangowski naczelnik pomógł

169
im przejść przez dziurę w ścianie i ukryć się w pobliskiej kupie siana.
Kucharz jeszcze zwlekał, pakując ryŜ i polewając kociołek zimną wodą,
Ŝeby go ostudzić i móc zabrać ze sobą. Obie te rzeczy były zbyt cenne,
Ŝeby je porzucać, zwłaszcza podczas wojny. Dwaj Ŝołnierze, którzy zo-
stali z kucharzem, pomagali mu i próbowali go popędzać. W końcu ku-
charz złapał ryŜ i kociołek i wszyscy trzej rzucili się do tylnych drzwi.
Bandyci właśnie wchodzili przez drzwi frontowe i natychmiast tamtych
dopędzili, powalili ich na ziemię i zadźgali noŜami. Nie mieli dość broni i
amunicji, nie starczyłoby na strzelanie do reszty członków grupy, których
widzieli w niezbyt wielkiej odległości. Nie odkryli mamy i tej drugiej
kobiety w stogu.
Niedługo potem banda, a wraz z nią naczelnik wiosek, zostali złapani.
Był on zarówno szefem bandy, jak i „węŜem w swojej starej kryjówce”,
co kwalifikowało go do kary śmierci. Niemniej ostrzegł komunistów i
ocalił Ŝycie dwóch kobiet. W tym czasie wyroki śmierci były wydawane
przez ławę sędziowską, w skład której wchodziły trzy osoby. Tak się
złoŜyło, Ŝe szefem tej ławy był mój ojciec. Kolejnym sędzią był mąŜ tej
drugiej cięŜarnej kobiety. Trzecim był szef miejscowej policji.
Ława podzieliła się: dwa przeciw jednemu. MąŜ drugiej ocalonej ko-
biety głosował za oszczędzeniem Ŝycia naczelnika wiosek. Ojciec i szef
policji głosowali za wyrokiem śmierci. Mama prosiła ławę sędziowską,
Ŝeby nie wydawała wyroku śmierci, ale ojciec był nieubłagany. Na to
właśnie ten człowiek postawił, powiedział mamie — wybrał dokładnie tę
grupę, Ŝeby ją ostrzec, bo wiedział, Ŝe są w niej Ŝony dwóch wysokich
urzędników. Ma ręce po łokcie we krwi. „Nie moŜemy być wyrozumiali
właśnie DLATEGO, Ŝe chodzi o nasze Ŝony. Jeśli osobiste uczucia wpły-
ną na nasze osądy, to jaka będzie róŜnica pomiędzy nowymi i starymi
Chinami?”. Na naczelniku wiosek wykonano wyrok.
Mama nie mogła tego ojcu wybaczyć. Czuła, Ŝe ten człowiek nie po-
winien umierać, poniewaŜ ocalił wiele istnień ludzkich, a szczególnie
„był mu dłuŜny” ojciec. Patrzyła na to tak, jak patrzyłaby większość
Chińczyków: jego zachowanie oznaczało, Ŝe — inaczej niŜ dla męŜa
drugiej kobiety — jej Ŝycie nie było dla niego bezcenne.
Kiedy tylko proces się skończył, grupę mamy znowu wysłano na
wieś. Ciągle czuła się niedobrze, często wymiotowała, była słaba i prze-
męczona. Od chwili gwałtownego biegu do stogu siana cały czas miała

170
bóle w podbrzuszu. MąŜ tej drugiej kobiety uznał, Ŝe nie pozwoli jej
znowu wyruszyć. „Będę chronił moją cięŜarną Ŝonę — powiedział. — I
będę chronił czyjąkolwiek Ŝonę, jeśli jest w ciąŜy. śadna cięŜarna kobie-
ta nie powinna naraŜać się na takie niebezpieczeństwa”. Szefowa mojej
mamy, pani Mi, kobieta ze wsi, uczestniczka walk partyzanckich, kłóciła
się z nim zapamiętale. Dla wieśniaczki było to niepojęte: odpoczywać
tylko dlatego, Ŝe jest się w ciąŜy. Kobiety ze wsi pracowały do samego
momentu porodu, słyszało się teŜ niezliczone historie o kobietach, które
przecinały pępowinę sierpem i pracowały dalej. Pani Mi urodziła dziecko
na polu walki i musiała je zostawić w tamtym miejscu — płacz dziecka
mógłby narazić cały oddział. Wydawało się, Ŝe straciwszy dziecko, Ŝy-
czyła tego samego losu wszystkim kobietom. Nalegała, Ŝeby mama zno-
wu wyruszyła na wieś i popierała swoje stanowisko bardzo skutecznymi
argumentami. W tym czasie pozwalano się Ŝenić tylko najstarszym wie-
kiem i rangą członkom Partii (którzy kwalifikowali się do 28-7-oddział-
l), jednak Ŝadnej cięŜarnej kobiety nie powinno się uwaŜać za osobę
uprzywilejowaną. Jeśli one nie pójdą, to jak Partia ma przekonać innych,
Ŝeby poszli? Ojciec zgodził się z panią Mi i powiedział mamie, Ŝeby
poszła.
Mama zaakceptowała to, mimo wcześniejszego lęku przed następnym
poronieniem. Była przygotowana na śmierć, ale miała jeszcze nadzieję,
Ŝe ojciec się nie zgodzi, Ŝeby znów wyruszyła — i powie „nie”; wtedy
przynajmniej by czuła, Ŝe jej bezpieczeństwo jest dla niego najwaŜniej-
sze. Jednak ojciec, co mogła znowu stwierdzić, był najbardziej lojalny
wobec rewolucji. Była gorzko rozczarowana.
Spędziła bolesne i wyczerpujące tygodnie na udeptywaniu dróg po-
śród gór i wzgórz. Potyczki były coraz bardziej zajadłe. Prawie kaŜdego
dnia przychodziły wiadomości o członkach innych grup, torturowanych i
zabijanych przez bandytów, którzy w szczególnie sadystyczny sposób
traktowali kobiety. Pewnego dnia ciało jednej z siostrzenic ojca znale-
ziono za bramą miasta: została zgwałcona i zadźgana noŜem, a jej po-
chwa była jedną krwawą raną. Inna młoda kobieta została schwytana
przez Brygadę Szerokich Mieczy podczas potyczki. Otoczeni przez
uzbrojonych komunistów, związali ją i powiedzieli, Ŝeby zawołała do
swoich towarzyszy, Ŝeby pozwolili im uciec. Ale kobieta wołała: „Idźcie

171
do przodu, nie martwcie się o mnie!”. Za kaŜdym razem, kiedy wołała,
jeden z bandytów odcinał noŜem kawałek jej ciała. Umierała potwornie
okaleczona. Po kilku takich incydentach postanowiono, Ŝe kobiet nie
będzie się juŜ więcej wysyłać na wyprawy po Ŝywność.

W Jinzhou babcia cały czas martwiła się o swoją córkę. Kiedy tylko
dostała list, w którym mama donosiła, Ŝe dotarła do Yibin, postanowiła
tam pojechać, Ŝeby się upewnić, Ŝe wszystko jest w porządku. W marcu
1950 roku podjęła własny długi marsz przez Chiny, sama.
Nic nie wiedziała o reszcie tego wielkiego kraju i wyobraŜała sobie,
Ŝe Sichuan, skoro jest górzysty i odcięty od reszty kraju, pozbawiony jest
podstawowych środków do Ŝycia. W pierwszym odruchu chciała zabrać
ze sobą duŜy zapas wszelkich artykułów. Ale w kraju nadal trwał prze-
wrót, walki toczyły się takŜe wzdłuŜ zamierzonej przez nią drogi; zdała
sobie sprawę, Ŝe będzie musiała sama nieść swój bagaŜ i duŜe odcinki
drogi przechodzić pieszo, co nie było łatwe, jeśli się miało krępowane
stopy. W końcu sporządziła jeden nieduŜy tobołek, który mogła sama
nieść.
Od kiedy poślubiła doktora Xia, jej stopy nieco urosły. MandŜurowie
tradycyjnie nie stosowali krępowania stóp, mogła więc zdjąć bandaŜe.
Było to prawie tak bolesne, jak początki krępowania stóp. Złamane kości
nie mogły oczywiście juŜ się dobrze pozrastać ani stopa nie mogła wrócić
do zwykłego kształtu, pozostała kaleka i skurczona. Babcia chciała, Ŝeby
stopa wyglądała normalnie i wkładała do butów wełnę bawełnianą.
Zanim wyruszyła, Lin Xiaoxia, męŜczyzna, który posłał po nią doroŜ-
kę podczas ślubu rodziców, dał jej dokument zaświadczający, Ŝe jest
matką rewolucjonistki; na podstawie tego dokumentu organizacje partyj-
ne wzdłuŜ drogi powinny dawać jej schronienie, jedzenie i pieniądze.
PodąŜyła prawie tą samą trasą co rodzice, po części jadąc pociągiem, po
części cięŜarówkami, ale takŜe pieszo, kiedy nie było Ŝadnych środków
transportu. Kiedyś jechała odkrytą cięŜarówką z kobietami i dziećmi,
takŜe z rodzin komunistów. CięŜarówka zatrzymała się, bo jakieś dziecko
chciało siusiu. W tym samym momencie w drewniane osłony boków auta
zaczęły walić pociski. Babcia padła na podłogę, naboje świstały jej nad

172
głową. śołnierze z konwoju odpowiedzieli ogniem z broni maszynowej i
uciszyli napastników, którzy okazali się maruderami Kuomintangu. Bab-
cia wyszła z tego bez draśnięcia, ale kilku Ŝołnierzy i kilkoro dzieci zgi-
nęło.
Kiedy przyjechała do Wuhan, duŜego miasta w centralnych Chinach,
co stanowiło dwie trzecie drogi, powiedziano jej, Ŝe następny odcinek
łodzią w górę Jangcy jest niebezpieczny z powodu bandytów. Musiała
czekać prawie miesiąc, aŜ się uspokoiło — ale takŜe wtedy statek był
kilka razy atakowany z brzegu. Był raczej stary, miał płaski, otwarty
pokład, więc konwojujący go Ŝołnierze zbudowali z worków z piaskiem
ścianę o wysokości jednego metra dwudziestu centymetrów z otworami
na broń. Wyglądało to jak pływająca forteca. Kiedy zaczynała się strzela-
nina, kapitan pruł pełną parą, Ŝeby wydostać się z pola ostrzału, a Ŝołnie-
rze z konwoju strzelali zza worków. Babcia pod pokładem czekała, aŜ
wszystko ucichnie.
W Yichang przesiadła się na mniejszą łódź i na niej przepłynęła przez
przełomy Jangcy; w maju była juŜ w pobliŜu Yibin, w łodzi z daszkiem
pokrytym liśćmi palmowymi, Ŝeglującej spokojnie wśród kryształowo
czystych fal, przy wietrze pachnącym kwiatami pomarańczy.
Pod prąd łódź popychała siła kilkunastu wioślarzy. Wiosłowali i
śpiewali tradycyjne syczuańskie arie operowe, improwizowane piosenki
związane z nazwami wiosek, które właśnie mijali, z legendami o wzgó-
rzach i duchach bambusowych zagajników. Śpiewali takŜe o swoich na-
strojach. Babci najbardziej podobała się adresowana do jednej z pasaŜe-
rek zalotna piosenka, którą śpiewali z błyskami w oczach. Większości
tekstu nie rozumiała, gdyŜ był w syczuańskim dialekcie, ale wiedziała, Ŝe
musiał być pełen ekspresji, bo pasaŜerka wybuchnęła śmiechem, zdradza-
jącym zarówno przyjemność, jak i zakłopotanie. Babcia słyszała o syczu-
ańskim charakterze, który miał być ponoć pieprzny i korzenny jak syczu-
ańska kuchnia. Była w świetnym nastroju. Nie wiedziała ani o tym, Ŝe
mama kilka razy otarła się o śmierć, ani o poronieniu.
Przybyła na miejsce w połowie maja. PodróŜ trwała dwa miesiące.
Mama, która czuła się chora i nieszczęśliwa, była zachwycona, znowu ją
widząc. Ojciec nie był aŜ tak zadowolony W Yibin po raz pierwszy był
sam z mamą, w jakiejś w miarę stabilnej sytuacji. Dopiero co wydostał
się z zasięgu teściowej i miał nadzieję, Ŝe rzeczywiście oddalił się od niej

173
o tysiące kilometrów. Był świadom, Ŝe nie jest równorzędnym konkuren-
tem wobec emocjonalnych związków matki i córki.
Mama Ŝywiła do niego urazę. Od kiedy groźba bandytów stała się
znów realna, przywrócono półmilitarny styl Ŝycia. A poniewaŜ oboje
duŜo czasu spędzali poza domem, rzadko zdarzała im się wspólna noc.
Ojciec najczęściej podróŜował po okręgu, badał warunki w rolniczych
obszarach, wysłuchiwał narzekań wieśniaków i zajmował się wszelkiego
rodzaju problemami, przede wszystkim jednak dostawami Ŝywności.
Nawet jeśli był w Yibin, to i tak pracował w biurze. Rodzice coraz rza-
dziej się widywali i znowu oddalili się od siebie.
Przybycie babci otworzyło stare rany. Przydzielono jej pokój przy tym
samym dziedzińcu, przy którym mieszkali rodzice. W tym czasie wszy-
scy urzędnicy i funkcjonariusze mieli juŜ narzucony określony system
Ŝycia, zwany gongjizhi. Nie dostawali płacy, ale państwo troszczyło się o
zapewnienie im mieszkania, jedzenia, ubrania, rzeczy niezbędnych w
codziennym Ŝyciu oraz małego kieszonkowego — jak w wojsku. Wszys-
cy jadali w kantynach, gdzie jedzenie było ubogie i nieapetyczne. Nie
wolno było gotować w domu, nawet jeśli się miało pieniądze z jakichś
innych źródeł.
Po przyjeździe babcia zaczęła sprzedawać biŜuterię, aby kupić jedze-
nie na bazarze — bardzo chciała gotować dla mamy, gdyŜ uwaŜała, Ŝe
kobieta w ciąŜy powinna się dobrze odŜywiać — zawsze przecieŜ tak
uwaŜano. Ale wkrótce — z inspiracji pani Mi — zaczęły napływać skargi
na mamę, Ŝe jest „burŜujką” — korzysta z przywilejów i zuŜywa cenny
opał, który, podobnie jak Ŝywność, był przywoŜony ze wsi. Krytykowano
ją za to, Ŝe daje się „rozpieszczać” — obecność jej matki, jak uwaŜano,
nie słuŜy jej reedukacji. Ojciec złoŜył samokrytykę w swojej organizacji
partyjnej i zabronił babci gotowania w domu. Mamę i babcię bardzo to
uraziło. „Nie moŜesz być po mojej stronie ani razu? — spytała mama
gorzko. — Dziecko, które noszę, jest tak samo twoje, jak i moje, a ono
potrzebuje poŜywnego jedzenia”. W końcu ojciec trochę ustąpił: babcia
mogła gotować w domu dwa razy w tygodniu, ale nie więcej. Nawet to
jest łamaniem zasady, oświadczył.
Okazało się, Ŝe obecność babci łamie jeszcze waŜniejszą zasadę. Tyl-
ko urzędnicy pewnej rangi mieli prawo do tego, Ŝeby ich rodzice
mieszkali z nimi, a mama do nich nie naleŜała. PoniewaŜ urzędnicy nie
otrzymywali płacy, państwo musiało utrzymywać tych, którzy z nimi

174
mieszkali, więc istniała tendencja, Ŝeby ograniczać liczbę tych osób.
ChociaŜ ojciec miał odpowiednio wysoką rangę, to jednak jego matka
nadal pozostawała na utrzymaniu ciotki Junying. Mama argumentowała,
Ŝe babcia nie będzie cięŜarem dla państwa, poniewaŜ ma dość biŜuterii,
Ŝeby się utrzymać, a poza tym została zaproszona przez ciotkę Junying
do jej domu. Pani Mi powiedziała jednak, Ŝe babci w ogóle nie powinno
tu być, i ojciec się z tym zgodził.
Mama zajadle się z nim spierała, ale powiedział, Ŝe zasada to zasada
— i nie będzie jej naginać do sytuacji. Jedną z najgorszych wad starych
Chin było to, oświadczył, Ŝe kaŜdy, kto miał władzę, stał ponad prawem,
a istotnym elementem rewolucji komunistycznej jest to, Ŝeby urzędnicy
reprezentujący władzę byli podporządkowani prawu jak wszyscy inni.
Mama płakała. Bała się kolejnego poronienia. MoŜe ojciec miałby jednak
wzgląd na jej bezpieczeństwo i pozwolił jej matce zostać do porodu? Nie
zgodził się. „Korupcja zawsze się zaczyna od takich drobiazgów jak ten.
To właśnie takie rzeczy powodują korozję rewolucji” — stwierdził. Ma-
ma nie miała juŜ argumentów. On nie ma uczuć, pomyślała. Moje dobro
nie jest dla niego najwaŜniejsze. Nie kocha mnie.
Babcia musiała wyjechać i mama nigdy tego ojcu nie wybaczyła.
Babcia przebywała ze swoją córką nieco ponad miesiąc, a w podróŜy
przez Chiny, ryzykując Ŝycie, spędziła dwa miesiące. Obawiała się, Ŝe
mama moŜe mieć powtórne poronienie i nie ufała słuŜbie zdrowia w
Yibin. Zanim wyjechała, poszła odwiedzić ciotkę Junying i z uroczystą
powagą składając jej koutou, powiedziała, Ŝe zostawia swoją córkę pod
jej opieką. Ciotka takŜe była zasmucona. Bała się o mamę i chciała, Ŝeby
babcia została do porodu. Prosiła o to swojego brata, ale był nieubłagany.
Z cięŜkim sercem i wśród gorzkich łez babcia pokuśtykała do przy-
stani razem z mamą i wsiadła do niewielkiej łodzi, która płynąc w dół
Jangcy, rozpoczynała długą i niepewną podróŜ powrotną do MandŜurii.
Mama stała na brzegu i nadal machała, kiedy łódź ginęła juŜ we mgle.
Zastanawiała się, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy swoją matkę.
Był lipiec 1950 roku. Warunkowe, roczne członkostwo mamy w Partii
dobiegało końca i jej komórka partyjna przeprowadzała wobec niej coraz
intensywniejsze wywiady i dochodzenia. W komórce były tylko trzy
osoby: mama, pani Mi i ochroniarz ojca.

175
W Yibin było tak niewielu członków Partii, Ŝe tych troje dobrano ra-
czej przypadkowo, przy czym tamtych dwoje, którzy byli pełnymi człon-
kami, skłaniało się ku temu, Ŝeby odrzucić prośbę mamy o pełne człon-
kostwo. Ale nie odmawiali otwarcie. Przepytywali ją tylko i zmuszali do
nieskończonych samokrytyk.
KaŜda samokrytyka wzbudzała kolejne fale krytyki. Dwoje towarzy-
szy mamy uwaŜało, Ŝe ma ona „burŜuazyjne” nawyki. Oświadczyli, Ŝe
nie chciała jeździć na wieś po Ŝywność. Odpowiedziała, Ŝe przecieŜ jeź-
dziła, zgodnie z partyjnym zaleceniem, ale odparowali: „Ach, ale tak
naprawdę to nie chciałaś”. Potem zarzucili jej, Ŝe miała lepsze jedzenie
— co więcej, gotowane przez jej matkę w domu — i to, Ŝe poddaje się
dolegliwościom bardziej niŜ większość kobiet w ciąŜy. Pani Mi krytyko-
wała ją takŜe dlatego, Ŝe jej matka uszyła dla dziecka ubranka. „Kto sły-
szał, Ŝeby dziecko nosiło nowe ubranka? — powiedziała. — To takie
burŜuazyjne marnotrawstwo. Czemu by nie mogła ubierać dziecka w
stare ubranka, jak wszyscy?”. Fakt, Ŝe była smutna, kiedy jej matka wy-
jeŜdŜała, posłuŜył do powaŜnego oskarŜenia o „dawanie pierwszeństwa
rodzinie”.
Lato 1950 roku było upalne i wilgotne jak rzadko, temperatura docho-
dziła do trzydziestu pięciu stopni Celsjusza. Mama prała codziennie i
teraz takŜe za to była atakowana. Wieśniacy, zwłaszcza na północy, skąd
pochodziła pani Mi, prali bardzo rzadko, poniewaŜ brakowało wody. W
partyzant*e męŜczyźni i kobiety współzawodniczyli ze sobą w tym, kto
ma najwięcej „rewolucyjnych insektów” (wszy). Czystość była uwaŜana
za cechę nieproletariacką. Kiedy parne lato przeszło w chłodną jesień,
ochroniarz ojca dorzucił jeszcze jeden zarzut: mama „zachowuje się jak
wielka dama Kuomintangu”, poniewaŜ uŜywa resztek ciepłej wody ojca
do mycia.
W tym czasie, dla oszczędności opału, tylko urzędnicy pewnej rangi
mogli się myć ciepłą wodą. Ojciec mógł, mama nie. Kobiety z jego ro-
dziny serdecznie jej radziły, Ŝeby nie uŜywała zimnej wody do mycia w
okresie zbliŜającego się porodu, ale po krytyce ochroniarza ojciec juŜ nie
pozwalał mamie uŜywać swojej wody. Czuła wielką ochotę wreszcie na
niego nakrzyczeć — za to, Ŝe nigdy nie staje po jej stronie.
Ta ingerencja Partii we wszelkie dziedziny Ŝycia ludzi była istotą pro-
cesu zwanego „przechodzeniem przez reformę”. Mao chciał narzucić nie
tylko zewnętrzną dyscyplinę, ale i wewnętrzną uległość wobec wszelkich

176
zasad, duŜych i drobnych. Co tydzień odbywało się tzw. badanie myśli
tych, którzy „przyłączyli się do rewolucji”. KaŜdy krytykował siebie
samego za niewłaściwe myśli i był krytykowany przez innych. Na tych
spotkaniach najwięcej mieli do powiedzenia małostkowi i pełni poczucia
własnej waŜności ludzie, tutaj dający ujście swojej zawiści i frustracji; ci,
którzy pochodzili ze wsi, atakowali tych, którzy mieli „burŜuazyjne”
pochodzenie. Zasada głosiła, Ŝe trzeba się reformować tak, by upodab-
niać się do ludzi ze wsi, poniewaŜ ta rewolucja była ich rewolucją. Od-
woływano się do poczucia winy wykształconych ludzi, gdyŜ Ŝyli w lep-
szych warunkach niŜ wieśniacy i mocno to zaznaczano.
Spotkania te były waŜnym środkiem komunistycznej kontroli. Elimi-
nowały sferę prywatną i zabierały cały wolny czas. Drobiazgowość i
banalność tematów, które na nich dominowały, była usprawiedliwiana
tym, Ŝe wkraczanie w personalne detale miało być sposobem gwarantują-
cym oczyszczenie duszy. Zasadniczą cechą tej rewolucji była wszech-
władna kontrola, wścibstwo i ignorancja zostały w niej uświęcone, a za-
wiść włączona w system kontroli. Komórka partyjna mamy prze-
słuchiwała ją tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, zmuszając do
składania nieustannych samokrytyk.
Musiała się zgodzić na tę upokarzającą procedurę. Była rewolucjo-
nistką, więc Ŝycie bez Partii nie miałoby dla niej sensu. To jak ekskomu-
nika dla katolika. Poza tym była to standardowa procedura. Ojciec przez
nią przeszedł i zaakceptował jako element procesu „przyłączania się do
rewolucji”. W zasadzie ciągle jeszcze przechodził. Partia nigdy nie
ukrywała, Ŝe to długi i bolesny proces. Powiedział mamie, Ŝe jej upoko-
rzenia to rzecz normalna.
Na koniec wszystkiego towarzysze mamy głosowali przeciwko przy-
znaniu jej pełnego członkostwa Partii. Wpadła w głęboką depresję. Była
tak oddana rewolucji, Ŝe nie mogła zaakceptować tego, iŜ rewolucja jej
nie chce. Szczególnie dotkliwa była myśl, Ŝe odrzucono ją z powodów
niewaŜnych, drugorzędnych, a zadecydowało o tym dwoje ludzi, których
sposób myślenia o lata świetlne odbiegał od tego, czym w jej rozumieniu
miała być ideologia Partii. Zacofani ludzie nie dopuszczali jej do postę-
powej organizacji, jednak wydawało się, Ŝe to sama rewolucja mówi jej,
iŜ nie jest w porządku. Zdawała sobie jednoczesne sprawę, Ŝe uzyskanie

177
członkostwa Partii leŜy w jej Ŝywotnym interesie — w przeciwnym razie
będzie wykluczona i napiętnowana.
Wśród tego kłębowiska myśli zaczęła odczuwać swoją sytuację tak,
jakby cały świat zwrócił się przeciwko niej. Wzdragała się przed towa-
rzystwem i jeśli tylko mogła, spędzała czas samotnie, płacząc. To takŜe
musiała ukrywać, inaczej uznano by, Ŝe okazuje brak wiary i ufności w
rewolucję. Nie była jednak w stanie obwiniać Partii, która w jej opinii
miała rację, więc obwiniała ojca — po pierwsze za to, Ŝe jest w ciąŜy, po
drugie za to, Ŝe nie stawał po jej stronie, kiedy była atakowana. Wiele
razy spacerowała wzdłuŜ brzegu, spoglądając w dół, w muliste wody
Jangcy, myśląc o tym, Ŝe popełni samobójstwo, Ŝeby go ukarać, i wy-
obraŜając sobie, jakie będzie miał wyrzuty sumienia, kiedy się o tym
dowie.
Opinia jej komórki partyjnej musiała być zaaprobowana przez wyŜszą
instancję, która składała się z trzech intelektualistów o otwartych umy-
słach. Uznali oni, Ŝe mama została niesprawiedliwie potraktowana, ale
zgodnie z zasadami niełatwo było podwaŜyć opinię komórki, więc prze-
ciągali sprawę. To akurat było łatwe, bo rzadko się zdarzało, Ŝeby wszy-
scy trzej zebrali się w jednym miejscu o jednym czasie. Podobnie jak mój
ojciec, równieŜ inni funkcjonariusze zazwyczaj znajdowali się poza mia-
stem, wysyłani po Ŝywność lub przeciwko bandytom.
Tymczasem kuomintangowcy, wiedząc o tym, Ŝe Yibin jest praktycz-
nie bezbronny, i przywiedzeni do desperacji odcięciem im drogi ucieczki
— przez Tajwan i przez Yunnan do Indochin i Birmy — podjęli oblęŜe-
nie miasta. Była to znaczna armia, złoŜona z maruderów Kuomintangu,
posiadaczy ziemskich i zwykłych bandytów. Przez jakiś czas wyglądało
na to, Ŝe miasto padnie. Ojciec pospiesznie wrócił ze wsi, kiedy tylko
dowiedział się o ataku.
TuŜ za bramami miasta rozciągały się pola. UŜywając roślinności jako
środka maskującego, szturmujący podeszli pod same mury miasta i za
pomocą olbrzymiego tarana zaczęli wywaŜać północną bramę. Pierwsza
przypuściła atak Brygada Szerokich Mieczy, złoŜona głównie z nieuzbro-
jonych wieśniaków, którzy wypili „świętą wodę” mającą w ich przeko-
naniu chronić ich przed kulami. Za nimi postępowali Ŝołnierze Kuomin-
tangu. Komendant komunistów usiłował kierować ogień na Kuomintang,
mając nadzieję, Ŝe wieśniacy przestraszą się i wycofają.

178
ChociaŜ mama była wtedy w siódmym miesiącu ciąŜy, jednak razem z
innymi kobietami nosiła jedzenie i wodę dla obrońców i wynosiła ran-
nych na tyły. Dzięki kursom, jakie przeszła w szkole, świetnie potrafiła
udzielać pierwszej pomocy. Poza tym była odwaŜna. Mniej więcej po
tygodniu atakujący odstąpili od oblęŜenia. Komuniści przystąpili do
kontrataku i zmietli cały zbrojny opór w tym rejonie na dobre.

Zaraz potem rozpoczęła się w Yibin reforma rolna. Tego lata komuni-
ści wprowadzili prawo dotyczące reformy, która była podstawą ich poli-
tyki przemiany organizacyjnej i systemowej całego kraju. Podstawową
zasadą, którą nazywali „ziemia wraca do domu”, była redystrybucja całej
ziemi uprawnej, a takŜe zwierząt i domów tak, Ŝeby kaŜdy rolnik posia-
dał mniej więcej podobną ilość ziemi. Posiadacze ziemscy równieŜ mieli
prawo do działki, jak wszyscy inni. Ojciec był jednym z tych, którzy
wdraŜali ten program. Mamę zwolniono z obowiązkowych wyjazdów na
wieś ze względu na zaawansowaną ciąŜę.
Yibin było zasobnym regionem. Według miejscowych za pracę jedno-
roczną moŜna tu było lekko wyŜyć przez dwa lata. Ale dekady następują-
cych po sobie wojen zniszczyły takŜe i te tereny; do tego wszystkiego
dołoŜyły się wysokie podatki płacone z powodu ośmioletniej wojny z
Japonią. Kiedy Chiang Kai-shek przeniósł swoją wojenną stolicę do Si-
chuanu, nasiliły się rozboje, a prowincję zalali skorumpowani urzędnicy i
spekulanci. Ostatnią kroplą było podniesienie i tak zawyŜonych podat-
ków, gdy Kuomintang w Sichuanie miał swój ostatni przyczółek tuŜ
przed przybyciem komunistów. To wszystko oraz chciwi posiadacze
ziemscy spowodowało przeraŜającą nędzę w bogatej prowincji. Osiem-
dziesiąt procent wieśniaków nie produkowało nawet tyle, Ŝeby wyŜywić
własne rodziny. Jeśli zbiory były złe, wielu z nich jadło trawę i liście
słodkich ziemniaków, którymi normalnie karmiło się świnie. Głód był
powszechny, średnia Ŝycia wynosiła około czterdziestu lat. Nędza tej
bogatej ziemi była najwaŜniejszym powodem, dla którego komunizm tak
mocno pociągał mojego ojca.
Reforma rolna w Yibin przebiegała w zasadzie bez przemocy, ponie-
waŜ większość posiadaczy ziemskich uczestniczyła w powstaniach, które
miały miejsce podczas pierwszych dziewięciu miesięcy władzy komuni-
stów, i albo zginęli w walkach, albo zostali skazani na śmierć. Jednak
179
czasem zdarzała się przemoc. Pewien członek Partii zgwałcił kobiety z
rodziny posiadacza ziemskiego, a potem okaleczył je, obcinając im pier-
si. Mój ojciec skazał go na śmierć. W innym rejonie bandyci złapali
młodego komunistę z uniwersyteckim wykształceniem, który przyjechał
na wieś po Ŝywność. Ich szef rozkazał rozciąć tego młodego człowieka
na pół. Kiedy został potem złapany, dowódca zespołu ds. reformy rolnej,
który był przyjacielem zabitego młodego komunisty, tak długo go bił, aŜ
tamten skonał. Potem wyciął serce bandyty i zjadł je, Ŝeby zademon-
strować spełnienie zemsty. Ojciec wydał polecenie usunięcia tego czło-
wieka ze stanowiska, jednak nie skazał go na rozstrzelanie. Uzasadnił to
tym, Ŝe zachował się on w sposób brutalny, ale nie wobec niewinnej
osoby, a wobec okrutnego mordercy.
Reforma trwała rok. W większości przypadków posiadacze ziemscy
w najgorszym razie tracili większą część ziemi i domów. Posiadacze, o
których mówiono, Ŝe mają otwarte umysły, ci, którzy nie przyłączyli się
do powstań, albo ci, którzy poprzednio pomagali podziemiu komuni-
stycznemu, byli dobrze traktowani. Rodzice mieli przyjaciół, których
rodziną byli lokalni posiadacze ziemscy, i bywali w ich starych, wspa-
niałych domach, zanim zostały skonfiskowane i rozdzielone pomiędzy
wieśniaków.

Ojciec, całkowicie pochłonięty swoją pracą, był poza miastem, kiedy


ósmego listopada mama urodziła pierwsze dziecko, dziewczynkę. Ponie-
waŜ doktor Xia dał mamie imię De-hong, w którym był znak oznaczający
„dzikiego łabędzia” (hong) i znak dodawany do imion wszystkich jego
dzieci (de), ojciec nazwał moją siostrę Xiao-hong, co znaczy „być jak
(xiao) mama”. Siedem dni po urodzeniu mojej siostry ciotka Junying
zabrała mamę ze szpitala do domu Chang — przeniosło ją tam na bambu-
sowych noszach dwóch męŜczyzn. Gdy po kilku tygodniach wrócił oj-
ciec, powiedział mamie, Ŝe jako komunistka nie powinna pozwolić, Ŝeby
ją nosiły inne istoty ludzkie. Odparła, Ŝe jakiś czas po porodzie kobiety
raczej nie powinny chodzić. Ojciec na to: a co z tymi wieśniaczkami,
które zaraz po porodzie muszą wrócić do pracy na polu?
Mama nadal była w depresji. Nie wiedziała, czy zostanie w Partii,
czy nie. Nie była jednak w stanie gniewać się ani na Partię, ani na ojca
— obwiniała o swoje nieszczęście córeczkę.

180
Po wyjściu ze szpitala moja siostra płakała całymi nocami. Mama była
na skraju wytrzymałości, wrzeszczała na nią i raz nawet uderzyła ją dość
mocno. Ciotka Junying, która spała w pokoju obok, wpadła wtedy do niej
i powiedziała: „Jesteś przemęczona. Pozwól, Ŝe ja będę się nią zajmo-
wać”. I od tej chwili ona zajmowała się moją siostrą. Kiedy kilka tygodni
później mama wróciła do siebie, siostra została z ciotką w domu rodziny
Chang.
Do dziś dnia mama ze smutkiem i wyrzutami sumienia wspomina tę
noc, kiedy uderzyła moją siostrę. Gdy przychodziła ją odwiedzać, Xiao-
hong chowała się przed nią. Na domiar złego — był to jakby tragiczny
negatyw sytuacji z jej dzieciństwa w posiadłości generała Xue — nie
pozwalała córeczce mówić do siebie „mamo”.
Ciotka znalazła mamkę dla mojej siostry. W tym systemie utrzymania,
jaki obejmował urzędników, państwo płaciło za mamkę kaŜdego nowo-
rodka w rodzinie urzędników partyjnych i zapewniało jej darmowe bada-
nia lekarskie, gdyŜ była traktowana jak pracownica państwowa. Mamka
nie była słuŜącą, nie musiała nawet prać pieluszek. Państwo płaciło za
wszystko, poniewaŜ w tym czasie Ŝenić się mogli tylko starsi rangą
urzędnicy i rodziło się stosunkowo niewiele dzieci.
Mamka miała mniej niŜ dwadzieścia lat, a jej własne dziecko urodziło
się martwe. WŜeniła się w rodzinę posiadaczy ziemskich, którzy teraz
stracili dochody z ziemi. Nie chciała pracować jak wieśniaczka i pragnęła
być przy męŜu, który uczył i mieszkał w Yibin. Przez wspólnych znajo-
mych weszła w kontakt z ciotką i zamieszkała z męŜem w domu Chang.
Stopniowo mama zaczęła wychodzić z depresji. Po porodzie przysłu-
giwał jej miesiąc zwolnienia i spędzała ten czas z teściową i ciotką Juny-
ing. Kiedy wróciła do pracy, dostała nowe zajęcie w Komunistycznej
Lidze MłodzieŜy Miasta Yibin, w związku z całkowitą reorganizacją
regionu. Region Yibin, obejmujący przestrzeń stu dwunastu tysięcy ki-
lometrów kwadratowych i mający prawie dwa miliony mieszkańców,
został podzielony na dziewięć okręgów rolniczych i jeden miejski, Yibin.
Ojciec został członkiem czteroosobowego komitetu zarządzającego ca-
łym regionem i szefem Wydziału Spraw Publicznych regionu.
Dzięki reorganizacji przeniesiono panią Mi i mama miała nową sze-
fową: kierowniczkę Wydziału Spraw Publicznych miasta Yibin, która

181
sprawowała kontrolę nad Ligą. W komunistycznych Chinach, wbrew
formalnym zasadom, osobowość bezpośredniego przełoŜonego była waŜ-
niejsza niŜ na Zachodzie. Postawa szefa jest postawą Partii. Była to
ogromna róŜnica, czy się miało miłego szefa, czy nie.
Nowa szefowa nazywała się Zhang Xiting. Ona i jej mąŜ byli w jed-
nostce wojskowej wyznaczonej do zajęcia Tybetu w 1950 roku. Sichuan
był punktem wypadowym do Tybetu, który Chińczycy Han uznawali za
kraniec świata. Para ta poprosiła o zwolnienie z tamtych obowiązków i w
zamian zostali przysłani do Yibin. MąŜ pani Zhang Xiting nazywał się
Liu Jieting. Zmienił imię na Jieting („Przywiązany do Ting”), aby oka-
zać, jak bardzo podziwia swoją Ŝonę. Wkrótce zaczęto ich nazywać
„dwoje Ting”.
Na wiosnę mama została awansowana na kierowniczkę Ligi Młodzie-
Ŝowej — była to powaŜna pozycja jak na kobietę, która nie miała jeszcze
dwudziestu lat. Odzyskała równowagę i sporo ze swojego dawnego wigo-
ru. W takiej atmosferze w czerwcu 1951 roku zostałam poczęta.
9
„Kiedy człowiek zdobywa
władzę, nawet jego kury i psy
rosną do samych niebios” —
Ŝycie z człowiekiem
nieprzekupnym
(1951 — 1953)

Mama naleŜała teraz do komórki partyjnej, którą tworzyła ona sama,


pani Ting i kobieta z podziemia w Yibin. Mamie układało się z nimi bar-
dzo dobrze. Ciągłe wtrącanie się w jej Ŝycie i nieustanne domaganie się
samokrytyki ustało jak noŜem uciął. Jej nowa komórka wkrótce głosowa-
ła za przyjęciem jej do Partii i w lipcu została członkinią organizacji.
Jej nowa szefowa, pani Ting, nie była pięknością, ale jej szczupła
sylwetka, zmysłowe usta, piegowata twarz i cięty dowcip bardzo się ma-
mie spodobały.
W przeciwieństwie do pani Mi, nie tylko jej nie ograniczała, ale po-
zwalała na róŜne rzeczy, na które mama miała ochotę, jak na przykład
czytanie powieści; przedtem czytanie ksiąŜek innych niŜ marksistowskie
mogło ściągnąć grad zarzutów, z zarzutem numer jeden — Ŝe jest się
burŜuazyjną intelektualistką. Pani Ting pozwalała teŜ mamie samej cho-
dzić do kina, co było ogromnym przywilejem; w tamtych czasach „ci,
którzy byli z rewolucją”, mogli oglądać tylko radzieckie filmy i chodzili
do kina w zorganizowanych grupach, podczas gdy publiczne kina, które
nadal miały prywatnych właścicieli, wyświetlały stare amerykańskie
filmy, na przykład z Charlie Chaplinem. I poza tym — co miało dla ma-
my wielkie znaczenie — kaŜdego dnia mogła się kąpać.
Pewnego dnia mama i pani Ting poszły na bazar i kupiły prawie dwa
metry róŜowej bawełny w kwiatki, z Polski. Mama juŜ przedtem widziała
ten materiał, ale nie odwaŜyła się go kupić, Ŝeby nie być krytykowana za

183
frywolność. Niedługo po przybyciu do Yibin zdjęła wojskowy mundur i
wróciła do „leninowskiego kompletu”. Pod nim nosiła bluzkę z surowej
bawełny bez kształtu i bez koloru. Nie było zasady, która by zmuszała do
noszenia takiego ubrania, jednak kaŜdy, kto nie robił tego samego co
wszyscy, podlegał krytyce. Mama miała ogromną ochotę na jakiś kolo-
rowy akcent. Ona i pani Ting w najwyŜszym podnieceniu popędziły z
materiałem do domu Chang, gdzie w jednej chwili zostały uszyte cztery
bluzki, po dwie dla kaŜdej z nich. Następnego dnia włoŜyły je pod swoje
leninowskie komplety. Mama wyłoŜyła na wierzch róŜowy kołnierzyk i
cały dzień spędziła w nerwowym napięciu i podnieceniu. Pani Ting po-
szła jeszcze dalej: nie tylko wyłoŜyła kołnierzyk, ale jeszcze zawinęła
rękawy kurtki i prezentowała róŜowe rękawy bluzki.
Mamę wobec takiej prowokacji zdjęła pełna oszołomienia groza. Jak
przewidywała, padło wiele spojrzeń pełnych dezaprobaty. Ale pani Ting
zadarła brodę. „A kto by się tym przejmował?” — powiedziała mamie,
która odczuła niezmierną ulgę. Mając przyzwolenie szefowej, mogła
teraz ignorować krytykę, werbalną i niewerbalną.
Jednym z powodów, dla których pani Ting nie bała się traktować wie-
lu zasad nieco swobodniej, było to, Ŝe jej mąŜ, naprawdę waŜny czło-
wiek, nie był zbyt rygorystyczny w sprawowaniu władzy. Miał ostry nos,
ostry podbródek i lekki garb. Był w wieku mojego ojca i piastował funk-
cję szefa Wydziałowej Organizacji Partyjnej dla regionu Yibin, a jego
Wydział zajmował się awansami, degradacjami i karami. Zajmował się
takŜe kartotekami członków Partii, a ponadto, podobnie jak ojciec, był
członkiem czteroosobowego komitetu zarządzającego regionem Yibin.
W Lidze MłodzieŜy mama pracowała z ludźmi w swoim wieku. Byli
bardziej wykształceni, swobodniejsi, mieli większe poczucie humoru niŜ
pełne poczucia własnej wyŜszości straszne wieśniaczki, z którymi pra-
cowała poprzednio. Jej nowi koledzy lubili tańczyć, urządzali razem pik-
niki, lubili prowadzić rozmowy o ksiąŜkach i ideach.
Miała odpowiedzialną pracę, a to znaczyło, Ŝe traktowano ją z więk-
szym szacunkiem, który wzrastał w miarę, jak ludzie spostrzegali, Ŝe jest
zarówno zdolna, jak i dynamiczna. Nabierała większego zaufania do
siebie i im mniej liczyła na ojca, tym mniej była nim rozczarowana. Poza
tym pogodziła się juŜ z jego postawą, nie oczekiwała, Ŝe będzie dla niego
najwaŜniejsza.

184
Inną zaletą awansu mamy było to, Ŝe teraz juŜ mogła sprowadzić do
Yibin swoją matkę na stały pobyt. W końcu sierpnia 1951 roku po długiej
i wyczerpującej podróŜy przyjechała babcia i doktor Xia; system komu-
nikacyjny działał juŜ wtedy znowu i całą drogę odbyli rozkładowym po-
ciągiem i łodzią. Jako członkom rodziny urzędników państwowych przy-
dzielono im trzypokojowy domek w pawilonie gościnnym. Dostawali
darmowe przydziały podstawowych dóbr, jak ryŜ i opał, które wydzielał
im zarządca pawilonu, wypłacano im takŜe nieduŜe pensje na zakup in-
nych artykułów spoŜywczych. Moja siostra i jej mamka wprowadziły się
do nich i mama cały swój wolny czas spędzała z nimi, rozkoszując się
wspaniałą kuchnią babci.
Mama była zachwycona, Ŝe jest z nią jej matka — i doktor Xia, które-
go bardzo kochała. Była teŜ zadowolona, Ŝe oboje są daleko od Jinzhou,
jako Ŝe niedawno u progu MandŜurii wybuchła wojna koreańska. Pod
koniec 1950 roku na brzegu rzeki Yalu, na granicy koreańsko-chińskiej
stały amerykańskie oddziały, a amerykańskie samoloty bombardowały i
ostrzeliwały miasta w MandŜurii.
Mama bardzo chciała się dowiedzieć, co się stało z Huige, młodym
pułkownikiem, który jej kiedyś pomagał. Była zrozpaczona, kiedy się
dowiedziała, Ŝe został rozstrzelany przez pluton egzekucyjny przy zakrę-
cie rzeki, za zachodnią bramą Jinzhou.

Jedną z najgorszych rzeczy, jaka się moŜe zdarzyć człowiekowi, jest


według Chińczyków brak odpowiedniego pogrzebu. UwaŜali, Ŝe tylko
wtedy, kiedy ciało jest odpowiednio przykryte i złoŜone głęboko w zie-
mi, zmarły moŜe uzyskać spokój. Miało to charakter religijny, ale teŜ
praktyczny: jeśli ciała nie pogrzebano, było rozszarpywane na sztuki
przez dzikie psy i rozdziobywane przez ptaki. W przeszłości ciała ska-
zańców dla postrachu przez trzy dni leŜały nie pogrzebane, dopiero po-
tem wyprawiano coś w rodzaju pogrzebu. Komuniści wydali roz-
porządzenie, Ŝe od razu po egzekucji krewni zabitych mają ich grzebać.
Jeśliby tego nie zrobili, mieli to zrobić grabarze wynajęci przez państwo.
Babcia sama poszła na miejsce egzekucji. Znalazła ciało Huige leŜące
na ziemi, poszarpane kulami, w szeregu innych zwłok. Został rozstrzela-
ny wraz z piętnastoma innymi skazańcami. Ich krew zabarwiła śnieg na

185
czerwono. Nikt z jego rodziny nie został w mieście i babcia wynajęła
przedsiębiorcę, który wyprawił mu porządny pogrzeb. Sama przyniosła
długi kawał czerwonego jedwabiu i owinęła nim ciało. Mama spytała,
czy byli tam inni znajomi. Tak, byli. Babcia spotkała na miejscu egzeku-
cji znajomą kobietę, która zabierała stamtąd ciała brata i męŜa. Obaj byli
szefami okręgów podczas rządów Kuomintangu.
Mama była przeraŜona, kiedy się dowiedziała, Ŝe babcia została zade-
nuncjowana — przez własną szwagierkę, Ŝonę Yulina. Tamta czuła się
przez babcię traktowana jak ktoś gorszy — to ona wykonywała w domu i
przy domu wszystkie cięŜkie prace, a babcia prowadziła dom jako jego
pani. Komuniści zachęcali wszystkich do opowiadania o „gnębieniu i
eksploatacji”, i w ten sposób Ŝale Ŝony Yulina zostały oprawione w poli-
tyczne ramki. Kiedy babcia zabrała zwłoki Huige, Ŝona Yulina oskarŜyła
ją, Ŝe okazuje sympatię kryminaliście. Sąsiedzi zebrali się, odbyli „spo-
tkanie walki”, aby „pomóc” babci „zrozumieć jej błędy”. Musiała w tym
uczestniczyć i uznała, Ŝe mądrzej będzie nic nie mówić i udawać, Ŝe po-
tulnie przyjmuje krytykę. W środku jednak gotowała się z wściekłości na
swoją szwagierkę i na komunistów.
Ten epizod nie wpłynął dobrze na relacje pomiędzy babcią i ojcem.
Gdy usłyszał, co zrobiła, rozzłościł się i powiedział, Ŝe więcej sympatii
okazuje Kuomintangowi niŜ komunistom. Ale było jasne, Ŝe gryzie go
zazdrość. Babcia, która ledwo się odzywała do ojca, uwielbiała Huige i
uwaŜała, Ŝe byłby doskonałą partią dla mojej mamy.
Mama tkwiła pośrodku: między tymi dwojgiem — matką i męŜem;
pomiędzy osobistymi uczuciami — Ŝalem z powodu śmierci Huige — a
swoimi politycznymi przekonaniami ^zaangaŜowaniem w komunizm.
Wykonanie wyroku na pułkowniku było elementem kampanii „dła-
wienia kontrrewolucji”. Jej celem było wyeliminowanie ewentualnych
popleczników Kuomintangu, którzy mieli siłę albo wpływy, a rozpoczęła
się wraz z wybuchem wojny koreańskiej, w czerwcu 1950 roku. Kiedy
oddziały amerykańskie podeszły tuŜ pod mandŜurską granicę, Mao prze-
straszył się, Ŝe Stany Zjednoczone mogą zaatakować Chiny albo wes-
przeć armię Chiang Kai-sheka, albo jedno i drugie. Posłał na tę wojnę
ponad milion ludzi, którzy walczyli po stronie Korei Północnej przeciw-
ko Amerykanom.

186
ChociaŜ armia Chiang Kai-sheka nigdy nie opuściła Tajwanu, Stany
Zjednoczone zorganizowały inwazję na południowo-zachodnie Chiny z
Birmy; były takŜe robione wypady z okolic wybrzeŜy i w Chinach wylą-
dowało wielu agentów. Zwiększyła się teŜ liczba sabotaŜy. W kraju cią-
gle jeszcze było wiele oddziałów Kuomintangu i bandytów, wybuchło
równieŜ kilka powstań. Komuniści obawiali się, Ŝe zwolennicy Kuomin-
tangu mogą zachwiać ich świeŜo ustanowionym porządkiem, a jeśli
Chiang Kai-shek zdecyduje się na próbę powrotu, spełni rolę piątej ko-
lumny. Chcieli takŜe pokazać ludziom, Ŝe mają zamiar zostać — a usu-
wanie przeciwników było jednym ze sposobów okazywania zdecydowa-
nia. Niemniej opinie co do tego, czy konieczne są skrajne działania, były
podzielone. Nowy rząd zdecydował jednak, Ŝe tak. Jak ujął to jeden z
wyŜszych funkcjonariuszy: „Jeśli my ich nie zabijemy, oni zabiją nas”.
Mamy te argumenty nie przekonywały, ale uznała, Ŝe nie ma sensu
rozmawiać o tym z ojcem. Poza tym rzadko go widywała, poniewaŜ
większość czasu spędzał poza miastem, bo tam go bardziej w tym czasie
potrzebowano. A nawet jeśli był w mieście, teŜ nie mieli dla siebie czasu.
Funkcjonariusze partyjni pracowali od ósmej rano do jedenastej wieczo-
rem, siedem dni w tygodniu, i albo jedno z nich, albo oboje wracali do
domu tak późno, Ŝe ledwie starczało im sił, Ŝeby zamienić kilka słów.
Córeczka nie mieszkała z nimi, jadali w kantynach, nie prowadzili więc
niczego takiego, co moŜna by nazwać Ŝyciem rodzinnym.
Kiedy zakończono reformę rolną, ojciec znowu wyjechał, nadzorując
budowę pierwszej porządnej drogi w tym regionie. Poprzednio jedynym
połączeniem pomiędzy Yibin a zewnętrznym światem była rzeka. Rząd
zdecydował o podjęciu budowy drogi prowadzącej na południe, do pro-
wincji Yunnan. W ciągu jednego roku, praktycznie bez maszyn, wybu-
dowano sto dwadzieścia kilometrów drogi biegnącej przez teren pełen
wzgórz, pocięty licznymi rzekami. Siłą roboczą byli wieśniacy, którzy
pracowali za jedzenie.
Podczas kopania jeden z robotników uderzył w szkielet dinozaura,
który został lekko uszkodzony. Ojciec złoŜył samokrytykę i zagwaranto-
wał ostroŜne wydobycie szkieletu, a potem zawiezienie go statkiem do
muzeum w Pekinie. Posłał takŜe Ŝołnierzy, aby pilnowali grobów pocho-
dzących z około 200 roku n.e., z których wieśniacy brali cegły do napra-
wy swoich chlewów.

187
Pewnego dnia osuwająca się skała zabiła dwóch robotników. Ojciec
poszedł w nocy górską ścieŜką na miejsce wypadku. Wtedy po raz pierw-
szy w Ŝyciu okoliczni wieśniacy na własne oczy zobaczyli urzędnika
państwowego tej rangi i byli bardzo poruszeni, widząc, Ŝe przybył tam w
trosce o ich dobro. Zawsze uwaŜano, Ŝe urzędnicy państwowi ruszają się
ze swoich wygodnych biur tylko wtedy, kiedy mogą napchać sobie kie-
szenie. Od tej pory komuniści mieli u miejscowych wspaniałą opinię.
W tym czasie jednym z głównych zadań mamy było prowadzenie
propagandy dla nowego rządu, głównie w fabrykach, wśród robotników.
Od początku 1951 roku odwiedzała fabryki, przemawiała, wysłuchiwała
narzekań, pomagała rozwiązywać róŜne problemy. W zakres jej obo-
wiązków wchodziło wyjaśnianie młodym robotnikom, czym jest komu-
nizm, i zachęcanie ich, aby wstępowali do Ligi MłodzieŜy i do Partii.
Przez dłuŜszy czas mieszkała w kilku fabrykach; jak mawiał ojciec, ko-
muniści powinni „pracować i Ŝyć jak robotnicy i wieśniacy”, aby poznać
ich potrzeby.
Jedna z fabryk tuŜ za miastem wytwarzała przewody izolowane. Wa-
runki Ŝycia, podobnie jak w innych fabrykach, były przeraŜające. Kobiety
spały w ogromnym baraku zbudowanym ze słomy i bambusa. Jedzenie
było rozpaczliwie niedostosowane do potrzeb: mięso jadano dwa razy w
miesiącu, chociaŜ praca była bardzo wyczerpująca. Wiele kobiet musiało
stać w zimnej wodzie przez osiem godzin z rzędu, myjąc porcelanowe
izolatory. Z niedoŜywienia i braku higieny wśród robotnic panowała
gruźlica. Miseczki i pałeczki do jedzenia nigdy nie były porządnie umyte,
a zawsze były pomieszane.
W marcu mama zaczęła wykasływać trochę krwi. Od razu się domy-
śliła, Ŝe ma gruźlicę, ale pracowała dalej. Była szczęśliwa, bo nikt nie
wpychał nosa w jej Ŝycie. Wierzyła w to, co robiła, a rezultaty pracy ją
dopingowały: warunki w fabryce poprawiły się, młodzi robotnicy ją lubili
i wielu zgłaszało chęć przyłączenia się do komunistów z powodu jej dzia-
łalności. Najszczerzej wierzyła, Ŝe rewolucja potrzebuje jej oddania i
poświęcenia, i pracowała dalej, całymi dniami, siedem dni w tygodniu.
Kiedy przepracowała tak kilka miesięcy bez chwili przerwy, stało się
jasne, Ŝe jest cięŜko chora. W płucach powstały cztery kawerny. W lecie
mama była w ciąŜy — ze mną.
Pewnego dnia, pod koniec listopada, zemdlała i upadła na podłogę w

188
fabryce. Została szybko zawieziona do małego szpitala załoŜonego przez
misjonarzy. Doglądali jej chińscy katolicy. Był takŜe jeden europejski
ksiądz i kilka europejskich zakonnic. Pani Ting powiedziała babci, Ŝeby
przynosiła mamie jedzenie, i mama zjadała ogromne porcje — całego
kurczaka, dziesięć jajek i czasami nawet pół kilo mięsa. W efekcie tego
doŜywiania przybrała na wadze około czternastu kilo, a ja osiągnęłam
ogromne rozmiary.
W szpitalu mieli trochę amerykańskich leków przeciwgruźliczych. W
sprawę wkroczyła pani Ting i wszystko zatrzymała dla mamy. Kiedy
ojciec dowiedział się o tym, powiedział jej, Ŝeby przynajmniej połowę
oddała z powrotem, ale prychnęła tylko: „A jaki by to miało sens? Tyle,
ile jest, teŜ nie wystarczy dla jednej osoby. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj
doktora. Poza tym twoja Ŝona pracuje pod moim kierownictwem i ja po-
dejmuję decyzję co do niej”. Mama była jej bezgranicznie wdzięczna za
to, Ŝe stanęła po jej stronie przeciwko ojcu. On jednak nie naciskał. Nie-
wątpliwie był rozdarty pomiędzy troską o zdrowie mamy a swoimi pryn-
cypiami, zgodnie z którymi interes jego Ŝony nie powinien być przedkła-
dany nad interes innych, zwyczajnych ludzi. W końcu jednak część le-
karstw została zwrócona.
Z powodu moich ogromnych rozmiarów kawerny w jej płucach wy-
goiły się i zaczęły zamykać. Lekarz powiedział, Ŝe stało się to dzięki
dziecku, ale mama uwaŜała, Ŝe raczej pomogły jej amerykańskie lekar-
stwa, które dostała dzięki pani Ting. Pozostawała w szpitalu przez trzy
miesiące, do lutego 1952 roku, kiedy była juŜ w ósmym miesiącu ciąŜy.
Pewnego dnia niespodziewanie poproszono ją, Ŝeby opuściła szpital „dla
własnego dobra”. Pewien urzędnik powiedział jej, Ŝe w rezydencji zagra-
nicznego księdza w Pekinie znaleziono broń i teraz zaczęto podejrzewać
wszystkich zagranicznych księŜy i zakonnice.
Mama nie chciała opuszczać szpitala. Był otoczony prześlicznym
ogrodem z liliami wodnymi, miała tu profesjonalną opiekę i czyste oto-
czenie, co w Chinach w tym czasie było bardzo rzadkie. Ale nie miała
wyboru i musiała się przenieść do Szpitala Ludowego Numer 1. Dyrektor
tego szpitala nigdy przedtem nie przyjmował porodu. Dopóki jego jed-
nostka nie zbuntowała się i nie przeszła na stronę komunistów, był leka-
rzem wojskowym Kuomintangu. Bał się, Ŝe jeśli mama umrze, on sam

189
znajdzie się w powaŜnych opałach, po pierwsze z powodu swojej prze-
szłości, po drugie dlatego, Ŝe ojciec był tak wysoko postawioną osobą.
Zasugerował więc ojcu, Ŝe mama powinna zostać przeniesiona do
większego miasta, gdzie byłoby lepsze wyposaŜenie i specjaliści połoŜni-
cy. Obawiał się, Ŝe kiedy się urodzę, nagła zmiana ciśnienia moŜe spo-
wodować ponowne otworzenie się kawern i krwotok. Ale ojciec odmó-
wił, powiedział, Ŝe jego Ŝona powinna być traktowana jak wszyscy inni i
Ŝe komuniści przysięgli walczyć z przywilejami. Kiedy mama to usłysza-
ła, pomyślała z goryczą, Ŝe ojciec zawsze występuje przeciwko niej i Ŝe
chyba jest mu obojętne, czy ona Ŝyje, czy nie.
Urodziłam się dwudziestego piątego marca 1952 roku. Z powodu zło-
Ŝoności przypadku, z innego szpitala sprowadzono drugiego chirurga.
Było teŜ obecnych kilku innych lekarzy oraz ludzie do obsługi aparatu
tlenowego i zestawu do transfuzji krwi. Tradycyjnie męŜczyźni chińscy
nie byli obecni przy porodzie, ale dyrektor poprosił ojca, Ŝeby poczekał
przed drzwiami sali porodowej, poniewaŜ jest to specjalny przypadek. W
ten sposób byłby chroniony, gdyby coś się stało. Był to bardzo trudny
poród. Kiedy wyszła moja głowa, zaklinowały się bardzo szerokie ramio-
na. No i w ogóle byłam duŜa. Pielęgniarka wyciągnęła głowę rękami i
wreszcie wyszłam — cała w fioletowych siniakach i na pół uduszona.
Lekarze włoŜyli mnie najpierw do ciepłej, potem do zimnej wody, pod-
nieśli do góry za pięty i pacnęli mocno w pupę. W końcu zaczęłam pła-
kać, bardzo głośno. Wszyscy roześmieli się z ulgą. WaŜyłam ponad czte-
ry i pół kilograma. Płuca mamy nie doznały Ŝadnej szkody.
Lekarka wzięła mnie i pokazała ojcu, którego pierwsze słowa brzmia-
ły: „Ojej, ale to dziecko ma wyłupiaste oczy!”. Mamę bardzo przygnębiła
ta uwaga. Ciotka Junying natychmiast powiedziała: „Nie, ona ma piękne,
duŜe oczy!”.
Jak na wszelkie okazje w Chinach, tak i na tę istniało specjalne danie.
Kobieta po porodzie jadła jajka w koszulkach w sosie cukrowym z pod-
fermentowanym kleistym ryŜem. Babcia przygotowała to danie w szpita-
lu, który miał kuchnię, gdzie pacjenci i ich rodziny mogli gotować sobie
własne jedzenie, i trzymała je w pogotowiu do chwili, kiedy mama była
juŜ w stanie jeść.
Gdy wiadomość o moich narodzinach dotarła do doktora Xia, powie-
dział: „Ach, urodził się kolejny dziki łabędź”. Nazwano mnie Erhong, co
znaczy „Drugi Dziki Łabędź”.

190
Nadanie mi imienia było ostatnim dziełem w długim Ŝyciu doktora
Xia. Umarł cztery dni po moim narodzeniu się, w wieku osiemdziesięciu
dwóch lat. LeŜał oparty w łóŜku, pijąc mleko ze szklanki. Babcia na
chwilę wyszła, a kiedy wróciła zabrać szklankę, zobaczyła, Ŝe mleko jest
rozlane, a szklanka upadła na podłogę. Umarł szybko i bezboleśnie.
Pogrzeby były bardzo waŜnymi wydarzeniami w Chinach. Ludzie
czasem bankrutowali po wydatku na okazałą ceremonię — a babcia ko-
chała doktora Xia i chciała, Ŝeby jego nazwisko zostało zapamiętane.
Przede wszystkim zaleŜało jej na trzech rzeczach: po pierwsze — na so-
lidnej trumnie, po drugie — miała być ona niesiona na ramionach traga-
rzy, a nie wieziona na wozie, po trzecie — na wynajęciu mnichów bud-
dyjskich do odśpiewania sutry za zmarłego i muzykantów, Ŝeby grali na
suona, tradycyjnych drewnianych instrumentach o przenikliwym dźwię-
ku. Ojciec zgodził się na pierwsze i drugie Ŝądanie, ale sprzeciwił trze-
ciemu. Komuniści uwaŜali kaŜdą wystawniejszą ceremonię za „marno-
trawstwo” i „feudalny obyczaj”. Ale w ciszy chowano tylko ludzi z naj-
niŜszych warstw społecznych. Głośny pogrzeb stawał się wydarzeniem
publicznym. To oddawało „honor” zmarłemu i było sposobem okazaniu
mu szacunku. Ojciec jednak za nic nie chciał się zgodzić, Ŝeby w pogrze-
bie uczestniczyli mnisi i instrumenty suona. Babcia strasznie się z nim
pokłóciła. Dla niej to były elementarne gesty wobec zmarłego. Oprócz
tego była przybita, poniewaŜ w najsmutniejszym momencie swojego
Ŝycia została sama. Nie powiedziała mamie, co się stało, Ŝeby jej nie
przygnębiać, a to oznaczało, Ŝe musi się kontaktować bezpośrednio z
ojcem. Po pogrzebie przeszła załamanie nerwowe i była hospitalizowana
przez prawie dwa miesiące.
Doktor Xia został pochowany na cmentarzu na wzgórzu, na skraju
Yibin, skąd rozciągał się widok na Jangcy. Jego grób otaczały sosny,
cyprysy i drzewa kamforowe. Podczas swojego krótkiego pobytu w Yibin
zaskarbił sobie miłość i szacunek wszystkich, którzy go znali. Kiedy
zmarł, zarządca pawilonu gościnnego, w którym mieszkali, pomógł bab-
ci, a potem, na pogrzebie, prowadził wszystkich swoich pracowników w
milczącej procesji.
Doktor Xia miał szczęśliwą starość. Uwielbiał Yibin, a egzotyczne
kwiaty, które kwitły w subtropikalnym klimacie, tak roŜnym od man-
dŜurskiego, sprawiały mu ogromną przyjem ność. Do samego końca cieszył

191
się wspaniałym zdrowiem. Pędził w Yibin dobre Ŝycie, z własnym dom-
kiem z dziedzińcem, za który nie trzeba było płacić, dbano o niego i o
babcię, a do domu dostarczano obficie Ŝywność. Mieć opiekę na stare
lata było marzeniem kaŜdego członka chińskiego społeczeństwa, które
nie znało opieki społecznej. Doktor Xia to miał i doceniał.
Stosunki doktora Xia ze wszystkimi, łącznie z moim ojcem, układały
się bardzo dobrze. Ojciec cenił go jako człowieka zasad. Doktor Xia
uwaŜał z kolei, Ŝe ojciec ma duŜą wiedzę. Powtarzał często, Ŝe w Ŝyciu
widział wielu urzędników państwowych, ale ojciec ich nie przypomina.
Powszechnie uwaŜano, Ŝe „nie ma nieskorumpowanych urzędników”, a
ojciec nigdy nie naduŜywał swojej pozycji, nawet po to, Ŝeby zadbać o
interesy własnej rodziny.
Obaj męŜczyźni mogli rozmawiać ze sobą godzinami. Łączyło ich
wiele etycznych wartości, ale ojciec nakładał na to kostium ideologii,
podczas gdy doktor Xia pozostawał przy wartościach czysto humanitar-
nych. Kiedyś powiedział mojemu ojcu: „Sądzę, Ŝe komuniści zrobili wie-
le dobrego. Ale zabiliście zbyt wielu ludzi. Ludzi, którzy nie powinni
umierać”. „Kogo na przykład?” — spytał mój ojciec. „Mistrzów Stowa-
rzyszenia Rozumu” — odparł doktor. Była to quasi-religijna sekta, do
której naleŜał. Kierujący nią ludzie zostali straceni w ramach „dławienia
kontrrewolucji”. Nowy reŜim połoŜył kres działaniu wszystkich sekret-
nych sekt, poniewaŜ wymagały od swoich członków lojalności, a komu-
niści nie chcieli się dzielić lojalnością. „To nie byli źli ludzie i powinni-
ście pozwolić im działać” — stwierdził doktor Xia. Ojciec usiłował bro-
nić komunistów, mówiąc, Ŝe walka z Kuomintangiem była sprawą Ŝycia i
śmierci, jednak doktor wiedział, Ŝe ojciec nie jest przekonany do tego, co
mówi, lecz czuje konieczność bronienia Partii.

Kiedy babcia wyszła ze szpitala, sprowadziła się do moich rodziców


— a wraz z nią moja siostra i mamka, która urodziła swoje dziecko czter-
naście dni przed moimi narodzinami, a podjęła się tej pracy, bo bardzo
potrzebowała pieniędzy. Jej mąŜ, robotnik, siedział w więzieniu skazany
za grę hazardową i rozprowadzanie opium; obie te rzeczy zostały przez
komunistów zakazane. Yibin było głównym ośrodkiem handlu opium i
liczbę uzaleŜnionych szacowano tu na dwadzieścia pięć tysięcy. Dawniej

192
opium było w obiegu jako waluta. Handel nim powaŜnie zasilał budŜet
Kuomintangu. Ale w ciągu dwóch lat od przybycia do Yibin komuniści
zupełnie wyplenili palenie opium.
Nie istniało nic takiego jak zasiłek czy ubezpieczenie społeczne dla
osoby będącej w sytuacji, w jakiej znalazła się moja mamka. Jednak kie-
dy przyszła do nas, państwo zaczęło wypłacać jej pensję, którą posyłała
teściowej, zajmującej się jej dzieckiem. Moja mamka była drobną kobietą
z delikatną skórą, niezwykle duŜymi i okrągłymi oczami i gęstymi wło-
sami zebranymi w kok. Była miła i traktowała mnie jak własną córkę.
Tradycyjnie uwaŜano, Ŝe kwadratowe ramiona są wadą kobiecej uro-
dy, więc zawiązywano mi mocno barki, Ŝeby rosły spadzisto. Ale wtedy
tak głośno wrzeszczałam, Ŝe mamka rozwiązywała mnie i mogłam ma-
chać do ludzi wchodzących do domu albo łapać ich i trzymać mocno, co
bardzo lubiłam robić, kiedy byłam mała. Mama przypisywała mój otwar-
ty charakter temu, Ŝe kiedy była ze mną w ciąŜy, czuła się szczęśliwa.
Mieszkaliśmy w starej rezydencji posiadacza ziemskiego, gdzie ojciec
miał biuro. Był tam duŜy ogród z bananowcami, drzewami pieprzowymi i
wieloma subtropikalnymi, słodko pachnącymi kwiatami i roślinami, któ-
rych doglądał zatrudniony przez państwo ogrodnik. Ojciec uprawiał po-
midory i chili. Lubił to zajęcie, a poza tym jedna z jego zasad głosiła, Ŝe
urzędnicy powinni zajmować się takŜe pracą fizyczną, którą mandaryni
tradycyjnie mieli w pogardzie.
Okazywał mi bardzo ciepłe uczucia. Kiedy zaczęłam raczkować, kładł
się na brzuchu i był moimi „górami” — a ja wspinałam się na niego i
złaziłam, wspinałam i złaziłam.
Niedługo po tym, jak się urodziłam, został awansowany na gubernato-
ra regionu Yibin; był teraz człowiekiem numer dwa w tym regionie, pod-
legał tylko pierwszemu sekretarzowi Partii. (Rząd regionu i Partia były
formalnie osobnymi organami, ale w rzeczywistości stanowiły jedno).
Kiedy po raz pierwszy wrócił do Yibin, jego rodzina i przyjaciele
oczekiwali, Ŝe im pomoŜe. W Chinach zawsze zakładało się, Ŝe kaŜdy,
kto osiągnął dobrą pozycję i władzę, będzie dbał o swoich krewnych.
Istniało dobrze znane powiedzenie: „Kiedy człowiek zdobywa władzę,
nawet jego kury i psy rosną do nieba”. Ale w odczuciu ojca nepotyzm i
faworyzowanie krewnych czy znajomych stanowiły odnogi korupcji,
która była przyczyną wszelkiego zła w starych Chinach. Wiedział takŜe,

193
Ŝe miejscowi obserwują go i Ŝe jego postępowanie będzie miało wpływ
na to, jak będą postrzegać komunizm.
Jego surowa pryncypialność w końcu zraziła do niego całą rodzinę.
Kiedy jeden z kuzynów poprosił go o rekomendację, gdy starał się o pra-
cę w kasie miejscowego kina, ojciec powiedział mu, Ŝeby przeprowadził
tę sprawę oficjalnymi drogami. Było to nieprawdopodobne zachowanie i
potem juŜ nikt nie zwracał się do niego o Ŝadną przysługę. Niedługo po
jego nominacji na gubernatora zdarzyło się coś jeszcze gorszego. Jeden z
jego starszych braci był ekspertem w przedsiębiorstwie handlującym
herbatą. We wczesnych latach pięćdziesiątych gospodarka stała dobrze,
produkcja się rozwijała i miejscowa komisja ds. handlu herbatą chciała
awansować go na kierownika. Wszystkie awanse powyŜej pewnego stop-
nia przechodziły przez ręce ojca. Kiedy rekomendacja dotycząca brata
wylądowała na jego biurku, ojciec nie wyraził zgody. Rodzina była
wściekła, moja matka równieŜ. „To nie ty rekomendujesz go na kierow-
nika, a jego zarząd! — wybuchnęła. — Nie musisz mu pomagać, ale nie
musisz go takŜe utrącać!”. Ojciec powiedział, Ŝe jego brat nie jest wy-
starczająco dobry i Ŝe nie byłby promowany na to stanowisko, gdyby nie
był bratem gubernatora. Przypomniał, Ŝe w Chinach istnieje długa trady-
cja uprzedzania Ŝyczeń przełoŜonych. Komisja ds. handlu herbatą była
oburzona, bo działania ojca zakładały, Ŝe rekomendacja, jaką dali jego
bratu, miała jakieś przemilczane motywy. W końcu ojciec obraził
wszystkich i jego brat nigdy juŜ się do niego nie odezwał.
Nie odczuwał jednak z tego powodu Ŝadnych wyrzutów sumienia.
Rozpoczął swoją własną krucjatę przeciwko starym obyczajom i uwaŜał,
Ŝe wszystkich naleŜy traktować według tych samych kryteriów. PoniewaŜ
nie było obiektywnych wzorców uczciwości, polegał na swoim instynk-
cie i przesadzał w drugą stronę. Nie poradził się teŜ swoich kolegów, bo
wiedział, iŜ Ŝaden z nich nie wyda negatywnej opinii, jeśli miałaby ona
dotyczyć członka jego rodziny.
Jego krucjata osiągnęła szczyt w 1953 roku, kiedy ustalono system
rang cywilnych urzędników państwowych. Wszyscy urzędnicy i inni
pracownicy zatrudnieni przez państwo zostali podzieleni na dwadzieścia
sześć stopni. Płaca najniŜszego stopnia, dwudziestego szóstego, stanowiła
jedną dwudziestą płacy najwyŜszego stopnia. Ale istotna róŜnica leŜała w

194
uzupełnieniach i uprawnieniach. Stopień decydował o wszystkim, np. o
tym, czy nosiło się płaszcz z drogiej wełny, czy z taniej bawełny, jakiego
rozmiaru miało się mieszkanie i czy była w nim toaleta, czy nie.
Decydował takŜe o dostępie do informacji. W chińskim komunizmie
informacje podlegały ścisłej kontroli, a dostęp do nich był racjonowany i
wydzielany, i to nie tylko wobec szerokich rzesz odbiorców — które
dopuszczano do bardzo niewielu informacji — ale takŜe wewnątrz Partii.
ChociaŜ ostateczne znaczenie tego systemu nie było jasne, nawet w
tamtym czasie urzędnicy państwowi czuli, Ŝe ich zaszeregowanie będzie
miało dla nich podstawowe znaczenie, i bardzo się niepokoili, jaki sto-
pień dostaną. Mój ojciec, któremu zwierzchnicy przyznali 11 stopień,
miał uprawnienia do zatwierdzania lub nie stopni proponowanych dla
jego pracowników w regionie Yibin. Wśród nich znajdował się mąŜ jego
młodszej siostry, który był jego rodzinnym faworytem. Ojciec obniŜył
mu stopień o dwa punkty. Wydział mamy proponował dla niej stopień
15, ojciec obniŜył go do 17.
System stopni nie był bezpośrednio związany z pozycją danej osoby w
słuŜbie państwowej, moŜna było dostać awans bez zmiany stopnia. Przez
prawie cztery dekady mamie podniesiono stopień tylko dwa razy: w 1962
i w 1982 roku, za kaŜdym razem o jeden punkt; w 1990 roku miała sto-
pień 15. Z tą pozycją w latach osiemdziesiątych nie była uprawniona do
tego, Ŝeby kupić bilety lotnicze czy „miękkie siedzenia” w pociągu —
takie mogli kupować tylko urzędnicy stopnia 14 i wyŜszych. Tak więc,
dzięki akcji ojca z 1953 roku, po prawie czterdziestu latach nie zaszła
jeszcze na tyle wysoko, Ŝeby korzystać z wygód podczas podróŜy po
własnym kraju. Nie mogła teŜ dostać pokoju hotelowego z łazienką, bo to
było zarezerwowane dla ludzi ze stopniem 13 i wyŜszymi. Kiedy prosiła
o wymianę licznika we własnym mieszkaniu na licznik z większą mocą,
odpowiedziano jej, Ŝe tylko urzędnicy stopnia 13 i powyŜej są uprawnieni
do takiej wymiany.
Te same decyzje ojca, które doprowadzały do wściekłości rodzinę,
budziły głębokie powaŜanie u miejscowych. Kiedyś, w 1952 roku, dyrek-
tor Szkoły Średniej numer 1 wspomniał ojcu o tym, Ŝe ma kłopoty z roz-
lokowaniem nauczycieli. „Wobec tego weźcie dom mojej rodziny. Jest za
duŜy dla trojga ludzi” — powiedział mój ojciec, mimo Ŝe tych troje ludzi

195
to była jego matka, siostra Junying i opóźniony w rozwoju brat, i Ŝe
wszyscy oni uwielbiali swój piękny dom i wspaniały ogród. W szkole
byli zachwyceni — jego rodzina oczywiście znacznie mniej, chociaŜ
znalazł im nieduŜy dom w środku miasta. Moja matka równieŜ nie była
zadowolona, ale poniewaŜ była kobietą wyrozumiałą i litościwą, nic nie
powiedziała.
Nie wszyscy funkcjonariusze byli tak nieprzekupni i pryncypialni jak
ojciec. Dość szybko po przejęciu władzy w szeregach komunistów roz-
począł się kryzys. Osiągnęli poparcie milionów ludzi, poniewaŜ obiecali
uczciwy rząd. Ale niektórzy urzędnicy zaczęli brać łapówki albo oddawa-
li róŜne przysługi członkom swoich rodzin czy przyjaciołom. Inni wyda-
wali ekstrawaganckie bankiety, co było tradycyjną chińską słabością,
prawie chorobliwą, polegającą na tym, Ŝeby się zabawić i pokazać gest
— na koszt i w imieniu państwa, które w tym czasie borykało się z
ogromnymi kłopotami finansowymi. Próbowano właśnie wtedy ustabili-
zować słabą i rozchwianą gospodarkę i uczestniczono w waŜnej dla Chin
wojnie w Korei, co pochłaniało ponad połowę budŜetu.
Niektórzy urzędnicy partyjni popełniali malwersacje na duŜą skalę.
Władze bardzo się tym niepokoiły. Czuły, Ŝe dobra wola ludzi, dzięki
której zyskały siłę polityczną, a takŜe dyscyplina i oddanie, które przy-
czyniło się do sukcesu, zaczynają korodować. Pod koniec 1951 roku po-
stanowiono podjąć zdecydowane działania przeciwko korupcji, biurokra-
cji i marnotrawstwu. Nazwano to „Kampanią przeciw trzem złom”. Rząd
skazał na śmierć kilku skorumpowanych urzędników, kilku zamknięto w
więzieniu, a wielu pozbawiono stanowisk. Nawet kilku weteranów armii
komunistycznej, którzy mieli na sumieniu łapownictwo i malwersacje na
duŜą skalę, skazano na śmierć, aby dać przykład. Od tej pory korupcja
była surowo karana i w następnych dziesięcioleciach stała się między
urzędnikami partyjnymi rzadkim zjawiskiem.
W regionie Yibin właśnie ojciec odpowiadał za kampanię antykorup-
cyjną. Nie było tu skorumpowanych wysokich urzędników, ale trzeba
było pokazać, Ŝe komuniści dotrzymują obietnicy dotyczącej uczciwego
rządu. Wszyscy urzędnicy musieli składać samokrytykę w przypadku
kaŜdego naruszenia zasad, choćby najmniejszego — nawet jeśli uŜyli
słuŜbowego telefonu do prywatnej rozmowy czy wzięli parę kartek słuŜ-
bowego papieru do prywatnego listu. Urzędnicy zrobili się tak skrupulatni

196
wobec własności państwowej, Ŝe większość z nich nawet atramentu w
biurze uŜywała tylko do pisania oficjalnych dokumentów. Jeśli przecho-
dzili do spraw prywatnych — zmieniali pióra.
Jakiś purytański zapał sprawił, Ŝe ściśle trzymano się tych przepisów.
Ojciec uwaŜał, Ŝe właśnie przestrzeganie zasad pozwoli wykształcić no-
wą postawę: dobro państwowe będzie po raz pierwszy ściśle oddzielone
od prywatnego, urzędnicy nie będą juŜ traktowali pieniędzy innych ludzi
jak swojej własności ani nie będą naduŜywali słuŜbowych stanowisk.
Większość z tych, którzy pracowali z ojcem, podzielała jego przekonanie
i wierzyła, Ŝe ich wysiłki rzeczywiście umoŜliwią stworzenie nowych
Chin.
„Kampania przeciw trzem złom” wzięła na muszkę przede wszystkim
ludzi z Partii. Niemniej potrzeba dwóch osób, Ŝeby dokonać transakcji, i
korumpujący często okazywali się ludźmi spoza Partii — zazwyczaj byli
to kapitaliści, właściciele fabryk i kupcy, nadal trudni do dosięgnięcia.
Stare nawyki były głęboko zakorzenione. Na wiosnę 1952 roku, wkrótce
po tym, jak zaczęła się toczyć „Kampania przeciw trzem złom”, rozpo-
częła się inna, równoległa z nią kampania. Nazywała się ona „Kampanią
przeciw pięciu złom” i była wycelowana w kapitalistów. Chodziło tu o
przekupstwo, unikanie płacenia podatków, oszustwa, kradzieŜ mienia
państwowego i uzyskiwanie ekonomicznych informacji poprzez korup-
cję. Większość kapitalistów uznano za winnych jednego lub więcej z
owych wykroczeń, a karą była zazwyczaj grzywna. Komuniści uŜyli tej
kampanii zarówno po to, Ŝeby przywołać kapitalistów do porządku, jak i
po to (znacznie częściej), Ŝeby ich zastraszyć, ale tak, by jednocześnie
zmaksymalizować ich przydatność dla gospodarki kraju. Niewielu z nich
skazano na więzienie.
Te dwie powiązane ze sobą kampanie skonsolidowały mechanizmy
kontroli, rozwinięte u zarania komunizmu, co było zjawiskiem dla Chin
nietypowym. NajwaŜniejsze były „kampanie masowe” (qunzhong yun-
dong), prowadzone przez ciała zwane „grupami roboczymi” (gongzu-
ozu).
Grupy robocze były złoŜone głównie z pracowników urzędów rządo-
wych i kierowane przez starszych funkcjonariuszy partyjnych. Centralny
rząd w Pekinie wysyłał takie grupy do poszczególnych prowincji, aby
sprawdziły wyŜszych funkcjonariuszy i urzędników. Ci z kolei tworzyli

197
grupę, która sprawdzała pracowników na odpowiednio niŜszym szczeblu,
tam proces znowu był powtarzany, aŜ docierał do samego dołu. Było
zasadą, Ŝe kto nie został sprawdzony, ten nie mógł zostać członkiem
grupy roboczej.
Grupy były wysyłane do wszystkich organizacji, co miało „mobilizo-
wać ludzi”. Przez większość wieczorów w tygodniu odbywały się przy-
musowe zebrania, na których zapoznawano się z instrukcjami wydanymi
przez najwyŜsze władze. Członkowie grupy prowadzili wykłady, rozma-
wiali z ludźmi i próbowali ich przekonać, aby wstawali i wskazywali
podejrzanych. Zachęcali teŜ do tego, aby wkładać anonimowe skargi do
pudełek, przeznaczonych do tego celu. Grupa robocza prowadziła docho-
dzenie w przypadku kaŜdego ujawnionego wykroczenia. Jeśli potwierdzi-
ło ono zarzuty albo dało podstawę do podejrzeń, grupa formułowała wer-
dykt, który wysyłano grupie wyŜszej albo władzom do zaopiniowania.
Nie było Ŝadnego systemu apelacji, choć osoba podejrzana mogła pro-
sić o przedstawienie jej dowodu i mogła się bronić. Grupa robocza miała
prawo do wydawania wyroków obejmujących publiczną krytykę, zwol-
nienie z pracy czy róŜne formy nadzoru. Maksymalny wyrok stanowiło
zesłanie na wieś, do pracy fizycznej. Jedynie najwaŜniejsze przypadki
przekazywano formalnemu systemowi prawnemu, który równieŜ był pod
kontrolą Partii. W kaŜdej z tych kampanii instrukcje pochodziły z samego
wierzchołka i grupy robocze musiały się ściśle do nich stosować. Ale
kiedy chodziło o indywidualne przypadki, osąd grupy takŜe był waŜny.
Podczas tych kampanii ludzie naleŜący do grupy społecznej, którą Pe-
kin wyznaczył na cel, podlegali w większym stopniu krytycznej obserwa-
cji swoich współpracowników i sąsiadów niŜ policji. To właśnie było
podstawowym wynalazkiem Mao — włączenie wszystkich do systemu
kontroli. Niewiele przestępstw — oczywiście przestępstw według kryte-
riów reŜimu — moŜe umknąć przed oczami ludu, zwłaszcza w społeczeń-
stwie o mentalności starego dozorcy. Ale tę „wydajność” osiągnięto za
straszliwą cenę: kryteria były niejasne, mnoŜyły się osobiste wendety i
nawet z powodu zwykłych plotek skazano wielu niewinnych ludzi.
Ciotka Junying pracowała jako tkaczka, aby utrzymać siebie i pomóc
w utrzymaniu matki i brata. KaŜdej nocy siedziała do późna i bardzo

198
zepsuła sobie wzrok od słabego oświetlenia. Do 1952 roku uskładała i
dopoŜyczyła dość pieniędzy, aby kupie jeszcze dwie maszyny tkackie.
Dwie przyjaciółki pracowały razem z nią. ChociaŜ w rzeczywistości dzie-
liły się dochodami, w teorii ciotka płaciła im pensje — jako właścicielka
maszyn. Podczas „Kampanii przeciw pięciu złom” kaŜdy, kto zatrudniał
innych ludzi, był w pewnym stopniu podejrzany. Nawet drobna wytwór-
czość, taka jak tkactwo ciotki, które było w zasadzie kooperatywą, podle-
gała śledztwu. Ciotka Junying chciała poprosić swoje przyjaciółki, Ŝeby
odeszły, lecz bała się, Ŝe zrozumieją to jako wymówienie pracy. W końcu
same powiedziały jej, Ŝe będzie lepiej, jeśli odejdą. Nie chciały, Ŝeby jeśli
ktoś obrzuci ją błotem, pomyślała, Ŝe to one.
W połowie 1953 roku obie kampanie dobiegały końca; kapitaliści zo-
stali rzuceni na kolana, a Kuomintang starty. Kiedy przedstawiciele
władz zorientowali się, Ŝe wiele docierających do nich informacji jest
niewiarygodnych, skończyły się masowe zebrania i przypadki wykroczeń
były odtąd rozpatrywane na podstawie indywidualnych danych.

W maju 1953 roku mama poszła do szpitala urodzić trzecie dziecko.


Był to ten sam misyjny szpital, w którym przebywała, kiedy była w ciąŜy
ze mną, ale misjonarze zostali wypędzeni, i stąd, i z całych Chin. Dwu-
dziestego trzeciego maja urodził się chłopiec, którego nazwano Jinming.
Mama została właśnie awansowana na kierowniczkę Wydziału Spraw
Publicznych miasta Yibin i nadal pracowała z panią Ting jako szefową.
Pani Ting równieŜ awansowała i była teraz sekretarzem Partii Komitetu
Miejskiego. W tym czasie babcia leŜała w szpitalu z ostrą astmą. Ja takŜe
byłam w szpitalu z infekcją pępka, towarzyszyła mi mamka. Byłyśmy
dobrze traktowane, a leczenie było darmowe, jako Ŝe naleŜałyśmy do
„rodziny rewolucyjnej”. Większa część ludności nie miała uprawnień do
korzystania ze społecznej słuŜby zdrowia — wieśniacy na przykład mu-
sieli płacić.
Moja siostra i ciotka Junying z przyjaciółmi wyjechały na wieś i oj-
ciec był w domu sam. Pewnego dnia pani Ting przyszła zdać mu raport
ze swojej pracy, a potem nagle oświadczyła, Ŝe bardzo boli ją głowa i
chce się na chwilę połoŜyć. Ojciec pomógł Jej ułoŜyć się na łóŜku i wte-
dy ona pociągnęła go w dół, na siebie, próbując go pocałować i pogła-
skać. Ojciec od razu się wyrwał i cofnął. „Musisz być przemęczona” —

199
stwierdził i szybko wyszedł z pokoju. Parę minut później wrócił, bardzo
przejęty. Niósł szklankę wody, którą postawił obok niej na stoliku.
„Wiedz, Ŝe kocham moją Ŝonę” — powiedział i postawił szklankę z wo-
dą na kartce papieru, na której było napisane „moralność komunistycz-
na”.
Kilka dni później mama wyszła ze szpitala. Gdy tylko z dzieckiem w
ramionach przekroczyła próg, ojciec powiedział: „Natychmiast, kiedy
tylko będzie moŜna, wyjeŜdŜamy z Yibin, i to na dobre”. Mama nie wie-
działa, co w niego wstąpiło. Opowiedział, co się zdarzyło, i oznajmił, Ŝe
pani Ting od pewnego czasu miała na niego oko. Mama była bardziej
zaszokowana niŜ zła. „Ale dlaczego w takim pośpiechu chcesz wyjeŜ-
dŜać?” — spytała. „To kobieta zdeterminowana — powiedział. — Boję
się, Ŝe spróbuje jeszcze raz. Poza tym jest mściwa. A najbardziej się boję,
Ŝe to na tobie będzie próbowała się odegrać. Jest twoją szefową, więc to
by było łatwe”. „Czy jest aŜ taka zła? — zapytała mama. — Słyszałam
jakieś plotki, Ŝe kiedyś, za Kuomintangu, siedziała w więzieniu i uwiodła
straŜnika, tego rodzaju rzeczy. Ale niektórzy ludzie lubią rozsiewać fał-
szywe pogłoski. Swoją drogą nie dziwię się, Ŝe się jej podobasz —
uśmiechnęła się. — Ale czy naprawdę sądzisz, Ŝe będzie się na mnie
odgrywać? W pracy jest moją najlepszą przyjaciółką”.
„Nie rozumiesz. Mówi się, Ŝe upokorzenie rodzi wściekłość (nao xiu
cheng nu). Wiem, jak ona teraz się czuje. Nie byłem zbyt taktowny. Za-
wstydziłem ją. Jest mi przykro. To wszystko działo się za szybko i dzia-
łałem chyba zbyt impulsywnie. A ona jest kobietą, która będzie chciała
się zemścić”.
Mama bardzo dobrze mogła sobie wyobrazić, jak szorstko ojciec ode-
pchnął panią Ting. Ale nie potrafiła sobie wyobrazić, Ŝe pani Ting mo-
głaby być tak perfidna — ani tego, jakie właściwie nieszczęście mogłoby
ich spotkać za jej sprawą. Wtedy ojciec opowiedział jej o swoim po-
przedniku, gubernatorze Yibin, panu Shu.
Pan Shu był biednym wieśniakiem, który przyłączył się do Czerwonej
Armii podczas Długiego Marszu. Nie lubił pani Ting i krytykował ją za
skłonność do flirtowania. Nie podobało mu się takŜe, Ŝe zaplatała włosy
w wiele cienkich warkoczyków, co wtedy uwaŜane było za zbyt swobod-
ne. Kilka razy powiedział jej, Ŝe powinna obciąć warkoczyki. Odmawiała
i mówiła, Ŝeby pilnował swoich spraw, co powodowało, Ŝe patrzył na nią

200
jeszcze bardziej krytycznie, a ona odpowiadała mu jeszcze większą wro-
gością. Postanowiła się zemścić przy pomocy swojego męŜa.
W biurze pana Shu pracowała kobieta, która była kiedyś konkubiną
wysokiego kuomintangowskiego urzędnika, który uciekł na Tajwan. Wi-
dziano, jak próbowała oczarować pana Shu, który był Ŝonaty, i rozeszły
się na ich temat plotki. Pani Ting udało się wydostać od tej kobiety
oświadczenie, Ŝe pan Shu zalecał się do niej, a potem zmusił ją do
współŜycia seksualnego. ChociaŜ pan Shu był gubernatorem, kobieta
uznała, Ŝe państwo Ting są groźniejsi. Panu Shu zarzucono, Ŝe, wyko-
rzystując swoją pozycję, nawiązał stosunki z byłą konkubiną kuomintan-
gowską, co było niewybaczalne u komunisty.
Zwykłą w Chinach techniką pogrąŜania jakiejś osoby było łączenie
kilku spraw, tak Ŝeby przypadek wydawał się bardziej esencjonalny. Pań-
stwo Ting znaleźli kolejną rzecz, którą moŜna było zarzucić panu Shu.
Kiedyś nie zgodził się z linią polityczną wytyczoną przez Pekin i napisał
do czołowych przywódców, przedstawiając swój punkt widzenia. Zgod-
nie ze statutem Partii miał do tego prawo, co więcej, jako weteran czasów
Długiego Marszu był na uprzywilejowanej pozycji i czuł się zupełnie
bezpieczny, przedstawiając jasno to, z czym się nie zgadzał. Państwo
Ting posłuŜyli się tym faktem, zarzucając mu, Ŝe jest opozycjonistą.
WiąŜąc ze sobą te dwie rzeczy, pani Ting zaproponowała, Ŝeby wy-
rzucić go z Partii i zwolnić ze stanowiska. Pan Shu zaprzeczył stanowczo
i jednemu, i drugiemu zarzutowi. Pierwszy, powiedział, jest po prostu
nieprawdą. Nigdy nie zbliŜał się do tej kobiety, jedyne, co zrobił, to po
prostu traktował ją w przyzwoity sposób. Co do drugiego zarzutu, nigdy
nie miał zamiaru stawać w opozycji wobec Partii. W skład Komitetu
Partyjnego tego regionu wchodziły cztery osoby: pan Shu osobiście, oj-
ciec, pan Ting i pierwszy sekretarz. Teraz pan Shu był osądzany przez
pozostałych trzech. Ojciec go bronił. UwaŜał, Ŝe pan Shu jest niewinny, i
sądził, Ŝe wyraŜenie w liście własnych opinii było zupełnie uprawnione.
Kiedy przyszło do głosowania, ojciec przegrał i pan Shu został zwol-
niony. Pierwszy sekretarz podzielał opinię pana Ting. Jednym z powo-
dów zwolnienia była przynaleŜność pana Shu do „złej” części Czerwonej
Armii. Na początku lat trzydziestych był w Sichuanie starszym oficerem
201
w tym, co nazywano Czwartym Frontem. Ta część armii przyłączyła się
do tej, którą dowodził Mao podczas Długiego Marszu w 1935 roku. Jej
dowódca, Zhang Guotao, współzawodniczył z Mao o dowodzenie całą
armią, a gdy przegrał, odłączył się wraz ze swoimi oddziałami. W końcu,
po cięŜkich stratach, znowu zmuszony był przyłączyć się do Mao. Ale w
1938 roku, kiedy komuniści zajęli Yan'an, przeszedł na stronę Kuomin-
tangu. Z tego powodu kaŜdy, kto naleŜał do tych oddziałów, był napięt-
nowany, i związek tych ludzi z Mao był podejrzliwie traktowany. Była to
szczególnie draŜliwa sprawa, poniewaŜ wielu uczestników Czwartego
Frontu pochodziło z Sichuanu.
Kiedy komuniści przejęli władzę, na wiele ugrupowań ruchu rewolu-
cyjnego padł cień. Chodziło przede wszystkim o formacje, których
przedtem Mao nie kontrolował osobiście, łącznie z podziemiem, do któ-
rego naleŜało wielu najodwaŜniejszych i najbardziej oddanych komuni-
stów. W Yibin wszyscy uczestnicy podziemia odczuwali pewien rodzaj
presji. Dodatkowe komplikacje stwarzał fakt, Ŝe wielu z tych ludzi po-
chodziło ze stosunkowo zamoŜnych rodzin, które bardzo ucierpiały w
wyniku przejęcia władzy przez komunistów.
Co więcej, przewaŜnie byli to ludzie lepiej wykształceni niŜ pozostali.
Przybyli z armią komunistów, złoŜoną najczęściej z pochodzących ze wsi
analfabetów, dla których ci lepiej wykształceni stanowili obiekt niechęci
i zazdrości.
ChociaŜ ojciec sam był partyzantem, to jednak bliŜszy się czuł lu-
dziom podziemia. W kaŜdym razie nie zgadzał się na cichy ostracyzm i
stawał po stronie byłych członków podziemia. „To śmieszne, Ŝeby dzielić
komunistów na podziemnych i naziemnych” — mówił często. Zbierał ich
wokół siebie i współpracował z nimi chętnie, poniewaŜ byli zdolniejsi.
Ojciec uwaŜał, Ŝe załoŜenie, iŜ ludzie Czwartego Frontu muszą być
podejrzani, jest nie do przyjęcia, i walczył o rehabilitację pana Shu. Po
pierwsze, poradził mu wyjechać z Yibin, aby uniknąć dalszych kłopotów,
co pan Shu zrobił, zapraszając przedtem na poŜegnalną kolację moją
rodzinę. Został przeniesiony do Chengdu, stolicy prowincji Sichuan,
gdzie dostał pracę jako urzędnik w prowincjonalnym Urzędzie Leśnic-
twa. Stamtąd pisał apelacje do Komitetu Centralnego w Pekinie, powołu-
jąc się na ojca, który takŜe pisał apelacje w jego sprawie. W końcu został
oczyszczony z zarzutu „opozycyjności wobec Partii”, ale lŜejszy zarzut

202
„pozamałŜeńskich przygód” pozostał. Była konkubina, która wniosła
oskarŜenie, nie ośmieliła się go wycofać, jednak jej wyraźnie niespójne
zeznania spowodowały, Ŝe grupa dochodzeniowa domyśliła się, iŜ są
nieprawdziwe. Pan Shu dostał powaŜne stanowisko w Ministerstwie Le-
śnictwa w Pekinie, ale nie odzyskał juŜ swojej dawnej pozycji.
Ojciec usiłował przeciągnąć mamę na swoją stronę i namówić ją do
wyjazdu, poniewaŜ mogłoby się zdarzyć, Ŝe państwo Ting podjęliby dzia-
łania według starego wzoru. Następnego dnia pojechał do Chengdu, jeden
dzień jazdy pociągiem na północ. Tam poszedł prosto do przewodniczą-
cego prowincji, którego dobrze znał, i poprosił o przeniesienie, mówiąc,
Ŝe trudno mu pracować w rodzinnym mieście, bo nie radzi sobie z ocze-
kiwaniami licznych krewnych. Prawdziwe powody zatrzymał dla siebie,
jako Ŝe nie miał dowodów przeciwko państwu Ting.
Przewodniczący Li Dazhang, człowiek, który na początku wspierał
podanie o wstąpienie do Partii Ŝony Mao, Jiang Qing, powiedział, Ŝe
rozumie i popiera stanowisko ojca, ale nie moŜe przenieść go natych-
miast, bo wszystkie odpowiednie stanowiska w Chengdu są pozajmowa-
ne. Ojciec odparł na to, Ŝe nie moŜe czekać i przyjmie cokolwiek. Prze-
wodniczący próbował to ojcu wyperswadować, ale potem stwierdził, Ŝe
moŜe dostać pracę kierownika Wydziału Sztuki i Edukacji. Ostrzegł jed-
nak: „To duŜo poniŜej twoich moŜliwości”. Ojciec powiedział, Ŝe jeśli
tylko jest tam co robić, o resztę nie dba.
Nie wrócił juŜ do Yibin, a do mamy przysłał wiadomość, Ŝeby przyje-
chała do niego, jak tylko będzie mogła. Kobiety z rodziny Chang powie-
działy mamie, Ŝe nie powinna podróŜować w tak krótkim czasie po poro-
dzie, ale ojciec był przeraŜony tym, co moŜe zrobić pani Ting, i gdy tylko
minął miesiąc rekonwalescencji poporodowej, przysłał swojego ochronia-
rza do Yibin, Ŝeby nas zabrał.
Zdecydowano, Ŝe mój brat Jinming zostanie, poniewaŜ uznano, Ŝe jest
za mały na podróŜ. Zarówno jego mamka, jak i mamka mojej siostry
równieŜ chciały zostać, Ŝeby być bliŜej swoich rodzin. Mamka Jinminga
przepadała za nim i spytała mamę, czy moŜe go zabrać ze sobą. Mama
zgodziła się, ufała jej całkowicie.
Tak więc mama, babcia, siostra i ja, moja mamka i ochroniarz wyje-
chaliśmy z Yibin pewnego dnia pod koniec czerwca, przed świtem.
Wszyscy siedzieliśmy stłoczeni w jeepie, z bagaŜami, ale było tego tylko

203
kilka walizek. W tym czasie urzędnicy tacy jak mój ojciec nie mogli zbyt
wiele posiadać — w walizkach było kilka podstawowych rzeczy i ubra-
nia. Jechaliśmy po wyboistej zakurzonej drodze, aŜ nad ranem dojechali-
śmy do miasta Neijiang. Był skwarny dzień, a musieliśmy godzinami
czekać na pociąg.
Kiedy pociąg wreszcie przyjechał, poczułam, Ŝe muszę zrobić siusiu, i
moja mamka zabrała mnie na sam koniec peronu. Mama obawiała się, Ŝe
pociąg moŜe nagle ruszyć i próbowała ją zatrzymać. Mamka, która nigdy
przedtem nie widziała pociągu ani nie miała pojęcia o czymś takim jak
rozkład jazdy, odpowiedziała na to: „Nie moŜesz powiedzieć kierowcy,
Ŝeby poczekał? Erhong musi się wysiusiać”. UwaŜała, Ŝe wszyscy po-
winni traktować moje potrzeby jako najwaŜniejsze, podobnie jak ona.
Z powodu naszych róŜnych pozycji społecznych musieliśmy się w po-
ciągu rozdzielić. Mama z moją siostrą poszły do wagonu sypialnego dru-
giej klasy, babcia dostała miękkie siedzenie w innym wagonie, a ja i mo-
ja mamka jechałyśmy w przedziale „dla matki z dzieckiem”, gdzie były
leŜące miejsca dla dzieci, ale ona miała twarde siedzenie. Ochroniarz był
w czwartym wagonie i równieŜ miał twarde siedzenie.
Kiedy pociąg niemrawo toczył się do przodu, mama patrzyła na spła-
chetki ryŜu i trzciny cukrowej. Czasami jacyś wieśniacy brodzili w błocie
poletek, pod swoimi szerokimi kapeluszami ze słomy wyglądali, jakby
poruszali się na pół we śnie, męŜczyźni byli rozebrani do pasa. Sieć
strumyczków płynęła powoli, wstrzymywana przez błotniste zapory, z
których woda wypływała kanalikami na liczne poletka ryŜowe.
Mama była w refleksyjnym nastroju. W ciągu czterech lat po raz drugi
wraz z całą rodziną wyjeŜdŜała z miejsca, do którego była głęboko przy-
wiązana. Najpierw wyprowadzili się z jej rodzinnego miasta, Jinzhou, a
teraz z miasta ojca, Yibin. Wydawało się, Ŝe rewolucja nie tylko nie
przyniosła rozwiązania ich problemów, ale jeszcze stworzyła nowe. Po
raz pierwszy, jeszcze dość niejasno, uświadomiła sobie, Ŝe poniewaŜ to
ludzie tworzą rewolucję, musi ona nosić na sobie znamiona ich słabości.
Ale juŜ to, Ŝe rewolucja wcale nie walczy z tymi słabościami, a nawet je
wykorzystuje — i to te najgorsze — umknęło jej uwagi.
Kiedy wczesnym przedpołudniem pociąg zbliŜał się do celu, była juŜ
nastawiona na otworzenie nowego rozdziału Ŝycia.

204
Wiele słyszała o Chengdu, które było stolicą starego królestwa i było
znane jako „Miasto Jedwabiu” — od swojego najsłynniejszego produktu.
Nazywano je takŜe „Miastem Hibiskusa”, gdyŜ — jak mówiono — po
wiosennych burzach płatki tych kwiatów pokrywały całe miasto. Mama
miała wtedy dwadzieścia dwa lata. Jej matka w tym wieku, jakieś dwa-
dzieścia lat temu, Ŝyła w MandŜurii, w domu wiecznie nieobecnego mę-
Ŝa, pod czujnymi spojrzeniami jego słuŜby, jak prawdziwa więźniarka;
była zabawką i własnością męŜczyzny. Moja mama uwaŜała się za nieza-
leŜną istotę ludzką. Mimo wszystkich cierpień i upokorzeń jej Ŝycie było
bez porównania lepsze od Ŝycia jej matki czy w ogóle kobiet w starych
Chinach. Powiedziała więc sobie, Ŝe ma za co być wdzięczna rewolucji
komunistycznej. Kiedy pociąg dojeŜdŜał do stacji w Chengdu, znowu
była gotowa oddać się bez reszty tej wielkiej sprawie.
10
„Dzięki cierpieniu staniesz się lepszą komunistką”
— mama jako podejrzana
(1953 — 1956)

Ojciec wyszedł po nas na stację. Stojące, gorące powietrze było bar-


dzo uciąŜliwe i mama i babcia były zupełnie wyczerpane, najpierw od
jazdy po wyboistej drodze zeszłej nocy, a potem od palącego powietrza.
Zabrano nas do domu naleŜącego do rządu prowincji Sichuan, miało to
być nasze przejściowe lokum. Przeniesienie mamy odbyło się tak szybko,
Ŝe nie zdąŜono jej nawet wyznaczyć pracy i nie było takŜe czasu, Ŝeby
przygotować dla nas mieszkania.
Chengdu było stolicą Sichuanu, który był najludniejszą prowincją
Chin, mieszkało tu jakieś sześćdziesiąt pięć milionów ludzi. W mieście
mieszkało około pół miliona ludzi. Zostało załoŜone w piątym wieku
przed n.e., w trzynastym wieku odwiedził je Marco Polo i jego rozkwit
zrobił na nim wraŜenie. Układ miasta był podobny do układu Pekinu, tak-
Ŝe tu były stare pałace, a główne bramy leŜały na osi północno-
południowej, która dzieliła miasto na dwie połowy, zachodnią i wschod-
nią. Ale do 1953 roku Chengdu juŜ wyrosło z tego pierwotnego schlud-
nego planu i było obecnie podzielone na trzy administracyjne okręgi:
zachodni, wschodni i przedmiejski.
W ciągu kilku tygodni po przybyciu mamie wyznaczono pracę. Ojciec
konsultował się w tej sprawie, ale, zgodnie z dobrą starą chińską tradycją,
nie z matką. Powiedział, Ŝe poniewaŜ mama nie pracuje pod jego kierow-
nictwem, moŜe coś spróbować zrobić, i została kierowniczką Wydziału
Spraw Publicznych we Wschodnim Okręgu miasta. Do miejsca pracy
przypisywano odpowiednie mieszkanie, wyznaczono jej więc pokoje

206
naleŜące do tego Wydziału. Wprowadziliśmy się do nich, a ojciec został
w swoim biurowym apartamencie.
Nasze mieszkalne pomieszczenia leŜały w tym samym kompleksie co
administracja Wschodniego Okręgu. Biura rządu prowincji mieściły się
najczęściej w obszernych domach, skonfiskowanych kuomintangowskim
wysokim urzędnikom i zamoŜnym właścicielom ziemskim. Wszyscy
pracownicy państwowi, nawet wyŜsi rangą urzędnicy, mieszkali tam,
gdzie mieli biura. Nie wolno im było w domu gotować i jadali w kanty-
nach, gdzie dostawali takŜe gorącą wodę, którą przynosili do domu w
termosach.
Sobota była jedynym dniem, który pary małŜeńskie spędzały razem.
Między urzędnikami eufemizm „pójście do łóŜka” brzmiał: „spędzić
razem sobotę”. Stopniowo ten wojskowy tryb Ŝycia stał się nieco luźniej-
szy i pary małŜeńskie mogły przebywać ze sobą trochę dłuŜej, ale i tak
wszyscy spędzali najwięcej czasu w budynkach biurowych.
Wydział, w którym pracowała mama, prowadził bardzo szeroką dzia-
łalność, która obejmowała edukację na poziomie podstawowym, rozryw-
kę, zdrowie i sondowanie opinii publicznej. Mama miała dopiero dwa-
dzieścia dwa lata, a w zakres jej obowiązków wchodził nadzór wszelkich
tego rodzaju działań, które obejmowały w sumie ćwierć miliona ludzi.
Była tak zajęta, Ŝe prawie jej nie widywaliśmy. Rząd chciał zmo-
nopolizować (nazywano to „wprowadzeniem jednolitych zasad sprzedaŜy
i zakupu”) handel podstawowymi artykułami — ziarnem, bawełną, ole-
jem jadalnym i mięsem. Chodziło o to, Ŝeby wieśniacy sprzedawali te
produkty wyłącznie rządowi, który mógłby wtedy racjonować je ludności
miejskiej i tam, gdzie ich brakowało.
Kiedy Komunistyczna Partia Chin wdraŜała nową politykę, towarzy-
szyła jej zazwyczaj kampania propagandowa, przekonująca ludzi do wy-
branego sposobu zarządzania. Częścią zadań mamy było tłumaczenie
ludziom, Ŝe zmiany będą dla nich dobre. Istotą tego, co miała przekazać,
było to, Ŝe Chiny mają ogromną populację, a problemu jej wyŜywienia i
ubrania nigdy przedtem nie usiłowano rozwiązać w skali globalnej.
Obecny rząd chce mieć pewność, Ŝe podstawowe dobra będą sprawiedli-
wie rozdzielone i nikt nie będzie głodował, podczas gdy inni będą robić

207
zapasy ziarna czy innych dóbr. Mama oddawała się tej pracy z zapałem,
jeździła w róŜne miejsca na rowerze i przemawiała na długich mityngach
kaŜdego dnia, nawet wtedy, kiedy była juŜ w bardzo zaawansowanej
ciąŜy z czwartym dzieckiem. Lubiła swoją pracę i wierzyła w to, co robi.
Poszła do szpitala w ostatniej chwili i piętnastego września 1954 roku
urodziła syna. Był to znowu niebezpieczny poród. Lekarz juŜ się wybie-
rał do domu, kiedy mama go zatrzymała. Nienormalnie krwawiła i wie-
działa, Ŝe coś jest niedobrze. Nalegała, Ŝeby lekarz został i sprawdził, co
się dzieje. Oderwał się kawałek łoŜyska. śeby je wyjąć, lekarz musiał ją
uśpić i skontrolować macicę. Wyjęcie tego kawałka prawdopodobnie ura-
towało jej Ŝycie.
Ojciec był wtedy na wsi, próbując uzyskać poparcie dla państwowego
programu monopolowego. Właśnie został awansowany do 10 stopnia i
otrzymał stanowisko zastępcy dyrektora Wydziału Spraw Publicznych na
cały Sichuan. Jednym z jego zadań było sprawdzanie na bieŜąco opinii
publicznej: co ludzie myślą na temat tej lub innej linii politycznej? Jakie
mają skargi? PoniewaŜ przewaŜającą większość populacji stanowili wie-
śniacy, często jechał na wieś, pytając o ich zapatrywania. Podobnie jak
mama, głęboko wierzył w swoje zadanie, które głównie polegało na
utrzymywaniu kontaktu pomiędzy ludem a Partią i rządem.
Siódmego dnia po porodzie jeden z kolegów przysłał po mamę samo-
chód, Ŝeby ją zabrać do domu. Jeśli nie było na miejscu męŜa, to —
zgodnie ze zwyczajem — organizacja partyjna zajmowała się jego Ŝoną.
Mama była bardzo wdzięczna za przywiezienie, poniewaŜ do „domu”
musiałaby iść pół godziny piechotą. Kiedy kilka dni później wrócił oj-
ciec, udzielił owemu koledze reprymendy. Zgodnie z regułami, mama
mogła jechać słuŜbowym samochodem tylko wtedy, kiedy on był w środ-
ku. UŜycie samochodu pod jego nieobecność moŜe być odczytane jako
nepotyzm. Kolega odpowiedział, Ŝe dał upowaŜnienie do korzystania z
samochodu, bo mama przeszła powaŜny zabieg i była skrajnie wyczerpa-
na. Ale reguła to reguła — odparł na to ojciec. Mamie było niezwykle
cięŜko jeszcze raz znieść tę purytańską sztywność ojca. JuŜ drugi raz
ojciec atakował ją bezpośrednio po cięŜkim porodzie. Czemu go nie było,
Ŝeby ją zawieźć do domu? — pytała. Nie musieliby wtedy łamać reguł.
Odpowiedział, Ŝe był związany swoją pracą. Mama rozumiała jego odda-
nie pracy — sama była bardzo oddana swojej pracy. Ale znowu poczuła
gorzki smak rozczarowania.

208
Dwa dni po narodzeniu mój brat Xiaohei dostał egzemy. Mama sądzi-
ła, Ŝe to dlatego, iŜ w lecie nie jadła zielonych gotowanych oliwek, bo
była zbyt zajęta. Chińczycy wierzą, Ŝe oliwki chronią organizm od prze-
grzania, które potem ujawnia się w wyrzutach skórnych. Przez kilka mie-
sięcy przywiązywano Xiaohei rączki do szczebelków łóŜeczka, Ŝeby nie
rozdrapywał sobie skóry. Kiedy miał sześć miesięcy, posłano go do szpi-
tala dermatologicznego. Właśnie wtedy babcia musiała pojechać do
Jinzhou, poniewaŜ jej matka była chora.
Opiekunka Xiaohei była wiejską dziewczyną z okolic Yibin, miała
bujne długie włosy i kokieteryjne spojrzenie. Przypadkiem zabiła własne
dziecko — karmiła je piersią leŜąc, zasnęła i udusiła je. Przez rodzinne
znajomości skontaktowała się z ciotką Junying i błagała ją o rekomenda-
cję do naszej rodziny. Chciała pojechać do duŜego miasta i Ŝyć wesoło.
Ciotka dała jej referencje, pomimo niechęci niektórych znajomych ko-
biet, które mówiły, Ŝe dziewczyna chce pojechać do Chengdu tylko po to,
Ŝeby nie zostać z męŜem. Ciotka Junying, choć niezamęŜna, daleka była
od tego, Ŝeby zazdrościć innym ludziom przyjemności; była pełna zro-
zumienia i tolerancji dla ludzi i nigdy nie osądzała innych.
Po kilku miesiącach opiekunka Xiaohei zaczęła romansować z dozor-
cą kompleksu, w którym mieszkaliśmy. Rodzice uznali to za jej prywatną
sprawę i patrzyli, niczego nie widząc.
Kiedy mój braciszek poszedł do szpitala, jego mamka poszła razem z
nim. Komuniści co prawda zwalczyli choroby weneryczne, ale na oddzia-
le byli jeszcze chorzy i kiedyś opiekunkę Xiaohei przyłapano w łóŜku z
jednym z nich. Wtedy teŜ w szpitalu powiedziano mamie, Ŝe nie byłoby
bezpiecznie, gdyby dziewczyna dalej karmiła piersią Xiaohei. Mama
poprosiła ją, Ŝeby odeszła. Potem Xiaohei zajmowała się moja mamka i
mamka Jinminga, który właśnie przyjechał z nią z Yibin.
Pod koniec 1954 roku mamka Jinminga napisała do nas, Ŝe chciałaby
przyjechać i mieszkać z nami, poniewaŜ ma kłopoty z męŜem, który pije i
bije ją. Mama nie widziała Jinminga od osiemnastu miesięcy, od chwili
kiedy skończył miesiąc. Jego przyjazd był jednak bardzo stresujący.
Przez dłuŜszy czas nie pozwalał jej się dotknąć i wołał „mama” tylko do
swojej opiekunki.
Ojcu takŜe trudno było nawiązać z nim kontakt, był natomiast bardzo

209
zŜyty ze mną. Pełzał po podłodze i woził mnie na grzbiecie. Zazwyczaj
przypinał sobie do kołnierzyka kwiatek, Ŝebym mogła powąchać. Jeśli
zapomniał, pokazywałam na ogród i wydawałam rozkazujące okrzyki,
które oznaczały, Ŝe natychmiast musi przynieść jakiś kwiatek. Często
całował mnie w policzek. Kiedyś, kiedy był nieogolony, skrzywiłam się i
piszczałam: „stara broda, stara broda!”. Potem miesiącami nazywałam go
„stara broda” (lao huzi). Wtedy jeszcze goręcej mnie całował. Lubiłam
przychodzić do pomieszczeń biurowych i bawić się z urzędnikami. Goni-
łam ich i nazywałam specjalnymi imionami, które dla nich wymyślałam,
i recytowałam im dziecięce wierszyki. Nie miałam jeszcze trzech lat,
kiedy nazywali mnie „Mała dyplomatka”.
Myślę, Ŝe byłam lubiana dlatego, Ŝe urzędników” zachwycała przerwa
w codzienności i odrobina zabawy, której dostarczały im moje dziecinne
pogaduszki. Byłam bardzo pulchna, a oni lubili sadzać mnie sobie na
kolana, kołysać i przytulać.

Kiedy miałam trochę ponad trzy lata, ja i moje rodzeństwo zostaliśmy


rozesłani do róŜnych przedszkoli. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego zo-
stałam zabrana z domu, protestowałam, kopałam i podarłam wstąŜkę,
którą nosiłam we włosach. W przedszkolu umyślnie sprawiałam kłopot,
zawsze rozlewałam mleko i tran. Po posiłku mieliśmy długi odpoczynek,
podczas którego w wielkiej sypialni zawsze opowiadałam innym dzie-
ciom straszne historie, które wymyślałam. Wkrótce to się wydało i za
karę musiałam siedzieć na schodach.
Byliśmy w przedszkolach, poniewaŜ nie było nikogo, kto by się nami
zajmował. Pewnego dnia, w lipcu 1955 roku, mama i ośmiuset innych
pracowników Wschodniego Okręgu zostało zatrzymanych na miejscu do
chwili, dopóki nie nadejdą dalsze rozporządzenia. Zaczęła się nowa poli-
tyczna kampania — tym razem chodziło o wytropienie „ukrytych kontr-
rewolucjonistów”. KaŜdy miał być starannie sprawdzony.
Mama i jej koledzy zaakceptowali ten rozkaz bez szemrania. I tak
wiedli prawie skoszarowane Ŝycie. Poza tym wydawało się im naturalne,
Ŝe Partia, by umocnić nowe społeczeństwo, chce się upewnić, kogo ma w
swoich szeregach. Wszyscy byli tak oddani sprawie, Ŝe ich zapał przy-
głuszał sceptycyzm, który rodziła np. kwestia ścisłości kryteriów.
Po tygodniu prawie wszyscy zostali zwolnieni do domów.

210
Mama stanowiła jeden z nielicznych wyjątków. Powiedziano jej, Ŝe
pewne sprawy z jej przeszłości wymagają wyjaśnienia. Przeniosła się z
własnej sypialni do pomieszczenia w innej części budynku urzędu.
Przedtem zwolniono ją na kilka dni do domu, Ŝeby mogła jakoś przygo-
tować rodzinę, poniewaŜ, jak ją poinformowano, istnieje moŜliwość, Ŝe
zostanie zatrzymana na dłuŜszy czas.
Nową kampanię rozpoczęto jako następstwo reakcji Mao na zacho-
wanie wybitnego komunistycznego pisarza Hu Fenga. Nie chodziło o to,
Ŝe nie zgadzał się z Mao ideologicznie, ale ujawnił pewną niezaleŜność i
skłonności do samodzielnego myślenia, co było nie do przyjęcia. Mao bał
się kaŜdego przejawu samodzielności, bo samodzielność mogłaby
umniejszyć okazywane mu absolutne posłuszeństwo. Podkreślał, Ŝe nowe
Chiny mają działać i myśleć jak jeden mąŜ i Ŝe niezbędne są surowe
środki, które pomogą utrzymać jedność kraju. Aresztował kilku pisarzy i
przylepił im etykietkę „kontrrewolucyjnej konspiracji” — było to bardzo
powaŜne oskarŜenie, poniewaŜ „kontrrewolucyjność” zasługiwała na
najostrzejsze kary, łącznie z karą śmierci.
Oznaczało to koniec indywidualnych wypowiedzi w Chinach. Kiedy
komuniści zdobyli władzę, przejęli wszystkie media. Od tego momentu
umysły całego narodu znalazły się pod jeszcze ściślejszą kontrolą.
Mao zapewniał, Ŝe ludzie, których szuka, to „szpiedzy na rzecz Ku-
omintangu i imperialistycznych krajów, trockiści, byli kuomintangowscy
oficerowie i zdrajcy komuniści”. Oświadczył, Ŝe ludzie ci pracują na
rzecz powrotu Kuomintangu i „amerykańskich imperialistów”, którzy nie
chcą uznać rządu w Pekinie i otaczają Chiny pierścieniem nienawiści. O
ile w poprzednich kampaniach, jak i tej, w której zginął Huige, celem byli
ludzie rzeczywiście związani z Kuomintangiem, w tej celem byli ludzie z
szeregów Partii albo pracujący dla rządu, którzy mieli w przeszłości po-
wiązania z Kuomintangiem.
Zestawianie szczegółowych kartotek dotyczących zaplecza rodzinne-
go i społecznego ludzi było podstawą systemu kontroli i komuniści robili
to, zanim jeszcze doszli do władzy. Kartoteki członków Partii trzymano
w Wydziale Organizacji Partii. Dane na temat kaŜdej osoby, która nie
była członkiem Partii, a pracowała dla rządu, były zbierane przez władze
w jej jednostce pracy i przechowywane przez kierownictwo. Co roku

211
szefowie pisali na swoich podwładnych raporty, które dołączano do kar-
totek. Nikt nie mógł przeczytać swojej kartoteki i tylko specjalnie upo-
waŜnieni ludzie mogli czytać kartoteki innych.
śeby znaleźć się wśród podejrzanych w nowej kampanii, wystarczyło
mieć jakieś powiązania z Kuomintangiem w przeszłości, choćby najbar-
dziej mgliste. Śledztwo prowadziły zespoły złoŜone z ludzi, o których
było wiadomo, Ŝe nie mieli takich związków. Mama została główną po-
dejrzaną. Nasze mamki takŜe stały się celem oskarŜeń z powodu swoich
powiązań rodzinnych.
Był takŜe zespół roboczy odpowiedzialny za śledztwa dotyczące ludzi
z obsługi członków rządu prowincji — szoferów, ogrodników, pokojó-
wek, kucharzy i dozorców. PoniewaŜ mąŜ mojej opiekunki siedział w
więzieniu za hazard i handel opium, uznano ją za „niepoŜądaną”. Mamka
Jinminga z kolei przez małŜeństwo weszła do rodziny posiadaczy ziem-
skich, a jej mąŜ był pomniejszym kuomintangowskim urzędnikiem. Jed-
nak opiekunki do dzieci nie były zbyt waŜne, więc Partia nie wnikała
zbyt gorliwie w ich przypadki. Niemniej nie mogły juŜ dłuŜej pracować
dla naszej rodziny.
Mama została poinformowana o tym na krótko przed swoim zatrzy-
maniem. Kiedy zawiadomiła opiekunki, obie oszalały z rozpaczy. Kocha-
ły Jinminga i mnie. Moja opiekunka zmartwiła się takŜe tym, Ŝe straci
pensję, jeśli będzie musiała wrócić do Yibin, więc mama napisała do
komendanta prowincji Yibin, prosząc go, Ŝeby znalazł dla niej pracę, co
teŜ zrobił. Poszła do pracy na plantację herbaty i mogła wziąć do siebie
swoją córeczkę.
Opiekunka Jinminga nie chciała wracać do swojego męŜa. Miała no-
wego przyjaciela, pewnego dozorcę z Chengdu, i chciała wziąć z nim
ślub. Płacząc rzewnymi łzami, prosiła mamę, Ŝeby pomogła jej uzyskać
rozwód. Było to niezmiernie trudne, ale opiekunka wiedziała, Ŝe słowo
od moich rodziców, zwłaszcza ojca, bardzo by pomogło. Mama lubiła tę
dziewczynę i chciała jej pomóc. Gdyby mamka Jinminga mogła wyjść za
dozorcę, automatycznie przeszłaby z kategorii „właścicieli ziemskich” do
kategorii „klasy robotniczej” — i wtedy, poza wszystkim innym, mogła-
by nie odchodzić z naszego domu. Mama rozmawiała o tym z ojcem, ale
był przeciwny: „Jak chcesz przeprowadzić ten rozwód? Ludzie i tak juŜ
powiadają, Ŝe komuniści rozbijają rodziny”. „Ale co będzie z naszymi

212
dziećmi? — spytała mama. — Kto będzie się nimi zajmował, jeśli opie-
kunki odejdą?”- Na to ojciec takŜe miał odpowiedź: „Poślij je do przed-
szkola”.
Kiedy mama powiedziała opiekunce Jinminga, Ŝe jednak będzie mu-
siała odejść, dziewczyna odchodziła od zmysłów. Pierwszym zdarze-
niem, jakie zapamiętał Jinming, było jej odejście. Pewnego wieczoru, o
zmierzchu, ktoś zaniósł go do frontowych drzwi. Stała tam jego opiekun-
ka, ubrana jak wiejskie kobiety, w prosty kaftan z zapięciem na motyl-
kowe guziki z boku, z bawełnianym tobołkiem. Chciał, Ŝeby go wzięła na
ręce, ale chociaŜ wyciągał do niej rączki, nie mógł jej dosięgnąć. Łzy
płynęły jej po twarzy. Potem zeszła schodami i poszła do bramy po prze-
ciwnej stronie dziedzińca. Był z nią ktoś, kogo Jinming nie znał. JuŜ
prawie przeszła przez bramę, kiedy zatrzymała się i obejrzała. Wrzesz-
czał i kopał, ale nie zaniesiono go bliŜej. Stała dłuŜszą chwilę w łuku
bramy i patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Potem szybko się
odwróciła i zniknęła. Jinming juŜ nigdy więcej jej nie zobaczył.
Babcia była wtedy w MandŜurii. Moja prababka umarła właśnie na
gruźlicę. Mama, zanim została na dobre „skoszarowana”, spakowała całą
naszą czwórkę do przedszkoli z internatami. PoniewaŜ wszystko potoczy-
ło się tak szybko, Ŝadne z miejskich przedszkoli nie mogło przyjąć całej
naszej czwórki i zostaliśmy rozparcelowani po róŜnych placówkach.
Kiedy mama odchodziła do aresztu, ojciec udzielał jej rad: „Bądź ab-
solutnie szczera z Partią i ufaj jej zupełnie. Na pewno wyda sprawiedliwy
werdykt”. Poczuła do niego awersję. Chciałaby usłyszeć słowa bardziej
osobiste i cieplejsze. Czując ciągle do ojca urazę, pewnego letniego dnia
zameldowała się w miejscu aresztu — po raz drugi w Ŝyciu miała być
uwięziona, ale tym razem przez swoją własną Partię.
To, Ŝe została poddana śledztwu, nie oznaczało automatycznie, Ŝe jest
napiętnowana. Raczej znaczyło tylko tyle, Ŝe pewne rzeczy z jej prze-
szłości wymagają wyjaśnienia. Niemniej mama była bardzo przygnębio-
na z powodu tak upokarzającego doświadczenia, zwłaszcza po wszyst-
kich poświęceniach wobec Partii i wobec faktu, Ŝe była tak oddana spra-
wie komunizmu. Ale gdzieś w zakamarkach duszy czuła nawet coś pozy-
tywnego — nareszcie, po siedmiu latach, rozwieją się wiszące nad nią
ciemne chmury podejrzeń. Nie było w jej Ŝyciu niczego, czego mogłaby
się wstydzić, ani nic, co chciałaby ukryć. Była lojalną komunistką i miała
pewność, Ŝe Partia to dostrzeŜe.

213
Śledztwo w jej sprawie prowadził specjalny zespół złoŜony z trzech
osób. Kierownikiem tego zespołu był pan Kuang, odpowiedzialny za
Sprawy Publiczne w Chengdu, co oznaczało, Ŝe w hierarchii słuŜbowej
stoi niŜej niŜ ojciec, a wyŜej niŜ mama. Jego rodzina dobrze się znała z
naszą rodziną. Teraz, chociaŜ nadal był miły dla mamy, w jego postawie
było więcej formalizmu i rezerwy.
Jak innym zatrzymanym, mamie takŜe przydzielono asystę — były to
róŜne kobiety, które chodziły za nią wszędzie, nawet do toalety, i spały z
nią w łóŜku. Rozumiała, Ŝe chodzi tu o „chronienie” jej w razie, gdyby
chciała popełnić samobójstwo albo zmówić się z kimś.
Kobiety te pełniły przy niej dyŜury na zmianę. Po jakimś czasie jedna
z nich została zwolniona z tego zajęcia, bo sama musiała się poddać
śledztwu i poszła do aresztu. KaŜda asystentka codziennie pisała raport,
włączany do kartoteki. Mama znała wszystkie te kobiety, poniewaŜ pra-
cowały w biurach tego samego okręgu miasta, chociaŜ nie w jej wydzia-
le. Były dla niej Ŝyczliwe i dobrze ją traktowały.
Przesłuchujący i jej asystentka prowadzili sesję jak przyjazną rozmo-
wę, choć tematy były wyjątkowo nieprzyjemne. Nie zakładano winy
mamy, ale i nie zakładano niewinności. A poniewaŜ nie było Ŝadnej wy-
pracowanej procedury, trudno jej było się bronić.
Kartoteka mamy zawierała szczegółowe raporty z kaŜdego okresu jej
Ŝycia — ze studiów, kiedy pracowała dla podziemia, z pracy w Federacji
Kobiet w Jinzhou i ostatnie z Yibin. Wszystkie zostały napisane przez jej
szefów. Pierwszą sprawą, jaka wypłynęła, było zwolnienie jej z kuomin-
tangowskiego więzienia w 1948 roku. Jak jej rodzinie udało się ją stam-
tąd wyciągnąć, skoro oskarŜenie było takie powaŜne? Nie torturowano jej
nawet! Czy jej aresztowanie nie było mistyfikacją, Ŝeby mogła potem
wypaść wiarygodnie wobec komunistów i działać, ciesząc się ich zaufa-
niem, jako agentka Kuomintangu?
Potem była kwestia jej przyjaźni z Huige. Było oczywiste, Ŝe na ten
temat jej szefowe z Federacji Kobiet z Jinzhou zamieściły w jej kartotece
uwłaczające komentarze. PoniewaŜ Huige usiłował sobie zapewnić po-
przez jej osobę gwarancje od komunistów — jej byłe szefowe załoŜyły,
Ŝe ona równieŜ próbowała sobie zapewnić przez niego gwarancje od Ku-
omintangu, na wypadek gdyby zwycięŜył.

214
Taki sam zarzut postawiono, wyciągając jej kuomintangowskich
konkurentów. CzyŜ nie zachęcała ich po to, Ŝeby sobie zapewnić gwa-
rancje? I znowu powrócono do najcięŜszego podejrzenia: czy Ŝaden z
nich nie dał jej instrukcji, Ŝeby przyczaiła się w Partii Komunistycznej i
pracowała dla Kuomintangu?
Była w połoŜeniu uniemoŜliwiającym udowodnienie swojej niewin-
ności. Wszyscy ludzie, o których ją pytano, albo zostali skazani i ukarani
śmiercią, albo uciekli na Tajwan — albo w ogóle nie wiedziała, gdzie są.
Poza tym byli przecieŜ ludźmi Kuomintangu i ich słowo nie zasługiwało
na zaufanie. Jak mam was przekonać? — myślała czasami z gniewem,
kiedy wracano wciąŜ do tych samych wydarzeń.
Pytano ją takŜe o powiązania jej wuja z Kuomintangiem i o wszystkie
przyjaciółki szkolne, które jako nastolatki wstąpiły do kuomintangow-
skiej Ligi MłodzieŜowej, zanim jeszcze komuniści wzięli Jinzhou. Wy-
tyczne tej kampanii polecały, aby kaŜdego, kto dowodził oddziałem Ligi
MłodzieŜowej po kapitulacji Japończyków, klasyfikować jako „kontrre-
wolucjonistę”. Mama usiłowała zwrócić uwagę na to, Ŝe MandŜuria sta-
nowiła specjalny przypadek: Kuomintang, po zakończeniu okupacji ja-
pońskiej, postrzegano tam jako reprezentację Chin, a więc macierzystego
kraju. Sam Mao równieŜ był kiedyś wyŜszym urzędnikiem kuomintan-
gowskim, choć o tym nie wspomniała. Poza tym jej przyjaciele przeszli
przecieŜ na stronę komunistów. Usłyszała na to, Ŝe ci jej starzy przyjacie-
le zostali uznani za „kontrrewolucjonistów”. Mamy nie zaklasyfikowano
na razie do Ŝadnej z obłoŜonych klątwą kategorii, ale zadano jej pytanie,
na które nie znalazła odpowiedzi: „Jak to jest, Ŝe masz tak wiele powią-
zań z ludźmi Kuomintangu?”.
Siedziała w areszcie sześć miesięcy. W tym czasie musiała uczestni-
czyć w kilku masówkach, na których wystawiano na widok publiczny,
oskarŜano, skazywano, zakuwano i odprowadzano do więzienia „wro-
gich agentów” — setki uczestników tych masówek skandowało slogany
i wymachiwało pięściami. Inni uczestnicy takŜe byli „kontrrewolucjoni-
stami”, ale „przyznali się” i dlatego dano im „łagodniejsze kary” — to
znaczy nie poszli do więzienia. Była pomiędzy nimi przyjaciółka mamy.
Po masówce popełniła samobójstwo, poniewaŜ podczas śledztwa, w
rozpaczy, złoŜyła fałszywe zeznania. Siedem lat później Partia przyzna-
ła, Ŝe była całkowicie niewinna.

215
Mamę zabierano na te masówki, aby „dać jej lekcję”. Miała jednak
mocny charakter i nie złamał jej, jak wielu innych, ani strach, ani oszu-
kańcza logika, ani niby Ŝyczliwe naciski. Zachowała przytomność umy-
słu i prawdziwie opisała historię swojego Ŝycia.
Zdarzały się długie noce, podczas których leŜała zupełnie przytomna,
nie mogąc juŜ zdławić rozgoryczenia z powodu tak niesprawiedliwego
traktowania. W lecie słuchała bzykania komarów w bezwietrznym upale,
za siatką osłaniającą łóŜko, jesienią deszczu uderzającego o szyby, w
zimie przybijającej ciszy. Bolała ją niesprawiedliwość zarzutów i podej-
rzeń — szczególnie wątpliwości co do epizodu z kuomintangowskim
więzieniem. Była dumna z tego, jak się tam zachowała, i nigdy jej się nie
śniło, Ŝe to właśnie mogłoby być powodem, dla którego zostałaby odsu-
nięta od rewolucji.
Potem jednak perswadowała sobie samej, Ŝe nie powinna czuć urazy
za to, Ŝe Partia chce zachować czystość swoich szeregów. W Chinach
wszyscy byli przyzwyczajeni do pewnej niesprawiedliwości. Teraz przy-
najmniej znosiła to dla godnej sprawy. Powtarzała sobie takŜe slogan
partyjny, który padał zawsze, kiedy od członków wymagano poświęceń:
„Przechodzisz próbę, a cierpienie zrobi z ciebie lepszą komunistkę”.
RozwaŜała jednak takŜe moŜliwość, Ŝe zostanie zaklasyfikowana jako
„kontrrewolucjonistka”. Jeśliby tak się stało, jej dzieci byłyby równieŜ
napiętnowane i całe ich Ŝycie zrujnowane. Jedynym sposobem, Ŝeby tego
uniknąć, byłby wtedy rozwód z ojcem i zrzeczenie się praw rodziciel-
skich wobec dzieci. Nocami, rozmyślając o tej dramatycznej moŜliwości,
nie uroniła ani jednej łzy. Nie mogła się nawet przewrócić z boku na bok,
poniewaŜ jej „asysta” spała z nią w łóŜku i niezaleŜnie od tego, Ŝe były to
Ŝyczliwe kobiety, przekazywały w swoich raportach kaŜdy strzęp infor-
macji. Łzy byłyby odczytane jako wyraz poczucia krzywdy albo utraty
zaufania do Partii. I jedno, i drugie nie byłoby dobrze widziane i miałoby
niekorzystny wpływ na końcowy wyrok.
Zaciskała zęby i mówiła sobie, Ŝe wytrwa w wierze w Partię. Ale było
to cięŜkie zadanie w sytuacji, kiedy była zupełnie odcięta od rodziny i
ogromnie tęskniła za dziećmi. Ojciec ani nie pisał, ani jej nie odwiedzał
— listy i spotkania były zabronione. A najbardziej potrzebowała w tym
czasie ramienia, o które mogłaby oprzeć głowę, czy czułego słowa.

216
A jednak ktoś do niej dzwonił. Przez telefon słyszała Ŝarty i słowa za-
ufania, które ją ogromnie podtrzymywały na duchu. Jedyny telefon w
całym wydziale stał na biurku kobiety, która odpowiadała za tajne doku-
menty. Kiedy dzwoniono do mamy, jej „asysta” stała w tym samym po-
koju, ale poniewaŜ ją lubiły, pokazywały, Ŝe nie słuchają, Ŝeby czuła się
swobodniej. Kobieta, która odpowiadała za tajne dokumenty, nie naleŜała
do zespołu prowadzącego śledztwo w sprawie mamy, więc nie miała
uprawnień, Ŝeby słuchać albo składać doniesienia na jej temat. „Asysta”
upewniła ją, Ŝe nie będzie miała kłopotów z powodu tych telefonów.
Potem pisały w raporcie: „Dzwonił dyrektor Chang. Omawiano sprawy
rodzinne”. Rozeszła się plotka o tym, jakim to dobrym męŜem jest mój
ojciec, taki dbały i taki przejęty. Pewna młoda kobieta z „asysty” powie-
działa mamie, Ŝe chciałaby znaleźć tak dobrego męŜa jak mój ojciec.
I nikt nie wiedział, Ŝe dzwoniącym nie był ojciec, ale inny wysoki
urzędnik, który podczas wojny z Japończykami przeszedł do komunistów
z Kuomintangu. PoniewaŜ naleŜał do Kuomintangu, był potem podejrza-
ny, a w 1947 roku siedział nawet w więzieniu, ale w końcu został oczysz-
czony z podejrzeń. Wskazywał na swój przykład, Ŝeby pokrzepić mamę.
Byli potem przyjaciółmi przez całe Ŝycie. Ojciec w ciągu tych sześciu
miesięcy nie zadzwonił ani razu. Wiedział z doświadczenia, jako partyjny
komunista, Ŝe Partia woli, kiedy osoba poddana śledztwu nie ma kontaktu
z zewnętrznym światem, nawet z własnym małŜonkiem. W jego opinii
pocieszanie mamy wyraŜałoby brak zaufania do Partii. Mama nie mogła
mu nigdy przebaczyć, Ŝe opuścił ją, kiedy najbardziej potrzebowała miło-
ści i wsparcia. Jeszcze raz dowiódł, Ŝe Partia jest dla niego najwaŜniejsza.
Pewnego styczniowego poranka, kiedy patrzyła na kępkę trawy, drŜą-
cą pod kroplami smętnego deszczu pod altanką, na której rósł jaśmin
wypuszczający gąszcz splątanych zielonych pędów, została wezwana do
pana Kuanga, szefa zespołu śledczego. Powiedział jej, Ŝe moŜe wracać
do pracy — i potem wyjść. Ale kaŜdego wieczoru ma się meldować.
Partia nie doszła do ostatecznej konkluzji w jej sprawie.
Mama uświadomiła sobie wtedy, Ŝe śledztwo w jej sprawie ugrzęzło.
Wielu podejrzeń nie moŜna było ani potwierdzić, ani oddalić. ChociaŜ
nie był to wynik, który by ją satysfakcjonował, zepchnęła gdzieś myśl o
nim wobec moŜliwości zobaczenia dzieci po raz pierwszy od pół roku.

217
Przebywając w róŜnych przedszkolach, rzadko widywaliśmy równieŜ
ojca. Ciągle był na wsi. Z rzadka, kiedy był w Chengdu, przysyłał po
mnie i moją siostrę swojego ochroniarza, Ŝeby sprowadził nas na sobotę
do domu. Nigdy nie brał chłopców, czuł, Ŝe sobie z nimi nie poradzi, byli
zbyt mali. „Dom” to było jego biuro. Kiedy juŜ tam byłyśmy, zawsze
musiał wyjść na jakieś zebranie i jego ochroniarz pilnował nas w biurze,
gdzie nie było nic do roboty poza robieniem zawodów w puszczaniu ba-
niek mydlanych. Kiedyś tak się nudziłam, Ŝe opiłam się wody z mydli-
nami i chorowałam potem kilka dni.
Gdy mamie powiedziano, Ŝe moŜe wyjść, wskoczyła na rower i chcia-
ła jechać do przedszkoli. Martwiła się zwłaszcza o Jinminga, który miał
juŜ dwa i pół roku; nie było przedtem czasu na to, Ŝeby się oboje lepiej
poznali. Ale opony roweru, nieuŜywanego przez pół roku, sflaczały i
trzeba je było napompować. Nigdy w Ŝyciu nie niecierpliwiła się tak
bardzo jak wtedy, kiedy chodziła wokoło sklepu, w którym męŜczyzna
pompował jej rower — w sposób, który wydawał się jej bardzo powolny.
Najpierw poszła zobaczyć Jinminga. Gdy przyszła, wychowawczyni
spojrzała na nią zimno. Powiedziała, Ŝe Jinming jest jednym z niewielu
dzieci, które nigdy nie opuszczały przedszkola, nawet w weekendy. Oj-
ciec rzadko przychodził w odwiedziny i nigdy nie zabierał go do domu. Z
początku Jinming pytał o „mamę Chen”. „Ale to nie pani?” — spytała
wychowawczyni. Mama przyznała, Ŝe tak się nazywała opiekunka Jin-
minga. Potem, kiedy nadeszła pora zabierania dzieci do domów, Jinming
schował się w kącie. „Pani musi być jego macochą” — stwierdziła wy-
chowawczyni oskarŜycielskim tonem, a mama nie mogła niczego wyja-
śnić.
Kiedy go przyprowadzono, Jinming stanął w najdalszym kącie pokoju
i w ogóle nie chciał podejść do mamy. Stał tam, milczał i z urazy nawet
na nią nie spojrzał. Mama wyjęła kilka brzoskwiń, obrała je i poprosiła
Jinminga, Ŝeby podszedł i zjadł je. Ale nie ruszył się. PołoŜyła je na swo-
jej chusteczce i przesunęła po stole w jego stronę. Poczekał, aŜ zabrała
rękę, chwycił brzoskwinię i dosłownie ją pochłonął. Potem następną. W
sekundę brzoskwinie zniknęły. Wtedy po raz pierwszy od pół roku mama
miała łzy w oczach.
Pamiętam ten wieczór, kiedy przyszła mnie odwiedzić. Miałam pra-
wie cztery lata i siedziałam w łóŜeczku z poprzecznymi szczeblami, które

218
z jednej strony było otwarte. Mogła więc przysiąść koło mnie i trzymać
moją rękę, kiedy zasypiałam. Chciałam jej powiedzieć o wszystkich
przygodach i niepowodzeniach, które mnie spotkały, kiedy jej nie było.
Bałam się, Ŝe jeśli zasnę, znowu zniknie i przepadnie na zawsze. Gdy
myślała, Ŝe juŜ śpię, i chciała wycofać rękę, łapałam ją znowu i płakałam.
Siedziała przy mnie prawie do północy. Zaczęłam wrzeszczeć, kiedy
zbierała się do odejścia, ale wtedy juŜ się wyrwała. Nie wiedziałam, Ŝe
czas „zwolnienia warunkowego” upłynął.
11
,,Po kampanii antyprawicowej
juŜ nikt nie otworzy ust” —
Chiny uciszone
(1956—1958)

PoniewaŜ nie mieliśmy opiekunek i poniewaŜ mama kaŜdego wieczo-


ru musiała się meldować, zostawaliśmy w przedszkolach. Poza tym i tak
nie mogłaby się nami zajmować. Była razem z resztą społeczeństwa
chińskiego zbyt zajęta „biegiem do socjalizmu”, jak to ujmowały słowa
propagandowej piosenki.
Kiedy siedziała w areszcie, Mao zintensyfikował wysiłki zmierzające
do zmiany oblicza Chin. W lipcu 1955 roku wezwał do przyspieszania
kolektywizacji gospodarstw rolnych, a w listopadzie ogłosił nagle, Ŝe
cały przemysł i handel, który znajdował się w prywatnych rękach, ma
zostać znacjonalizowany.
Mama od razu wzięła udział w tej akcji. Teoretycznie państwo miało
przejmować na własność przedsiębiorstwa i zakłady w spółce z poprzed-
nimi właścicielami, którzy powinni dostawać pięć procent wartości swo-
ich firm przez dwadzieścia lat. PoniewaŜ oficjalnie nie było inflacji, mia-
ło to razem stanowić pełną cenę przejętego przedsiębiorstwa. Poprzedni
właściciele powinni zostać na kierowniczych stanowiskach i dostawać
stosunkowo wysokie płace, ale nie byli niezaleŜni, bo zawsze nad nimi
stal miejscowy szef Partii.
Mama odpowiadała za jednostkę pracy nadzorującą nacjonalizację
ponad stu zakładów produkujących Ŝywność róŜnego rodzaju, piekarni i
restauracji w swoim okręgu. ChociaŜ wciąŜ była na „zwolnieniu warun-
kowym” i kaŜdego wieczoru miała się meldować i nie mogła nawet spać
we własnym łóŜku, to jednak zaufano jej w sprawie tak waŜnej.

220
Niemniej Partia przypięła jej piętnującą etykietkę — kongzhi shiyong,
czyli „zatrudniona pod kontrolą i nadzorem”. Nie było to jednak podane
do publicznej wiadomości, wiedziała o tym tylko ona i ludzie, którzy
zajmowali się jej sprawą. Członkowie jej jednostki pracy wiedzieli, Ŝe
była w areszcie przez pół roku, ale nie wiedzieli, Ŝe nadal jest pod nadzo-
rem.
Kiedy mama była w areszcie, napisała do babci, prosząc, Ŝeby na razie
została w MandŜurii. Wymyśliła jakieś usprawiedliwienie — nie chciała,
Ŝeby babcia dowiedziała się ojej sytuacji, bo bardzo by się denerwowała i
martwiła.
Babcia nadal była w Jinzhou, kiedy zaczął się program nacjonaliza-
cyjny i okazało się, Ŝe sprawa ta jej równieŜ dotyczy. Gdy w 1951 roku
wyjechała z doktorem Xia z Jinzhou, jego aptekę prowadził jej brat,
Yulin. Po śmierci doktora Xia w 1952 roku ona stała się właścicielką.
Teraz państwo chciało aptekę wykupić. Przy kaŜdej takiej transakcji zbie-
rała się grupa złoŜona z członków jednostki roboczej, pracowników i
zarządu przedsiębiorstwa, aby ocenić walory kupowanej firmy czy sklepu
tak, by państwo mogło zapłacić „uczciwą cenę”. Zazwyczaj sugerowano
bardzo niską sumę — aby zadowolić władzę. Za aptekę doktora Xia usta-
lono cenę Ŝałośnie niską, ale babci przynosiło to jedną korzyść: oznacza-
ło, Ŝe będzie zaklasyfikowana jako „drobna kapitalistka” i nie będzie
rzucała się w oczy. Nie była szczęśliwa z tego powodu, bo właściwie
zagarnięto jej własność, ale zatrzymała swój osąd dla siebie.
Jako część kampanii nacjonalizacyjnej, reŜim organizował pochody z
muzyką — i nieustanne zebrania, w tym takŜe dla kapitalistów. Babcia
zobaczyła wtedy, Ŝe wszyscy z nich chcą zostać wykupieni i nawet są
wdzięczni. Wielu mówiło, Ŝe to, co się stało, jest w porządku i Ŝe spo-
dziewali się duŜo gorszego obrotu spraw. Słyszeli, Ŝe w Związku Ra-
dzieckim przedsiębiorstwa po prostu konfiskowano. W Chinach właści-
ciele są jakoś wynagradzani i, co więcej, państwo nie kaŜe im po prostu
przekazywać swoich przedsiębiorstw, ale mają prawo sami tego chcieć.
Oczywiście wszyscy chcieli.
Babcia miała mieszane uczucia. Nie wiedziała, czy ma Ŝywić urazę do
sprawy, w którą tak była zaangaŜowana jej córka, czy teŜ czuć wdzięcz-
ność z powodu swojego losu. Apteka i gabinet medyczny powstały dzięki
cięŜkiej pracy doktora Xia. Utrzymanie babci — i jej córki równieŜ —
długo od nich zaleŜały. Nie paliła się więc do tego, Ŝeby je tak po prostu
oddać.

221
Kilka lat wcześniej, podczas wojny koreańskiej, rząd namawiał ludzi,
aby ofiarowywali swoje drogocenności na zakup samolotów bojowych.
Babcia jednak nie chciała oddać biŜuterii, którą dostała od generała Xue i
doktora Xia. Czasami ta biŜuteria pomagała jej przeŜyć. Poza tym miała
dla niej wielką wartość pamiątkową. Ale mama gorąco poparła państwo-
wą akcję. Podzielała mniemanie Partii, Ŝe kosztowności stanowią owoc
„wyzysku ludzi pracy” i powinny zostać im zwrócone. Wygłaszała takŜe
obowiązujące zdania, Ŝe trzeba bronić Chin przed „inwazją imperialistów
z USA”, co nie bardzo przemawiało do babci. Najmocniejsze argumenty
mamy brzmiały następująco: „Mamo, po co ci jeszcze potrzebne takie
rzeczy? Nikt tego dzisiaj nie nosi. Nie musisz trzymać biŜuterii jako re-
zerwy. Teraz mamy Partię Komunistyczną i Chiny nie będą juŜ biedne.
Poza tym masz mnie, ja będę się o ciebie troszczyć, nigdy więcej nie
będziesz musiała się o nic martwić. Przekonywałam innych ludzi, Ŝeby
ofiarowywali swoje kosztowności na fundusz lotniczy. Ale jak mogę to
robić, jeśli moja własna matka nie chce nic ofiarować?”. W końcu babcia
się poddała. Dla córki zrobiłaby wszystko. Oddała całą biŜuterię oprócz
paru bransoletek, złotych kolczyków i złotego pierścionka, które były
prezentami ślubnymi od doktora Xia. Dostała pokwitowanie i była bardzo
chwalona za swój „patriotyczny zapał”.
Wcale jednak nie była zadowolona z tego, Ŝe oddała te rzeczy, choć
ukrywała swoje uczucia. Poza względami sentymentalnymi posiadanie
biŜuterii miało bardzo praktyczny aspekt. A babcia Ŝyła w ustawicznym
poczuciu braku bezpieczeństwa materialnego. Czy moŜna wierzyć, Ŝe
Partia Komunistyczna będzie się troszczyć o wszystkich? O wszystkich i
zawsze?
Teraz znowu znalazła się w sytuacji, kiedy powinna oddać państwu
coś, co chciałaby zatrzymać, i prawdę mówiąc, była to juŜ ostatnia rzecz,
jaką posiadała. Tym razem jednak naprawdę nie miała wyboru. Ale w
kaŜdej sytuacji potrafiła zdobyć się na pozytywną reakcję. Nie chciała
poza tym zmartwić swojej córki czy sprawić, Ŝeby czuła się przez nią
choćby lekko zakłopotana.
Nacjonalizacja apteki była długim procesem. Przez cały ten czas bab-
cia musiała być w MandŜurii. Mama teŜ nie chciała, Ŝeby babcia wracała
do Sichuanu, dopóki ona sama nie będzie mogła mieszkać z powrotem u
siebie. Dopiero w lecie 1956 roku mama odzyskała swobodę poruszania
się i zawieszono wobec niej restrykcje „zwolnienia warunkowego”, choć
nawet wtedy nie podjęto w jej sprawie ostatecznej decyzji.

222
Jednak pod koniec roku sprawę rozstrzygnięto. Werdykt, który wyda-
ły partyjne władze w Chengdu, mówił, iŜ uznaje się zasługi mamy i
stwierdza, Ŝe nie ma politycznych powiązań z Kuomintangiem. Była to
jasna i zdecydowana decyzja, która oczyszczała ją zupełnie. Mama po-
czuła niezmierną ulgę. Wiedziała przecieŜ, Ŝe jej sprawa, jak wiele in-
nych, mogłaby się wlec latami z powodu „braku zadowalającej oczywi-
stości”. Wtedy byłaby napiętnowana na całe Ŝycie. Teraz, pomyślała, ten
rozdział jest zamknięty. Była bardzo wdzięczna szefowi zespołu
śledczego, panu Kuang. Zazwyczaj tacy urzędnicy grzeszyli nadmierną
gorliwością, chcąc chronić własną skórę. Uznanie, Ŝe jej zeznania są
prawdziwe, wymagało z jego strony odwagi.
Po osiemnastu miesiącach ustawicznego niepokoju sytuacja mamy
znowu była czysta. Miała szczęście. W efekcie tej kampanii sto sześć-
dziesiąt tysięcy męŜczyzn i kobiet zostało ogłoszonych „kontrrewolu-
cjonistami” i ich Ŝycie na trzy dziesięciolecia legło w gruzach. Między
nimi byli przyjaciele mamy z Jinzhou, którzy stanowili kadrę kuomin-
tangowskiej Ligi MłodzieŜowej. Wszyscy zostali obwołani „kontrrewo-
lucjonistami”, wyrzuceni z pracy i posłani do pracy fizycznej.
Ta kampania, która miała do szczętu wykorzenić pozostałości ku-
omintangowskiej przeszłości, wyciągnęła dawne sprawy i powiązania
rodzinnena linię gorącego frontu. W całej chińskiej historii, jeśli ktoś był
za coś potępiony, często skazywano na śmierć całą rodzinę, bliŜszą i dal-
szą — kobiety, męŜczyzn, dzieci, nawet noworodki. Egzekucji podlegali
nawet dalecy kuzyni dziewiątego rzędu (zhulianjiuzu). Czasem oskarŜe-
nie naraŜało takŜe Ŝycie wszystkich sąsiadów.
Do tej pory komuniści często włączali ludzi „z niepoŜądaną przeszło-
ścią” w swoje szeregi. Wielu synów i córek ich wrogów doszło do wy-
sokich pozycji. Wielu liderów komunistycznych pochodziło równieŜ z
rodzin o „złym” zapleczu społecznym. Ale po 1955 roku pochodzenie
rodzinne stało się bardzo waŜne. Mao wszczynał jedno polowanie na
czarownice za drugim i liczba ofiar powiększała się jak tocząca się kula
śniegowa, a kaŜda ofiara pociągała za sobą kolejne, przede wszystkim z
własnej rodziny.
Pomimo to, a moŜe właśnie z powodu Ŝelaznej kontroli, Chiny w
1956 roku osiągnęły największą stabilność od początku dwudziestego
wieku. Obca okupacja, wojna domowa, klęska głodu, bandyci, inflacja

223
— wyglądało, Ŝe wszystko to naleŜy juŜ do przeszłości. Owa stabilność
— odwieczne marzenie Chin — podtrzymywała wiarę ludzi takich jak
moja mama, pomimo trudnego Ŝycia.

W lecie 1956 roku babcia wróciła do Chengdu. Pierwszą rzeczą, jaką


zrobiła, było pozabieranie nas z przedszkoli do domu. Powiedziała, Ŝe nie
moŜna się dobrze opiekować dziećmi, kiedy są w duŜej grupie. Ja i moja
siostra miałyśmy się zupełnie dobrze, ale kiedy zobaczyłyśmy babcię,
zaczęłyśmy wrzeszczeć i domagać się powrotu do domu. Jednak z chłop-
cami sprawy miały się inaczej. Wychowawczyni Jinminga narzekała na
jego zamknięcie się w sobie — nikomu nie pozwalał się dotykać i wciąŜ
pytał o swoją dawną mamkę i opiekunkę. Ale kiedy babcia zobaczyła
Xiaohei, rozpłakała się. Przypominał drewnianą kukiełkę z nieruchomym
uśmiechem przyklejonym do twarzy. Zostawał w miejscu, gdzie go po-
stawiono lub posadzono, i tam zamierał. Nie umiał nawet poprosić, Ŝeby
go zaprowadzono do toalety, i nie potrafił płakać lub krzyczeć. Babcia
wzięła go w ramiona i natychmiast został jej ulubieńcem.
W domu babcia dała upust swemu gniewowi. Nie mogła zrozumieć tej
sytuacji. Płacząc, nazwała mamę i ojca „rodzicami bez serca”. Nie wie-
działa, Ŝe mama nie miała wyboru.
PoniewaŜ babcia nie mogła opiekować się całą naszą czwórką, moja
siostra i ja musiałyśmy w zwykłe dni tygodnia chodzić do przedszkola.
W kaŜdy poniedziałek rano ojciec i jego ochroniarz zanosili nas na ra-
mionach do przedszkola, a myśmy wyły, kopały i szarpały ich za włosy.
Tak to jakiś czas trwało. Potem mój organizm nauczył się skuteczniej
protestować. W przedszkolu od razu robiłam się bardzo chora, dostawa-
łam wysokiej temperatury, która bardzo niepokoiła lekarzy. Kiedy jednak
wracałam do domu, choroba w cudowny sposób znikała. W końcu i mnie,
i siostrze pozwolono zostawać w domu.
Dla babci wszystkie kwiaty, drzewa, deszcz i obłoki były Ŝyjącymi
istotami, były zdolne do osądu moralnego i potrafiły płakać. Nic nam się
nie stanie, mówiła, jeśli będziemy przestrzegać starych chińskich zasad
dla dzieci, tinghua (posłuszeństwo), ale jeśli nie będziemy ich przestrze-
gać, mogą nam się przytrafić róŜne rzeczy. Kiedy jadłyśmy pomarańcze,

224
babcia ostrzegała nas, Ŝebyśmy nie połykały pestek. „Jeśli mnie nie po-
słuchacie, to pewnego dnia okaŜe się, Ŝe nie moŜecie juŜ wejść do domu.
KaŜda pestka to dziecko drzewa pomarańczowego i chce rosnąć, jak kaŜ-
de dziecko. Będzie rosło sobie cicho w waszym brzuszku, a potem, pew-
nego dnia, aiya! — proszę, oto jest: wyrasta z czubka twojej głowy! Wy-
puści liście i urośnie wyŜsze niŜ futryna naszych drzwi...”.
Myśl o tym, Ŝe mogłabym mieć na głowie drzewo pomarańczowe, tak
mnie zafascynowała, Ŝe pewnego dnia połknęłam umyślnie pestkę —
jedną, nie więcej. Nie chciałam mieć na głowie całego sadu, to by było za
cięŜko. Cały dzień macałam swoje skronie — są jeszcze całe czy juŜ się
rozleciały w kawałki? Kilka razy prawie spytałam babcię, czy będę mo-
gła jeść te pomarańcze, które wyrosną mi na głowie, ale doszłam do
wniosku, Ŝe jednak nie powinna wiedzieć, Ŝe byłam nieposłuszna. Kiedy
zobaczy drzewo, pomyślałam, powiem, Ŝe połknęłam pestkę przypad-
kiem. Tej nocy spałam bardzo źle. Czułam, Ŝe coś mi rozsadza skronie.
Ale zazwyczaj po opowieściach babci słodko zasypiałam. Znała ich
mnóstwo z klasycznej chińskiej opery. Mieliśmy duŜo ksiąŜek o zwierzę-
tach i ptakach, z mitami i bajkami. Mieliśmy teŜ literaturę dla dzieci ob-
cych autorów, łącznie z baśniami Jana Christiana Andersena i bajkami
Ezopa. Do ulubionych towarzyszy mojego dzieciństwa zaliczał się Czer-
wony Kapturek, Śpiąca Królewna i siedmiu krasnoludków oraz Kopciu-
szek.
Uwielbiałam teŜ wiersze dla dzieci, które pierwsze wprowadzały mnie
w świat poezji. Język chiński jest językiem tonalnym, dlatego chińska
poezja ma jakość muzyczną. Słuchałam jak zahipnotyzowana, kiedy bab-
cia recytowała klasyczną poezję, której znaczenia nie rozumiałam. Czyta-
ła tę poezję w tradycyjny sposób, z jednostajnymi fragmentami, przedłu-
Ŝonymi dźwiękami, z kadencjami wznoszącymi się i opadającymi. Pew-
nego dnia mama podsłuchała, jak recytuje pewien poemat z pięćsetnego
roku przed naszą erą. Uznała, Ŝe jest dla nas o wiele za trudny, i powie-
działa babci, Ŝeby dała spokój. Ale ona odpowiedziała, Ŝe nie musimy
rozumieć, waŜne jest samo odczuwanie muzyczności dźwięków. Często
Ŝałowała, Ŝe nie ma swojej cytry, którą zgubiła, kiedy dwadzieścia lat
temu opuszczała Yixian.
Moich dwóch braci opowieści babci przed snem nie interesowały tak
bardzo jak mnie, czytanie takŜe mniej, ale moja siostra, z którą miałam

225
wspólny pokój, była pod tym względem podobna do mnie — uwielbiała
słuchać. I miała nadzwyczajną pamięć. Na wszystkich robiła wraŜenie,
kiedy w wieku trzech lat bez błędu recytowała długą balladę Puszkina „O
rybaku i złotej rybce”.
Nasze Ŝycie rodzinne było spokojne i przepojone miłością. Choć ma-
ma miała do ojca róŜne Ŝale i urazy, bardzo rzadko się z nim kłóciła, a w
kaŜdym razie nie przy nas. Gdy byłyśmy starsze, ojciec nie okazywał
nam miłości przez kontakt fizyczny. Nie było przyjęte, aby ojciec oka-
zywał dzieciom uczucia, całując je albo obejmując. Często brał chłopców
na barana, klepał ich po ramionach albo gładził po włosach, co mu się
prawie nie zdarzało w stosunku do nas, dziewcząt. Kiedy skończyłyśmy
trzy lata, podnosił nas do góry ostroŜnie, chwytając pod pachy, zgodnie z
chińskimi zasadami, które mówią, Ŝe ojciec powinien unikać intymnych
sytuacji z własną córką. Nie wchodził teŜ do naszego pokoju bez pozwo-
lenia.
Mama nie miała z nami tyle fizycznego kontaktu, ile by chciała. Od-
działywał na nią inny, równie purytański zespół norm. We wczesnych
latach pięćdziesiątych panowało przekonanie, Ŝe kaŜdy komunista powi-
nien oddać się sprawie rewolucji i ludu bez reszty. Nawet okazywanie
uczuć własnym dzieciom było źle przyjmowane — jako wyraz rozszcze-
pionej lojalności. KaŜda godzina — o ile nie jadło się lub nie spało —
powinna naleŜeć do rewolucji i pracy. Wszystko, co nie było związane z
rewolucją, jak na przykład noszenie dzieci na rękach, powinno trwać jak
najkrócej.
Najpierw było to dla niej trudne do zaakceptowania. „Stawianie ro-
dziny na pierwszym miejscu” — był to zarzut, jaki ciągle ją spotykał ze
strony jej partyjnych kolegów. W końcu jednak wdroŜyła się do pracy
niemal bez przerwy. Wracała do domu w nocy, kiedy juŜ dawno spali-
śmy. Siadała obok łóŜeczek, patrzyła na nasze twarze, słuchała spokoj-
nych oddechów. To była najszczęśliwsza chwila jej dnia.
Kiedy tylko miała czas, tuliła nas, delikatnie drapała albo łaskotała,
zwłaszcza po łokciach, co było niezwykle przyjemne. Kładłam głowę na
jej podołku, a ona łaskotała wnętrze mojego ucha; było to dla mnie nie-
biańską rozkoszą. Łaskotanie ucha było tradycyjną chińską przyjemno-
ścią, pamiętam z dzieciństwa zawodowych łaskotaczy, którzy mieli na
ulicy stanowiska pracy złoŜone z bambusowego krzesła i pęczka cieniut-
kich patyczków z puszystymi końcówkami.

226
Począwszy od 1956 roku, urzędnicy mieli wolne niedziele. Rodzice
zabierali nas wtedy do parków i na place zabaw, gdzie huśtaliśmy się na
huśtawkach i jeździliśmy na karuzeli albo staczaliśmy się w dół po poro-
śniętym trawą stoku. Pamiętam, jak kiedyś, rozbawiona, koziołkowałam
w dół, sądząc, Ŝe wyląduję w ramionach rodziców, ale zamiast tego zde-
rzyłam się z dwoma drzewami hibiskusa, uderzając w jedno po drugim.
Babcia ciągle się oburzała, Ŝe rodzice tak rzadko są w domu. „Co to
za rodzice?” — mówiła, kręcąc głową. śeby to nadrobić, oddawała nam
całe swoje serce i całą energię. Ale nie mogła dać sobie rady z czwórką
dzieci, więc mama poprosiła, Ŝeby ciotka Junying przeniosła się do nas.
We dwie świetnie sobie dawały radę, a na początku 1957 roku przybyła
jeszcze gosposia. Zbiegło się to z przeprowadzką do nowej kwatery, któ-
rą była dawna chrześcijańska plebania. Ojciec wprowadził się tam z nami
i wreszcie cała rodzina zamieszkała razem pod jednym dachem.
Gosposia miała dziewiętnaście lat. Kiedy przyszła do nas po raz
pierwszy, miała na sobie górę i luźne spodnie z bawełny w kolorowe
kwiaty, co mieszkańcom miasta, którzy zgodnie z komunistycznym pury-
tańskim stylem i miejskim snobizmem nosili spokojne kolory, wydawało
się zbyt krzykliwe. Był to tradycyjny wiejski strój, zapinany z boku, z
guzikami zrobionymi ze zwitków bawełny zamiast tych nowych, plasti-
kowych. Do podtrzymania spodni uŜywała wąskiego, długiego kawałka
bawełny. Zazwyczaj kobiety ze wsi, kiedy przybywały do miasta, zmie-
niały strój, Ŝeby nie prezentować się jak wiejskie prostaczki, ale ona zu-
pełnie nie zwracała uwagi na ubranie, co wskazywało na siłę charakteru.
Miała duŜe, szorstkie dłonie, uczciwy, prosty uśmiech na opalonej, ciem-
nej twarzy i dwa dołeczki na rumianych policzkach. Wszyscy w rodzinie
natychmiast ją polubili. Jadała z nami i zajmowała się pracami domowy-
mi z babcią i ciotką. Babcia była zachwycona, Ŝe ma dwie bliskie zaufane
przyjaciółki — jako Ŝe mamy nigdy nie było w domu.
Nasza gosposia pochodziła z rodziny posiadaczy ziemskich i za
wszelką cenę chciała się wydostać ze wsi, aby uniknąć dyskryminacji,
jakiej tam doświadczała. W 1957 roku znowu było dopuszczalne zatrud-
nianie ludzi ze „złych” rodzin i atmosfera była swobodniejsza.
Komuniści wprowadzili system ewidencji ludności, zgodnie z którym

227
kaŜdy powinien być zarejestrowany w miejscu zamieszkania (hukou).
Tylko zarejestrowani w mieście mieli prawo do racji Ŝywnościowych.
Nasza gosposia była zarejestrowana na wsi, więc nie dostawała racji w
mieście, ale racje, jakie przypadały na naszą rodzinę, były wystarczające,
Ŝeby i ją wyŜywić. W rok później mama pomogła jej przenieść rejestrację
do Chengdu.
Nasza rodzina płaciła jej takŜe pensję. System państwowego utrzyma-
nia został zniesiony pod koniec 1956 roku i wtedy ojciec stracił równieŜ
ochroniarza. Zastąpił go pracujący takŜe dla innych urzędników słuŜący,
który zajmował się wszystkimi codziennymi posługami w biurze ojca,
robił mu herbatę i dbał o samochody urzędników. Rodzice mieli teraz
pensje odpowiadające ich stopniom. Mama miała siedemnasty stopień, a
ojciec dziesiąty, co oznaczało, Ŝe zarabiał dwa razy więcej niŜ ona. Po-
niewaŜ podstawowe dobra były tanie i nie miano nawet pojęcia o czymś
takim jak społeczeństwo konsumpcyjne, ich połączone przychody star-
czały aŜ nadto. Ojciec naleŜał do specjalnej kategorii nazywanej gao-
gan, „wyŜsi urzędnicy państwowi”, była to nazwa stosowana do tych,
którzy mieli stopień trzynasty i wyŜsze, a których w prowincji Sichuan
było dwustu.
Mniej niŜ dwudziestu urzędników miało stopień dziesiąty i wyŜsze —
na całą prowincję, której ludność w tamtych czasach liczyła siedemdzie-
siąt dwa miliony.
Na wiosnę 1956 roku Mao zainicjował kampanię znaną pod nazwą
„stu kwiatów” (od zwrotu „niech kwitnie sto kwiatów”, (baihua qifang),
co w teorii miało oznaczać większą swobodę dla sztuki, literatury i badań
naukowych. Komunistyczne władze chciały równieŜ poparcia wykształ-
conych obywateli, jako Ŝe społeczeństwo wchodziło w okres rekonwale-
scencji po industrializacji.
Powszechny poziom wykształcenia zawsze był w Chinach bardzo ni-
ski. Populacja była ogromna — ponad sześćset milionów w tamtym cza-
sie — a znaczna większość ludzi nigdy nie zaznała przyzwoitego stan-
dardu Ŝycia. Kraj zawsze był rządzony w sposób dyktatorski, a rządy
bazowały na utrzymywaniu mas w ignorancji — i dzięki temu w posłu-
szeństwie. Był takŜe problem językowy: chińskie pismo jest niezmiernie
trudne, opiera się na dziesiątkach tysięcy jednostkowych znaków, które
nie są powiązane z dźwiękami, a kaŜdy znak, złoŜony ze skomplikowanej
kombinacji kresek, musi być zapamiętany osobno. Tak więc setki milio-
nów ludzi było kompletnymi analfabetami.

228
KaŜdy, kto miał jakiekolwiek wykształcenie, był określany jako „inte-
lektualista”. Pod rządami komunistów, których polityka bazowała na
kategoriach klasowych, „intelektualiści” stali się specyficzną, choć nie-
zbyt precyzyjnie określaną kategorią. NaleŜały do niej pielęgniarki, stu-
denci, aktorzy, a takŜe inŜynierowie, technicy, pisarze, lekarze i naukow-
cy.
W okresie „stu kwiatów” przez prawie rok kraj cieszył się względną
swobodą. Potem, na wiosnę 1957 roku, Partia zaczęła zachęcać intelektu-
alistów, aby krytykowali urzędników wszystkich stopni, aŜ po tych naj-
wyŜszych. Mama myślała, Ŝe to początek dalszej liberalizacji. Mao wy-
głosił na ten temat przemówienie, którego treść stopniowo była przeka-
zywana na coraz niŜsze szczeble hierarchii urzędniczej. Kiedy dotarła na
poziom mamy, była tak poruszona, Ŝe nie mogła spać przez całą noc.
Uznała, Ŝe Partia zamierza pójść w stronę demokracji i modernizacji, Ŝe
będzie Partią, która doceni krytykę, a to odrodzi jej siły witalne. Była
dumna z tego, Ŝe jest komunistką.
Kiedy urzędnikom takim jak mama powiedziano o przemówieniu
Mao, w którym zachęcał do podejmowania krytyki, przemilczano pewne
jego fragmenty, takie na przykład jak uwaga o „wywabianiu węŜy z ich
legowisk” — po to, by zdemaskować kaŜdego, kto śmiałby przeciwsta-
wiać się jemu samemu czy władzy. Kiedy rok wcześniej radziecki przy-
wódca, Chruszczow, wygłosił na XX Zjeździe referat ujawniający praw-
dziwe oblicze Stalina, bardzo to poruszyło Mao, który utoŜsamiał się ze
Stalinem. Potem wstrząsnęło nim powstanie na Węgrzech, które, choć
krótkotrwałe, było jednak pierwszą wyraźną próbą zrzucenia ustabilizo-
wanego juŜ reŜimu komunistycznego. Mao wiedział, Ŝe wielu spośród
wykształconych ludzi w Chinach ceni umiarkowanie i liberalizację, i
chciał zapobiec „chińskiemu powstaniu węgierskiemu”. Później powie-
dział przywódcom węgierskim, Ŝe zaproszenie do krytyki było pułapką,
do której jeszcze podrzucał przynęty, choć koledzy sugerowali, Ŝeby
skończył tę akcję — ale robił tak dlatego, Ŝeby mieć pewność, Ŝe wyku-
rzył juŜ wszystkich dysydentów.
Nie martwił się o robotników czy wieśniaków, poniewaŜ miał pew-
ność, Ŝe są wdzięczni komunistom za ustabilizowaną sytuację Ŝyciową i
pełne brzuchy. Poza tym nie wierzył, Ŝeby byli w stanie mu się przeciw-
stawić. Nigdy jednak nie ufał intelektualistom. Na Węgrzech takŜe ode-
grali wielką rolę. Byli najbardziej skłonni do niezaleŜnego myślenia.

229
Zarówno urzędnicy, jak i intelektualiści nie byli świadomi manewru
Mao. Namawiali innych do krytyki i sami krytykowali. Zgodnie ze sło-
wami Mao, mieli „powiedzieć wszystko, co chcą, i to do końca”. Mama
z entuzjazmem powtarzała to w szkołach, szpitalach, w zespołach arty-
stycznych, które jej podlegały. Wszelkie krytyczne opinie były rozpo-
wszechniane na seminariach i wywieszane w gazetkach ściennych. Znani
ludzie dawali przykład i publikowali swoje krytyki w prasie.
Mama, jak wszyscy inni, równieŜ stała się obiektem krytyki. Ze stro-
ny przedstawicieli innych szkół spotkał ją zarzut o faworyzowanie „klu-
czowych” (zhongdian). W Chinach była pewna liczba szkół średnich i
uniwersytetów, wokół których koncentrowano środki finansowe i uwagę.
Szkoły takie miały lepszych nauczycieli i wyposaŜenie, ich uczniowie
byli wybierani spośród najzdolniejszych, co gwarantowało, Ŝe niemal
wszyscy dostaną się na wyŜsze uczelnie, zwłaszcza na „kluczowe” uni-
wersytety. Niektórzy nauczyciele mieli mamie za złe, Ŝe koncentruje się
na tych właśnie szkołach kosztem innych.
Wykładowcy takŜe byli podzieleni według stopni. Dobrzy otrzymy-
wali honorowe stopnie, co upowaŜniało ich do wyŜszych zarobków i
specjalnych przydziałów Ŝywności w okresie, gdy były ograniczenia,
oraz do lepszego mieszkania i dodatkowych biletów teatralnych. Więk-
szość nauczycieli z honorowym stopniem, podlegających mojej mamie,
pochodziła z rodzin o „złym” zapleczu społecznym, i ci bez stopnia na-
rzekali, Ŝe mama kładzie zbyt duŜy nacisk na profesjonalizm, a lŜej trak-
tuje „pochodzenie społeczne”. Mama złoŜyła samokrytykę z powodu
swojego braku bezstronności wobec „kluczowych” szkół, upierała się
jednak przy swoim zdaniu na temat profesjonalizmu, który według niej
powinien być najwaŜniejszym kryterium.
Ale jednej z krytyk mama nie podjęła, poniewaŜ wzbudziła w niej
obrzydzenie. Dotyczyła ona kierowniczki jednej ze szkół podstawowych,
która wstąpiła do Partii w 1945 roku — wcześniej niŜ mama — i bardzo
cierpiała, będąc zmuszona przyjmować od niej polecenia, więc zaatako-
wała mamę, twierdząc, Ŝe dostała posadę tylko dzięki mocnej pozycji
swojego męŜa.
Były teŜ róŜne inne skargi. Kierownicy szkół chcieli mieć swobodę w
dobieraniu nauczycieli, którzy byli wyznaczani przez władze. Dyrektorzy
szpitali chcieli mieć pozwolenie na kupowanie ziół i leków, poniewaŜ
dostawy państwowe nie odpowiadały ich potrzebom. Chirurdzy chcieli

230
mieć większe przydziały Ŝywności — uwaŜali, Ŝe ich praca jest tak wy-
czerpująca fizycznie jak ćwiczenia kung-fu, które w tradycyjnej operze
prezentują zawodnicy, ale ich porcje są o jedną czwartą mniejsze. NiŜsi
urzędnicy narzekali, Ŝe z rynku w Chengdu zniknęły pewne tradycyjne,
renomowane wyroby, jak noŜyce wong czy szczotki do brody hu, zastą-
pione marnymi produktami zastępczymi. Mama zgadzała się z wieloma z
tych opinii, ale mogła jedynie napisać raport na ten temat do wyŜszych
władz.
Ten wybuch krytycyzmu, u podłoŜa którego leŜały często niesnaski
osobiste albo inne zatargi, nie mające nic wspólnego z polityką, zaowo-
cował juŜ po miesiącu, na początku lata 1957 roku. W lipcu przemówie-
nie Mao o „wywabianiu węŜy z ich legowisk” zostało przekazane ustnie
niŜej, na poziom urzędników tych stopni, do których naleŜała mama.
Mao twierdził w nim, Ŝe „prawicowcy” miotają się w szale, atakując
Partię Komunistyczną i system socjalistyczny. Oszacował równieŜ ich
liczbę — mieli stanowić od jednego do dziesięciu procent wszystkich
intelektualistów i naleŜało ich zniszczyć. śeby uprościć sprawę, uznano,
Ŝe pięć procent to właśnie odpowiednia liczba „prawicowców” — zgod-
nie z wytycznymi Mao, i Ŝe tylu ich powinno zostać złapanych. Aby
temu sprostać, oczekiwano od mamy, Ŝe w podległych sobie organiza-
cjach znajdzie około stu „prawicowców”.
Krytyki pod jej adresem oczywiście jej nie uszczęśliwiły, ale prawie
Ŝadnego zarzutu, nawet w przybliŜeniu, nie moŜna byłoby nazwać „anty-
komunistycznym” czy „antysocjalistycznym”. Gazety, które czytała, co
prawda donosiły o pewnych atakach na komunistyczny monopol władzy i
na system socjalistyczny, jednak w podległych jej szkołach i szpitalach
nie padały Ŝadne takie gromkie nawoływania. Gdzie ona znajdzie stu
prawicowców?
Poza tym pomyślała, Ŝe to nieuczciwe: karać ludzi za to, co powie-
dzieli, choć byli do tego namawiani. Mao obiecywał, Ŝe nie będzie repre-
sji za otwarte wypowiadanie się, i mama sama nawoływała ludzi, Ŝeby
zgłaszali swoje krytyczne uwagi.
Jej dylematy były typowymi dylematami milionów urzędników w ca-
łych Chinach. W Chengdu kampania antyprawicowa miała powolny i
bolesny start. Władze prowincji uznały, Ŝe zrobią przykład z pewnego
człowieka, pana Hua, sekretarza Partii w instytucie badawczym, w któ-
rym pracowali najlepsi naukowcy z całego Sichuanu. Zgodnie z wytycz-
nymi, powinien on wykryć określoną liczbę „prawicowców”, ale napisał,

231
Ŝe w instytucie nie ma ani jednego. „Jak to moŜliwe? — zapytał jego
szef. — Niektórzy z naukowców studiowali na Zachodzie, muszą więc
być »zaraŜeni« przez społeczeństwo Zachodu. Czy oczekujesz, Ŝe będą
zadowoleni z władzy komunistów? Jak moŜe nie być między nimi prawi-
cowców?”. Pan Hua powiedział, Ŝe przecieŜ wrócili do Chin, co chyba
dowodzi, iŜ nie mają nic przeciwko komunizmowi, i nawet posunął się
tak daleko, Ŝe zaręczył za tych ludzi osobiście. Kilka razy został ostrze-
Ŝony i upomniany. Wreszcie zadeklarował, Ŝe sam jest „prawicowcem”,
został wyrzucony z Partii i stracił pracę. ObniŜono mu drastycznie sto-
pień słuŜbowy, co oznaczało, Ŝe jego dochody zostały bardzo obcięte, i w
końcu wyznaczono mu zajęcie, polegające na zamiataniu podłóg w insty-
tucie, który poprzednio prowadził.
Mama znała go i podziwiała za konsekwentną postawę. Zaprzyjaźniła
się z nim bardzo i ta przyjaźń trwa do dzisiejszego dnia. Spędziła z nim
wiele wieczorów, rozmawiając o swoich wątpliwościach. Zdawała sobie
jednak sprawę, Ŝe jeśli postąpi podobnie jak on, jej los będzie taki jak
jego.
KaŜdego dnia po zakończeniu niesłychanie długich zebrań musiała
składać raport władzom miejskim na temat postępów kampanii. W
Chengdu za przebieg kampanii odpowiadał pan Ying, szczupły, wysoki i
raczej arogancki męŜczyzna. To jemu mama miała meldować, ilu prawi-
cowców zostało przygwoŜdŜonych. Nie chodziło o podawanie nazwisk.
Liczyły się tylko liczby.
Ale gdzie miałaby znaleźć swoich stu „antykomunistów, antysocjali-
stycznych prawicowców”? W końcu jeden z jej zastępców, pan Kong,
który odpowiadał za edukację we Wschodnim Okręgu, oświadczył, Ŝe
kierowniczki kilku szkół rozpoznały „prawicowców” w kilku pedago-
gach. Jednym z nich była nauczycielka ze szkoły podstawowej, której
mąŜ, oficer Kuomintangu, został zabity podczas wojny domowej. Powie-
działa ona coś w tym sensie, Ŝe „dzisiejsze Chiny są duŜo gorsze niŜ
dawniej”. Pewnego dnia pokłóciła się z kierowniczką, która ją krytyko-
wała za niedbałość w pracy. Nauczycielka się rozzłościła i uderzyła kie-
rowniczkę. Kilka koleŜanek próbowało ją powstrzymać, jedna z nich
powiedziała, Ŝeby uwaŜała, bo kierowniczka jest w ciąŜy. Podobno miała
na to wrzasnąć, Ŝe chętnie by ją „uwolniła od tego komunistycznego ba-
chora” (mając na myśli dziecko w łonie kierowniczki).

232
W drugim przypadku nauczycielka, której mąŜ uciekł na Tajwan, mia-
ła pokazywać swoim młodszym koleŜankom biŜuterię kupioną dla niej
przez męŜa, Ŝeby zazdrościły jej Ŝycia w czasie, kiedy władzę sprawował
Kuomintang. Te młode nauczycielki powiedziały, Ŝe wyraziła równieŜ
Ŝal, iŜ Amerykanie przegrali wojnę w Korei — bo gdyby ją wygrali, mo-
gliby ruszyć na Chiny.
Pan Kong oświadczył, Ŝe sprawdził fakty. Prowadzenie śledztwa nie
naleŜało do mamy. OstroŜność byłaby interpretowana jako próba chro-
nienia „prawicowców” i rozbijanie integralności zespołu, jaki stanowili
pedagodzy.
Szefowie szpitali i zastępca kierownika biura ochrony zdrowia sami
nie wykryli Ŝadnych prawicowców, ale władze miejskie Chengdu juŜ
wcześniej wskazały kilku lekarzy z powodu krytyki, jaką przeprowadzili
oni na zebraniach organizowanych przez władze miasta.
Wszystkich tych „prawicowców” było mniej niŜ dziesięciu, duŜo
mniej, niŜ wynosił kontyngent. Pan Ying był zdenerwowany brakiem
zapału, jaki wykazywała mama i jej koledzy. Powiedział jej, Ŝe fakt, iŜ
nie moŜe wskazać Ŝadnych „prawicowców” wskazuje na to, Ŝe sama jest
„materiałem na prawicowca”, a to oznaczało nie tylko wykluczenie z
Ŝycia politycznego i utratę pracy, ale, co waŜniejsze, odium przechodziło
na dzieci. Byłyby ustawicznie dyskryminowane i cała ich przyszłość
byłaby zagroŜona. Podlegałyby ostracyzmowi w szkole i na ulicy, przy
której mieszkały. Komitet mieszkańców szpiegowałby rodzinę, Ŝeby
zobaczyć, kto ich odwiedza. Jeśli „prawicowca” posyłano na wieś, wie-
śniacy obciąŜali jego i jego rodzinę najczarniejszą robotą. Ale nikt nie
wiedział, co do końca oznacza to piętno, i ta niepewność była najwięk-
szym źródłem lęku.
To były problemy, z którymi zmagała się mama. Gdyby obwołano ją
„prawicowcem”, musiałaby albo rozstać się z dziećmi, albo zrujnować
ich przyszłość. Ojca prawdopodobnie zmuszono by, Ŝeby się z nią roz-
wiódł, albo takŜe zostałby wciągnięty na czarną listę i ustawicznie o coś
by go podejrzewano. Nawet gdyby mama się poświęciła i rozwiodła z
nim, i tak cała rodzina zostałaby uznana za podejrzaną. Ale koszt ocale-
nia jej i jej rodziny wynosił sto niewinnych osób i ich rodziny.
Mama nie rozmawiała o tym z ojcem. Jakie mógłby znaleźć rozwią-
zanie? Czuła do niego urazę, bo jego wysokie stanowisko zwalniało go
od zajmowania się poszczególnymi przypadkami.

233
To urzędnicy średniego i niŜszego stopnia, tacy jak mama czy pan Y-
ing, zastępcy mamy, kierowniczki szkół i szefowie szpitali musieli po-
dejmować te rozpaczliwe decyzje.
W okręgu mamy było Drugie Specjalistyczne Studium Nau-
czycielskie. Studenci dostawali w nim stypendia, które pokrywały ich
płace i wydatki na Ŝycie, toteŜ takie studium przyciągało osoby z bied-
nych rodzin. Pierwsza linia kolejowa łącząca Sichuan, „Niebiański Spi-
chlerz”, z resztą Chin niedawno została ukończona. W rezultacie bardzo
duŜo Ŝywności wywieziono z Sichuanu do innych części kraju i ceny
wielu produktów w ciągu nocy podwoiły się lub nawet potroiły. Okazało
się, Ŝe poziom Ŝycia studentów w studium nauczycielskim obniŜył się o
połowę. Zorganizowali więc demonstrację, wzywając władze do podnie-
sienia im stypendiów. Akcję tę pan Ying porównał do działalności Kółka
Petófiego podczas powstania 1956 roku na Węgrzech i nazwał studentów
„duchami pokrewnymi duchom węgierskich intelektualistów”. KaŜdy,
kto brał udział w demonstracji, miał być zaklasyfikowany jako „prawi-
cowiec”. W studium było trzystu studentów, a sto trzydzieści osób brało
udział w demonstracji. Wszyscy oni zostali nazwani przez pana Yinga
„prawicowcami”. Studium nie podlegało mamie, która nadzorowała
szkoły podstawowe, ale poniewaŜ leŜało w jej okręgu, władze miasta
uznały, Ŝe ta liczba studentów stanowi jej kontyngent.
Nie wybaczono jej braku inicjatywy. Pan Ying zapisał ją do dalszego
śledztwa, jako podejrzaną o prawicowość. Ale zanim zdołał cokolwiek
zdziałać, sam został napiętnowany jako „prawicowiec”.
W marcu 1957 roku pojechał do Pekinu na konferencję szefów pro-
wincji i wydziałów miejskich Spraw Publicznych z całych Chin. W gru-
pach dyskusyjnych zachęcano delegatów, aby szczerze wypowiadali się
na temat tego, jak wyglądają sprawy na ich terenie. Pan Ying wygłosił
wtedy kilka słusznych i nieszkodliwych krytycznych uwag na temat
pierwszego sekretarza Komitetu Partyjnego w Sichuanie, Li Jingquana,
znanego jako komisarz Li. Ojciec był przewodniczącym syczuańskiej
delegacji, zatem po powrocie na niego spadł obowiązek spisania rutyno-
wego raportu. Kiedy zaczęła się antyprawicowa kampania, komisarz Li
stwierdził, Ŝe nie podobają mu się uwagi pana Ying. Chciał tę sprawę
skonfrontować z zastępcą szefa delegacji, ale ten przezornie schował się

234
w toalecie, kiedy pan Ying zaczął swoją krytykę. Gdy kampania nabrała
rozpędu, komisarz Li nazwał pana Ying prawicowcem. Ojciec, kiedy się
o tym dowiedział, wpadł w głębokie przygnębienie, dręcząc się tym, Ŝe
przynajmniej częściowo odpowiada za oskarŜenie pana Ying o prawi-
cowość. Mama usiłowała go przekonać, Ŝe nie stało się to z jego przy-
czyny: „To nie twoja wina!” — mówiła, ale on nigdy nie przestał cier-
pieć z tego powodu.
Wielu urzędników uŜywało tej kampanii do osobistych celów. Nie-
którzy uznali, Ŝe najlepszym sposobem wypełnienia przypadającego na
nich kontyngentu będzie wskazanie własnych wrogów. Inni działali z
chęci zemsty. W Yibin „dwoje Ting” pozbyło się w tej czystce wielu
zdolnych ludzi, z którymi źle Ŝyli albo którym po prostu zazdrościli.
Prawie wszyscy współpracownicy ojca, których przyjął do pracy, zostali
potępieni jako prawicowcy. Jeden z nich, którego ojciec bardzo lubił,
został nawet zakwalifikowany jako „skrajny prawicowiec”. Jego zbro-
dnia polegała tylko na tym, Ŝe rzucił kiedyś uwagę, iŜ Chiny nie powin-
ny szukać oparcia w ZSRR w sposób „absolutny”. Ale w tym czasie
Partia głosiła, Ŝe tak właśnie ma być. Został skazany na trzy lata pobytu
w jednym z chińskich obozów pracy i pracował przy budowie drogi w
dzikiej, górskiej okolicy; umierało tam wielu jego kolegów więźniów.
Kampania antyprawicowa nie dotknęła całego społeczeństwa. Wie-
śniacy i robotnicy Ŝyli tak jak poprzednio. Kiedy po roku wszystko się
skończyło, blisko pięćset pięćdziesiąt tysięcy ludzi zostało napiętnowa-
nych jako prawicowcy: nauczyciele, studenci, pisarze, artyści, naukowcy
i ludzie innych profesji. Wielu z nich wyrzucono z pracy i musieli pójść
do fabryk albo zatrudniono ich w gospodarstwach rolnych. Niektórzy
zostali skazani na roboty w obozach. Zarówno oni, jak i ich rodziny stali
się obywatelami drugiej kategorii. Lekcja była jasna i twarda: Ŝadna kry-
tyka nie będzie tolerowana. Od tego momentu ludzie przestali narzekać i
w ogóle głośno mówić, co myślą. Popularne powiedzonko tak ujęło tę
atmosferę: „Po kampanii przeciw trzem złom nikt nie chciał mieć do
czynienia z pieniędzmi, po kampanii antyprawicowej nikt juŜ nie chciał
otwierać ust”.
Ale kampania z 1957 roku przyniosła więcej niŜ samo tylko ludzkie
milczenie. MoŜliwość upadku stała się teraz absolutnie nieprzewidywal-
na. System kontyngentowy połączony z osobistymi wendetami oznaczał,
Ŝe kaŜdy moŜe być skazany — bez powodu.

235
Język chwytał ten nastrój, tworząc nowe pojęcia. WyróŜniono takie
kategorie prawicowców, jak „prawicowcy z losowania” (chouqian yo-
upai), czyli wylosowani przez tych, którzy decydowali, kto będzie na-
zwany prawicowcem; „prawicowcy toaletowi”, czyli ci, którzy dowie-
dzieli się, Ŝe są prawicowcami, kiedy wrócili z toalety, do której wyszli
podczas któregoś z wciąŜ odbywających się zebrań. Byli teŜ prawicowcy,
którzy „mieli truciznę, ale jej nie uŜyli” — odnosiło się to do ludzi obwo-
łanych prawicowcami, choć niczego przeciwko władzy nie zrobili ani nie
powiedzieli. Jeśli szef nie lubił któregoś ze swoich podwładnych, mówił:
„On mi nie wygląda dobrze” — albo: „Jego ojciec został skazany przez
komunistów, więc czy moŜe nie czuć urazy? Po prostu nie mówi tego
otwarcie”. Czasem jednak wielkoduszny kierownik jednostki pracy za-
chowywał się odwrotnie: „Czemu miałbym kogoś oskarŜać? Powiedzmy,
Ŝe to ja”. Tych nazywano „prawicowcami autodenuncjatorami” (ziren
youpai).
Dla wielu ludzi 1957 rok stanowił punkt graniczny. Mama była wciąŜ
oddana idei komunistycznej, ale odczuwała wiele wątpliwości wobec
praktyki. Rozmawiała o tym ze swoim przyjacielem, panem Hua, zdegra-
dowanym dyrektorem instytutu badawczego, jednak nigdy nie mówiła o
tym z moim ojcem — nie dlatego, Ŝe nie miał wątpliwości, ale dlatego,
Ŝe nie moŜna było z nim dyskutować. Zasady partyjne, podobnie jak woj-
skowe, zabraniały członkom Partii prywatnego omawiania jej proble-
mów. W statucie zapisano, Ŝe kaŜdy członek Partii ma słuchać organiza-
cji bez zastrzeŜeń, a niŜsi funkcjonariusze mają być posłuszni wyŜszym.
Jeśli się z czymś nie zgadzałeś, powinieneś wspomnieć o tym wyŜszemu
funkcjonariuszowi, który reprezentował samą Partię. Ta dyscyplina, za-
chowana w Partii od czasów Yan'an i wcześniej, stanowiła źródło jej
sukcesów. Był to wspaniały instrument władzy w społeczeństwie, w któ-
rym do tej pory nad wszelkimi innymi dominowały stosunki osobiste.
Mój ojciec całkowicie poddał się tej dyscyplinie. Wierzył, Ŝe rewolucja
nie przetrwa, jeśli pozwoli się na otwarte wyraŜanie oporu czy zastrze-
Ŝeń. W czasie rewolucji trzeba trwać po wybranej stronie, nawet jeśli jest
daleka od doskonałości — dopóki sądzisz, Ŝe jest lepsza od drugiej. Jed-
ność była dla niego kategorycznym imperatywem.

236
Mama widziała, Ŝe tam gdzie w grę wchodziły stosunki ojca z Partią,
jej głos nie miał większego znaczenia. Pewnego dnia, kiedy zaczęła coś
mówić na temat istniejącej sytuacji i nie doczekała się od niego Ŝadnego
odzewu, powiedziała gorzko: „Jesteś dobrym komunistą, ale okropnym
męŜem”. Ojciec skinął głową i oświadczył, Ŝe wie o tym.
Czternaście lat później powiedział nam, dzieciom, co mu się o mało
nie przytrafiło w 1957 roku. Od czasów Yan'an, kiedy był dwudziestokil-
kuletnim człowiekiem, przyjaźnił się z pisarką Ding Ling. W marcu 1957
roku, gdy był na konferencji w Pekinie, przewodnicząc delegacji Sichu-
anu, dostał od niej list z zaproszeniem do Tianjin, niedaleko Pekinu.
Chciał nawet pojechać, ale w końcu zdecydował, Ŝe nie pojedzie, bo
spieszył się do domu. Kilka miesięcy później Din Ling została napięt-
nowana jako prawicowiec numer jeden w całych Chinach. „Gdybym
wtedy do niej pojechał — powiedział ojciec — teŜ zostałbym załatwio-
ny”.
12
„Zdolna kobieta potrafi
zrobić posiłek bez Ŝywności” —
głód
(1958— 1962)

Na jesieni 1958 roku, kiedy miałam sześć lat, zaczęłam chodzić do


szkoły podstawowej. Znajdowała się dwadzieścia minut drogi od domu,
szło się do niej małymi bocznymi uliczkami, brukowanymi kocimi łbami,
pokrytymi błotem. KaŜdego dnia, kiedy szłam i wracałam ze szkoły, wy-
patrywałam oczy, szukając na kaŜdym centymetrze ziemi złamanych
gwoździ, zardzewiałych trybików i wszelkich innych metalowych przed-
miotów, wyrzuconych w błoto. A wszystko po to, Ŝeby moŜna je było
wrzucić do kotła i otrzymać stal. Było to teraz moim głównym zajęciem.
Tak właśnie: w wieku sześciu lat byłam zaangaŜowana w produkcję stali
i współzawodniczyłam z koleŜankami w zbieraniu najmniejszych cho-
ciaŜby kawałków Ŝelaza. Wszędzie dookoła waliła z głośników podniosła
muzyka, były chorągiewki, plakaty i wielkie tablice, na których wypisa-
no: „Niech Ŝyje Wielki Skok” i „Wszyscy do produkcji stali!”. Choć nie
do końca rozumiałam dlaczego, wiedziałam, Ŝe przewodniczący Mao
kazał narodowi wyprodukować mnóstwo stali. W szkolnej kuchni, na
wielkich piecach, na miejscu kilku kociołków z uchwytami do gotowania,
zwanymi wokami, stanęły podobne do tygli kadzie. Wrzucano do nich
kaŜdy kawałek Ŝelaza, takŜe stare rondle połamane na kawałki. W kuch-
niach palono bez przerwy — dopóki się nie stopiły. Nauczyciele dyŜuro-
wali przy piecach, podkładając opał przez okrągłą dobę i mieszali kawał-
ki metalu ogromną łyŜką. PoniewaŜ byli tym bardzo zajęci, lekcje odby-
wały się rzadko. Tym samym zajmowały się starsze, kilkunastoletnie

238
dzieci. Reszta z nas była zatrudniona przy sprzątaniu mieszkań nauczy-
cieli i pilnowaniu ich dzieci.
Pamiętam, jak poszliśmy odwiedzić jedną z nauczycielek, która była
powaŜnie poparzona, poniewaŜ stopione Ŝelazo trysnęło jej na ramię.
Dookoła uwijali się lekarze i pielęgniarki w białych kitlach. Obok szpita-
la równieŜ był piec, a oni przez cały czas, dzień i noc, mieli dokładać do
niego drewna.
Zanim poszłam do szkoły, rodzina przeprowadziła się ze starej pleba-
nii do specjalnego zespołu budynków, które były siedzibą zarządu pro-
wincji. Kompleks ten zajmował kilka ulic, w jego skład wchodziły
mieszkania, biura i sporo osobnych domów, odgrodzonych od zewnętrz-
nego świata wysoką ścianą. Za główną bramą stał budynek, który w cza-
sie II wojny światowej był amerykańskim Klubem Oficerskim. W 1941
roku stacjonował tu Ernest Hemingway. Budynek klubu miał tradycyjnie
chiński dach z podwiniętymi do góry krańcami, a wejście wspierały cięŜ-
kie czerwone kolumny. Teraz było tu biuro sekretariatu zarządu prowin-
cji syczuańskiej.
Na miejscu parkingu, gdzie czekali zazwyczaj szoferzy, postawiono
wielki piec. W nocy na niebie widać było odblask ognia, a hałas, jaki
robił zebrany obok pieca tłum, był taki, Ŝe słyszałam go aŜ w moim dość
odległym pokoju. Rondle rodzinne powędrowały do pieca, a wraz z nimi
wszelkie metalowe utensylia kuchenne. Nie cierpieliśmy z powodu tej
straty, bo ich juŜ nie potrzebowaliśmy. Nie wolno było gotować prywat-
nie i wszyscy znowu musieli jadać w kantynach. Piec był nienasycony.
Zniknęło łóŜko rodziców, wygodne, miękkie, z Ŝelaznymi spręŜynami.
Zniknęły poręcze odgradzające miejskie chodniki od jezdni i w ogóle
wszystko, co było zrobione z Ŝelaza. Miesiącami nie widywałam rodzi-
ców. Często nie wracali na noc do domu, poniewaŜ musieli pilnować, aby
w piecach w ich miejscach pracy nie opadała temperatura.
Było to w czasie, kiedy Mao postanowił zrealizować swoje niedowa-
rzone marzenie, Ŝe Chiny staną się potęgą światową pierwszego rzędu.
Nazwał wytop stali „marszałkiem” wśród innych dziedzin przemysłu i
nakazał podwojenie produkcji w ciągu jednego roku — z 5,35 miliona
ton w 1957 roku do 10,7 miliona ton w 1958 roku. Ale zamiast rozwijać
przemysł stalowy wraz z potrzebną w nim wykształconą kadrą, uznał, Ŝe
powinien się tym zająć cały naród. KaŜda jednostka pracy była zobowią-
zana wyprodukować pewną ilość stali i ludzie porzucali na wiele miesięcy

239
swoje normalne zajęcia, aby sprostać temu zadaniu. Kwestia ekonomicz-
nego rozwoju kraju została sprowadzona do tego, ile zostanie wyprodu-
kowanych ton stali, i cały naród zajął się tą jedną sprawą. Oficjalnie
oszacowano, Ŝe około stu milionów wieśniaków porzuciło pracę na roli i
zajęło się wytapianiem stali. A przecieŜ była to siła robocza produkująca
większą część Ŝywności kraju. Góry odarto z drzew na opał. Ale to, co
uzyskiwano w tej masowej produkcji, ludzie nazywali „bydlęcym łaj-
nem” (niushigeda), czyli bezuŜytecznym nawozem.
Ta absurdalna sytuacja nie tylko odzwierciedlała ignorancję Mao co
do tego, na czym polega gospodarka, ale odbijała takŜe jego niemal meta-
fizyczne lekcewaŜenie rzeczywistości, które moŜe dałoby ciekawe efekty
w wypadku poety, ale nie w wypadku przywódcy politycznego, sprawu-
jącego absolutną władzę. Jednym z najwaŜniejszych składników tego
lekcewaŜenia była głęboko zakorzeniona pogarda Mao dla ludzkiego
Ŝycia. TuŜ przed ogłoszeniem tej powszechnej akcji powiedział do amba-
sadora Finlandii: „Nawet gdyby Stany Zjednoczone miały bomby ato-
mowe o jeszcze większej mocy i uŜyły ich wobec Chin, i nawet gdyby
Ziemia zarwała się albo rozpadła w kawałki, moŜe w skali systemu sło-
necznego byłoby to waŜne wydarzenie, ale w skali całego kosmosu —
juŜ nie”.
Samowolę Mao potęgowały jeszcze jego niedawne wraŜenia z Rosji.
Coraz bardziej rozczarowany Chruszczowem, który dokonał demistyfika-
cji Stalina w 1956 roku, pojechał w 1957 roku na komunistyczną konfe-
rencję na szczycie do Moskwy. Wrócił przekonany, Ŝe Związek Radziec-
ki i kraje z nim związane odeszły od socjalizmu i wkroczyły na drogę
rewizjonizmu. UwaŜał, Ŝe jedynie Chiny są wierne sprawie, muszą jed-
nak znaleźć nową drogę. Megalomania i zasada prymatu woli łatwo się
zazębiały w jego umyśle.
Jego fiksacja w kwestii wytopu stali nie była kwestionowana, podob-
nie jak inne jego obsesje. Powziął niechęć do wróbli — bo wyjadały
ziarno, zmobilizowano więc wszystkie rodziny. Siedzieliśmy na dworze,
waląc zapamiętale we wszelkie metalowe przedmioty — od cymbałków
po garnki, Ŝeby wypłoszyć wróble z drzew — ptaki w końcu padały na
ziemię martwe od wyczerpującego latania. Do dziś pamiętam, jaki łoskot
robiłam ja i moje rodzeństwo oraz urzędnicy znajdującego się obok za-
rządu prowincji, kiedy wszyscy siedzieliśmy pod ogromnym drzewem na
dziedzińcu.

240
Do tego dochodziły zupełnie fantastyczne cele gospodarcze, które
Mao sobie stawiał. Oświadczył, Ŝe chińska produkcja przemysłowa ma
przewyŜszyć produkcję USA i Anglii — w ciągu najbliŜszych piętnastu
lat. Dla Chińczyków kraje te reprezentowały świat kapitalistyczny i prze-
ścignięcie ich byłoby uznane za triumf nad wrogiem. To apelowało do
dumy narodowej i pobudzało entuzjazm. Odmowa uznania komunistycz-
nych Chin przez USA i inne zachodnie państwa upokarzała ludzi i chęt-
nie pokazaliby światu, Ŝe sami potrafią sobie poradzić; chcieli wierzyć w
cuda. Mao dostarczał inspiracji dla szukającej ujścia ludzkiej energii.
Ignorancja zwycięŜyła rozsądek i ostroŜność.
Na początku 1958 roku, wkrótce po powrocie z Moskwy, Mao za-
trzymał się w Chengdu na ponad miesiąc. Wierzył, Ŝe Chiny mogą doko-
nać wszystkiego, nawet przejąć od Rosjan przywództwo świata socjali-
stycznego. To właśnie w Chengdu zarysował ideę Wielkiego Skoku.
Władze miasta zorganizowały na jego cześć ogromną paradę, ale jej
uczestnicy nie mieli pojęcia, Ŝe Mao jest w mieście. Nie pokazywał się.
Na tej paradzie niesiono hasło: „Zdolna kobieta potrafi przygotować posi-
łek bez Ŝywności” — było to odwrócone stare, pragmatyczne chińskie
przysłowie: „Nawet zdolna kobieta nie przygotuje posiłku bez Ŝywności”.
Pusta retoryka stawała się kryterium konkretnych oczekiwań. Czekano na
spełnienie niemoŜliwych fantazji.
Tego roku była wspaniała wiosna. Pewnego dnia Mao wyszedł do
parku, zwanego Chata Du Fu. Du Fu był poetą dynastii Tang z ósmego
wieku n.e. Okręg Wschodni miasta, w którym pracowała mama, odpo-
wiadał za bezpieczeństwo w parku, więc ona i jej koledzy patrolowali
park, udając turystów. Mao rzadko trzymał się rozkładu dnia, nie uprze-
dzał takŜe o swoich ruchach, więc mama siedziała w herbaciarni, popija-
jąc herbatę i starając się zachować czujność. W końcu zrobiła się niespo-
kojna i powiedziała kolegom, Ŝe idzie się przejść. W okolicy, za której
bezpieczeństwo odpowiadał Zachodni Okręg, została zatrzymana przez
jego pracowników, którzy jej nie znali. Kiedy sekretarz Partii Zachodnie-
go Okręgu dostał meldunek o jakiejś podejrzanej kobiecie” i przyszedł ją
zobaczyć, roześmiał się: „No nie, to przecieŜ towarzyszka Xia ze
Wschodniego Okręgu!”. Ale potem mama została skrytykowana przez
szefa Wschodniego Okręgu Guo za „kręcenie się po terenie bez względu
na dyscyplinę”.

241
Mao odwiedził takŜe kilka farm na równinie Chengdu. Do tej pory
spółdzielnie wiejskie były nieduŜe. Przewodniczący rozkazał wtedy, Ŝeby
się połączyły w większe organizacje, które potem nazwano komunami
ludowymi.
Tego lata całe Chiny zostały zorganizowane w te nowe jednostki, z
których kaŜda zawierała od 20 000 do 200 000 gospodarstw. Jedna z
przodujących jednostek leŜała na obszarze powiatu Xushui, w prowincji
Hebei w północnych Chinach. Mao miał dla tej komuny duŜą sympatię.
Jej przewodniczący, chcąc udowodnić, Ŝe zasługują na uwagę Mao,
oświadczył, Ŝe wyprodukują dziesięć razy tyle ziarna, ile produkowali do
tej pory. Mao uśmiechnął się na to i spytał: „A co zrobicie z taką ilością
Ŝywności? Niby, jeśli się zastanowić, to trzeba uznać, Ŝe nie jest źle, kie-
dy ma się za duŜo jedzenia, ale państwo tego nie potrzebuje. Inni teŜ mają
dość tego, co sami wyprodukują. Wasi rolnicy mogliby jeść, ile by chcie-
li. Moglibyście jeść pięć posiłków dziennie!”. W taki oto sposób Mao
sformułował odwieczne marzenie chińskich wieśniaków — dodatkowa
Ŝywność. Po tych uwagach wieśniacy jeszcze bardziej lali miód na serce
Wielkiego Przywódcy, oświadczając, Ŝe wyprodukują czterysta pięćdzie-
siąt tysięcy kilogramów ziemniaków z mu (1 /l 5 ha), sześćdziesiąt tysię-
cy kilogramów zboŜa z mu i kapustę, której kaŜda główka będzie waŜyć
dwadzieścia dwa i pół kilograma.
W tym czasie do nieprawdopodobnych rozmiarów urosła praktyka
opowiadania sobie i innym bajkowych fantazji — i dawania im wiary.
Wieśniacy przenosili uprawy z kilkunastu poletek na jedno, Ŝeby zade-
monstrować przedstawicielom Partii, jak wspaniałe osiągnęli plony. Po-
dobne „potiomkinowskie pola” pokazywano łatwowiernym — albo śle-
pym — specjalistom od spraw rolnictwa, dziennikarzom, wizytatorom z
innych regionów kraju i obcokrajowcom. Rośliny przewaŜnie po kilku
dniach więdły z powodu przesadzenia nie w porę i gęstości sadzenia, ale
wizytujący o tym nie wiedzieli albo nie chcieli wiedzieć. DuŜa część
społeczeństwa zaakceptowała ten obłąkany świat. Panowało „samooszu-
kiwanie się, a przy okazji nabieranie innych” (ziqiqiren). Wielu ludzi, w
tym specjaliści od rolnictwa i przywódcy partyjni, mówiło, Ŝe sami wi-
dzieli cuda. Ci, którzy nie dotrzymywali kroku innym w składaniu fantas-
tycznych oświadczeń, mieli to sobie za złe i wątpili w siebie. W warun-
kach dyktatury maoistowskiej, kiedy informacje były wstrzymywane i

242
fabrykowane, dla wielu ludzi było zbyt trudną rzeczą opierać się na swo-
im doświadczeniu i wiedzy, zwłaszcza Ŝe wokół wzbierały ogromne fale
euforii, które zalewały kaŜdy indywidualny odruch trzeźwego umysłu.
Łatwiej było zignorować rzeczywistość i po prostu ślepo wierzyć w Mao.
Płynąć z falą szaleństwa było najłatwiejszym wyjściem. Zatrzymać się,
myśleć, wykazywać ostroŜność — to oznaczało kłopoty.
Na oficjalnym plakacie przedstawiono uczonego w postaci myszy,
która popiskiwała: „Na takim piecu moŜna co najwyŜej zagotować wodę
na herbatę”. Obok niego gigantyczny robotnik podnosił śluzę i wypusz-
czał wielki strumień płynnej stali, pytając szyderczo: „A duŜo moŜesz
wypić?”. Większość tych, którzy dostrzegali absurd sytuacji, była zbyt
przestraszona, Ŝeby mówić otwarcie, zwłaszcza po antyprawicowej kam-
panii w 1957 roku. Tych, którzy się wypowiadali, natychmiast uciszano
albo wyrzucano z pracy, co oznaczało takŜe dyskryminację ich rodzin i
brak perspektyw dla ich dzieci.
W wielu miejscowościach ludzi, którzy nie chcieli obiecywać, Ŝe wie-
lokrotnie pomnoŜą produkcję, bito tak długo, aŜ się poddali. W Yibin na
wiejskim placu kilku szefom jednostek produkcyjnych z komun ludo-
wych związano ręce na plecach i zadawano pytania:
„Ile pszenicy moŜesz osiągnąć z jednego mu?”.
„Cztery tysiące jin” (około 230 kilogramów — realna wielkość).
Potem, bijąc go, pytano jeszcze raz: „Ile pszenicy moŜesz osiągnąć z
jednego mu!”.
„Osiem tysięcy jin”.
Ale nawet ta fantastyczna liczba nie była satysfakcjonująca i nieszczę-
snego człowieka bito lub po prostu zostawiano wiszącego, dopóki nie
powiedział: „Dziesięć tysięcy jin”. Czasem taki człowiek umierał, po-
niewaŜ nie chciał zwiększyć liczby albo nie zdąŜył podać odpowiednio
wysokiej.
Wielu urzędników, którzy wyrośli z samorzutnego ruchu ludowego, i
wielu wieśniaków, którzy oglądali podobne sceny, nie wierzyło w te
śmieszne deklaracje, ale bali się, Ŝe sami zostaną oskarŜeni, jeśli nie będą
postępować tak samo. Trzymali się rozkazów z góry, bo tak długo byli
bezpieczni, jak długo szli śladem Mao. System totalitarny skrzywił i wy-
paczył ich poczucie odpowiedzialności. Nawet lekarze opowiadali bred-
nie na temat cudownego leczenia nieuleczalnych chorób.

243
Przed budynkami centrum, gdzie mieszkaliśmy, zatrzymywały się
cięŜarówki przywoŜące szeroko uśmiechniętych wieśniaków, którzy
składali raporty na temat swoich kolejnych rekordowych osiągnięć. Pew-
nego dnia był to monstrualny ogórek długości połowy cięŜarówki, innym
razem pomidor, który z trudem niosło dwoje dzieci. Kiedy indziej na
cięŜarówce siedziała ogromna świnia. Wieśniacy oświadczyli, Ŝe właśnie
wyhodowali tucznika tych rozmiarów. Świnia była z papier-mache, ale
jako dziecko myślałam, Ŝe jest prawdziwa. MoŜliwe, Ŝe uwierzyłam w to
pod wpływem dorosłych, którzy zachowywali się tak, jakby była praw-
dziwa. Ludzie nauczyli się ignorować rozum i Ŝyć, bez przerwy udając.
Cały naród popadł w schizofreniczne rozdwojenie. Słowa nie miały
związku z rzeczywistością, odpowiedzialnością i rzeczywistym myśle-
niem. Kłamano z łatwością, poniewaŜ słowa straciły znaczenie i nie bra-
no ich juŜ powaŜnie.
Zostało to jeszcze umocnione w dalszym „organizowaniu” społeczeń-
stwa. Kiedy Mao zaczynał tworzyć komuny, powiedział, Ŝe główną ich
zaletą jest to, Ŝe łatwo je kontrolować, jako Ŝe wieśniacy będą teraz two-
rzyć zorganizowany system. Z samej góry dostali instrukcje na temat
uprawy ziemi. Mao podsumował całą wiedzę rolniczą w kilku słowach:
„gleba, nawoŜenie, woda, ziarno, gęste sadzenie, ochrona, dozorowanie,
technologia”. Centralny Komitet Partii w Pekinie wydał dwustronicową
instrukcję, jak wieśniacy w całych Chinach mają powiększać zbiory,
jednostronicową na temat tego, jak uŜywać nawozów sztucznych, i kolej-
ną jednostronicową dotyczącą gęstego sadzenia upraw. Tych bardzo
uproszczonych instrukcji naleŜało ściśle przestrzegać: podczas jednej z
ciągłych minikampanii wieśniakom nakazano gęściej przesadzać uprawy.
Organizowanie społeczeństwa w komuny było prawdziwą obsesją
Mao w tym czasie. W swój beztroski sposób zdefiniował komunizm jako
„publiczne kantyny z darmowymi posiłkami”, ale fakt, Ŝe kantyny jako
takie nie produkują jedzenia, jakoś uszedł jego uwagi. W 1958 roku do-
prowadził do tego, Ŝe gotowanie w domach zostało zabronione. Wszyscy
wieśniacy musieli jeść w kantynach. Kuchenne utensylia, jak kociołki —
a w niektórych okręgach takŜe pieniądze — zostały wyjęte spod prawa.
Państwo i komuny ludowe miały zadbać o kaŜdego obywatela. Wieśniacy
kaŜdego dnia po pracy wchodzili szeregami do kantyn i mieli jeść, ile

244
dusza zapragnie — czego nigdy przedtem nie zaznali, nawet w najbar-
dziej urodzajnych latach, na najpłodniejszych ziemiach. Wkrótce spusto-
szyli wszystkie krajowe rezerwy Ŝywności. Wychodzili takŜe szeregami
na pola, ale ich wkład pracy nie miał teraz znaczenia, bo produkt i tak
naleŜał do państwa i zupełnie nie miał związku z ich Ŝyciem. Mao
oświadczył, Ŝe Chiny osiągają właśnie komunistyczny stopień rozwoju
społeczeństwa, co oznacza „dzielenie się materialnymi dobrami”, i wie-
śniacy rozumieli to w ten sposób, Ŝe i tak naleŜy im się udział, niezaleŜ-
nie od wkładu pracy. Nie mieli motywacji do pracy, szli na pole i ucinali
sobie tam drzemkę.
Rolnictwo było zaniedbane takŜe z powodu priorytetu, jaki przypadł
stali. Wielu zamiast pracować w polu, szukało opału, kawałków Ŝelaza i
rudy Ŝelaza i doglądało pieców. Pola uprawiały kobiety i dzieci, gołymi
rękami i bez pomocy zwierząt, bo nawet bydło było uŜywane przy pro-
dukcji stali, np. do transportu. Kiedy na jesieni 1958 roku przyszły Ŝni-
wa, niewielu ludzi było na polach.
Złe zbiory tego roku były alarmem, ostrzegającym przed brakiem
Ŝywności, chociaŜ oficjalne statystyki mówiły, Ŝe produkcja rolna została
podwojona. Oficjalnie podano, Ŝe w 1958 roku Chiny prześcignęły w
wydajności rolnictwa Stany Zjednoczone. Partyjna gazeta, „Dziennik
Ludowy”, wszczęła dyskusję, na temat: „Jak sobie poradzimy z nadpro-
dukcją rolniczą?”.
Wydział, w którym pracował ojciec, odpowiadał za prasę w Sichu-
anie, która publikowała najdziwaczniejsze oświadczenia, podobnie jak
prasa w całych Chinach. Prasa była głosem Partii, więc ani ojciec, ani
nikt inny związany z mediami nie miał tu nic do powiedzenia. Byli jedy-
nie elementami wielkiego pasa transmisyjnego. Ojciec przyglądał się
biegowi wydarzeń z przeraŜeniem. UwaŜał, Ŝe jedynym wyjściem jest
apelowanie do wyŜszych władz.

Pod koniec 1958 roku ojciec napisał list do Centralnego Komitetu w


Pekinie. Stwierdził w nim, Ŝe tego rodzaju produkcja stali nie ma sensu,
jest tylko marnotrawieniem surowca; Ŝe wieśniacy są przeciąŜeni, a ich
praca idzie na marne oraz Ŝe ludziom grozi brak Ŝywności. Apelował o
szybkie działanie. Oddał ten list komendantowi prowincji, prosząc o
przekazanie wyŜej. Komendant, Li Dazhang, był człowiekiem numer dwa

245
w Sichuanie. To on zatrudnił ojca po jego przyjeździe do Chengdu z
Yibin i traktował go jak przyjaciela.
Li powiedział jednak ojcu, Ŝe nie zamierza listu przekazywać wyŜej,
bo nie ma w nim nic, co by nie było wiadome. „Partia wie wszystko. Ufaj
w nią”. Mao powiedział, Ŝe pod Ŝadnym warunkiem nie wolno wysta-
wiać na szwank morale społeczeństwa. Twierdził, Ŝe Wielki Skok spra-
wił, iŜ tradycyjna bierna postawa Chińczyków została zmieniona w po-
stawę wiary w siebie i aktywności, a tego nie wolno nadkruszać.
Komendant powiedział takŜe, Ŝe pomiędzy przywódcami prowincji,
wbrew którym ojciec głosował w róŜnych kwestiach, dorobił się juŜ nie-
bezpiecznego przezwiska „Opozycja”. I jak do tej pory, chroni go tylko
jego Ŝelazne poczucie dyscypliny i absolutna lojalność wobec Partii. „To
dobrze — powiedział komendant — Ŝe swoje wątpliwości ujawniłeś
tylko wobec Partii, a nie publicznie”. I ostrzegł ojca, Ŝe moŜe mieć po-
waŜne kłopoty, jeśli podejmie te tematy; moŜe narazić nie tylko swoją
rodzinę, ale i „innych takŜe”, mając na myśli siebie. Ojciec nie nalegał.
W połowie został przekonany, a stawka była za wysoka. JuŜ nie był tak
bardzo nieelastyczny.
Jednak jako urzędnik Wydziału Spraw Publicznych zebrał wiele skarg
— wchodziło to zresztą w zakres jego obowiązków słuŜbowych — i po-
słał je do Pekinu. Zarówno pomiędzy zwykłymi ludźmi, jak i urzędnika-
mi partyjnymi panowało niezadowolenie. Wielki Skok spowodował naj-
powaŜniejszy rozłam między partyjną górą od czasu przejęcia przez ko-
munistów władzy. Mao musiał zrezygnować z jednego ze swoich dwóch
stanowisk i oddal urząd prezydenta państwa w ręce Liu Shaoqi. Liu zo-
stał człowiekiem numer dwa w Chinach, ale jego prestiŜ był ułamkiem
prestiŜu i władzy Mao jako przewodniczącego Partii.
Podniosły się tak wyraźne głosy sprzeciwu, Ŝe trzeba było zwołać
specjalne plenum KC Komunistycznej Partii Chin, które odbyło się pod
koniec czerwca 1959 roku w górskim kurorcie Lushan, w centralnych
Chinach. Na tej konferencji minister obrony, marszałek Peng Dehuai,
wystosował list do Mao, krytykując to, co się stało podczas Wielkiego
Skoku, i postulując rozsądne podejście do spraw gospodarczych. W isto-
cie list był raczej powściągliwy i kończył się obowiązującym tonem
optymizmu (w tym przypadku było to wyraŜenie przekonania, Ŝe w ciągu

246
czterech lat Chiny dościgną ekonomicznie Wielką Brytanię). Peng był
jednym z ludzi najbliŜszych Mao, ale przewodniczący nie potrafił znieść
nawet łagodnej w tonie krytyki, zwłaszcza Ŝe wiedział, Ŝe nie ma racji.
Pozując na skrzywdzoną niewinność, co uwielbiał, nazwał list Penga
„bombardowaniem, które miało zrównać z ziemią górzyste Lushan”.
Opierał się i przeciągnął konferencję tak, Ŝe trwała ponad miesiąc, cały
czas zajadle atakując marszałka. W końcu Peng i ci nieliczni, którzy go
popierali, zostali obwołani „prawicowymi oportunistami”. Peng stracił
stanowisko ministra obrony, zamknięto go w areszcie domowym i odsu-
nięto od Ŝycia politycznego, a potem dostał jakieś nieistotne stanowisko
w Sichuanie.
Mao musiał się cięŜko naintrygować, Ŝeby utrzymać władzę. Ale w
intrygach zawsze był mistrzem. Jego ulubioną lekturą, którą polecał in-
nym przywódcom partyjnym, było klasyczne wielotomowe dzieło o dwo-
rze i dworskich intrygach. I w gruncie rzeczy władza Mao najlepiej daje
się zrozumieć w kategoriach średniowiecznego dworu, nieograniczonej
władzy nad innymi. Był takŜe mistrzem we władaniu typu „dziel i rządź”
oraz w manipulowaniu ludzką skłonnością do rzucania innych wilkom na
poŜarcie. W końcu tylko kilku wysokich urzędników opowiedziało się za
marszałkiem Pengiem, a reszta, mimo Ŝe prywatnie równieŜ byli rozcza-
rowani polityką Mao — za przewodniczącym. Jedynym, który nie musiał
się opowiadać po Ŝadnej stronie, był sekretarz Partii Deng Xiaoping,
który złamał nogę. W domu Ŝona jego ojca nieustannie narzekała: „By-
łam całe Ŝycie wieśniaczką i nigdy nie słyszałam, Ŝeby tak bez sensu
prowadzić gospodarstwo!”. Kiedy Mao usłyszał, Ŝe Deng złamał nogę,
grając w bilard, powiedział: „JakŜe wygodnie”.
Komisarz Li, pierwszy sekretarz Sichuanu, wrócił do Chengdu z uwa-
gami marszałka Penga. Rozdano je urzędnikom od stopnia 17 w górę i
poproszono ich, aby odpowiedzieli, czy się z nimi zgadzają, czy nie.
Ojciec słyszał coś niecoś o dyskusji w Lushan od komisarza Sichuanu.
Na swoim „egzaminacyjnym” spotkaniu zrobił kilka mglistych uwag na
temat listu Penga, a potem w domu posunął się do czegoś, czego nie zro-
bił nigdy przedtem — ostrzegł mamę, Ŝe ta rozmowa to pułapka. Była
bardzo poruszona. Po raz pierwszy przedłoŜył jej dobro ponad zasady
Partii.
Z zaskoczeniem zauwaŜyła podczas zbiorowego „egzaminu”, Ŝe wielu
ludzi chyba równieŜ zostało ostrzeŜonych, poniewaŜ zajadle protestowali

247
i twierdzili, Ŝe krytyka Penga była „zupełnie bezpodstawna”. Inni wyglą-
dali, jakby zapomnieli języka w gębie i mamrotali coś niejasno. Pewien
męŜczyzna próbował uniknąć pułapki, mówiąc: „Nie mam podstaw do
tego, Ŝeby się zgadzać albo nie zgadzać ze stanowiskiem marszałka Pen-
ga, bo nie wiem, czy fakty, na które się powołuje, są prawdziwe. Gdyby
były prawdziwe, poparłbym go. Ale oczywiście gdyby nie były, nie
mógłbym go poprzeć”.
Szef urzędu rolnego i szef poczty w Chengdu byli starymi weteranami
Chińskiej Armii Czerwonej, którzy walczyli pod wodzą marszałka Pen-
ga. Obaj powiedzieli, Ŝe zgadzają się z tym, co powiedział ich stary i
godny szacunku towarzysz, i jeszcze na poparcie jego zdania dołoŜyli
własne obserwacje ze wsi. Mama zastanawiała się, czy ci starzy Ŝołnierze
wiedzą o pułapce. Jeśli tak, to zachowali się niezwykle dzielnie. Chciała-
by mieć ich odwagę. Ale co stałoby się wtedy z jej dziećmi? Nie była juŜ
wolnym duchem, jak w dniach wczesnej młodości. Kiedy przyszła pora
na jej wypowiedź, stwierdziła: „Poglądy zawarte w liście nie zgadzają się
z polityką prowadzoną przez Partię przez ostatnich kilka lat”.
Jej szef, pan Guo, powiedział, Ŝe ta jej uwaga jest wysoce niesatysfak-
cjonująca, poniewaŜ nie zawiera osobistego stosunku do sprawy. Przez
następne dni bardzo się denerwowała. Dwaj weterani, którzy poparli
Penga, zostali określeni jako „prawicowi oportuniści”, zwolnieni ze sta-
nowisk i wysłani do pracy fizycznej. Mamę wezwano na zebranie, na
którym poddano krytyce jej „prawicowe odchylenia”. Pan Guo skryty-
kował jeszcze jeden jej powaŜny błąd. W 1959 roku w Chengdu powstało
coś w rodzaju czarnego rynku, na którym sprzedawano kury i jaja. Ko-
muny przejęły kury od indywidualnych rolników, ale nie poradziły sobie
z ich hodowlą, więc kury i jaja zniknęły z państwowych sklepów. Nie-
liczni wieśniacy trzymali po kilka kur w domach — najczęściej pod łóŜ-
kami — i teraz na małych, bocznych uliczkach sprzedawali je ukradkiem
za cenę dwadzieścia razy wyŜszą od pierwotnej. Codziennie wysyłano
urzędników, Ŝeby ich łapali. Kiedyś, gdy pan Guo poprosił mamę, Ŝeby
wyprawiła się na taką obławę, odpowiedziała: „A co w tym złego, Ŝe
sprzedają to, co jest potrzebne ludziom? Jeśli jest popyt, to powinna być
podaŜ”. Z powodu tej odpowiedzi dostała naganę z ostrzeŜeniem, doty-
czącą jej „prawicowych odchyleń”.
Wyławianie „prawicowych oportunistów” jeszcze raz wstrząsnęło
Partią, poniewaŜ wielu wysokich urzędników zgadzało się z Pengiem. Ta

248
lekcja pokazała, Ŝe autorytet i władza Mao są niepodwaŜalne — nawet
wtedy, kiedy najwyraźniej nie ma racji. Zademonstrowane zostało takŜe,
Ŝe niewaŜne, jak wysokie stanowisko się zajmuje ani jaką się ma pozycję
— Peng był w końcu ministrem obrony i uwaŜano go za faworyta Mao
— jeśli się obraziło przewodniczącego, nieodwołalnie wypadało się z
łask. Nie moŜna teŜ było spokojnie stanąć z boku — taka postawa była
równieŜ odbierana jako forma protestu. Potem Wielki Skok wszedł w
fazę jeszcze bardziej obłąkanych wyczynów. Społeczeństwu narzucano
coraz bardziej niemoŜliwe ekonomiczne cele. Do wytwarzania stali
zmobilizowano jeszcze liczniejsze rzesze wieśniaków, powodując na wsi
potworny chaos.

Pod koniec 1958 roku, w zenicie Wielkiego Skoku, rozpoczęto reali-


zację ogromnego projektu budowlanego: w Pekinie, w ciągu kilku mie-
sięcy, miało stanąć dziesięć ogromnych budynków dla uczczenia dzie-
siątej rocznicy powstania Chińskiej Republiki Ludowej, czyli musiały
być gotowe pierwszego października 1959 roku.
Jednym z nich był Gmach Zgromadzenia Ludowego, budowla w ra-
dzieckim stylu, z kolumnami, na wschodniej ścianie, placu Tian'anmen.
Jego marmurowy front ciągnął się ponad czterysta metrów, a w głównej
sali, ozdobionej mnóstwem kandelabrów, znajdowały się siedzenia dla
kilku tysięcy ludzi. To tutaj miały się odbywać najwaŜniejsze spotkania,
przywódcy tutaj mieli przyjmować zagranicznych gości. Pomieszczenia,
kaŜde na gigantyczną skalę, nosiły nazwy poszczególnych prowincji
Chin. Ojciec odpowiadał za wystrój Sali Syczuańskiej i kiedy praca zo-
stała zakończona, zaprosił przywódców partyjnych związanych z tą pro-
wincją, Ŝeby ją obejrzeli. Przyszedł Deng Xiaoping, który pochodził z
Sichuanu, i marszałek He Long, słynna postać w rodzaju chińskiego Ro-
bin Hooda, jeden z załoŜycieli Czerwonej Armii, bliski przyjaciel Denga.
W pewnym momencie ojciec został odwołany — zostawił swoich
gości i jeszcze jednego ich kolegę, brata Denga — i wyszedł. Gdy wra-
cał do pokoju, usłyszał, jak marszałek He mówi, wskazując na Denga,
do jego brata: „Tak naprawdę to on powinien siedzieć na tronie”. Kiedy
spostrzegli ojca, natychmiast przerwali rozmowę.
249
Ojciec przeŜywał potem powaŜne obawy. Zdawał sobie sprawę, Ŝe
przypadkiem podsłuchał rozmowę, która wskazywała na istotny rozłam
na samej górze. Teraz kaŜde jego działanie — albo wstrzymanie się od
działania — mogło sprowadzić na niego powaŜne kłopoty. Nic się nie
zdarzyło, ale kiedy mi to opowiadał, dziesięć lat po tym wydarzeniu,
powiedział, Ŝe od tamtego momentu zawsze Ŝył w poczuciu nieszczęścia
stojącego za plecami. „Sam fakt, Ŝe to usłyszałem, równał się zdradzie —
powiedział i dodał: — To zbrodnia zasługująca na najwyŜszy wymiar
kary”.
Ale to, co usłyszał, najzwyczajniej wskazywało na pewne rozczaro-
wanie osobą Mao. Podzielało je wielu wysokich przywódców, łącznie z
nowym prezydentem Liu Shaoqi.
Na jesieni 1959 roku Liu przyjechał do Chengdu z wizytą do komuny
„Czerwona Świetność”. Poprzedniego roku Mao wyraŜał się z najwyŜ-
szym entuzjazmem na temat zbiorów ryŜu w tej komunie. Przed przyjaz-
dem Liu jej przewodniczący wszystkich tych, którzy — jak uznał —
mogliby ich narazić, zamknął w świątyni. Jednak Liu miał swojego „kre-
ta” w komunie i kiedy przechodzili koło świątyni, zatrzymał się i popro-
sił, Ŝeby mu pozwolono zajrzeć do środka. Przedstawiciele komuny wy-
myślali róŜne wymówki, oświadczyli nawet, Ŝe świątynia moŜe się zawa-
lić, ale Liu nie chciał przyjąć do wiadomości Ŝadnego „nie”. W końcu
zardzewiała kłódka została otworzona i grupa oberwanych wieśniaków,
potykając się, wyszła na światło dzienne. Zakłopotani urzędnicy wyja-
śniali, Ŝe to „awanturnicy”, którzy mogliby zrobić coś złego dostojnemu
gościowi. śaden z więźniów nie próbował zaprzeczać. Zarządzający ko-
munami, choć pozbawieni jakiegokolwiek wpływu na politykę rolną,
mieli niemal absolutną władzę nad Ŝyciem wieśniaków. Jeśli chcieli ko-
goś ukarać, dawali mu najgorszą pracę, najmniejsze racje Ŝywności i
zawsze znajdowali powód, mający usprawiedliwiać dręczenie tego czło-
wieka, oskarŜanie go czy nawet aresztowanie.
Prezydent Liu zadał wieśniakom kilka pytań, ale oni uśmiechali się
tylko i mamrotali coś niewyraźnie. Z ich punktu widzenia lepiej było
obrazić prezydenta niŜ miejscowych szefów. Za kilka minut prezydent
poleci do Pekinu, a oni resztę Ŝycia spędzą z szefami komuny.
Niedługo potem do Chengdu przyleciał inny wysoki rangą przywódca
— marszałek Zhu De — w towarzystwie jednego z prywatnych sekretarzy

250
Mao. Zhu De pochodził z Sichuanu, był jednym z najwyŜszych dowód-
ców Czerwonej Armii i głównym sprawcą jej militarnego zwycięstwa.
Od 1949 roku nie udzielał się specjalnie. Odwiedził kilka komun w po-
bliŜu Chengdu, a potem, kiedy przechadzał się brzegiem Jedwabnej Rze-
ki, patrząc na zagajniki trzciny bambusowej i herbaciarnie ulokowane
pod wierzbami, westchnął z głębi serca: „Zaprawdę, Sichuan niebiańskim
jest miejscem...”. Powiedział to jak poetycki wers. Sekretarz przewodni-
czącego odpowiedział w podobnym tradycyjnym, poetyckim stylu: „Ja-
kaŜ boleść, Ŝe niszczy je nawałnica kłamliwych słów i komunizm próby
fałszywej!”. Mama, która z nimi wtedy była, pomyślała, Ŝe zgadza się z
nim z całej duszy.
Mao, ciągle pełen podejrzeń i wściekły po krytyce marszałka, uparcie
trzymał się swojej obłąkanej polityki gospodarczej. Był świadom, jakie
przynosi szkody, i dyskretnie pozwolił skorygować najbardziej nieprak-
tyczne załoŜenia, ale nie mógł wycofać się zupełnie, by nie stracić twa-
rzy. Tymczasem na początku lat sześćdziesiątych w całych Chinach za-
czął się szerzyć głód.
W Chengdu miesięczne racje Ŝywnościowe, przypadające na kaŜdego
dorosłego, zostały zredukowane do około ośmiu kilo ryŜu, około dzie-
więćdziesięciu gramów oleju i tyluŜ gramów mięsa — jeśli w ogóle było
mięso. Prawie niczego poza tym nie moŜna było dostać, nawet kapusty.
Wielu ludzi zapadało na puchlinę głodową, w której płyny gromadzą się
pod skórą z powodu niedoŜywienia, a skóra Ŝółknie i puchnie. Najłatwiej
dostępnym lekarstwem na to była chlorella, podobno bogata w proteiny.
Rośnie ona na ludzkiej urynie, więc ludzie nie chodzili do toalet, tylko
siusiali do spluwaczek i wrzucali do nich nasiona chlorelli. W ciągu kilku
dni wyrastało coś, co wyglądało jak zielona rybia ikra; trzeba to było
wyjąć, obmyć i ugotować razem z ryŜem. Było to ohydne w smaku, ale
rzeczywiście zmniejszało opuchliznę.
Podobnie jak wszystkim, ojcu równieŜ zmniejszono racje Ŝywnościo-
we, jednak wyŜsi rangą urzędnicy mieli pewne przywileje. W kompleksie
budynków rządowych, gdzie mieszkaliśmy, były dwie kantyny: mała dla
dyrektorów wydziałów, ich Ŝon i dzieci, i druga, większa, dla wszystkich
pozostałych. Jadała tam babcia, ciotka Junying i nasza gosposia. Najczę-
ściej zabieraliśmy jedzenie z kantyny i jedliśmy w domu. W naszej kan-
tynie z pewnością było więcej jedzenia niŜ gdzie indziej. Zarząd prowincji
251
miał swoje gospodarstwo rolne, poza tym przychodziły takŜe „prezenty”
od zarządów poszczególnych okręgów prowincji. Wszystkie dostawy
były rozdzielane pomiędzy kantyny, ale mała była traktowana specjalnie.
Jako urzędnicy partyjni, rodzice mieli takŜe specjalne kupony na
Ŝywność. Chodziłam z babcią do wydzielonego sklepu, Ŝeby kupować
jedzenie. Kupony mamy były niebieskie. Miała prawo do pięciu jajek,
około trzydziestu gramów soi i tyleŜ cukru miesięcznie. Kupony ojca
były Ŝółte — jego przydział był dwa razy większy niŜ mamy z powodu
jego wyŜszej rangi. Cała rodzina łączyła Ŝywność z kantyn oraz z innych
źródeł i jedliśmy razem. Dorośli dawali dzieciom więcej jedzenia, więc
nigdy nie chodziłam głodna. Jednak dorośli byli niedoŜywieni, a babcia
miała nawet niewielkie obrzęki głodowe. Hodowała w domu chlorellę i
wiedziałam, Ŝe dorośli to jedzą, choć nie powiedzieli mi, dlaczego. Kie-
dyś spróbowałam, ale natychmiast wyplułam — jej smak był obrzydliwy.
Nigdy więcej nie wzięłam tego do ust.
Niezbyt zdawałam sobie sprawę, Ŝe dookoła szaleje głód. Pewnego
dnia idąc do szkoły, jadłam małą parową bułeczkę, gdy nagle ktoś pod-
biegł do mnie i wyrwał mi ją. Kiedy otrząsnęłam się, zobaczyłam bardzo
szczupłe ciemne plecy, krótkie spodenki i bose stopy biegnące błotnistą
uliczką — chłopiec pakował sobie do ust moją bułeczkę i dosłownie ją
pochłaniał. Kiedy opowiedziałam o tym rodzicom, spojrzenie mojego
ojca było rozpaczliwie smutne. Pogładził mnie po głowie i powiedział:
„Masz szczęście. Inne dzieci, takie jak ty, głodują”.
W tym czasie często chodziłam do szpitala leczyć zęby. Zawsze, kie-
dy tam wchodziłam, dostawałam mdłości na widok dziesiątków pacjen-
tów o świecących, prawie przejrzystych, spuchniętych członkach. Przy-
woŜono ich do szpitala na wozach-platformach, tak wielu ich było. Pyta-
łam dentystkę, co im się stało, a ona odpowiedziała, wzdychając — „pu-
chlina”. Spytałam, co to znaczy, ale wyjaśniła to tak, Ŝe wcale nie koja-
rzyło mi się z jedzeniem.
Ludzie z puchliną byli najczęściej wieśniakami. Na wsi panował o
wiele gorszy głód, poniewaŜ nie było tam racji Ŝywnościowych. Polityka
rządu zakładała, Ŝe Ŝywność ma dotrzeć do miasta, i urzędnicy z komun
ludowych siłą zabierali wieśniakom ziarno. Ci z nich, którzy próbowali

252
ukryć ziarno, byli aresztowani, bici i torturowani. Urzędnicy z komun
niezbyt gorliwi w odbieraniu Ŝywności głodnym wieśniakom byli zwal-
niani, a niektórych maltretowano fizycznie. W rezultacie wieśniacy,
którzy produkowali Ŝywność, sami milionami umierali z głodu.
Dowiedziałam się później, Ŝe wielu moich krewnych, od Sichuanu do
MandŜurii, zmarło podczas tego głodu. Był między nimi cofnięty w roz-
woju brat ojca. Matka zmarła w 1958 roku i kiedy nadszedł głód, nie
umiał sobie z nim poradzić, zwłaszcza Ŝe nie słuchał nikogo poza matką.
Racje wydzielano mu z miesięcznego przydziału, a on zjadał cały swój
przydział w ciągu kilku dni i nic mu nie zostawało na resztę miesiąca.
Wkrótce zmarł z głodu. Siostra babci, Lan, i jej mąŜ, „Lojalny” Peie,
zesłani w niegościnne strony na północy MandŜurii z powodu jego po-
wiązań ze słuŜbą bezpieczeństwa Kuomintangu — oboje zmarli. Kiedy
zaczęło brakować Ŝywności, władze wsi rozdzielały zapasy zgodnie z
własnymi, niepisanymi priorytetami. Status wyrzutka społecznego, jaki
miał Peie, oznaczał, Ŝe on i jego Ŝona będą pierwsi wśród tych, którym
moŜna odmówić Ŝywności. Ich dzieci ocalały, bo rodzice oddawali im
wszystko, co mieli. Ojciec Ŝony Yulina takŜe zmarł. Pod koniec zjadł to,
czym były wypchane poduszki, i cały warkocz słomy czosnkowej.
Pewnego wieczoru — mogłam mieć wtedy osiem lat — do naszego
domu weszła chuda, bardzo staro wyglądająca kobieta, z twarzą całą w
zmarszczkach. Padła na ziemię przed mamą, uderzyła czołem o podłogę i
nazwała ją „zbawczynią swojej córki”. Była to matka naszej gosposi.
„Gdyby nie ty — powiedziała — moja córka by nie przeŜyła...”. Nie
rozumiałam wtedy, o co chodzi, pojęłam dopiero miesiąc później, kiedy
nasza gosposia dostała list. Napisano w nim, Ŝe jej matka zmarła niedługo
po wizycie u nas, kiedy dowiedziała się, Ŝe nie Ŝyje juŜ jej mąŜ i młodszy
syn. Nigdy nie zapomnę, jak strasznie szlochała nasza gosposia. Stała
oparta o kolumnę na tarasie i łkała rozpaczliwie w chusteczkę. Babcia
siedziała na łóŜku ze skrzyŜowanymi nogami i takŜe szlochała. Siedzia-
łam w kącie, za moskitierą rozpiętą nad jej łóŜkiem, i słyszałam, jak mó-
wiła: „Komuniści są dobrzy — ale ci wszyscy ludzie są martwi...”. Kilka
lat później dowiedziałam się, Ŝe drugi brat naszej gosposi i jego Ŝona
takŜe niedługo potem umarli. Rodziny byłych właścicieli ziemskich znaj-
dowały się na ostatnim miejscu na listach przydziałów Ŝywności w gło-
dujących komunach.

253
W 1989 roku pewien urzędnik, który pomagał głodującym, powie-
dział mi, Ŝe według niego w Sichuanie w sumie umarło wtedy z głodu
siedem milionów ludzi. To znaczy dziesięć procent ludności zasobnej
prowincji. Przyjmuje się, Ŝe w całym kraju umarło wtedy około trzydzie-
stu milionów ludzi.
W 1960 roku zaginęła trzyletnia córeczka sąsiadów ciotki Junying z
Yibin. Kilka tygodni później sąsiadka zobaczyła na ulicy dziewczynkę,
która miała na sobie sukienkę taką samą jak ta, którą nosiła jej córeczka.
Sprawdziła — na sukience był symbol, który oznaczał, Ŝe to ubranko jej
dziecka. Poszła na policję. Okazało się, Ŝe rodzice dziewczynki sprzedają
wędzone mięso. Uprowadzili i zamordowali wiele małych dzieci. Sprze-
dawali je potem jako mięso królicze po ogromnie wysokich cenach. Para
ta została skazana na śmierć, a całą sprawę wyciszono, ale ludzie wie-
dzieli, Ŝe takie praktyki nadal mają miejsce.
Po wielu latach spotkałam starego znajomego mojego ojca, człowieka
bardzo miłego i rozumnego, dalekiego od wszelkiej przesady. Z wielkim
poruszeniem opowiedział mi, co widział w jednej komunie podczas gło-
du. Działo się to na terenie, gdzie był urodzaj — choć niewiele zebrano,
jako Ŝe męŜczyźni wytapiali stal. W kantynie zuŜyto juŜ większą część
zapasów i zmarło trzydzieści pięć procent wieśniaków. Pewnego dnia do
jego pokoju wpadł jakiś chłop i rzucił się na podłogę, krzycząc, Ŝe popeł-
nił straszną zbrodnię i chce zostać ukarany. Okazało się, Ŝe zabił swoje
własne dziecko i zjadł je. Głód był silniejszy od niego. Płacząc, ów zna-
jomy ojca kazał aresztować wieśniaka, którego potem zastrzelono z wy-
roku sądu, aby odstraszyć innych od dzieciobójstwa.
Oficjalne wyjaśnienie w sprawie głodu brzmiało, Ŝe Chruszczow nie-
spodziewanie zmusił Chiny do zwrotu olbrzymiego długu, który zacią-
gnęły podczas wojny koreańskiej, Ŝeby pomóc Korei. ReŜim wykorzystał
tu doświadczenia i odczucia większości ludzi w Chinach, bezrolnych
wieśniaków, którzy doskonale pamiętali, jak bezwzględni właściciele
ziemscy, pozbawieni ludzkich uczuć, zmuszali ich do spłaty dzierŜawy
albo zwrotu poŜyczki. W ten sposób Mao ze Związku Radzieckiego zro-
bił wroga zewnętrznego, odpowiedzialnego za klęskę, i w niechęci do
niego zjednoczył społeczeństwo.
Innym oficjalnym powodem głodu miały być „bezprecedensowe klęski
naturalne”. Chiny są olbrzymim krajem, i kaŜdego roku pogoda powoduje

254
w jakimś miejscu braki Ŝywnościowe. Biorąc pod uwagę niedoinformo-
wanie społeczeństwa, bardzo niewielu ludzi wiedziało, co się zdarzyło w
innej prowincji albo nawet za najbliŜszą górą. Tak więc wielu myślało
— i do dziś tak sądzi — Ŝe głód został spowodowany przez klęski natu-
ralne. Nie mam pełnego obrazu, ale wszyscy ludzie, z którymi roz-
mawiałam, pochodzący z róŜnych części Chin, niewiele wiedzieli na
temat klęsk naturalnych w innych regionach, za to dobrze wiedzieli, jak
umiera się z głodu.
Na konferencji dla siedmiu tysięcy najwyŜszych urzędników partyj-
nych, która odbyła się na początku 1962 roku, Mao powiedział, Ŝe głód
w siedemdziesięciu procentach został spowodowany naturalnymi nie-
szczęściami, a w trzydziestu procentach ludzkimi błędami. Prezydent
Liu Shaoqi wtrącił się, mówiąc, Ŝe w siedemdziesięciu procentach przez
ludzki błąd, a w trzydziestu procentach przez klęski naturalne. Ojciec
był na tej konferencji i kiedy wrócił, powiedział do mamy: „Boję się, Ŝe
towarzysz Liu będzie miał kłopoty”.
Kiedy przemówienia z konferencji zostały przekazane niŜej, na po-
ziom urzędników takich jak moja mama, słowa Liu zostały wycięte. Na-
rodowi nawet nie przekazano cyfr, które podał Mao. Tego rodzaju mani-
pulacja informacjami pomagała utrzymać spokój i dzięki temu nie było
Ŝadnych wyraźniejszych narzekań na Partię Komunistyczną. Oczywiście
na róŜne sposoby tłumiono głosy tych, którzy na nią narzekali — ale dla
większości ludzi odpowiedzialność Partii Komunistycznej za to, co się
działo, wcale nie była oczywista i bezdyskusyjna. Nie było korupcji w
tym znaczeniu, Ŝeby np. urzędnicy partyjni zagarniali ziarno. Funkcjona-
riuszom partyjnym powodziło się niewiele lepiej niŜ zwykłym ludziom.
W niektórych wsiach to właśnie oni pierwsi zaczęli głodować — i pierw-
si umierali z głodu. Ten głód był gorszy niŜ wszystkie, jakie zdarzyły się
za czasów rządów Kuomintangu — ale WYGLĄDAŁ inaczej: wtedy
głód występował obok innych raŜących objawów niesprawiedliwości.
Zanim się zaczął, wielu partyjnych urzędników z rodzin posiadaczy
ziemskich wzięło do siebie swoich rodziców, ale potem Partia wydała
rozkaz, aby wszyscy ci starsi ludzie wrócili na wieś dzielić twarde Ŝycie
— to znaczy głód — z wieśniakami. Chodziło o to, Ŝeby urzędnicy par-
tyjni nie uŜywali swoich przywilejów dla ułatwienia Ŝycia swoim „wro-
gim klasowo” rodzicom. Niektórzy dziadkowie i babcie moich przyjaciół

255
musieli wtedy opuścić Chengdu i zmarli podczas głodu.
Wielu wieśniaków Ŝyło w świecie, który kończył się za granicami ich
wsi i za tę katastrofę winili swoich bezpośrednich przełoŜonych. KrąŜyły
nawet popularne wierszyki, których sens sprowadzał się do tego, Ŝe
przywódcy Partii są dobrzy, a zepsuci są niŜsi urzędnicy.
Wielki Skok i to, co się potem stało, głęboko wstrząsnęło moimi ro-
dzicami. Nie mieli pełnego obrazu sytuacji, ale nie wierzyli, Ŝeby „klęski
Ŝywiołowe” były jej wyjaśnieniem. Mieli wielkie poczucie winy, ponie-
waŜ pracowali w propagandzie i tkwili w samym sercu machiny dezin-
formującej. śeby ratować swoje sumienie i uniknąć nieuczciwej, co-
dziennej rutyny, ojciec na ochotnika zgłosił się do pracy w komunach. To
oznaczało, Ŝe będzie głodował razem z wieśniakami. Robiąc to, „dzielił z
ludem dole i niedole”, zgodnie z instrukcją Mao. Ale jego współpracow-
nicy mieli o to do niego Ŝal, bo teŜ musieli wyjeŜdŜać, a to oznaczało, Ŝe
będą chodzić głodni.
Od końca 1959 roku do 1961, w najgorszym okresie głodu, rzadko
widywałam ojca. Na wsi jadał liście patatów, korę z drzew i zioła, jak
wieśniacy. Pewnego dnia, kiedy szedł pomiędzy poletkami ryŜowymi, w
oddali dostrzegł męŜczyznę chudego jak szkielet, który wlókł się powoli i
z trudem. Potem człowiek ten nagle zniknął. Kiedy ojciec tam podbiegł,
wieśniak leŜał martwy na polu. Zmarł z głodu.
To, co ojciec codziennie oglądał, rujnowało jego zdrowie psychiczne,
choć na pewno nie widział rzeczy najgorszych, poniewaŜ, jak to było w
zwyczaju, wszędzie towarzyszyli mu lokalni urzędnicy. Chorował na
powiększenie wątroby i puch-liznę głodową. Miał głęboką depresję. Kil-
ka razy, kiedy wracał z wyjazdów, szedł prosto do szpitala. Na wiosnę
1961 roku leŜał tam cztery miesiące. Zmienił się. Nie był juŜ pewnym
swoich racji purytaninem z dawnych lat. Partia nie była z niego zadowo-
lona. Skrytykowano go, poniewaŜ „pozwolił, Ŝeby jego rewolucyjna wola
osłabła”, i rozkazano mu jak najszybciej opuścić szpital.
Miał teraz zwyczaj spędzać czas na łowieniu ryb. Na wprost szpitala
płynęła prześliczna rzeczka, zwana Jadeitowym Strumykiem. Pochylały
się nad nią wierzby, dotykając witkami jej powierzchni, a chmury roz-
wiewały się i kształtowały w nowe formy. Siadywałam na pochyłym

256
brzegu, patrzyłam na chmury i na ojca, jak łowi ryby. Czuć było ludzkie
odchody. Na wzniesieniu brzegu leŜał grunt naleŜący do szpitala, kiedyś
był tam kwietnik, teraz zamieniony w ogródek warzywny na potrzeby
pacjentów i pracowników szpitala. Nawet teraz, po tych latach, kiedy
zamykam oczy, widzę larwy motyli poŜerające liście kapusty w tym
ogródku. Moi bracia zbierali je dla ojca na przynętę. Lekarze i pielę-
gniarki wyraźnie nie byli ekspertami ogrodnictwa.
W całej historii Chin uczeni i mandaryni tradycyjnie zajmowali się
łowieniem ryb, kiedy byli rozczarowani decyzjami cesarza. Łowienie ryb
sugerowało wycofanie się do natury, ucieczkę od politycznej codzienno-
ści. Było to coś w rodzaju symbolu zniechęcenia i odmowy współpracy.
Ojciec rzadko łapał rybę i kiedyś napisał poemat, który zaczynał się
od słów: „Nie po ryby chodzę wędkować”. Ale jego towarzysz od węd-
kowania, jeden z zastępców dyrektora w jego wydziale, zawsze dawał mu
część tego, co złowił. Robił tak dlatego, Ŝe w 1961 roku, podczas głodu,
mama znowu była w ciąŜy, a Chińczycy uwaŜają, Ŝe ryby są bardzo waŜ-
ne dla prawidłowego rozwoju włosów dziecka. Nie chciała kolejnego
dziecka. Poza innymi względami, ona i ojciec byli teraz na pensjach, a to
oznaczało, Ŝe państwo nie zapewni im juŜ mamki ani niańki. Mając na
utrzymaniu czworo dzieci, babcię i część rodziny ojca, nie mieli zbyt
wiele pieniędzy na zbyciu. Spora część pensji ojca szła na zakup ksiąŜek,
zwłaszcza na wielkie tomy klasycznych utworów, których komplet mógł
kosztować tyle, ile wynosiły dwie pensje. Czasem mama trochę gderała,
Ŝe inni ludzie na jego stanowisku zawiadamiają wydawnictwo i dostają
ksiąŜki za darmo, „dla celów związanych z pracą”, ale ojciec chciał pła-
cić sam.
Sterylizacja, antykoncepcja i aborcja były niemal abstrakcją. W 1954
roku komuniści promowali planowanie rodziny i mama odpowiadała za
ten program w swoim okręgu. Była wtedy w zaawansowanej ciąŜy z Xia-
ohei i często zaczynała spotkania od Ŝartobliwej samokrytyki. Ale wkrót-
ce Mao zwrócił się przeciwko kontroli urodzin. Chciał wielkich, potęŜ-
nych Chin, bazujących na licznej populacji. Powiedział, Ŝe jeśli Amery-
kanie zrzucą na Chiny bombę atomową, to Chińczycy szybko wrócą do
swojej poprzedniej liczebności przez reprodukcję. Podzielał takŜe trady-
cyjne wiejskie chińskie podejście do dzieci: im więcej rąk do pracy, tym

257
lepiej. W 1957 roku sam osobiście nazwał znanego profesora Uniwersy-
tetu Pekińskiego prawicowcem za to, Ŝe bronił kontroli urodzin. Potem
planowanie rodziny było juŜ rzadko wspominane.
Kiedy mama była w ciąŜy w 1959 roku, napisała do Partii, prosząc o
pozwolenie na aborcję. Taka była zwykła procedura. Jednym z powo-
dów, dla których Partia powinna wyrazić zgodę, miało być to, Ŝe opera-
cja taka nie była wtedy bezpieczna. Mama napisała, Ŝe jest zajęta pracą
dla rewolucji i Ŝe lepiej będzie słuŜyć ludowi, jeśli nie będzie zajęta ko-
lejnym dzieckiem. Przyznano jej prawo do aborcji, która była potwornie
bolesna, poniewaŜ przeprowadzano ją prymitywną metodą. Kiedy w
1961 roku znowu zaszła w ciąŜę, kolejna aborcja nie wchodziła w grę —
ani w opinii lekarzy, ani mamy, ani Partii, która wymagała co najmniej
trzyletniego odstępu między zabiegami.
Nasza gosposia takŜe była w ciąŜy. Poślubiła poprzedniego słuŜącego
ojca, który teraz pracował w fabryce. Babcia przyrządzała dla nich obu
jajka z soją, które moŜna było dostać na kupony rodziców, a takŜe ryby,
które ojciec dostawał od kolegi.
Gosposia pod koniec 1961 roku urodziła chłopczyka i odeszła załoŜyć
swój własny dom. Gdy jeszcze była z nami, chodziła do kantyny odbierać
nasze jedzenie. Kiedyś ojciec widział, jak idąc ścieŜką, wpychała sobie
do ust kawałek mięsa i Ŝuła łapczywie. Zawrócił, Ŝeby go nie zobaczyła i
nie czuła się zakłopotana. Nie mówił o tym nikomu przez lata, wspo-
mniał dopiero kiedyś, kiedy przemyśliwał nad tym, jak inaczej od marzeń
jego młodości potoczyły się sprawy. Największym jego marzeniem było
to, by ludzie nigdy nie cierpieli głodu.
Gdy gosposia odeszła, rodzina nie mogła sobie pozwolić na następną
z powodu sytuacji Ŝywnościowej. Kobiety ze wsi, które chciały dostać tę
pracę, nie były upowaŜnione do racji Ŝywnościowych. Naszą piątką zaj-
mowała się więc babcia i ciotka.
Mój najmłodszy brat, Xiaofang, urodził się siedemnastego stycznia
1962 roku. Tylko on jeden został wykarmiony przez mamę piersią. Za-
nim się pojawił, mama chciała go gdzieś oddać, ale potem bardzo się do
niego przywiązała i został jej faworytem. Wszyscy się z nim bawiliśmy,
jakby był duŜą zabawką. Wyrósł wśród kochających go osób, co spowo-
dowało, jak sądziła mama, Ŝe wierzył w siebie, był przystępny i łatwo
nawiązywał kontakty. Kiedy był juŜ na tyle duŜy, Ŝeby się bawić zabaw-
kami, ojciec kaŜdej soboty zabierał go do sklepu z zabawkami na naszej

258
ulicy i kupował mu coś nowego. Jeśli zapłakał, niezaleŜnie od tego, co
było powodem, ojciec rzucał wszystko i biegł go pocieszać.

Na początku 1961 roku dziesiątki milionów zmarłych z głodu zmusiły


wreszcie Mao do zmiany polityki gospodarczej. Z ociąganiem przyznał
pragmatycznie nastawionemu prezydentowi Liu i Deng Xiaopingowi
pewną władzę nad wsią. Został równieŜ zmuszony do złoŜenia samokry-
tyki. Było w niej bardzo duŜo uŜalania się nad sobą, a całość brzmiała
tak, jakby musiał dźwigać krzyŜ za wszystkich niekompetentnych urzęd-
ników w całych Chinach. Potem wspaniałomyślnie poinstruował Partię,
Ŝeby „wyciągnęła naukę” ze strasznego doświadczenia, ale nie pozosta-
wił osądowi niŜszych urzędników, co to miałaby być za nauka. Poinfor-
mował ich, Ŝe stracili łączność z ludem i podjęli błędne decyzje, które nie
odzwierciedlały potrzeb zwykłych ludzi. Począwszy od samego Mao,
rozpoczęły się korowody nieustannych samokrytyk, maskujących rze-
czywistą odpowiedzialność, której nikt nie dochodził.
Niemniej sprawy wzięły lepszy obrót. Pragmatycy przeprowadzili se-
rię podstawowych reform. To właśnie w tym kontekście padło stwierdze-
nie Deng Xiaopinga: „NiewaŜne czy kot jest biały, czy czarny, chodzi o
to, Ŝeby łapał myszy”. Nie było juŜ masowej produkcji stali. PołoŜono
kres wyznaczaniu obłąkanych ekonomicznych celów i wprowadzono
realistyczną politykę gospodarczą. Zamknięto kantyny publiczne, a płace
wieśniaków odpowiadały ich pracy. Oddano im z powrotem naleŜący do
ich gospodarstw sprzęt rolniczy i zwierzęta, przedtem skonfiskowane.
Mogli uprawiać prywatnie małe, przyzagrodowe poletka. W przemyśle i
w handlu wprowadzono elementy gospodarki rynkowej i w ciągu kilku
lat gospodarka stanęła na nogi.
Razem z przemianami gospodarczymi nadeszła polityczna liberaliza-
cja. Z byłych właścicieli ziemskich zdjęto odium „wrogów klasowych”.
Zrehabilitowano wielu ludzi napiętnowanych w poprzednich kampaniach
— „kontrrewolucjonistów” z kampanii 1955 roku, „prawicowców” z
1956 roku i „prawicowych oportunistów” z roku 1959. PoniewaŜ mama
w 1959 roku dostała ostrzeŜenie dotyczące jej prawicowych odchyleń, w
roku 1962, tytułem rekompensaty, podniesiono jej stopień słuŜbowy z 17

259
na 16. Panowała większa swoboda artystyczna i literacka, atmosfera była
luźniejsza. Dla mojej mamy i ojca, podobnie jak dla wielu innych, ozna-
czało to, Ŝe reŜim pokazał, iŜ potrafi naprawiać swoje błędy i uczyć się
na nich — i to odbudowało ich zaufanie do systemu.
Kiedy to wszystko się odbywało, Ŝyłam jak w kokonie za wysokimi
ścianami rządowego kompleksu. Nie miałam bezpośredniego kontaktu z
sytuacją w kraju, ale jej echa długo tkwiły w moim nastoletnim Ŝyciu.
13
„Tysiąckrotnie
złote małe cacuszko” —
w kokonie przywilejów
(1958—1965)

Kiedy mama zabrała mnie do szkoły podstawowej, Ŝeby mnie do niej


zapisać, miałam na sobie nowe róŜowe sztruksowe wdzianko i zielone
spodnie z flaneli, a we włosach róŜową kokardę. Poszłyśmy prosto do
gabinetu kierowniczki szkoły, która czekała na nas z kuratorką i jedną z
nauczycielek. Wszystkie się uśmiechały, nazywały mamę z szacunkiem
„dyrektor Xia” i traktowały jak waŜną osobistość. Później dowiedziałam
się, Ŝe szkoła leŜała w departamencie mojej mamy.
Zaproszono mnie na tę rozmowę, bo miałam sześć lat, a normalnie
przyjmowano dzieci siedmioletnie, poniewaŜ brakowało szkół. Ale nawet
mój ojciec nie przejmował się, Ŝe tym razem reguły zostaną złamane.
Oboje, i on, i mama, chcieli, Ŝebym wcześniej poszła do szkoły. Moja
płynna recytacja klasycznych poematów i ładnie kaligrafowane znaki
przekonały szkołę, Ŝe jestem odpowiednio zaawansowana w nauce. Po-
tem, przeszedłszy pomyślnie zwykły test wstępny, zostałam przyjęta jako
specjalny przypadek. Rodzice byli ze mnie bezbrzeŜnie dumni. Wiele
dzieci ich znajomych nie przeszło testu wstępnego w tej szkole.
Wszyscy chcieli umieścić tutaj dzieci, poniewaŜ była to najlepsza
szkoła w Chengdu: „kluczowa” szkoła prowincji. Trudno było się dostać
do „kluczowych” szkół i uniwersytetów. Przyjmowano do nich tylko na
podstawie umiejętności i dzieci z rodzin wysokich urzędników nie miały
Ŝadnych przywilejów.
KaŜdej nowej nauczycielce i nauczycielowi przedstawiano mnie zaw-
sze jako „córkę dyrektora Changa i dyrektorki Xia”.

261
Mama często przyjeŜdŜała na rowerze do szkoły z wizytacją — to na-
leŜało do jej obowiązków. Pewnego dnia nagle zrobiło się zimno i przy-
wiozła mi do szkoły ciepłe, zielone sztruksowe wdzianko z wyhaftowa-
nymi z przodu kwiatkami. Kierowniczka osobiście przyszła do klasy,
Ŝeby mi je wręczyć. Paliłam się ze wstydu, a cała klasa gapiła się na
mnie. Jak większość dzieci, chciałam po prostu naleŜeć do grupy i być
akceptowana przez rówieśników.
Co tydzień odbywały się sprawdziany, a ich wyniki wypisywano na
tablicy. Zawsze byłam u góry listy, i ci, którzy byli niŜej, mieli mi to za
złe. Czasami wylewali swój Ŝal i złość, przezywając mnie: „tysiąckrotnie
złote małe cacuszko” (qianjin xiaojie), kładąc Ŝabę na mój pulpit albo
przywiązując mi końce warkoczy do ławki. Mówili takŜe, Ŝe jestem po-
zbawiona „kolektywnego ducha” i Ŝe patrzę na innych z góry. Ale ja
wiedziałam, Ŝe po prostu potrzebuję niezaleŜności.
Rozkład zajęć był taki sam jak w szkołach zachodnich — poza okre-
sem, kiedy wytapialiśmy stal. Nie było propagandy politycznej, za to
mieliśmy bardzo duŜo zajęć sportowych: bieganie, skok wzwyŜ, skok w
dal i oprócz tego przymusowo gimnastykę i pływanie. I jeszcze jakiś
wybrany sport po zajęciach w szkole — ja zostałam wytypowana do teni-
sa. Z początku ojcu nie podobała się myśl, Ŝe miałabym zostać sport-
smenką, co było celem szkolenia, ale trenerka tenisa, prześliczna młoda
kobieta, przyszła się z nim zobaczyć, ubrana w gimnastyczne szorty.
Wśród innych dziedzin, którymi ojciec się słuŜbowo zajmował, sport
takŜe wchodził w jego kompetencje. Trenerka obdarzyła go czarującym
uśmiechem i powiedziała, Ŝe tenis, najbardziej elegancki ze sportów, nie
jest zbyt popularny w Chinach, więc dobrze będzie, jeśli jego córka „da
przykład” — jak to ujęła — narodowi. Ojciec musiał się zgodzić.
Uwielbiałam moich nauczycieli. Byli wspaniali i potrafili wykładać
swoje przedmioty tak, Ŝe stawały się fascynujące. Pamiętam nauczyciela
nauk przyrodniczych i ścisłych, pana Dali, który wyjaśnił nam, na czym
polega umieszczenie satelity na orbicie (Rosjanie wystrzelili właśnie
wtedy swój pierwszy sputnik) i omówił moŜliwość odwiedzenia innych
planet. Na jego lekcjach nawet najbardziej rozrabiający chłopcy siedzieli
jak przyrośnięci do ławek. Podsłuchałam, jak uczniowie mówili, Ŝe to
prawicowiec, ale nikt z nas nie wiedział, co to znaczy, i nie robiło to nam
Ŝadnej róŜnicy.

262
DuŜo później mama powiedziała mi, Ŝe pan Dali był autorem fanta-
stycznonaukowych ksiąŜek dla dzieci, a napiętnowano go jako prawi-
cowca w 1957 roku, bo napisał artykuł o myszach, które kradną jedzenie
i porastają w sadło, co zostało uznane za aluzyjny atak na urzędników
partyjnych. Zakazano mu pisania i właśnie miał zostać zesłany na wieś,
kiedy mama zdołała jakoś uzyskać zgodę na przeniesienie go do tej szko-
ły. Niewielu urzędników partyjnych było dość odwaŜnych, Ŝeby reko-
mendować prawicowca.
Mamie jednak starczyło odwagi i to był prawdziwy powód, dla które-
go odpowiadała za tę szkołę. Zgodnie z połoŜeniem, szkoła powinna
przypadać Zachodniemu Okręgowi w Chengdu. Władze przyznały ją
okręgowi mamy, poniewaŜ chciały mieć najlepszych nauczycieli, nawet
ze „złym pochodzeniem”, a szef Wydziału Spraw Publicznych Zachod-
niego Okręgu nie ośmieliłby się zatrudnić takich ludzi. Opiekę naukową
nad szkołą sprawowała kobieta, której mąŜ był oficerem Kuomintangu i
siedział w obozie pracy. Normalnie ktoś taki nie mógłby zajmować po-
dobnego stanowiska, jednak mama nie zgadzała się na przeniesienie tych
nauczycieli i nawet przyznała im honorowe stopnie. Jej przełoŜeni to
aprobowali, ale chcieli, Ŝeby sama odpowiadała za tak niekonwencjonal-
ne poczynania. Podjęła to ryzyko. Z domniemaną protekcją, jaką dawała
jej pozycja ojca, czuła się pewniej niŜ jej koledzy.

W 1962 roku poproszono ojca, Ŝeby przeniósł swoje dzieci do nowej


szkoły, tuŜ obok kompleksu, w którym mieszkaliśmy. Nazywała się „Pla-
tan” od platanów, między którymi biegła prowadząca do niej aleją. Szko-
ła została załoŜona przez Zachodni Okręg z wyraźną intencją zrobienia z
niej szkoły „kluczowej”, poniewaŜ nie było tam takiej szkoły. Z innych
szkół tego okręgu przeniesiono tu dobrych nauczycieli i wkrótce szkoła
zyskała reputację „arystokratycznej” — dla dzieci waŜnych osób z zarzą-
du prowincji.
Zanim powstał „Platan”, była tu szkoła z internatem dla dzieci ofice-
rów z całego Chengdu i rzadko się zdarzało, Ŝeby jakiś cywilny wyŜszy
urzędnik posłał tam swoje dzieci. Poziom nauczania był niski, za to miała
opinię snobistycznej, bo młodzieŜ rywalizowała ze sobą, licytując się
stanowiskami rodziców. Słyszało się tam często: „Mój ojciec jest dowódcą

263
dywizji, a twój dowodzi tylko brygadą!”. W weekendy stały przed szkołą
sznury samochodów z niańkami, ochroniarzami i szoferami, którzy zabie-
rali uczniów do domów. Wielu ludzi uwaŜało, Ŝe taka atmosfera jest
szkodliwa dla młodych. Moi rodzice równieŜ zawsze mieli do niej awer-
sję.
„Platan” nie został zaplanowany jako szkoła ekskluzywna i po spo-
tkaniu z kierowniczką i kilkoma nauczycielami moi rodzice uznali, Ŝe
odpowiada wysokim standardom moralnym i dyscyplinarnym. W klasie
było tylko dwudziestu pięciu uczniów. Nawet w mojej poprzedniej szkole
było nas w klasie pięćdziesięcioro. Niemniej, zakładając „Platan”, myśla-
no przecieŜ przede wszystkim o wysokich urzędnikach, którzy mieszkali
tuŜ obok. Mój świeŜo nawrócony na łagodniejsze wyznanie ojciec prze-
oczył ten fakt.
Większość moich kolegów klasowych była dziećmi urzędników za-
rządu prowincji. Niektórzy mieszkali w naszym kompleksie. Poza szkołą
ten kompleks stanowił cały mój świat. Były tu pełne kwiatów i rzadkich
roślin ogrody, w których rosły palmy, oleandry, magnolie, sizal, kamelie,
róŜe, hibiskusy, a nawet para rzadkich chińskich osik — które, zwrócone
do siebie, splatały się gałęziami jak kochankowie. Były bardzo wraŜliwe.
Jeśli podrapało się korę jednego z drzew, oba zaczynały się trząść, a ich
liście drŜały. W lecie, podczas przerwy na drugie śniadanie, siadałam
przy kamiennym stole w kształcie bębna, pod altaną porosłą wistarią,
opierałam łokcie o kamienny blat i czytałam ksiąŜki albo grałam w sza-
chy. Wokół wybuchały jaskrawe kolory, a niedaleko rosła palma kokoso-
wa, strzelająca wysoko w niebo. Najbardziej jednak lubiłam mocno
pachnący jaśmin, który takŜe się piął po kratkach altany. Gdy kwitł, mój
pokój wypełniał się jego zapachem. Uwielbiałam siedzieć w oknie, pa-
trzeć na niego i wdychać rozkoszny zapach.
Kiedy wprowadziliśmy się do tego kompleksu, na początku zajmowa-
liśmy zachwycający parterowy domek z własnym dziedzińcem. Był w
tradycyjnym chińskim stylu, bez Ŝadnych udogodnień: nie było bieŜącej
wody ani spłukiwanej toalety, ani ceramicznej wanny. W 1962 roku w
kącie kompleksu wybudowano mieszkania z tymi wszystkimi urządze-
niami i mojej rodzinie przyznano jedno z nich. Zanim się wprowadzili-
śmy, zwiedziłam tę krainę cudów i obejrzałam wszystkie te przyciski i
kurki, szafki z lustrami wiszące na ścianach i spłukiwaną toaletę.

264
Przeciągnęłam ręką po białych, lśniących płytkach na ścianie w łazience.
Były w dotyku miłe i chłodne.
W kompleksie stanął więc blok z trzynastoma mieszkaniami. Cztery
były przeznaczone dla dyrektorów wydziałów, reszta dla kierowników
biur. Nasze mieszkanie zajmowało całe piętro, podczas gdy mieszkania
rodzin kierowników biur zajmowały po pół piętra. Pokoje w naszym
mieszkaniu teŜ były większe. W wewnętrznych oknach mieliśmy moski-
tiery, których u nich nie było, i mieliśmy po dwie łazienki, a oni tylko
jedną. NiŜsi urzędnicy zajmowali mieszkania w mniejszym kompleksie
po drugiej stronie ulicy i wyposaŜenie ich mieszkań było znacznie
skromniejsze. Kilku sekretarzy Partii, którzy naleŜeli do ścisłego kie-
rownictwa zarządu prowincji, miało swoje własne kompleksy mieszkal-
ne wewnątrz naszego. Owe święte przybytki leŜały za ogrodzeniem z
dwoma bramami, z których kaŜda była pilnowana całą dobę przez uzbro-
jonego wartownika i tylko personel ze specjalnymi pozwoleniami mógł
wchodzić do środka. Wewnątrz ogrodzenia leŜały dwa osobne dwupię-
trowe domy, kaŜdy dla jednego sekretarza Partii. Na schodach pierwsze-
go sekretarza stał zawsze uzbrojony wartownik. Dorastałam uwaŜając, Ŝe
hierarchia i przywileje są oczywiste.
Dorośli pracujący w głównym kompleksie musieli pokazywać prze-
pustki, kiedy wchodzili przez bramę wejściową. Dzieci nie miały przepu-
stek, ale straŜnicy nas poznawali. Sprawy się komplikowały, gdy przy-
chodzili goście. Musieli wypełnić formularz, potem portier dzwonił do
naszego mieszkania i ktoś musiał pójść do bramy wejściowej odebrać
gościa. Obsługa kompleksu niechętnie widziała inne dzieci. Powiedzieli,
Ŝe nie chcą bałaganu na terenie. To nas zniechęcało do zapraszania przy-
jaciół do domu i przez cztery lata spędzone w „kluczowej” szkole zapro-
siłam swoje przyjaciółki moŜe kilka razy.
Zresztą w ogóle rzadko wychodziłam z kompleksu — nie licząc szko-
ły. Kilka razy byłam z babcią w sklepie, ale właściwie nigdy nie czułam
potrzeby, Ŝeby cokolwiek kupować. Zakupy były dla mnie czymś obcym
i rodzice dawali mi kieszonkowe tylko przy wyjątkowych okazjach. Na-
sza kantyna była nie gorsza od restauracji i dawano w niej pyszne jedze-
nie. Wyjąwszy okres głodu, zawsze było do wyboru siedem albo osiem
dań. Kucharze byli starannie dobrani i wszyscy mieli „pierwszy” albo
„specjalny” stopień, a kuchmistrze mieli stopnie honorowe, jak nauczy-
ciele. W domu zawsze były słodycze i owoce. Nie pragnęłam niczego

265
więcej — z wyjątkiem lodów. Kiedyś, gdy dostałam kieszonkowe, zja-
dłam dwadzieścia sześć porcji lodów.
śycie w kompleksie było samowystarczalne. Były tam sklepy, fryzje-
rzy, kina, sala balowa, zakład hydrauliczny i inŜynieryjny. Bardzo popu-
larne były dansingi. W weekendy odbywały się zabawy dla róŜnych kate-
gorii pracowników zarządu prowincji. Dawna sala balowa oficerów armii
Stanów Zjednoczonych słuŜyła rodzinom urzędników powyŜej stanowi-
ska kierownika biura. Grała tam orkiestra i występowali aktorzy i aktorki
z Zespołu Tańca i Pieśni Prowincji Sichuan — aby atmosfera była jesz-
cze barwniejsza i bardziej elegancka. Niektóre aktorki przychodziły do
nas do mieszkania na pogaduszki z rodzicami i czasem zabierały mnie na
przechadzkę. Byłam niesłychanie dumna z tego, Ŝe mogę się pokazać w
ich towarzystwie, jako Ŝe aktorzy i aktorki cieszyli się w Chinach ogrom-
nym uznaniem. Mieli specjalny status — wolno im się było bardziej ko-
lorowo i modnie ubierać, a nawet miewać romanse. PoniewaŜ zespołem
zajmował się wydział ojca, właśnie on był ich szefem. Ale aktorzy śmiało
sobie z nim poczynali i nie ustępowali mu tak łatwo jak inni. Przekoma-
rzali się z nim i nazywali gp „gwiazdą parkietu”. Ojciec uśmiechał się i
wyglądał na onieśmielonego. Rzeczywiście był dobrym tancerzem i lubił
tańczyć. Mama nie była w tym dobra — nie łapała rytmu, nie lubiła tego.
Podczas przerw między tańcami pozwalano dzieciom wchodzić na par-
kiet, jedno ciągnęło drugie za ręce i uprawialiśmy coś w rodzaju „parkie-
towych nart noŜnych”. Panująca wokół atmosfera, rozgrzane powietrze,
perfumy, wspaniale ubrane damy i promieniejący panowie tworzyli cza-
rodziejski świat marzeń.
W kaŜdą sobotę wieczorem wyświetlano filmy. W 1962 roku, w at-
mosferze większej swobody politycznej, pokazywano nawet jakieś filmy
z Hongkongu, przewaŜnie romanse. MoŜna jednak było dzięki nim rzucić
okiem na szeroki świat. Były takŜe oczywiście krzepiące serca filmy o
rewolucji. Projekcje odbywały się w dwóch róŜnych miejscach, zaleŜnie
od statusu widzów. Elita zbierała się w sali z wygodnymi, szerokimi fote-
lami. Pozostali oglądali filmy w mniejszym kompleksie, w duŜym audy-
torium, które często bywało zatłoczone do granic moŜliwości. Poszłam
tam kiedyś, bo pokazywano film, który bardzo chciałam zobaczyć.
Wszystkie miejsca zajęto na długo przed projekcją. Spóźnialscy musieli
przynieść ze sobą coś do siedzenia albo stali. Jeśli ktoś znalazł się z tyłu,
musiał wejść na krzesło, Ŝeby cokolwiek zobaczyć. Nie wiedziałam, Ŝe to

266
tak będzie wyglądało, i nie przyniosłam ze sobą krzesła. Stałam z tyłu, w
ścisku, i nie widziałam prawie nic. ZauwaŜyłam naszego kucharza, który
stał na krótkiej ławeczce, na której mogłyby zmieścić się dwie osoby.
Kiedy zobaczył mnie w tym tłoku, zaproponował, Ŝebym stanęła koło
niego. Ławeczka była bardzo wąska i strasznie niestabilna. Ludzie popy-
chali ją i wkrótce ktoś mnie zepchnął. Spadłam dość fatalnie i rozcięłam
sobie o krawędź ławki brew. Mam tę bliznę do dziś.
W sali dla elity wyświetlano filmy, których nie pokazywano nigdzie
poza tym, nawet w audytorium. Były to filmy „informacyjne”, przewaŜ-
nie kawałki wycięte z zachodnich filmów. Właśnie na nich po raz pierw-
szy zobaczyłam minispódniczki — i zespół The Beatles. Pamiętam jakiś
film z podglądaczem na plaŜy: kobieta, którą podglądał, wylała na niego
wiadro wody. Jakiś inny wyciąg z filmu dokumentalnego pokazywał
malarza, który pozwalał szympansowi polewać atramentem papier, i pia-
nistę, który grał, uderzając tyłkiem w klawiaturę.
Sądzę, Ŝe filmy wybierano tak, Ŝeby zademonstrować dekadencję Za-
chodu. Były przeznaczone tylko dla najwyŜszych partyjnych urzędników,
ale nawet im odmawiano dostępu do szerszej informacji na temat Zacho-
du. Czasami w mniejszej sali kinowej pokazywano całe zachodnie filmy,
jednak wtedy nie wolno było zabierać dzieci. Byłam strasznie ciekawa
tych filmów i błagałam rodziców, Ŝeby mnie zabrali. Zgodzili się kilka
razy. Wtedy juŜ ojciec był wobec nas zupełnie łagodny. Przy drzwiach
stał straŜnik, ale poniewaŜ byłam z rodzicami, zgodził się mnie wpuścić.
Nie były to filmy na mój wiek. Jeden z nich opowiadał o amerykańskim
pilocie, który oszalał po spuszczeniu bomby atomowej na Japonię. Inny
był czarno-białym filmem fabularnym. W jednej ze scen przywódca
związków zawodowych został wepchnięty przez dwóch drabów do sa-
mochodu, z kącika ust ciekła mu krew. Byłam przeraŜona. Pierwszy raz
widziałam w kinie akt przemocy (kary cielesne w szkołach zostały zaka-
zane przez komunistów), i to w dodatku z lejącą się krwią. Chińskie fil-
my w tym czasie były bardzo łagodne, sentymentalne i krzepiące; jeśli
były sceny z aluzjami do przemocy, to były one stylizowane, jak w chiń-
skiej operze.
Byłam zaskoczona tym, jak ubierają się robotnicy na Zachodzie — w
schludne garnitury, które nawet nie są łatane — był to obraz bardzo da-
leki od mojego wyobraŜenia o uciskanych w krajach kapitalistycznych

267
masach. Po filmie spytałam o to mamę, a ona powiedziała coś na temat
„róŜnych standardów Ŝycia”. Nie rozumiałam, co ma na myśli, i pytanie
pozostało bez odpowiedzi.
Jako dziecko sądziłam, Ŝe Zachód to jeden wielki obraz nędzy i nie-
szczęścia, coś w rodzaju świata odmalowanego w Dziewczynce z zapał-
kami Hansa Christiana Andersena. Kiedy byłam w przedszkolu z interna-
tem i nie chciałam dokończyć jedzenia, wychowawczyni mówiła: „Po-
myśl o głodujących dzieciach z kapitalistycznych krajów!”. W szkole,
gdy próbowano nas zachęcić do intensywniejszej nauki, nauczyciele mó-
wili: „Macie szczęście, Ŝe chodzicie do szkoły i moŜecie czytać ksiąŜki.
W krajach kapitalistycznych dzieci muszą pracować, Ŝeby pomóc utrzy-
mać swoje głodujące rodziny”. Często, kiedy dorośli chcieli, Ŝebyśmy
coś zaakceptowali, mówili nam, Ŝe dzieci na Zachodzie tego nie mają,
choć chciałyby mieć, i dlatego powinniśmy doceniać swój szczęśliwy los.
Zaczęłam automatycznie myśleć w taki sposób. Gdy kiedyś zobaczyłam
koleŜankę z klasy w nowym płaszczyku przeciwdeszczowym z przejrzy-
stego róŜowego plastiku, jakiego nigdy przedtem nie widziałam, pomyś-
lałam, Ŝe miło by było zamienić na taki moją starą parasolkę z woskowa-
nego papieru. Ale natychmiast skarciłam siebie za te „burŜuazyjne” pra-
gnienia i zapisałam w dzienniczku: „Pomyśl o dzieciach z krajów kapita-
listycznych — nie mogą nawet marzyć o takiej parasolce!”.
W moim wyobraŜeniu obcokrajowcy byli przeraŜający. Wszyscy
Chińczycy mają czarne włosy i brązowe oczy, więc innego koloru włosy
i oczy są dla nich dziwne. Moje wyobraŜenie cudzoziemca pokrywało się
z powszechnie funkcjonującym wyobraŜeniem: męŜczyzna z rudymi,
potarganymi włosami, o dziwnym kolorze oczu, z bardzo długim nosem,
pijany i zataczający się albo wlewający sobie w gardło coca-colę prosto z
butelki, z nogami rozwalonymi w wyjątkowo nieelegancki sposób. Co
chwila mówili „hello” z dziwną intonacją — przez długi czas myślałam,
Ŝe to przekleństwo. Kiedy chłopcy bawili się w „wojnę partyzancką”, co
było odpowiednikiem zabawy w Indian i kowboi, ci, którzy byli „źli”,
mieli do nosa przylepione kolce i w kółko powtarzali „hello”.
W trzeciej klasie, gdy miałam dziewięć lat, moje koleŜanki i ja posta-
nowiłyśmy udekorować klasę roślinami. Jedna z dziewczynek powiedziała,
Ŝe mogłaby przynieść jakieś niezwykłe kwiaty z ogrodu, którym zajmował

268
się jej ojciec przy katolickim kościele na ulicy Bezpiecznego Mostu.
Przedtem był tam przykościelny sierociniec, ale został zamknięty., Ko-
ściół funkcjonował, jednak pod kontrolą państwa, które zmusiło katoli-
ków do zerwania z Watykanem i przyłączenia się do „patriotycznych
organizacji”. Moje wyobraŜenie o Kościele było podszyte poczuciem
tajemniczości i grozy z powodu propagandy na temat religii, z jaką się
stykałam. Po raz pierwszy pojęcie gwałtu spotkałam w jakiejś powieści,
w której gwałt popełnił ksiądz. Poza tym księŜa byli zawsze imperiali-
stycznymi szpiegami i złymi ludźmi, którzy na dzieciach z sierocińców
dokonywali eksperymentów medycznych.
Codziennie w drodze do szkoły mijałam wylot wysadzanej drzewami
ulicy Bezpiecznego Mostu i widziałam sylwetkę kościoła. Na moje chiń-
skie oko miał on dziwnie obcego kształtu kolumny: były z marmuru, w
stylu greckim, podczas gdy chińskie kolumny zawsze były z drzewa i
zawsze malowane. Miałam wielką ochotę zajrzeć do środka i spytałam
koleŜankę, która mieszkała przy kościele, czy mogłabym pójść do niej do
domu, ale odpowiedziała, Ŝe ojciec nie chce, Ŝeby przyprowadzała gości.
To jeszcze bardziej dodało sprawie tajemniczości. Kiedy więc ta dziew-
czynka powiedziała, Ŝe moŜe przynieść jakieś rośliny z kościelnego
ogrodu, wyrwałam się na ochotnika, Ŝe jej pomogę.
Gdy zbliŜyłyśmy się do bramy kościoła, byłam tak spięta, Ŝe serce mi
prawie zamarło. Wydawało mi się, Ŝe to najbardziej imponująca brama,
jaką widziałam w Ŝyciu. KoleŜanka wspięła się na palce i zadzwoniła
metalowym dzwonkiem. W bramie otworzyły się małe drzwi i ukazał się
pomarszczony staruszek, zgięty prawie we dwoje. Wyglądał jak wiedźma
z ilustracji do bajek. Nie widziałam wyraźnie jego twarzy, ale wyobrazi-
łam sobie, Ŝe ma haczykowaty nos i kapelusz ze szpicem i za chwilę
wskoczy na miotłę i uleci w górę. Fakt, Ŝe był innej płci, niŜ bywają
wiedźmy, w ogóle mi nie przeszkadzał. Nie patrząc na niego, szybko
przeszłam przez drzwi i od razu na środku nieduŜego, schludnego dzie-
dzińca ukazał się przede mną mały ogród. Byłam tak zdenerwowana, Ŝe
nie byłam w stanie zauwaŜyć, co tam właściwie rosło. Zarejestrowałam
tylko kształty i kolory oraz małą fontannę bijącą pośrodku ogródka skal-
nego. KoleŜanka wzięła mnie za rękę i poprowadziła wzdłuŜ arkad okrą-
Ŝających dziedziniec. W miejscu najbardziej oddalonym od bramy

269
otworzyła jakieś drzwi i powiedziała, Ŝe to tutaj ksiądz ma kazania. Ka-
zania! Natknęłam się na to słowo w ksiąŜce, w której ksiądz, uŜywając
tych „kazań”, przekazywał sekrety państwowe imperialistycznym szpie-
gom. Spięłam się jeszcze bardziej, kiedy przekraczałam próg duŜego,
mrocznego pomieszczenia, które wyglądało jak hall; przez chwilę nicze-
go nie widziałam. Potem zobaczyłam figurę w końcu tego hallu. Było to
moje pierwsze spotkanie z krucyfiksem. Kiedy podeszłam bliŜej, wyda-
wało mi się, Ŝe postać na krzyŜu wisi nade mną, ogromna i przygniatają-
ca. Ta postać, wyraz jej twarzy i krew bardzo mnie przeraziły. Odwróci-
łam się i ruszyłam przed siebie. Na zewnątrz prawie wpadłam na jakiegoś
męŜczyznę w czarnej sukni. Rozpostarł ramiona, Ŝeby mnie osadzić w
miejscu, ale ja pomyślałam, Ŝe próbuje mnie złapać, więc odskoczyłam i
uciekłam. Gdzieś za mną zaskrzypiały cięŜkie drzwi i zapadła przeraź-
liwa cisza, którą zakłócało tylko szemranie fontanny. Otworzyłam drzwi
w bramie i nie zatrzymując się, biegłam aŜ do końca ulicy. Serce mi wali-
ło i kręciło mi się w głowie.

W odróŜnieniu ode mnie mój brat Jinming, o rok młodszy, miał od


dzieciństwa bardzo niezaleŜny umysł. Uwielbiał naukę i czytał róŜne
popularnonaukowe magazyny. W nich takŜe spotykało się nieuniknioną
dawkę propagandy, ale donosiły o postępie technicznym i naukowym
Zachodu, a to na Jinmingu robiło ogromne wraŜenie. Był zafascynowany
fotografiami laserów, poduszkowców, helikopterów, urządzeń elektro-
nicznych i samochodów, jakie znajdował w tych publikacjach. Poza fil-
mami „informacyjnymi” dawały dodatkową moŜliwość rzucenia okiem
na rzeczywistość Zachodu. Jinming podejrzewał, Ŝe szkoła, media i doro-
śli nie zasługują na zaufanie, kiedy twierdzą, Ŝe Zachód jest piekłem, a
Chiny rajem.
Szczególnie Stany Zjednoczone działały na jego wyobraźnię — jako
kraj najwyŜej rozwiniętej techniki. Pewnego dnia, kiedy miał jedenaście
lat, przy obiedzie w ekscytujący sposób opisywał nowe amerykańskie
odkrycia dotyczące laserów, a potem zwrócił się do ojca i oświadczył, Ŝe
podziwia Stany Zjednoczone. Ojciec zupełnie stracił kontenans, nie wie-
dział, co odpowiedzieć, i wyglądał na powaŜnie zmartwionego. Potem
pogłaskał Jinminga po głowie i powiedział do matki: „Co moŜemy zro-
bić? Dziecko nam rośnie na prawicowca!”.

270
Do dwunastego roku Ŝycia Jinming dokonał wielu „wynalazków”,
wzorując się na ilustracjach w popularnonaukowych ksiąŜkach dla dzieci.
Był wśród nich teleskop, którym usiłował obserwować kometę Halleya, i
mikroskop, do którego, uŜył szkła ze stłuczonej Ŝarówki. Kiedyś udosko-
nalał strzelbę, która strzelała małymi kamykami i orzechami. Chciał jed-
nak mieć odpowiedni efekt dźwiękowy, poprosił więc kolegę ze swojej
klasy, którego ojciec był oficerem, Ŝeby znalazł dla niego puste łuski po
nabojach. Kolega wziął naboje, zdjął końcówki i wysypał z nich proch, a
potem dał Jinmingowi, nie zdając sobie sprawy, Ŝe zostały w nich spłon-
ki. Jinming wypełnił te naboje pociętymi w paski pustymi tubami od
pasty do zębów, a potem szczypcami umieścił je w ogniu, pod fajerką, na
której stał czajnik. Nagle rozległ się potęŜny wybuch i w dnie czajnika
wyrwało sporą dziurę. Wszyscy przybiegli zobaczyć, co się stało. Jin-
ming był przeraŜony. Nie z powodu eksplozji, ale z powodu ojca, który
potrafił być bardzo groźny.
Jednak ojciec nie uderzył Jinminga ani go nawet nie zbeształ. Spoglą-
dał na niego cięŜko przez chwilę, stwierdził, Ŝe i tak juŜ jest dość prze-
straszony, i poszedł się przejść. Jinming doznał takiej ulgi, Ŝe o mało nie
podskakiwał z radości. Po spacerze ojciec powiedział, Ŝe nie będzie wię-
cej eksperymentów bez nadzoru kogoś z dorosłych. Ale to postanowienie
długo się nie utrzymało i po jakimś czasie Jinming wrócił do poprzednich
praktyk.
Pomagałam mu kilka razy. Kiedyś robiliśmy pulweryzator napędzany
wodą z kranu, kruszący kredę na miał. Oczywiście Jinming był inicjato-
rem i mózgiem całego przedsięwzięcia. Moje zainteresowanie nigdy nie
trwało specjalnie długo.
Jinming chodził do tej samej „kluczowej” szkoły, do której ja chodzi-
łam. Pan Dali, nauczyciel wiedzy ścisłej, napiętnowany jako prawico-
wiec, uczył takŜe jego i odegrał ogromnie waŜną rolę, otwierając przed
moim bratem świat wiedzy. Jinming był mu głęboko wdzięczny przez
całe Ŝycie.
Mój drugi brat, Xiaohei, urodzony w 1954 roku, był faworytem babci,
ale mama i ojciec nie bardzo się nim interesowali. Jednym z powodów
było to, Ŝe uwaŜali, iŜ otrzymuje dość uczucia od babci. Czując, Ŝe nie
jest w łaskach, Xiaohei zamykał się przed rodzicami, co ich irytowało,
zwłaszcza ojca, który nie znosił tego, co uwaŜał za mało otwarte reakcje.

271
Czasem tak się złościł na Xiaohei, Ŝe go bił. Potem oczywiście tego
Ŝałował, głaskał go i mówił, jak mu przykro, Ŝe stracił panowanie nad
sobą. Babcia często kłóciła się z ojcem z powodu Xiaohei. Ojciec zarzu-
cał jej, Ŝe go psuje. Było to stałą przyczyną napięć między nimi. Babcia
oczywiście przywiązywała się do Xiaohei coraz bardziej i coraz bardziej
go psuła.
Moi rodzice uwaŜali, Ŝe tylko synów naleŜy besztać lub czasem nawet
uderzyć — ale nigdy córki. Moja siostra została uderzona dwa razy, raz
kiedy miała pięć lat. Upierała się, Ŝe będzie jadła słodycze przed posił-
kiem, i kiedy miała jeść śniadanie, zaczęła narzekać, Ŝe nie czuje Ŝadne-
go smaku, bo się zasłodziła. Ojciec powiedział jej, Ŝe wobec tego ma to,
czego chciała. Xiaohong poczuła się tym obraŜona i cisnęła swoje pa-
łeczki przez cały pokój. Ojciec ją pacnął po rękach, a ona wtedy złapała
miotełkę do odkurzania. Wyjął jej to z ręki i odrzucił, ale ona capnęła
miotłę i zamierzyła się na niego. Po tej utarczce ojciec zamknął ją w na-
szym pokoju, powtarzając: „Ale zepsuta, ale zepsuta!”. Nie dostała wtedy
obiadu.
Xiaohong jako dziecko była dość uparta. Z jakichś powodów w ogóle
nie chciała oglądać filmów i sztuk ani podróŜować. Było teŜ bardzo wiele
rzeczy, których nie cierpiała jeść; podnosiła wrzask, kiedy próbowano
dać jej mleko, wołowinę albo mięso jagnięcia. Gdy byłam dzieckiem,
często brałam z niej przykład i ominęło mnie wiele filmów i smacznego
jedzenia.
Bardzo róŜniłam się od niej charakterem i ludzie mówili, Ŝe jestem
rozsądna i wraŜliwa (dongshi), zanim jeszcze weszłam w okres dojrze-
wania. Rodzice nigdy mnie nie tknęli ani nie powiedzieli mi złego słowa.
Jeśli juŜ zdarzała im się krytyka, formułowali ją bardzo ostroŜnie, jakbym
była dorosłą osobą, z której wraŜliwością trzeba się liczyć. Bardzo mnie
kochali, szczególnie ojciec, który zawsze po kolacji zabierał mnie na
spacer, a często takŜe z wizytą do swoich znajomych. Większość jego
bliskich przyjaciół była weteranami rewolucji; byli inteligentni i zdolni,
ale prawie wszyscy z nich mieli w przeszłości coś, co z punktu widzenia
Partii było podejrzane, dlatego teŜ wszyscy zajmowali niewysokie stano-
wiska. Jeden z przyjaciół ojca naleŜał do tego odłamu Czerwonej Armii,
którym dowodził rywal Mao, Zhang Guotao. Inny uchodził za donŜuana
— jego Ŝona, urzędniczka partyjna, której ojciec zawsze unikał, była
nieznośnie sztywna i surowa. Bardzo lubiłam te zebrania dorosłych, ale
najbardziej lubiłam być sama i czytać — spędzałam tak całe wakacje
szkolne, czytając i gryząc końce warkoczy.

272
Oprócz literatury pięknej i przystępnej dla mnie klasycznej poezji lu-
biłam czytać fantastykę naukową i powieści przygodowe. Pamiętam
pewną ksiąŜkę o człowieku, który spędził, jak mu się wydawało, kilka
dni na innej planecie, a kiedy wrócił na ziemię, był wiek XXI, ludzie jedli
jedzenie w kapsułkach, podróŜowali poduszkowcami, mieli wideotelefo-
ny — wszystko się zmieniło. Bardzo chciałam Ŝyć w XXI wieku i mieć
do dyspozycji wszystkie te fantastyczne gadŜety.
Spędziłam dzieciństwo, spiesząc się do przyszłości, chcąc juŜ być do-
rosła i ciągle marząc o tym, co zrobię, kiedy będę starsza. Od kiedy po-
trafiłam czytać i pisać, od ksiąŜek z obrazkami wolałam ksiąŜki, w któ-
rych była konkretna treść. Byłam niecierpliwa takŜe pod innymi wzglę-
dami: gdy miałam cukierka, nie ssałam go, ale gryzłam i Ŝułam. Nawet
jeśli to były pastylki przeciwkaszlowe.
Ja i moje rodzeństwo byliśmy w doskonałych stosunkach ze sobą. Za-
zwyczaj chłopcy i dziewczynki rzadko bawią się razem, ale my byliśmy
dobrymi przyjaciółmi. Nie byliśmy zazdrośni, rzadko rywalizowaliśmy i
rzadko się kłóciliśmy. Kiedy siostra widziała, Ŝe płaczę, sama wybuchała
płaczem. Zawsze się zgadzała z pochwałami pod moim adresem. Te do-
bre stosunki między nami były szeroko komentowane i rodzice innych
dzieci pytali naszych rodziców, jak to osiągnęli.
I rodzice, i babcia starali się tworzyć pełną miłości rodzinną atmosfe-
rę. Między rodzicami widywaliśmy tylko dobre uczucia, nigdy kłótni.
Mama nigdy nie okazywała przy nas, Ŝe czasem bywa rozczarowana
ojcem. Po okresie głodu rodzice, podobnie jak inni urzędnicy, nie byli juŜ
tak bez reszty oddani swojej pracy jak w latach pięćdziesiątych. śycie
rodzinne zajęło więcej miejsca i nie było juŜ oceniane jako wyraz nielo-
jalności wobec Partii. Ojciec, teraz juŜ po czterdziestce, złagodniał i psy-
chicznie zbliŜył się do mamy. Spędzali więcej czasu razem i w miarę jak
dorastałam, dostrzegałam coraz więcej przejawów łączącej ich miłości.
Pewnego razu słyszałam, jak ojciec powtarzał mamie komplement,
wypowiedziany pod jej adresem przez jednego z jego kolegów, którego
Ŝona miała opinię piękności. „Mamy obaj szczęście, bo nasze Ŝony są tak
niezwykłe — powiedział do ojca. — Popatrz tylko dookoła: zawsze się
wyróŜniają”. Ojciec promieniał, powtarzając to mamie z powściągliwym
zachwytem. „Uśmiechnąłem się grzecznie, oczywiście — powiedział —

273
ale pomyślałem: czemu porównujesz swoją Ŝonę z moją? Moja Ŝona jest
klasą sama dla siebie!”.
Kiedyś ojciec wyjechał na trzytygodniową wycieczkę zorganizowaną
dla dyrektorów Wydziałów Spraw Publicznych — mieli zwiedzić
wszystkie chińskie prowincje, objechać cały kraj. W całej karierze ojca
tylko raz zaproponowano mu coś takiego i było to nadzwyczajną okazją.
Wszystkich traktowano jak waŜne osobistości, był nawet z nimi reporter,
który miał uwieczniać ciekawsze momenty tej wycieczki. Ale ojciec się
niepokoił o nas. W trzecim tygodniu podróŜy, kiedy dojechali do Szang-
haju, tak tęsknił za domem, Ŝe powiedział, iŜ źle się czuje, i poleciał z
powrotem do Chengdu. Potem mama nazywała go „starym głuptasem”.
„Dom przecieŜ by nie odfrunął, a ja bym nie zniknęła. Nie wtedy, w kaŜ-
dym razie. Straciłeś taką okazję!”. Jednak zawsze kiedy to mówiła, mia-
łam wraŜenie, Ŝe „głupia tęsknota za domem” ojca sprawiła jej przyjem-
ność.
W swoich stosunkach z dziećmi rodzice skupiali się na dwóch spra-
wach. Pierwszą było nasze wykształcenie. NiezaleŜnie od tego, jak bar-
dzo byli zajęci pracą, zawsze znajdowali czas na odrobienie z nami lekcji.
Zawsze byli w kontakcie z naszymi nauczycielami i wpoili nam przeko-
nanie, Ŝe najwaŜniejszym celem w Ŝyciu jest wykształcenie. Po okresie
głodu jeszcze bardziej angaŜowali się w naszą naukę, jako Ŝe mieli wię-
cej wolnego czasu. Wieczorami najczęściej jedno albo drugie miało z
nami dodatkową lekcję.
Mama uczyła nas matematyki, a ojciec wprowadzał nas w literaturę i
język chiński. Bardzo lubiliśmy te wieczory, bo mogliśmy wtedy czytać
ksiąŜki, które ojciec trzymał u siebie w gabinecie, od podłogi po sufit
zastawionym grubymi tomami chińskiej klasyki w twardych oprawach.
Zanim wzięliśmy się do przewracania stron w ksiąŜkach, musieliśmy
umyć ręce. Czytaliśmy Lu Xuna, największego chińskiego współczesne-
go pisarza, i poematy ze złotej epoki chińskiej poezji, które uwaŜa się za
trudne nawet dla dorosłych.
Temu skupieniu rodziców na naszej nauce dorównywało ich skupienie
na wpajaniu nam zasad etycznych. Ojciec chciał, Ŝebyśmy wyrośli na
uczciwych i pryncypialnych obywateli — uwaŜał, Ŝe do tego sprowadza
się sens rewolucji. Zgodnie z chińską tradycją, kaŜdemu z moich braci
nadał imię, reprezentujące jego ideały: Jinmingowi — Zhi, czyli „uczci-
wy”, Xiaohei — Pu, czyli „skromny”, a Fang, czyli „nieprzekupny”, było

274
częścią imienia Xiaofanga. Ojciec uwaŜał, Ŝe w dawnych Chinach bra-
kowało właśnie tych cech, ale komuniści je przywrócą. Dlatego stare
Chiny zalała korupcja. Kiedyś zbeształ Jinminga za to, Ŝe zrobił samolo-
cik z kartki papieru, na której był firmowy nagłówek wydziału. Jeśli
chcieliśmy w domu uŜyć telefonu, musieliśmy go prosić o pozwolenie.
PoniewaŜ jego wydział zajmował się mediami, przynosił do domu gazety
i periodyki, zachęcał nas do ich czytania, ale nie wolno było ich wynosić
z jego gabinetu. Pod koniec miesiąca zabierał wszystko z powrotem do
siebie do pracy, poniewaŜ stare gazety były sprzedawane jako makulatu-
ra. Spędziłam z nim wiele Ŝmudnych niedziel, pomagając mu sprawdzać,
czy Ŝadnej gazety nie brakuje.
Ojciec był zawsze wobec nas bardzo zasadniczy, co było źródłem sta-
łych napięć pomiędzy nim a babcią oraz nim i nami. W 1965 roku do
Chengdu przyjechała z baletem jedna z córek księcia Sihanouka z Kam-
bodŜy. Była to wielka nowość w społeczeństwie, które Ŝyło w całkowitej
izolacji. Bardzo pragnęłam zobaczyć ten balet. Z tytułu swojej pracy
ojciec zawsze dostawał honorowe bilety na nowe przedstawienia i często
mnie ze sobą zabierał. Tym razem jednak z jakichś powodów nie mógł
pójść. Dał mi bilet, ale powiedział, Ŝe mam go zamienić z kimś, kto bę-
dzie miał miejsce bardziej z tyłu, tak Ŝebym nie siedziała na najlepszym.
Tego wieczoru stałam pod drzwiami teatru z biletem w ręku, patrząc
na ludzi, którzy tłumnie wchodzili do środka — wszyscy z honorowymi
biletami, stosownymi do ich rangi. Minął kwadrans, a ja wciąŜ stałam
pod drzwiami, za bardzo się wstydziłam, Ŝeby prosić o zamianę. W koń-
cu przed wejściem zostało niewielu ludzi — przedstawienie miało się
zaraz rozpocząć. Byłam bliska płaczu i pragnęłam mieć innego ojca.
Wtedy zobaczyłam pewnego młodszego urzędnika z jego wydziału. Ze-
brałam całą odwagę i pociągnęłam go z tyłu za marynarkę. Uśmiechnął
się i natychmiast zamienił się ze mną na bilety — jego siedzenie było
rzeczywiście na samym końcu sali. Nie był zaskoczony. Zasadniczość
ojca w stosunkach z własnymi dziećmi była powszechnie znana wśród
mieszkańców kompleksu.
Na chiński Nowy Rok zostało zorganizowane specjalne przedstawie-
nie dla nauczycieli. Tym razem ojciec poszedł ze mną, ale nie pozwolił
mi siedzieć z przodu, tylko zamienił moje miejsce na miejsce z tyłu. Po-
wiedział, Ŝe byłoby niestosowne, gdybym siedziała przed nauczycielami.

275
Prawie nie widziałam sceny i czułam się nieszczęśliwa. Potem słyszałam,
jak wysoko nauczyciele oceniali jego takt. Mieli juŜ dość oglądania dzie-
ci innych wysokich urzędników partyjnych, zajmujących miejsca z przo-
du, co uwaŜali za brak szacunku.
Często spotykanym zjawiskiem były aroganckie i paskudnie rozpusz-
czone dzieci wysokich urzędników, które budziły powszechną niechęć.
Kiedyś nowy straŜnik nie poznał pewnej nastoletniej dziewczynki, która
mieszkała w naszym kompleksie, więc zaczęła na niego wrzeszczeć i
zdzieliła go tornistrem. Wiele dzieci urzędników odzywało się ordynarnie
do szoferów, kucharzy i innych osób z obsługi. Wyzywali ich, czego
młodsze osoby nigdy w Chinach nie robiły wobec starszych — bo byłby
to wyraz skrajnej pogardy. Nigdy nie zapomnę bolesnego spojrzenia ku-
charza z naszej kantyny, kiedy syn jednego z kolegów ojca przyszedł do
niego, niosąc z powrotem jakieś jedzenie, wrzasnął, Ŝe jest paskudne, i
dołoŜył wyzwisko. Kucharz był głęboko uraŜony, ale nic nie powiedział,
bo nie chciał robić przykrości ojcu chłopca. Niektórzy rodzice nie reago-
wali w ogóle na takie zachowanie swoich dzieci, ale ojciec był tym obu-
rzony. Często mówił: „Ci ludzie to nie są komuniści”.
Nasi rodzice uwaŜali, Ŝe dzieci powinny być tak wychowane, Ŝeby by-
ły grzeczne i uprzejme dla wszystkich. Nazywaliśmy ludzi z obsługi
„ciociami” albo „wujkami”, co było tradycyjną grzecznościową formą, w
jakiej dzieci zwracały się do dorosłych. Kiedy skończyliśmy jeść, zawsze
odnosiliśmy miseczki i pałeczki z powrotem do kuchni. Ojciec mówił, Ŝe
to wyraz grzeczności wobec kucharzy, inaczej oni musieliby po nas
sprzątać. Tego typu drobiazgi zyskały nam ogromną sympatię ze strony
obsługi kompleksu. Kucharze trzymali dla nas ciepłe jedzenie, jeśli się
spóźnialiśmy, ogrodnicy dawali nam owoce, a szofer chętnie podwoził
mnie do domu — za plecami mojego ojca, który nigdy nie pozwalał nam
korzystać z samochodu, jeśli on sam akurat nie jechał.
Mieliśmy mieszkanie na trzecim piętrze. Balkon wychodził na małą
uliczkę, pokrytą kocimi łbami i błotem, leŜącą poza kompleksem. Jedną
stronę uliczki tworzyła ceglana ściana kompleksu, drugą stanowił rząd
drewnianych, jednopiętrowych domków, typowych dla ubogich miesz-
kańców Chengdu. Domki miały gliniane podłogi, nie było w nich toalet
ani bieŜącej wody. Front tych domów zrobiono z pionowych desek, z

276
których dwie słuŜyły jako drzwi. Z pierwszego pomieszczenia wchodziło
się do następnego i tak, przez amfiladę pomieszczeń, do tylnego wejścia
domu, wychodzącego na inną ulicę. PoniewaŜ boczne ściany dzielono z
sąsiadami, domy nie miały okien i trzeba było trzymać otwarte frontowe i
tylne drzwi, Ŝeby do środka dostało się powietrze i światło. Często,
zwłaszcza podczas upalnych letnich dni, mieszkańcy tych domów sie-
dzieli na wąskim chodniku, czytali, szyli, rozmawiali. Widzieli stamtąd
nasz przestronny balkon i błyszczące szyby okien. Ojciec powiedział
nam, Ŝebyśmy nie bawili się na balkonie, bo moŜe to obraŜać uczucia
tych ludzi.
Podczas letnich wieczorów chłopcy z tych chat chodzili ulicami i
sprzedawali kadzidła przeciw komarom. Śpiewali przy tym specjalną
piosenkę, zwracającą uwagę na ich towar. Kiedy czytałam wieczorem, ta
zadumana, smutna melodia wślizgiwała się do moich myśli. PoniewaŜ
ojciec stale o tym przypominał, wiedziałam, Ŝe moŜliwość spokojnego
uczenia się w przestronnym pokoju, z moskitierą w oknie, jest ogromnym
przywilejem. „Nie wolno ci sądzić, Ŝe jesteś od nich lepsza — mówił. —
Masz po prostu szczęście. Po to mamy komunizm, Ŝeby kaŜdy mógł Ŝyć
w domu takim jak nasz, a nawet w jeszcze lepszym”.
Ojciec powtarzał tego rodzaju rzeczy tak często, Ŝe czułam się za-
wstydzona moimi przywilejami. Niekiedy chłopcy z kompleksu stawali
na balkonach i przedrzeźniali melodię sprzedawców kadzidła. Wstydzi-
łam się za nich. Jeśli wyjeŜdŜałam gdzieś z ojcem autem i kierowca, trą-
biąc, torował sobie drogę wśród ludzi, spuszczałam oczy, Ŝeby uniknąć
spojrzenia tych, którzy zaglądali do środka.
JuŜ we wczesnym okresie dorastania byłam bardzo powaŜną dziew-
czynką. Lubiłam, Ŝeby mnie zostawiano w spokoju, rozmyślałam wtedy
często na temat kwestii moralnych, które mnie niepokoiły. W tym czasie
juŜ raczej obojętnie odnosiłam się do gier i zabaw z innymi dziećmi i
bardzo rzadko plotkowałam z dziewczynkami. ChociaŜ byłam towarzy-
ska i lubiana, zawsze istniał pewien dystans pomiędzy mną a moimi ró-
wieśnikami. W Chinach ludzie łatwo zawierają między sobą znajomości,
zwłaszcza kobiety, ale ja nawet jako dziecko lubiłam być sama.
Ojciec zauwaŜył tę cechę mojego charakteru i mówił o niej z uzna-
niem. Moi nauczyciele uwaŜali, Ŝe powinnam wykazywać więcej „kolek-
tywnego ducha”, jednak on powiedział, Ŝe taka nadmierna zaŜyłość i

277
ustawiczne Ŝycie w grupie moŜe być rzeczą niedobrą. Przy jego poparciu
utrzymywałam swoją prywatność i własną przestrzeń. Na te dwa pojęcia
nie ma właściwych słów w chińskim języku, ale wielu ludzi do tego wła-
śnie tęskni, w kaŜdym razie moje rodzeństwo potrzebowało tego równie
mocno jak ja. Jinming na przykład tak bardzo obstawał przy tym, Ŝeby
mu pozwolono prowadzić własne Ŝycie, Ŝe moŜna by uznać, gdyby się go
nie znało, Ŝe jest aspołeczny. W rzeczywistości był bardzo towarzyski i
jego rówieśnicy ogromnie go lubili. Ojciec często powtarzał: „To świet-
nie, Ŝe mama praktykuje politykę »swobodnego pasienia się na pastwi-
sku«„. Kiedy było trzeba, rodzice zostawiali nas w spokoju i respektowali
naszą potrzebę Ŝycia we własnym, osobnym świecie.
14
„Ojciec jest bliski,
matka jest bliska,
ale nikt nie jest tak bliski
jak Przewodniczący Mao” —
kult Mao
(1964—1965)

„Przewodniczący Mao”, jak zawsze go nazywaliśmy, wkroczył w mo-


je Ŝycie w 1964 roku, kiedy miałam dwanaście lat. Po okresie głodu wy-
cofał się na jakiś czas, przygotowując swój powrót, a w marcu 1963 roku
ogłosił apel do całego społeczeństwa, specjalnie jednak adresowany do
młodzieŜy, dotyczący „uczenia się na przykładzie Lei Fenga”.
Lei Feng był Ŝołnierzem, który, jak nam powiedziano, umarł w wieku
dwudziestu dwóch lat, w 1962 roku. Zrobił bardzo duŜo dobrych rzeczy:
pomagał ludziom starszym, chorym i potrzebującym. Oddał swoje
oszczędności na fundusz pomocy dotkniętym katastrofami, a swoje racje
jedzenia odstępował kolegom leŜącym w szpitalu.
Lei Feng wkrótce stał się dominującą postacią w moim Ŝyciu. KaŜde-
go popołudnia po szkole szliśmy świadczyć dobre uczynki — „jak Lei
Feng”. Chodziliśmy na stację, Ŝeby pomóc starszym kobietom uporać się
z bagaŜem, jak to robił Lei Feng. Czasem wyrywaliśmy im tobołki siłą,
bo starsze kobiety ze wsi myślały, Ŝe jesteśmy złodziejami. W deszczowe
dni stałam na ulicy z parasolką, czekając, aŜ pojawi się jakaś starsza ko-
bieta i będę mogła eskortować ją do domu — jak to robił Lei Feng. Kiedy
widziałam kogoś, kto niósł koromysła z pełnymi wiadrami — stare domy
nadal nie miały bieŜącej wody — zbierałam się na odwagę i proponowa-
łam pomoc, chociaŜ nie miałam Pojęcia, jakie to cięŜkie.
Stopniowo, w ciągu 1964 roku, nacisk zaczął się przesuwać z tych
harcerskich dobrych uczynków w stronę kultu Mao.

279
Istotą szlachetności Lei Fenga, jak powiedzieli nam nauczyciele, było
to, Ŝe „bezgranicznie kochał przewodniczącego i był mu bezwzględnie
oddany”. Zanim Lei Feng podjął jakiekolwiek działanie, najpierw rozmy-
ślał nad stosownymi słowami Mao. Jego dziennik został opublikowany i
stanowił nasz podręcznik etyczny. Na prawie kaŜdej stronie znajdowało
się uroczyste przyrzeczenie w rodzaju: „Muszę studiować myśli Prze-
wodniczącego Mao, zwaŜać na jego słowa, postępować wedle jego wska-
zówek i być jego dobrym Ŝołnierzem”. Ślubowaliśmy, Ŝe będziemy na-
śladować Lei Fenga, „wchodzić na góry stalowych ostrzy i schodzić w
morza płomieni”, „pozwolimy, Ŝeby nasze ciała porwano na strzępy, a
kości zmielono na miał” oraz „podporządkujemy się bez słowa sprzeciwu
Wielkiemu Przewodniczącemu Mao”. Kult Mao i Lei Fenga były dwie-
ma stronami monety: jeden był kultem osoby, drugi kultem bez-
osobowości.
Pierwsze artykuły Mao przeczytałam w 1964 roku, kiedy dominowały
dwa jego slogany: „SłuŜ ludowi” i „Nie zapominaj o walce klas”. Istota
tych dwóch komplementarnych sloganów została zilustrowana w poema-
cie Lei Fenga Cztery pory roku:

Jak wiosna, ciepło traktuję moich towarzyszy.


Jak lato, pełen jestem Ŝaru dla pracy rewolucyjnej.
Jak jesień, porywami wiatru wymiatam indywidualizm niczym
zwiędłe liście.
A dla wrogów klasowych jestem okrutny jak zimowe mrozy.

Zgodnie z tym, nauczyciele powiedzieli nam, Ŝebyśmy zwracali uwa-


gę na to, komu pomagamy podczas naszych dobro-uczynkowych wypa-
dów. Nie wolno pomagać „wrogom klasowym”. Ale nie wiedziałam, kim
oni są, a kiedy spytałam o to, ani nauczyciele, ani rodzice niezbyt się
palili do wyjaśnień. Najczęściej odpowiedź brzmiała: „wyglądają jak złe
charaktery w filmach”. Ale nikt tak nie wyglądał jak te ucharakteryzowa-
ne i wystylizowane postacie. Stanowiło to dla mnie wielki problem. Nie
czułam się juŜ dobrze, biorąc walizkę od starszej pani. Nie mogłam prze-
cieŜ zapytać: „Czy nie jest pani przypadkiem wrogiem klasowym?”.
Czasem chodziliśmy sprzątać domy na uliczce niedaleko szkoły. W

280
jednym z nich siedział rozwalony na bambusowym krześle młody czło-
wiek i uśmiechał się cynicznie, patrząc, jak się mozolimy. Nie tylko nie
oferował nam pomocy, ale jeszcze wyprowadził swój rower i zapropo-
nował nam, Ŝebyśmy go wyczyścili. „Jaka szkoda — powiedział kiedyś
— Ŝe nie ma tu prawdziwego Lei Fenga i Ŝe nie ma pod ręką fotografa,
Ŝeby zrobił zdjęcia do gazet”. (Dobre uczynki Lei Fenga jakimś cudem
zostały sfotografowane, a fotografie umieszczono w gazetach). Nie cier-
pieliśmy tego obiboka z brudnym rowerem. Zastanawialiśmy się, czy był
wrogiem klasowym. Wiedzieliśmy jednak, Ŝe pracuje w fabryce maszyn,
a robotnicy, jak nas wielokrotnie zapewniano, to najbardziej rewolucyjna
klasa. Mimo to byłam pełna wątpliwości.
Pomagałam takŜe pchać wozy na ulicy, kiedy wychodziłam ze szkoły.
Często były załadowane cementem albo kawałami piaskowca. Były po-
twornie cięŜkie i dla męŜczyzny, który go pchał, kaŜdy krok był wielkim
wysiłkiem. Nawet gdy było chłodno, pchający byli rozebrani do pasa, a
błyszczące strugi potu płynęły po ich twarzach i plecach. Jeśli droga bo-
daj trochę się wznosiła, było im niezmiernie cięŜko. Kiedy ich widzia-
łam, ogarniał mnie głęboki smutek. W trakcie kampanii Lei Fenga często
stawałam i czekałam na te wozy. Pomagałam pchać, ale po chwili byłam
zupełnie wykończona. Gdy odstawałam, pchający uśmiechał się do mnie
leciutko, uwaŜając jednocześnie, Ŝeby nie zmylić rytmu kroku i nie wy-
tracić rozpędu wozu.
Kiedyś koleŜanka z klasy powiedziała mi, Ŝe ci, którzy pchają wozy,
to wrogowie klasowi, którym za karę przydzielono tę cięŜką pracę. Dla-
tego, dodała, nie powinno się im pomagać. Spytałam więc nauczycielkę,
jako Ŝe chińska tradycja nakazuje, Ŝeby zawsze zwracać się do autorytetu
po rozstrzygnięcie. Ku mojemu zdziwieniu nauczycielka wyglądała na
zmieszaną i oświadczyła, Ŝe właściwie nie wie. To mnie zaskoczyło. Ale
rzeczywiście ludzie pchający wozy często byli wyznaczani do tej pracy z
powodu swoich dawnych powiązań z Kuomintangiem albo byli ofiarami
którejś z kolejnych czystek. Nauczycielka nie chciała mi tego powie-
dzieć, poprosiła jednak, Ŝebym im juŜ nie pomagała. Od tej chwili, kiedy
widziałam zgiętą postać za wozem, odwracałam oczy i odchodziłam z
cięŜkim sercem.
śeby nauczyć nas nienawiści do wroga klasowego, w szkole zaczęto
prowadzić regularne sesje „gorzkich wspomnień i słodkich oczekiwań”,

281
podczas których starsi ludzie opowiadali nam o swoich nieszczęściach w
przedkomunistycznych Chinach. Nasza generacja urodziła się „pod
czerwoną chorągwią”, w nowych Chinach, i nie wiedzieliśmy, jak wy-
glądało Ŝycie za czasów Kuomintangu. A Lei Feng wiedział, jak nam
powiedziano, i dlatego tak bardzo nienawidził wrogów klasowych, a tak
bardzo kochał Przewodniczącego Mao. Kiedy miał siedem lat, jego mat-
ka podobno powiesiła się, poniewaŜ została zgwałcona przez feudała.
Do naszej szkoły przychodzili wieśniacy i robotnicy i słuchaliśmy o
ich dzieciństwie, w którym panował głód, o zimach bez butów, o przed-
wczesnym i bolesnym umieraniu. Mówili, jak bezbrzeŜnie są wdzięczni
Przewodniczącemu Mao za to, Ŝe mają co jeść i w co się ubrać. Jeden z
nich naleŜał do grupy etnicznej Yi, w której aŜ do lat pięćdziesiątych
utrzymywał się system niewolniczy. Był niewolnikiem i pokazał nam
blizny od straszliwego bicia, które sprawiał mu jego pan. Za kaŜdym
razem, kiedy ktoś opisywał swoje okropne przeŜycia, hol pełen dzieci
trząsł się od płaczu i łkania. Wychodziłam z tych sesji kompletnie zdru-
zgotana cięŜarem zła Kuomintangu — i coraz bardziej oddana Mao.
śeby pokazać nam, czym byłoby Ŝycie bez Mao, od czasu do czasu
kucharze robili coś, co nazywali „posiłkami goryczy”. Podobno to wła-
śnie jedli biedni ludzie pod panowaniem Kuomintangu. Składała się ta
potrawa z jakichś dziwnych ziół, i zastanawiałam się, czy to aby nie Ŝart
kucharza — bo było to naprawdę nie do opisania. Kilka razy zwymioto-
wałam.
Kiedyś zabrano nas na wystawę „uświadomienia klasowego” na temat
Tybetu: były tam fotografie lochów, w których pełzały skorpiony, i prze-
raŜających narzędzi tortur, a wśród nich przyrząd do wyłupiania oczu i
przecinania ścięgien na kostkach. Pewien męŜczyzna, poruszający się na
wózku na kółkach, powiedział nam kiedyś w szkole, Ŝe dawniej był chło-
pem pańszczyźnianym w Tybecie i z powodu jakiegoś drobnego przewi-
nienia, którego się dopuścił, przecięto mu ścięgna.
Od 1964 roku otwarto takŜe „muzea świadomości klasowej” — urzą-
dzono je w obszernych domach byłych posiadaczy ziemskich, Ŝeby za-
demonstrować, w jakim luksusie, dzięki potowi i krwi wieśniaków, Ŝyli
wrogowie klasowi, dopóki nie przyszedł Mao. Podczas wolnych dni w

282
czasie chińskiego Nowego Roku, ojciec zabrał nas do takiej słynnej po-
siadłości, oddalonej o dwie i pół godziny jazdy samochodem od domu.
Edukacja polityczna była jednak tym razem wymówką, a naprawdę cho-
dziło o wyprawę „na spacer po świeŜej zieleni” (taqing) dla powitania,
zgodnie z chińską tradycją, wiosny. Była to jedna z rzadkich okazji, kie-
dy nasza rodzina mogła wyjechać z miasta.
Gdy samochód jechał asfaltową drogą wysadzaną eukaliptusami przez
zieloną równinę Chengdu, patrzyłam uwaŜnie przez szyby na śliczne
zagajniki bambusowe, otaczające wiejskie domy, i pomiędzy liśćmi bam-
busa wypatrywałam fantazyjnej linii dymu z komina, snującego się nad
strzechami domów. Czasem gałąź wcześnie kwitnącej wiśni odbijała się
w strumyku, wijącym się wśród zarośli. Ojciec prosił nas, Ŝebyśmy po-
tem napisali esej o tej podróŜy, opisując scenerię, więc obserwowałam
wszystko z wielką uwagą. Jedna rzecz mnie zastanowiła: kilka drzew
stojących na polu było kompletnie ogołoconych z gałęzi i liści — zostało
ich trochę tylko na czubku i wyglądały jak maszty na flagi w zielonych
czapkach. Ojciec objaśnił, Ŝe na równinie Chengdu, intensywnie upra-
wianej, jest mało opału i wieśniacy obcięli wszystkie gałęzie, których
mogli dosięgnąć. Ale nie powiedział, Ŝe jeszcze kilka lat temu było tu
sporo drzew, jednak większość z nich została wycięta na opał przy wyta-
pianiu stali podczas Wielkiego Skoku.
Wieś wyglądała kwitnąco. W miasteczku, w którym odbywały się tar-
gi, zatrzymaliśmy się, Ŝeby coś zjeść. Kłębili się tu wieśniacy w nowych,
czystych ubraniach, starsi nosili śnieŜnobiałe turbany i ciemnoniebieskie
fartuchy. W oknach restauracji połyskiwały przypieczone na złoto kaczki.
Spod pokrywek wielkich bambusowych kociołków do gotowania na pa-
rze, ulokowanych na stoiskach przy zatłoczonych ulicach, wydobywały
się rozkosznie pachnące obłoki pary. Nasz samochód przebijał się przez
tłum w stronę biura miejscowego zarządu, który mieścił się w duŜym
domu z dwoma kamiennymi lwami przed wejściem. Ojciec mieszkał w
tej okolicy podczas głodu w 1961 roku i teraz miejscowi urzędnicy chcie-
li mu pokazać, jak wiele się zmieniło. Zabrali nas do restauracji, gdzie
zarezerwowano dla nas specjalny gabinet.
Kiedy przechodziliśmy przez zatłoczoną restaurację, wieśniacy spo-
glądali na nas z ciekawością — jacyś obcy, z honorami wprowadzani

283
przez miejscowego szefa. Na stołach widziałam dziwne dania, które wy-
glądały tak, Ŝe ślinka napływała do ust. Prawie nigdy nie jadłam niczego
poza tym, co podawano w naszej kantynie, a tutaj jedzenie było jedną
wielką niespodzianką. Poza tym potrawy nosiły zupełnie nowe nazwy:
Perłowe gałki, Trzy wystrzały, Głowa lwa. Po posiłku kierownik restau-
racji poŜegnał nas na chodniku, a wieśniacy znowu gapili się na naszą
grupę.
Na drodze do muzeum nasz samochód wyprzedziła cięŜarówka, na
której jechali uczniowie z mojej szkoły. Na pewno wybierali się do mu-
zeum „świadomości klasowej”, podobnie jak my. Jedna z moich nauczy-
cielek stała z tyłu. Uśmiechnęła się do mnie, ale ja skurczyłam się na
siedzeniu na myśl o róŜnicy pomiędzy samochodem z szoferem a otwartą
cięŜarówką podskakującą na wybojach w chłodnym, wiosennym powie-
trzu. Ojciec siedział z przodu, z młodszym bratem na kolanach. Kiedy się
odwrócił do tyłu, zobaczył, Ŝe zupełnie zniknęłam. Promieniał z zadowo-
lenia. Powiedział, Ŝe moje zakłopotanie ujawnia pozytywne cechy, to
dobrze, Ŝe przywileje mnie zawstydzają, gorzej by było, gdybym się wy-
nosiła z ich powodu.
Muzeum okazało się szokujące. Stały tam rzeźbione figury bezrolnych
wieśniaków, którzy musieli płacić właścicielowi ziemi wysokie dzier-
Ŝawne. Zademonstrowano nam, jak właściciel ziemski uŜywał dwóch
róŜnych miarek — jedna, większa, słuŜyła mu do odbierania ziarna, dru-
gą, mniejszą, odmierzał ziarno, które poŜyczał. Była tu równieŜ sala tor-
tur i loch z Ŝelazną klatką, zanurzoną w ohydnej, zgniłej wodzie. Klatka
była za niska, Ŝeby w niej stanąć w wyprostowanej pozycji, i za wąska,
Ŝeby w niej usiąść. Wyjaśniono nam, Ŝe feudał zamykał w niej za karę
wieśniaków, którzy nie byli w stanie zapłacić dzierŜawy. W jednym z
pokoi, jak nam powiedziano, mieszkały trzy mamki, które dostarczały mu
codziennie mleka, poniewaŜ uwaŜał ludzkie mleko za najbardziej odŜyw-
cze. Jego konkubina numer pięć zjadała dziennie trzydzieści kaczek —
nie mięso, ale same łapki, które są podobno bardzo delikatne.
Nie powiedziano nam jednak, Ŝe brat tego nieludzkiego właściciela
ziemskiego wchodzi w skład rządu i jest ministrem w Pekinie, a został
nim w nagrodę za to, Ŝe w 1949 roku bez walki poddał Chengdu komuni-
stom. Przez cały czas, kiedy opowiadano nam o „ludoŜerczym okresie

284
Kuomintangu”, podkreślano jednocześnie, Ŝe powinniśmy być wdzięczni
Przewodniczącemu Mao.
Kult Mao znajdował wspaniałą poŜywkę w ludzkiej pamięci, dotyczą-
cej nieszczęśliwej przeszłości. Wrogowie klasowi byli przedstawiani jako
podli złoczyńcy, którzy cofnęliby Chiny do okresu Kuomintangu, co by
oznaczało, Ŝe my, dzieci, stracimy naukę, jedzenie i zimowe buty. I dla-
tego, jak nam powiedziano, powinniśmy niszczyć wroga. Podobno
Chiang Kai-shek zamierzał podjąć inwazję na Chiny w 1962 roku, pod-
czas „trudnego okresu” — bo tak brzmiał oficjalny eufemizm okresu
głodu.
Pomimo tych działań zarówno dla mnie, jak i dla większości mojej
generacji wrogowie klasowi pozostali figurami dalekimi, mglistymi i
abstrakcyjnymi. NaleŜeli do odległej przeszłości i Mao nie zdołał spra-
wić, Ŝeby obrośli codzienną, Ŝywą materią. Jedną z przyczyn tego stanu
rzeczy, paradoksalnie, było to, Ŝe tak dokładnie starł przeszłość. Nie-
mniej oczekiwanie na pojawienie się jakiejś wrogiej postaci zostało w nas
zasiane.
W tym samym czasie Mao rzucał ziarna, które miały zakwitnąć jego
własną deifikacją, i zarówno ja, jak i moi rówieśnicy byliśmy po uszy
zanurzeni w tej szytej grubymi nićmi, ale skutecznej indoktrynacji. Była
skuteczna, poniewaŜ Mao odwoływał się do szlachetnych uczuć: bez-
kompromisowość wobec wrogów klasowych oznaczała przecieŜ lojal-
ność wobec ludu. Wezwanie do całkowitego podporządkowania się Mao
wabiło pozorem wyrzeczenia się egoistycznych odruchów. Bardzo trudno
było przebić się przez tę retorykę do rzeczywistości, zwłaszcza Ŝe dorośli
nie proponowali alternatywnego punktu widzenia. Szczerze mówiąc,
właśnie oni bardzo się przyczyniali do wzmocnienia kultu Mao.
Przez dwa tysiące lat Chiny miały cesarzy. Ich postacie uosabiały po-
tęgę państwa i autorytet duchowy. Uczucia religijne, które gdzie indziej
kierowano ku postaci lub pojęciu Boga, w Chinach kierowano bezpo-
średnio do cesarza. Moi rodzice równieŜ, podobnie jak setki milionów
Chińczyków, byli pod wpływem tej tradycji.
Mao jeszcze bardziej uosabiał Boga, pozostając w cieniu tajemnicy —
zawsze odległy, poza ludzkim zasięgiem. Unikał radia — a telewizji
jeszcze nie było. Bardzo niewielu ludzi, poza jego ścisłym dworem, mia-
ło z nim kontakt. Nawet jego koledzy z samego szczytu władzy spotykali

285
go jedynie podczas formalnych „audiencji”. Po Yan'an mój ojciec widział
go tylko raz, kiedy Mao przyjechał do Chengdu w 1958 roku i zaprosił
wszystkich urzędników powyŜej 18 stopnia do wspólnej fotografii. Po
fiasku Wielkiego Skoku prawie całkowicie zniknął.
Mao-cesarz pasował do jednego z wzorców utrwalonych w chińskiej
historii: wódz powszechnego ludowego powstania, który wyplenił zgniłą
dynastię i sam został mądrym cesarzem, sprawującym władzę absolutną.
MoŜna zresztą powiedzieć, Ŝe Mao zarobił na swój bosko-cesarski status.
Jego zasługą było przecieŜ zakończenie wojny domowej, zaprowadzenie
pokoju i uzyskanie stabilności, do której Chińczycy tak bardzo tęsknili,
Ŝe mówili nawet: „lepiej być psem w czasach pokoju, niŜ człowiekiem w
czasie wojny”. To za rządów Mao Chiny stały się siłą, z którą świat mu-
siał się liczyć, i wielu Chińczyków nie czuło się juŜ poniŜonych z powo-
du swojej narodowości, a to znaczyło dla nich bardzo wiele. W rzeczywi-
stości Mao cofnął Chiny do stanu Państwa Środka i z pomocą Stanów
Zjednoczonych przywrócił ich dawną izolację od świata. Chińczycy
znowu się czuli wspaniali i najlepsi — za cenę zupełnej utraty kontaktu
ze światem zewnętrznym. Niemniej duma narodowa dla Chińczyków
była tak waŜna, Ŝe większość z nich była Mao szczerze wdzięczna i na
pewno nie uwaŜała, Ŝe kult jego osoby im uchybia. Poza tym prawie zu-
pełna niemoŜność dostępu do informacji oraz systematyczna dezinfor-
macja sprawiały, Ŝe większość Chińczyków nie potrafiłaby ocenić, co
było sukcesem, a co klęską Mao — albo zorientować się, jaka część za-
sług komunizmu to dzieło Mao, a jaka innych przywódców.
W budowaniu kultu Mao istotne znaczenie miał teŜ strach. Wielu lu-
dzi doszło do takiego stanu, Ŝe w ogóle nie śmieli myśleć, jakby ich myśli
mogły się jakimś sposobem wydostać na zewnątrz. Nawet jeśli pociągały
ich inne idee, niewielu wspomniało o nich swoim dzieciom, bo dzieci
mogłyby wygadać się przed innymi dziećmi, a to ściągnęłoby potem nie-
szczęście na wszystkich. Podczas lat, kiedy „uczyliśmy się na przykładzie
Lei Fenga”, wbijano nam do głowy, Ŝe obowiązuje nas przede wszystkim
lojalność wobec Mao. Słowa popularnej piosenki brzmiały: „Ojciec jest
bliski, matka jest bliska, ale najbliŜszy jest Przewodniczący Mao”. Wdro-
Ŝono nas do myślenia, Ŝe wszyscy, łącznie z matką i ojcem, jeŜeli nie byli

286
po stronie Mao, są naszymi wrogami. Wielu rodziców świadomie wy-
chowywało swoje dzieci na konformistów, bo tak było najbezpieczniej.
Nawet najbardziej podstawowe informacje dotyczące rodziny były
poddawane autocenzurze. Nigdy nie słyszałam o Yulinie czy innych
krewnych babci. Nie powiedziano mi o aresztowaniu mamy w 1955 roku
ani o głodzie — nie powiedziano mi niczego, co mogłoby zasiać w mojej
duszy ziarno zwątpienia w Mao. Moi rodzice, jak wielu innych rodziców
w Chinach, nigdy nie powiedzieli dzieciom niczego, co odbiegałoby od
ortodoksyjnej linii.
W 1965 roku na Nowy Rok podjęłam postanowienie, Ŝe „będę po-
słuszna babci” — jest to tradycyjna chińska formuła, w której wyraŜa się
obietnicę dobrego zachowania. Ojciec potrząsnął głową i powiedział
wtedy: „Nie powinnaś tak mówić. Powiedz tylko: »Słucham Przewodni-
czącego Mao«„. Na moje trzynaste urodziny, w marcu tego roku, prezen-
tem, jaki dostałam od ojca, nie były, jak zwykle, ksiąŜki fantastyczno-
naukowe, ale tom z czterema filozoficznymi pracami Mao.
Tylko jedna dorosła osoba powiedziała do mnie coś, co nie było
zgodne z oficjalną propagandą, a była to macocha Deng Xiaopinga,
mieszkająca przez jakiś czas w sąsiednim domu z córką, która pracowała
w zarządzie prowincji. Lubiła dzieci i ciągle się u niej kręciłam. Kiedy z
przyjaciółmi ukradłam pikle z kantyny albo kiedy zebraliśmy kwiaty
melona i zioła z ogrodu naleŜącego do kompleksu i nie mieliśmy odwagi
zanieść tego do domu, szliśmy do niej, a ona przyrządzała to dla nas.
Było to tym bardziej podniecające, Ŝe jedliśmy owoce zakazane. Miała
wtedy koło siedemdziesiątki, ale wyglądała o wiele młodziej dzięki swo-
jej gładkiej i delikatnej, choć zdecydowanej w wyrazie twarzy. Zawsze
nosiła szare bawełniane wdzianko i czarne bawełniane pantofle, które
sama robiła. Była bardzo swobodna i traktowała nas jak równych sobie.
Lubiłam siedzieć u niej w kuchni i gawędzić z nią. Kiedyś, gdy miałam
około trzynastu lat, przyszłam do niej zaraz po jednej z bardzo emocjonu-
jących sesji „gorzkich wspomnień”. Tryskało ze mnie współczucie dla
kaŜdego, kto Ŝył pod rządami Kuomintangu i powiedziałam: „Babciu
Deng, jak bardzo musiałaś cierpieć pod tym diabelskim Kuomintangiem!
Jak ci Ŝołnierze musieli was łupić! A ci posiadacze ziemscy, krwiopijcy!

287
Co tobie zrobili?”. „CóŜ — odparła — nie wszyscy i nie zawsze łupi-
li... i nie zawsze byli źli...”. Jej słowa uderzyły we mnie jak pociski. By-
łam tak zszokowana, Ŝe nigdy nikomu tego nie powtórzyłam.
W tym czasie nikomu z nas nie przyszłoby do głowy, Ŝe kult Mao i
nacisk kładziony na pojęcie walki klasowej jest częścią planu mającego
doprowadzić do kompromitacji prezydenta Liu Shaoqi i Deng Xiaopinga,
sekretarza generalnego Partii. Mao nie był zadowolony z ich działań, bo
doprowadzili do pewnej liberalizacji ekonomicznej i społecznej. UwaŜał
ich podejście raczej za kapitalistyczne niŜ socjalistyczne. Szczególnie
złościło go, Ŝe to, co nazywał „drogą kapitalistyczną”, dobrze działało,
gdy tymczasem jego „słuszne” podejście do rzeczy obróciło kraj w ruinę.
Jako człowiek praktyczny, potrafił to jednak dostrzec i pozwalał im pro-
wadzić sprawy na ich sposób. Ale chciał znowu zacząć wprowadzać swo-
je idee, kiedy tylko gospodarka kraju będzie w odpowiednim stanie, Ŝeby
mogła wytrzymać ten eksperyment, i kiedy sam będzie na tyle mocny,
Ŝeby usunąć swoich potęŜnych partyjnych wrogów.
Dla Mao idea pokojowego rozwoju była nieznośna. Był niespokojnym
duchem, urodzonym wojownikiem i poetą, potrzebował działania —
brutalnego działania — i uwaŜał, Ŝe permanentna walka jest niezbędnym
składnikiem rozwoju społecznego. Jego towarzysze partyjni stali się jego
zdaniem zbyt tolerancyjni i miękcy, poszukiwali raczej zgody niŜ kon-
fliktu. Od 1959 roku nie było politycznych kampanii, w których ludzie
występowaliby bezpośrednio przeciwko sobie.
Mao nie mógł tego wszystkiego przeboleć. Czuł, Ŝe jego oponenci
poniŜyli go, wykazując jego niekompetencję. Chciał zemsty, a mając
świadomość, Ŝe jego przeciwnicy nie są osamotnieni, windował swój
autorytet jak najwyŜej. Nie satysfakcjonowało go nic mniej niŜ deifika-
cja.
Odczekał do chwili, aŜ gospodarka została uleczona. Kiedy to nastąpi-
ło, zaczął w 1964 roku przygotowywać wielki prolog konfrontacji.
Względna liberalizacja początku lat sześćdziesiątych zaczęła się kończyć.
Od 1964 roku w kompleksie nie urządzano juŜ dansingów. Lokówki
mamy poszły w odstawkę i zapanowała moda na krótkie, proste włosy.
Bluzki i Ŝakiety, które teraz nosiła, nie były juŜ ani dopasowane, ani ko-
lorowe. Nastała pora gładkich materiałów o spokojnych kolorach, a ubra-
nia znów miały kształt worków. Bardzo mi było Ŝal spódnic mamy.

288
Pamiętam, jak lubiłam obserwować ją, kiedy zsiadała z roweru i z wdzię-
kiem unosiła biało-niebieską spódnicę w kratkę. Stałam przy pniu plata-
na, który rósł na polance, stanowiącej część ulicy za naszym komplek-
sem. Gdy jechała w moją stronę, jej spódnica układała się jak wachlarz.
W letnie wieczory woziłam tam Xiaofanga w bambusowym wózku i
czekałam na jej powrót do domu.
Babcia, która w tym okresie miała pięćdziesiąt parę lat, nosiła się bar-
dziej po kobiecemu niŜ mama. Jej wdzianka, zawsze w tradycyjnym stylu
— były nieodmiennie jasnoszare, ale za to bardzo dbała o swoje długie,
gęste, czarne włosy, choć zgodnie z chińską tradycją, którą komuniści
przejęli, kobiety w średnim wieku (to znaczy po trzydziestce) nie powin-
ny nosić włosów poza ramiona. Babcia zwijała włosy w skromny koczek
z tyłu głowy, ale zawsze wpinała w nie kwiat. Czasem były to dwa kwia-
ty magnolii koloru kości słoniowej, czasem jaśmin z dwoma ciemnozie-
lonymi liśćmi, które podkreślały połysk jej włosów. Nigdy nie uŜywała
szamponów ze sklepu, twierdziła, Ŝe włosy robią się od nich matowe i
suche. Gotowała owoc chińskiego drzewka świętojańskiego i uŜywała
tego wywaru do mycia głowy. Tarła owoc tak, Ŝe powstawała pachnąca
piana, i powoli zanurzała w niej swoje czarne włosy. Potem moczyła
drewniany grzebień w soku z nasion pomelo; grzebień przesuwał się
gładko i zostawiał delikatny zapach. Ostatnim akcentem było zwilŜenie
włosów wodą z kwiatów osmantusa, którą sama przyrządzała od czasu,
kiedy ze sklepów zniknęły perfumy. Pamiętam, jak obserwowałam ją
przy czesaniu. Była to jedyna czynność, przy której się nie spieszyła.
Wszystkie inne rzeczy robiła bardzo szybko. Malowała takŜe delikatnie
brwi czarnym węglowym ołówkiem, a na nos kładła odrobinę pudru.
Widząc w lusterku jej uśmiechnięte oczy z tym szczególnym wyrazem
koncentracji, czułam, Ŝe jest to dla niej jedna z najprzyjemniejszych
chwil.
Niemniej było to dziwne uczucie patrzeć, jak babcia robi makijaŜ —
chociaŜ patrzyłam na to od dziecka. W filmach i ksiąŜkach wszystkie
kobiety, które nosiły makijaŜ, były negatywnymi postaciami, tak jak na
przykład konkubiny. Niewiele wiedziałam o tym okresie Ŝycia ukochanej
babci, kiedy była konkubiną, jednak nauczyłam się Ŝyć pomiędzy tymi
myślami i rzeczywistością i traktować je rozdzielnie. Kiedy wychodziłam

289
z babcią na zakupy, zdawałam sobie sprawę z tego, Ŝe wygląda inaczej
niŜ wszyscy, z makijaŜem, chociaŜ dyskretnym, i z kwiatem we włosach.
Ludzie ją zauwaŜali. Szła dumnie wyprostowana, świadoma swojego
wyglądu.
Mogła sobie na to pozwolić, poniewaŜ mieszkała w kompleksie. Gdy-
by mieszkała w zwyczajnym mieszkaniu, podlegałaby kontroli jednego z
komitetów mieszkańców, którzy mieli oko na wszystkich niepracujących
dorosłych. W komitetach zasiadali emeryci i starsze wiekiem gospodynie
domowe, a niektórzy z nich znani byli z tego, Ŝe wtrącali swoje pięć gro-
szy do wszystkiego. Gdyby babcia znajdowała się pod ich kontrolą, na
pewno spotkałyby ją albo niemiłe aluzje, albo otwarta krytyka. Ale w
kompleksie nie było komitetu. Raz w tygodniu musiała wprawdzie cho-
dzić na zebrania dla rodziców i teściów, opiekunek dzieci i ludzi z obsłu-
gi kompleksu, na których mówiono o polityce Partii — jednak poza tym
dawano jej spokój. Właściwie lubiła te spotkania — stanowiły okazję do
pogadania z innymi kobietami i zawsze wracała z nich z mnóstwem naj-
nowszych ploteczek.

Polityka wlewała się w moje Ŝycie coraz szerszym strumieniem. Kie-


dy poszłam do szkoły średniej w 1964 roku, pierwszego dnia powiedzia-
no nam, Ŝe powinniśmy być wdzięczni Przewodniczącemu Mao, ponie-
waŜ jego „wytyczne klasowe” miały wpływ na nabór do naszej szkoły w
tym roku. Mao oskarŜył niedawno szkoły i uniwersytety, Ŝe przyjmują za
duŜo dzieci burŜuazji. Teraz, zgodnie z jego instrukcją, naleŜało dać
pierwszeństwo córkom i synom o „dobrym pochodzeniu” (chus-heng
hao). Oznaczało to, Ŝe faworyzowano dzieci, których rodzice, zwłaszcza
ojcowie, byli robotnikami, wieśniakami, Ŝołnierzami. Wytyczne klasowe
oznaczały, Ŝe los wielu dzieci był zdeterminowany przez społeczną przy-
naleŜność rodziny i przypadkowy fakt narodzin tu, a nie gdzie indziej.
Ale i tak status rodziny mógł być niejasny — ojciec robotnik mógł
być kiedyś zatrudniony w jakimś kuomintangowskim urzędzie; urzędnik
nie naleŜał do Ŝadnej kategorii; intelektualista był „niepoŜądanym ele-
mentem” — ale jeśli był członkiem Partii, to co? Jak miały być zaklasy-
fikowane dzieci takich rodziców? Wielu urzędników odpowiadających za
nabór uznało, Ŝe trzeba posuwać się bezpieczną drogą, co oznaczało, Ŝe

290
preferowali dzieci partyjnych rodziców. Połowa dzieci w mojej klasie
miała partyjnych rodziców.
Moja nowa szkoła — Szkoła Średnia nr 4 — była „kluczowa” dla ca-
łej prowincji i dostawali się do niej tylko uczniowie z najlepszymi oce-
nami z egzaminów. W poprzednich latach jedynym kryterium były oce-
ny, teraz równie waŜne jak oceny było pochodzenie społeczne.
W dwóch egzaminach pisemnych dostałam sto punktów z matematyki
i tyle samo z literatury chińskiej. Ojciec wbijał mi ją do głowy, Ŝebym
nie musiała liczyć tylko na ich nazwiska. Niezbyt podobała mi się myśl,
Ŝe to dzięki wytycznym klasowym Mao dostałam się do tej szkoły, ale
wkrótce przestałam o tym myśleć. Jeśli to była idea Mao, nie mogła być
zła.
W tym czasie dzieci wyŜszych i najwyŜszych urzędników (gaogan zi-
di) stanowiły niemal osobną warstwę społeczną. WyróŜniał je inny spo-
sób bycia i postawa, która bezbłędnie pozwalała zaklasyfikować je do
elity, świadomej swoich „mocnych pleców” i nietykalności. Wiele spo-
śród dzieci wyŜszych urzędników zachowywało się teraz jeszcze bardziej
bezczelnie niŜ kiedykolwiek i wszyscy, od samego Mao w dół hierarchii
partyjnej, martwili się ich zachowaniem. Były stałym tematem prasy.
Wszystko to potwierdzało tylko jednak, Ŝe stanowiły grupę na specjal-
nych prawach.
Ojciec często nas przestrzegał, Ŝebyśmy nie wchodzili w zbyt bliską
komitywę z tymi dziećmi. W rezultacie miałam bardzo niewielu przyja-
ciół, bo rzadko spotykałam dzieci z innych domów. A jeśli juŜ spotyka-
łam, to wkrótce okazywało się, Ŝe nie mamy wspólnych doświadczeń i Ŝe
nic nas nie łączy.
Kiedy zaczęłam chodzić do nowej szkoły, dwoje nauczycieli przyszło
spytać rodziców, jaki język dla mnie wybierają. Wybrali angielski, nie
rosyjski, bo tylko tych dwóch uczono. Nauczyciele chcieli takŜe wie-
dzieć, czy wolą fizykę, czy chemię w pierwszym roku nauki, ale tę decy-
zję rodzice pozostawili szkole.
Uwielbiałam tę szkołę od chwili, kiedy do niej weszłam. Wiodła do
niej wspaniała brama z szerokim dachem wykładanym niebieskimi płyt-
kami, z wygiętym okapem. Do szkoły prowadziły kamienne schody, a
taras, na który się wchodziło, był wsparty na sześciu kolumnach z czer-
wonego drzewa. Symetryczne rzędy cyprysów prowadzące w głąb terenu
podkreślały uroczystą atmosferę.

291
Szkoła została załoŜona w 141 roku przed n.e. Była pierwszą szkołą w
Chinach, załoŜoną przez lokalny rząd. W centrum kompleksu szkolnego
znajdowała się wspaniała świątynia, dawniej poświęcona Konfucjuszowi.
Była dobrze zachowana, ale nie słuŜyła juŜ jako świątynia. W środku
stało kilka stołów pingpongowych, oddzielonych masywnymi kolumna-
mi. U podnóŜa schodów rozciągał się rozległy teren, który dawniej był
podjazdem do świątyni. Postawiono tu dwupiętrowy blok, w którym od-
bywała się nauka i który odcinał teren dawnej świątyni od strumyka,
przeciętego trzema małymi, łukowatymi mostkami z miniaturowymi
rzeźbami lwów i innych zwierząt, wykonanymi z piaskowca. Za mostka-
mi rozciągał się przepiękny ogród, otoczony drzewami brzoskwiń i plata-
nami. Przed świątynią, stały dwie wielkie brązowe kadzielnice, ale nie
unosił się juŜ nad nimi niebieski dym. Tereny po bokach świątyni prze-
kształcono w boiska do koszykówki i siatkówki. Dalej były dwa trawniki,
na których siedzieliśmy lub leŜeliśmy podczas przerw. Za świątynią był
kolejny trawnik, a za nim duŜy sad, połoŜony u podstawy niewielkich
wzgórz porośniętych winoroślą, drzewami i ziołami.
Dookoła rozlokowano laboratoria, w których uczyliśmy się biologii i
chemii, odbywaliśmy ćwiczenia z mikroskopem i robiliśmy sekcje mar-
twych zwierząt. W sali wykładowej wyświetlano filmy. Na zajęcia poza-
obowiązkowe wybrałam grupę biologiczną — przechadzaliśmy się razem
wokół wzgórz i sadu, a nauczycielka objaśniała nam charakterystyczne
cechy roślin i uczyła ich nazw. Były tam wylęgarnie z kontrolowaną tem-
peraturą, w których obserwowaliśmy wykluwające się z jaj kijanki i ka-
czuszki. Wiosną, kiedy kwitły brzoskwinie, teren szkoły wyglądał jak
róŜowe morze. Ale najbardziej lubiłam dwupiętrową bibliotekę, zbudo-
waną w tradycyjnym chińskim stylu. Na obu piętrach budynek otaczały
tarasy, na których znajdowały się rzędy siedzeń ustawionych w kształt
skrzydła (feilaiyi). Czytałam tu godzinami, czasem tylko wyciągając rękę,
Ŝeby dotknąć wachlarzowatego liścia drzewa ginko. Para tych drzew,
strzelistych i eleganckich, rosła przed wejściem do biblioteki. Tylko ich
widok mógł mnie oderwać od ksiąŜek.
Najlepiej pamiętam nauczycieli. Byli doskonali w swoich specjalno-
ściach, wszyscy mieli honorowe stopnie albo stopnie specjalne. Ich lekcje
były samą przyjemnością i nigdy nie miałam ich dość.

292
Ale polityczna indoktrynacja coraz bardziej wpełzała do Ŝycia szkoły i
do nauki. Na porannych apelach coraz częściej czytaliśmy nauki Mao, a
na specjalnych sesjach studiowaliśmy pisma partyjne. Podręczniki do
literatury chińskiej zawierały coraz więcej propagandy, a coraz mniej
klasyki. Teksty polityczne, najczęściej autorstwa Mao, weszły do pro-
gramu szkolnego.
Prawie kaŜdy rodzaj działalności był przesycony polityką. Pewnego
dnia na porannym apelu kierowniczka szkoły oświadczyła, Ŝe będziemy
robić ćwiczenia oczu. Powiedziała, Ŝe Przewodniczący Mao zauwaŜył, iŜ
coraz więcej dzieci szkolnych nosi okulary, co oznacza, Ŝe uszkadzają
sobie wzrok, zbyt cięŜko pracując. Nakazał, Ŝeby jakoś temu zaradzić.
Byliśmy poruszeni do głębi jego troską. Niektórzy nawet łkali z wdzięcz-
ności. Przez piętnaście minut kaŜdego ranka robiliśmy ćwiczenia oczu.
Zestaw został opracowany przez lekarzy i wykonywany w rytm muzyki.
Masowaliśmy punkty wokół oczu, a potem gapiliśmy się intensywnie na
wierzby i topole za oknami. UwaŜa się, Ŝe zielony kolor przynosi ulgę i
uspokaja. Zieleń liści cieszyła mnie, ćwiczenia przynosiły ulgę; myślą
wybiegałam do Mao i potwierdzałam moją głęboką lojalność wobec nie-
go.
Najczęściej powtarzający się temat dotyczył tego, Ŝe nie moŜemy po-
zwolić Chinom „zmienić koloru”, to znaczy odejść od komunizmu do
kapitalizmu. Rozłam między ZSRR i Chinami, który początkowo był
ukrywany, został ujawniony w 1963 roku. Powiedziano nam, Ŝe kiedy po
śmierci Stalina w 1953 roku do władzy doszedł Chruszczow, Rosja pod-
dała się krajom kapitalistycznym i rosyjskie dzieci znowu cierpią głód i
nędzę, jak chińskie dzieci za czasów Kuomintangu. Pewnego dnia,
ostrzegłszy nas, nie wiadomo juŜ który raz, przed drogą, którą kroczy
teraz Rosja, nasz nauczyciel od spraw politycznych powiedział: „Jeśli nie
będziecie czujni, nasz kraj będzie powoli zmieniał kolor, najpierw od
czerwieni do spłowiałej czerwieni i potem dalej, aŜ do czerni”. Tak się
składa, Ŝe syczuański zwrot oznaczający „zblakłą czerwień” brzmi tak
samo jak moje imię (erhong). Koledzy z klasy zaczęli chichotać i czu-
łam, jak na mnie zerkają. Musiałam natychmiast zmienić imię. Tego wie-
czoru błagałam ojca, Ŝeby dał mi inne. Zaproponował Zhang, oznaczają-
ce zarówno „proszę”, jak i „wczesne spełnienie zamierzeń” — co wyra-
Ŝało jego pragnienie, Ŝebym w młodym wieku została dobrą pisarką. Ale

293
ja nie chciałam tego imienia. Powiedziałam ojcu, Ŝe chciałabym dostać
imię, które miałoby militarny wydźwięk. Wielu moich przyjaciół po-
zmieniało w tym czasie imiona, a te nowe często zawierały element
oznaczający „armię” lub „Ŝołnierza”. Wybór, jakiego dokonał ojciec, od-
zwierciedlał jego klasyczne lektury. Moje nowe imię Jung (Rong) jest
bardzo starym, zapomnianym określeniem „zmagań wojennych”, które
pojawiało się tylko w dawnej poezji, i to w niewielu archaicznych fra-
zach. Znak, którym je zapisywano, przywoływał obrazy minionych bi-
tew, staczanych przez rycerzy w lśniących zbrojach, z włóczniami, po-
śród rŜenia rumaków. Kiedy wróciłam do szkoły z nowym imieniem,
nawet nauczyciele nie mogli rozpoznać tego znaku.
W tym czasie Mao nawoływał naród, aby od nauki, którą pobrał od
Lei Fenga, przechodził do nauki, jaką moŜe dać mu armia. Pod wodzą
ministra obrony, Lin Biao, który przyszedł na miejsce marszałka Peng
Dehuai w 1958 roku, armia stała się główną tubą kultu Mao. Napisał
właśnie poemat, w którym wzywał kobiety, aby „odrzuciły kobiecość i
przywdziały strój wojskowy”. Powiedziano nam, Ŝe Amerykanie tylko
czekają na okazję, aby najechać Chiny i przywrócić rządy Kuomintangu,
i Ŝe Lei Feng ćwiczył dniami i nocami, aby móc z nimi walczyć. Chciał
przezwycięŜyć swoją fizyczną słabość i zostać mistrzem w rzucaniu gra-
natami ręcznymi. Okazało się nagle, Ŝe ćwiczenia fizyczne są niezwykle
waŜne. Wprowadzono przymusowe bieganie, pływanie, skok wzwyŜ,
ćwiczenia na poręczach, rzucanie drewnianym ręcznym granatem.
Oprócz dwóch godzin sportu tygodniowo obowiązywało nas teraz czter-
dzieści pięć minut ćwiczeń kaŜdego dnia po szkole.
Zawsze byłam beznadziejna w sportach i nienawidziłam ich — oprócz
tenisa. Przedtem jednak sport nie był taki waŜny, a teraz nabrał politycz-
nego znaczenia, w myśl hasła: „Hartuj swoje ciało, aby bronić macierzy-
stego kraju”. Niestety ta presja spowodowała, Ŝe moja niechęć do sportu
jeszcze się wzmogła. Kiedy próbowałam pływać, zawsze miałam w gło-
wie obraz amerykańskich najeźdźców ścigających mnie do brzegu rwącej
rzeki. PoniewaŜ nie umiałam pływać, pozostawało mi tylko albo się uto-
pić, albo dać się złapać Amerykanom, którzy z pewnością będą mnie
torturować. Ze strachu często miałam w wodzie skurcze i kiedyś prawie

294
się utopiłam w basenie. W lecie regularnie raz w tygodniu mieliśmy lek-
cje pływania, ale dopóki mieszkałam w Chinach, nie nauczyłam się pły-
wać.
Rzucanie ręcznym granatem takŜe było bardzo waŜne — z oczywi-
stych powodów. Byłam w tym najgorsza w klasie. Rzucałam na Ŝałosną
odległość. Czułam, Ŝe moi koledzy szkolni podają w wątpliwość moją
wolę walki z amerykańskimi imperialistami. Kiedyś, podczas cotygo-
dniowego szkolenia politycznego, ktoś zrobił uwagę na temat moich cią-
głych niepowodzeń w tej dziedzinie. Czułam, Ŝe oczy wszystkich wbijają
się we mnie jak szpilki, jakby mówili: „Ty sługo Amerykanów!”. Na-
stępnego rana przyszłam na boisko i stałam z wyciągniętymi ramionami,
w kaŜdej ręce trzymając cegłę. W dzienniku Lei Fenga, który znałam na
pamięć, było to podane jako sposób na wzmocnienie muskułów, co z
kolei przyczyniało się do uzyskania lepszych wyników w rzucaniu grana-
tami. Po kilku dniach tych ćwiczeń mięśnie ramion spuchły i zaczer-
wieniły się. Zarzuciłam to ćwiczenie, ale zawsze potem, kiedy dawano mi
drewniany granat, ręce zaczynały mi się trząść z niekontrolowanego zde-
nerwowania. Pewnego dnia, było to w 1965 roku, powiedziano nam nie-
oczekiwanie, Ŝe mamy pójść usuwać trawę z trawników. Mao wydał
rozporządzenie, w którym oświadczył, Ŝe hodowanie trawy, kwiatów i
domowych zwierząt to burŜuazyjne nawyki i powinny zostać wyelimino-
wane. Trawa na naszym trawniku naleŜała do gatunku, którego nie spo-
tkałam nigdzie poza Chinami. Po chińsku jej nazwa oznacza „omotana
wokół gruntu”. Pełzała po gruncie i wypuszczała setki korzeni, które
wbijały się w ziemię i przenikały w głąb, jak stalowe obcęgi chwytając
grunt. Pod ziemią wypuszczała kolejne korzenie, rozpełzające się we
wszystkie strony. W jednej chwili tworzyła sieć, naziemną i podziemną,
plątała się i przywierała do ziemi. Podczas usuwania tej trawy często
uszkadzałam nie ją, ale własne palce, na których miałam głębokie zacię-
cia. Jeśli uŜywało się motyki i szpadla, moŜna było powoli podwaŜyć
jeden z systemów korzeni. Ale kaŜda pozostawiona resztka — gdy robiło
się nieco cieplej albo przeszedł deszczyk — odrastała triumfalnie i znowu
musieliśmy podejmować walkę.
Z kwiatami moŜna było sobie o wiele szybciej poradzić, jednak i tu
nie było łatwo, bo nikt nie chciał ich usuwać. Mao juŜ wcześniej przy-
puszczał ideologiczny szturm na trawę i kwiaty, mówiąc, Ŝe powinny

295
zostać zastąpione przez kapustę i bawełnę. Dopiero teraz jednak udało
mu się wymóc realizację swoich idei — choć tylko do pewnego stopnia.
Ludzie lubili swoje kwiaty i niektóre kwietniki przeŜyły tę kampanię.
Było mi bardzo smutno, kiedy patrzyłam, jak niszczy się moje ulubio-
ne rośliny. Ale nie miałam Ŝalu do Mao, wprost przeciwnie: nienawidzi-
łam siebie za to, Ŝe czuję się taka nieszczęśliwa. Wtedy juŜ miałam na-
wyk „samokrytycyzmu” i winiłam siebie samą za kaŜdy odruch, który nie
był zgodny z instrukcjami Mao. Szczerze mówiąc, niektóre moje odruchy
mnie przeraŜały. Nie było mowy, Ŝebym mogła je z kimś przedyskuto-
wać, próbowałam je więc zdławić i jakoś osiągnąć „słuszny” stan myśli i
uczuć. śyłam w stanie ustawicznego samooskarŜania się.
Ta stała samoobserwacja i samooskarŜanie się były cechami mao-
istowskich Chin. Powiedziano nam, Ŝe mamy się stać nowymi, lepszymi
ludźmi. Ale tego rodzaju introspekcja zmierzała do ukształtowanie ludzi,
którzy nie mają własnych myśli.
Religijny aspekt kultu Mao nie byłby moŜliwy w tradycyjnie świec-
kim społeczeństwie, jakim było społeczeństwo chińskie, gdyby nie impo-
nujące osiągnięcia ekonomiczne. Po okresie głodu kraj w zdumiewający
sposób odnowił swoje siły i standard Ŝycia uderzająco się podniósł. W
Chengdu, chociaŜ ryŜ był racjonowany, było pod dostatkiem mięsa, dro-
biu i jarzyn. Arbuzy, biała rzepa i bakłaŜany leŜały na chodnikach koło
sklepów, bo nie było ich juŜ gdzie trzymać. Zostawiano je na noc na uli-
cy i prawie nikt niczego nie brał, a w sklepach oddawano je na przetwory
i kiszonki. Jaja, kiedyś niedostępne, teraz gniły w koszach, tak duŜo ich
było. Kilka lat temu trzeba by się natrudzić, Ŝeby znaleźć choć jedną
brzoskwinię, a teraz jedzenie brzoskwiń było „czynem patriotycznym” i
urzędnicy chodzili po domach, próbując namówić ludzi do kupowania
brzoskwiń za śmieszne pieniądze.
Te osiągnięcia podbijały dumę narodową. W październiku 1964 roku
Chiny przeprowadziły eksplozję swojej pierwszej bomby atomowej. Było
to powszechnie rozgłaszane i omawiane jako naukowe i przemysłowe
osiągnięcie kraju, zwłaszcza w kontekście „odpierania aroganckich zaku-
sów imperializmu”. Próba eksplozji bomby zbiegła się z upadkiem
Chruszczowa, co było interpretowane jako kolejny dowód słuszności
myśli Mao. W 1964 roku Francja nawiązała stosunki dyplomatyczne

296
z Chinami w pełnym wymiarze, z wymianą ambasadorów — był to
pierwszy zachodni kraj, który uznał komunistyczne Chiny. Zostało to
ogłoszone jako wielkie zwycięstwo nad Stanami Zjednoczonymi, które
odmawiały Chinom naleŜnego im w świecie miejsca.
Poza tym nie było w tej chwili jakichś ogólnych politycznych prześla-
dowań i ludzie byli raczej zadowoleni. Wszystkie te pozytywy przypisa-
no Mao. ChociaŜ najwyŜsi przywódcy wiedzieli, jaki był rzeczywisty
wkład Mao, nie dzielili się tą wiedzą ze społeczeństwem. Przez lata ukła-
dałam pełne głębokich uczuć panegiryki dla Mao, w których dziękowa-
łam mu za te wszystkie osiągnięcia i nieodmiennie przysięgałam mu lo-
jalność.
W 1965 roku miałam trzynaście lat. Wieczorem pierwszego paździer-
nika, w szesnastą rocznicę utworzenia Chińskiej Republiki Ludowej, na
placu w centrum Chengdu odbył się wielki pokaz sztucznych ogni. Po
północnej stronie placu stała prowadząca do dawnego pałacu brama, któ-
ra została niedawno odrestaurowana i znowu jaśniała świetnością, jaką
miała w trzecim wieku n.e., kiedy Chengdu było stolicą królestwa i do-
brze prosperującym, otoczonym murami miastem. Brama ta była bardzo
podobna do Bramy Niebiańskiego Spokoju w Pekinie, która teraz stanowi
wejście do Zakazanego Miasta; róŜnią się tylko kolorami: ta ma szeroki
dach wykładany zielonymi płytkami i szare ściany. Szeroki dach pawilo-
nu nad bramą opiera się na ogromnych ciemnoczerwonych kolumnach, a
balustrady zrobiono z białego marmuru. Stałam razem z rodziną i dygni-
tarzami z Sichuanu na trybunie w odświętnej atmosferze i czekałam na
sztuczne ognie. PoniŜej, na placu, tańczyło i śpiewało pięćdziesiąt tysięcy
ludzi. Z jakiegoś miejsca niedaleko mnie padł sygnał do rozpoczęcia
pokazu. W jednej chwili niebo zamieniło się w ogród róŜnych kolorów i
kształtów, morze połyskliwych fal, które pojawiały się jedna za drugą. Z
dołu dobiegała muzyka i głosy ludzkie — wszystko to łączyło się wokół
królewskiej bramy w atmosferze przepychu. Przez chwilę niebo było
czyste, a potem potęŜna eksplozja roztoczyła na nim wspaniałe kolory, za
którymi pojawił się ogromny, zwinięty jedwabny transparent. Rozwinął
się pośrodku nieba 1 łagodnie falował w jesiennym wietrze. W światłach

297
znad placu na transparencie połyskiwały znaki: „Długie lata Ŝycia dla
naszego Wielkiego Przewodniczącego Mao!”. Łzy napłynęły mi do oczu.
„JakŜe jestem szczęśliwa, Ŝe Ŝyję w epoce wielkiego Mao Zedonga”,
powtarzałam sobie. „Jak dzieci z kapitalistycznych krajów mogą Ŝyć z
dala od niego, nie mając nawet nadziei na zobaczenie go we własnej po-
staci?”. Chciałam dla nich coś zrobić, Ŝeby im pomóc w ich niedoli. Po-
przysięgłam sobie pracować cięŜko, aby zbudować mocne Chiny dla
podtrzymania światowej rewolucji. A takŜe po to, aby zasłuŜyć sobie na
zobaczenie Przewodniczącego Mao. To było celem mojego Ŝycia.
15
„Najpierw zniszcz —
a konstrukcja
sama się potem znajdzie” —
zaczyna się
Rewolucja Kulturalna
(1965—1966)

Z początkiem lat sześćdziesiątych Mao, mimo nieszczęść, jakie spro-


wadził na kraj, nadal był najwyŜszym przywódcą chińskim, deifikowa-
nym przez ludzi. PoniewaŜ jednak krajem zarządzali pragmatycy, czuło
się nieco swobody literackiej i artystycznej. Ukazało się wiele nowych
sztuk, oper, ksiąŜek i filmów, które pojawiły się po okresie hibernacji.
Nikt nie atakował Partii otwarcie, ale teŜ i współczesne tematy rzadko się
wtedy zdarzały. W tym czasie Mao był w defensywie i coraz częściej
szukał pomocy u swojej Ŝony, Jiang Qing, która w latach trzydziestych
była aktorką. Oboje uznali wtedy, Ŝe uŜywa się historycznych tematów,
aby przemycić insynuacje przeciw reŜimowi i przeciwko Mao.
W Chinach istniała długa tradycja uŜywania historycznych tematów
jako aluzji, przez które moŜna wyrazić sprzeciw i nawet bardzo ezote-
ryczne zdania były świetnie rozumiane jako zakodowane odniesienia do
współczesnych wydarzeń. W kwietniu 1963 roku Mao zakazał wystawia-
nia wszelkich „dramatów z duchami”, z których wiele było opowieściami
o odwecie, jaki duch zmarłej ofiary bierze na swoim prześladowcy. Dla
Mao owe mściwe duchy zbyt mocno kojarzyły się z postaciami „wrogów
klasowych”, którzy tak gwałtownie i na dobre zniknęli za czasów jego
rządów.
Potem państwo Mao przyjrzeli się krytycznie innemu gatunkowi,
dramatom o mandarynie z epoki Ming, których bohaterem był Hai Rui,
mandaryn z czasów dynastii Ming (1368 — 1644). Hai Rui, uosobienie

299
odwagi i sprawiedliwości, walczył z cesarzem w imieniu pokrzywdzo-
nych zwykłych ludzi, ryzykując własne Ŝycie. Został w końcu pozbawio-
ny swojej godności i zesłany. Państwo Mao podejrzewali, Ŝe mandaryn
reprezentuje postać Peng Dehuaia, poprzedniego ministra obrony, protes-
tującego w 1959 roku przeciwko polityce gospodarczej Mao. Prawie
natychmiast po dymisji Penga dał się zauwaŜyć rozkwit gatunku drama-
tów o mandarynie z epoki Ming. Państwo Mao usiłowali zwrócić na to
uwagę, ale kiedy zgłaszali się do pisarzy czy do ministrów zajmujących
się sztuką, nie spotykali się ze zrozumieniem.
W 1964 roku Mao sporządził listę trzydziestu dziewięciu artystów, pi-
sarzy i naukowców, których zamierzał oskarŜyć. Nazwał ich „reakcyjno-
burŜuazyjnymi autorytetami” — była to nowa kategoria wrogów klaso-
wych. Wśród wielu innych wybitnych osób na liście tej znalazł się znany
autor sztuk o mandarynie z epoki Ming, Wu Han — oraz profesor Ma
Yinchu, wybitny ekonomista i obrońca kontroli urodzeń. Za swoje poglą-
dy został obwołany prawicowcem jeszcze w 1957 roku. Mao uświadomił
sobie w końcu potrzebę wprowadzenia kontroli urodzeń, ale nienawidził
profesora Ma za to, iŜ ten wykazał mu, Ŝe się mylił.
Lista nie została ogłoszona publicznie, a owych trzydziestu dziewięciu
osób nie usunięto z ich organizacji partyjnych. KrąŜyła jednak na róŜnych
poziomach urzędników partyjnych, aŜ trafiła na poziom urzędników
szczebla, do którego naleŜała mama. Dostała tę listę z instrukcją, aby
wyłapać inne „reakcyjno-burŜuazyjne autorytety”. W zimie z 1964 na
1965 posłano mamę jako szefową grupy roboczej do szkoły zwanej „Wo-
li Targ”. Powiedziano jej, Ŝeby przyjrzała się nauczycielom, którzy cieszą
się największym autorytetem, a takŜe tym, którzy piszą ksiąŜki i artykuły.
Mama była przeraŜona, poniewaŜ czystka zagraŜała ludziom, których
najbardziej podziwiała. Poza tym rozumiała, Ŝe nawet jeśli będzie szukać
innych „wrogów”, i tak ich nie znajdzie. Po ostatnich prześladowaniach
niewielu ludzi w ogóle odwaŜało się otworzyć usta. Powiedziała o tym
swojemu przełoŜonemu, panu Pao, który odpowiadał za tę kampanię w
Chengdu.
Przeszedł rok 1965 i nic nie zrobiła. Pan Pao jej nie naciskał. Ich brak
inicjatywy odzwierciedlał ogólny nastrój panujący wśród urzędników
partyjnych. Większość z nich miała dość prześladowań i chciała zająć się

300
poprawą standardu Ŝycia i budowaniem normalnej egzystencji, ale nie
sprzeciwiali się Mao w otwarty sposób. Właściwie nawet bardzo się
przyczynili do rozwinięcia kultu jego osoby. Tych niewielu, którzy pa-
trzyli na deifikację Mao ze zgrozą, wiedziało, Ŝe nic nie da się zrobić,
Ŝeby to zatrzymać — Mao miał juŜ taką władzę i prestiŜ, Ŝe nie było jak
mu się sprzeciwić. MoŜna było jedynie uciec się do czegoś w rodzaju
biernego oporu.
Mao zinterpretował tę reakcję na swoje nawoływania do polowań na
czarownice jako wskaźnik, Ŝe lojalność wobec niego słabnie i Ŝe partyjni
urzędnicy popierają politykę prezydenta Liu i Denga. Jego podejrzenia
potwierdziły się, kiedy partyjny dziennik odmówił publikacji jego artyku-
łu, w którym oskarŜał Wu Hana i jego sztuki o mandarynie z epoki Ming.
Celem publikacji tego artykułu miało być wciągnięcie do akcji najszer-
szych rzesz. Mao spostrzegł, Ŝe jest odcięty od obiektu swoich działań
przez system partyjny, który zawsze działał jako pośrednik pomiędzy nim
a społeczeństwem. Zatem stracił kontrolę. Komitet Partyjny w Pekinie,
którego Wu Han był wiceburmistrzem, i Centralny Wydział Spraw Pu-
blicznych, który odpowiadał za media i za sztukę, nie ulegli Mao i od-
mówili zarówno oskarŜenia Wu Hana, jak i zwolnienia go ze stanowiska.
Mao poczuł się zagroŜony. Widział siebie samego jako drugiego Sta-
lina, któremu grozi oskarŜenie przez jakiegoś drugiego Chruszczowa — i
to za Ŝycia. Chciał powalić człowieka, którego uwaŜał za chińskiego
Chruszczowa, Liu Shaoqi — a takŜe jego kolegę Denga oraz ich partyj-
nych zwolenników. Ten plan chytrze opatrzył nazwą Rewolucji Kultural-
nej. Wiedział, Ŝe czeka go długa bitwa, ale jednocześnie miał satysfakcję
— wyzywał do walki niemal cały otaczający go świat i przeprowadzał
manewr na ogromną skalę. Kiedy portretował samego siebie jako tra-
gicznego bohatera porywającego się na potęŜnego wroga, jakim była
machina partyjna, w jego tonie brzmiała nuta rozŜalenia.
Dziesiątego listopada 1965 roku, kiedy po raz kolejny zawiodły moŜ-
liwości opublikowania artykułu potępiającego sztukę Wu Hana w Peki-
nie, okazało się, Ŝe Mao moŜe opublikować go w Szanghaju, gdzie za
prasę odpowiadali jego zwolennicy. To właśnie w tym artykule po raz
pierwszy pojawił się termin „Rewolucja Kulturalna”. Partyjna gazeta
„Dziennik Ludowy” nie chciała przedrukować artykułu, podobnie jak

301
„Dziennik Pekiński”, organ stołecznej organizacji partyjnej. Ale niektóre
gazety z innych prowincji przedrukowały go. W tym czasie ojciec nadzo-
rował „Dziennik Syczuański” i opowiedział się przeciwko przedrukowi
artykułu, poniewaŜ zorientował się, Ŝe jest on atakiem na marszałka Pen-
ga i wezwaniem do polowań na czarownice. Spotkał się z człowiekiem,
który odpowiadał za kulturę w prowincji, a ten zasugerował, Ŝeby za-
dzwonili do Deng Xiaopinga. Nie było go w biurze, ale telefon odebrał
marszałek He Long, bliski przyjaciel Denga, członek Politbiura. Był to
ten człowiek, którego ojciec podsłuchał w 1959 roku, kiedy mówił: „To
on (Deng) powinien być na tronie”. He Long powiedział, Ŝeby nie prze-
drukowywać artykułu.
Sichuan był jedną z ostatnich prowincji, w której przedrukowano ar-
tykuł, a zrobiono to dopiero osiemnastego grudnia, sporo po tym, jak
trzydziestego listopada opublikował go wreszcie „Dziennik Ludowy”.
Artykuł pojawił się z notą Zhou Enlaia, który usiłował utrzymać pokój i
jako „redaktor” napisał, Ŝe pojęcie Rewolucji Kulturalnej ma słuŜyć teo-
retycznej dyskusji, nie jest zabarwione politycznie i nie powinno prowa-
dzić do politycznych ocen.
Przez następne trzy miesiące odbywały się taktyczne manewry, w któ-
rych brali udział oponenci Mao i Zhou Enlaia i w trakcie których starano
się nie dopuścić do kolejnego polowania na czarownice, zainicjowanego
przez Mao. W lutym 1966 roku, kiedy Mao był poza Pekinem, Politbiuro
wydało oświadczenie, Ŝe nie wolno dopuścić, aby „teoretyczna dyskusja”
zdegenerowała się i przekształciła w prześladowania. Mao zaprotestował,
ale został zignorowany.
W kwietniu poproszono ojca, Ŝeby zredagował dokument w duchu lu-
towego oświadczenia Politbiura, który stanowiłby przewodnik Rewolucji
Kulturalnej, wdraŜanej w Sichuanie. Dokument ten nosił nazwę „Doku-
mentu Kwietniowego”. Mówił on, Ŝe debata powinna pozostać teoretycz-
na. Nie wolno dopuścić do Ŝadnych dzikich oskarŜeń. Wszyscy są równi
w obliczu prawdy. Partii nie wolno uŜywać siły do gnębienia in-
telektualistów.
Dokument miał być opublikowany w maju, ale zablokowano go. Po-
litbiuro podjęło nowe decyzje. Tym razem Mao był obecny i przy popar-
ciu Zhou Enlaia miał decydujący głos. Podarł lutowe oświadczenie i
oznajmił, Ŝe uczeni, którzy są dysydentami, muszą zostać wyeliminowa-
ni. Podkreślił, Ŝe w Partii

302
Komunistycznej są urzędnicy, którzy chronią dysydentów i innych
wrogów klasowych. Nazwał ich ludźmi „stojącymi u władzy, którzy kro-
czą drogą kapitalistyczną” i ogłosił wobec nich stan wojny. Zostali okre-
śleni jako „uczniowie kapitalizmu”. Rozpoczęła się gigantyczna kampa-
nia, zwana Rewolucją Kulturalną.
Kim dokładnie byli „uczniowie kapitalizmu”? Prawdopodobnie sam
Mao tego dokładnie nie wiedział. Wiedział natomiast, Ŝe chce wymienić
cały Pekiński Komitet Partii, i w końcu to zrobił. Wiedział teŜ, Ŝe chce
się pozbyć Liu Shaoqi i Deng Xiaopinga, „burŜuazyjnej kwatery głównej
w Partii”. Ale nie wiedział, kto w obrębie olbrzymiego systemu partyjne-
go jest wobec niego lojalny ani kim są zwolennicy Liu i Denga i ich „ka-
pitalistycznej drogi”. Obliczał, Ŝe kontroluje jakąś jedną trzecią Partii.
Aby Ŝaden z jego wrogów nie mógł uciec, postanowił zniszczyć całą
Partię. Wierni wobec niego przeŜyją ten upadek. Według jego własnych
słów: „najpierw zburz, a konstrukcja znajdzie się potem sama”. Nie bał
się zniszczenia Partii Komunistycznej — Mao-władca zawsze brał górę
nad Mao-komunistą. Nie bał się teŜ skrzywdzić niewinnych, nawet tych
najbardziej lojalnych. Jeden z jego ulubionych bohaterów, generał Cao,
który Ŝył w pierwszym wieku n.e., wypowiedział nieśmiertelne zdanie,
które Mao uwielbiał: „Raczej skrzywdzę wszystkich ludzi Ŝyjących na
ziemi, niŜ dopuszczę, Ŝeby ktokolwiek mnie skrzywdził”. Generał po-
wiedział to, kiedy dowiedział się, Ŝe para starszych ludzi, których skazał
na śmierć, gdyŜ podejrzewał ich o zdradę, w rzeczywistości uratowała
mu Ŝycie i wyrok był niesprawiedliwy.
Niejednoznaczne brzmienie wezwania Mao do walki wprawiło w po-
mieszanie i społeczeństwo, i większość urzędników partyjnych. Niewielu
wiedziało, do czego Mao ich tym razem prowadzi i kto teraz jest wro-
giem. Ojciec i mama jako starsi urzędnicy partyjni domyślali się, Ŝe Mao
chce kogoś ukarać. Ale nie mieli pojęcia kogo. Mogli to być równie do-
brze oni sami. Byli oszołomieni i ogarnęła ich zgroza.
W tym czasie Mao wykonał najwaŜniejsze posunięcie: zorganizował
swoją własną sieć dowodzenia, która działała poza aparatem partyjnym,
chociaŜ — poprzez deklaracje, Ŝe podlega Politbiuru i Centralnemu Ko-
mitetowi — Mao mógł udawać, ze owa sieć działa zgodnie z rozkazami
Partii.

303
Ustanowił swoim zastępcą marszałka Lin Biao, który zastąpił Peng
Dehuaia jako ministra obrony w 1959 roku i ogromnie się przyczynił w
armii do rozdmuchania kultu Mao. Ustanowił takŜe nowe ciało, Sztab
Rewolucji Kulturalnej, pod zarządem swojego dawniejszego sekretarza
Chen Body, szefa wywiadu i słuŜb bezpieczeństwa Kang Shenga oraz
pani Mao. Ludzie ci stali się ścisłym gronem przywódczym Rewolucji
Kulturalnej.
Następnie zajął się mediami, przede wszystkim „Dziennikiem Ludo-
wym”, który był oficjalnie gazetą Partii i cieszył się największym autory-
tetem — ludzie przywykli do niego jako do reprezentanta głosu władzy.
Wyznaczył Chen Bodę do przejęcia gazety, co stało się trzydziestego
pierwszego maja, i w ten sposób zapewnił sobie środek, za pomocą któ-
rego mógł się komunikować z setkami milionów Chińczyków.
Począwszy od czerwca 1966 roku, „Dziennik Ludowy” zasypywał
kraj lawiną ostrych wstępniaków, wzywając w nich do ustanowienia „ab-
solutnej władzy Przewodniczącego Mao”, do „wymiecenia wszystkich
diabłów i węŜowych demonów” (wrogów klasowych) i nawołując ludzi
do przyłączenia się do Mao w bezprecedensowym przedsięwzięciu, jakim
jest Rewolucja Kulturalna.
Na początku czerwca nauka w mojej szkole kompletnie zamarła, ale
musieliśmy przychodzić do szkoły. Przez głośniki grzmiały wstępniaki z
„Dziennika Ludowego”, a pierwsze strony gazet, które musieliśmy co-
dziennie czytać, często były wypełnione tylko fotografiami Mao. Była w
nich takŜe codzienna kolumna cytatów z Mao. Pamiętam pisane wielkimi
literami slogany, które zapadły mi głęboko w pamięć, bo tak wiele razy je
czytałam: „Przewodniczący Mao jest czerwonym słońcem naszych
serc!”, „Myśl Mao Zedonga wyznacza drogę naszego Ŝycia!”, „Zgnie-
ciemy kaŜdego, kto sprzeciwi się Przewodniczącemu Mao!”, „Ludy całej
ziemi kochają Przewodniczącego Mao!”. Były tu teŜ całe kolumny z
pełnymi uwielbienia komentarzami cudzoziemców i zdjęcia Europejczy-
ków, trzymających w rękach dzieła Mao. Zmobilizowano chińską dumę
narodową, aby uświęcić jego kult.
Codzienne czytanie gazet przekształciło się w recytację i uczenie się
na pamięć „Cytatów z przewodniczącego Mao”, które zostały zebrane w
ksiąŜeczce kieszonkowego rozmiaru z czerwoną plastikowaną okładką,
zwanej „Małą Czerwoną KsiąŜeczką”. Wszyscy dostali po jednym eg-
zemplarzu i powiedziano nam, Ŝebyśmy strzegli tej ksiąŜeczki jak źrenicy

304
oka. KaŜdego dnia unisono śpiewaliśmy ustępy z niej, w kółko i w kółko.
Nadal pamiętam wiele z nich, słowo w słowo.
Pewnego dnia przeczytaliśmy w „Dzienniku Ludowym”, Ŝe jakiś stary
wieśniak powiesił u siebie na ścianach trzydzieści dwa portrety Mao tak,
aby „widzieć twarz Przewodniczącego Mao, kiedy tylko otworzy oczy,
niezaleŜnie od tego, w jakim kierunku padnie jego wzrok”. Pokryliśmy
więc równieŜ ściany klasy twarzą Mao, na której widniał jego najbardziej
łaskawy uśmiech. Wkrótce jednak zdjęliśmy je, bo zaczęły krąŜyć po-
głoski, Ŝe wieśniacy tak naprawdę uŜywają tych portretów jako tapet,
poniewaŜ były drukowane na papierze najlepszej jakości i moŜna je było
dostać za darmo. KrąŜyły teŜ pogłoski, Ŝe reportera, który opisał całą tę
sprawę, uznano za „wroga klasowego”, a to dlatego, Ŝe nie przeciwstawił
się „naduŜywaniu imienia Przewodniczącego Mao”. Wtedy po raz pierw-
szy w mojej podświadomości zagnieździł się lęk przed Przewodniczącym
Mao.
Podobnie jak w „Wolim Targu”, w mojej szkole równieŜ stacjonowała
grupa robocza. Bez przekonania wytypowano kilku najlepszych nauczy-
cieli jako „burŜuazyjno-reakcyjne autorytety”, ale nie podano uczniom
ich nazwisk. Jednak juŜ w czerwcu 1966 roku, na fali paniki, jaką wzbu-
dzała Rewolucja Kulturalna, w gwałtownej potrzebie złoŜenia jej ofiar
podano nazwiska oskarŜonych do wiadomości całej szkoły.
Grupa robocza zmusiła uczniów i pozostałych nauczycieli do sporzą-
dzania oskarŜycielskich plakatów i gazetek, które wkrótce pokryły cały
teren szkoły. Nauczyciele uczestniczyli w tym z róŜnych powodów: z
konformizmu, lojalności wobec Partii, zazdrości o przywileje i prestiŜ,
jaki mieli inni nauczyciele — oraz ze strachu.
Pomiędzy ofiarami był mój nauczyciel języka i literatury, pan Chi,
którego uwielbiałam. Według jednego z oskarŜycielskich plakatów miał
powiedzieć na początku lat sześćdziesiątych: „Okrzykami »niech Ŝyje
Wielki Skok!« nie napełni się Ŝołądków”. Nie wiedząc o tym, Ŝe Wielki
Skok spowodował głód, nie rozumiałam tego powiązania, ale czułam w
tych słowach brak szacunku dla Wielkiego Skoku.
Było coś, co wyróŜniało pana Chi spośród innych. Wtedy nie umiała-
bym określić tego dokładnie, ale teraz myślę, Ŝe unosiła się nad nim aura
ironii. Czasami śmiał się suchym, krótkim pół kaszlem, pół śmiechem,

305
który sugerował, Ŝe coś jeszcze zostało niedopowiedziane. Kiedyś za-
śmiał się w ten sposób w odpowiedzi na pytanie, jakie mu zadałam. Do-
tyczyło ono tekstu z naszego podręcznika, wyciągu wspomnień Lu Din-
gyi, wtedy szefa Centralnego Urzędu Spraw Publicznych, na temat Dłu-
giego Marszu. Pan Chi zwrócił nam uwagę na Ŝywy opis oddziałów ma-
szerujących zygzakowatymi górskimi ścieŜkami, gdy cały pochód oświe-
tlały tylko sosnowe pochodnie niesione przez Ŝołnierzy, a ich płomienie
odbijały się na tle ciemnego bezksięŜycowego nieba. Kiedy doszli do
miejsca wyznaczonego na nocleg, „wszyscy złapali miseczki pełne je-
dzenia, Ŝeby co prędzej zapełnić Ŝołądki”. To mnie zdumiewało, bo Ŝoł-
nierze byli zawsze przedstawiani w sytuacjach, kiedy ofiarowują swoim
towarzyszom ostatnią garść ryŜu, a sami głodują. Nie mogłam sobie wy-
obrazić, jak „łapią miseczki”, spytałam więc pana Chi o wyjaśnienie.
Zaśmiał się wtedy, powiedział, Ŝe nie wiem, czym jest prawdziwy głód, i
szybko zmienił temat. Nie byłam przekonana, niemniej miałam dla pana
Chi ogromny szacunek. Czułam się okropnie, kiedy zobaczyłam, jak jego
i innych nauczycieli, których uwielbiałam, brutalnie oskarŜają i wyzy-
wają. Jeszcze gorzej się poczułam, kiedy zespół roboczy zwrócił się do
wszystkich uczniów, Ŝeby robili plakaty „obnaŜające i potępiające” na-
uczycieli.
Miałam wtedy czternaście lat, nie cierpiałam wszelkiej przemocy i
brutalności i nie wiedziałam, co mam pisać. Bałam się ściany z plakata-
mi, wielkich, stawianych czarnym atramentem na białych płachtach pa-
pieru znaków, dziwacznego i dzikiego języka, np. „Zetrzeć psią głowę
tego to a tego” czy „Unicestwić tego to a tego, jeśli się sam nie podda”.
Zaczęłam wagarować i zostawałam w domu. Krytykowano mnie za to na
nieustannych wiecach, w które przekształciło się teraz Ŝycie szkolne.
Zarzucano mi, Ŝe „stawiam rodzinę na pierwszym miejscu”. Bardzo ba-
łam się tych wieców i wciąŜ dręczyło mnie poczucie nieprzewidywalnego
niebezpieczeństwa.
Pewnego dnia zastępca kierownika szkoły, pan Kan, człowiek wesoły
i pełen energii, został oskarŜony o to, Ŝe jest „uczniem kapitalizmu” i
ochrania oskarŜonych nauczycieli. Wszystko, co w ciągu ostatnich lat
zrobił w szkole, było „kapitalistyczne”, nawet studiowanie dzieł Mao —
bo przeznaczał na to mniej czasu niŜ na inne przedmioty.

306
Równie szokującym przeŜyciem był widok zawsze pogodnego sekre-
tarza Komunistycznej Ligi MłodzieŜy, pana Shan, oskarŜonego o anty-
maoistowską postawę. Był to młody człowiek o dziarskim wyglądzie,
którego uwagę starałam się przyciągnąć, poniewaŜ mógł mi pomóc do-
stać się do Ligi, kiedy skończyłabym piętnaście lat, czyli wymagane mi-
nimum wieku.
Wykładał filozofię marksistowską dla młodzieŜy w wieku od lat szes-
nastu do dziewiętnastu i czasem zadawał im do napisania eseje filozo-
ficzne. Fragmenty, które szczególnie mu się podobały, podkreślał. Teraz
jego uczniowie połączyli te zupełnie osobne kawałki w jawnie bezsen-
sowny zlepek, który, jak głosił plakat, wyraŜał antymaoistowskie poglą-
dy. Po latach dowiedziałam się, Ŝe taka metoda oskarŜania, polegająca na
zestawianiu wyrwanych z kontekstu fragmentów, narodziła się na po-
czątku 1955 roku — wtedy, gdy aresztowano moją mamę. Niektórzy
pisarze uŜywali jej, aby oskarŜyć swoich kolegów pisarzy.
DuŜo później pan Shan powiedział mi, Ŝe jedynym powodem, dla któ-
rego on i zastępca kierownika szkoły stali się ofiarami, było to, Ŝe akurat
byli wtedy nieobecni w szkole — byli członkami innej grupy roboczej —
i ta nieobecność spowodowała, Ŝe stali się dogodnymi kozłami ofiarnymi.
Fakt, Ŝe nie Ŝyli dobrze z kierownikiem szkoły, pogorszył sytuację.
„Gdybyśmy to my zostali, a on byłby poza szkołą, ten syn Ŝółwia, nie
mógłby potem wciągnąć gaci, tak miałby dupę umazaną gównem” —
powiedział mi pan Shan smętnie.
Zastępca kierownika, pan Kan, był niezwykle oddany Partii i czuł się
bardzo skrzywdzony. Pewnego wieczoru napisał list samobójczy, po
czym podciął sobie gardło brzytwą. Akurat tego dnia jego Ŝona wróciła
wcześniej z pracy i natychmiast został odwieziony do szpitala. Zespół
roboczy zatuszował jego próbę samobójczą, poniewaŜ samobójstwo
członka Partii było odbierane jako zdrada, utrata zaufania do Partii i szan-
taŜ. Dlatego teŜ takiemu człowiekowi nikt nie okazywał litości. Ale na-
strój w grupie roboczej był nerwowy. Wiedzieli, Ŝe wybrali ofiary bez
cienia uzasadnienia.
Kiedy mamie powiedziano o panu Kan, rozpłakała się. Bardzo go lu-
biła i wiedziała, Ŝe był człowiekiem nastawionym bardzo optymistycznie
i skoro zrobił to, co zrobił, musiał być pod presją przekraczającą ludzką
odporność.
W swojej szkole mama nie dała się wciągnąć w Ŝadne pospieszne i
pełne popłochu akcje wyznaczania ofiar. Ale nastolatki z jej szkoły, pod-
kręcone przez artykuły z „Dziennika Ludowego”, wystąpiły przeciwko

307
nauczycielom. Dziennik wzywał do „zniesienia systemu egzaminacyjne-
go, który traktuje uczniów jak wrogów” (cytat z Mao) i jest elementem
podłego planu „burŜuazyjnych intelektualistów”, czyli większości nau-
czycieli (znowu cytat z Mao). Poza tym dziennik oskarŜał „burŜuazyj-
nych intelektualistów” o zatruwanie młodych umysłów kapitalistycznymi
bzdurami, które miały je przygotować na powrót Kuomintangu. „Nie
moŜemy pozwolić, Ŝeby burŜuazyjni intelektualiści znowu zdominowali
nasze szkoły” — oświadczył Mao.
Pewnego dnia, zanim mama przyjechała na rowerze do szkoły,
uczniowie otoczyli kręgiem kierowniczkę, doradcę akademickiego szkoły
i nauczycieli ze stopniami specjalnymi, o których sądzili, Ŝe są „burŜu-
azyjnymi intelektualistami” — a takŜe innych nauczycieli, których nie
lubili. Potem zamknęli ich w jednej z klas, a na drzwiach powiesili kartkę
z napisem „klasa upiorów”. Inni nauczyciele pozwolili na to, poniewaŜ
sami juŜ nie wiedzieli, co komu wolno. Wyglądało na to, Ŝe uczniowie
mają teraz pewne uprawnienia, nieokreślone co do granic i zasięgu, ale
jednak realne. Wszędzie na terenie szkoły wisiały slogany, przewaŜnie
nagłówki z „Dziennika Ludowego”.
Kiedy mamie pokazano klasę, która teraz zmieniła się w areszt,
przedarła się przez tłum uczniów. Niektórzy z nich sprawiali wraŜenie
zajadłych, inni wyglądali na zdenerwowanych, inni na zawstydzonych.
Szli za nią od chwili, gdy przybyła. Stała na czele grupy roboczej, miała
więc władzę i utoŜsamiano jej postawę z postawą Partii. Uczniowie pa-
trzyli na siebie niepewnie. ZałoŜyli „areszt”, jednak nie mieli pojęcia, co
robić dalej. Mama oznajmiła stanowczo, Ŝe rozwiązuje „klasę upiorów”.
Zrobiło się zamieszanie, ale nikt nie przeciwstawił się temu. Kilku chłop-
ców coś do siebie mamrotało, zamilkli jednak, kiedy mama poprosiła ich,
Ŝeby powiedzieli głośno, co mają do powiedzenia. Potem oświadczyła
uczniom Ŝe to, co robią, jest nielegalne, nie wolno zatrzymywać nikogo
bez nakazu i nie wolno tak traktować nauczycieli, którzy zasłuŜyli na
szacunek i wdzięczność. Otworzono klasę i uwolniono więźniów.
Mama zachowała się bardzo dzielnie, działając pod prąd. Wiele in-
nych grup roboczych dla ocalenia własnej skóry znęcało się nad zupełnie
niewinnymi ludźmi, a ona miała więcej powodów od innych, Ŝeby się
bać. Władze prowincji wybrały juŜ kilka kozłów ofiarnych i ojciec miał

308
przeczucie, Ŝe to on będzie następny w kolejce. Kilku kolegów powie-
działo mu w zaufaniu, Ŝe w podległych mu organizacjach i instytucjach
mówi się, Ŝe dobrze byłoby przyjrzeć mu się bliŜej.
Rodzice nigdy nie komentowali wobec nas tych wydarzeń. I poprzed-
nio, i teraz kierowała nimi pewna powściągliwość, jeśli chodzi o rozmo-
wy o polityce. Zresztą teraz byłoby dla nich prawie niemoŜliwością pró-
bować z nami rozmawiać. Sytuacja była tak złoŜona i pogmatwana, Ŝe
sami nie mogli jej zrozumieć. Co mieliby nam powiedzieć takiego, co by
nam pomogło w jej rozumieniu? I jaki z tego byłby poŜytek? Nikt nie
mógł nic zrobić. Co więcej — samo uświadomienie sobie sytuacji było
niebezpieczne. W rezultacie ja i moje rodzeństwo byliśmy zupełnie nie-
przygotowani do Rewolucji Kulturalnej, chociaŜ mieliśmy niejasne prze-
czucie nadciągającej katastrofy.
W takiej atmosferze mijał czas. Nadszedł sierpień. Jak grom z jasnego
nieba w całych Chinach pojawiły się miliony czerwonogwardzistów.
16
„Wzlecieć w niebiosa,
wwiercić się w ziemię” —
Czerwona Gwardia Mao
(lipiec — sierpień 1966)

Pod władzą Mao wyrosła generacja przygotowana do walki z wro-


giem klasowym i wezwanie do Rewolucji Kulturalnej dało jej poczucie,
Ŝe oto „wojna” nadciąga. Niektórzy dobrze zorientowani młodzi ludzie
czuli, Ŝe ich idol, Mao, jest w to osobiście zaangaŜowany. Byli tak zin-
doktrynowani, Ŝe musieli stanąć po jego stronie. Z początkiem lipca kilku
aktywistów ze szkół średnich dostało się na najbardziej renomowany
uniwersytet Quinghua w Pekinie. Spotykali się wiele razy, aby przedys-
kutować strategię, jaką zastosują w nadciągającej walce, i zdecydowali
nazwać swoją grupę „Czerwoną Gwardią Przewodniczącego Mao”. Za
motto wzięli sobie cytat z Mao, który pojawił się w „Dzienniku Ludo-
wym”: „Rebelia jest usprawiedliwiona”.
Ci pierwsi czerwonogwardziści byli dziećmi najwyŜszych osobistości
politycznych. Tylko oni mogli się czuć na tyle bezpiecznie, Ŝeby anga-
Ŝować się w działalność tego rodzaju. Wychowali się w atmosferze prze-
pojonej polityką i bardziej byli zainteresowani politycznymi grami niŜ
reszta Chińczyków. Pani Mao zauwaŜyła ich i udzieliła im w lipcu au-
diencji. Pierwszego sierpnia Mao wykonał niezwykły gest: wystosował
do nich list otwarty, wyraŜając im „najcieplejsze i najbardziej stanowcze
poparcie”. W liście tym skorygował swoje poprzednie stwierdzenie,
oświadczając: „Rebelia PRZECIW REAKCJONISTOM jest usprawie-
dliwiona”. Dla tych nastoletnich zelotów brzmiało to tak, jakby zwrócił

310
się do nich sam Bóg. Potem grupy Czerwonej Gwardii pojawiły się w
całym Pekinie i w całych Chinach.

Mao chciał, by Czerwona Gwardia stanowiła jego oddziały szturmo-


we. Widział, Ŝe pomimo jego wezwań nikt się nie spieszy, Ŝeby atakować
„uczniów kapitalizmu”. Partia Komunistyczna miała znaczne poparcie,
pamiętano teŜ dobrze lekcję z 1957 roku. Wtedy Mao takŜe wzywał do
krytykowania urzędników partyjnych, a ten, kto to robił, kończył napięt-
nowany jako prawicowiec. Wielu ludzi podejrzewało, Ŝe tym razem bę-
dzie zastosowana podobna taktyka — „wywabianie węŜa z jego legowi-
ska, aby obciąć mu łeb”.
Chcąc skłonić ludzi do działania, Mao musiał odebrać władzę Partii,
by nie dzielić się juŜ z nią posłuszeństwem i lojalnością ludzi. Do tego
celu potrzebny był terror — silny terror, który stłumiłby wszelkie inne
względy i obawy. Nastoletnie dziewczęta i chłopcy byli idealnymi narzę-
dziami do tego celu. Zostali wychowani w fanatycznym kulcie jego oso-
by i w duchu wojowniczej doktryny „walki klas”. Byli młodzi — skłonni
do rebelii, odwaŜni, chętni do tego, Ŝeby walczyć w „słusznej sprawie”,
spragnieni działania i przygód. Byli takŜe nieodpowiedzialni, niewiele
wiedzieli, łatwo było nimi manipulować — i podatni na sugestię uŜycia
przemocy. Tylko oni mogli dostarczyć Mao tej ogromnej siły, którą
mógłby zastraszyć społeczeństwo, stworzyć chaos, wstrząsnąć, a potem
zwalić gmach Partii. Jeden ze sloganów tak podsumowywał misję Czer-
wonej Gwardii: „Ślubujemy podjąć krwawą wojnę z kaŜdym, kto sprze-
ciwi się Rewolucji Kulturalnej, z kaŜdym, kto nie uzna racji Przewod-
niczącego Mao!”.
KaŜde zarządzenie i rozkaz przechodziły do tej pory przez ściśle kon-
trolowany system, który był w rękach Partii. Teraz Mao pominął go i
zwracał się bezpośrednio do młodych ludzi. UŜywał do tego dwóch róŜ-
nych metod: w prasie posługiwał się niejasną, kwiecistą retoryką, a nie-
oficjalnie uciekał się do konspiracyjnej manipulacji i agitacji, którą pro-
wadził Sztab Rewolucji Kulturalnej, szczególnie jego Ŝona. To właśnie
młodzi ludzie odsłaniali prawdziwy sens jego retoryki. Zdania takie, jak
„rebelia przeciwko autorytetom”, „rewolucja w edukacji”, „zniszczenie

311
starego świata, aby mógł narodzić się nowy” — które przyciągały tak
wielu ludzi Zachodu w latach sześćdziesiątych — były przez nich inter-
pretowane jako wezwanie do brutalnych akcji. Mao rozumiał siłę utajonej
gwałtowności młodego wieku i wiedział, Ŝe poniewaŜ są dobrze odŜy-
wieni, a lekcje zostały przerwane, moŜna ich łatwo pobudzić i spoŜytko-
wać ich energię do siania zamętu i spustoszenia.
śeby pobudzić tych młodych ludzi do takiego działania, potrzebne by-
ły ofiary. Najbardziej oczywistymi celami ataku byli nauczyciele,
zwłaszcza Ŝe w ciągu ostatnich miesięcy grupy robocze i władze juŜ z
nich zrobiły ofiary. Teraz mogła się nimi zająć zbuntowana młodzieŜ.
Byli lepszymi celami niŜ rodzice, których moŜna byłoby atakować tylko
w odosobnieniu, i nie zespołowo. Poza tym w chińskiej kulturze, jeśli
chodzi o autorytet, pedagodzy byli waŜniejsi niŜ rodzice. Prawie w kaŜ-
dej chińskiej szkole nauczyciele byli lŜeni i bici i czasem kończyło się to
ich śmiercią. Niektórzy młodzi ludzie potworzyli więzienia, w których
ich torturowali.
Ale to jeszcze nie był terror, jakiego chciał Mao. Osiemnastego sierp-
nia na placu Tian'anmen, w centrum Pekinu, odbył się gigantyczny wiec,
w którym uczestniczyło ponad milion młodych ludzi. Pojawił się na nim
Lin Biao, po raz pierwszy w roli zastępcy Mao, i przemawiał w jego
imieniu. Wezwał zebranych do przejmowania szkół i niszczenia „czte-
rech staroci”: starych idei, starej kultury, starych obyczajów, starych na-
wyków.
Odpowiadając na to niejasne wezwanie, na ulicę wyległa Czerwona
Gwardia, dając ujście swojemu fanatyzmowi, wandalizmowi i strasznej
głupocie. Nachodzili domy starszych ludzi, rozbijali ich meble, darli ob-
razy i rękopiśmienne dzieła. Rozpalano ogniska, w które wrzucano ksiąŜ-
ki. Wkrótce zniszczono prawie wszystkie cenne rzeczy z prywatnych
zbiorów. Wielu pisarzy i artystów, bitych i upokarzanych, którzy patrzyli,
jak płonie dorobek ich Ŝycia, popełniało samobójstwa. Urządzano teŜ
napady na muzea. Wszystko co „stare”, było niszczone — pałace, świą-
tynie, grobowce, statuy, pagody. Kilka obiektów uszło temu pogromowi
— Zakazane Miasto przetrwało dzięki Zhou Enlaiowi, który nakazał
wojsku strzec go i wydał specjalne rozkazy, które chroniły podobne
obiekty. Czerwona Gwardia nie naciskała — parli do przodu tylko wtedy,
kiedy ich zachęcano.

312
Mao przyjął tę akcję Czerwonej Gwardii słowami: „Świetnie zrobio-
ne, naprawdę” — i wezwał naród, Ŝeby udzielił jej poparcia.
Zachęcał Czerwoną Gwardię, Ŝeby rozszerzyła listę swoich ofiar —
aby zwiększyć terror. Wybitni pisarze, naukowcy i inni profesjonaliści,
którzy podczas trwania komunistycznych rządów cieszyli się pewnymi
przywilejami, zostali teraz bezwzględnie potępieni jako „reakcyjne bur-
Ŝuazyjne autorytety”. Z pomocą niektórych znajomych tych ludzi, którzy
nienawidzili ich z róŜnych powodów — od fanatyzmu po zawiść —
Czerwona Gwardia zaczęła pozwalać sobie wobec nich na wandalizm i
przemoc. Poza tym byli jeszcze starzy „wrogowie klasowi” — dawni
posiadacze ziemscy, kapitaliści i ludzie, którzy mieli powiązania z Ku-
omintangiem, potępieni w poprzednich kampaniach politycznych, np.
„prawicowcy” — oraz ich dzieci.
Wielu „wrogów klasowych” nie zostało zgładzonych ani zesłanych do
obozów pracy, lecz pozostawali pod „nadzorem”. Przed Rewolucją Kul-
turalną policja nie mogła przekazywać informacji o nich nikomu poza
osobami specjalnie upowaŜnionymi. Teraz jednak szef policji, jeden z
ludzi Mao, Xie Fuzhi, nakazał swoim podwładnym, Ŝeby wydawali tych
ludzi czerwonogwardzistom, oraz polecił, Ŝeby mówiono o ich „zbro-
dniach”, takich na przykład jak „próby obalenia komunistycznego rzą-
du”.
Do czasów Rewolucji Kulturalnej tortury fizyczne były zakazane. Te-
raz Xie rozkazał policjantom, Ŝeby „nie przywiązywali zbytniej wagi do
starych zasad, niezaleŜnie od tego, czy ustanowiła je policja, czy pań-
stwo”. Powiedział: „Nie jestem zwolennikiem bicia ludzi na śmierć”, ale
dodał, Ŝe „jeŜeli ktoś z nich (czerwonogwardzistów) tak bardzo nienawi-
dzi wroga klasowego, Ŝe chce go zabić, nie musicie go siłą od tego po-
wstrzymywać”.
Kraj ogarnęła fala przemocy — podczas najść domowych często bito i
torturowano ludzi. Prawie zawsze kazano rodzinie klęczeć i składać ko-
utou czerwonogwardzistom, a potem bito wszystkich mosięŜnymi
sprzączkami skórzanych pasów, jakie nosiła Gwardia. Kopano ich, gdzie
popadło, i w końcu golono un głowy w poniŜający sposób, który nazy-
wano yin i yang, poniewaŜ przypominał klasyczny chiński symbol jasno-
ści (yang) i ciemności (ying). Większość ich dobytku albo niszczono,
albo zabierano.

313
Najgorzej było w Pekinie, gdzie mieścił się Sztab Rewolucji Kultural-
nej, który podjudzał młodzieŜ. Niektóre kina i teatry zamieniono w izby
tortur. PrzywoŜono tam ofiary z całego Pekinu. Przechodnie unikali tych
miejsc, bo nawet z ulic słychać było krzyki męczonych ludzi.
Pierwsze grupy Gwardii składały się z dzieci najwyŜszych osobistości
partyjnych. Kiedy do ruchu przyłączyła się młodzieŜ o innym pochodze-
niu społecznym, dzieci wysokich urzędników utworzyły swoje własne
grupy, jak np. „StraŜnicy”. Mao i jego kamaryla uczynili wszystko, Ŝeby
dać Gwardii poczucie siły i władzy. Na drugim masowym wiecu Czer-
wonej Gwardii Lin Biao nosił ich opaskę na ramieniu, aby zaakcentować,
Ŝe jest jednym z nich. Pierwszego października, w święto narodowe
Chin, pani Mao przed Bramą Niebiańskiego Spokoju na placu
Tian'anmen wystawiła „StraŜników” jako wartę honorową. W rezultacie
wysnuli oni horrendalną teorię „dziedzictwa krwi”, którą najlepiej stresz-
czają słowa ich pieśni: „Syn bohaterskiego ojca zawsze będzie wielkim
człowiekiem, reakcjonista zaś moŜe spłodzić tylko marnego bękarta!”.
Niektóre dzieci wysokich urzędników, czując się w prawie dzięki tej
teorii, torturowały dzieci z rodzin o „niepoŜądanym” pochodzeniu.
Mao pozwalał na wszystko, poniewaŜ wzmagało to chaos i terror, któ-
re mu były potrzebne. Nie przejmował się ani tymi, których pobito, ani
tymi, którzy bili. Nie zaleŜało mu na ludziach, którzy byli ofiarami po-
czątkowej fazy Rewolucji Kulturalnej. Nie było teŜ tak, Ŝeby szczególnie
ufał swojej Gwardii. Po prostu uŜywał jej. A ci młodzi ludzie równieŜ nie
zawsze swój wandalizm czy dziką przemoc dedykowali Mao. Mieli kar-
nawał, wolno im było dać ujście swoim najgorszym odruchom.
Jednak tylko niewielka część członków Gwardii dopuszczała się okru-
cieństw czy przemocy. Wielu unikało takich sytuacji. Gwardia była luźną
organizacją i nikogo nie zmuszano do tego, Ŝeby uczestniczył w takich
aktach. Sam Mao równieŜ nigdy nie nawoływał do zabijania. Jego in-
strukcje dotyczące przemocy były formułowane dwuznacznie. Nie trzeba
było uciekać się do przemocy wobec ofiar, Ŝeby nadal czuć się lojalnym
wobec Mao. Ci, którzy stosowali przemoc i dopuszczali się zła, nie mogli
winić o to bezpośrednio jego.

314
Nie moŜna było jednak zaprzeczyć, Ŝe w podstępny sposób zachęcał
do okrucieństwa. Osiemnastego sierpnia, na pierwszym z ośmiu gigan-
tycznych wieców, w których uczestniczyło trzynaście milionów ludzi,
spytał jakąś czerwonogwardzistkę, jak ma na imię. Powiedziała „Binbin”
(łagodna), a on odparł z dezaprobatą: „Bądź brutalna” (yaowuma). Mao
rzadko wypowiadał się publicznie i ta uwaga, powtarzana przez media,
była odbierana niemal jak słowo boŜe. Na trzecim wiecu, piętnastego
września, kiedy okrucieństwa Gwardii osiągnęły zenit, Lin Biao, uznany
za rzecznika Mao, powiedział: „Bojownicy Czerwonej Gwardii, zasada
waszej walki zawsze była słuszna. Uczciwie, z całego serca biliście
uczniów kapitalizmu, biliście reakcyjno-burŜuazyjne autorytety, krwio-
pijców i pasoŜytów. Dobrze robiliście! I zrobiliście to wspaniale!”. Tłu-
mem zapełniającym olbrzymi plac Tian'anmen wstrząsnęło histeryczne
„hurra” i ogłuszające skandowanie: „Niech Ŝyje Przewodniczący Mao!”.
Lały się łzy, rozlegały się histeryczne przysięgi lojalności. Mao pomachał
im, a tłum odpowiedział jeszcze większą euforią.
Poprzez Sztab Rewolucji Kulturalnej Mao kontrolował Pekińską
Czerwoną Gwardię. Posłał gwardzistów na prowincję, aby powiedzieli
innym młodym ludziom, co mają robić. W Jinzhou, w MandŜurii, brat
babci Yulin i jego Ŝona zostali pobici, a potem razem z dwojgiem dzieci
zesłano ich do jałowej, nieurodzajnej części kraju. Yulin był dla komuni-
stów podejrzany od początku, od kiedy weszli do MandŜurii, poniewaŜ
miał legitymację wywiadu Kuomintangu, ale aŜ do chwili Rewolucji
Kulturalnej ani jemu, ani jego rodzinie nic złego się nie stało. Moja ro-
dzina nie wiedziała o tym zesłaniu. Ludzie unikali wtedy wymieniania
wiadomości. Nigdy nie było wiadomo, co się moŜe stać tobie albo two-
jemu korespondentowi — oskarŜenia mogły być wyssane z palca, ale ich
następstwa bywały straszliwe.
W Sichuanie ludzie nie zdawali sobie sprawy, jaki zasięg przybrał ter-
ror w Pekinie. Tu nieczęsto dopuszczano się okrucieństw — tutejsza
Czerwona Gwardia nie była zarządzana bezpośrednio przez Sztab Rewo-
lucji Kulturalnej. W dodatku policja w Sichuanie nie usłuchała tego, co
mówił ich minister, pan Xie, i odmówiła ujawnienia „wrogów klaso-
wych” czerwonogwardzistom. Ale i w Sichuanie, i w innych prowincjach
Gwardia naśladowała akcje z Pekinu. Panował tu taki sam chaos jak
wszędzie, w całych Chinach — kontrolowany chaos.

315
Czerwona Gwardia czasem łupiła domy podejrzanych, ale raczej nie
okradała sklepów. Większość sektorów publicznych, jak handel, poczta i
transport, pracowała normalnie.

W mojej szkole Czerwona Gwardia powstała szesnastego sierpnia,


pomagali ją tworzyć gwardziści z Pekinu. Zostałam w domu i udawałam,
Ŝe jestem chora, Ŝeby nie musieć uczestniczyć w politycznych zebraniach
i nie słuchać tych okropnych sloganów. Nie wiedziałam, Ŝe została zało-
Ŝona, kiedy kilka dni później telefonicznie wezwano mnie, Ŝebym wróci-
ła i wzięła udział w „Wielkiej Proletariackiej Rewolucji Kulturalnej”. W
szkole zauwaŜyłam wiele osób z czerwoną opaską na ramieniu, widniały
na niej złote znaki: „Czerwona Gwardia”.
W tych dniach, jako nowo narodzone dziecko Mao, Czerwona Gwar-
dia miała ogromny prestiŜ. Nikt mi nie mówił, Ŝe powinnam się do niej
przyłączyć, ale sama natychmiast złoŜyłam o to podanie. Dałam je przy-
wódcy mojej klasy — piętnastoletniemu chłopcu imieniem Geng, który
zawsze szukał mojego towarzystwa, ale kiedy juŜ był obok mnie, robił
się niezręczny i nieśmiały.
Byłam bardzo ciekawa, jak to się stało, Ŝe Geng został czerwono-
gwardzistą, ale on wokół swojej działalności roztaczał aurę tajemnicy.
ZauwaŜyłam, Ŝe czerwonogwardziści są przewaŜnie dziećmi wysokich
urzędników partyjnych. Przywódcą szkolnej Czerwonej Gwardii był syn
komisarza Li, sekretarza Partii na całą prowincję Sichuan. Co do mnie,
sprawa była oczywista: mało kto miał ojca na stanowisku wyŜszym niŜ
mój. Jednak mimo to Geng powiedział mi prywatnie, Ŝe zostałam uznana
za zbyt „miękką i niezbyt aktywną” i muszą przemyśleć sprawę, zanim
mnie przyjmą.
Do lipca obowiązywała niepisana zasada, Ŝe wszyscy zostawali w
szkole przez okrągłą dobę, aby móc poświęcać się pracy dla Rewolucji
Kulturalnej. Byłam jedną z niewielu osób, które z początku nie zostawa-
ły. Ale teraz myśl o wagarowaniu wydała mi się niebezpieczna i czułam
się zmuszona zostawać jak inni. Chłopcy spali w klasach, więc dziewczę-
ta zajmowały sypialnię internatu. Ci, którzy nie naleŜeli do Czerwonej
Gwardii, i tak byli poprzydzielani do jej róŜnych grup i uczestniczyli w
jej zajęciach.
Następnego dnia po powrocie do szkoły poszłam z kilkunastoma innymi
dziećmi zmieniać nazwy ulic tak, Ŝeby brzmiały bardziej „rewolucyjnie”.

316
Ulica, na której mieszkałam, nazywała się Handlowa i dyskutowali-
śmy, jak by ją przemianować. Ktoś zaproponował „Aleję Przewodni-
ków”, Ŝeby podkreślić znaczenie przywódców partyjnych naszej prowin-
cji. Inni rzucili: „Ulica SłuŜby Publicznej” — gdyŜ tym powinno być
sprawowanie urzędów partyjnych, zgodnie z cytatem Mao. W końcu
zostawiliśmy tę kwestię nierozwiązaną, bo nie mogliśmy sobie dać rady z
fundamentalną sprawą: tabliczka z nazwą ulicy była za wysoko. O ile mi
wiadomo, nikt juŜ do tego nie powracał.
W Pekinie Gwardia była znacznie bardziej gorliwa. Słyszeliśmy o ich
sukcesach: przedstawicielstwo brytyjskie leŜało teraz przy „Alei Antyim-
perialistycznej”, a ambasada radziecka przy „Alei Antyrewizjonistycz-
nej”.
W Chengdu ulice równieŜ potraciły swoje stare nazwy, jak np. ulica
„Pięciu pokoleń pod jednym dachem” (waŜna cnota konfucjańska) czy
ulica „Zielonej topoli i wierzby” (zieleń nie była kolorem rewolucyjnym)
albo ulica „Jadowitego smoka” (symbol władzy feudalnej). Teraz nazy-
wały się: ulica „Wyplenionych przeŜytków”, „Czerwonego Wschodu” i
„Rewolucji”. Znana restauracja „Zapach słodkiego wiatru” utraciła ta-
bliczkę, którą połamano w kawałki. Nazywała się teraz „Zapach prochu”.
Przez kilka dni w ruchu ulicznym panował zamęt. To, Ŝe czerwone
światło oznaczało „stop”, wydawało się nam okropnie kontrrewolucyjne.
Oczywiście powinno znaczyć „idź”. I ruch nie powinien być prawostron-
ny, ale lewostronny. Przez kilka dni nie pozwalaliśmy kierować ruchem
policjantowi, który to zawsze robił, i sami zajęliśmy jego miejsce. Stałam
na rogu ulicy i mówiłam rowerzystom, Ŝeby jechali na lewo. W Chengdu
nie było w tamtym czasie zbyt wielkiego ruchu, ale na kilku większych
skrzyŜowaniach wytworzył się niezły chaos. W końcu jednak powróciły
stare zasady, które się lepiej sprawdzały — doprowadził do tego Zhou
Enlai. Gwardziści i na to znaleźli uzasadnienie: w szkole jeden z nich
powiedział mi, Ŝe w Anglii nich jest lewostronny, więc u nas powinien
być prawostronny, Ŝebyśmy przez to mogli okazać rewolucyjnego ducha.
Ale nic nie wspomniał na temat Ameryki.
Jako dziecko raczej unikałam zbiorowych zajęć. Teraz, kiedy miałam
czternaście lat, budziły we mnie jeszcze większą awersję. Tłumiłam i ją, i
poczucie winy, Ŝe moje uczucia nie zgadzają się z myślami Mao. Powta-
rzałam sobie, Ŝe muszę ćwiczyć swoją postawę — tak, Ŝeby zgadzała się

317
z nową rewolucyjną teorią i praktyką. Jeśli czegoś nie rozumiem, muszę
się zmienić i przystosować. Jednak unikałam wszelkich wojowniczych
akcji, takich jak np. zatrzymywanie przechodzących kobiet i obcinanie im
włosów, jeśli miały długie, czy obcinanie za wąskich nogawek od spodni,
cięcie krótkich spódniczek lub łamanie półwysokich obcasów. Wszystko
to stało się teraz symptomem burŜuazyjnej dekadencji, tak w kaŜdym
razie twierdzili gwardziści.
Moje własne włosy takŜe przyciągały krytyczną uwagę koleŜanek
szkolnych. Musiałam je obciąć równo z dolną krawędzią płatka ucha. Po
kryjomu, bo wstydziłam się, Ŝe jestem taką „małostkową burŜujką”, la-
łam łzy nad moimi długimi warkoczami. Gdy byłam dzieckiem, niania
tak mi zawiązywała włosy, Ŝe opadały z czubka głowy jak gałęzie wierz-
by. Nazywała to uczesanie „fajerwerkami strzelającymi w niebo”. Do
początku lat sześćdziesiątych nosiłam włosy splecione w dwa koszyczki,
w które były wetknięte małe jedwabne kwiatki. Rano, kiedy przed wyj-
ściem do szkoły jadłam pospiesznie śniadanie, babcia albo nasza gospo-
sia czesały mnie swoimi kochanymi rękoma. Najbardziej z tych jedwab-
nych kwiatków lubiłam róŜowe.
Po 1964 roku, idąc za wezwaniami Mao do skromnego stylu Ŝycia,
który bardziej pasował do atmosfery walki klasowej, naszyłam sobie na
spodnie łaty, Ŝeby wyglądać bardziej po „proletariacku”, i nosiłam włosy
splecione w dwa warkocze bez Ŝadnych ozdób, bo długie włosy nie były
jeszcze wtedy wyklęte. Potem babcia mi je obcięła na moją prośbę, cały
czas mamrocząc z niezadowolenia. Jej włosy przetrwały ten okres, bo w
ogóle wtedy nie wychodziła z domu.
Herbaciarnie w Chengdu takŜe były obiektami ataków jako „deka-
denckie”. Nie rozumiałam dlaczego, ale i nie pytałam. W lecie 1966 roku
uczyłam się tłumić rozsądek. Większość Chińczyków w tym czasie po-
stępowała podobnie.
W Sichuanie herbaciarnia to unikalne miejsce. Zazwyczaj jest uloko-
wana w zakolu bambusowego zagajnika lub pod baldachimem gałęzi
duŜego drzewa. Wokół niskich, kwadratowych drewnianych stołów stoją
bambusowe foteliki, które nawet po latach uŜywania wydają leciutki
aromat. Wrzuca się garstkę listków herbaty do kubeczka i zalewa wrząt-
kiem. Kubeczek nakrywa się pokrywką, a przez dziurkę w pokrywce
wydobywa się para, pachnąca jaśminem albo innym kwiatem.

318
W Sichuanie jest wiele gatunków herbaty. Samej herbaty jaśminowej
jest pięć rodzajów.
Dla Syczuańczyków herbaciarnie są równie waŜne, jak dla Anglików
puby. Zwłaszcza starsi ludzie spędzają tu wiele czasu, siedząc z długą
fajką nad talerzykiem orzeszków i nasion z melona. Kelnerzy przesuwają
się pomiędzy stolikami z czajnikami wrzątku, który nalewają do kubecz-
ków z wysoka, z godną podziwu precyzją. Zręczny kelner nalewa tak, Ŝe
poziom wody jest wyŜszy niŜ brzeg kubka, ale woda się nie przelewa.
Jako dziecko patrzyłam zawsze jak zahipnotyzowana na strumień wody
lejącej się z dzióbka czajnika. Ale rzadko zabierano mnie do herbaciarni.
Panowała tu hedonistyczna atmosfera, której moi rodzice nie aprobowali.
Podobnie jak w europejskich kawiarniach, w herbaciarniach była tak-
Ŝe prasa, na bambusowym wieszaku wisiały gazety. Niektórzy klienci
czytali, ale głównie było to miejsce spotkań i pogawędek. Czasami spo-
tykało się tu opowiadaczy, wyposaŜonych w drewniane kołatki, którymi
akcentowali swoje historie.
Prawdopodobnie dlatego, Ŝe panował tu nastrój wolnego i swobodne-
go czasu i Ŝe ludzie, siedząc tu, nie robili rewolucji, herbaciarnie miały
być zamknięte. Przyszłam do jednej z nich z grupą młodzieŜy od lat trzy-
nastu do szesnastu, prawie wszyscy z nich byli czerwonogwardzistami.
Herbaciarnia leŜała na brzegu Jedwabnej Rzeki. Stoliki i krzesła stały na
zewnątrz, pod chińskim drzewem scholar. Wieczorny wiatr przynosił
cięŜki zapach kwiatów. Klienci, przewaŜnie męŜczyźni, podnieśli głowy
znad szachów, kiedy zbliŜaliśmy się po nierównej kostce nabrzeŜa. Za-
trzymaliśmy się pod drzewem. Kilka osób spośród naszej grupy zawoła-
ło: „Zbierajcie się! Zbierajcie się! Nie siedźcie dłuŜej w tym burŜuazyj-
nym miejscu!”. Chłopiec z mojej klasy złapał za róg tekturowej sza-
chownicy i szarpnął ją. Drewniane pionki i figury rozsypały się po ziemi.
MęŜczyźni, którzy grali w szachy, byli zupełnie młodzi. Jeden z nich
ruszył w naszą stronę z zaciśniętymi pięściami, ale jego towarzysz pocią-
gnął go za róg kurtki. Schylili się i zaczęli podnosić figury i pionki z
ziemi. Chłopiec, który szarpnął szachownicę, krzyczał: „Nie ma więcej
grania w szachy! Nie wiecie, Ŝe to burŜuazyjny nawyk?!”. Złapał garść
figur i cisnął w kierunku rzeki.
Zostałam tak wychowana, Ŝe do kaŜdej osoby starszej niŜ ja odnosi-
łam się z szacunkiem i grzecznie, ale postawa rewolucyjna wymagała

319
agresywności i gotowości podjęcia walki. Uprzejmość i takt uznawano za
cechy „burŜuazyjne”. Ciągle mnie za to krytykowano i było to jednym z
powodów, dla których nie zostałam jeszcze przyjęta do Czerwonej
Gwardii. Podczas Rewolucji Kulturalnej widywałam, jak atakowano lu-
dzi za to, Ŝe zbyt często mówią „dziękuję” — klasyfikowano to jako
„burŜuazyjną hipokryzję”. Grzeczność i takt wychodziły prawie zupełnie
z uŜycia.
Ale teraz, kiedy byliśmy w herbaciarni, widziałam, Ŝe większość lu-
dzi, łącznie z czerwonogwardzistami, ma kłopoty z nowym stylem mó-
wienia. Prawie nikt się nie odzywał. Kilkoro z nas zaczęło naklejać na
ściany herbaciarni i na pień drzewa prostokątne hasła.
Klienci powoli odchodzili wzdłuŜ brzegu rzeki. Patrzyłam za nimi i
ogarniało mnie poczucie straty. Parę miesięcy temu ci dorośli ludzie
prawdopodobnie powiedzieliby nam, Ŝebyśmy zmykali. Teraz jednak
musieli się liczyć z władzą, jaką Mao dał czerwonogwardzistom. Kiedy
dziś o tym myślę, sądzę, Ŝe niektóre dzieci odczuwały swego rodzaju
dreszcz satysfakcji, demonstrując swoją siłę wobec dorosłych. Popularny
slogan Czerwonej Gwardii głosił: „MoŜemy wzlecieć w niebiosa, wwier-
cić się w ziemię, bo Wielki Przywódca Mao jest naszym najwyŜszym
wodzem!”. Ale mimo tej deklaracji Czerwona Gwardia nie cieszyła się
Ŝadną szczególną wolnością wypowiedzi. Była tylko narzędziem tyrana,
niczym więcej.
Wtedy, w sierpniu 1966 roku, stojąc na brzegu rzeki, byłam zmiesza-
na. Przyszłam tu z moimi kolegami ze szkoły. Ktoś poprosił kierownika
herbaciarni, Ŝeby ją zamknął. Inni naklejali slogany. Klienci wychodzili,
ale w dalekim rogu siedział stary człowiek i spokojnie popijał herbatę.
Stałam obok niego i byłam bardzo zakłopotana, Ŝe to właśnie ja mam
przemówić głosem władzy. Popatrzył na mnie i dalej popijał herbatę,
głośno siorbiąc. Miał głęboko pobruŜdŜoną twarz i wyglądał prawie do-
kładnie tak, jak przedstawiciel „klasy pracującej” na propagandowych
plakatach. Jego ręce kojarzyły mi się z opisem rąk starego wieśniaka z
mojego podręcznika szkolnego: mógłby wiązać drut kolczasty bez bólu.
MoŜe ten staruszek czuł, Ŝe ma za sobą swoje pochodzenie społeczne
albo swój wiek, który do tej pory wzbudzał szacunek, a moŜe po prostu
nie zrobiłam na nim odpowiednio wielkiego wraŜenia. W kaŜdym razie

320
siedział dalej, jakby mnie nie zauwaŜał. Zebrałam się na odwagę i po-
wiedziałam cicho: „Proszę pana, czy mógłby pan pójść?”. Nie patrząc na
mnie, spytał: „A dokąd?”. „Do domu, oczywiście” — odpowiedziałam.
Odwrócił do mnie twarz. W jego głosie był gniew, chociaŜ mówił
spokojnie: „Do domu? Do jakiego domu? Mieszkam w jednym małym
pokoiku z moimi trzema wnukami. Kiedy dzieci są w domu, przychodzę
tutaj, Ŝeby posiedzieć w spokoju i ciszy. Dlaczego mi to teraz zabiera-
cie?”.
Jego słowa wstrząsnęły mną. Zawstydziłam się. Po raz pierwszy w
Ŝyciu bezpośrednio usłyszałam o tak nędznych warunkach Ŝyciowych.
Odwróciłam się i odeszłam.
Tę herbaciarnię, jak wszystkie inne w Sichuanie, zamknięto na piętna-
ście lat — do 1981 roku, kiedy Deng Xiaoping powołał je z powrotem do
Ŝycia. W 1985 roku wróciłam tu z angielskimi przyjaciółmi. Usiedliśmy
pod drzewem scholar. Stara kelnerka napełniała nasze kubeczki, lejąc
wodę z czajnika i prawie się przy tym nie pochylając. Obok nas ludzie
grali w szachy. Była to jedna z moich najszczęśliwszych chwil podczas
tych odwiedzin.
Kiedy Lin Biao wezwał do niszczenia wszystkiego, co reprezentuje
przeszłość, wielu uczniów rzuciło się do dzieła. PoniewaŜ szkoła liczyła
ponad dwa tysiące lat, była doskonałym miejscem do takich akcji. Jej
brama miała stary dach z wygiętym okapem, wykładany płytkami. Okap i
płytki zostały rozbite na kawałki. To samo spotkało szeroki dach z nie-
bieskimi płytkami z wielkiej świątyni, która była wykorzystywana jako
hala do ping-ponga. Para wielkich brązowych kadzielnic, stojących przed
świątynią, została przewrócona i jacyś chłopcy nasikali do nich, a potem
przeszli przez ogród i młotkami postrącali małe statuetki z piaskowca,
stojące u wejścia na mostki. Po jednej stronie boisk znajdowała się para
prostokątnych kamiennych tablic, kaŜda o wysokości sześciu metrów.
Wyryto na nich piękną kaligrafią inskrypcje dotyczące Konfucjusza. Zo-
stały przewiązane grubą liną, którą ciągnęły dwie brygady chłopców.
Zmagali się z tablicami kilka dni, bo fundamenty były głębokie. Poprosili
wreszcie jakichś robotników z zewnątrz, zęby wykopali rowy dookoła
tablic. Kiedy w końcu runęły wśród okrzyków „hurra”, zniszczyły część
drogi, która biegła za nimi.

321
Wszystkie rzeczy, które kochałam, znikały. Najsmutniejsze ze
wszystkiego było dla mnie zniszczenie biblioteki: dachu ze złotymi da-
chówkami, delikatnie rzeźbionych okien, niebiesko pomalowanych krze-
seł... Półki z ksiąŜkami zostały przewrócone do góry nogami, a niektórzy
uczniowie darli tomy na strzępy, tak sobie, bez potrzeby i sensu. Potem
drzwi i okna zaklejono pasami papieru w kształcie litery X na znak, Ŝe
budynek został opieczętowany.
KsiąŜki były głównym celem niszczycielskich działań, które nakazał
Mao. PoniewaŜ nie zostały napisane w ciągu kilku ostatnich miesięcy i w
związku z tym nie było w nich licznych cytatów z Mao, Czerwona Gwar-
dia oświadczyła, Ŝe to „trujące zielska”. Wszędzie, w całych Chinach,
palono ksiąŜki, oczywiście oprócz klasyków marksizmu, dzieł Stalina,
Mao i ostatnich prac Lu Xuna — było to nazwisko, którego uŜywała pani
Mao, pisząc dla swojej osobistej wendety. Kraj stracił większość ze swo-
ich pisemnych zabytków. Wiele ksiąŜek, które przetrwały ten pogrom,
posłuŜyło potem ludziom jako opał do piecyków.
W mojej szkole nie zapłonęły jednak stosy dla ksiąŜek. Przywódca
szkolnej Czerwonej Gwardii był bardzo sumiennym uczniem. Siedemna-
stoletni, o raczej dziewczęcym wyglądzie, został przywódcą chyba tylko
dlatego, Ŝe jego ojciec był szefem Partii na całą prowincję, nie z wła-
snych ambicji. Nie mógł powstrzymać ogólnej fali wandalizmu, ale udało
mu się jakoś uchronić ksiąŜki od spalenia.
Jak wszyscy inni, powinnam „dołączyć do rewolucyjnych akcji”. Jed-
nak, podobnie jak większość uczniów, mogłam ich takŜe unikać, bo nisz-
czycielskie akcje nie były zorganizowane i nikt nam nie powiedział, Ŝe
mamy obowiązek w nich uczestniczyć. Widziałam, Ŝe wielu uczniów
nienawidzi tych akcji, ale nikt nie próbował tego powstrzymać. MoŜe
podobnie jak ja, inne dziewczęta i chłopcy mówili sobie, Ŝe ich uczucie
Ŝalu z powodu niszczenia jest niesłuszne i Ŝe powinni się zmienić? Ale
podświadomie wiedzieliśmy, Ŝe jeśli zgłosimy jakiekolwiek zastrzeŜenia,
będziemy ustawicznie nękani i gnębieni.
W tym czasie najbardziej charakterystyczne dla Rewolucji Kulturalnej
stały się „zebrania oskarŜycielskie”. Uczestniczył w nich rozhisteryzo-
wany tłum i rzadko obywało się bez brutalnej przemocy fizycznej. Przo-
dował w tym Uniwersytet Pekiński, pod osobistym patronatem Mao. Na
pierwszym takim zebraniu, osiemnastego czerwca, ponad sześćdziesięciu
profesorów, dziekani wydziałów, a takŜe rektor uczelni, zostali pobici, a
potem całymi godzinami kazano im klęczeć. Na głowy włoŜono im czapki

322
hańby, na których zostały wypisane upokarzające hasła. Oblano im twa-
rze atramentem, Ŝeby były czarne, gdyŜ czerń jest kolorem zła, i przykle-
jano im hasła na całym ciele. Dwóch studentów łapało z tyłu ręce klęczą-
cej ofiary, wykręcali je za plecami i tak dziko pchali do przodu, Ŝe niemal
wyłamywali ramiona ze stawów. Nazywano to „odrzutowcem” i wkrótce
stosowano na większości „zebrań oskarŜycielskich” w kraju.
Kiedyś moja klasowa Czerwona Gwardia wezwała mnie, Ŝebym
uczestniczyła w takim zebraniu. W letnie upalne popołudnie zrobiło mi
się zimno ze zgrozy, kiedy zobaczyłam kilkoro nauczycieli na platformie,
na boisku, stojących ze zwieszonymi głowami w pozycjach „odrzutow-
ca”. Kopano niektórych z tyłu w stawy kolanowe, Ŝeby ich zmusić do
klęknięcia, a innych, w tym mojego nauczyciela angielskiego, starszego
męŜczyznę o nienagannych manierach klasycznego dŜentelmena, zmu-
szono do stania na długiej, wąskiej ławce. Nie mógł utrzymać równo-
wagi, zachwiał się i spadł, rozcinając sobie czoło o ostrą krawędź ławki.
Czerwonogwardzista stojący za nim odruchowo wyciągnął rękę, Ŝeby mu
pomóc, ale natychmiast się wyprostował, przyjął przesadnie surowy i
szorstki wygląd, zacisnął pięści i wrzasnął: „Właź z powrotem na ław-
kę!”. Nie chciał, Ŝeby widziano, Ŝe jest miękki dla „wroga klasowego”.
Krew spływała nauczycielowi z czoła i krzepła z boku twarzy.
Podobnie jak inni nauczyciele, został oskarŜony o wiele dziwacznych,
wyssanych z palca przestępstw, ale prawdziwym powodem, dla którego
ich dręczono, było to, Ŝe mieli honorowe stopnie, a zatem byli najlep-
szymi nauczycielami — albo to, Ŝe niektórzy uczniowie mieli do nich
jakieś pretensje.
Później dowiedziałam się, Ŝe w mojej szkole uczniowie zachowywali
się względnie łagodnie. Szkoła była prestiŜowa, jej uczniowie odnosili
sukcesy w nauce i byli wybitnie uzdolnieni. Ale w innych szkołach, w
których była bardziej nieokrzesana młodzieŜ, zdarzało się, Ŝe bito na-
uczycieli na śmierć. Kiedyś i w mojej szkole byłam świadkiem bicia na-
uczycielki. Była to moja nauczycielka filozofii, zwykle zachowująca się
dość surowo wobec tych, którzy nie radzili sobie dobrze z jej przed-
miotem. Niektórzy z nich nienawidzili jej i teraz została oskarŜona o to,
Ŝe jest „dekadentką”. Dowodem na to — jak równieŜ na to, jak konser-
watywni byli uczestnicy Rewolucji Kulturalnej — miał być fakt, Ŝe swo-
jego przyszłego męŜa spotkała w autobusie. Zaczęli ze sobą rozmawiać, a

323
potem zakochali się w sobie. Miłość, która wyrosła z przypadkowego
spotkania, była uwaŜana za oznakę braku moralności. Chłopcy zabrali ją
do biura, Ŝeby „odbyć akcję rewolucyjną” — ten eufemizm oznaczał
bicie. Zanim zaczęli, zawołali mnie, Ŝebym była przy tym obecna. „Co
teŜ ona pomyśli, kiedy zobaczy ciebie, swoją pupilkę!”.
UwaŜano mnie za jej faworytkę, bo często chwaliła moje prace. Ale
oprócz tego stwierdzono, Ŝe powinnam tam być, bo jestem za miękka i
przyda mi się „lekcja rewolucji”.
Kiedy zaczęli ją bić, skuliłam się w grupce uczniów, która stała w cia-
snym pomieszczeniu biura. Kilka osób z mojej klasy wołało, abym wy-
szła do przodu i przyłączyła się do bijących. Ignorowałam ich. Pośrodku
kopano nauczycielkę, która wiła się na podłodze z włosami w nieładzie.
Kiedy krzyknęła, prosząc, Ŝeby przestali, chłopcy, którzy zainicjowali to
bicie, powiedzieli zimno: „Błagaj teraz! A czy sama nie byłaś okrutna?
To teraz błagaj, tylko naprawdę pokornie”. Znowu ją kopali, a potem
polecili, Ŝeby złoŜyła im koutou i powiedziała: „Błagam, oszczędźcie
moje Ŝycie, panowie!”. Zmuszanie do składania koutou i do błagania
było skrajnym upokorzeniem. Nauczycielka usiadła i patrzyła wzrokiem
bez wyrazu: spotkałam jej spojrzenie spod potarganych włosów. Widzia-
łam w nim mękę, rozpacz i pustkę. Z trudem łapała oddech, twarz miała
szarą jak popiół. Wymknęłam się z pokoju. Kilkoro uczniów wyszło za
mną. Słyszałam, jak ci, co zostali, wykrzykują jakieś hasła, ale ich głosy
były niepewne. Wielu uczniów się przestraszyło. Odeszłam szybko, serce
mi waliło. Bałam się, Ŝe teraz mnie złapią i pobiją, ale nikt za mną nie
poszedł i nic mi potem nie powiedziano.
W tamtych dniach nie miałam kłopotów, pomimo mojego oczywiste-
go braku entuzjazmu. Poza tym, Ŝe Czerwona Gwardia była luźną orga-
nizacją, zgodnie z „teorią dziedziczenia krwi” byłam „czysto czerwona”,
bo mój ojciec miał wysokie stanowisko. Tak więc, pomimo mojej posta-
wy, nikt nie posunął się do Ŝadnych drastycznych działań, krytykowano
mnie tylko.
W tym czasie Czerwona Gwardia podzieliła uczniów na trzy katego-
rie: „czerwonych”, „szarych” i „czarnych”. „Czerwoni” pochodzili z
rodzin „robotników, wieśniaków, rewolucyjnych urzędników, oficerów i
bohaterów”. „Czarnymi” byli ci, których rodziców zaklasyfikowano jako
„posiadaczy ziemskich, bogatych wieśniaków, kontrrewolucjonistów,

324
margines społeczny i prawicowców”. „Szarzy” pochodzili z rodzin, któ-
rych nie moŜna było jednoznacznie zaklasyfikować, tak jak sprzedawcy
sklepowi czy urzędnicy w biurach. W moim roczniku wszyscy powinni
być „czerwoni” z powodu dodatkowych względów przy naborze. Ale
nacisk Rewolucji Kulturalnej oznaczał, Ŝe i tak trzeba znaleźć tych
„złych”. Kilkoro z nas zostało więc zaklasyfikowanych jako „czarni” i
„szarzy”.
W moim roczniku, w innej klasie, była dziewczynka imieniem Ailing.
Przyjaźniłyśmy się, często u niej bywałam i znałam jej rodzinę. Jej dzia-
dek był wybitnym ekonomistą, a cała rodzina miała wiele przywilejów,
dopóki rządziła Partia Komunistyczna. Mieli duŜy, elegancki dom z roz-
ległym ogrodem — znacznie bardziej luksusowy niŜ mieszkanie naszej
rodziny. Bardzo lubiłam ich kolekcję antyków, szczególnie tabakierki,
które dziadek przywiózł z Anglii, kiedy w latach dwudziestych studiował
tam w Oxfordzie.
Teraz Ailing została nagle „czarna”. Słyszałam, Ŝe uczniowie z jej
klasy naszli dom, zniszczyli wszystkie antyki razem z kolekcją dziadka, a
potem bili jej rodziców i dziadka sprzączkami pasów. Następnego dnia
zobaczyłam ją w chustce. Koledzy z klasy ogolili jej głowę na ying i
yang. Musiała zupełnie zgolić włosy. Szlochałyśmy razem, a ja czułam
się wyjątkowo niezręcznie, bo nie umiałam znaleźć Ŝadnych słów na
pocieszenie.
W mojej klasie Czerwona Gwardia takŜe zrobiła zebranie, na którym
trzeba było podać zatrudnienie rodziców, abyśmy mogli być zaklasyfi-
kowani. Z wielką ulgą powiedziałam: „rewolucyjni urzędnicy”. Troje
uczniów powiedziało, Ŝe ich rodzice pracują w urzędach. W Ŝargonie
tamtych lat znaczyło to coś innego niŜ „urzędnik” — co oznaczało kogoś
pracującego na wyŜszym stanowisku. Podział nie był precyzyjny, bo nie
wiadomo było, co dokładnie znaczy „wyŜsze” stanowisko. Niemniej
uŜywano tych niejasnych kategorii w róŜnych postaciach, etykietkując
nimi „zaplecze rodzinne”. Dzieci, których rodzice pracowali w urzędach,
i dziewczynka, której rodzice byli sprzedawcami, zostali zaklasyfikowani
jako „szarzy”. Zostało ogłoszone, Ŝe będą pod nadzorem, muszą zamiatać
teren szkoły i czyścić toalety i Ŝe kaŜdy „czerwony” moŜe im udzielać
nauk. Poza tym mają zdawać raporty z tego, co myślą i robią przez cały
dzień.
Wszyscy ci uczniowie nagle się skurczyli i podporządkowali. Wigor i

325
entuzjazm, którego przedtem mieli aŜ nadto, zupełnie ich opuścił. Pewna
dziewczynka spuściła głowę i rozpłakała się. Przyjaźniłyśmy się. Po ze-
braniu podeszłam do niej, Ŝeby jej powiedzieć coś pocieszającego, ale w
jej wzroku zobaczyłam urazę, prawie nienawiść. Odeszłam bez słowa i
apatycznie chodziłam po terenie szkoły. Był koniec sierpnia. Pachniał
jaśmin, była to odmiana, która teraz właśnie kwitła. Wydawało mi się
dziwne, Ŝe w ogóle coś moŜe pachnieć.
Zapadał zmierzch i szłam w stronę sypialni, kiedy zobaczyłam, jak
coś mignęło w okolicach drugiego piętra budynku, w którym były klasy
szkolne. Zaraz potem u stóp budynku rozległo się stłumione uderzenie.
Gałęzie drzewa pomarańczowego zasłaniały mi widok, ale inni juŜ biegli
w tamtą stronę. Z niepewnych, zduszonych okrzyków wyłowiłam wia-
domość: „Ktoś właśnie wyskoczył oknem!”.

Odruchowo zasłoniłam oczy dłońmi i pobiegłam do mojego pokoju.


Byłam potwornie przestraszona. Oczami wyobraźni widziałam niewyraź-
ną wygiętą postać, lecącą w dół — nie mogłam pozbyć się tego obrazu.
Pospiesznie zamknęłam okno, ale i tak przez cienką szybę dochodziły
mnie nerwowe głosy ludzi rozmawiających o tym, co się stało.
Siedemnastoletnia dziewczyna usiłowała popełnić samobójstwo.
Przed Rewolucją Kulturalną była jedną z przywódczyń Komunistycznej
Ligi MłodzieŜy i stanowiła wzór, jeśli chodzi o studiowanie dzieł Mao
czy uczenie się na przykładzie Lei Fenga. Zrobiła wiele dobrych uczyn-
ków, prała rzeczy swoich koleŜanek i kolegów, czyściła toalety i miała w
szkole pogadanki na temat tego, jak wiernie podąŜa za myślą Mao. Czę-
sto wdawała się w głębokie dyskusje z innymi uczniami i wtedy widywa-
no ją ze wzniosłym, uduchowionym wyrazem twarzy; wykonywała teŜ
od początku do końca swoje obowiązki wobec tych, którzy chcieli wstą-
pić do Ligi. A teraz nagle została zaklasyfikowana jako „czarna”. Jej
ojciec pracował w urzędzie władz miasta i był członkiem Partii, ale jej
koleŜanki i koledzy z klasy, których ojcowie zajmowali wyŜsze stanowi-
ska, stwierdzili, Ŝe jest „irytująca”, i uznali ją za „czarną”. W ciągu ostat-
nich dni razem z innymi „czarnymi” i „szarymi” trzymano ją pod straŜą i
zmuszano, Ŝeby chodziła wyrywać resztki trawy z trawnika. śeby ją upo-
korzyć, ogolono jej prześliczne włosy i chodziła z groteskowo łysą gło-
wą. Tego wieczoru jakiś „czer wony” dawał jej i innym ofiarom

326
upokarzające nauki, a kiedy wybuchnęła i powiedziała, Ŝe jest bardziej
lojalna wobec Przewodniczącego Mao niŜ oni, „czerwony” uderzył ją i
powiedział, Ŝe nie ma prawa mówić na temat wierności wobec Mao, bo
jest wrogiem klasowym. Wtedy podbiegła do okna i wyskoczyła.
Zdumieni i przestraszeni czerwonogwardziści zawieźli ją szybko do
szpitala. PrzeŜyła, ale na całe Ŝycie została kaleką. Kiedy zobaczyłam ją
wiele miesięcy później na ulicy, szła zgięta o kulach, z pustym wzrokiem.
Tej nocy, kiedy próbowała popełnić samobójstwo, nie mogłam spać.
Gdy tylko zamykałam oczy, pojawiały się nade mną niewyraźne postacie,
umazane krwią. Trzęsłam się ze strachu. Następnego dnia poprosiłam o
zwolnienie z powodu choroby. Wydawało mi się, Ŝe jedynym miejscem,
gdzie moŜna się schronić przed horrorem Ŝycia w szkole, jest dom. Bar-
dzo nie chciałam juŜ wracać do szkoły.
17
„Czy chcesz, Ŝeby nasze dzieci
były »czarne«?” —
dylemat moich rodziców
(sierpień — październik 1966)

Nasz dom w tym czasie wcale nie był spokojnym schronieniem. Ro-
dzice byli czymś pochłonięci i prawie mnie nie zauwaŜali. Ojciec albo
przemierzał duŜymi krokami mieszkanie, albo siedział zamknięty w swo-
im gabinecie. Mama wrzucała do pieca jedną zmiętą kartkę po drugiej —
i szła po nowy kosz papierów do spalenia. Babcia równieŜ wyglądała tak,
jakby oczekiwała nieszczęścia. Jej pełne wyrazu oczy zatrzymywały się
na rodzicach z niepokojem. Lękliwie obserwowałam ich nastroje i nie
śmiałam pytać, co się stało.
Rodzice nie powiedzieli mi o rozmowie, jaką odbyli kilka dni temu.
Siedzieli w otwartym oknie, na dworze głośniki przymocowane do latarni
ryczały nieustannymi cytatami z Mao, zwłaszcza o tym, Ŝe w rewolucję z
definicji wpisana jest przemoc — „dziki poryw jednej klasy, która obala
drugą”. Była to melorecytacja, a głos powtarzający wielokrotnie cytaty
wznosił się do coraz bardziej przenikliwego krzyku, u jednych budzącego
strach, u innych fascynację. Co jakiś czas wspominano o zwycięstwach
Czerwonej Gwardii: nachodzili coraz więcej domów „wrogów klaso-
wych” i rozbijali coraz więcej ich „psich łbów”.
Ojciec patrzył na płonący zachód słońca. W pewnym momencie po-
wiedział do mamy: „Nie rozumiem Rewolucji Kulturalnej. Ale jestem
pewien, Ŝe to, co się dzieje, jest bardzo niedobrą rzeczą. Nie moŜna tego
usprawiedliwić marksistowskimi czy komunistycznymi zasadami. Ludzie
tracą najbardziej podstawowe prawa i są bezbronni. To niepojęte. Jestem

328
komunistą i moim obowiązkiem jest zapobiec jeszcze gorszemu nie-
szczęściu. Muszę napisać do Przewodniczącego Mao”.
W Chinach tak naprawdę nie było Ŝadnych moŜliwości dania wyrazu
swojemu sprzeciwowi czy w ogóle wpłynięcia na politykę, oprócz tego,
Ŝe pisało się do najwaŜniejszych osobistości politycznych. W tym wy-
padku tylko Mao mógł zmienić sytuację. NiezaleŜnie, co ojciec sądził na
temat roli Przewodniczącego w tym wszystkim, mógł zwrócić się tylko
do niego — albo nic nie robić.
Doświadczenie mamy mówiło, Ŝe skarŜenie się na cokolwiek jest bar-
dzo niebezpieczne. Ludzie, którzy tak zrobili — i ich rodziny — cierpieli
potem najstraszniejsze prześladowania. Mama patrzyła jakiś czas na da-
lekie, płonące niebo, próbując opanować swój gniew, zdenerwowanie i
Ŝal. „Dlaczego chcesz się zachować jak ćma, która sama rzuca się do
ognia?” — spytała w końcu.
Ojciec odparł: „To nie jest zwyczajny ogień. Tu chodzi o Ŝycie i
śmierć wielu ludzi. Muszę coś zrobić”.
Mama stwierdziła z przygnębieniem: „Dobrze, nie chodzi ci o siebie
samego. Nie dbasz o swoje Ŝycie. Rozumiem to. Ale co będzie z naszymi
dziećmi? Wiesz, co się z nimi stanie, jeśli będziesz miał kłopoty. Chcesz,
Ŝeby stały się »czarne«?”.
Ojciec powiedział z namysłem, jakby sam sobie zamierzał coś wyper-
swadować: „Wszyscy kochają swoje dzieci. Wiesz, podobno kiedy tygry-
sica ma zamiar atakować, zanim skoczy, odwraca się i sprawdza, czy jej
potomstwo jest bezpieczne. Skoro takie zwierzę to czuje, co dopiero mó-
wić o ludziach? Ale komunista powinien myśleć takŜe o innych dzie-
ciach. Co się stanie z dziećmi ofiar?”.
Mama wstała i odeszła, a potem, kiedy była sama, rozszlochała się
gorzko.
Ojciec zaczął pisać list, ale darł jeden szkic po drugim. Zawsze był
perfekcjonistą, a list do Przewodniczącego Mao nie był prostą sprawą.
Musiał dokładnie sformułować to, co chciał powiedzieć, poza tym pró-
bował zminimalizować jego ewentualne konsekwencje dla siebie i swojej
rodziny. Krótko mówiąc, krytyka nie powinna zostać odebrana jako kry-
tyka. Nie wolno mu było obrazić Mao.
Zaczął myśleć o tym liście juŜ w czerwcu, kiedy kilku jego kolegów
wyznaczono na kozły ofiarne. Chciał stanąć w ich obronie, ale wydarzenia
potoczyły się inaczej. Było coraz więcej oznak, Ŝe sam jest wyznaczony

329
na kolejną ofiarę. Któregoś dnia mama w centrum Chengdu widziała
wielki plakat, na którym atakowano go z nazwiska — został tam nazwa-
ny „opozycjonistą numer jeden wobec Rewolucji Kulturalnej w Si-
chuanie”. OstrzeŜenie to było oparte na dwóch zarzutach: poprzedniej
zimy nie chciał drukować artykułu na temat dramatów o mandarynie z
epoki Ming, co było pierwszym wezwaniem Mao do Rewolucji Kultural-
nej, a potem napisał tzw. Dokument Kwietniowy, w którym sprzeciwiał
się prześladowaniom i usiłował ograniczać Rewolucję Kulturalną do
debat o niepolitycznym charakterze.
Kiedy mama powiedziała mu o tym plakacie, natychmiast odparł, Ŝe
to sprawa syczuańskich przywódców Partii. O tych dwóch zarzutach,
jakie mu stawiano, wiedział tylko niewielki krąg ludzi. Teraz był juŜ
pewien, Ŝe zdecydowano się zrobić z niego kolejnego kozła ofiarnego —
i wiedział dlaczego. Studenci z uniwersytetów w Chengdu skierowali
teraz ofensywę na przywódców partyjnych prowincji. Cieszyli się więk-
szym zaufaniem Sztabu Rewolucji Kulturalnej niŜ uczniowie szkół śred-
nich i powiedziano im, Ŝe prawdziwym zamiarem Mao jest zniszczenie
„uczniów kapitalizmu” — czyli wysokich urzędników partyjnych. Stu-
denci przewaŜnie nie byli dziećmi wysokich urzędników partyjnych,
poniewaŜ komunistom pozwolono się Ŝenić dopiero po załoŜeniu Chiń-
skiej Republiki Ludowej w 1949 roku i w tym czasie nie mieli jeszcze
dzieci w wieku akademickim, nie byli więc zainteresowani utrzymaniem
status quo i chętnie przystąpili do ataku na urzędników partyjnych.
Władze Sichuanu były przeraŜone przemocą, jakiej dopuszczali się
uczniowie szkół średnich, ale to, co robili studenci, wzbudzało w nich
panikę. Czuli, Ŝe powinni złoŜyć ofiarę, Ŝeby ich zadowolić. Ojciec był
jednym z najwyŜszych urzędników na polu „kultury”, która sama w sobie
była celem Rewolucji Kulturalnej. Miał opinię człowieka z mocnymi
przekonaniami. W tym czasie potrzebowali raczej ludzi bez przekonań,
ale za to posłusznych, więc mogli się bez niego obejść.
Przewidywania ojca wkrótce się potwierdziły. Dwudziestego szóstego
sierpnia poproszono go, Ŝeby był obecny na spotkaniu ze studentami
Uniwersytetu Syczuańskiego, najbardziej prestiŜowego w prowincji.
Studenci zaatakowali juŜ rektora i profesorów, a teraz chcieli głów par-
tyjnych przywódców prowincji.

330
Formalnie przywódcy partyjni mieli na tym spotkaniu wysłuchać
skarg studentów. Na podium siedział komisarz Li wraz z najwyŜszymi
urzędnikami partyjnymi. Ogromne audytorium, największe w Chengdu,
było wypełnione po brzegi.
Studenci przyszli z zamiarem zrobienia burdy i wkrótce na sali rozpę-
tało się istne pandemonium. Wykrzykiwali slogany, wymachiwali flaga-
mi, wskakiwali na podium, Ŝeby złapać mikrofon. ChociaŜ ojciec nie
prowadził tego zebrania, poproszono go, Ŝeby spróbował opanować sytu-
ację. Kiedy próbował to zrobić, inni urzędnicy partyjni wyszli.
Ojciec wrzasnął: „Czy jesteście inteligentnymi ludźmi, czy chuliga-
nami? Czy będziecie mówić rozsądnie?”. Zazwyczaj urzędnicy w Chi-
nach zachowują kamienną twarz, stosownie do swojej godności, a ojciec
darł się, jakby był jednym ze studentów. Niestety jego oryginalność nie
zrobiła na nich wraŜenia i musiał wyjść pośród jeszcze głośniejszego
skandowania sloganów. Wkrótce potem ukazały się plakaty nazywające
go „najbardziej upartym uczniem kapitalizmu, zagorzalcem, który sprze-
ciwia się Rewolucji Kulturalnej”.
To zebranie okazało się przełomowe. Na cześć jego daty Czerwona
Gwardia na Uniwersytecie Syczuańskim nazwała się „26 sierpnia”. Stała
się ona rdzeniem organizacji syczuańskiej, przyłączyło się do niej milio-
ny młodych ludzi i była główną siłą Rewolucji Kulturalnej w Sichuanie.
Po zebraniu władze prowincji kazały ojcu pod Ŝadnym pozorem nie
opuszczać mieszkania, dla własnego „bezpieczeństwa”. Ojciec zdawał
sobie sprawę, Ŝe najpierw został rozmyślnie wystawiony studentom, a
potem zamknięto go w areszcie domowym. Dodał w liście do Mao, Ŝe
przewiduje, iŜ sam stanie się ofiarą. Pewnego wieczoru ze łzami w
oczach poprosił mamę, Ŝeby zawiozła ten list do Pekinu, poniewaŜ stracił
swobodę poruszania się.
Mama była przeciwna pisaniu tego listu, ale zmieniła pogląd, teraz
bowiem samemu ojcu groziło, Ŝe stanie się ofiarą, a dzieci będą „czarne”.
Wręczenie tego listu najwyŜszym władzom w Pekinie było jedyną szan-
są, aczkolwiek niepewną, na ocalenie rodziny. Obiecała, Ŝe zawiezie list.
Ostatniego dnia sierpnia obudziły mnie dochodzące z pokoju ojca ha-
łasy. Podeszłam na palcach pod uchylone drzwi jego gabinetu. Ojciec stał
na środku pokoju, a wokół niego kilka osób z jego wydziału. Wszyscy

331
wyglądali powaŜnie, nie przejawiali swojej zwykłej skłonności do
uśmiechów. Ojciec mówił: „Zechcecie podziękować władzom prowincji
ode mnie? Jestem wdzięczny za troskę, ale wolałbym nie być zmuszony
do ukrywania się. Komunista nie powinien bać się studentów”.
Miał spokojny głos, jednak wyczuwało się w nim ogromne napięcie.
Potem usłyszałam bardzo powaŜny męski głos, w którym brzmiała groź-
ba: „AleŜ dyrektorze Chang, na pewno Partia wie najlepiej. Studenci
atakują pana i mogą dopuścić się przemocy. Partia uwaŜa, Ŝe trzeba pana
ochraniać. Taka jest decyzja. Pan wie, Ŝe komunista powinien bezwarun-
kowo słuchać poleceń Partii”.
Po chwili ciszy ojciec oświadczył spokojnie: „Słucham rozkazów Par-
tii. Pójdę z wami”. Usłyszałam pytanie mamy: „Ale dokąd?” — na co
zniecierpliwiony męski głos odparł: „Instrukcja Partii mówi, Ŝe nikt nie
powinien tego wiedzieć”. Kiedy wyszli z gabinetu, ojciec zobaczył mnie
i ujął moją rękę. „Muszę na jakiś czas odejść — powiedział. — Bądź dla
mamy dobrą córką”.
Poszłyśmy z nim do bocznej bramy kompleksu. WzdłuŜ długiej ścieŜ-
ki stali pracownicy jego wydziału. Serce mi waliło, nogi miałam jak z
waty. Ojciec wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Jego dłoń w mojej
drŜała. Pogłaskałam ją drugą ręką.
Za bramą był zaparkowany samochód. Ktoś otworzył przed ojcem
drzwi. W środku siedzieli dwaj męŜczyźni, jeden z przodu i jeden z tyłu.
Mama miała ściągniętą twarz, ale zachowywała spokój. Popatrzyła w
oczy ojcu i powiedziała: „Nie martw się. Zrobię to”. Ojciec nie uściskał
ani mnie, ani mamy i odjechał. Chińczycy rzadko okazują sobie uczucia
przez kontakt fizyczny, nawet w nadzwyczajnych wypadkach.
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się naprawdę dzieje, gdyŜ cała
sytuacja została przedstawiona nam jako działanie podjęte dla jego
„ochrony”. Miałam czternaście lat i nie umiałam jeszcze odszyfrowywać
obłudnych poczynań władzy. Nie zdecydowano jeszcze, jaki będzie los
ojca. Jak w większości takich wypadków, policja nie miała tu nic do ro-
boty. Ludzie, którzy przyszli po niego, mieli ustne upowaŜnienie Komite-
tu Partii Prowincji.
Kiedy tylko ojciec odjechał, mama wrzuciła kilka rzeczy do walizki i
powiedziała nam, Ŝe jedzie do Pekinu. List ojca nadal miał postać szkicu,
ze zmianami i przekreśleniami. Gdy tylko zobaczył wchodzących, we-
tknął go mamie do ręki.

332
Babcia objęła mojego czteroletniego brata Xiaofanga i rozszlochała
się. Powiedziałam, Ŝe chcę pójść z mamą na stację. Nie było czasu, Ŝeby
czekać na autobus, więc wskoczyłyśmy do trójkołowej rikszy.
Byłam pełna obaw i niepewności. Mama nie wyjaśniła mi, co się sta-
ło. Wyglądała na spiętą i bardzo czymś pochłoniętą, zatopioną głęboko
we własnych myślach. Kiedy spytałam, co się dzieje, powiedziała mi
krótko, Ŝe dowiem się, kiedy przyjdzie pora. Sądzę, Ŝe uwaŜała, iŜ spra-
wa jest zbyt skomplikowana, Ŝeby mija wyjaśniać, Ŝe jestem za młoda,
Ŝeby rozumieć pewne rzeczy. Widziałam, Ŝe usiłuje w myślach objąć
całą tę sytuację i planuje następny ruch. Nie chciałam jej przeszkadzać.
Ale nie wiedziałam, Ŝe ona sama takŜe próbuje zrozumieć pogmatwaną
sytuację.
Siedziałyśmy w rikszy milczące i spięte, moja ręka w jej dłoniach.
Mama spoglądała przez ramię: miała świadomość, Ŝe władze nie byłyby
zachwycone tym, Ŝe jedzie do Pekinu, i zabrała mnie ze sobą na wypa-
dek, gdyby coś się zdarzyło — byłabym wtedy świadkiem. Na stacji ku-
piła „twarde miejsce” na najbliŜszy pociąg do Pekinu. Według rozkładu
miał przyjechać dopiero o świcie, więc siadłyśmy na ławce w poczekalni,
która była zadaszoną halą bez ścian.
Oparłam się o nią, Ŝeby przeczekać długie godziny do świtu. Milcząc
patrzyłyśmy, jak nad cementowym placem przed dworcem zapada ciem-
ność. Kilka słabych, gołych Ŝarówek dawało mdłe światło, odbijające się
w kałuŜach, które zostały po porannej burzy z piorunami. Byłam w let-
niej bluzie i było mi chłodno. Mama owinęła mnie swoim płaszczem
przeciwdeszczowym. Kiedy zapadła noc, powiedziała mi, Ŝebym spró-
bowała zasnąć. Byłam bardzo zmęczona i drzemałam z głową na jej po-
dołku.
Obudziłam się, gdy poruszyła kolanami. Podniosłam głowę i zobaczy-
łam dwóch ludzi w płaszczach przeciwdeszczowych, stojących przed
nami. Spierali się o coś z mamą przyciszonymi głosami. Byłam zaspana,
nie rozumiałam, o co chodzi w tej rozmowie. Nie wiedziałam nawet, czy
to kobiety, czy męŜczyźni. Jak przez mgłę słyszałam, Ŝe mama mówi
sztucznie spokojnym głosem: „Zawołam Czerwoną Gwardię”. Szare
płaszcze przeciwdeszczowe zamilkły i odeszły, wyraźnie nie chcąc zwra-
cać na siebie uwagi.
O świcie mama wsiadła do pociągu do Pekinu.

333
Po latach powiedziała mi, Ŝe były to dwie znane jej kobiety, młodsze
urzędniczki z wydziału ojca. Powiedziały, Ŝe władze uznały, iŜ jej wy-
jazd do Pekinu jest czynem „antypartyjnym”. Przytoczyła więc statut
partyjny, który mówi, Ŝe kaŜdy ma prawo odwołać się do najwyŜszych
władz. Kiedy emisariuszki wspomniały, Ŝe są z nimi takŜe męŜczyźni —
czekają w aucie — i mogą ją zabrać z dworca siłą, mama odpowiedziała,
Ŝe w takim wypadku zawoła na pomoc czerwonogwardzistów, którzy pil-
nują dworca, i powie, Ŝe nie pozwalają jej pojechać do Pekinu zobaczyć
Przewodniczącego Mao. Spytałam, skąd wiedziała, Ŝe Czerwona Gwar-
dia pomogłaby właśnie jej, a nie jej prześladowcom, którzy mogliby
twierdzić, Ŝe jest wrogiem klasowym i próbuje uciec. Uśmiechnęła się i
odparła: „Zakładałam, Ŝe nie będą ryzykować. Byłam przygotowana grać
o wszystko. Nie miałam wyjścia”.
W Pekinie mama zaniosła list ojca do „biura zaŜaleń”. Chińscy wład-
cy nigdy nie ustanowili niezaleŜnego systemu prawnego i sądowego,
natomiast zakładali „biura zaŜaleń”, gdzie zwykli ludzie mogli składać
skargi na przełoŜonych. Komuniści przejęli tę tradycję. Kiedy w czasie
Rewolucji Kulturalnej urzędnicy komunistyczni zaczęli tracić władzę,
wielu ludzi, prześladowanych przez nich w poprzednich latach, przy-
jechało do Pekinu z zaŜaleniami. Ale Sztab Rewolucji Kulturalnej wkró-
ce dał jasno do zrozumienia, Ŝe ci, którzy zostali zaklasyfikowani jako
„wrogowie klasowi”, nie mają prawa się skarŜyć nawet na „uczniów
kapitalizmu”. Gdy chcieli składać skargi, byli podwójnie karani.
Skarg dotyczących wyŜszych urzędników partyjnych składano do
„biura zaŜaleń” bardzo niewiele, i dlatego mamę potraktowano ze spe-
cjalną uwagą. Była takŜe jedną z niewielu Ŝon ofiar, które miały odwagę
przyjechać do Pekinu, by apelować w ich sprawie. Zazwyczaj na Ŝony
naciskano, Ŝeby „zakreśliły granicę” między sobą a oskarŜonymi. Nikt
ich nie zachęcał, Ŝeby stawały w obronie pokrzywdzonych męŜów, przy-
sparzając tym samym i sobie kłopotów. Mamę prawie od razu przyjął
wicepremier Tao Zhu, szef Centralnego Wydziału Spraw Publicznych i
jeden z przywódców Rewolucji Kulturalnej w tamtym czasie. Mama dała
mu list ojca i prosiła, Ŝeby wpłynął na władze w Sichuanie, by uwolniły
ojca.
Kilka tygodni później Tao Zhu wezwał ją i dał jej list, w którym pisał,

334
Ŝe ojciec działał w zgodzie z zasadami Partii w Sichuanie i powinien być
natychmiast zwolniony. Nie badał nawet tej sprawy. Wystarczyło mu
słowo mamy, poniewaŜ to, co spotkało ojca, było powszechnie spotyka-
ne. Wysocy urzędnicy partyjni w całych Chinach w panice wyznaczali
kozły ofiarne, Ŝeby ocalić własną skórę. Tao wręczył mamie list bezpo-
średnio, nie korzystając z partyjnych kanałów — wiedział, Ŝe panuje tam
straszliwy bałagan.
Dał teŜ mamie do zrozumienia, Ŝe zgadza się z uwagami ojca na temat
wielu zjawisk: epidemii wyznaczania kozłów ofiarnych czy szeroko roz-
powszechnionej przemocy. Mama widziała, Ŝe jest pełen dobrej woli i
chciałby zapanować nad sytuacją. Zresztą właśnie z tego powodu sam
został wkrótce napiętnowany jako „trzeci wielki uczeń kapitalizmu”, po
Liu Shaoqi i Dengu.
Mama wykonała ręczną kopię listu Tao i posłała ją babci, prosząc, Ŝe-
by przekazała ją do wydziału ojca. Chciała wrócić dopiero wtedy, gdy go
wypuszczą. Bała się, Ŝe jeśli wróci do Sichuanu, władze mogą ją aresz-
tować i zabrać list, nie uwalniając ojca. Czuła, Ŝe najlepszą gwarancją
jest pobyt w Pekinie, gdzie mogła dalej naciskać władze.
Kiedy babcia przekazała kopię listu Tao Zhu władzom prowincji, do-
wiedziała się, Ŝe cała ta sprawa jest nieporozumieniem i Ŝe tylko ochra-
niali ojca... Chcieli, Ŝeby mama wróciła do domu i zaprzestała wtrącania
się w tę sprawę.
Do naszego mieszkania kilka razy przychodzili urzędnicy, namawia-
jąc babcię, Ŝeby pojechała do Pekinu i sprowadziła swoją córkę. Jeden z
nich powiedział jej: „Naprawdę martwię się o twoją córkę. Po co prze-
dłuŜać nieporozumienia w Partii? Twoja córka nie posłuchała Partii i
pojechała do Pekinu. Obawiam się, Ŝe jeśli nie wróci, będziemy musieli
uznać, Ŝe wykazuje antypartyjną postawę, a wiesz, jaki to powaŜny za-
rzut. Jesteś jej matką, pomóŜ więc zrobić jej to, co będzie dla niej najlep-
sze. Partia obiecuje, Ŝe kiedy wróci i złoŜy samokrytykę, poprzednie
działania zostaną jej wybaczone”.
Myśl o tym, Ŝe jej córka jest w niebezpieczeństwie, niemal przypra-
wiała babcię o rozstrój nerwowy. Po kilku takich najściach zaczęła się
wahać. W końcu zadecydował los: powiedziano jej, Ŝe ojciec przeszedł
właśnie załamanie nerwowe. Poślą go do szpitala, ale dopiero wtedy, gdy
mama wróci.
Partia wręczyła babci dwa bilety, jeden dla niej, jeden dla Xiaofanga, i

335
wyprawiła ich do Pekinu, trzydzieści sześć godzin jazdy pociągiem. Kie-
dy tylko mama usłyszała o załamaniu nerwowym ojca, wysłała telegram
do jego wydziału, zawiadamiając, Ŝe juŜ wraca, i zaczęła się przygoto-
wywać do powrotu do domu. Wrócili z babcią i Xiaofangiem w drugim
tygodniu października.

Podczas nieobecności mamy, przez cały wrzesień, siedziałam w do-


mu, dotrzymując babci towarzystwa. Widziałam, Ŝe jest zdenerwowana,
ale nie wiedziałam dlaczego. Czy rodzina ma kłopoty? I gdzie jest oj-
ciec? Nie wiedziałam i nikt mi nic nie mówił.
Mogłam zostawać w domu, bo Czerwona Gwardia nie utrzymywała
tak rygorystycznej dyscypliny i porządku jak Partia. Miałam wśród czer-
wonogwardzistów „patrona” — Genga, niezgrabnego piętnastolatka,
który nie przynaglał mnie do powrotu do szkoły. Ale pod koniec wrze-
śnia zadzwonił i powiedział, Ŝe jeśli nie pokaŜę się przed pierwszym
października, świętem narodowym, to nie będę mogła wstąpić do Czer-
wonej Gwardii.
Nie zmuszano mnie, Ŝebym została czerwonogwardzistką. Sama tego
chciałam, i to bardzo. Pomimo mojej odrazy wobec tego, co się działo
dookoła, nigdy nie zdarzyło mi się kwestionować Rewolucji Kulturalnej
czy działań Czerwonej Gwardii. Były tworami Mao i pozostawały poza
ocenami.
Jak wielu Chińczyków w tamtych dniach, nie potrafiłam myśleć ra-
cjonalnie. Byliśmy tak sparaliŜowani ze strachu i ogłupieni przez indok-
trynację, Ŝe myśl o zejściu z drogi wyznaczonej przez Mao wydawała
nam się niepojęta. Poza tym tkwiliśmy w sidłach pokrętnej partyjnej reto-
ryki, dezinformacji i obłudy, co uniemoŜliwiało sformułowanie jakiego-
kolwiek rozsądnego sądu na temat sytuacji.
Kiedy wróciłam do szkoły, dowiedziałam się, Ŝe ze strony „czerwo-
nych” było wiele narzekań i skarg, bo nie zostali przyjęci do Czerwonej
Gwardii. Było to waŜne ze względu na zbliŜające się święto, toteŜ ogło-
szono wielki nabór, po którym wszyscy „czerwoni” zostali przyjęci do
Gwardii. Tak więc w tym samym czasie, w którym na moją rodzinę spa-
dło nieszczęście, wstąpiłam do Czerwonej Gwardii.
Moja czerwona opaska na ramię ze złotymi literami przyprawiała

336
mnie o dreszcz. Wśród czerwonogwardzistów panowała wtedy moda na
noszenie starych mundurów wojskowych ze skórzanymi pasami, takich,
jaki nosił Mao na początku Rewolucji Kulturalnej. Bardzo chciałam ubie-
rać się zgodnie z tą modą, więc kiedy tylko wciągnięto mnie na listę,
popędziłam do domu i z dna starego kufra wykopałam bladoszarą kurtkę
w leninowskim stylu, która na początku lat pięćdziesiątych była częścią
munduru mamy. Była na mnie trochę za duŜa, ale poprosiłam babcię,
Ŝeby mi ją dopasowała. Ze skórzanym pasem od spodni ojca mój ubiór
był kompletny. Ale na ulicach nie czułam się w nim dobrze. Wyglądałam
zbyt agresywnie jak na swój gust. Jednak nosiłam ten strój.
Gdy babcia wyjechała do Pekinu, musiałam zostawać w szkole, bo
właśnie zostałam czerwonogwardzistką. To, co się stało w domu, powo-
dowało, Ŝe w szkole cały czas chodziłam przeraŜona. Widziałam „sza-
rych” i „czarnych”, czyszczących toalety i sprzątających teren szkoły, z
pochylonymi głowami — pełzał po mnie wtedy dreszcz strachu, jakbym
była jedną z nich. Gdy Czerwona Gwardia nocami wyruszała najeŜdŜać
domy, nogi miałam jak z waty, jakby jechali do mnie do domu. Kiedy
widziałam, jak koło mnie jacyś uczniowie szepcą do siebie, serce mi
waliło i myślałam: czy mówią, Ŝe juŜ jestem „czarna”, Ŝe mój ojciec zo-
stał aresztowany?
Ale w końcu znalazłam sobie azyl: biuro recepcyjne Czerwonej
Gwardii.
Do szkoły przychodziło mnóstwo gości. Od września 1966 roku coraz
więcej młodych ludzi podróŜowało po kraju. Zachęcano ich do tego, bo
przyczyniało się to do utrzymywania atmosfery zamętu. Dostawali bilety,
jedzenie i zakwaterowanie za darmo.
Recepcja mieściła się w dawnej czytelni. Wędrujący po kraju — czę-
sto bez celu — dostawali tu filiŜankę herbaty i mogli sobie pogawędzić.
Jeśli twierdzili, Ŝe mają do załatwienia waŜne sprawy, umawiano ich ze
szkolnymi przywódcami Czerwonej Gwardii. Zwróciłam uwagę na to
biuro, bo ci, którzy w nim pracowali, nie musieli uczestniczyć w pilno-
waniu „czarnych” i „szarych” czy najazdach na domy. Lubiłam to biuro
takŜe z powodu pięciu pracujących tu dziewcząt. Unosiła się wokół nich
atmosfera ciepła, która od pierwszej chwili, kiedy je spotkałam, przynio-
sła mi ukojenie.
Przychodziło tu mnóstwo ludzi, wielu z nich wdawało się z nami w

337
pogawędki. Często przy drzwiach stała kolejka, niektórzy wracali po
kilka razy. Kiedy dziś o tym myślę, wydaje mi się, Ŝe ci młodzi ludzie
szukali po prostu towarzystwa dziewcząt, a sama rewolucja niezbyt ich
obchodziła. Byłam wtedy, jak pamiętam, bardzo powaŜna i szczera. Nig-
dy nie unikałam ich spojrzeń, nie mrugałam do nich w odpowiedzi na ich
mrugnięcia i notowałam ze skupieniem wszystkie głupoty, jakie wyga-
dywali. Pewnego gorącego wieczoru do recepcji przyszły jakieś dwie
kobiety w średnim wieku, o raczej pospolitym wyglądzie. Przedstawiły
się jako przewodnicząca i wiceprzewodnicząca komitetu sąsiedzkiego
domu niedaleko szkoły. Mówiły bardzo tajemniczo i patetycznie, jakby
miały do wypełnienia jakąś dziejową misję. Nigdy nie lubiłam tego ro-
dzaju afektacji, więc odwróciłam się od nich. Ale widocznie to, co miały
do przekazania, podziałało na innych, bo ludzie, którzy kręcili się w re-
cepcji, zaczęli wołać: „Bierzmy cięŜarówkę! Bierzmy cięŜarówkę! Wszy-
scy tam jedziemy!”. Zanim zrozumiałam, co się stało, tłum mnie porwał i
wyniósł z pokoju. PoniewaŜ Mao nakazał, Ŝeby robotnicy pomagali stu-
dentom, cięŜarówki i kierowcy byli permanentnie w pogotowiu. Kiedy
znalazłam się w cięŜarówce, tłum przyparł mnie do jednej z tych kobiet.
Wyjaśniła mi, dokąd jedziemy. W oczach miała Ŝarliwe pragnienie, Ŝeby
się nam przypodobać i zyskać nasze laski. Powiedziała, Ŝe pewna kobieta
z jej domu jest Ŝoną kuomintangowskiego oficera, który uciekł na Taj-
wan, i Ŝe trzyma w mieszkaniu portret Chiang Kai-sheka.
Nie podobała mi się z powodu lizusowskiego uśmiechu, i nie cierpia-
łam jej, bo przez nią pierwszy raz miałam uczestniczyć w najściu na czyjś
dom. Wkrótce cięŜarówka stanęła przed wąską ścieŜką. Było ciemno
choć oko wykol, jedyne światło pochodziło ze szpar między deskami
drewnianego domu. Potykałam się i kulałam, usiłując zostać w tyle. Mie-
szkanie oskarŜonej kobiety miało dwa małe pokoje, za małe, Ŝeby zmie-
ściło się w nich tylu ludzi. Byłam szczęśliwa, Ŝe zostałam na dworze. Ale
wkrótce ktoś zawołał, Ŝe zrobiło się miejsce, więc moŜemy wejść i po-
brać „lekcję walki klasowej”.
Kiedy tylko weszłam do pokoju, uderzył mnie odór fekaliów, uryny i
niemytych ciał. Pokój wywrócono do góry nogami. Potem zobaczyłam
oskarŜoną kobietę. Była chyba po czterdziestce, klęczała pośrodku poko-
ju, częściowo rozebrana. Pokój oświetlała naga piętnastowatowa Ŝarów-
ka. W jej świetle, między cieniami przedmiotów, klęcząca postać kobiety

338
wyglądała groteskowo. Włosy miała w nieładzie, sklejone krwią. Wy-
trzeszczała oczy, krzycząc rozpaczliwie: „Panowie z Czerwonej Gwardii!
Nie mam portretu Chiang Kai-sheka! Przysięgam! Nie mam!”. Waliła
głową w podłogę tak mocno, Ŝe rozlegał się głuchy łoskot, a z czoła cie-
kła jej krew. Ciało z tyłu miała pokryte pręgami i krwawymi sińcami.
Kiedy uniosła pośladki, składając koutou, zobaczyłam ciemne plamy i
fetor ekskrementów wypełnił powietrze. Tak się przestraszyłam, Ŝe szyb-
ko odwróciłam oczy i wtedy zobaczyłam jej oprawcę, siedemnastoletnie-
go chłopca imieniem Jian, którego do tej pory raczej lubiłam. Siedział
rozwalony na krześle, ze skórzanym pasem w ręku, bawiąc się mosięŜną
sprzączką. „Mów prawdę albo cię znowu uderzę” — powiedział do klę-
czącej kobiety.
Jego ojciec był oficerem armii stacjonującej w Tybecie. Wielu stacjo-
nujących tam oficerów zostawiało swoje rodziny w Chengdu, najbliŜ-
szym mieście w Chinach właściwych, poniewaŜ Tybet uznawano za
miejsce barbarzyńskie i nie nadające się do zamieszkania. Poprzednio
pociągał mnie nawet niespieszny, spokojny sposób bycia Jiana, ale teraz
powiedziałam cicho, próbując opanować drŜenie głosu: „CzyŜ Przewod-
niczący Mao nie powiedział, Ŝeby uŜywać raczej oręŜa słownego (wen-
dou) niŜ przemocy fizycznej? MoŜe nie powinniśmy...”.
Mój słaby protest podjęło kilka głosów w pokoju. Ale Jian zerknął na
nas koso, z dezaprobatą, i powiedział z naciskiem: „Zakreślcie granicę
pomiędzy sobą a wrogiem klasowym. Przewodniczący Mao powiedział:
litość dla wroga klasowego to okrucieństwo wobec ludu! Jeśli boicie się
krwi, nie musicie być czerwonogwardzistami!”. Jego twarz paskudnie się
wykrzywiła, kiedy to mówił. Ucichliśmy. ChociaŜ czuliśmy obrzydzenie
do tego, co robił, nie mogliśmy z nim dyskutować. Uczono nas, Ŝebyśmy
nie okazywali litości wobec wrogów klasowych. Jeśli robimy inaczej, to
znaczy, Ŝe sami jesteśmy wrogami klasowymi. Odwróciłam się szybko i
wyszłam do ogrodu z tyłu domu. Pełno tu było czerwonogwardzistów ze
szpadlami. Z domu znowu dochodziły odgłosy uderzeń i krzyki, od któ-
rych włosy jeŜyły mi się na głowie. Musiały podobnie działać na innych,
bo przerwali kopanie i powiedzieli: „Niczego tu nie ma. Chodźmy stąd!”.
Przedtem, gdy wychodziliśmy z pokoju, widziałam Jiana stojącego w

339
niedbałej pozie nad swoją ofiarą. Za drzwiami zobaczyłam donosicielkę.
Teraz miała w oczach słuŜalczość i strach. Otworzyła usta, jakby chciała
coś powiedzieć, ale głos się nie wydobył. Kiedy spojrzałam na nią, zro-
zumiałam, Ŝe nie było Ŝadnego portretu Chiang Kai-sheka. Doniosła na
swoją sąsiadkę z czystej zemsty. Czerwona Gwardia znów została uŜyta
do osobistych porachunków. Wspięłam się na cięŜarówkę pełna gniewu i
obrzydzenia.
18
„Bardziej niŜ niesłychanie
wspaniała wiadomość” —
pielgrzymka do Pekinu
(październik — grudzień 1966)

Znalazłam jakąś wymówkę i następnego dnia znowu byłam w domu.


Mieszkanie było puste. Babcia, mama i Xiaofang byli w Pekinie. Moje
nastoletnie rodzeństwo wiodło własne Ŝycie gdzie indziej.
Jinming nie cierpiał Rewolucji Kulturalnej od samego początku. Cho-
dził do tej samej szkoły co ja i był w pierwszej klasie. Chciał zostać na-
ukowcem, a to zostało ocenione przez rewolucję jako „burŜuazyjne”. On
i inni chłopcy z jego klasy jeszcze przed Rewolucją Kulturalną stworzyli
własną grupę, którą nazwali Bractwem Kutego śelaza. Jinming był tam
bratem numer jeden. Przodował w nauce i co tydzień dawał w swojej
klasie popis sztuk magicznych, bazując na swojej wiedzy chemicznej, ale
zupełnie nie uwaŜał na lekcjach, które go nie interesowały albo które juŜ
przerobił. Wobec innych chłopców był uczciwy, otwarty i bardzo przyja-
zny.
Kiedy osiemnastego sierpnia zakładano szkolną Czerwoną Gwardię,
bractwo Jinminga automatycznie do niej włączono. On i jego grupa mu-
sieli drukować ulotki i rozdawać je na ulicach. Ulotki pisali starsi czer-
wonogwardziści, czternasto- lub piętnastoletni i zazwyczaj nosiły takie
tytuły, jak „Deklaracja załoŜycielska Pierwszej Brygady Pierwszej Armii
Czerwonej Gwardii w Szkole numer 4” (wszystkie jednostki Czerwonej
Gwardii nosiły wielkie nazwy) albo „Uroczysta deklaracja” (uczeń
oświadcza, Ŝe zmienia imię na Huang — jako Gwardzista Przewodniczą-
cego Mao), albo „Bardziej niŜ niesłychanie wspaniała wiadomość” (czło-
nek Sztabu Rewolucji Kulturalnej przyjął właśnie jakichś czerwonogwar-
dzistów), albo „Ostatnie przewspaniałe instrukcje” (czyli jakieś słówko,

341
które wyrwało się Mao).
Jinming wkrótce był śmiertelnie znudzony tym Ŝargonem. Nie uczest-
niczył zbyt często w wypełnianiu zadań, jakie przydzielano jego grupie.
Zainteresował się dziewczyną w swoim wieku. Wydawała mu się dosko-
nałością: piękna, delikatna, trochę na dystans i odrobinę nieśmiała. Nie
zbliŜał się do niej, ale z upodobaniem na nią patrzył.
Pewnego dnia wezwano chłopców, Ŝeby uczestniczyli w najściu na
mieszkanie. Starsi czerwonogwardziści mówili coś o „burŜuazyjnych
intelektualistach”. Wszyscy członkowie rodziny zostali ogłoszeni więź-
niami i kazano im zgromadzić się w jednym pokoju, podczas gdy Czer-
wona Gwardia przeszukiwała pozostałe. Do pilnowania członków rodzi-
ny wyznaczono Jinminga. Ku jego zachwytowi, dziewczyna, która mu się
podobała, była drugim „straŜnikiem”.
Więźniów było troje: męŜczyzna w średnim wieku, jego syn i synowa.
Widocznie oczekiwali na najazd, bo siedzieli z wyrazem rezygnacji na
twarzach, patrząc przez swoich straŜników jak przez powietrze. Jinming
czuł się bardzo niezręcznie pod tymi spojrzeniami, a dziewczyna wyglą-
dała na znudzoną i raz po raz spoglądała w stronę drzwi. Gdy zobaczyła
kilku chłopców niosących pełną skrzynię porcelany, powiedziała Jinmin-
gowi, Ŝe idzie rzucić okiem, i wyszła z pokoju.
Sam na sam ze swoimi więźniami, Jinming poczuł się jeszcze gorzej.
Kobieta wstała i spytała, czy moŜe pójść nakarmić piersią dziecko, które
leŜy w pokoju obok. Jinming chętnie jej na to pozwolił.
Kiedy kobieta wyszła z pokoju, wpadła do niego dziewczyna-
straŜniczka i lodowato zapytała, dlaczego więzień szwenda się po domu.
Odpowiedział, Ŝe dał pozwolenie, a dziewczyna zaczęła się wydzierać, Ŝe
jest „miękki dla wrogów klasowych”. Na swojej „wierzbowej kibici”, jak
nazwał jej talię Jinming, nosiła skórzany pas. Teraz zdjęła go i potrząsała
nim mojemu bratu przed nosem — była to częsta poza czerwonogwardzi-
stów — wrzeszcząc przy tym na niego. Jinminga zupełnie zatkało. Nie
wiedział, czy to ta sama dziewczyna. Nie była juŜ delikatna i nieśmiała.
Była odraŜająca i histeryczna. W taki sposób wyparowała pierwsza mi-
łość Jinminga.

342
W końcu i on na nią wrzasnął. Dziewczyna wyszła z pokoju i wróciła
ze starszym czerwonogwardzistą, przywódcą grupy. Darł się tak, Ŝe jego
ślina tryskała na Jinminga, i wygraŜał mu skórzanym pasem. Potem,
uświadomiwszy sobie widać, Ŝe nie powinni prać swoich brudów na
oczach wrogów klasowych, ucichł. Kazał Jinmingowi wrócić do szkoły i
czekać na „rozstrzygnięcie”.
Tego wieczoru czerwonogwardziści z klasy Jinminga mieli zebranie
— ale bez niego. Kiedy chłopcy wrócili do sypialni, unikali jego wzroku.
Kilka dni trzymali się od niego na dystans. Potem powiedzieli mu, Ŝe
mieli straszną kłótnię z tamtą dziewczyną. Oświadczyła, Ŝe Jinming
„poddał się wrogom klasowym” i zasługuje na surową karę. Bractwo
Kutego śelaza broniło go. Niektórzy z nich Ŝywili wyraźną niechęć do tej
dziewczyny, bo była bardzo agresywna.
Niemniej Jinming został ukarany: miał wyrywać trawę razem z „czar-
nymi” i „szarymi”. Instrukcja Mao, Ŝeby usunąć trawę, prowadziła do
ciągłego zapotrzebowania na nową siłę roboczą. Podsuwało to formę
kary dla róŜnego rodzaju nowo mianowanych „wrogów klasowych”.
Jinming wyrywał trawę tylko kilka dni. Bractwo nie mogło znieść je-
go cierpienia. Został jednak zaklasyfikowany jako „sympatyk wrogów
klasowych” i nigdy więcej nie posłano go na najścia, co ogromnie go
cieszyło. Niedługo potem wyruszył razem ze swoim bractwem na wę-
drówkę po Chinach, oglądać rzeki i góry, ale — w przeciwieństwie do
większości czerwonogwardzistów — nigdy nie pojechał do Pekinu, zoba-
czyć Mao. Wrócił do domu dopiero pod koniec 1966 roku.
Moja siostra Xiaohong, wtedy piętnastoletnia, była członkinią-
załoŜycielką Czerwonej Gwardii w swojej szkole. Była jedną z kilkuset
dzieci wysokich urzędników, które często rywalizowały ze sobą o to, kto
wykaŜe się większą aktywnością. Xiaohong tak bardzo bała się i niena-
widziła wojowniczości i przemocy, Ŝe groziło jej załamanie nerwowe. Na
początku września przyszła do domu prosić rodziców o pomoc, ale oka-
zało się, Ŝe ich nie ma: ojciec był pod nadzorem, a mama pojechała do
Pekinu. Niepokój babci wzmógł jej własny, więc wróciła do szkoły.
Zgłosiła się na ochotnika do pilnowania biblioteki, która, podobnie jak w
innych szkołach, została złupiona, a potem zaplombowana. Noce i dnie
spędzała na czytaniu; pochłaniała tyle zakazanych owoców, ile zdołała.
To jedno trzymało ją przy zdrowych zmysłach. W połowie września

343
wyprawiła się w długą podróŜ po kraju i podobnie jak Jinming wróciła do
domu dopiero pod koniec roku.
Mój brat Xiaohei miał wtedy prawie dwanaście lat i chodził do tej sa-
mej szkoły podstawowej, do której ja przedtem chodziłam. Kiedy w
szkołach średnich zaczęto tworzyć Czerwoną Gwardię, on i jego koledzy
bardzo chcieli, Ŝeby i ich przyjęto. Czerwona Gwardia oznaczała dla nich
swobodę, moŜliwość przebywania poza domem i władzę nad dorosłymi.
Przyszli do mojej szkoły i błagali o przyjęcie do Gwardii. śeby się od
nich odczepić, jeden z czerwonogwardzistów powiedział ot tak sobie:
„MoŜecie stworzyć Pierwszą Dywizję Armii, Jednostkę 4969”. Tak więc
Xiaohei został szefem zespołu ds. propagandy, który składał się z dwu-
dziestu chłopców, a kaŜdy z nich był „dowódcą”, „szefem załogi” itd.
Szeregowców nie było.
Xiaohei dwa razy przyłączył się do bicia nauczycieli. Jedną z ofiar był
nauczyciel wychowania fizycznego, którego określono jako „niepoŜąda-
ny element”. Kilka dziewcząt z klasy Xiaohei oskarŜyło go, Ŝe dotykał
ich piersi podczas lekcji gimnastyki. Chłopcy wzięli się za niego takŜe po
to, Ŝeby zrobić wraŜenie na dziewczętach. Drugim przypadkiem była
nauczycielka etyki. PoniewaŜ kary cielesne były zabronione, skarŜyła się
na uczniów ich rodzicom, a ci bili swoich synów.
Pewnego dnia chłopcy wyruszyli na najście domowe do rodziny, o
której krąŜyły pogłoski, Ŝe była ekskuomintangowska. Nie bardzo wie-
dzieli, co właściwie mają tam robić. Mieli jakieś mgliste wyobraŜenie, Ŝe
powinni np. znaleźć dziennik, w którym ktoś z członków rodziny napi-
sałby, jak bardzo wszyscy z nich kochają Chiang Kai-sheka i jak niena-
widzą Partii Komunistycznej.
W rodzinie było pięciu synów, wszyscy dobrze zbudowani. Nie wy-
glądali na takich, co się patyczkują. Stali przed drzwiami domu, trzymali
się pod boki i patrzyli na chłopców groźnym wzrokiem. Tylko jeden z
grupy odwaŜył się podejść, a wtedy jeden z tamtych złapał go za kark i
odrzucił. PołoŜyło to kres dalszym „rewolucyjnym akcjom” podejmowa-
nym przez „dywizję” Xiaohei.

Tak więc w drugim tygodniu września, gdy Xiaohei mieszkał w szko-


le i cieszył się swobodą, Jinming i moja siostra pojechali w podróŜ, a

344
babcia i mama były w Pekinie, siedziałam sama w domu, kiedy pewnego
dnia, bez uprzedzenia, na schodach pojawił się ojciec.
Był to pełen grozy, zupełnie cichy powrót. Mój ojciec był teraz inną
osobą. Rozkojarzony i głęboko pogrąŜony w swoich myślach, nie powie-
dział ani gdzie był, ani co mu się przydarzyło. Słuchałam, jak podczas
bezsennych nocy przemierza swój pokój, sama zbyt przejęta i przestra-
szona, Ŝeby zasnąć. Dwa dni później, ku mojej bezbrzeŜnej uldze, z Pe-
kinu wróciła mama z babcią i Xiaofangiem.
Mama natychmiast poszła do wydziału ojca i wręczyła zastępcy dy-
rektora list Tao Zhu. Zaraz potem ojciec został odesłany do kliniki. Ma-
mie pozwolono iść razem z nim.
Poszłam tam zobaczyć się z nimi. Było to urocze miejsce na wsi, z
dwóch stron odgrodzone pięknym zielonym strumykiem. Ojciec miał tu
apartament z salonem, w którym stały puste regały na ksiąŜki, z sypialnią
z podwójnym łóŜkiem i łazienką z błyszczącymi białymi kafelkami. Z
balkonu widać było kilka drzew osmantusa rozsiewających mocny za-
pach. Kiedy powiał wiatr, na ziemię pozbawioną trawy spadały małe,
złote kwiatki.
Rodzice wyglądali na spokojnych. Mama powiedziała, Ŝe codziennie
chodzą na ryby. Przekonałam się, Ŝe są bezpieczni, więc powiedziałam,
Ŝe chciałabym pojechać do Pekinu, zobaczyć Przewodniczącego Mao.
Tęskniłam, Ŝeby wyruszyć w tę podróŜ jak wszyscy, ale nie wyjeŜdŜa-
łam, Ŝeby być pod ręką, gdyby trzeba było pomóc rodzicom.
Bardzo zachęcano do pielgrzymki do Pekinu. Jedzenie, za-
kwaterowanie, transport — wszystko było za darmo. Ale nie było to zor-
ganizowane. Wyjechałam z Chengdu pięć dni potem, z pięcioma dziew-
czynami, z którymi pracowałam w recepcji. Kiedy pociąg podąŜał na
północ, miałam mieszane uczucia; czułam ekscytację podróŜą i niepokój
o ojca. Na równinie Chengdu z niektórych pól zebrano juŜ ryŜ i kwadraty
złotej ziemi przeplatały się z kwadratami czarnej gleby, tworząc piękny
patchwork. Ostatnie wstrząsy dotknęły wieś tylko marginalnie, mimo
nacisków ze strony Sztabu Rewolucji Kulturalnej, prowadzonego przez
panią Mao. Przewodniczący Mao chciał tym razem, Ŝeby ludzie byli na-
jedzeni i mieli siłę „robić rewolucję”, wiec nie w pełni popierał panią
Mao w tej sprawie. Wieśniacy równieŜ wiedzieli, Ŝe jeśli zajmą się czym
innym i przestaną produkować Ŝywność, będą pierwszymi ofiarami gło-
du, tak jak kilka lat temu. Chaty pomiędzy zagajnikami bambusa wyglądały

345
spokojnie i idyllicznie jak zawsze. Wiatr łagodnie układał snujący się
dym, formując z niego koronę nad delikatnymi wierzchołkami bambusów
i niewidocznymi kominami. Nie upłynęło nawet pięć miesięcy od rozpo-
częcia Rewolucji Kulturalnej, a mój świat zmienił się kompletnie. Patrzy-
łam na spokojne piękno równiny i zanurzałam się w nastrój zadumy i
rozmyślań. Szczęśliwie nie musiałam się bać, Ŝe zostanę skrytykowana za
„nostalgiczne nastroje”, uznane za burŜuazyjne, bo Ŝadna z pięciu dziew-
cząt nie była nastawiona na krytykę i oskarŜenia. Czułam się z nimi zu-
pełnie swobodnie.
Wkrótce kwitnąca równina Chengdu ustąpiła miejsca wzgórzom. W
dali błyskały śnieŜne szczyty zachodniego Sichuanu. Niedługo potem
zaczęliśmy przejeŜdŜać przez tunele wysokich gór Qin, których dzikie
szczyty odcinały Sichuan od północnych Chin. Na zachodzie leŜał Tybet,
na wschodzie niebezpieczne przełomy Jangcy. Południowych sąsiadów
od wieków uznawano za barbarzyńców. Sichuan zawsze był samowy-
starczalny, a jego mieszkańcy znani byli z niezaleŜności. Mao bardzo się
przejmował ich legendarną inklinacją do niezaleŜności i zawsze się
upewniał, czy Pekin mocno trzyma w garści tę prowincję.
Po górach Qin sceneria gwałtownie się zmieniła. Zniknęła miękka zie-
leń, a pojawiła się surowa Ŝółta ziemia. Chatki ze strzechami z równiny
Chengdu ustąpiły miejsca rzędom domów wydrąŜonych w jaskiniach —
podobnych do tej, w jakiej ojciec spędził pięć lat jako młody człowiek.
Byliśmy tylko sto sześćdziesiąt kilometrów od Yan'an, gdzie Mao załoŜył
swoją główną kwaterę po Długim Marszu. To właśnie tam ojciec snuł
marzenia młodości i tam został oddanym komunistą. Kiedy pomyślałam
o nim, oczy mi zwilgotniały.
PodróŜ zajęła dwa dni i noc. Towarzysze podróŜy często przychodzili
do nas i mówili, jak nam zazdroszczą, Ŝe juŜ wkrótce zobaczymy Prze-
wodniczącego Mao.
W Pekinie witały nas, jako „gości Przewodniczącego Mao”, wielkie
plakaty. Minęła juŜ północ, ale plac przed dworcem był rzęsiście oświe-
tlony. Reflektory oświetlały tysiące młodych ludzi, wszyscy z opaskami
na ramieniu, często mówiący dialektami, które były dla nas niezrozumia-
łe. Rozmawiali, krzyczeli, śmiali się i kłócili przed ogromną bryłą bu-
dynku dworca — była to cięŜka, monumentalna architektura w radzieckim
stylu. Jedyne chińskie cechy stanowiły pastiszowo potraktowane dachy

346
pawilonowe na dwóch wieŜach zegarowych, po jednej na kaŜdym krańcu
budynku.
Kiedy, zataczając się z senności, weszłam w krąg reflektorów, budy-
nek zrobił na mnie wielkie wraŜenie swoją ostentacyjną wspaniałością i
błyszczącą marmurową nowoczesnością. Przywykłam do tradycyjnych
drewnianych kolumn i do ścian z surowej cegły. Spojrzałam za siebie i z
dreszczem emocji ujrzałam wielki portret Mao na froncie budynku, a pod
nim trzy złote znaki „Dworzec Pekiński”.
Przez głośniki skierowano nas do pokojów recepcji w rogu stacji.
Administracja miasta, jak wszędzie, miała za zadanie przydzielić podró-
Ŝującej młodzieŜy kwatery i zadbać o jej wyŜywienie. Internaty na uni-
wersytetach, szkoły, hotele i nawet biura były na ich usługi. Po wielu
godzinach oczekiwania w kolejce wyznaczono nam miejsce na Uniwer-
sytecie Qinghua, jednym z najbardziej prestiŜowych w kraju. Zabrano nas
tam samochodami i powiedziano, Ŝe posiłek dostaniemy w kantynach.
Ogromną rzeszą podróŜujących po kraju opiekował się Zhou Enlai, który
zajmował się wszystkimi codziennymi sprawami, aby nie kłopotały
Przewodniczącego Mao. Bez Zhou czy kogoś takiego jak on Rewolucja
Kulturalna zawaliłaby się i Mao dał do zrozumienia, Ŝe Zhou jest ponad
wszelkimi atakami.
Bardzo pragnęliśmy zobaczyć Przewodniczącego Mao, niestety spóź-
niliśmy się na jego piąty przegląd Czerwonej Gwardii na placu Tian'anm-
en. Co mieliśmy robić? Przyjemności i zwiedzanie były wykluczone —
nie pasowały do rewolucji. Spędzaliśmy cały czas, kopiując slogany ze
ściennych gazetek w kampusie. Mao powiedział, Ŝe jednym z celów po-
dróŜowania jest „wymiana informacji na temat Rewolucji Kulturalnej”,
postanowiliśmy więc przywieźć slogany pekińskiej Czerwonej Gwardii
do Chengdu.
W rzeczywistości był jeszcze jeden powód, dla którego nie opuszcza-
liśmy kampusu: środki komunikacji były potwornie zatłoczone, a uniwer-
sytet leŜał na przedmieściach, szesnaście kilometrów od centrum. Ale
mówiliśmy sobie, Ŝe nie wychodzimy do miasta zgodnie z wytycznymi
Mao.
Mieszkanie na kampusie nie było przyjemne. Nawet dzisiaj czuję
smród z latryny na naszym korytarzu. Była tak zapchana, ze ekskremen-
ty, uryna i woda z klozetów wypływały na podłogę. Szczęśliwie próg

347
miał wgłębienie, co chroniło korytarz przed cuchnącym potopem. Admi-
nistracja uniwersytecka była zupełnie sparaliŜowana i nie było nikogo,
kto mógłby to naprawić. Tylko młodzieŜ ze wsi uŜywała toalet: dla nich
ekskrementy nie były niczym obrzydliwym. Kiedy stamtąd wychodzili,
zostawiali na korytarzu i w pokojach śmierdzące plamy.
Przeszedł tydzień i wciąŜ nic nie było słychać o Ŝadnym wiecu, w któ-
rym miałby uczestniczyć Mao. Pragnąc uciec od okropnych warunków
kampusu, postanowiłyśmy pojechać do Szanghaju, odwiedzić miejsce, w
którym w 1921 roku została załoŜona Partia Komunistyczna, oraz Hunan
w południowo-centralnych Chinach, gdzie urodził się Mao.
Ta pielgrzymka okazała się piekłem: pociągi były dziko zapchane. W
Czerwonej Gwardii dzieci wyŜszych urzędników partyjnych przestały juŜ
wodzić rej, bo urzędnicy atakowani jako „uczniowie kapitalizmu”, ucie-
mięŜeni „szarzy” i „czarni”, organizowali swoje własne oddziały Czer-
wonej Gwardii i równieŜ podróŜowali po kraju. Znaczenie kolorów ule-
gło przesunięciu. Spotkałam w pociągu młodą, szczupłą, piękną dziew-
czynę około osiemnastu lat, z ogromnymi aksamitnoczarnymi oczami i
cięŜkimi, gęstymi rzęsami. Jak to było w zwyczaju, zaczęłyśmy wypyty-
wać się nawzajem o „zaplecze rodzinne”. Byłam zdumiona, kiedy owa
dziewczyna bez zakłopotania powiedziała nam, Ŝe jest „czarna”, i nadal
pełna ufności oczekiwała, Ŝe my, „czerwone”, odniesiemy się do niej
przyjaźnie.
Nasza szóstka w ogóle nie była wojowniczo nastawiona i zajmowane
przez nas miejsca zawsze były centrum przyjacielskich pogawędek. Naj-
starsza członkini naszej grupy miała prawie osiemnaście lat, i to ona była
najpopularniejsza. Wszyscy nazywali ją „Kluseczka”, bo była dość
pulchna. Często się śmiała głębokim, piersiowym, operowym głosem.
DuŜo takŜe śpiewała, ale oczywiście tylko piosenki z cytatami Mao.
Wszystkie piosenki poza tym, oprócz kilku zalecanych przez Mao, zosta-
ły wyklęte, podobnie jak inne formy rozrywki — i tak było przez całe
dziesięć lat trwania Rewolucji Kulturalnej.
Były to moje najszczęśliwsze chwile od początku Rewolucji Kultural-
nej, mimo ciągłego niepokoju o ojca i mimo udręki, jaką stanowiła sama
podróŜ. KaŜdy centymetr miejsca w pociągu był zajęty, nawet półki na
bagaŜ. W toalecie pełno było ludzi — nikt nie mógł z niej korzystać.
Podtrzymywało nas tylko wielkie pragnienie zobaczenia świętych chiń-
skich miejsc.

348
W pewnym momencie podróŜy koniecznie musiałam pójść do ubika-
cji. Siedziałam ściśnięta przy oknie, poniewaŜ na wąskiej ławce dla
trzech osób tłoczyło się pięć. Po nieopisanych trudach dobrnęłam do
ubikacji — ale kiedy juŜ tam byłam, okazało się, Ŝe nie mogę z niej sko-
rzystać. Nawet gdyby chłopiec siedzący na pokrywie zbiornika z wodą
zdołał unieść stopy, które opierał na desce sedesu, i nawet gdyby inni,
którzy tam siedzieli, mogli na chwilę przytrzymać dziewczynę siedzącą
między stopami tego chłopaka — i tak nigdy bym się nie zdobyła na to,
Ŝeby załatwić się w obecności tych wszystkich dziewcząt i chłopców.
Wróciłam na swoje miejsce, prawie płacząc. Zdenerwowanie jeszcze
wzmogło sensacje Ŝołądkowe i trzęsły mi się nogi. Zdecydowałam, Ŝe na
następnym postoju wysiądę i pójdę do ubikacji na dworcu. Po pewnym
czasie, który wydał mi się wiecznością, pociąg zatrzymał się na małej,
zakurzonej stacyjce. Otworzyliśmy okno i jakoś się wydostałam, ale kie-
dy wróciłam, okazało się, Ŝe nie mogę wejść z powrotem.
Z naszej szóstki byłam chyba najmarniejszą gimnastyczką. Poprzed-
nio, ilekroć musiałam wsiadać do pociągu przez okno, ktoś mnie podsa-
dzał z peronu, a inni wciągali do środka. Teraz, choć pomagały mi ze
środka ze cztery osoby, nie mogłam podciągnąć się dostatecznie wysoko,
Ŝeby wepchnąć przez okno głowę i łokcie. Spociłam się jak mysz, cho-
ciaŜ na dworze było bardzo zimno. W tym momencie pociąg zaczął się
toczyć do przodu. W panice rozejrzałam się za kimś, kto mógłby mi po-
móc. Moje spojrzenie padło na szczupłą twarz chłopca, który stal obok
mnie. Ale on wcale nie zamierzał mnie podsadzać.
W kieszeni kurtki miałam portmonetkę, a kiedy wdrapywałam się do
pociągu, łatwo ją moŜna było zobaczyć. Chłopiec właśnie wyciągał mi ją
z kieszeni dwoma palcami. Z rozmysłem wybrał moment, kiedy pociąg
ruszał. Rozpłakałam się. Złodziejaszek znieruchomiał, popatrzył na mnie,
a potem wepchnął mi portmonetkę z powrotem do kieszeni, złapał mnie
za prawą nogę i uniósł do góry. Wylądowałam na stoliku w przedziale,
kiedy pociąg juŜ nabierał prędkości.
Z powodu tego incydentu mam sentyment do młodocianych kieszon-
kowców. Podczas trwania Rewolucji Kulturalnej, gdy gospodarka ledwo
zipała, kradzieŜe bardzo się rozpowszechniły. Kiedyś ukradziono mi

349
całoroczne kupony na Ŝywność. Ale zawsze, kiedy słyszałam, Ŝe policja
czy inni utrzymujący „prawo i porządek”, biją kieszonkowców, odczu-
wałam ból. Prawdopodobnie tamten chłopiec na peronie, w zimie, okazał
więcej ludzkich uczuć niŜ ci utrzymujący porządek obłudnicy, mieniący
się filarami społeczeństwa.
W sumie przejechaliśmy trzy tysiące dwieście kilometrów. Byłam tak
wyczerpana, jak nigdy potem w całym swoim Ŝyciu. Odwiedziliśmy ro-
dzinny dom Mao, który zamieniono w muzeum i stał się miejscem kultu.
Był bardzo okazały — zupełnie nie przypominał ubogiego domostwa
wieśniaków, jakiego oczekiwałam. Pod ogromną fotografią matki Mao
napisano, Ŝe była bardzo Ŝyczliwą osobą i poniewaŜ rodzinie powodziło
się stosunkowo nieźle, często rozdawała biednym jedzenie. A więc rodzi-
ce naszego Wielkiego Przewodniczącego byli bogatymi wieśniakami!
Ale przecieŜ bogaci wieśniacy są wrogami klasowymi! Dlaczego rodzi-
ców Mao uznajemy za bohaterów, podczas gdy innych zamoŜnych wie-
śniaków traktujemy jak wrogów klasowych? To pytanie tak mnie prze-
straszyło, Ŝe natychmiast je stłumiłam.
Kiedy w środku listopada wróciliśmy do Pekinu, w stolicy było mroź-
no. Biura recepcyjne nie mieściły się juŜ na dworcu, bo była tam zbyt
mała przestrzeń, by pomieścić tak ogromną liczbę młodzieŜy, jaka zale-
wała miasto. CięŜarówką zabrano nas do parku, gdzie mieliśmy czekać
na przydział zakwaterowania. Nie moŜna było usiąść, poniewaŜ ziemia
była zamarznięta i zimna. Zasnęłam raz czy dwa, na sekundę, na stojąco.
Nie byłam przygotowana do mroźnej pekińskiej zimy — wyjechałam z
domu na jesieni i nie miałam ze sobą Ŝadnych zimowych rzeczy. Wiatr
przenikał mnie do szpiku kości i wydawało mi się, Ŝe ta noc i ta kolejka
nigdy się nie skończą. śeby się rozgrzać, chodziłam w kółko po zamarz-
niętym stawie w środku parku.
Nastał i minął świt, a my wciąŜ staliśmy w kolejce, kompletnie wy-
czerpani. Dopiero przed zmierzchem przybyliśmy do miejsca zakwate-
rowania — była to Główna Szkoła Teatralna. Nasz pokój był kiedyś
uŜywany jako klasa śpiewu. Teraz leŜały tu na podłodze gołe materace,
bez prześcieradeł i poduszek. Przyjęli nas jacyś oficerowie lotnictwa,
którzy powiedzieli, Ŝe przysyła ich Przewodniczący Mao. Mają zająć się
nami i przeprowadzić szkolenie wojskowe. Byliśmy bardzo poruszeni
troską, jaką nam okazał Przewodniczący.

350
Szkolenie wojskowe dla Czerwonej Gwardii było świeŜym pomysłem.
Mao postanowił zahamować ślepą destrukcję, którą rozpętał. Oficerowie
lotnictwa zorganizowali w „oddziały” setki czerwonogwardzistów
mieszkających w Szkole Teatralnej. Nawiązałyśmy z nimi dobre stosun-
ki, a szczególnie polubiłyśmy dwóch z nich. Od razu zapytałyśmy ich o
pochodzenie rodzinne i społeczne, jak to było w zwyczaju. Dowódca
kompanii był wieśniakiem z północy, natomiast oficer polityczny pocho-
dził z inteligenckiej rodziny z Suzhou, słynnego miasta ogrodów. Kiedyś
zaproponowali, Ŝe zabiorą naszą szóstkę do zoo, ale poprosili, Ŝebyśmy
nie mówiły o tym innym, bo w ich jeepie nie zmieści się więcej osób, a
poza tym nie powinni dostarczać nam rozrywek nie licujących z Rewolu-
cją Kulturalną. Nie chciałyśmy sprawiać im kłopotu i odmówiłyśmy,
mówiąc, Ŝe jesteśmy pochłonięte „rewolucyjnymi zajęciami”. Dwaj ofi-
cerowie przynieśli nam torbę pełną dojrzałych jabłek, które były rzadko-
ścią w Chengdu, i kasztanów w polewie z toffi, które były, jak słyszały-
śmy, wielkim specjałem pekińskim. śeby odpłacić im za ich sympatię,
wślizgnęłyśmy się do ich sypialni i zabrałyśmy ich brudne ubrania, a
potem prałyśmy je z wielkim zapałem. Pamiętam, jak walczyłam z wiel-
kim mundurem khaki, który w lodowatej wodzie zrobił się okropnie cięŜ-
ki i twardy. Mao przykazywał, aby wszyscy brali przykład z wojska, jeśli
chodzi o dyscyplinę, i stał się jedynym obiektem lojalności armii. śołnie-
rze mieli stanowić wzór i budzili sympatię. Wiele ksiąŜek, artykułów,
piosenek, tańców przedstawiało dziewczęta pomagające Ŝołnierzom wła-
śnie w ten sposób, Ŝe prały ich ubrania.
Prałam nawet majtki naszych lotników, jednak nigdy nie miałam Ŝad-
nych seksualnych skojarzeń. Myślę, Ŝe wiele dziewcząt z mojej generacji
było zbyt przytłoczonych politycznymi wstrząsami, Ŝeby rozwinąć zwy-
kłe reakcje związane z wiekiem dorastania. Ale nie wszystkie. Dla nie-
których ten okres bez kontroli rodziców był właśnie czasem aktywności
seksualnej. Kiedy wróciłam do domu, opowiedziano mi o mojej niedaw-
nej koleŜance z klasy, ślicznej piętnastoletniej dziewczynie, która wyru-
szyła w podróŜ z grupą czerwonogwardzistów z Pekinu, po drodze prze-
Ŝyła romans i wróciła w ciąŜy. Ojciec ją pobił, sąsiedzi patrzyli na nią z
dezaprobatą, a koledzy z zapałem ją obgadywali. Powiesiła się, zostawia-
jąc list, w którym napisała, ze „za bardzo się wstydzi, Ŝeby Ŝyć”. Nikt nie
podawał w wątpliwość tego średniowiecznego sposobu pojmowania

351
hańby, który mógłby być przedmiotem Rewolucji Kulturalnej, gdyby
była prawdziwa. Ale Mao nigdy się takimi rzeczami nie przejmował i
tego rodzaju spraw nie było pomiędzy „starociami”, które Czerwona
Gwardia miała zniszczyć.
Produktem Rewolucji Kulturalnej było sporo wojowniczo nastawio-
nych purytan, w większości młodych kobiet. Pewna dziewczyna dostała
kiedyś miłosny liścik od szesnastoletniego chłopaka. Odpisała, nazywając
go „zdrajcą rewolucji”: „Jak moŜesz myśleć o takich rzeczach, gdy wróg
klasowy ciągle czyha, a ludzie w kapitalistycznym świecie Ŝyją w otchła-
ni nędzy?”. Wiele dziewcząt, które znałam, przyswoiło sobie ten styl.
PoniewaŜ Mao wzywał do wojowniczego stylu bycia, w okresie, kiedy
dorastałam, kobiecość była potępiona. Mnóstwo dziewcząt chodziło,
mówiło i zachowywało się jak agresywni, brutalni męŜczyźni i naśmie-
wało się z tych, które nie przejęły tego stylu. Zresztą nie było zbyt wielu
sposobów na wyraŜanie kobiecości — nie mogłyśmy nosić niczego inne-
go poza bezkształtnymi, niebieskimi, szarymi albo zielonymi spodniami i
kurtkami.
Nasi oficerowie lotnictwa musztrowali nas codziennie, przeganiając
po boisku koszykówki Szkoły Teatralnej. Obok boiska była kantyna. Gdy
tylko ustawialiśmy się w szyku, moje spojrzenie natychmiast biegło w
stronę kantyny, nawet jeśli było to zaraz po śniadaniu. Miałam obsesję na
punkcie jedzenia, nie wiem, czy z powodu braku mięsa, czy z zimna, czy
dlatego, Ŝe musztra była taka nudna. Marzyłam o kuchni syczuańskiej, o
chrupiącej kaczce, o rybie na słodko-kwaśno, o „pijanych kurczakach” i
wielu innych przysmakach.
śadna z naszej szóstki nie przywykła do wydawania pieniędzy. Uwa-
Ŝałyśmy, Ŝe kupowanie jest w jakiś sposób „kapitalistyczne”. Tak więc,
mimo mojej obsesji na temat jedzenia, tylko raz kupiłam torebkę kaszta-
nów w polewie toffi — po tym jak nasi oficerowie, dając nam to, obudzili
moje łakomstwo. Po mękach wątpliwości i naradach z pozostałymi
dziewczętami doszłam do wniosku, Ŝe mogę sobie sprawić tę nadzwy-
czajną przyjemność. Kiedy juŜ wróciłam do domu, pochłonęłam natych-
miast jakieś stare, twarde biszkopty, a babci oddałam prawie wszystkie
pieniądze, które mi dała na tę wyprawę. Objęła mnie ramionami i powta-
rzała: „Ale głuptas, ale głuptas!”.

352
Wróciłam do domu z reumatyzmem. W Pekinie było tak zimno, Ŝe
woda zamarzała na podeszwach. Mimo to byliśmy codziennie musztro-
wani na świeŜym powietrzu, bez wierzchnich okryć. Nie było gorącej
wody, Ŝeby rozgrzać skostniałe stopy. Kiedy przyjechaliśmy, kaŜdy do-
stał koc, ale gdy kilka dni później przybyły następne dziewczęta, nie było
juŜ dla nich koców. Postanowiłyśmy dać im trzy nasze, a same nakrywa-
łyśmy się trzema pozostałymi. Byłyśmy tak wychowane, Ŝeby dzielić się
tym, co mamy, z towarzyszkami, które są w potrzebie. Powiedziano nam,
Ŝe nasze koce pochodzą z magazynów wojskowych, a Przewodniczący
Mao kazał je wydać specjalnie dla swojej Czerwonej Gwardii. Byłyśmy
mu za to bardzo wdzięczne. Kiedy juŜ prawie w ogóle nie było koców,
powiedziano nam, Ŝe tym bardziej powinnyśmy być wdzięczne Przewod-
niczącemu Mao, bo dał nam wszystko, co miały Chiny.
Koce były niewielkie i jeden starczał na dwie osoby tylko wtedy, jeśli
spały ciasno przytulone. Nocne koszmary, które zaczęły mnie nawiedzać
po tym, jak moja koleŜanka usiłowała popełnić samobójstwo, skacząc z
okna, i spotęgowały się po aresztowaniu ojca oraz wyjeździe mamy do
Pekinu, powodowały, Ŝe spałam niespokojnie i często wysuwałam się
spod koca. Pomieszczenie było źle ogrzewane i bardzo marzłam. Kiedy
wyjeŜdŜaliśmy z Pekinu, miałam zapalenie stawów kolanowych i prawie
nie mogłam zginać nóg.
Przykrości na tym się nie kończyły. Niektóre dzieci ze wsi miały
pchły i wszy. Kiedyś weszłam do pokoju i zastałam jedną z moich przy-
jaciółek płaczącą. Właśnie odkryła pod pachą swojego podkoszulka krą-
Ŝek małych, białych jajeczek — były to jajeczka wszy. Wpadłam w pani-
kę. Od tej chwili ciągle wydawało mi się, Ŝe coś mnie swędzi, i spraw-
dzałam bieliznę kilka razy w ciągu dnia. Bardzo chciałam jak najszybciej
zobaczyć Przewodniczącego Mao — Ŝeby móc juŜ wrócić do domu.
Dwudziestego czwartego listopada po południu byłam na jednej ze
zwykłych sesji studiowania cytatów Mao w pokoju chłopców (do poko-
jów dziewcząt chłopcy i oficerowie nie wchodzili), kiedy wszedł nasz
miły dowódca kompanii i zaproponował, Ŝe będzie dyrygował podczas
śpiewania najsłynniejszej piosenki Rewolucji Kulturalnej - „Potrzebuje-
my sternika, gdy Ŝeglujemy po morzach”. Nigdy przedtem tego nie robił
i byliśmy przyjemnie zaskoczeni. Wymachiwał ręką, wyznaczając rytm,
oczy mu błyszczały, policzki miał zaróŜowione.

353
Kiedy skończyliśmy, powiedział nam, Ŝe ma dla nas dobrą wiado-
mość. Od razu wiedzieliśmy, o co chodzi.
„Jutro idziemy zobaczyć Przewodniczącego Mao!” — wykrzyknął.
Reszta jego słów utonęła w naszych wiwatach. Najpierw po prostu
wrzeszczeliśmy bez słów, a potem zaczęliśmy skandować: „Długie lata
Ŝycia dla Przewodniczącego Mao!”, „Zawsze z Przewodniczącym Mao!”.
Dowódca kompanii powiedział nam, Ŝe od tej chwili nikt nie moŜe
opuścić miejsca zakwaterowania i Ŝe powinniśmy się wzajemnie pilno-
wać, Ŝeby mieć pewność, Ŝe nikt się nigdzie nie zapodzieje. Prośba, Ŝe-
byśmy się wzajemnie pilnowali, nie była niczym niezwykłym. Poza tym
chodziło o środki bezpieczeństwa dotyczące Przewodniczącego Mao,
które całą duszą byliśmy gotowi stosować. Po kolacji oficer podszedł do
mnie i do moich towarzyszek i spytał przyciszonym, powaŜnym głosem:
„Czy zechcecie zrobić coś, co się przysłuŜy bezpieczeństwu Przewod-
niczącego Mao?”. „Oczywiście!” — odpowiedziałyśmy z zapałem. Dał
znak, Ŝebyśmy zachowały dyskrecję, i dodał szeptem: „Czy zechcecie
zaproponować jutro rano, zanim wyruszymy, Ŝeby wszyscy przeszukali
się nawzajem, Ŝeby się upewnić, czy nikt nie wziął ze sobą czegoś, czego
nie powinien brać? Młodzi ludzie często zapominają o regułach...”. Regu-
ły te wyłoŜył nam wcześniej — nie wolno przynosić na wiec Ŝadnych
metalowych rzeczy, nawet kluczy.
Większość z nas nie mogła spać i w nocy rozmawialiśmy. O czwartej
rano wstaliśmy i ustawiliśmy się w zdyscyplinowane szeregi, aby przejść
trwającą półtorej godziny drogę na plac Tian'anmen. Zanim nasza „kom-
pania” wyruszyła, Kluseczka, na mrugnięcie oficera, wystąpiła i zapro-
ponowała, Ŝebyśmy się nawzajem przeszukali. ZauwaŜyłam, Ŝe wiele
osób uznało tę propozycję za marnowanie czasu, ale dowódca kompanii z
całego serca ją poparł. Powiedział, Ŝeby przeszukiwanie zacząć od niego.
Zawołano jakiegoś chłopca, który znalazł przy nim pęk kluczy; nasz do-
wódca udawał roztrzepanie i zapominalstwo, a potem posłał Kluseczce
zwycięski uśmiech. Ten okręŜny sposób działania odbijał maoistowską
praktykę: miało wyglądać na to, Ŝe powodem tych działań jest wola ludu,
a nie odgórny nakaz. Hipokryzja i udawanie były nieodłącznymi elemen-
tami systemu.
Na ulicach nawet o świtaniu wrzało Ŝycie. Zewsząd ciągnęli czerwo-
nogwardziści maszerujący na plac Tian'anmen. Slogany przetaczały się

354
ryczącymi, ogłuszającymi falami. Kiedy je recytowaliśmy, podnosiliśmy
do góry Małą Czerwoną KsiąŜeczkę, której okładki tworzyły na tle ciem-
nego nieba ostrą linię. O świcie przyszliśmy na plac. Stałam w siódmym
rzędzie przed szerokim chodnikiem północnej strony Alei Wiecznego
Spokoju, wschodniej strony placu Tian'anmen. Za mną było jeszcze wiele
szeregów. Po ustawieniu nas w ciasnych rzędach nasi oficerowie powie-
dzieli nam, Ŝebyśmy usiedli na ziemi ze skrzyŜowanymi nogami. Przy
moim zapaleniu stawów kolanowych była to istna męka i wkrótce w ca-
łym dole ciała zaczęłam odczuwać kłucie i mrowienie. Było mi straszli-
wie zimno, poza tym byłam zmęczona i słaba, bo w nocy nie mogłam
zasnąć. Oficerowie prowadzili teraz podtrzymujące nastrój śpiewy, non
stop — jedna śpiewająca grupa rzucała wyzwanie drugiej.
Na krótko przed dwunastą od wschodniej strony doszły do nas histe-
ryczne wrzaski: „Długie lata Ŝycia dla Przewodniczącego!”. Byłam wy-
czerpana i zbyt późno zdałam sobie sprawę, Ŝe właśnie nadjeŜdŜa Mao w
otwartym samochodzie. Siedzący przede mną wstawali, skakali w deli-
rycznym podnieceniu, szaleńczo wymachując Małą Czerwoną KsiąŜecz-
ką. „Siadajcie! Siadajcie!” — krzyczałam, ale na próŜno. Nasz dowódca
kompanii powiedział, Ŝe wszyscy mamy siedzieć przez cały czas, jednak
prawie nikt juŜ nie siedział, wszyscy chcieli zobaczyć Mao.
Za długo siedziałam i zupełnie zdrętwiały mi nogi. Przez kilka sekund
widziałam tylko morze głów. Kiedy juŜ stanęłam niepewnie, zobaczyłam
jedynie końcówkę przejeŜdŜających pojazdów. Prezydent Liu Shaoqi był
zwrócony twarzą w naszą stronę.
Gazetki ścienne atakowały juŜ Liu jako „chińskiego Chruszczowa” i
głównego oponenta Mao. Nie został jeszcze oficjalnie zaatakowany, ale
było jasne, Ŝe jego upadek jest bliski. W prasowych doniesieniach o zlo-
tach Czerwonej Gwardii zajmował dość poślednie miejsce. Podczas tego
przejazdu, zamiast stać koło Mao, jak przystało na człowieka numer dwa,
jechał w tyle, w jednym z ostatnich samochodów.
Wyglądał na pokonanego i zmęczonego Ŝyciem, ale we mnie nie bu-
dził Ŝadnych uczuć. ChociaŜ był prezydentem, dla mojej generacji nic nie
znaczył. Dorastaliśmy przesiąknięci kultem Mao. JeŜeli Liu był przeciw-
ko Mao, było dla nas oczywiste, Ŝe powinien odejść.

355
W tej chwili, kiedy tysiące młodzieŜy wywrzaskiwało deklaracje
wierności dla Mao, Liu musiał czuć, jak beznadziejnie przedstawia się
jego sytuacja. Ironia losu polegała na tym, Ŝe sam przyczynił się do deifi-
kacji Mao, co doprowadziło do wybuchu fanatyzmu młodzieŜy. Zrobił to
po to, Ŝeby go ugłaskać — i w nadziei, Ŝe oderwana od praktycznych
spraw chwała usatysfakcjonuje Mao, a on i jego koledzy będą mogli za-
jąć się codziennością. Jednak Przewodniczący chciał władzy zarówno w
niebie, jak i na ziemi. Nic juŜ nie moŜna było zrobić: kult Mao ogarnął
Chiny jak poŜar.
Ale nie myślałam o tym dwudziestego piątego listopada 1966 roku.
Wtedy chciałam tylko spojrzeć na Przewodniczącego Mao. Przeniosłam
spojrzenie z Liu na początek kawalkady samochodów i zobaczyłam sze-
rokie plecy Mao, wciąŜ machającego ręką. Po chwili zniknął. Serce mi
zamarło. I to miało być wszystko? Tylko spojrzenie na jego plecy? Do-
okoła czerwono-gwardziści podnosili straszliwą wrzawę. Dziewczyna,
która stała obok mnie, przebiła sobie palec wskazujący prawej ręki i na-
kapała krwią na złoŜoną chusteczkę. Dokładnie wiedziałam, co za chwilę
napisze. Pisali to wiele razy inni czerwonogwardziści i publikowano to aŜ
do mdłości: „Dziś jestem najszczęśliwszą osobą na świecie. Widziałam
właśnie Naszego Wielkiego Przywódcę, Przewodniczącego Mao!”. Kie-
dy na nią patrzyłam, moja rozpacz rosła. śycie wydawało mi się bezce-
lowe. Przez głowę przeleciała mi myśl: moŜe powinnam popełnić samo-
bójstwo?
W następnej chwili ta myśl zniknęła. Dziś sądzę, Ŝe była w niej nie-
świadoma próba określenia poczucia klęski z powodu niespełnionych
marzeń, zwłaszcza po wszystkich przebytych trudach. Przepełnione po-
ciągi, bolące kolana, głód i zimno, zapchane ubikacje, wyczerpanie — i
wszystko na nic.
Pielgrzymka zakończyła się i kilka dni później wracaliśmy do domów.
Miałam dość podróŜowania, tęskniłam do wygody, ciepła i gorącej kąpie-
li. Ale na moich myślach o domu kładł się przeraŜający cień. Pomimo
wszystkich potwornych niewygód i przykrości podróŜ nie była tak
straszna, jak Ŝycie w domu tuŜ przed nią. Przez ponad miesiąc znajdowa-
łam się wyłącznie w otoczeniu czerwonogwardzistów i nigdy nie widzia-
łam przemocy ani nie czułam strachu. Ten gigantyczny tłum, przy
wszystkich swoich histerycznych reakcjach, był spokojny i zdyscyplino-
wany. Ludzie, których spotykałam, byli przyjaźni i Ŝyczliwi.

356
TuŜ przed moim wyjazdem z Pekinu przyszedł list od mamy. Napisa-
ła, Ŝe ojciec w pełni wyzdrowiał i Ŝe w Chengdu wszystko jest w porząd-
ku. Ale na końcu dodała, Ŝe zarówno ona, jak i ojciec byli krytykowani
jako „uczniowie kapitalizmu”. Serce mi stanęło. Wtedy juŜ było dla mnie
jasne, Ŝe „uczniowie kapitalizmu” — urzędnicy komunistyczni — są
głównym celem Rewolucji Kulturalnej. Wkrótce miałam się dowiedzieć,
co to będzie oznaczało dla mnie i dla mojej rodziny.
19
„Kiedy się chce potępić,
dowody się znajdą” —
rodzice oskarŜeni
(grudzień 1966—1967)

„Uczniami kapitalizmu” mieli być wysocy urzędnicy, którzy wybiera-


li kapitalistyczne sposoby rozwiązywania problemów politycznych. Ale
w rzeczywistości urzędnicy nie mogli niczego wybierać. Rozkazy Mao i
rozkazy jego oponentów przedstawiano jako polecenia partyjne i urzęd-
nicy musieli ich przestrzegać — nawet jeśli musieli przebyć bardzo krętą
drogę albo zupełnie zmieniać opcję. Jeśli partyjne polecenia im się nie
podobały, szczytem sprzeciwu, na jaki mogli sobie pozwolić, było coś w
rodzaju biernego oporu, który musieli dobrze maskować. Nie moŜna było
określić na podstawie pracy, czy urzędnik jest, czy nie jest „uczniem
kapitalizmu”.
Wielu z nich miało swój punkt widzenia, ale zgodnie z partyjnymi za-
sadami nie wolno było ujawniać go publicznie, toteŜ niezaleŜnie od tego,
jakie były ich sympatie i nastawienie, i tak nikt o tym nie wiedział.
Teraz Mao nakazał wszystkim atakować „uczniów kapitalizmu”, nie
dając oczywiście ani dokładniejszych informacji, ani prawa do jakiego-
kolwiek niezaleŜnego osądu. Urzędników atakowano z powodu stano-
wisk, jakie zajmowali, choć wyŜsze stanowiska same w sobie nie były
kryterium. Czynnikiem decydującym było to, czy dana osoba jest szefem
jakiejś niezaleŜnej jednostki. Wszyscy byli zorganizowani w jednostkach
pracy, i ci, którzy reprezentowali władzę, byli szefami jednostek. Wyzna-
czając tych ludzi jako cel ataku, Mao trafił w najbardziej oczywisty ob-
szar resentymentów i niechęci, podobnie jak wtedy, kiedy poszczuł

358
uczniów na nauczycieli. Poza tym szefowie jednostek pracy stanowili
najbardziej podstawowe ogniwa komunistycznej struktury władzy, którą
Mao chciał zlikwidować.
Moi rodzice zostali zaatakowani jako „uczniowie kapitalizmu”, po-
niewaŜ oboje byli kierownikami wydziałów. „Kiedy chce się potępić,
dowody się znajdą” — jak mówi chińskie powiedzenie. Zgodnie z tym
wszyscy ludzie sprawujący funkcje szefów jednostek, duŜych i małych,
byli oskarŜani przez ludzi pracujących pod ich zwierzchnictwem o to, Ŝe
są „uczniami kapitalizmu” oraz „przeciwnikami Mao”. W to oskarŜenie
włączono zarzuty o pozwolenie na istnienie wolnego rynku na wsi, popie-
ranie doskonalenia zawodowego, tolerowanie względnej artystycznej i
literackiej swobody, a takŜe zachęcanie do sportowej rywalizacji — teraz
nazywano to „burŜuazyjną manią pucharów i medali”. Do tej chwili wie-
lu urzędników nie miało pojęcia, Ŝe Mao ma coś przeciwko tego rodzaju
działaniom i postawom — bo przecieŜ dyrektywy przychodziły z Partii,
której był przewodniczącym. Teraz jednak zostali poinformowani, Ŝe
pochodziły one z „burŜuazyjnej kwatery głównej” wewnątrz Partii.
W kaŜdej jednostce pracy byli ludzie, którzy teraz zostali „aktywista-
mi”. Nazywano ich Rebeliancką Czerwoną Gwardią albo po prostu Rebe-
liantami. Pisali na plakatach slogany w rodzaju: „Precz z uczniami kapi-
talizmu” — i robili zebrania, na których oskarŜali swoich szefów. Oskar-
Ŝenia te często były zupełnie bezpodstawne, a oskarŜeni mówili, iŜ wy-
konywali właśnie rozkazy Partii. Mao zawsze utrzymywał, Ŝe wykony-
wanie poleceń partyjnych jest bezwarunkowym obowiązkiem i nigdy ich
nie poinformował o istnieniu „kwatery głównej”. Skąd mieli wiedzieć? I
jak mogliby inaczej postąpić? „Uczniowie kapitalizmu” mieli wielu
obrońców, których nazywano Lojalistami. Między Lojalistami i Rebe-
liantami często wywiązywały się werbalne i fizyczne potyczki. PoniewaŜ
jednak Mao nigdy me powiedział, Ŝe trzeba atakować wszystkich szefów,
niektórzy napastnicy zaczęli się wahać — a co będzie, jeŜeli okaŜe się, Ŝe
oskarŜany szef wcale nie jest „uczniem kapitalizmu”? Były gazetki, pla-
katy, slogany i oskarŜenia, ale ludzie nie bardzo wiedzieli, czego się wła-
ściwie od nich oczekuje.

Kiedy przyjechałam do Chengdu w grudniu 1966 roku, Panowała tam


atmosfera niepewności. Rodzice byli juŜ w domu. W klinice, w której

359
przebywał ojciec, pod koniec listopada poproszono go, Ŝeby wrócił do
domu, bo „uczniowie kapitalizmu” powinni teraz przebywać w swoich
jednostkach pracy, gdzie będą oskarŜani i demaskowani. Małą kantynę w
naszym kompleksie zamknięto i braliśmy jedzenie z duŜej kantyny. Ro-
dzice kaŜdego miesiąca pobierali pensje, mimo Ŝe system partyjny został
sparaliŜowany i nie chodzili do pracy. PoniewaŜ prowadzone przez nich
wydziały odpowiadały za sprawy kultury i poniewaŜ ich szefów państwo
Mao darzyli szczególną nienawiścią, moi rodzice znaleźli się na bezpo-
średniej linii raŜenia. W gazetkach ściennych moŜna było przeczytać
zwykłe w takich razach okrutne hasła: „Zniszczyć Chang Shouyu” czy
„Spalić Xia Dehonga”. OskarŜenia wysuwane przeciwko nim były takie
same, jak przeciwko wszystkich dyrektorom Wydziałów Spraw Publicz-
nych w całych Chinach.

W wydziale ojca odbywały się zebrania, na których poddawano go


krytyce i oskarŜano. Jak w przypadku większości walk politycznych w
Chinach, cały napęd brał się z osobistych animozji. Główną oskarŜyciel-
ką ojca była pani Shao, kobieta sztywna, przeświadczona o własnej racji,
sprawująca w wydziale ojca funkcję zastępczyni szefa sekcji, która juŜ od
dawna pragnęła pozbyć się określenia „zastępczyni” przed nazwą funkcji.
Uznała, Ŝe to ojciec blokuje jej awans, i była gotowa zemścić się na nim.
Podczas jednego z zebrań demaskacyjnych napluła mu w twarz i uderzyła
go. Ale ogólnie nie spotkał się ze zbyt duŜą agresją. Wielu pracowników
jego wydziału lubiło go i nie był atakowany. Niektóre inne zakłady pracy,
jak na przykład redakcja „Dziennika Syczuańskiego”, takŜe zwoływały
zebrania demaskacyjne przeciwko ojcu, ale ich pracownicy nie mieli do
niego Ŝadnych osobistych pretensji i zebrania te były raczej formalnością.
Przeciwko mamie w ogóle nie zwoływano demaskacyjnych zebrań.
Jako urzędniczka awansowana z szeregowej pracownicy, odpowiadała za
bardziej indywidualne jednostki pracy — szkoły, szpitale, zespoły arty-
styczne. Ktoś na jej stanowisku powinien być oskarŜany i demaskowany
przez pracowników tych zakładów pracy, ale nikt z nich nie wystąpił
przeciwko niej. Zajmowała się ich personalnymi kwestiami, takimi jak
mieszkania pracownicze, płace, przeniesienia, i robiła to z Ŝyczliwością

360
i bardzo skutecznie. W trakcie poprzednich kampanii zrobiła, co mogła,
aby nikogo nie prześladowano, i wiele osób udało się jej obronić. Ludzie
wiedzieli, jakie ponosiła ryzyko, i odwdzięczyli się tym, Ŝe nikt przeciw-
ko niej nie wystąpił.
Pierwszego wieczoru, jaki spędziłam w domu po powrocie, babcia
zrobiła kluseczki „obłoczki” i ryŜ na liściach palmowych z „ośmioma
skarbami”. Mama opowiedziała mi, co się przydarzyło jej i ojcu, a potem
oświadczyła, Ŝe oboje nie chcą juŜ być urzędnikami partyjnymi. Będą
zwykłymi obywatelami i będą prowadzili zwykłe Ŝycie rodzinne. Jak
zrozumiałam później, było to tylko samooszukiwanie się. Partii Komuni-
stycznej nie moŜna było dobrowolnie opuścić i po prostu odejść, ale wte-
dy moi rodzice potrzebowali jakiejś nadziei — czegoś, na czym mogliby
się oprzeć.
Ojciec zauwaŜył: „Nawet kapitalistyczny prezydent w nocy jest tylko
zwykłym obywatelem. Niedobrze, jeśli władzę sprawuje się bez przerwy,
bo wtedy urzędnicy mają skłonność do jej naduŜywania”. Przepraszał
mnie takŜe za to, Ŝe bywał wobec nas despotyczny. „Jesteście jak śpiewa-
jące cykady, które uciszył chłodny wiatr — powiedział. — To dobrze, Ŝe
wy, młodzi, buntujecie się przeciwko nam, starszemu pokoleniu”. I do-
dał, w połowie do mnie, w połowie do siebie: „MoŜe i nie ma w tym nic
złego, Ŝe urzędnicy tacy jak ja są obiektem krytyki, nawet jeśli zdarza się
przy tym trochę rzeczy trudnych do zniesienia czy utrata twarzy”.
Tak wyglądała kolejna próba mentalnego poradzenia sobie z Rewolu-
cją Kulturalną, jaką podjęli rodzice. Perspektywa utraty uprzywilejowa-
nej pozycji i stanowisk nie przejmowała ich Ŝalem — przeciwnie, starali
się dostrzec w tym pozytywy.
Nadszedł rok 1967 i Rewolucja Kulturalna nabrała pełnego rozpędu.
Na pierwszym etapie przy uŜyciu czerwonogwardzistów stworzono at-
mosferę terroru. Teraz Mao miał przed sobą główny cel: wymianę „bur-
Ŝuazyjnej kwatery głównej” i całego systemu hierarchii partyjnej na swój
osobisty system władzy i kontroli. Liu Shaoqi i Deng Xiaoping zostali
formalnie zdemaskowani, oskarŜeni i aresztowani. Podobnie Tao Zhu.
Dziewiętnastego stycznia „Dziennik Ludowy” i radio zawiadomiły, Ŝe
w Szanghaju rozpoczął się „styczniowy sztorm”. Kontrolę przejęli tam
Rebelianci. Mao wezwał ludzi w całych Chinach, aby poszli ich śladem i
przejęli od „uczniów kapitalizmu” władzę.

361
„Przejąć władzę (daoquan)!” — było to chińskie magiczne zdanie.
Władza w tym wypadku nie oznaczała wpływów politycznych, ale spra-
wowanie władzy nad innymi ludźmi. Oprócz pieniędzy dawała przywile-
je, wzbudzała teŜ pełen grozy respekt, dawała poczucie wyŜszości i moŜ-
liwość zemsty. W Chinach zwykły człowiek praktycznie nie miał Ŝadne-
go bezpiecznego schronienia. Cały kraj przypominał szybkowar, w któ-
rym pod ogromnym naciskiem spręŜonej pary bez przerwy wrzało. A pa-
ra nie uchodziła: nie było przecieŜ meczów piłki noŜnej, grup nacisku,
nie moŜna było wytoczyć sprawy sądowej, nie było filmów pełnych
przemocy. Nie moŜna było protestować przeciwko niesprawiedliwościom
systemu, zorganizowanie demonstracji było nie do pomyślenia. Nawet
rozmowy o polityce — które w wielu społeczeństwach były sposobem
rozładowania złości, gniewu czy strachu wobec presji politycznej —
stanowiły tabu. Podwładni mieli niewielkie moŜliwości rozliczenia się ze
swoimi szefami. Ale jeśli się samemu było szefem, moŜna było ulŜyć
swojej frustracji. Kiedy więc Mao wysunął hasło „przejmowania wła-
dzy”, znalazł wielu chętnych wśród tych, którzy chcieli się zemścić czy
dać upust agresji. Posiadanie władzy nie było bezpieczne, ale lepiej czuć
siłę niŜ bezsilność — dotyczyło to zwłaszcza ludzi, którzy nigdy władzy
nie mieli. Szerokie rzesze odebrały te słowa tak, jakby Mao powiedział,
Ŝe władza leŜy na ulicach i trzeba się po nią tylko schylić.
W kaŜdej jednostce pracy w Chinach morale Rebeliantów zostało
bardzo podbudowane. Ich liczba takŜe wzrosła. RóŜni ludzie — robotni-
cy, nauczyciele, sprzedawcy, nawet biuraliści — zaczęli nazywać siebie
Rebeliantami. Idąc za przykładem Szanghaju, całkowicie pobili (takŜe
fizycznie) zdezorientowanych Lojalistów. Wczesne grupy Czerwonej
Gwardii, jak ta w mojej szkole, uległy rozpadowi, poniewaŜ składały się
przewaŜnie z dzieci wysokich urzędników partyjnych, którzy teraz byli
atakowani. Czasem tych, którzy najwcześniej tworzyli Czerwoną Gwar-
dię, a teraz protestowali przeciw kolejnej fazie Rewolucji Kulturalnej,
aresztowano. Jeden z synów komisarza Li został pobity na śmierć przez
Rebeliantów, którzy oskarŜyli go, Ŝe wymknęła mu się krytyczna uwaga
na temat pani Mao. Ludzie z wydziału mojego ojca, którzy zostali po
niego przysłani, kiedy go odosobniono, byli teraz Rebeliantami. Przy-
wódczynią Rebeliantów ze wszystkich urzędów w Sichuanie była pani
Shao, a oprócz tego przewodziła im w wydziale ojca.

362
Zaraz po sformowaniu się Rebelianci rozpadli się na szereg frakcji,
które walczyły ze sobą w kaŜdej jednostce pracy w Chinach. KaŜda frak-
cja oskarŜała inne o to, Ŝe są przeciwnikami Rewolucji Kulturalnej i Ŝe
zachowują się lojalnie wobec starego systemu partyjnego.
W Chengdu opozycyjne grupy szybko zebrały się w dwóch wrogich
stronnictwach, na czele których stały dwie grupy Rebeliantów: bardziej
radykalna i wojownicza grupa „26 sierpnia” z Uniwersytetu Syczuań-
skiego i względnie umiarkowana „Czerwone Chengdu” z Uniwersytetu w
Chengdu. KaŜda z grup zarządzała milionami ludzi na prowincji. Pani
Shao współpracowała z „26 sierpnia”, a urzędnicy, których ojciec lubił i
awansował — z „Czerwonym Chengdu”. Na zewnątrz naszego komple-
ksu i „26 sierpnia”, i „Czerwone Chengdu” przymocowało do drzew i
słupów wysokiego napięcia głośniki, z których dzień i noc padały wza-
jemne obelgi. Pewnego wieczoru usłyszałam, Ŝe „26 sierpnia” zebrał
swoich stronników i opanował fabrykę, która była przyczółkiem „Czer-
wonego Chengdu”. Złapali i torturowali robotników, uŜywając takich
metod, jak „śpiewająca fontanna” (rozłupywanie czaszki) i „malowanie
pejzaŜu” (bicie po twarzy tak, Ŝe sińce i krew tworzyły wzory). „Czer-
wone Chengdu” podało, Ŝe kilku robotników skoczyło z dachu budynku,
nie chcąc się poddać. Zrozumiałam, Ŝe popełnili samobójstwo, bo nie
mogli wytrzymać tortur.
Głównym celem Rebeliantów była profesjonalna elita w kaŜdej jedno-
stce pracy, nie tylko wybitni lekarze, pisarze czy naukowcy, ale takŜe
inŜynierowie i majstrowie — a nawet najlepsi z tych, którzy po nocach
zbierali śmieci (odpadki były na wsi bardzo cenione jako kompost).
Wszyscy oni zostali oskarŜeni o to, Ŝe popierają ich „uczniowie kapitali-
zmu”, jednak w rzeczywistości byli po prostu obiektami zazdrości swoich
kolegów. W imieniu Rewolucji Kulturalnej moŜna było załatwiać róŜne
osobiste porachunki.
„Styczniowy sztorm” uruchomił falę brutalnej przemocy skierowanej
przeciwko „uczniom kapitalizmu”. Urzędnicy partyjni utracili władzę i
ludzie mogli sobie na nich uŜywać. Ci, którzy nienawidzili swoich par-
tyjnych szefów, mieli okazję do zemsty, ale ofiarom poprzednich prze-
śladowań nie pozwalano teraz działać. Mao nie wyznaczył jeszcze ludzi,
którzy mieliby objąć zwolnione stanowiska, więc róŜni ambitni kariero-
wicze starali się wykazać wojowniczym zapałem w nadziei, Ŝe moŜe dzięki

363
temu dorwą się do władzy. Frakcje, rywalizując ze sobą, prześcigały się
w brutalności. Wielu ludzi przyłączało się do Rebeliantów ze strachu lub
konformizmu, z oddania dla Mao, dla wyrównania starych porachunków
albo po prostu dla wyładowania frustracji.
Tym razem mama takŜe stała się obiektem przemocy fizycznej. Dopu-
ścili się jej nie ci, których była zwierzchniczką, ale byli więźniowie, któ-
rzy pracowali w ulicznych warsztatach w Okręgu Wschodnim — rabusie,
gwałciciele, szmuglerzy narkotyków, alfonsi. W przeciwieństwie do „po-
litycznych przestępców”, którzy sami byli celami ataków, tych zachęcano
do tego, Ŝeby atakowali wskazane ofiary. Nie mieli niczego osobiście
przeciwko mamie, ale była wśród najwyŜszych władz Okręgu, i to wy-
starczało. Na zebraniach demaskacyjnych ludzie ci byli szczególnie ak-
tywni.
Pewnego dnia mama przyszła do domu z twarzą skrzywioną z bólu.
Kazano jej klęczeć na rozbitym szkle. Babcia przez cały wieczór wyj-
mowała z jej kolan pęsetą i igłą kawałki szkła. Następnego dnia zrobiła
mamie parę wyściełanych ochraniaczy na kolana, a takŜe ochraniacz
zawiązywany dookoła talii i osłaniający brzuch, gdyŜ napastnicy często
wymierzali uderzenia w te okolice. Kilka razy mama przechodziła ulica-
mi w czapce hańby na głowie i ze zwisającym z pleców cięŜkim afiszem,
na którym było jej imię i nazwisko przekreślone na krzyŜ, aby zademon-
strować jej poniŜenie i upadek. Co kilka kroków ona i jej koledzy byli
zmuszani do klękania i składania tłumowi koutou. Dzieci się z nich na-
trząsały, a kiedy ktoś stwierdził, Ŝe ich koutou nie jest dostatecznie sły-
szalne, kazano im powtarzać pokłony. Mama i jej koledzy mieli głośno
walić głowami o kamienny chodnik.
Któregoś zimowego dnia odbywało się zebranie demaskacyjne przy
ulicznym warsztacie. Przed zebraniem uczestnicy jedli śniadanie w kan-
tynie, a mamie i jej kolegom przez półtorej godziny kazano klęczeć na
dworze, na wyŜwirowanej ziemi. Padało i przemokła do szpiku kości;
lodowaty wiatr przewiewał na wskroś mokre ubranie. Kiedy zebranie się
zaczęło, musiała stać nisko pochylona, ze spuszczoną głową. Próbowała
opanować dreszcze. Zaczęły ją strasznie boleć głowa i krzyŜ. Lekko
skręciła tułów i uniosła nieco głowę, próbując zmniejszyć ból, ale nagle
poczuła mocne uderzenie w bok głowy, które przygięło ją do ziemi.

364
Dopiero w chwilę później pojęła, co się stało. Kobieta siedząca w rzę-
dzie przed nią, dawniej właścicielka burdelu, skazana na więzienie, kiedy
komuniści zakazali prostytucji, cały czas gapiła się na nią, moŜe dlatego,
Ŝe była jedyną kobietą na podwyŜszeniu. W chwili gdy mama unosiła
głowę, ta kobieta skoczyła do przodu, zamierzając się szydłem w jej lewe
oko. Rebeliant, który stał za mamą z tyłu, widział to i przygiął jej głowę
do ziemi. Gdyby nie on, straciłaby oko.
Mama nie powiedziała nam o tym incydencie. W ogóle rzadko opo-
wiadała, co ją spotyka. Jeśli juŜ to robiła, to tylko mimochodem, jak wte-
dy, kiedy wspomniała, Ŝe musiała klęczeć na rozbitym szkle, i uwaŜała,
Ŝeby nie brzmiało to zbyt dramatycznie. Nigdy nie pokazywała sińców na
ciele, zawsze była opanowana, a nawet pogodna. Nie chciała, Ŝebyśmy
się o nią martwili. Ale babcia i tak wiedziała, Ŝe mama cierpi. Wodziła za
nią pełnym niepokoju spojrzeniem, starając się ukryć własny ból.
Pewnego dnia przyszła nas odwiedzić nasza dawna gosposia. Ona i jej
mąŜ byli wśród tych nielicznych, którzy nie zerwali z nami stosunków
przez cały okres Rewolucji Kulturalnej. Byłam im bardzo wdzięczna za
ciepło, jakie nam okazywali, i za to, Ŝe ponosili ryzyko, iŜ zostaną oskar-
Ŝeni o „sympatyzowanie z uczniami kapitalizmu”. Jakoś niezręcznie na-
sza dawna gosposia wspomniała, Ŝe właśnie niedawno widziała mamę
prowadzoną ulicami. Babcia chciała się dowiedzieć czegoś więcej — ale
nagle upadła, uderzając głową o podłogę. Straciła przytomność. Potem
bardzo powoli dochodziła do siebie. Łzy toczyły się jej po policzkach,
kiedy spytała: „Co moja córka zrobiła takiego, Ŝeby na to zasłuŜyć?”.
Mama zaczęła wtedy dostawać krwawień z dróg rodnych i przez na-
stępne sześć lat, do histeroktomii, którą przeszła w 1973 roku, bardzo
często krwawiła. Czasem był to krwotok tak silny, Ŝe mdlała i trzeba ją
było wieźć do szpitala. Lekarze zapisali jej hormony, Ŝeby zredukować
krwawienia; moja siostra i ja robiłyśmy jej zastrzyki. Mama wiedziała, Ŝe
nie jest to bezpieczna kuracja, ale nie miała wyboru. Tylko w taki sposób
mogła przetrwać zebrania demaskacyjne.
W tym czasie w wydziale ojca Rebelianci podejmowali na niego coraz
gwałtowniejsze ataki. Wydział był jednym z najwaŜniejszych w zarządzie
prowincji i było w nim wielu oportunistów. Ci z nich, którzy byli poprzed-
nio posłusznymi narzędziami Partii, teraz wcielili się w wojowniczych

365
Rebeliantów, dowodzonych przez panią Shao pod banderą „26 sierpnia”.
Pewnego dnia grupa tych ludzi wtargnęła do naszego mieszkania i od
razu poszli do gabinetu ojca. Przejrzeli regały z ksiąŜkami i oznajmili, Ŝe
jest „zatwardzialcem”, poniewaŜ wciąŜ trzyma na półkach „reakcyjne
ksiąŜki”. Wcześniej, kiedy Czerwona Gwardia podpalała stosy ksiąŜek,
wielu ludzi spaliło swoje zbiory. Ale nie mój ojciec. Teraz teŜ podjął
próbę uratowania ksiąŜek i zasłonił się kompletem literatury marksistow-
skiej w twardych okładkach. „Nie rób z nas, Czerwonej Gwardii, dur-
niów! — wrzasnęła pani Shao. — Masz tu mnóstwo »zatrutego zielska«„
— i wyciągnęła kilka egzemplarzy chińskiej klasyki drukowanej na cien-
kim, ryŜowym papierze.
„Co to znaczy »nas, Czerwonej Gwardii«? — odparował ojciec. —
Mogłabyś być ich matką i powinnaś mieć więcej rozsądku”.
Wtedy pani Shao mocno ojca uderzyła, a reszta zaczęła krzyczeć na
niego, chociaŜ kilka osób usiłowało ukryć rozbawienie. Zrzucili ksiąŜki z
półek i powkładali je do worków z juki, które ze sobą przynieśli. Pełne
worki znieśli na dół i powiedzieli ojcu, Ŝe następnego dnia zamierzają
spalić ksiąŜki przed wydziałem, po zebraniu demaskacyjnym przeciwko
niemu. Będzie musiał patrzeć na stos, Ŝeby „mieć nauczkę”. Oznajmili
równieŜ, Ŝe sam ma spalić resztę swoich ksiąŜek.
Kiedy tego popołudnia przyszłam do domu, zastałam ojca w kuchni.
Rozpalił ogień w duŜym cementowym zlewie i rzucał swoje ksiąŜki w
płomienie.
Wtedy po raz pierwszy w Ŝyciu widziałam go szlochającego. To łka-
nie człowieka, który nigdy nie uronił ani jednej łzy, było rozdzierające,
pełne strasznej męki. Co jakiś czas, wśród gwałtownych szlochów, tupał
nogami i walił głową w ścianę.
Byłam tak przeraŜona, Ŝe z początku nawet nie śmiałam go pocieszać.
W końcu objęłam go od tyłu i przytuliłam, ale nie wiedziałam, co powie-
dzieć. On takŜe nic nie mówił. KaŜdy zaoszczędzony grosz wydawał na
ksiąŜki. Były namiętnością jego Ŝycia. Widziałam, Ŝe po tym paleniu
ksiąŜek coś niedobrego stało się z jego umysłem.
Musiał jeszcze przejść przez wiele zebrań demaskacyjnych. Pani Shao
i jej grupa zazwyczaj zapraszali takŜe licznych Rebeliantów z zewnątrz,
Ŝeby zwiększyć liczbę uczestników i mieć w razie czego dodatkowe ręce

366
chętne do bicia. Zazwyczaj zebranie zaczynało się od odśpiewania „Dzie-
sięć tysięcy lat, dziesięć tysięcy lat i jeszcze raz dziesięć tysięcy lat dla
naszego Wielkiego Nauczyciela, Wielkiego Przywódcy, Wielkiego Wo-
dza i Wielkiego Sternika, Przewodniczącego Mao”. KaŜde „dziesięć ty-
sięcy” i cztery „wielkiego” było wykrzykiwane i kaŜdy podnosił przy
tym swoją Małą Czerwoną KsiąŜeczkę. Ojciec jednak tego nie zrobił.
Powiedział, Ŝe „dziesięć tysięcy lat” to zwrot uŜywany kiedyś w stosunku
do cesarza i nie pasuje do komunisty Mao.
Wywołało to istny potok histerycznych wrzasków, uderzeń i policz-
ków. Wszystkim oskarŜonym kazano uklęknąć na podwyŜszeniu i skła-
dać koutou przed ogromnym portretem Mao. Inni zrobili, jak im kazano,
ale ojciec odmówił. Powiedział, Ŝe klękanie i składanie koutou to feudal-
ne praktyki odbierające godność i Ŝe komuniści je zwalczali. Rebelianci
wrzeszczeli, kopali go w kolana i bili w głowę, on jednak cały czas starał
się stać prosto: „Nie będę klękał, nie będę składał koutou!” — oświadczył
z furią. Rozwścieczony tłum Ŝądał: „Schyl głowę i wyznaj swoje prze-
stępstwa!”. Odpowiedział: „Nie schylę głowy, nie popełniłem Ŝadnych
przestępstw!”.
Kilku młodych męŜczyzn skoczyło, Ŝeby go zmusić do pochylenia się,
ale kiedy go tylko puścili, ojciec znowu wstał, wyprostował głowę i po-
patrzył wyzywająco i gniewnie na tłum. Napastnicy szarpali go za włosy
i przyginali mu kark. Ojciec walczył zajadle. Rozhisteryzowany tłum
wrzeszczał, Ŝe ojciec jest „przeciwnikiem Rewolucji Kulturalnej”, na co
on odkrzyknął z gniewem: „Jaka znowu Rewolucja Kulturalna? Nie ma
w niej nic »kulturalnego«! Jest tylko brutalna przemoc!”.
MęŜczyźni, którzy go bili, krzyczeli: „To Przewodniczący Mao pro-
wadzi Rewolucję Kulturalną! Jak śmiesz się jej sprzeciwiać?!”. Ojciec
podniósł głos jeszcze wyŜej: „Sprzeciwiam się, nawet jeśli ją prowadzi
Przewodniczący Mao!”.
Zapadła zupełna cisza. Sprzeciwianie się Przewodniczącemu Mao by-
ło zbrodnią karaną śmiercią. Wielu ludzi straciło Ŝycie, poniewaŜ zostali
o to oskarŜeni — mimo braku dowodów. Rebelianci byli zdumieni, wi-
dząc, Ŝe ojciec nie okazuje lęku. Kiedy juŜ się otrząsnęli z pierwszego
szoku, znowu zaczęli go bić, wołając, Ŝeby odwołał swoje świętokradcze
słowa. Nie chciał. Wściekli, związali go i zawlekli na pobliski posterunek
policji, Ŝądając, Ŝeby ojca aresztowano. Ale policjanci powiedzieli, Ŝe nie

367
zrobią tego. Policjanci chcieli powrotu prawa, porządku i urzędników
partyjnych, a Rebeliantów nienawidzili. Powiedzieli, Ŝe do aresztowania
urzędnika tak wysokiego rangą jak ojciec potrzebują zezwolenia, a nikt
im go nie dał.
Ojca bito jeszcze wielokrotnie, ale stał twardo przy swoim. Był jedyną
osobą z naszego kompleksu, która tak się zachowała, a właściwie jedyną
w ogóle, o której słyszałam, i wielu ludzi, łącznie z Rebeliantami, podzi-
wiało go za to. Co jakiś czas zupełnie obcy przechodnie, mijający nas na
ulicy, mówili nam cicho i ukradkiem, jak wielkie na nich zrobił wraŜenie.
Jacyś chłopcy powiedzieli moim braciom, Ŝe chcieliby być tacy twardzi,
jak mój ojciec.
Po całych dniach poniewierania oboje rodzice wracali do domu i po-
wierzali się opiekuńczym dłoniom babci. OdłoŜyła wtedy na bok Ŝale i
urazy do ojca, a on takŜe złagodniał w stosunku do niej. Kładła maść na
poranione miejsca, robiła okłady zmniejszające siniaki i podawała mu
zioła z białym pudrem, zwanym baiyao, który pomagał leczyć wewnętrz-
ne obraŜenia.
Rodzicom kazano pozostawać w domu i czekać na wezwanie na ko-
lejne zebranie. Myśl o ukryciu się nie wchodziła w grę. Całe Chiny były
jak jedno wielkie więzienie. KaŜdego domu, kaŜdej ulicy pilnowano. W
tym wielkim kraju nie było Ŝadnej szparki, w której moŜna by się ukryć.
Rodzice nie mogli takŜe wyjść, Ŝeby się trochę rozerwać i odpocząć.
„Odpoczynek” nie był dobrze widziany, a ksiąŜki, obrazy, instrumenty
muzyczne, sport, szachy, bary i herbaciarnie — wszystko to zniknęło.
Parki były teraz opustoszałymi, zdewastowanymi miejscami, w których
powyrywano z korzeniami trawę i kwiaty, a oswojone ptaki i złote rybki
pozabijano. Filmy, sztuki teatralne i koncerty były zakazane: pani Mao
oczyściła sceny i ekrany dla ośmiu „rewolucyjnych oper”, których pro-
dukcję nadzorowała — i to było wszystko, co wolno było wystawiać. Na
prowincji nawet tego nie ośmielano się pokazywać. Pewien reŜyser został
skazany, poniewaŜ pani Mao uznała, Ŝe makijaŜ torturowanego bohatera
był nadmierny. Poszedł do więzienia za „przesadzanie w podkreślaniu
trudności rewolucyjnej walki”. Nawet pomysł pójścia na spacer z trudem
przychodził nam do głowy. Atmosfera na zewnątrz była przeraŜająca, na
rogach ulic odbywały się zebrania demaskacyjne, na ścianach wisiały

368
złowieszcze plakaty i gazetki pełne haseł, ludzie snuli się jak zombi, z
zaciętymi albo przestraszonymi twarzami. Poza tym posiniaczone twarze
rodziców wskazywały na to, Ŝe naleŜą do oskarŜonych i potępionych, i
gdyby wyszli, naraziliby się na ataki.
Codzienny terror wyraŜał się takŜe w tym, Ŝe nikt się nie odwaŜał wy-
rzucić lub spalić ani jednej gazety. Zawsze na pierwszej stronie był por-
tret Mao, a kaŜdą linijkę zapełniano cytatami z niego. Gazety trzeba było
zbierać i byłoby niedobrze, gdyby zobaczono, Ŝe ktoś się ich pozbywa.
Przechowywanie ich nastręczało jednak problemów: myszy się mogły
Ŝaląc w portretach albo papier mógł po prostu zgnić — a i to mogłoby
być interpretowane jako zbrodnia przeciwko Mao.
Tak naprawdę pierwsze frakcyjne walki na duŜą skalę zaczęły się od
tego, Ŝe pewien czerwonogwardzista przypadkiem usiadł na stercie gazet
z twarzą Mao na pierwszej stronie. Szkolna koleŜanka mamy została tak
zaszczuta, Ŝe popełniła samobójstwo — dlatego tylko, Ŝe pisząc w gazet-
ce ściennej: „Głęboka miłość, jaką darzymy Mao” — w znaku „głęboka”
zrobiła nieumyślnie jedno nieco dłuŜsze pociągnięcie pędzelkiem tak, Ŝe
wyglądało to, jakby napisała „smutna”.
Pewnego dnia, w lutym 1967 roku, w czasie największego terroru ro-
dzice odbyli rozmowę, o której dowiedziałam się wiele lat później. Mama
siedziała na skraju łóŜka, a ojciec w wiklinowym fotelu naprzeciwko.
Powiedział, Ŝe teraz juŜ rozumie, o co chodzi w Rewolucji Kulturalnej, i
ta świadomość wstrząsnęła nim. Widzi jasno, Ŝe wszystko to nie ma nic
wspólnego z demokratyzacją, nie chodzi teŜ o to, Ŝeby zwykłym ludziom
dać większą swobodę wypowiedzi. To krwawa czystka, która ma
wzmocnić osobistą władzę Mao.
„Ale Przewodniczący Mao był zawsze wspaniałomyślny — odparła
mama. — Oszczędził Ŝycie Puyi. Dlaczego nie moŜe tolerować swoich
dawnych towarzyszy broni, którzy razem z nim walczyli o nowe Chiny?
Jak moŜe być wobec nich taki zawzięty?”.
Ojciec powiedział spokojnie, lecz z naciskiem: „A kim był Puyi?
Przestępcą wojennym. Nie miał w ogóle poparcia u ludzi. Jednak...”.
Nastała znacząca cisza. Mama zrozumiała, co ojciec chciał powie-
dzieć: Mao nie zniesie Ŝadnej konkurencji. Potem spytała: .,Ale dlaczego
my? I dlaczego oskarŜa się tych wszystkich niewinnych ludzi? Po co tyle
zniszczenia i cierpienia?”.

369
„MoŜe Przewodniczący Mao czuje, Ŝe nie osiągnie swojego celu, jeśli
nie wywróci wszystkiego do góry nogami — powiedział ojciec. — Zaw-
sze był bezkompromisowy i nigdy sumienie go nie dręczyło z powodu
ofiar”.
Po nabrzmiałej znaczeniem pauzie ojciec mówił dalej: „To nie jest
rewolucja... w Ŝadnym znaczeniu tego słowa. Zabezpieczenie sobie oso-
bistej władzy takim kosztem kraju i ludzi musi być złem. Mówiąc szcze-
rze, uwaŜam, Ŝe to przestępstwo”.
Mama przeczuwała nieszczęście. Jeśli jej mąŜ rozumuje w taki spo-
sób, na pewno przejdzie do działania. Tak jak oczekiwała, ojciec oświad-
czył: „Zamierzam napisać list do Przewodniczącego Mao”. Mama spuści-
ła głowę i ujęła ją obiema rękami. „Po co? — wybuchnęła. — Jak zmu-
sisz Przewodniczącego Mao do tego, Ŝeby cię wysłuchał? Dlaczego
chcesz zniszczyć samego siebie, i to tak bez sensu? Tym razem nie licz
na to, Ŝe wyślesz mnie do Pekinu!”.
Ojciec pochylił się do niej i pocałował ją. „Nie zamierzam cię prosić,
Ŝebyś oddawała ten list. Chcę go wysłać pocztą”. Potem uniósł twarz
mamy do góry, spojrzał jej w oczy i powiedział z nutą rozpaczliwej de-
terminacji w głosie: „Co innego mogę zrobić? Jaki mam wybór? Nie
mogę milczeć. MoŜe to się na coś przyda. Muszę to zrobić dla spokoju
swojego sumienia”.
„Dlaczego twoje sumienie jest takie waŜne? — spytała mama. —
WaŜniejsze niŜ twoje dzieci? Chcesz, Ŝeby były »czarne«?”. Po długiej
przerwie ojciec odparł niepewnie: „Sądzę, Ŝe powinnaś się ze mną roz-
wieść i wychowywać dzieci na swój sposób”. Zapadła cisza i mama po-
myślała, Ŝe moŜe jednak ojciec nie jest jeszcze zdecydowany co do listu,
bo rozumie, jakie byłyby jego konsekwencje. A byłyby katastrofalne.
W lutym nad Chengdu przeleciał samolot i zrzucił tysiące połyskują-
cych pod ołowianym niebem kartek papieru. Wydrukowano na nich list z
siedemnastego lutego, podpisany przez Centralny Komitet Wojskowy,
najwyŜsze ciało złoŜone z najstarszych rangą dowódców wojskowych,
który nakazywał Rebeliantom zaprzestania aktów przemocy. ChociaŜ
bezpośrednio nie potępiał Rewolucji Kulturalnej, jednak wyraźnie pró-
bował ją zahamować. KoleŜanka pokazała tę ulotkę mojej mamie. Rodzi-
ce poczuli iskierkę nadziei. MoŜe najbardziej szanowani marszałkowie
chińscy usiłują wreszcie interweniować? Na głównych ulicach Chengdu
odbyła się duŜa demonstracja popierająca wezwanie marszałków.

370
Ulotki te były efektem pekińskiego przewrotu za zamkniętymi
drzwiami. Pod koniec stycznia Mao po raz pierwszy wezwał armię, Ŝeby
poparła Rebeliantów. Większość przywódców wojskowych — oprócz
ministra obrony Lin Biao — była wściekła. Czternastego i szesnastego
lutego odbyli długą naradę z przywódcami politycznymi. Mao nie brał w
niej udziału, podobnie Lin Biao, jego zastępca. Przewodniczył jej Zhou
Enlai. Marszałkowie połączyli swoje siły z członkami Politbiura, którzy
jeszcze nie zostali wyrugowani. Byli przywódcami armii komunistów z
czasów Długiego Marszu, bohaterami rewolucji chińskiej. Potępili Rewo-
lucję Kulturalną za prześladowanie niewinnych ludzi i destabilizację
kraju. Jeden z wicepremierów, Tan Zhenlin, wybuchnął z furią: „Całe
Ŝycie podąŜałem za Przewodniczącym Mao, ale więcej za nim nigdzie nie
pójdę!”. Zaraz po tej naradzie marszałkowie podjęli działania, zmierzają-
ce do zatrzymania fali przemocy. PoniewaŜ była ona szczególnie silna w
Sichuanie, wydrukowali list z siedemnastego lutego specjalnie dla tej
prowincji.
Zhou Enlai zdecydował się dołoŜyć swój odwaŜnik na cięŜszą szalę i
został po stronie Mao. Odwet na oponentach nastąpił bardzo szybko. Sam
Przewodniczący dyrygował tłumem, który zaatakował dysydentów —
członków Politbiura i dowódców wojskowych — nachodzono ich w do-
mach i urządzano brutalne zebrania demaskacyjne i oskarŜycielskie. Kie-
dy Mao dał rozkaz ukarania marszałków, nikt w armii nawet nie kiwnął
palcem, aby im pomóc.
Ten samotny i słaby wysiłek przeciwstawienia się Mao i jego Rewo-
lucji Kulturalnej został nazwany „Wstecznym wiatrem lutowym”. Na
jego konto reŜim podjął jeszcze bardziej brutalne ataki na „uczniów kapi-
talizmu”. Lutowe zebrania były punktem zwrotnym dla Mao. Zobaczył,
Ŝe prawie wszyscy są przeciwni jego polityce. Działalność Partii niemal
zupełnie zamarła — nie zostało z niej nic poza nazwą. Politbiuro było
stopniowo wymieniane przez Kierownictwo Rewolucji Kulturalnej.
Wkrótce Lin Biao zaczął rugować dowódców wojskowych, lojalnych
wobec marszałków, a rolę Centralnego Komitetu Wojskowego przejęło
jego biuro, które kontrolował przez pracującą tam Ŝonę. Koteria Mao
funkcjonowała jak średniowieczny dwór, którego struktura opierała się na
Ŝonach, kuzynach i płaszczących się dworzanach. Przewodniczący posłał
na prowincję delegatów do organizowania „Komitetów Rewolucyjnych”,

371
które miały być nowym narzędziem jego osobistej władzy i miały stop-
niowo zastępować system partyjny od samej góry do dołu.
W Sichuanie delegatami zostali mianowani państwo Ting, starzy zna-
jomi rodziców. Kiedy nasza rodzina opuściła Yibin, Tingowie stali się
najpotęŜniejszymi ludźmi w całym regionie. Pan Ting był tu sekretarzem
Partii, a jego Ŝona szefową Partii w Yibin, stolicy regionu. Tingowie
uŜywali swojej pozycji głównie po to, by prowadzić osobiste wendety i
prześladowania. Jedna ze spraw dotyczyła męŜczyzny, który w latach
pięćdziesiątych był ochroniarzem pani Ting. Kilka razy próbowała go
wtedy uwieść; pewnego razu narzekała na ból Ŝołądka i skłoniła go, Ŝeby
jej pomasował brzuch. Wzięła jego rękę i poprowadziła w intymne miej-
sce. Jednak on cofnął rękę i szybko odszedł. Pani Ting oskarŜyła go wte-
dy o usiłowanie gwałtu i dostał trzy lata obozu pracy. Do Komitetu Partii
w Sichuanie przyszedł potem anonimowy list, odsłaniający kulisy tego
zdarzenia. Wszczęto śledztwo. PoniewaŜ rzecz dotyczyła Tingów, nie
powinni byli widzieć tego listu, ale ich serdeczny przyjaciel pokazał im
go. Państwo Ting zarządzili, Ŝe wszyscy członkowie rządu w Yibin mają
pisać raporty — na ten lub ów temat — Ŝeby mogli sprawdzić charakter
pisma. Nigdy nie udało się im zidentyfikować autora, ale śledztwo stanę-
ło na niczym. W Yibin i urzędnicy, i zwykli ludzie panicznie się ich bali.
Niedawne kampanie dały im wspaniałe pole do popisu.
W 1959 roku Tingowie pozbyli się komisarza Yibin, następcy ojca po
roku 1953. Był on bardzo popularną postacią, weteranem Długiego Mar-
szu, i Tingowie byli zazdrośni. Nazywano go „Li Słomiany Sandał”, po-
niewaŜ nosił zwykłe wiejskie sandały, Ŝeby zaznaczyć swoje plebejskie
pochodzenie. Podczas Wielkiego Skoku nie wykazywał się gorliwością i
nie naglił wieśniaków do produkcji stali, a w 1959 roku mówił głośno o
głodzie. Państwo Ting zdemaskowali go jako „prawicowego oportuni-
stę”, obniŜyli mu stopień słuŜbowy i został zaopatrzeniowcem, pracują-
cym dla kantyny pewnego browaru. Zmarł podczas głodu, choć miał
pracę, dzięki której miewał więcej moŜliwości zapełnienia Ŝołądka niŜ
inni. W czasie sekcji stwierdzono, Ŝe w Ŝołądku miał tylko słomę. Do
śmierci pozostał uczciwym człowiekiem. Inny wypadek dotyczył lekarza,
który został skazany jako wróg klasowy, poniewaŜ w 1959 roku jako

372
przyczynę zgonu pacjenta podał głód — nie wspominany wtedy przez
władze.
Było wiele wypadków podobnych do tych — tak wiele, Ŝe ludzie, ry-
zykując Ŝycie, pisali skargi na Tingów do rządu prowincji. W 1962 roku,
kiedy w rządzie Chin wziął górę obóz umiarkowanych, wszczęto ogólno-
krajowe śledztwo dotyczące poprzednich kampanii i zrehabilitowano
wiele ofiar. Rząd Sichuanu powołał specjalny zespół do śledztwa w
sprawie Tingów i uznano ich za winnych powaŜnego naduŜycia władzy.
Zostali zatrzymani i osadzeni w więzieniu, a w 1965 roku Sekretarz ge-
neralny Deng Xiaoping wydał nakaz wyrzucenia ich z Partii. Kiedy jed-
nak zaczęła się Rewolucja Kulturalna, państwo Ting jakoś się wydostali z
więzienia i pojechali do Pekinu, gdzie zwrócili się do Sztabu Rewolucji
Kulturalnej. Przedstawili się jako bohaterowie podtrzymujący „walkę
klasową”, za co, jak utrzymywali, byli prześladowani przez kon-
serwatywne autorytety partyjne. Mama wpadła na nich kiedyś w Pekinie
w biurze zaŜaleń. Pytali ją o jej adres w Pekinie, ale im go nie podała.
Chen Boda, jeden z przywódców Sztabu Rewolucji Kulturalnej i szef
ojca z Yan'an, załatwił im przyjęcie przez panią Mao — i od razu rozpo-
znali w sobie pokrewne dusze. Powody, dla których pani Mao uczestni-
czyła tak aktywnie w Rewolucji Kulturalnej, niewiele miały wspólnego z
polityką, ale wiele z osobistymi porachunkami — i to najbardziej małost-
kowymi. Przyczyniła się między innymi do prześladowania pani Liu
Shaoqi, poniewaŜ była wściekła z powodu jej zagranicznych wypraw z
męŜem, prezydentem Chin. Mao zaledwie dwa razy wyjechał z Chin —
zresztą obydwa razy tylko do Rosji i zawsze bez pani Mao. Co gorsza,
podczas podróŜy widziano panią Liu w eleganckich strojach i biŜuterii,
czego nikt nie mógłby nosić w surowych, ascetycznych Chinach. Pani
Liu została oskarŜona o to, Ŝe jest agentką CIA, i choć uniknęła śmierci,
znalazła się w więzieniu.
W latach trzydziestych przyszła pani Mao była drugorzędną aktorką w
Szanghaju i czuła się niedoceniona przez literatów. Niektórzy z nich byli
przywódcami komunistycznego podziemia, a po 1949 roku stali się waŜ-
nymi osobistościami w Centralnym Wydziale Spraw Publicznych. Po
części mszcząc się za rzeczywiste i wyimaginowane upokorzenia, któ-
rych podobno doznała trzydzieści lat temu, pani Mao wyjątkowo gorliwie

373
dopatrywała się w ich pracy elementów „antysocjalistycznych i antymao-
istowskich”. Kiedy Mao podczas głodu zszedł na jakiś czas ze sceny,
naszeptała mu do ucha wiele zaprawionych jadem historii. Aby doprowa-
dzić do upadku swoich wrogów, spowodowała zawalenie się całego sys-
temu, za który odpowiadali — czyli Wydziałów Spraw Publicznych w
całym kraju.
Zemściła się takŜe na aktorach i aktorkach z tamtego szanghajskiego
okresu, poniewaŜ wzbudzali jej zawiść. Aktorka Wang Ying grała kiedyś
rolę, której pani Mao jej zazdrościła. Trzydzieści lat później, w 1966
roku, pani Mao doprowadziła do tego, Ŝe owa kobieta i jej mąŜ zostali
skazani na doŜywocie. Wang Ying popełniła samobójstwo w więzieniu w
1974 roku.
Inna znana aktorka, Sun Weishi, wystąpiła kiedyś razem z panią Mao
w Yan'an, w sztuce, którą oglądał takŜe Mao. Gra Sun podobała się pu-
bliczności znacznie bardziej niŜ gra pani Mao i Sun stała się bardzo po-
pularna pomiędzy przywódcami partyjnymi, łącznie z Mao. Była adop-
towaną córką Zhou Enlaia i z tego powodu nie musiała przypochlebiać
się pani Mao. W 1968 roku pani Mao doprowadziła do tego, Ŝe ona i jej
brat zostali aresztowani i zamęczeni na śmierć. Władza Zhou Enlaia nie
starczyła, Ŝeby osłonić Sun.
O wendetach pani Mao szybko zaczęło być głośno; jej charakter
ujawniał się takŜe w przemówieniach, które powielano w gazetkach
ściennych. Powszechnie jej nienawidzono, ale na początku 1967 roku jej
podłość była jeszcze stosunkowo mało znana.
Pani Mao i państwo Ting naleŜeli do tego samego gatunku ludzi — w
maoistowskich Chinach nazywano ich zhengren („urzędnicy prześladu-
jący ludzi”). Ich niestrudzona energia, obsesja na punkcie ideologii i
krwawe metody, jakie stosowali, były bardzo podobne. W marcu 1967
roku Mao w podpisanym przez siebie dokumencie oznajmił, Ŝe państwo
Ting zostali zrehabilitowani i są upowaŜnieni do organizowania Komite-
tu Rewolucyjnego w Sichuanie.
Ustanowiono tymczasowe władze zwane Syczuańskim Przy-
gotowawczym Komitetem Rewolucyjnym. W jego skład wchodziło
dwóch generałów — jednym był naczelny komisarz polityczny, drugim
dowódca Wojskowego Okręgu Chengdu (jednego z ośmiu chińskich
wojskowych okręgów) — i państwo Ting. Według dekretu Mao kaŜdy
Komitet Rewolucyjny miał mieć w swoim składzie przedstawiciela lo-
kalnej jednostki wojska, Rebeliantów i „rewolucyjnych urzędników”.

374
Byli oni wybierani spośród miejscowych urzędników, a o tym, kto to
miał być, decydowali państwo Ting, którzy przewodniczyli Komitetowi.
Pod koniec marca 1967 roku państwo Ting przyszli zobaczyć się z oj-
cem. Chcieli go włączyć do Komitetu. Ojciec zawsze cieszył się duŜym
prestiŜem, poniewaŜ był uczciwy i otwarty. Nawet państwo Ting go do-
ceniali, przede wszystkim dlatego, Ŝe kiedy byli w niełaskach, ojciec nie
dołoŜył, jak wielu innych, swoich osobistych pretensji do oskarŜeń prze-
ciwko nim. Poza tym potrzebowali kogoś z jego umiejętnościami.
Ojciec przyjął ich tak, jak wymagała grzeczność, jednak babcia przy-
witała ich entuzjastycznie. Coś tam słyszała na temat wendet, jakie pro-
wadzili, ale wiedziała teŜ, Ŝe to właśnie dzięki pani Ting mama otrzymała
doskonałe amerykańskie lekarstwo przeciw gruźlicy, gdy była ze mną w
ciąŜy.
Kiedy państwo Ting weszli do gabinetu ojca, szybko przygotowała
ciasto, posiekała mięso, pocięła pęczek młodego, delikatnego szczypior-
ku, dodała przyprawy i wlała gorącego oleju do chili, Ŝeby przygotować
sos do potrawy z kluseczkami, tradycyjnie podawanej dla uhonorowania
gości.
W gabinecie ojca państwo Ting powiedzieli mu o swojej rehabilitacji i
nowej funkcji. Wspomnieli, Ŝe byli w jego wydziale i tam Rebelianci
opowiedzieli im, jakie ma kłopoty. Potem dodali, Ŝe zawsze go lubili,
wciąŜ bardzo go powaŜają i chcieliby znowu z nim pracować. Jeśli zosta-
nie ich współpracownikiem, wszystko, co powiedział i zrobił, zostanie
mu wybaczone. I jeszcze więcej: moŜe zrobić karierę w nowej strukturze
władzy, na przykład zajmując się wszystkimi sprawami dotyczącymi kul-
tury w Sichuanie. Dali mu jasno do zrozumienia, Ŝe nie jest to propozy-
cja, którą moŜna odrzucić.
Ojciec słyszał o tym, Ŝe państwo Ting zostali wyznaczeni do Komite-
tu, od mamy, która przeczytała to w gazetkach ściennych. Powiedział
wtedy do mamy: „Nie moŜna wierzyć w pogłoski. To niemoŜliwe!”. Nie
mógł uwierzyć, Ŝe Mao dał tej parze tak istotne stanowiska. Teraz, próbu-
jąc powściągnąć niesmak, oświadczył: „Przykro mi, ale nie mogę zaak-
ceptować waszej propozycji”.
Pani Ting warknęła: „Robimy ci wielką przysługę. Inni prosiliby o to
na kolanach. Czy zdajesz sobie sprawę, gdzie się teraz znajdujesz i kim
my jesteśmy?”.

375
Ojciec, coraz bardziej zły, powiedział: „Biorę odpowiedzialność za
wszystko, co mówiłem i robiłem. Nie chcę, Ŝeby łączono moje nazwisko
z waszym”. Podczas gorącej wymiany zdań, jaka potem nastąpiła, po-
wiedział im takŜe, iŜ słusznie zostali ukarani i Ŝe nie powinno im się po-
wierzać odpowiedzialnych stanowisk. Zdumieni państwo Ting zwrócili
mu uwagę, Ŝeby uwaŜał na swoje słowa, bo przecieŜ to sam Przewodni-
czący Mao zrehabilitował ich i uznał za „dobrych funkcjonariuszy”.
Ojca poniosła wtedy furia. „Przewodniczący Mao nie wiedział o was
wszystkiego. Jacy z was »dobrzy funkcjonariusze«? Popełniliście niewy-
baczalne błędy” — oznajmił. Z trudem powstrzymał się, Ŝeby nie powie-
dzieć „zbrodnie”.
„Jak śmiesz kwestionować słowa Przewodniczącego Mao? — wy-
krzyknęła pani Ting. — Zastępca Wodza, Lin Biao, mówi, Ŝe kaŜde jego
stwierdzenie jest uniwersalną prawdą, a jedno jego słowo jest warte dzie-
sięć tysięcy słów!”.
„Jeśli słowo znaczy to, co znaczy — odparł ojciec — jest to najwyŜ-
sze osiągnięcie człowieka. Ale nie ma takiej moŜliwości, Ŝeby jedno sło-
wo było warte dziesięć tysięcy słów. Lin Biao uŜył tego zwrotu retorycz-
nie i nie moŜna go brać dosłownie”.
Tingowie, zgodnie z tym, co potem zeznali, nie wierzyli swoim
uszom. Ostrzegli ojca, Ŝe taki sposób mówienia, myślenia i postępowania
jest przeciwko Rewolucji Kulturalnej, prowadzonej przez Przewodniczą-
cego Mao. Na to on odrzekł, Ŝe chętnie przedyskutowałby całe to przed-
sięwzięcie z Przewodniczącym. To samobójcze oświadczenie spowodo-
wało, Ŝe państwo Ting oniemieli. Po chwili ciszy wstali i wyszli.
Babcia usłyszała ich szybkie kroki i wyszła z kuchni z rękami ubielo-
nymi mąką, z której robiła kluseczki. Kiedy wpadła na panią Ting, po-
prosiła ich oboje, Ŝeby zostali na obiedzie. Pani Ting ją zignorowała,
zbiegła szybko po schodach, a na półpiętrze odwróciła się jeszcze do
ojca, który wyszedł za nimi z mieszkania, i rzuciła wściekle: „Czyś osza-
lał? Pytam cię po raz ostatni: odrzucasz naszą pomoc? Jeśli tak, teraz
moŜemy zrobić z tobą wszystko”.
„Nie chcę mieć z wami nic wspólnego — powiedział ojciec. — Ja i
wy naleŜymy do zupełnie róŜnych gatunków ludzi”.
Zostawiając przestraszoną i osłupiałą babcię na schodach, ojciec po-
szedł do gabinetu. Po chwili wyszedł stamtąd, niosąc naczynie z bryłką
tuszu do łazienki. Nalał do niego kilka kropli wody i zamieszał, aŜ utwo-
rzył się gęsty czarny płyn. Wrócił do siebie i po chwili skończył swój

376
drugi list do Mao. Zaczynał się on od słów: „Przewodniczący Mao, ape-
luję do was, jak komunista do komunisty, o powstrzymanie Rewolucji
Kulturalnej”. Potem opisał, jakie nieszczęścia na Chiny sprowadza rewo-
lucja. List kończył się słowami: „Obawiam się najgorszego dla kraju i dla
Partii, jeśli ludziom takim jak Liu Yeting i Zhang Xiting powierza się
władzę nad milionami ludzi”.
Zaadresował: „Przewodniczący Mao, Pekin” i poszedł na pocztę na
końcu pobliskiej ulicy. Wysłał list jako polecony. Urzędnik wziął list,
rzucił okiem na kopertę, ale zachował kamienny wyraz twarzy. Ojciec
wrócił do domu i czekał.
20
„Nie sprzedam swojej duszy”
— ojciec aresztowany
(1967—1968)

Pewnego popołudnia, trzy dni potem jak ojciec nadał swój list do Ma-
o, zapukano do drzwi i mama otworzyła. Weszło trzech męŜczyzn, wszy-
scy w takich samych workowatych mundurach, jakie noszono w całych
Chinach. Ojciec znał jednego z nich — był dozorcą w jego wydziale i
naleŜał do walczących Rebeliantów. Drugi, wysoki męŜczyzna z czyra-
kami na twarzy, oznajmił, Ŝe naleŜą do policji Rebeliantów i przyszli go
aresztować „za kontrrewolucyjną napaść na Przewodniczącego Mao i na
Rewolucję Kulturalną”. Potem on i trzeci męŜczyzna, niŜszy i tęŜszy,
złapali ojca za ramiona i polecili mu, Ŝeby wychodził.
Nie okazali Ŝadnych legitymacji, nie mówiąc juŜ o nakazie aresztowa-
nia. Bez wątpienia jednak naleŜeli do tajnej policji Rebeliantów.
Choć nie wspomnieli nic o liście do Mao, ojciec domyślił się, Ŝe zo-
stał przejęty, co zresztą było prawie nieuniknione. Wiedział teŜ, Ŝe będzie
aresztowany, bo nie dość, Ŝe popełnił bluźnierstwo na papierze, to są juŜ
nowe władze — Tingowie. Ale i tak chciał zaryzykować, stawiając na
bardzo nikłą szansę. Gdy go wyprowadzano, zatrzymał się i powiedział
do mamy: „Nie chowaj urazy do Partii. Wierz, Ŝe naprawi swoje błędy,
takŜe te najcięŜsze. Rozwiedź się ze mną. I uściskaj ode mnie dzieci. Nie
alarmuj ich”.
Kiedy tego popołudnia przyszłam do domu, rodziców nie było. Babcia
powiedziała, Ŝe mama pojechała do Pekinu apelować w sprawie ojca,
którego zabrali Rebelianci z jego wydziału.

378
Nie powiedziała „policja”, bo to by brzmiało zbyt strasznie i mogłoby
oznaczać sprawę o wiele bardziej ostateczną i katastrofalną niŜ zatrzy-
manie przez Rebeliantów.
Pobiegłam do wydziału ojca zapytać, gdzie on jest. Nie dostałam Ŝad-
nej odpowiedzi, wysłuchałam tylko serii podobnych warknięć, w jakich
celowała pani Shao: „Musisz zakreślić granicę między sobą a swoim
ojcem, »uczniem kapitalizmu^ lub „Gdziekolwiek jest, dobrze mu to
zrobi”. Powstrzymywałam łzy gniewu i złości. Byłam pełna odrazy do
tych podobno inteligentnych dorosłych ludzi. Nie musieli być tacy bezli-
tośni, tacy brutalni. Jakieś Ŝyczliwsze spojrzenie, spokojniejszy ton albo
choćby milczenie — to wszystko było moŜliwe, nawet w tamtych dniach.
Właśnie wtedy nauczyłam się dzielić Chińczyków na dwie kategorie:
jedni byli ludzcy, drudzy nie. Przewrót w rodzaju Rewolucji Kulturalnej
wydobywał na jaw najbardziej podstawowe cechy ludzi, niezaleŜnie od
tego, czy byli nastoletnimi czerwonogwardzistami, dorosłymi Rebelian-
tami czy teŜ „uczniami kapitalizmu”.
W tym czasie mama stała na stacji, czekając na pociąg, który po raz
drugi miał zabrać ją do Pekinu. Była o wiele bardziej załamana niŜ sześć
miesięcy temu. Wtedy miała nadzieję na jakąś sprawiedliwość, teraz
sytuacja była niemal beznadziejna. Nie poddawała się jednak rozpaczy,
była zdecydowana walczyć.
Uznała, Ŝe jedyną osobą, do której moŜe pójść, jest premier Zhou En-
lai. Nikt inny by nie zechciał pomóc. Jeśli zobaczy się z kimkolwiek in-
nym, moŜe tylko przyspieszyć zgubę męŜa, swoją własną i całej rodziny.
Wiedziała, Ŝe Zhou jest duŜo bardziej umiarkowany niŜ pani Mao i Sztab
Rewolucji Kulturalnej i Ŝe sprawuje władzę nad Rebeliantami, którym
prawie kaŜdego dnia wydaje rozkazy.
Jednak dostać się do niego było równie trudno, jak do prezydenta w
Białym Domu czy papieŜa. Nawet jeśli dojedzie do Pekinu i nie złapią
jej, a potem dotrze do właściwego biura zaŜaleń, ale nie będzie umiała
powiedzieć, kogo konkretnie chce zobaczyć, zostanie to przyjęte jako
obraza czy nawet napaść na innych przywódców. Coraz bardziej się nie-
pokoiła i nie wiedziała, czy Rebelianci juŜ odkryli jej nieobecność w
domu. Powinna była czekać na wezwanie na następne zebranie demaska-
cyjne — ale miała nadzieję, Ŝe jedna grupa Rebeliantów pomyśli, iŜ prze-
jęła ją druga.
379
Kiedy czekała na stacji, zobaczyła flagę z napisem: „Delegacja Czer-
wonego Chengdu do Pekinu”. Dookoła kłębił się tłum około dwustu
młodych ludzi w wieku dwudziestu, dwudziestu kilku lat. Z innych cho-
rągiewek i transparentów wynikało, Ŝe są studentami i Ŝe jadą do Pekinu
protestować przeciwko Tingom. Z napisów wynikało ponadto, Ŝe są
umówieni na rozmowę z premierem Zhou Enlaiem.
W porównaniu z grupą „26 sierpnia” „Czerwone Chengdu” było sto-
sunkowo umiarkowane. Tingowie opowiedzieli się za „26 sierpnia”, ale
„Czerwone Chengdu” nie chciało się poddać. Władza państwa Ting nie
była absolutna, chociaŜ mieli poparcie pani Mao i Sztabu Rewolucji Kul-
turalnej.
W tym czasie Rewolucję Kulturalną zdominowały ostre walki frak-
cyjne pomiędzy grupami Rebeliantów. Zaczęło się to prawie jednocze-
śnie z hasłem rzuconym przez Mao, Ŝeby przejmować władzę od
„uczniów kapitalizmu”. Ale teraz, trzy miesiące później, okazało się, Ŝe
przywódcy Rebeliantów są niezdyscyplinowani i nie wykazują fanatycz-
nego maoizmu. Mao nakazywał im łączyć się i dzielić władzą, a oni i tak
robili swoje. Atakowali się wzajemnie, uŜywając cytatów z Mao i cy-
nicznie wykorzystując jego niejednoznaczne zwroty — nietrudno było
bowiem wybrać takie cytaty, które miałyby zastosowanie w kaŜdej sytu-
acji. Przeciwne strony mogły się gromić tymi samymi argumentami. Mao
wiedział, Ŝe jego pusta „filozofia” wraca do niego jak bumerang — ale
nie mógł interweniować bezpośrednio, bo straciłby wtedy swoją mitycz-
ną, boską pozycję.
śeby zniszczyć „26 sierpnia”, „Czerwone Chengdu” musiałoby do-
prowadzić do upadku państwa Ting. Wiedzieli o mściwości Tingów i ich
Ŝądzy władzy; było to szeroko omawiane, przez jednych przyciszonymi
głosami, przez innych bardziej otwarcie. Nawet poparcie Mao dla tej pary
nie skłoniło „Czerwonego Chengdu” do podporządkowania się. To wła-
śnie w tej sprawie ugrupowanie wysłało studentów do Pekinu. Zhou En-
lai przyrzekł ich przyjąć, poniewaŜ „Czerwone Chengdu” miało miliony
zwolenników w Sichuanie.
Mama poszła za nimi w stronę toru, przy którym stanął ekspres do
Pekinu. Próbowała wsiąść do tego samego wagonu co oni, ale zatrzymał
ją jakiś student. „A ty kim jesteś?! — wrzasnął na nią. — Nie naleŜysz
do naszej grupy! ZjeŜdŜaj!”.

380
Mama jednak trzymała się mocno uchwytu przy drzwiach. „Jadę do
Pekinu, w sprawie przeciwko Tingom! — zawołała. — Znam ich z daw-
niejszych czasów”. Student popatrzył na nią z niedowierzaniem, ale zza
jego pleców rozległy się męskie i kobiece głosy: „Wpuść ją, posłuchaj-
my, co ma do powiedzenia!”. Mama wcisnęła się do zatłoczonego prze-
działu i usiadła pomiędzy jakąś studencką parą. Przedstawili się jako
członkowie sztabu Rebeliantów. MęŜczyzna nazywał się Yong, a kobieta
Yan. Oboje studiowali na Uniwersytecie Chengdu.
Z tego, co mówili, mama wywnioskowała, Ŝe niewiele wiedzieli o
Tingach. Opowiedziała wszystko, co mogła sobie przypomnieć na temat
przypadków prześladowań z Yibin przed Rewolucją Kulturalną; powie-
działa teŜ, Ŝe pani Ting próbowała uwieść ojca i Ŝe odmówił współpracy
z nimi, a potem Tingowie kazali aresztować ojca, poniewaŜ napisał list
do Mao, w którym sprzeciwiał się ich nominacji na nowych przywódców
Sichuanu.
Yan i Yong przyrzekli, Ŝe zabiorą ją na spotkanie z Zhou Enlaiem.
Całą noc w pociągu mama spędziła na obmyślaniu, co i jak powie.
Kiedy delegacja przyjechała na dworzec pekiński, na studentów cze-
kał tam przedstawiciel premiera. Zabrano ich do domu dla gości rządo-
wych i oznajmiono, Ŝe Zhou zobaczy się z nimi następnego wieczoru.
Następnego dnia, kiedy studenci wyszli, mama przygotowała pisemne
sprawozdanie dla Zhou. Mogło się zdarzyć, Ŝe nie będzie z nim mogła
rozmawiać, i dlatego chciała mieć wszystko na piśmie. O dziewiątej wie-
czorem poszła razem ze studentami do Gmachu Zgromadzenia Ludowe-
go, leŜącego po zachodniej stronie placu Tian'anmen. Spotkanie odbywa-
ło się w Sali Syczuańskiej, tej samej, w której dekorowaniu pomagał
ojciec. Studenci siedzieli łukiem, twarzami do premiera. Nie starczyło
krzeseł i niektórzy siedzieli na podłodze pokrytej dywanem. Mama sie-
działa w ostatnim rzędzie.
Wiedziała, Ŝe musi powiedzieć wszystko krótko, zwięźle i skutecznie,
i dlatego powtarzała sobie to, co ma do powiedzenia, kiedy trwało zebra-
nie. Była zbyt zajęta, by słuchać, o czym mówią studenci, patrzyła tylko,
jak reaguje premier. Nigdy nie wyraŜał aprobaty ani dezaprobaty. Słuchał
i czasem robił ogólne uwagi na temat „podąŜania drogą Przewodniczące-
go Mao” albo o „potrzebie jedności”. Jego pomocnik notował wypowie-
dzi studentów.

381
Nagle mama usłyszała, jak premier pyta na zakończenie: „Czy coś
jeszcze?”. Wstała ze swojego siedzenia i oświadczyła: „Premierze, ja
chcę coś powiedzieć”.
Zhou uniósł brwi. Mama nie wyglądała na studentkę. „Kim pani jest?”
— spytał. Mama podała swoje nazwisko i stanowisko, po czym natych-
miast zaczęła: „Mój mąŜ został aresztowany za »działalność kontrrewo-
lucyjną«. Przyjechałam po sprawiedliwość dla niego”. Podała równieŜ
nazwisko ojca i jego stanowisko.
Zhou spojrzał na nią uwaŜnie. Ojciec zajmował waŜne stanowisko.
„Studenci mogą odejść, porozmawiamy prywatnie” — powiedział.
Mama bardzo chciała porozmawiać z nim sam na sam, ale teraz po-
stanowiła poświęcić tę moŜliwość dla waŜniejszego celu. „Premierze,
chciałabym, Ŝeby studenci zostali i byli moimi świadkami” — powiedzia-
ła i podała swoją petycję studentom z przodu, a oni wręczyli ją Zhou.
Premier skinął głową. „W porządku. Proszę”.
Krótko i jasno mama opowiedziała, Ŝe ojciec został aresztowany za
napisanie listu do Przewodniczącego Mao i Ŝe nie zgadzał się z poglądem
Tingów na nowy rząd i nowych przywódców Sichuanu z powodu jaskra-
wych naduŜyć władzy, których się dopuszczali, czego świadkiem był w
Yibin. Potem dodała: „List mojego męŜa zawierał takŜe pewne powaŜne
błędy w ocenie Rewolucji Kulturalnej”.
Wcześniej długo zastanawiała się, jak to ująć. Powinna powiedzieć
Zhou uczciwie, jak się sprawy mają, ale nie mogła powtórzyć dokładnie
słów ojca ze strachu przed Rebeliantami. Ujęła to ogólnie: „Mój mąŜ
miał na tę sprawę błędny punkt widzenia. Niemniej nie rozpowszechniał
swoich opinii. Zgodnie ze statutem Partii mógł wypowiedzieć swoje zda-
nie do Przewodniczącego Mao. To legalne prawo przysługujące człon-
kom Partii i nie powinno być powodem aresztowania. Jestem tu po to,
Ŝeby prosić o sprawiedliwość dla niego”.
Kiedy mama spotkała spojrzenie Zhou Enlaia, od razu zrozumiała, Ŝe
premier rozumie zarówno to, jaka była rzeczywista treść listu ojca, jak i
to, Ŝe ona nie moŜe tego wypowiedzieć na głos. Spojrzał na petycję ma-
my, a potem zwrócił się do siedzącego obok pomocnika i coś do niego
szeptał. W sali panowało kompletne milczenie. Wszystkie spojrzenia
były utkwione w premiera.

382
Pomocnik wręczył Zhou kartki papieru z nagłówkiem Rady Państwa i
Zhou zaczął pisać. Miał lekki przykurcz mięśni — kiedyś spadł z konia w
Yan'an i złamał prawą rękę. Gdy skończył, oddał pismo pomocnikowi,
który je odczytał:
„Po pierwsze: jako członek Partii Komunistycznej Chang Shouyu ma
prawo pisać do kierownictwa Partii. NiezaleŜnie od błędów, jakie zawiera
list, nie moŜna ich uŜyć w oskarŜeniu o kontrrewolucyjną postawę. Po
drugie: jako zastępca dyrektora Wydziału Spraw Publicznych Prowincji
Sichuan, Chang Shouyu powinien poddać się śledztwu i krytycznemu
osądowi ludu. Po trzecie: dopiero z końcem Rewolucji Kulturalnej moŜna
będzie wydać osąd dotyczący Chang Shouyu. Podpisano: Zhou Enlai”.
Mama zaniemówiła z ulgi. Nota nie była imiennie skierowana do no-
wych przywódców Sichuanu, jak to bywało zazwyczaj. Zhou pozostawił
do jej uznania, komu zechce to pokazać.
Yan i Yong siedzieli z jej lewej strony. Kiedy na nich spojrzała, zoba-
czyła, Ŝe promienieją z zadowolenia.
Dwa dni później wsiadła do pociągu do Chengdu. Cały czas trzymała
się Yan i Yonga, bo bała się, Ŝe Tingowie mogą coś zwąchać i wysłać
swojego człowieka, który odbierze jej pismo premiera. Yan i Yong takŜe
uwaŜali, Ŝe powinna się ich trzymać — „na wypadek, gdyby cię chciało
porwać »26 sierpnia«„. Po przyjeździe uparli się, Ŝe odprowadzają z
dworca do domu. Babcia poczęstowała ich naleśnikami z wieprzowiną i
szczypiorkiem, które pochłonęli w mgnieniu oka.
Od razu mi się spodobali. Rebelianci — a tacy mili, tacy ciepli i przy-
jaźni wobec naszej rodziny! AŜ trudno było uwierzyć. Od razu teŜ pozna-
łam, Ŝe są zakochani: widać to było po tym, jak na siebie patrzą, jak się
przekomarzają, jak się dotykają; takie otwarte zachowania były bardzo
niezwykłe w Chinach. Słyszałam, jak babcia westchnęła, mówiąc do
mamy, Ŝe byłoby miło dać im jakieś prezenty ślubne. Mama odpowie-
działa, Ŝe to niemoŜliwe, bo mieliby kłopoty, gdyby się o tym dowie-
dziano. Przyjmowanie „łapówek” od „uczniów kapitalizmu” było uwa-
Ŝane za powaŜne przestępstwo.
Yan miała dwadzieścia cztery lata i była na trzecim roku studiów.
Studiowała buchalterie na Uniwersytecie Chengdu. Nosiła okulary w
grubej oprawie, co nadawało jej powaŜny wygląd, ale często się śmiała,

383
odrzucając głowę do tyłu. Był to bardzo ciepły i serdeczny śmiech. W
Chinach w tamtych dniach wszyscy, męŜczyźni, kobiety i dzieci, nosili
szare, granatowe lub zielone workowate mundury. Nie wolno było nosić
nic wzorzystego. Niemniej, mimo tej uniformizacji, niektóre kobiety
wykazywały dbałość o ubranie. Ale nie Yan. Zawsze wyglądała, jakby
zapięła guzik nie na tę dziurkę, a krótkie włosy niecierpliwie zbierała do
tyłu i wiązała w niechlujny ogonek. Chyba nawet to, Ŝe była zakochana,
nie mogło jej skłonić do staranniejszego zajęcia się swoim wyglądem.
Yong bardziej zwracał uwagę na modę i ubranie. Nosił słomiane san-
dały, widoczne spod zawiniętych spodni. Takie sandały były w modzie
pomiędzy niektórymi studentami, bo kojarzyły się z wsią i wieśniakami.
Wydał mi się nadzwyczaj inteligentny i wraŜliwy, fascynował mnie.
Po pysznym jedzeniu Yan i Yong poŜegnali się. Mama zeszła z nimi
na dół, a oni szepnęli jej, Ŝe powinna trzymać pismo Zhou w bezpiecz-
nym miejscu. Mnie i mojemu rodzeństwu mama nic nie powiedziała o
spotkaniu z premierem.
Tego wieczoru poszła odwiedzić starego znajomego i pokazała mu
notę Zhou. Chen Mo pracował z rodzicami w Yibin na początku lat pięć-
dziesiątych i był z nimi zaprzyjaźniony. Poza tym utrzymywał dobre
stosunki z państwem Ting i kiedy zostali zrehabilitowani, związał z nimi
swój los. Mama ze łzami w oczach prosiła go, na pamięć dawnych cza-
sów, Ŝeby pomógł uwolnić ojca, a on obiecał, Ŝe zamieni słowo z Tinga-
mi.
Czas mijał i nagle w kwietniu pojawił się ojciec. Najpierw byłam nie-
zmiernie szczęśliwa, Ŝe go widzę, ale zaraz potem moja radość przemie-
niła się w zimną zgrozę. Miał w oczach jakieś dziwne światło. Nie mó-
wił, co się z nim działo, a kiedy mówił, trudno go było zrozumieć. Nie
spał całymi nocami i dniami i, mówiąc do siebie, przemierzał wielkimi
krokami mieszkanie. Pewnego dnia zmusił całą rodzinę do stania na
ulewnym deszczu, wyjaśniając, Ŝe w ten sposób doświadczamy „rewolu-
cyjnej burzy”. Kiedy indziej, odebrawszy pensję, wrzucił pieniądze do
ognia pod kuchnią, oznajmiając, Ŝe zrywa „z prywatną własnością”. W
końcu dotarła do mnie straszna prawda: ojciec był obłąkany.
Obiektem jego ataków stała się mama. Wściekał się na nią, nazywał ją
„bezwstydną” i „tchórzliwą”, zarzucał jej, Ŝe „sprzedała duszę”. I zaraz

384
potem, bez Ŝadnego przejścia, stawał się kłopotliwie czuły wobec niej na
naszych oczach — powtarzał jej bez przerwy, jak bardzo ją kocha i jakim
był niedobrym męŜem, i błagał ją, Ŝeby „przebaczyła mu i wróciła do
niego”.
Zaraz po swoim powrocie patrzył na mamę podejrzliwie i pytał, co
robiła. Kiedy powiedziała, Ŝe była w Pekinie i apelowała o jego zwolnie-
nie, pokręcił głową z niedowierzaniem i oświadczył, Ŝe chce dowodu.
Uznała, Ŝe lepiej mu nie mówić o nocie od Zhou Enlaia. Widziała, Ŝe nie
jest sobą i moŜe dać notę nawet Tingom, jeśli „Partia” tak rozkaŜe. Nie
mogła takŜe powiedzieć, Ŝe Yan i Yong są jej świadkami — ojciec uwa-
Ŝał bowiem, Ŝe niedobrze jest mieć do czynienia z którąś z frakcji Czer-
wonej Gwardii.
Ale on wracał do tej kwestii obsesyjnie. KaŜdego dnia brał mamę w
krzyŜowy ogień pytań i w końcu w jej opowiadaniu pojawiły się pewne
niekonsekwencje. Podejrzenia ojca rosły. Tak się wściekał na mamę, Ŝe
czasem dopuszczał się przemocy. Ja i rodzeństwo chcieliśmy jej pomóc i
usiłowaliśmy wyjaśnić tę historię, ale sami mieliśmy o niej bardzo blade
pojęcie i gdy ojciec zaczął nas odpytywać, cała sprawa stała się jeszcze
bardziej mętna.
Rzecz w tym, Ŝe kiedy ojciec siedział w więzieniu, śledczy cały czas
mu powtarzał, Ŝe Ŝona i rodzina go opuszczą, jeśli nie podpisze „zeznań”.
Wymuszanie „zeznań” było zwykłą praktyką. Ofiara zmuszona do przy-
znania się do winy załamywała się moralnie i psychicznie. Ojciec
oświadczył, Ŝe nie ma nic do zeznania i niczego nie podpisze, i wtedy
przesłuchujący powiedzieli mu, Ŝe Ŝona juŜ go zadenuncjowała. Poprosił,
Ŝeby pozwolono jej na wizytę. Odpowiedziano, Ŝe dostała pozwolenie,
ale go nie przyjęła, Ŝeby pokazać, Ŝe „zakreśla granicę” pomiędzy sobą i
nim. Gdy przesłuchujący zorientowali się, Ŝe ojciec zaczął słyszeć „gło-
sy” — oznaka schizofrenii — zwrócili mu uwagę na odgłosy dochodzące
z sąsiedniego pokoju. Powiedzieli, Ŝe jest tam mama, ale nie wejdzie,
dopóki on nie podpisze „zeznań”. Mówili tak przekonująco, Ŝe ojciec
sądził, iŜ naprawdę słyszy głos mamy. Jego umysł juŜ nie wytrzymywał.
Niemniej nadal nie chciał podpisać Ŝadnych zeznań.
Kiedy go zwalniano, jeden ze śledczych powiedział mu, Ŝe będzie te-
raz w domu „pod obserwacją Ŝony, którą Partia wyznaczyła do tej funk-
cji”. Dom, jak mu oznajmiono, będzie jego nowym więzieniem. Nie znał

385
powodu swojego nagłego zwolnienia i uwierzył w to objaśnienie.
Mama nic nie wiedziała o tym, co się z nim działo w więzieniu. Gdy
ją spytał, dlaczego go zwolniono, nie dała mu jasnej odpowiedzi. Nie
mogła mu powiedzieć o Zhou Enlaiu ani o Chen Mo, który był prawą
ręką Tingów. Ojciec nie zniósłby tego, Ŝe Ŝona „błagała o łaskę dla nie-
go” u Tingów. W tym błędnym kole zwiększały się dylematy mamy i
rosło szaleństwo ojca, Ŝywiąc się sobą wzajemnie.
Mama usiłowała skierować go na leczenie. Poszła do kliniki poprzed-
nio przeznaczonej dla członków rządu prowincji. Próbowała równieŜ w
szpitalach psychiatrycznych. Ale kiedy tylko w recepcji padało nazwisko
ojca, przecząco kręcono głowami. Nie moŜna go było przyjąć bez upo-
waŜnienia władz — a nie było zwyczaju, Ŝeby zwracano się do nich z
takim pytaniem.
Mama poszła do dominującej grupy Rebeliantów i prosiła o upowaŜ-
nienie umoŜliwiające hospitalizację. Była to grupa dowodzona przez
panią Shao i najwyraźniej sterowana przez Tingów. Pani Shao warknęła
do mamy, Ŝe ojciec udaje chorobę psychiczną, Ŝeby uniknąć kary, a ona
mu pomaga, wykorzystując swoje rodzinne zaplecze (chodziło o to, Ŝe jej
ojczym, doktor Xia, był lekarzem). Ojciec jest jak „pies, który wpadł do
wody i będzie bity i chłostany bez litości”, powiedział jeden z Rebelian-
tów, cytując jakiś slogan wysławiający bezwzględność i siłę Rewolucji
Kulturalnej.
Zgodnie z zaleceniami Tingów, Rebelianci nękali ojca kampanią pla-
katów i gazetek ściennych. Najwyraźniej Tingowie powtórzyli pani Mao
„zbrodnicze słowa”, jakie ojciec wypowiedział na zebraniu demaskacyj-
nym, w rozmowie z nimi i w swoim liście do Mao. W wersji, jaką przed-
stawiały plakaty, pani Mao, usłyszawszy te słowa, miała się w oburzeniu
zerwać na równe nogi i zawołać: „Dla tego człowieka, który ośmiela się
tak bezczelnie atakować Wielkiego Przywódcę, więzienie czy nawet kara
śmierci to zbyt lekkie kary! Zanim z nim skończymy, niech odbędzie całą
karę!”.
Tego rodzaju gazetki budziły we mnie przeraŜenie. Pani Mao oskarŜa
mojego ojca! To bez wątpienia jego koniec! Ale, paradoksalnie, pewna
podła cecha pani Mao działała na naszą korzyść — zawsze bardziej jej
zaleŜało na prywatnych wendetach niŜ na innych sprawach. Nie znała
ojca, nie miała do niego osobistych pretensji i uraz — więc nie śledziła
jego sprawy.

386
Wtedy o tym nie wiedzieliśmy, jednak pocieszaliśmy się myślą, Ŝe jej
reakcja uwieczniona w gazetce moŜe być tylko plotką. Teoretycznie ga-
zetki nie były oficjalne, jako Ŝe były dziełem „mas”. Nie stanowiły ele-
mentu oficjalnych mediów. Jednak w głębi duszy wiedziałam, Ŝe wyra-
Ŝane na nich treści są zgodne ze stanem faktycznym.
Zebrania demaskacyjne Rebeliantów, zaprawione jadem Tingów i po-
tępieniem pani Mao, stawały się coraz bardziej brutalne, chociaŜ ojcu
pozwolono wracać z nich do domu. Pewnego razu przyszedł z mocno
uszkodzonym okiem. Innego dnia widziałam, jak stoi na wolno jadącej
cięŜarówce, obwoŜony po ulicach. Na plecach miał wielki afisz zawie-
szony na cienkim drucie, który wrzynał mu się w kark. Jakiś Rebeliant
bez litości wykręcał mu do tyłu ramiona, a ojciec z trudem próbował
unieść głowę. Najbardziej smuciło mnie to, Ŝe wydawał się zupełnie obo-
jętny na ból fizyczny. W jego obłędzie ciało jakby się oddzieliło od umy-
słu.
Podarł na strzępy wszystkie fotografie z rodzinnego albumu, na któ-
rych byli Tingowie. Spalił powłoczki i prześcieradła i wiele ubrań nale-
Ŝących do członków rodziny. Wyłamał nogi od krzeseł i stołu i takŜe je
spalił.
Pewnego popołudnia mama odpoczywała na łóŜku, a ojciec siedział w
swoim ulubionym fotelu bambusowym u siebie w gabinecie. Nagle sko-
czył do góry i wpadł do sypialni. Usłyszeliśmy łoskot, wpadliśmy tam za
nim i zobaczyliśmy, Ŝe mocno trzyma mamę za szyję. Z krzykiem go
odciągnęliśmy. Wyglądało na to, Ŝe jeszcze trochę, a udusiłby ją. Ojciec
szarpnął się i wyszedł z pokoju.
Mama powoli usiadła, miała szarą twarz. Przykryła lewe ucho dłonią.
Ojciec obudził ją ciosem właśnie w ten bok głowy. Miała słaby głos, ale
była spokojna. „Nie martw się, wszystko w porządku” — powiedziała do
szlochającej babci. Potem zwróciła się do nas: „Zobaczcie, co z ojcem.
Czy poszedł do siebie?” — i oparła się z powrotem o lustro w ramie z
kamforowego drzewa, które stanowiło zagłówek łóŜka. W tym lustrze
zobaczyłam, jak kurczowo ściska palcami róg poduszki. Babcia całą noc
siedziała pod drzwiami sypialni rodziców. Ja takŜe nie mogłam spać. Co
będzie, jeśli ojciec rzuci się na mamę, a drzwi będą zamknięte od środka?
Mama miała powaŜnie uszkodzone lewe ucho i prawie zupełnie na nie
387
ogłuchła. Uznała, Ŝe pozostawanie w domu moŜe być dla niej zbyt nie-
bezpieczne, i poszła do swojego wydziału prosić o jakieś lokum. Rebe-
lianci z jej pracy byli dla niej bardzo mili. Dali jej klucz od stróŜówki
ogrodnika w rogu ogrodu. Pokój mamy był bardzo ciasny, jakieś dwa
metry na trzy. Mieściło się tu tylko łóŜko i biurko i nie było nawet miej-
sca, Ŝeby przejść między nimi.
Tej nocy spałam z mamą, babcią i Xiaofangiem — wszyscy byliśmy
stłoczeni w jednym łóŜku. Nie mogliśmy ani rozprostować nóg, ani od-
wrócić się na drugi bok. Mama miała coraz silniejsze krwawienie z dróg
rodnych. Bardzo nas to przestraszyło, bo w stróŜówce nie było kuchni,
nie moŜna było wysterylizować igły i zrobić zastrzyku. W końcu ze zmę-
czenia zapadłam w przerywany, płytki sen. Ale wiem, Ŝe ani mama, ani
babcia nie zmruŜyły oka.
Przez kilka następnych dni Jinming mieszkał z ojcem, a ja zostałam z
mamą w nowym miejscu i opiekowałam się nią. W pokoju obok mieszkał
młody Rebeliant z wydziału mamy. Nie mówiłam mu „dzień dobry”, bo
nie wiedziałam, czy chce mieć jakiekolwiek kontakty z rodziną „uczniów
kapitalizmu”, ale on, ku mojemu zaskoczeniu, przywitał nas zwyczajnie.
Mamę traktował uprzejmie, chociaŜ odrobinę sztywno. Po ostentacyjnej
lodowatości, jaką prezentowali Rebelianci z wydziału ojca, była to praw-
dziwa ulga.
Pewnego dnia, kilka dni po naszym wprowadzeniu się, kiedy mama
myła twarz pod okapem dachu, bo w środku było za ciasno, nasz sąsiad
zapytał, czy chciałaby się zamienić pokojami. Jego pokój był dwa razy
taki jak nasz. Przeprowadziliśmy się jeszcze tego samego popołudnia.
Młody Rebeliant pomógł nam takŜe wstawić do pokoju drugie łóŜko,
Ŝebyśmy mogli względnie wygodnie spać. Byliśmy mu bardzo wdzięcz-
ni.
Nasz młody sąsiad miał silnego zeza — i śliczną dziewczynę, która
zostawała z nim na noc, co w tamtych czasach było niesłychane. Ale im
było chyba obojętne, czy o tym wiemy, czy nie. Oczywiście „uczniowie
kapitalizmu” znajdowali się w tak Ŝałosnej sytuacji, Ŝe trudno było zakła-
dać, Ŝeby chcieli opowiadać innym o cudzym Ŝyciu. Kiedy wpadałam na
nich rano, uśmiechali się do mnie przyjaźnie i wyglądało na to, Ŝe są
szczęśliwi. Zdałam sobie wtedy sprawę, Ŝe gdy ludzie są szczęśliwi, stają
się Ŝyczliwi dla innych.
Kiedy mama poczuła się lepiej, wróciłam do ojca. Mieszkanie było w
okropnym stanie: okna powybijane, wszędzie szczątki popalonych mebli

388
i ubrań. Ojcu było obojętne, czy jestem, czy mnie nie ma; cały czas cho-
dził duŜymi krokami po mieszkaniu. W nocy zamykałam drzwi od swojej
sypialni, bo mógł przyjść i mówić do mnie, bez końca i bez sensu. Ale
nad drzwiami było małe okienko, którego nie dawało się zamknąć. Pew-
nej nocy obudziłam się i zobaczyłam, Ŝe wślizgnął się tym małym otwo-
rem i zeskoczył na podłogę. Nie zwracał jednak na mnie uwagi. WciąŜ
podnosił cięŜkie mahoniowe meble i znowu je opuszczał. W obłędzie
zrobił się nadludzko sprawny i silny. Mieszkanie z nim było koszmarem.
Wiele razy chciałam biec do mamy, ale nie mogłam zdobyć się na to,
Ŝeby zostawić go całkiem samego.
Kilka razy mnie uderzył, czego nigdy przedtem nie robił — chowałam
się więc przed nim w rogu ogrodu, pod balkonem. W chłodną wiosenną
noc z rozpaczą czekałam, kiedy w mieszkaniu ucichną jego kroki i pój-
dzie wreszcie spać.
Jednak pewnego dnia zabrakło mi jego obecności. Ogarnęło mnie ja-
kieś złe przeczucie i poszłam szybko do drzwi. Sąsiad, który mieszkał na
ostatnim piętrze, właśnie schodził na dół. Jakiś czas temu przestaliśmy
się witać, Ŝeby nie miał kłopotów, ale teraz powiedział: „Widziałem, jak
twój ojciec wychodził na dach”.
Nasz budynek miał pięć pięter. Pobiegłam na ostatnie. Na podeście z
lewej strony było małe okienko, które wychodziło na płaski, pokryty
deskami dach sąsiedniego czteropiętrowego domu. Dach miał niskie Ŝe-
lazne barierki przy krawędziach. Kiedy próbowałam wyleźć przez okien-
ko, zobaczyłam ojca na skraju dachu. Wydawało mi się, Ŝe właśnie prze-
kłada nogę przez Ŝelazną krawędź.
„Ojcze!” — zawołałam drŜącym głosem, chociaŜ starałam się, Ŝeby
brzmiał normalnie. Instynkt podpowiadał mi, Ŝe nie mogę wszczynać
alarmu.
Odwrócił się do mnie i zapytał: „Co ty tu robisz?”.
„Proszę, przyjdź tu i pomóŜ mi przejść przez okienko” — powiedzia-
łam.
Jakoś mi się udało zwabić go i odciągnąć od krawędzi dachu. Złapa-
łam go za rękę i wciągnęłam na podest. Cała się trzęsłam. Wyglądało na
to, Ŝe coś do niego dotarło, bo jego twarz przybrała prawie normalny
wyraz, zniknęła zwykła obojętność i intensywny ruch oczu. Pomógł mi
zejść na dół, posadził na sofie i nawet wziął ręcznik, Ŝeby mi otrzeć łzy.

389
Ale po chwili te oznaki normalności zniknęły. Zanim się otrząsnęłam z
szoku, juŜ musiałam się zrywać, bo podniósł rękę i zamierzył się na
mnie.
Zamiast skierować go na leczenie, Rebelianci zrobili sobie rozrywkę z
jego choroby. KaŜdego dnia pojawiał się nowy afisz zatytułowany „Po-
ufna historia wariata Changa”. Jej autorzy, pracownicy z wydziału ojca,
nie szczędzili mu sarkazmu i drwin. Afisze wieszano na widocznym
miejscu przed wydziałem i przyciągały wielu zainteresowanych. Zmusza-
łam się do tego, Ŝeby je czytać, chociaŜ czułam na sobie spojrzenia in-
nych ludzi. Niektórzy z nich wiedzieli, kim jestem, i słyszałam, jak infor-
mują szeptem tych, którzy mnie nie znali. Serce mi się tłukło z gniewu i
nieznośnego bólu z powodu ojca, ale wiedziałam, Ŝe raporty o moich
reakcjach dotrą do jego prześladowców. Chciałam wyglądać spokojnie i
dać im do zrozumienia, Ŝe nie są w stanie mnie złamać. Nie bałam się,
nie czułam się upokorzona, czułam dla nich tylko potępienie.
Co sprawiało, Ŝe ludzie zamieniali się w potwory? Jaki był sens tego
całego okrucieństwa? W tym czasie moje oddanie dla Mao zaczęło słab-
nąć. Zanim zaczęto prześladować ludzi, nie byłam absolutnie przekonana
o ich niewinności, ale znałam swoich rodziców. W moich myślach zago-
ściły wątpliwości co do nieomylności Mao, ale wtedy, jak wielu innych,
winiłam głównie Sztab Rewolucji Kulturalnej i panią Mao. Sam Mao
wciąŜ jeszcze był poza zarzutami.
Widzieliśmy, jak fizyczny i psychiczny stan ojca z kaŜdym dniem się
pogarsza. Mama znowu poszła do Chen Mo prosić o pomoc. Obiecał
zobaczyć, co się da zrobić. Czekaliśmy, ale nic się nie działo. Milczenie
Chen Mo oznaczało, Ŝe nie udało mu się wydobyć od Tingów pozwolenia
na leczenie ojca. Zrozpaczona mama poszła do kwatery głównej „Czer-
wonego Chengdu”, do Yan i Yonga.
W Instytucie Medycznym w Sichuanie działali członkowie „Czerwo-
nego Chengdu”. Przy instytucie był szpital psychiatryczny i słowo z kwa-
tery głównej mogło spowodować, Ŝe przyjęto by tu ojca. Yan i Yong byli
pełni sympatii dla mamy, ale musieli przekonać swoich towarzyszy.
Względy humanitarne zostały potępione przez Mao jako „burŜuazyjna
hipokryzja”, jednak obeszło się bez cytowania, Ŝe „nie będzie litości dla
wrogów klasowych”. Yan i Yong musieli znaleźć polityczny powód dla

390
leczenia ojca. I znaleźli: był ofiarą prześladowań ze strony Tingów. Mógł
dostarczyć amunicji przeciwko nim i moŜe nawet pomóc doprowadzić do
ich upadku. A to z kolei doprowadziłoby do klęski „26 sierpnia”.
Był jeszcze jeden powód. Mao powiedział, Ŝe kaŜdy nowy Komitet
Rewolucyjny powinien mieć w swoim składzie „rewolucyjnych urzędni-
ków” — oprócz Rebeliantów i przedstawicieli sił zbrojnych. Zarówno
„Czerwone Chengdu”, jak i „26 sierpnia” starały się znaleźć takich
urzędników, Ŝeby reprezentowali ich w Komitetach Rewolucyjnych. Poza
tym właśnie doświadczali na własnej skórze, jak złoŜona jest polityka i
jak trudno prowadzić administrację. Potrzebowali kompetentnych dorad-
ców. „Czerwone Chengdu” uwaŜało, Ŝe ojciec jest idealnym kandydatem
na „rewolucyjnego urzędnika”, i dało mu upowaŜnienie na leczenie.
„Czerwone Chengdu” wiedziało, Ŝe ojciec był oskarŜony, poniewaŜ
dopuścił się świętokradczych słów na temat Mao i Rewolucji Kulturalnej;
wiedzieli takŜe, Ŝe pani Mao go potępiła. Niemniej były to tylko zarzuty
z gazetek ściennych, w których kłamstwa i prawda często się mieszały.
MoŜna je było odwołać.
Ojciec został skierowany do szpitala psychiatrycznego przy syczuań-
skim Instytucie Medycznym, który leŜał na przedmieściach Chengdu,
otoczony polami ryŜowymi. Liście bambusa kołysały się nad ceglanym
murem i nad Ŝelazną bramą szpitala. Kolejna brama odcinała drugi dzie-
dziniec, porośnięty zielonym mchem — była tam rezydencja lekarzy i
pielęgniarek. Na końcu dziedzińca schody z czerwonego piaskowca pro-
wadziły do dwupiętrowego budynku o ścianie bez okien, otoczonego wy-
sokim mocnym murem. Tylko tymi schodami moŜna się było dostać na
wydział psychiatryczny.
Dwóch pielęgniarzy ubranych w zwykłe ubrania przyszło po ojca i
powiedzieli mu, Ŝe biorą go na kolejne zebranie demaskacyjne. Kiedy juŜ
byli przy szpitalu, ojciec zaczął się szarpać. Zawlekli go na górę do ma-
łego, pustego pokoju i zatrzasnęli drzwi, tak Ŝe mama i ja nie widziały-
śmy, jak go ubierają w kaftan bezpieczeństwa. Serce mi pękało na widok
tego, jak szorstko go traktują, ale wiedziałam, Ŝe to dla jego dobra.
Psychiatra, doktor Su, lat trzydziestu kilku, miał miłą twarz i profe-
sjonalne obejście. Powiedział mamie, Ŝe musi przez tydzień obserwować

391
ojca, zanim postawi diagnozę. Pod koniec tygodnia powiedział: schizo-
frenia. Ojcu zaaplikowano elektrowstrząsy i zastrzyki insuliny. Po kilku
dniach zaczął odzyskiwać równowagę psychiczną, ale ze łzami w oczach
błagał mamę, Ŝeby poprosiła lekarzy o zmianę terapii. „To takie bolesne
— powiedział. — To gorsze niŜ śmierć”. Jednak doktor Su odparł, Ŝe nie
ma innej metody.
Następnym razem, kiedy zobaczyłam ojca, siedział na łóŜku i rozma-
wiał z mamą, Yan i Yongiem. Uśmiechali się. Ojciec nawet się śmiał.
Znowu dobrze wyglądał. Udałam, Ŝe muszę iść toalety — Ŝeby wytrzeć
łzy.
Na rozkaz „Czerwonego Chengdu” ojciec dostawał jedzenie i miał ca-
łodzienną opiekę pielęgniarki. Yan i Yong odwiedzali go często razem z
tymi pracownikami jego wydziału, którzy go lubili i okazywali mu sym-
patię. Ludzie ci często sami byli obiektami zebrań demaskacyjnych pro-
wadzonych przez grupę pani Shao.
Ojciec polubił Yan i Yonga i chociaŜ nie był spostrzegawczy, zdawał
sobie sprawę, Ŝe są zakochani. W dowcipny sposób droczył się z nimi i
Ŝartował. Bardzo to lubili. W końcu koszmar się skończył, pomyślałam.
Teraz, kiedy ojciec znowu jest zdrowy, razem moŜemy sprostać kaŜdemu
nieszczęściu. Leczenie trwało około czterdziestu dni. W połowie lipca
ojciec wrócił do normy psychicznej i wypisano go ze szpitala. On i mama
dostali małe mieszkanie przy Uniwersytecie Chengdu, do którego wcho-
dziło się z osobnego dziedzińca. Przy bramie stali na straŜy studenci.
Ojciec uŜywał pseudonimu i powiedziano mu, Ŝeby nie wychodził w
dzień poza dziedziniec, dla własnego bezpieczeństwa. Mama przynosiła
posiłki ze specjalnej kuchni. KaŜdego dnia przychodzili w odwiedziny
Yan i Yong, a takŜe przywódcy „Czerwonego Chengdu”, którzy trakto-
wali ojca z wielką uprzejmością.
Często odwiedzałam tam rodziców, przyjeŜdŜając na poŜyczonym
rowerze — godzina pedałowania po wyboistej wiejskiej drodze. Ojciec
był spokojny. Ciągle powtarzał, jak bardzo jest wdzięczny studentom za
to, Ŝe umoŜliwili mu leczenie.
Mógł wyjść, kiedy zapadała ciemność, i szliśmy wtedy na długie,
spokojne przechadzki po kampusie, a za nami w pewnej odległości para
straŜników. W letnich powiewach pachniały duŜe jak pięść kiście białych
kwiatów. To było jak sen o pogodzie i spokoju, tak bardzo daleki od co-
dziennej przemocy i terroru. Wiedziałam, Ŝe to mieszkanie jest równieŜ

392
rodzajem więzienia, ale Ŝyczyłam ojcu, Ŝeby nigdy nie musiał stąd wy-
chodzić.
W lecie 1967 roku walki frakcyjne Rebeliantów przekształciły się w
małą wojnę domową w całych Chinach. Ich wzajemna wrogość była
znacznie większa niŜ obowiązkowy gniew na „uczniów kapitalizmu”.
Walczyli o władzę kłami i pazurami. Pani Mao i Kang Sheng, szef bez-
pieki Mao, oraz Sztab Rewolucji Kulturalnej dolewali jeszcze oliwy do
ognia, określając te frakcyjne walki jako „kontynuację walk pomiędzy
Kuomintangiem a komunistami”, nie wskazując jednak przy tym, którą
frakcję uwaŜają za właściwą. Sztab Rewolucji Kulturalnej rozkazał armii
„wydać broń Rebeliantom dla samoobrony” — znowu nie precyzując,
którą frakcję naleŜy popierać. Jak było do przewidzenia, róŜne jednostki
armii wyposaŜyły róŜne oddziały frakcyjne według własnych upodobań i
sympatii.
W siłach zbrojnych panowało zamieszanie, poniewaŜ Lin Biao rugo-
wał swoich oponentów i obsadzał ich stanowiska swoimi zwolennikami.
W końcu jednak Mao doszedł do wniosku, Ŝe armia nie moŜe być tak
zdestabilizowana, i przykrócił Lin Biao. Jednak do walk frakcyjnych
Rebeliantów miał raczej ambiwalentne podejście. Z jednej strony chciał,
Ŝeby frakcje się zjednoczyły, ale nie był w stanie — i chyba nie chciał —
stłumić chęci wojny i walki. Kiedy krwawe rozgrywki się rozprzestrze-
niły, powiedział: „Niech młodzi ludzie mają szansę nabrać wprawy we
władaniu bronią — juŜ bardzo dawno nie mieliśmy Ŝadnej wojny”.
W Sichuanie walki były szczególnie zaŜarte, poniewaŜ właśnie ta
prowincja była chińskim centrum przemysłu zbrojeniowego. Obie strony
zabierały z magazynów schodzące prosto z linii produkcyjnych czołgi,
samochody opancerzone i działa artyleryjskie. Innym powodem tych
walk była działalność Tingów, którzy postanowili zmieść swoich oponen-
tów. W Yibin toczyły się brutalne walki z uŜyciem granatów, moździerzy
i broni maszynowej. W samym Yibin zabito ponad tysiąc osób. W końcu
„Czerwone Chengdu” zostało zmuszone do opuszczenia miasta.
Wiele osób uszło do pobliskiego Luzhou, które było w rękach „Czer-
wonego Chengdu”. Tingowie wyekspediowali tam ponad pięć tysięcy
członków „26 sierpnia”, którzy w końcu zdobyli miasto, zabijając ponad
trzysta osób i raniąc o wiele więcej.

393
W Chengdu walki były sporadyczne i uczestniczyli w nich tylko naj-
bardziej zajadli fanatycy. Ale widziałam przemarsz dziesiątków tysięcy
Rebeliantów, niosących zakrwawione ciała poległych, widziałam takŜe
ludzi strzelających w walkach ulicznych.
W tych okolicznościach „Czerwone Chengdu” wysunęło wobec ojca
trzy Ŝądania: miał ogłosić, Ŝe ich popiera; opowiedzieć im o zbrodniach
Tingów; zostać ich doradcą i ewentualnie reprezentować ich w Syczuań-
skim Komitecie Rewolucyjnym.
Odmówił. Powiedział, Ŝe nie będzie popierał Ŝadnej grupy przeciwko
drugiej i nie dostarczy informacji przeciwko Tingom, bo moŜe to tylko
pogorszyć sytuację. Powiedział teŜ, Ŝe nie będzie reprezentował frakcji w
Syczuańskim Komitecie Rewolucyjnym.
Przyjazna do tej pory atmosfera wokół ojca stała się niemiła. W kie-
rownictwie „Czerwonego Chengdu” nastąpił rozłam. Jedna z grup
oświadczyła, Ŝe nigdy nie spotkali człowieka tak niewiarygodnie uparte-
go i przewrotnego. Dręczono ojca tak, Ŝe prawie go zadręczono na
śmierć, ale nie poddał się. OdwaŜył się sprzeciwić nawet tym Rebelian-
tom, którym zawdzięczał Ŝycie. Odrzucił propozycję rehabilitacji i po-
wrotu do władzy. Z wściekłości niektórzy krzyczeli: „Trzeba mu sprawić
lanie! Nabierze rozumu, kiedy połamiemy mu kilka kości!”.
Ale Yan i Yong stanęli po jego stronie, podobnie jak kilka innych
osób. „To rzadka rzecz spotkać taki charakter — powiedział Yong. —
Nie naleŜy go karać. Nie ugnie się nawet wtedy, jeśli zostanie zamęczony
na śmierć. A torturując go, ściągniemy na siebie hańbę. To pryncypialny
człowiek!”.
Pomimo groźby bicia i mimo wdzięczności dla Rebeliantów ojciec nie
odstąpił od swoich zasad. Pewnego wieczoru pod koniec września 1967
roku odwieziono i jego, i mamę do naszego poprzedniego domu. Yan i
Yong nie mogli go juŜ dłuŜej osłaniać. Odprowadzili rodziców do domu i
poŜegnali się.
Rodzice od razu wpadli w ręce Tingów i grupy pani Shao. Tingowie
dali jasno do zrozumienia, Ŝe przyszłość pracowników wydziału ojca
zaleŜy od postawy, jaką wobec niego zajmą. Pani Shao obiecano w two-
rzącym się Syczuańskim Komitecie Rewolucyjnym stanowisko, które
odpowiadało stanowisku ojca. Ci, którzy okazali ojcu sympatię, zostali
potępieni i oskarŜeni.
Pewnego dnia dwóch męŜczyzn z grupy pani Shao przyszło do naszego
mieszkania, Ŝeby zabrać ojca na „zebranie”. Potem wrócili i powiedzieli

394
mnie i moim braciom, Ŝebyśmy wzięli go do domu.
Ojciec opierał się o ścianę w korytarzu swojego wydziału. Miał posi-
niaczoną i okropnie spuchniętą twarz. Połowę głowy mu ogolono.
Zebranie demaskacyjne się nie odbyło. Kiedy przybył do biura, za-
mknięto go w małym pokoju, w którym było kilkunastu obcych męŜ-
czyzn. Bili go i kopali, zwłaszcza w dolną część ciała, w genitalia. Wle-
wali mu siłą wodę ustami i nosem, a potem skakali mu po brzuchu. Wy-
szła z niego woda, krew i odchody. Zemdlał.
Kiedy się ocknął, zbirów juŜ nie było. Czuł straszne pragnienie, więc
wywlókł się z pokoju i zaczerpnął trochę wody z kałuŜy na dziedzińcu.
Próbował stanąć, ale nie mógł. Na dziedzińcu stało kilka osób z grupy
pani Shao, jednak nikt nie kiwnął palcem, Ŝeby mu pomóc.
Zbiry naleŜały do frakcji „26 sierpnia” z Chongqing, leŜącego około
dwustu czterdziestu kilometrów od Chengdu. Miały tam miejsce powaŜne
potyczki, przez Jangcy strzelała cięŜka artyleria. Grupa „26 sierpnia”
wyszła z miasta i wielu jej członków uciekło do Chengdu, niektórzy na-
wet zostali zakwaterowani w naszym kompleksie. Byli sfrustrowani i
niespokojni i powiedzieli pani Shao, Ŝe „mają dziki apetyt na krew i mię-
so, i chętnie by juŜ zakończyli swój wegetariański post”. Wtedy zaofero-
wano im ojca.
Tej nocy ojciec, który przy poprzednich biciach nawet nie jęknął,
krzyczał z potwornego bólu. Następnego ranka czternastoletni wtedy
Jinming pobiegł, kiedy tylko otworzono kuchnię, poŜyczyć wózek, Ŝeby
zawieźć ojca do szpitala. Xiaohei poszedł po maszynkę do strzyŜenia
włosów i ostrzygł mu drugą połowę głowy. Kiedy ojciec zobaczył swoją
łysą głowę w lustrze, uśmiechnął się ironicznie i powiedział: „I dobrze.
Nie będę się przynajmniej martwił, Ŝe na kolejnym zebraniu demaskacyj-
nym będą mnie szarpali i ciągnęli za włosy”.
Załadowaliśmy ojca na wózek i zawieźliśmy do pobliskiego szpitala
ortopedycznego. Tym razem nie potrzebowaliśmy upowaŜnienia do le-
czenia, jako Ŝe jego dolegliwość nie miała nic wspólnego z umysłem.
Choroby umysłowe były czułym punktem — ale kości nie miały zabar-
wienia ideologicznego. Lekarz pył bardzo miły i delikatny. Kiedy zoba-
czyłam, jak ostroŜnie i z troską dotyka ojca, poczułam, Ŝe ściska mnie w
gardle.

395
Widywałam tyle szarpania, popychania, bicia, a tak mało ludzkiego
traktowania.
Lekarz powiedział, Ŝe ojciec ma złamane dwa Ŝebra, ale nie moŜe zo-
stać w szpitalu, bo na to trzeba upowaŜnienia. Poza tym szpital musiał
przyjąć wielu cięŜko rannych. Byli to ludzie poranieni na zebraniach
demaskacyjnych i w walkach frakcyjnych. Widziałam młodego męŜczy-
znę na noszach, który nie miał jednej trzeciej czaszki. Jego towarzysz
wyjaśnił nam, Ŝe to od wybuchu granatu ręcznego.
Mama znowu poszła do Chen Mo, Ŝeby poprosił Tingów, aby połoŜyli
kres biciu ojca. Kilka dni później Chen powiedział mamie, Ŝe Tingowie
są gotowi „wybaczyć” ojcu, jeśli napisze w gazetce ściennej pochwalę
„dobrych urzędników” Liu Yeting oraz Zhang Xiting. Podkreślił, Ŝe uzy-
skali odnowione, pełne poparcie Kierownictwa Rewolucji Kulturalnej, a
Zhou Enlai oświadczył, Ŝe uwaŜa ich za „dobrych urzędników”. Stawiać
im dalej opór „to tak, jak rzucać jajkami o granitową skałę”, oświadczył
Chen. Kiedy mama powtórzyła to ojcu, odparł: „Nic dobrego nie moŜna
o nich powiedzieć”. „Ale — drąŜyła dalej mama ze łzami w oczach —
teraz nie chodzi o to, Ŝebyś odzyskał pracę ani o rehabilitację. Teraz cho-
dzi o twoje Ŝycie! Jakie znaczenie ma kilka napisanych słów w zestawie-
niu z Ŝyciem?”. „Nie sprzedam duszy” — odpowiedział ojciec.
Przez ponad rok, od końca 1968 roku, ojciec był aresztowany i wy-
puszczany, aresztowany i wypuszczany — razem z wieloma dawniej-
szymi urzędnikami z rządu prowincji. Nasz dom był ciągle nachodzony i
wywracany do góry nogami. Areszt nazywano teraz „kursami studiowa-
nia myśli Mao Zedonga”. Presja na tych „kursach” była tak silna, Ŝe wie-
lu ludzi czołgało się i płaszczyło przed Tingami; wielu popełniało teŜ
samobójstwa. Ojciec nigdy nie zgodził się na współpracę z Tingami.
Potem powiedział, jak bardzo mu w tym pomogła rodzina. Ci, którzy
popełniali samobójstwa, często robili to, kiedy wyrzekli się ich bliscy.
Odwiedzaliśmy ojca w areszcie, gdy tylko nam pozwalano, i zawsze ota-
czaliśmy go ciepłem i miłością, kiedy wracał na krótkie okresy do domu.
Tingowie wiedzieli, Ŝe ojciec bardzo kocha mamę, i mocno na nią na-
ciskano, Ŝeby go zadenuncjowała i oskarŜyła. Miała wiele powodów,
Ŝeby czuć do ojca urazę. Nie zaprosił jej matki na ślub. Pozwolił, Ŝeby w
rozpaczliwym stanie przeszła setki kilometrów. Nie okazał jej zbyt wiele

396
sympatii, kiedy przechodziła załamania. W Yibin nie chciał jej przenieść
do lepszego szpitala, kiedy groził jej niebezpieczny poród. Zawsze Partia
i rewolucja były dla niego waŜniejsze niŜ ona. Ale mama rozumiała i
szanowała ojca — i nigdy nie przestała go kochać. I teraz, kiedy przeŜy-
wał taki trudny okres, równieŜ stanęła po jego stronie. śaden rachunek
własnych krzywd nie mógł jej zmusić, Ŝeby go oskarŜyła.
W wydziale mamy nie usłuchano wezwania Tingów, Ŝeby ją nękać,
ale grupa pani Shao i inne organizacje, które nie miały z nią nic wspólne-
go, chętnie tego wezwania usłuchały. Musiała przejść setki zebrań dema-
skacyjnych. Pewnego razu był to wiec z dziesiątkami tysięcy uczestni-
ków w Parku Ludowym, w centrum Chengdu. Większość z nich nie mia-
ła pojęcia, kim mama jest. Nie była na tyle waŜna, Ŝeby stanowić cel tak
wielkiego mityngu.
Została potępiona za co się tylko dało, równieŜ za to, Ŝe jej ojcem był
generał Xue. Fakt, Ŝe zmarł, kiedy nie miała nawet dwóch lat, był nie-
istotny.
W tamtych dniach kaŜdemu „uczniowi kapitalizmu” przydzielano je-
den lub więcej zespołów śledczych, które co do minuty rozliczały ich
przeszłość. Mao chciał, aby kaŜdy, kto dla niego pracuje, był dobrze
sprawdzony. W róŜnych okresach mamie przydzielano róŜne zespoły
śledcze, z których ostatni miał w składzie około piętnastu osób. Posyłano
ich w róŜne strony Chin. To przez nich mama dowiedziała się danych i
adresów dawnych znajomych, z którymi juŜ przed laty utraciła kontakt.
Większość śledczych nie przywoziła Ŝadnych obciąŜających informacji,
po prostu jeździli po kraju, ale jedna grupa wróciła z prawdziwą „sensa-
cją”.
Dawno temu w Jinhzou, w 1949 roku, doktor Xia wynajmował pokój
komunistycznemu agentowi Yuwu, który był szefem mamy, nadzorują-
cym zbieranie informacji i wysyłanie ich z miasta. Z kolei nadzorca
Yuwu, którego mama nie znała, udawał, Ŝe pracuje dla Kuomintangu.
Podczas Rewolucji Kulturalnej został zmuszony do tego, Ŝeby przyznał,
Ŝe był kuomintangowskim szpiegiem. Straszliwie go torturowano i w
końcu „wyznał” wszystko, wymyślając siatkę szpiegowską, do której
miał naleŜeć Yuwu.
Yuwu takŜe był okrutnie torturowany. śeby nie oskarŜać innych, po-
pełnił samobójstwo, podcinając sobie Ŝyły. Nie wspomniał o mamie. Ale
śledztwo ujawniło ich powiązania i oświadczono, Ŝe równieŜ naleŜała do
siatki szpiegowskiej.

397
Wyciągnięto jej kuomintangowskie kontakty z okresu, kiedy miała
kilkanaście lat. Wszystkie pytania, które pojawiły się w 1955 roku, zno-
wu powróciły. Tym razem jednak nie pytano po to, Ŝeby cokolwiek wy-
jaśnić. Po prostu kazano mamie przyznać się, Ŝe była członkinią kuomin-
tangowskiej siatki szpiegowskiej. Argumentowała, Ŝe śledztwo z 1955
roku oczyściło ją z podejrzeń, ale w odpowiedzi usłyszała, Ŝe prowadzą-
cy wtedy śledztwo pan Kuang był „zdrajcą i kuomintangowskim szpie-
giem”.
Pan Kuang w młodości został uwięziony przez Kuomintang. Władze
kuomintangowskie obiecały, Ŝe zwolnią z więzienia wszystkich działają-
cych w podziemiu komunistów, jeśli napiszą, Ŝe zrywają z komunizmem
— miało to być opublikowane w lokalnej gazecie. Najpierw pan Kuang i
jego towarzysze odmówili, ale potem przyszedł rozkaz partyjny. Powie-
dziano im, Ŝe Partia ich potrzebuje i nikt nie będzie zwaŜał na nieszczere,
wymuszone „antykomunistyczne oświadczenie”. Pan Kuang usłuchał i
został zgodnie z umową zwolniony.
Wielu innych postąpiło tak samo. W 1936 roku zwolniono w taki spo-
sób sześćdziesięciu jeden komunistów. Rozkaz „odwołania”, wydany
przez Centralny Komitet Partii, podpisał Liu Shaoqi. Potem wielu z tych
ludzi zostało wysokimi urzędnikami rządu komunistycznego, pełniąc
funkcje wicepremierów, ministrów i pierwszych sekretarzy prowincji.
Podczas Rewolucji Kulturalnej pani Mao i Kang Sheng oznajmili, Ŝe
było to „sześćdziesięciu wielkich szpiegów i zdrajców”. Werdykt ten
poparł osobiście Mao i wszyscy ci ludzie byli okrutnie torturowani. Na-
wet ci, którzy bardzo luźno byli z nimi związani, mieli bardzo powaŜne
kłopoty.
Po tym precedensie wielu dawnych nielegalnych działaczy komuni-
stycznych i ludzi, którzy się z nimi kontaktowali, walczących o komuni-
styczne Chiny, zostało oskarŜonych o to, Ŝe są „szpiegami i zdrajcami”.
Aresztowano ich, poddawano „zebraniom demaskacyjnym” i bez litości
torturowano. Według późniejszych oficjalnych danych w Yunnanie, pro-
wincji graniczącej z Sichuanem, zgładzono wtedy ponad czternaście ty-
sięcy ludzi. W prowincji Hebei, do której naleŜy Pekin, osiemdziesiąt
tysięcy ludzi uwięziono i torturowano; tysiące z nich zmarło. Po latach
mama dowiedziała się, Ŝe jej pierwszy chłopak, kuzyn Hu, był wśród
tych, których wtedy zgładzono. Najpierw sądziła, Ŝe zgładził go Kuomin-
tang, ale jak się okazało, jego ojciec wykupił go z więzienia za sztabki

398
złota. Nikt nie umiał powiedzieć, jak umarł.
Pan Kuang został oskarŜony o to samo. Torturowany, usiłował popeł-
nić samobójstwo, ale bez powodzenia. Fakt, Ŝe to on oczyścił mamę z
zarzutów, został uznany za dowód jej winy. Zatrzymywano ją i wypusz-
czano z róŜnego rodzaju aresztów przez przeszło dwa lata — od końca
1967 roku do października 1969 roku. Warunki zaleŜały głównie od
tego, jakie miała straŜniczki. Niektóre były dla niej miłe — kiedy były z
nią sam na sam. Jedna z nich, Ŝona oficera, przyniosła lekarstwa na jej
krwawienia. Prosiła takŜe swojego męŜa, który miał specjalne przydziały
Ŝywności, Ŝeby przynosił mamie co tydzień mleko, jajka i kurczaki.
Dzięki takim straŜniczkom jak ta kobieta zwolniono mamę kilka razy
na parę dni do domu. Jednak Tingowie dowiedzieli się o tym i miła straŜ-
niczka została wymieniona na kobietę, której mama nigdy przedtem nie
widziała. Nowa straŜniczka nękała ją i torturowała. Często kazała mamie
całymi godzinami stać w pozycji zgiętej na dziedzińcu, a w zimie kazała
jej godzinami klęczeć w zimnej wodzie. Dwa razy posadziła teŜ mamę na
„tygrysiej ławce”. Mama musiała siedzieć na niej z nogami wyciągnię-
tymi przed siebie. Jej tors był przywiązany do filaru, a uda do ławki —
tak, Ŝe nie mogła się poruszyć.” Potem pod pięty wsuwano jej cegły.
Chodziło o to, Ŝeby połamać kolana albo kości biodrowe. Dwadzieścia lat
temu w Jinhzou, w kuomintangowskim więzieniu, równieŜ straszono ją
właśnie taką torturą.
„Tygrysia ławka” skończyła się jednak wkrótce, poniewaŜ straŜnicz-
ka potrzebowała do pomocy męŜczyzn, którzy by wpychali cegły; zrobili
to kilka razy, ale niechętnie, a potem odmówili, nie chcąc mieć z tym nic
wspólnego. Wiele lat później kobieta ta została zdiagnozowana jako
psychopatka i umieszczona w szpitalu psychiatrycznym.
Mama podpisała wiele „zeznań”, przyznając się do tego, Ŝe sympaty-
zuje z „uczniami kapitalizmu”, nie zgodziła się jednak zadenuncjować
ojca i nie uznała Ŝadnych zarzutów dotyczących „szpiegostwa”, które,
jak dobrze wiedziała, prowadziłyby do oskarŜenia kolejnych osób.
Kiedy była w areszcie, niezbyt często mogliśmy ją odwiedzać, a na-
wet przez jakiś czas nie wiedzieliśmy w ogóle, gdzie jest. Wędrowałam

399
po ulicach, chodząc po miejscach, w których, jak sądziłam, mogłaby być,
i wypatrywałam jakiegoś jej śladu czy znaku.
Trzymano ją w pomieszczeniu, gdzie kiedyś było kino, przy głównej
handlowej ulicy. Od czasu do czasu pozwalano nam podać jej paczkę
albo zobaczyć się z nią przez kilka minut, chociaŜ nigdy nie na osobno-
ści. Jeśli była szczególnie zawzięta straŜniczka, siedzieliśmy podczas
wizyty pod jej lodowatym spojrzeniem. Pewnego dnia, na jesieni 1968
roku, zaniosłam mamie paczkę Ŝywnościową, ale powiedziano mi, Ŝe nie
zostanie przyjęta. Nie wyjaśniono dlaczego i zakazano w ogóle przyno-
szenia czegokolwiek. Kiedy babcia to usłyszała, zemdlała. Pomyślała, Ŝe
mama nie Ŝyje.
Ta niewiedza o mamie była nieznośna. Wzięłam mojego sześciolet-
niego brata Xiaofanga za rękę i poszliśmy pod to kino. Chodziliśmy w tę
i z powrotem przed bramą. Przeszukaliśmy wzrokiem rząd okien na dru-
gim piętrze. W rozpaczy krzyczeliśmy: „Mamo! Mamo!” — aŜ do utraty
głosu. Przechodnie patrzyli na nas, ale nie zwracałam na to uwagi. Chcia-
łam tylko ją zobaczyć. Jednak mama się nie pojawiła.
Wiele lat później powiedziała, Ŝe nas wtedy słyszała. Co więcej, jej
psychopatyczna straŜniczka otworzyła nawet okno, Ŝeby nas było lepiej
słychać. Powiedziała mamie, Ŝe jeŜeli zadenuncjuje ojca i wyzna, Ŝe była
kuomintangowskim szpiegiem, natychmiast będzie mogła nas zobaczyć.
„W przeciwnym razie — dodała — moŜe juŜ nigdy nie wyjdziesz stąd
Ŝywa”. Mama powiedziała: „Nie”. I cały czas wbijała sobie paznokcie w
dłonie, Ŝeby powstrzymać łzy.
21
„Węgiel na śniegu” —
moje rodzeństwo i przyjaciele
(1967—1968)

Podczas 1967 i 1968 roku Mao, walcząc o ustanowienie osobistego


systemu władzy, swoje ofiary, takie jak moi rodzice, trzymał w niepew-
ności. Ludzkie cierpienie go nie obchodziło. Ludzie istnieli dla niego
tylko po to, by mu pomagać w realizacji jego strategicznych planów. Nie
miał jednak na celu ludobójstwa. Nie głodził swoich ofiar. Rodzice wciąŜ
pobierali pensje, mimo Ŝe nie tylko nie pracowali, ale byli prześladowani
i męczeni. Główna kantyna w kompleksie pracowała normalnie, Ŝeby
Rebelianci mogli nadal prowadzić „rewolucję”, niemniej my, podobnie
jak i inne rodziny „uczniów kapitalizmu”, takŜe byliśmy tam karmieni.
Nasze racje były takie same jak racje pozostałych.
Większość mieszkańców „podtrzymywała rewolucję”. Mao chciał,
Ŝeby ludzie walczyli, ale nie zamierzał dopuścić do tego, by masowo
wymierali. Osłaniał więc premiera Zhou Enlaia, gdyŜ wiedział, Ŝe gdyby
coś mu się stało, będzie potrzebował administratora najwyŜszej klasy.
Deng Xiaoping teŜ był względnie bezpieczny. Kraj nie powinien się cał-
kowicie załamać.
Jednak w miarę jak rewolucja się rozprzestrzeniała, coraz więcej dzie-
dzin gospodarki ulegało paraliŜowi. Liczba ludności miejskiej wzrosła o
kilkaset milionów, ale nie budowano ani nowych domów, ani Ŝadnych
miejskich obiektów. Prawie wszystko — sól, pasta do zębów, papier toa-
letowy, Ŝywność i ubranie — albo było na przydział, albo zupełnie znik-
nęło z rynku. W Chengdu przez rok nie było cukru i przez sześć miesięcy

401
nie znalazłoby się tam choćby jednej kostki mydła toaletowego.
Od czerwca 1966 roku przestały działać szkoły. Nauczyciele albo zna-
leźli się wśród oskarŜonych, albo organizowali własne grupy Rebelian-
tów. Brak zajęć w szkole oznaczał brak kontroli. Co mieliśmy robić z
naszą wolnością? Nie było ksiąŜek, filmów, muzyki, teatru, muzeów,
herbaciarni — niczego, czym moŜna by się zająć — oprócz kart, które,
chociaŜ bez oficjalnego błogosławieństwa, święciły swój tryumf. W
przeciwieństwie do innych rewolucji, w tej nie było się czym zajmować.
Oczywiście Czerwona Gwardia dawała młodzieŜy całodniowe zajęcie,
ale jedynym sposobem, w jaki mogli dać upust swojej energii i frustracji,
były dzikie zebrania demaskacyjne oraz werbalne i fizyczne napaści.
Innym efektem Rewolucji Kulturalnej był wielki wyŜ demograficzny.
Nie przejmowano się kontrolą urodzeń i podczas Rewolucji Kulturalnej
populacja zwiększyła się o dwieście milionów.
Pod koniec 1966 roku ja i moje rodzeństwo uznaliśmy, Ŝe mamy juŜ
dość Czerwonej Gwardii. Dzieci pochodzące z potępionych rodzin po-
winny „zakreślić granicę pomiędzy sobą i rodzicami” — i wiele z nich
tak zrobiło. Jedna z córek prezydenta Liu Shaoqi pisała afisze „obnaŜają-
ce” ojca. Niektóre dzieci zmieniały nazwiska, Ŝeby zademonstrować ze-
rwanie z ojcem, inne nigdy nie odwiedzały swoich uwięzionych rodzi-
ców, a były takŜe takie, które brały udział w organizowanych przeciwko
nim zebraniach demaskacyjnych.
Kiedy na mamę wywierano nacisk, Ŝeby rozwiodła się z ojcem, spyta-
ła nas, co o tym sądzimy. Wiedzieliśmy, Ŝe jeśli z nim zostaniemy, mo-
Ŝemy stać się „czarnymi”, a wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co
to oznacza. Ale powiedzieliśmy, Ŝe zostaniemy z nim, i niech będzie, co
ma być. Mama odparła, Ŝe jest z nas bardzo dumna. Reagowaliśmy em-
patycznie na cierpienia rodziców, podziwialiśmy ich niezaleŜność i od-
wagę, nienawidziliśmy ich dręczycieli i tym bardziej czuliśmy się z nimi
związani. Nasza miłość i szacunek dla nich miała teraz inny, głębszy
wymiar.
Dorastaliśmy szybko. Nie czuliśmy do siebie uraz, nie rywa-
lizowaliśmy, nie prowadziliśmy wojen. Nie mieliśmy Ŝadnych zwyczaj-
nych problemów ani przyjemności nastolatków. Rewolucja Kulturalna

402
zakłóciła normalny bieg wieku dorastania, usunęła teŜ jego pułapki, i od
razu zostaliśmy wrzuceni, juŜ jako nastolatkowie, w rozsądną dorosłość.
Gdy miałam czternaście lat, gorąco kochałam rodziców — w normal-
nych warunkach moje uczucia być moŜe nie byłyby tak intensywne. Całe
moje Ŝycie obracało się wyłącznie wokół nich. Kiedy na krótko pojawiali
się w domu, obserwowałam ich nastroje i starałam się we wszystkim im
dogadzać. Gdy znowu szli do aresztu, szłam do pełnych poczucia wyŜ-
szości Rebeliantów i Ŝądałam widzeń z nimi.
Czasem pozwalano mi usiąść i porozmawiać z którymś z nich pod
okiem straŜy. Mówiłam im wtedy, jak bardzo ich kocham. Ludzie wcho-
dzący w skład poprzedniego zarządu prowincji i pracownicy Wschodnie-
go Okręgu Chengdu dobrze mnie poznali i nienawidzili mnie — takŜe za
to, Ŝe nie okazywałam przed nimi lęku. Pewnego razu pani Shao wrza-
snęła na mnie, Ŝe „patrzę przez nią jak przez powietrze”. Z wściekłości
wymyślali róŜne pomówienia pod moim adresem, które umieszczano w
gazetkach ściennych, na przykład takie, Ŝe „Czerwone Chengdu” zezwo-
liło ojcu na leczenie, poniewaŜ uŜyłam swoich wdzięków i uwiodłam
Yonga.
Oprócz zajmowania się rodzicami spędzałam swój wolny czas — a
miałam go wtedy pod dostatkiem — z moimi przyjaciółmi. Po powrocie
z Pekinu w grudniu 1966 roku razem z Kluseczką i jej przyjaciółką Jingj-
in poszłam do lotniczych zakładów naprawczych na przedmieściach
Chengdu. Potrzebowałyśmy zajęcia, a zgodnie z instrukcją Mao powin-
nyśmy podtrzymywać akcje przeciwko „uczniom kapitalizmu”. Przewrót
w przemyśle według Przewodniczącego następował zbyt wolno.
Ale jedyną akcją, jaką we trzy wszczęłyśmy, było przyciąganie uwagi
młodych ludzi z zawieszonego teraz zakładowego zespołu koszykówki.
Mnóstwo czasu spędzałyśmy, przechadzając się po wiejskich drogach,
wdychając gęsty zapach wczesnych kwiatów fasoli. Kiedy połoŜenie
rodziców uległo pogorszeniu, wróciłam do domu. Wtedy właśnie ode-
szłam od instrukcji Mao i uczestnictwa w Rewolucji Kulturalnej raz na
zawsze.
Jednak moja przyjaźń z Kluseczką, Jingjin i młodymi koszykarzami
przetrwała. Do naszej paczki naleŜała takŜe moja siostra Xiaohong i kilka
innych dziewcząt z naszej szkoły. Wszystkie były starsze ode mnie. Czę-
sto spotykałyśmy się w mieszkaniu którejś z nich i przesiadywałyśmy

403
tam całymi godzinami, często takŜe zostawałyśmy na noc — nie miały-
śmy lepszego zajęcia. Prowadziłyśmy nieustanne dyskusje na temat tego,
któremu z koszykarzy która z nas się najbardziej podoba. Kapitan zespo-
łu, przystojny dziewiętnastolatek o imieniu Sai, był centralną postacią
tych dysput. Dziewczęta rozwaŜały, czy bardziej lubi Jingjin, czy mnie.
Powściągliwy i pełen rezerwy Sai bardzo się Jingjin podobał. Za kaŜdym
razem, kiedy miałyśmy się z nim zobaczyć, starannie czesała swoje się-
gające do ramion włosy i prasowała ubranie, pudrowała się nawet lekko
oraz uŜywała róŜu i ołówka do brwi. Wszystkie sobie z niej troszkę po-
kpiwałyśmy.
Mnie takŜe ciągnęło do Sai. Kiedy o nim myślałam, czułam, jak moc-
niej mi bije serce; budziłam się w nocy, widząc jego twarz. Szeptałam
jego imię albo mówiłam do niego w myślach, kiedy się czegoś bałam
albo o coś martwiłam. Ale jemu samemu nic nie powiedziałam, snułam
tylko na jego temat nieśmiałe fantazje. NajwaŜniejsi w moim Ŝyciu i mo-
ich uczuciach byli rodzice. KaŜdą własną sprawę czy przygodę uczucio-
wą natychmiast tłumiłam, jakby oznaczała nielojalność wobec nich. Re-
wolucja Kulturalna pozbawiła mnie — albo zaoszczędziła mi — normal-
nego okresu dojrzewania, wraz z jej napadami złego humoru, rodzinnymi
sprzeczkami i spotykaniem się z chłopcami.
Nie byłam jednak całkiem pozbawiona próŜności. Przyszyłam do ko-
lan i do siedzenia spodni niebieskie łaty, ufarbowane za pomocą wosku w
abstrakcyjne wzory, które potem spłowiały do jasnoszarego koloru. Moi
przyjaciele śmiali się z mojego stroju, a babcia była oburzona i narzekała:
„śadna dziewczyna nie ubiera się tak jak ty”. Ale ja się uparłam. Nie
chciałam wyglądać ładnie, tylko inaczej.
Kiedyś jedna z moich przyjaciółek powiedziała, Ŝe jej rodzice, znani
aktorzy, popełnili samobójstwo, nie mogąc juŜ znieść oskarŜeń i zebrań
demaskacyjnych. Niedługo potem usłyszeliśmy, Ŝe brat jednej z dziew-
cząt równieŜ popełnił samobójstwo. Studiował w Pekińskim Instytucie
Lotniczym. Jego i kilku kolegów oskarŜono o to, Ŝe chcieli załoŜyć partię
antymaoistowską. Kiedy policja przyszła go aresztować, wyskoczył z
okna z trzeciego piętra. Niektórych z jego kolegów „konspiratorów”

404
zgładzono, a inni dostali doŜywocie za usiłowanie organizowania opozy-
cji. Tego rodzaju tragedie były częścią naszej codzienności.
Rodziny Kluseczki, Jingjin i innych moich przyjaciół nie były nękane.
Oprawcy moich rodziców nie mieli aŜ tak długich rąk, Ŝeby gnębić ich
rodziny. Niemniej moi przyjaciele ponosili pewne ryzyko, bo nie płynęli
z prądem. NaleŜeli do milionów tych, którzy przestrzegali tradycyjnego
chińskiego kodeksu lojalności — „węgiel na śniegu”. To, Ŝe byli przy
mnie, pomogło mi przetrwać najgorsze lata Rewolucji Kulturalnej.
Poza tym pomogli mi w wielu praktycznych sprawach. Pod koniec
1967 roku „Czerwone Chengdu” zaczęło atakować kompleks i nasz blok
zamienił się w fortecę. Kazano nam wynieść się z mieszkania na trzecim
piętrze do pokojów na parterze w sąsiednim bloku.
Rodzice byli wtedy w areszcie. Wydział ojca, który powinien zająć się
przeniesieniem, dał nam tylko nakaz. Nie było firm zajmujących się
przeprowadzkami i bez pomocy przyjaciół nasza rodzina nie dałaby sobie
rady. I tak zabraliśmy tylko najbardziej potrzebne meble. Zostawiliśmy
między innymi szafę ojca na ksiąŜki — była tak cięŜka, Ŝe nie mogliśmy
jej podnieść.
Nasza nowa kwatera znajdowała się w lokalu zajmowanym juŜ przez
rodzinę innego „ucznia kapitalizmu”, której rozkazano ustąpić nam po-
łowę mieszkania. W całym kompleksie przeorganizowano wszystkie
pomieszczenia w taki sposób, Ŝeby najwyŜsze piętra mogły zostać uŜyte
na posterunki dowodzenia. Miałyśmy teraz z siostrą wspólny pokój.
Okno, które wychodziło na opustoszały ogród na tyłach domu, musiało
być zawsze zamknięte, bo kiedy je otwierałyśmy, do pokoju wpadał
smród z zatkanych rur. W nocy słyszałyśmy wołanie o poddanie się zza
ścian kompleksu oraz sporadyczne strzały. Pewnej nocy obudził mnie
dźwięk pękającego i sypiącego się szkła: nabój przeszedł przez okno i
utkwił w przeciwległej ścianie. Dziwne, ale nie przeraziłam się. Po
wszystkim, co przeszłam, nie było to juŜ takie straszne.
śeby się czymś zająć, zaczęłam pisywać poezje w klasycznym stylu.
Pierwszy poemat, który mnie usatysfakcjonował, napisałam w swoje
szesnaste urodziny, dwudziestego piątego marca 1968 roku. Nie było
uroczystości urodzinowej. Tej nocy, leŜąc w łóŜku i słuchając, jak na

405
zewnątrz przez głośniki Rebelianci miotają mroŜące krew w Ŝyłach dia-
tryby, osiągnęłam punkt zwrotny. Kiedy mi mówiono, Ŝe Ŝyję w ziem-
skim raju, w socjalistycznych Chinach, podczas gdy świat kapitalistyczny
jest piekłem, zawsze w to wierzyłam. Teraz jednak zadałam sobie pyta-
nie: Jeśli to jest raj, to jak wygląda piekło? Pomyślałam, Ŝe sama muszę
sprawdzić, czy jest miejsce, gdzie jest jeszcze więcej cierpienia. Po raz
pierwszy w Ŝyciu poczułam nienawiść do reŜimu, w którym Ŝyłam, i
zapragnęłam innego Ŝycia.
Nadal jednak podświadomie unikałam bezpośredniego negowania
Mao. Był częścią mojego Ŝycia od wczesnego dzieciństwa. Był moim
idolem, Bogiem, inspiracją. Kilka lat temu byłabym szczęśliwa, mogąc
dla niego umrzeć. Co prawda jego magiczna siła wyparowała juŜ z mojej
duszy, ale nadal był świętością, której nie moŜna było podwaŜać. Nawet
teraz nie on był adresatem mojego sprzeciwu.
Właśnie w tym nastroju ułoŜyłam swój poemat. Napisałam o obumie-
raniu zindoktrynowanej, ale niewinnej przeszłości, która jak martwy liść
opada z drzewa w podmuchu wiatru i odchodzi tam, skąd nie ma powro-
tu. Opisałam swoje oszołomienie nowym światem, swoje zagubienie. Był
to poemat o błądzeniu w ciemności, o poszukiwaniu.
Skończyłam go i leŜałam w łóŜku, kiedy usłyszałam walenie do
drzwi. Wiedziałam, Ŝe to najście. Rebelianci pani Shao nachodzili nasz
dom juŜ kilka razy. Zabierali „rzeczy burŜuazyjnego luksusu”, takie jak
eleganckie ubrania babci z epoki przedkomunistycznej, płaszcz mamy z
MandŜurii obrębiony futrem i garnitury ojca — choć były juŜ w mao-
istowskim stylu. Skonfiskowano nawet moje wełniane spodnie. Wracali
teraz, by znaleźć „dowód” przeciwko ojcu. Dorastałam przyzwyczajona
do tego, Ŝe wciąŜ wywracano nasze mieszkanie do góry nogami.
Zaniepokoiłam się, co będzie, jeśli znajdą mój poemat. Kiedy ojca za-
atakowano po raz pierwszy, poprosił mamę, Ŝeby spaliła jego poematy —
wiedział, w jaki sposób wykorzystuje się słowa przeciwko ich autorowi,
obojętnie czego by dotyczyły. Ale mama nie mogła się przemóc i zacho-
wała te, które napisał dla niej. Kosztowało go to kilka brutalnych zebrań
demaskacyjnych.
W jednym z poematów ojciec Ŝartował z siebie, Ŝe nie wspinał się na

406
sam szczyt góry. Pani Shao oskarŜyła go wtedy o to, Ŝe „lamentuje nad
swoją sfrustrowaną ambicją, uzurpującą sobie miejsce wśród najwyŜ-
szych władz Chin”. W innym opisywał swoją pracę w nocy:

Światło połyskuje tym jaśniej, im noc jest ciemniejsza


Moje pióro bieŜy na spotkanie białego świtu...

Rebelianci oświadczyli, Ŝe określa tu socjalistyczne Chiny jako


„ciemną noc” oraz chce powitać „biały świt” — czyli powrót Kuomin-
tangu (biały był kontrrewolucyjnym kolorem). W tamtych dniach takie
Ŝałośnie śmieszne interpretacje czyichś słów były na porządku dziennym.
Mao, choć był miłośnikiem klasycznej poezji, nie zamierzał otaczać jej
specjalną ochroną. Pisanie poematów było niebezpiecznym zajęciem.
Kiedy rozległo się walenie do drzwi, pobiegłam do toalety i zamknę-
łam się tam, podczas gdy babcia otwierała drzwi pani Shao i jej asyście.
DrŜącymi rękami podarłam moje dzieło na małe kawałeczki, wrzuciłam
je do miski klozetowej i spuściłam wodę. Przeszukałam teŜ podłogę, czy
nigdzie nie upadł jakiś strzępek poematu. Ale nie cały papier zniknął w
misce klozetowej. Musiałam odczekać, i znowu spuścić wodę. Tymcza-
sem jakiś Rebeliant walił juŜ w drzwi i rozkazał mi natychmiast wyjść.
Nie odpowiedziałam.
Mój brat Jinming takŜe najadł się strachu tej nocy. Od samego po-
czątku Rewolucji Kulturalnej chodził na czarny rynek po ksiąŜki. Han-
dlowe nawyki Chińczyków są tak silne, Ŝe czarny rynek istniał pomimo
miaŜdŜącego nacisku Rewolucji Kulturalnej.
W centrum Chengdu, pośrodku handlowej ulicy, stał pomnik Sun Yat-
sena, który w roku 1911 poprowadził rewolucję republikańską, obalającą
liczące sobie ponad dwa tysiąclecia cesarstwo. Postawiono go, zanim
komuniści doszli do władzy. Mao nie pałał sympatią do Ŝadnego rewolu-
cyjnego przywódcy poza samym sobą, i dotyczyło to takŜe Suną. Ale nie
wypadało nie przyznawać się do tej tradycji i statua została, a na kawałku
ziemi wokół niej zrobiono szkółkę roślin. Kiedy zaczęła się Rewolucja
Kulturalna, Czerwona Gwardia atakowała pomniki Sun Yat-sena, dopóki
Zhou Enlai nie wziął ich pod ochronę. Statua przetrwała, jednak szkółka,
jako oznaka „burŜuazyjnej dekadencji” — nie. Gdy Czerwona Gwardia

407
zaczęła nachodzić domy i palić ksiąŜki, na opuszczonym placu powstał
czarny rynek. MoŜna tu było spotkać róŜnych ludzi: czerwonogwardzi-
stów, którzy chcieli dostać nieco grosza za skonfiskowane ksiąŜki, han-
dlarzy, którzy wszędzie węszyli pieniądze, inteligentów, którzy nie chcie-
li, Ŝeby ich ksiąŜki spłonęły, a bali się je trzymać w domu, oraz miłośni-
ków ksiąŜek. Wszystkie ksiąŜki, którymi handlowano, zostały wydane za
rządów komunistycznych, ale przed Rewolucją Kulturalną. Oprócz chiń-
skiej klasyki moŜna tu było znaleźć Szekspira, Dickensa, Byrona, Shel-
leya, Shawa, Thackeraya, Tołstoja, Dostojewskiego, Turgieniewa, Cze-
chowa, Ibsena, Balzaka, Maupassanta, Flauberta, Dumasa, Zolę i wiele
innych dzieł światowej klasyki. Był tu nawet Sherlock Holmes Conana
Doyle'a, bardzo lubiany w Chinach.
Ceny ksiąŜek zaleŜały od róŜnych czynników. Jeśli miały pieczątkę
biblioteki, nie bardzo chciano je kupować. Rząd komunistyczny miał tak
wysoką reputację, jeśli chodzi o porządek i kontrolę, Ŝe nikt nie chciał
ryzykować, Ŝe złapią go z nielegalnie posiadaną państwową własnością.
O wiele chętniej kupowano ksiąŜki od prywatnych właścicieli, które nie
miały Ŝadnych oznakowań. Powieści z erotycznymi fragmentami uzy-
skiwały najwyŜsze ceny, ale naraŜały kupujących i sprzedających na
największe niebezpieczeństwo. Czerwone i czarne Stendhala, uznawane
za szczególnie nasycone erotyką, kosztowało tyle, ile wynosiła przeciętna
płaca za dwa tygodnie.
Jinming chodził na czarny rynek kaŜdego dnia. Podstawa jego zbio-
rów pochodziła z punktu skupu makulatury, gdzie przestraszeni obywate-
le sprzedawali swoje ksiąŜki jako zuŜyty papier. Jinming odkupywał je
od skupującego za bardzo podbitą cenę. Potem dokupił więcej ksiąŜek na
czarnym rynku, przeczytał je, sprzedał i kupił następne.
Pomiędzy początkiem Rewolucji Kulturalnej i początkiem 1968 roku
przez jego ręce przeszło co najmniej tysiąc ksiąŜek. Dziennie czytał jed-
ną, dwie. Ośmielał się naraz trzymać po kilkanaście, ale musiał je staran-
nie ukrywać. Jedną z jego kryjówek na terenie kompleksu była opusz-
czona wieŜa ciśnień, dopóki woda nie zniszczyła jego ulubionych ksią-
Ŝek, wśród których był Zew krwi Londona. Kilka z nich trzymał w domu,
w materacu i poutykane po kątach naszego małego mieszkanka. Tej no-
cy, kiedy było najście, miał w łóŜku Czerwone i czarne.

408
Ale jak zawsze zerwał okładkę i zastąpił ją okładką Dziel zebranych
Mao Zedonga, a pani Shao oraz jej koledzy nie sprawdzili zawartości.
Jinming zajmował się takŜe innymi czarnorynkowymi dobrami. Jego
entuzjazm dla wiedzy nie przeminął. W tym czasie na czarnym rynku z
artykułów technicznych były tylko półprzewodniki i części radiowe — ta
gałąź techniki była w łaskach, poniewaŜ radio „rozprzestrzeniało słowa
Przewodniczącego Mao”. Jinming kupował części i składał z nich radia,
które sprzedawał po niezłych cenach. Potem kupował róŜne elementy do
testowania fascynujących go teorii fizycznych.
śeby zdobyć pieniądze na swoje eksperymenty, zajął się plakietkami
z Mao. Wiele fabryk przerwało produkcję i zajmowało się jedynie tło-
czeniem aluminiowych plakietek z głową Mao. Kolekcjonowanie czego-
kolwiek, łącznie ze znaczkami pocztowymi i obrazami, było uznawane
za „burŜuazyjny nawyk”, więc ludzie zajęli się kolekcjonowaniem pla-
kietek Mao — choć i tu naleŜało działać potajemnie. Jinming zbił na tym
niewielką fortunę. Wielki Sternik chyba nie wiedział o tym, Ŝe nawet
jego podobizna mogła się stać częścią majątku słuŜącego kapitalistycznej
spekulacji, czyli tej właśnie działalności, którą usiłował wyrwać z korze-
niami.
Zdarzały się teŜ naloty. Często zajeŜdŜała cięŜarówka z Rebeliantami,
którzy przeczesywali ulicę i zatrzymywali kaŜdego, kto wydawał się im
podejrzany. Czasem przysyłali szpicli, którzy udawali kupujących, a
potem, na gwizd, rzucali się na handlujących. Dobra tych, którzy zostali
złapani, były konfiskowane. Zwyczajną karą było „upuszczenie krwi”,
czyli dźganie w pośladki, ale niektórych torturowano, a wszystkim gro-
Ŝono podwójną karą, jeśli zostaną jeszcze raz złapani. Większość jednak
wracała.
Mój drugi brat, Xiaohei, miał dwanaście lat na początku 1967 roku.
PoniewaŜ nie miał zajęcia, wkrótce zaczął się zadawać z ulicznym gan-
giem. Takie gangi nie istniały przed Rewolucją Kulturalną, ale teraz buj-
nie rozkwitły. Nazywano je „dokami”, a ich przywódców „sternikami”.
KaŜdy, kto naleŜał do gangu, był „bratem” i nosił przydomek, zazwyczaj
związany z nazwami zwierząt: „Chudy pies”, kiedy chłopiec był szczup-
ły — lub „Szary wilk”, kiedy miał pasmo szarawych włosów. Xiaohei
był zwany „Czarne kopyto”, poniewaŜ część jego imienia, „hei”, oznacza

409
„czarny”, a takŜe dlatego, Ŝe był szybki i biegał na posyłki, co naleŜało
do jego obowiązków, jako Ŝe był młodszy niŜ większość członków gan-
gu.
Na początku traktowali go jak gościa, poniewaŜ rzadko zawierali zna-
jomości z dziećmi wysokich urzędników. Pochodzili raczej z biedniej-
szych rodzin i przed Rewolucją Kulturalną było wśród nich wielu chłop-
ców wyrzuconych ze szkół. Ich rodziny ani nie były obiektami zaintere-
sowania Rewolucji Kulturalnej, ani same się nią nie interesowały.
Niektórzy z nich starali się naśladować sposób bycia dzieci wysokich
urzędników, nie bacząc na to, Ŝe przeŜywali oni właśnie swój upadek. W
okresie chwały Czerwonej Gwardii dzieci te ustanowiły modę na stare
mundury armii komunistycznej, jako Ŝe miały do nich dostęp przez ro-
dziców. Niektórzy chłopcy z gangów kupowali takie stare ubrania mun-
durowe na czarnym rynku albo farbowali na zielono swoje własne. Bra-
kowało im jednak szyku dawnej elity, a zielony kolor ich farbowanych
ubrań często nie miał właściwego odcienia i dzieci wysokich urzędników
oraz ich przyjaciele i znajomi szydzili z nich, Ŝe są namiastką.
Później przyszła moda na ciemnoniebieskie bluzy i spodnie. ChociaŜ
większość Chińczyków w tamtym czasie ubierała się na niebiesko, ten
miał szczególny odcień, poza tym nie było zwyczaju nosić góry i dołu w
tym samym kolorze. Buty równieŜ musiały być inne: miały białą plasti-
kową podeszwę, górę z czarnego sznurka i biały plastikowy pasek.
Niektóre gangi wprowadziły swój własny styl. Ich członkowie nosili
na przykład wiele koszulek pod wierzchnim ubraniem i wykładali kołnie-
rzyki. Im więcej kołnierzyków było na wierzchu, tym szykowniej się
wyglądało. Xiaohei często miał pod kurtką sześć albo siedem koszulek,
nawet w letnie upały. Spod przykrótkich spodni zawsze musiały wysta-
wać nogawki spodni od dresu. Nosili teŜ tenisówki bez sznurowadeł i
wojskowe czapki z daszkami, w które wtykali gazety, Ŝeby dumnie ster-
czały.
Jednym ze sposobów, w jaki „bracia” Xiaohei wypełniali wolny czas,
były kradzieŜe. To, co przynieśli, musieli oddać „sternikowi”, który dzie-
lił sprawiedliwie zdobycz pomiędzy wszystkich. Xiaohei zbyt się bał,
Ŝeby kraść, ale „bracia” i tak dawali mu jego „działkę”.

410
Podczas Rewolucji Kulturalnej kradzieŜe były bardzo częste, zwłasz-
cza kradzieŜe rowerów i drobne kradzieŜe kieszonkowe. Większość mo-
ich znajomych przynajmniej raz została okradziona. W moim przypadku
wyprawa do sklepu równieŜ często kończyła się utratą portfela — albo
widziałam, jak ktoś inny właśnie go utracił. Policja, która podzieliła się
na frakcje, tylko symbolicznie sprawowała nadzór.
Kiedy w latach siedemdziesiątych w Chinach pojawili się po raz
pierwszy w większej liczbie obcokrajowcy, wielu z nich podkreślało
„czystość moralną” naszego społeczeństwa: kaŜda zapomniana skarpetka
podąŜała za swoim właścicielem, choćby setki kilometrów od Pekinu, lub
znajdowała się, wyprana, złoŜona i umieszczona we właściwym miejscu
w jego pokoju hotelowym. Obcokrajowcy nie zdawali sobie sprawy, Ŝe
tylko oni i Chińczycy na najwyŜszych stanowiskach byli tak traktowani.
Nikt nie śmiałby okraść obcokrajowca, bo zabranie mu bodaj chusteczki
do nosa mogłoby oznaczać karę śmierci. Czysto złoŜone skarpetki nie
miały nic wspólnego z uczciwością: były po prostu elementem przedsta-
wienia wyreŜyserowanego przez reŜim.
„Bracia” Xiaoheia byli równieŜ bardzo pochłonięci uganianiem się za
dziewczętami. Dwunastoletni czy trzynastoletni chłopcy, tacy jak Xiao-
hei, byli zbyt nieśmiali, Ŝeby zbliŜać się do dziewcząt, ale często byli
posłańcami innych chłopców, doręczając ich rojące się od błędów listy
miłosne. Xiaohei pukał do drzwi, modląc się, Ŝeby otworzyła dziewczy-
na, a nie jej ojciec albo brat. Czasem, kiedy strach brał górę, wtykał list
pod drzwi.
Kiedy dziewczyna odrzucała propozycję spotkania, Xiaohei i inni
młodsi chłopcy słuŜyli jako narzędzie zemsty odrzuconemu kochankowi,
urządzając pod jej domem kocią muzykę albo miotając z katapulty poci-
ski w jej okno. Gdy dziewczyna pojawiała się na dworze, popychali ją i
wyzywali lub kiwali w jej stronę zakrzywionym środkowym palcem i
rzucali inwektywy, których sami nie rozumieli. Obelgi związane z kobie-
tą mają w języku chińskim graficzny, obrazowy charakter: „czółenko”
(od kształtu narządów płciowych), „końskie siodło” (pozycja w stosunku
seksualnym), „przelewająca się lampa olejowa” (zbyt często się „pusz-
cza”) i „zdarty but” (często uŜywana).

411
Niektóre dziewczęta szukały ochrony u innych gangów, a te, które
miały predyspozycje w tym kierunku, same zostawały „sterniczkami” —
i kiedy juŜ weszły w męski świat, przybierały malownicze przydomki,
takie jak „Zroszona czarna peonia”, „Stłuczona czara od wina” czy „Za-
klinaczka węŜy”.
Kolejnym zajęciem gangów był udział w wybuchających przy naj-
mniejszej prowokacji walkach. Xiaoheia zawsze te walki fascynowały,
ale ku swojemu własnemu Ŝalowi był obdarzony tym, co nazywał „tchó-
rzowską dyspozycją”. Zmykał, kiedy tylko bójka przybierała zły obrót.
Dzięki temu brakowi brawury przetrwał bez szwanku, podczas gdy wielu
chłopców zostało poranionych, a nawet zabitych w tych bezsensownych
walkach.
Kiedy pewnego popołudnia on i jego „bracia” wałęsali się jak zwykle
ulicami, nadbiegł jeden z członków gangu i powiedział, Ŝe dom jednego z
nich został napadnięty przez inny gang i „upuszczono mu krwi”. Pobiegli
do swojej „stoczni”, w której składali broń: pałki, cegły, noŜe i druciane
bicze. Xiaohei wetknął za skórzany pas składaną trzyczęściową pałkę i
ruszyli do napadniętego domu, ale wrogowie juŜ stamtąd zniknęli, a ran-
nego „brata” rodzina zawiozła do szpitala. Sternik gangu napisał więc do
sternika wrogiego gangu gęsty od błędów list, wypowiadający wojnę, a
Xiaohei miał obowiązek dostarczyć ten list adresatowi.
W liście było Ŝądanie podjęcia regularnej walki na sportowym Stadio-
nie Ludowym. Nie odbywały się tu zawody, poniewaŜ rywalizacja spor-
towa została potępiona przez Mao.
Oznaczonego dnia gang Xiaoheia czekał w sile kilkunastu chłopców
przy bieŜni. Minęły niemrawe dwie godziny, po czym na stadion wszedł,
kuśtykając, męŜczyzna po dwudziestce. Był to Kulawy Tang, znana po-
stać w podziemnym świecie Chengdu. Mimo młodego wieku był trakto-
wany z szacunkiem naleŜnym starszym.
Kulawy Tang chorował na heinemedinę. Jego ojciec był kuomintan-
gowskim oficerem i dlatego syn został przydzielony do pracy w małym
warsztacie, mieszczącym się w dawnym domu jego rodziny, który komu-
niści skonfiskowali. Zatrudnienie w takim małym przedsiębiorstwie nie
zapewniało ubezpieczenia i emerytury, które mieli robotnicy duŜych
fabryk.

412
Z powodu pochodzenia rodzinnego Tang i tak nie mógłby się uczyć,
ale był bardzo bystry i został jednym z szefów podziemia w Chengdu.
Teraz przychodził z propozycją zawieszenia broni. Wyjął kilka kartonów
paczek papierosów i porozdawał je. Przekazał przeprosiny drugiego gan-
gu oraz obietnicę pokrycia szkód wyrządzonych w domu i zapłacenia za
lekarza. Sternik Xiaoheia przyjął przeprosiny i propozycję rozejmu — nie
moŜna było powiedzieć „nie” Kulawemu Tangowi.
Wkrótce Kulawego Tanga aresztowano. Z początkiem 1968 roku roz-
począł się kolejny, czwarty etap Rewolucji Kulturalnej. Pierwszy etap był
okresem Czerwonej Gwardii, potem przyszli Rebelianci i ataki na
„uczniów kapitalizmu”, trzeci etap stanowiły walki frakcyjne pomiędzy
Rebeliantami. Teraz Mao uznał, Ŝe pora powstrzymać te walki. śeby
osiągnąć cel, musiał znowu uciec się do terroru. Ofiarami tego etapu stała
się spora część obywateli, których do tej pory działania rewolucji nie
dotknęły, łącznie z samymi Rebeliantami. Jedną po drugiej rozkręcano
kampanie polityczne, które niszczyły kolejnych nowo mianowanych
wrogów klasowych. Największe z tych polowań na czarownice —
„Oczyszczanie Szeregów Klasowych” — objęło równieŜ Kulawego Tan-
ga. Wypuszczono go dopiero w 1976 roku, a we wczesnych latach
osiemdziesiątych został przedsiębiorcą i jednym z najbogatszych ludzi w
Chengdu. Zwrócono mu zrujnowany dom rodzinny. Zburzył go i na jego
miejscu postawił wspaniały dwupiętrowy budynek. Kiedy w Chinach
rozpoczął się szał disco, widywano go często siedzącego na honorowym
miejscu, łaskawie patrzącego na tańczących chłopców i dziewczęta i
powoli, z nonszalancją przeliczającego gruby plik banknotów. Potem
płacił za cały ten tłum i pławił się w nowo odkrytej władzy, jaką dają
pieniądze.
Kampania „Oczyszczania Szeregów Klasowych” zrujnowała Ŝycie
milionom ludzi. W tak zwanej sprawie Ludzi Partii z Wewnętrznej Mon-
golii jakieś dziesięć procent dorosłej mongolskiej populacji torturowano
lub psychicznie maltretowano; zmarło wtedy dwadzieścia tysięcy ludzi.
Kampanię tę przygotowano na przykładzie pilotowych kampanii prowa-
dzonych w sześciu pekińskich zakładach i na dwóch uniwersytetach,
pozostających pod osobistym nadzorem Mao. W raporcie z jednego z
owych sześciu zakładów, drukarni agencji „Xinhua”, moŜna było

413
przeczytać: „Kobieta, która została napiętnowana jako kontr-
rewolucjonistka, pewnego dnia, kiedy wykonywała przymusową pracę,
skorzystała z chwili nieuwagi straŜnika, pobiegła na czwarte piętro do
sypialni kobiet i stamtąd skoczyła oknem, zabijając się. Oczywiście jest
to naturalna kolej rzeczy, Ŝe kontrrewolucjoniści porywają się na swoje
Ŝycie, niemniej szkoda, poniewaŜ ubył nam jeden z »negatywnych przy-
kładów«„. Mao tak skomentował ten raport: „Najlepiej napisany ze
wszystkich podobnych, jakie do tej pory czytałem”.
Ta i inne kampanie zostały przygotowane przez Komitety Rewolucyj-
ne, które pozakładano w całym kraju. Komitet Rewolucyjny Prowincji
Sichuan został załoŜony drugiego czerwca 1968 roku. Jego przywódcami
byli ci sami ludzie, którzy przewodzili Komitetowi Przygotowawczemu
— dwóch dowódców wojskowych i Tingowie. W jego skład weszli takŜe
szefowie dwóch największych obozów Rebeliantów, „26 sierpnia” i
„Czerwonego Chengdu”, oraz „rewolucyjni urzędnicy”.
Konsolidacja nowego systemu władzy Mao miała dla mojej rodziny
znaczące następstwa. Jednym z pierwszych rezultatów było to, Ŝe zapadła
decyzja o wstrzymaniu pensji „uczniom kapitalizmu” i płaceniu im tylko
niewielkich miesięcznych zasiłków. Dochody rodziny zmniejszyły się
prawie o połowę. ChociaŜ nie głodowaliśmy, nie mogliśmy juŜ sobie
pozwolić na kupowanie Ŝywności na czarnym rynku, a państwowe do-
stawy Ŝywności szybko malały. Na przykład racja mięsa wynosiła jakieś
ćwierć kilo miesięcznie na osobę. Babcia martwiła się i całymi nocami i
dniami rozmyślała, co zrobić, Ŝebyśmy mogli lepiej jeść i z czego sproku-
rować paczki dla rodziców do aresztów.
Następną decyzją Komitetu Rewolucyjnego był rozkaz, Ŝeby wszyscy
„uczniowie kapitalizmu” wynieśli się z kompleksu i zrobili miejsce dla
nowych przywódców. Mojej rodzinie wyznaczono pokoje na ostatnim
piętrze trzypiętrowego budynku, w biurach nieczynnego teraz magazynu.
Nie było tam bieŜącej wody ani toalety i musieliśmy schodzić na dół
nawet po to, Ŝeby umyć zęby czy wylać resztki herbaty. Ale mnie to nie
przeszkadzało, poniewaŜ budynek był elegancki, a ja byłam spragniona
widoku ładnych rzeczy.
W przeciwieństwie do naszego domu w kompleksie, betonowego blo-
ku, ten dom był z cegły i drewna, miał podwójny front i brązowoczerwone

414
framugi okien pod wdzięcznie wygiętymi okapami. W ogrodzie na tyłach
rosły drzewa morwowe, a od frontu były altanki obrośnięte winoroślą i
wielkie drzewa, których podobne do pieprzu owoce otoczone były kiśćmi
łódkowatych brązowych, pomarszczonych liści. Szczególnie uwielbiałam
rosnące tam równieŜ ozdobne bananowce i długie łuki ich liści.
W tamtych dniach tak pogardzano pięknem, Ŝe moją rodzinę przenie-
siono do tego domu za karę. Największy pokój był duŜy i prostokątny, z
parkietem. Trzy ściany miał przeszklone, dzięki czemu było w nim bar-
dzo jasno, a w pogodny dzień za oknem widać było odległe, ośnieŜone
szczyty gór zachodniego Sichuanu. Balkon nie był z betonu, ale z drewna
pomalowanego na czerwonawy brąz, z ornamentem w „grecki klucz”.
Drugi pokój, który takŜe wychodził na balkon, był bardzo wysoki — miał
około sześciu metrów i łukowaty sufit z odsłoniętymi belkami w spłowia-
łym szkarłatnym kolorze. Natychmiast zakochałam się w naszej nowej
siedzibie. Wkrótce się okazało, Ŝe w prostokątnym pokoju w zimie szale-
ją ostre wiatry, które niosły chmury pyłu, wciskającego się przez szpary
w oknach i dachu. Jednak podczas spokojnych nocy, kiedy leŜałam w
łóŜku, a światło księŜyca sączyło się przez szyby i cień wysokiego drze-
wa morwy tańczył na ścianach, czułam się szczęśliwa. Cieszyłam się, Ŝe
mieszkamy poza kompleksem, z dala od jego dusznej politycznej atmos-
fery. Miałam nadzieję, Ŝe nigdy juŜ tam nie wrócimy.
Nasza nowa ulica takŜe mi się podobała. Nazywała się ulicą Meteory-
tu, poniewaŜ setki lat temu spadł tu meteoryt. Jej nawierzchnia była z
tłuczonego kamienia — wolałam to niŜ asfalt, którym wylane były ulice
wokół kompleksu.
Tylko niektórzy sąsiedzi przypominali mi o kompleksie — pracowali
w wydziale ojca i naleŜeli do grupy Rebeliantów pani Shao. Zawsze pa-
trzyli na nas z dezaprobatą, a w rzadkich wypadkach, kiedy musieliśmy
się komunikować, odzywali się do nas krótkimi warknięciami. Jeden z
nich był redaktorem czasopisma, które zostało zamknięte, a jego Ŝona
była nauczycielką. Mieli synka w wieku sześciu lat, Ruoruo, rówieśnika
mojego brata Xiaofanga. Potem zamieszkał z nimi niŜszy urzędnik z za-
rządu prowincji z pięcioletnią córeczką i dzieci często bawiły się razem w

415
ogrodzie. Babci nie podobało się, Ŝe Xiaofang bawi się z tymi dziećmi,
ale nie śmiała mu tego zabronić — sąsiedzi mogliby to zinterpretować
jako wrogość wobec Rebeliantów Przewodniczącego Mao.
Na podeście, u stóp spiralnych schodów w kolorze czerwonego wina,
postawiono stół w kształcie półksięŜyca. Dawniej stała na nim wielka
porcelanowa waza, do której wkładano bukiet zimowego jaśminu albo
kwiatów brzoskwini. Teraz jednak stół był goły i bawiły się na nim dzie-
ci. Pewnego dnia bawiły się „w doktora”: Ruoruo był doktorem, Xia-
ofang pielęgniarzem, a dziewczynka pacjentką. PołoŜyła się na brzuchu
na stole i podwinęła spódniczkę, czekając na „zastrzyk”. Xiaofang wziął
jakiś patyczek z oparcia połamanego krzesła — była to „strzykawka”. W
tym momencie na podest, gdzie bawiły się dzieci, weszła po schodach
mama dziewczynki. Wrzasnęła i ściągnęła swoją córeczkę ze stołu.
Kiedy znalazła u dziecka kilka zadrapań po wewnętrznej stronie ud,
zamiast zabrać je do szpitala, ściągnęła Rebeliantów z wydziału ojca,
którzy mieszkali parę ulic dalej. Wkrótce do ogrodu przed domem ruszył
tłum ludzi. Złapali mamę, która akurat wyszła na kilka dni z aresztu. Po-
chwycili teŜ Xiaofanga i oświadczyli, Ŝe go „zatłuką na śmierć”, jeśli im
nie powie, kto go nauczył „gwałcić dziewczynki”. Próbowano na nim
wymóc, Ŝeby powiedział, Ŝe nauczyli go tego jego starsi bracia. Xiaofang
nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Ruoruo równieŜ był bardzo prze-
straszony, ale powiedział, Ŝe to on kazał Xiaofangowi zrobić zastrzyk.
Dziewczynka wyszlochała, Ŝe przecieŜ nie dostała zastrzyku. Jednak
dorośli kazali im milczeć i dalej straszyli Xiaofanga. W końcu, za suge-
stią mamy, tłum, popychając ją i wlokąc Xiaofanga, ruszył do syczuań-
skiego Szpitala Ludowego.
Gdy tylko tam weszli, rozgniewana matka dziewczynki i bardzo
wzburzeni ludzie z eskortującego ją tłumu powiadomili lekarzy, pielę-
gniarki i innych pacjentów, Ŝe „syn »uczniów kapitalizmu« zgwałcił cór-
kę Rebeliantów!”. Kiedy dziewczynkę badano w gabinecie, jakiś obcy
młody człowiek krzyknął na korytarzu: „Czemu nie złapiecie tych rodzi-
ców, »uczniów kapitalizmu« i nie zatłuczecie ich na śmierć?”.
Gdy lekarka skończyła badać dziewczynkę, wyszła i oznajmiła, Ŝe nie
ma Ŝadnych oznak gwałtu. Zadrapania na nogach nie są świeŜe i nie mo-
gły zostać spowodowane przez „strzykawkę” Xiaofanga, bo jego patyczek

416
(pokazała go) był gładki i pomalowany. Pochodzą prawdopodobnie od
wspinania się na drzewo. Ludzie, ociągając się, powoli się rozeszli.
W nocy Xiaofang stracił przytomność. Miał ciemnoczerwoną twarz,
krzyczał i majaczył. Rano mama zabrała go do szpitala, gdzie lekarz dał
mu sporą dawkę środków uspokajających. Po kilku dniach znowu dobrze
się czuł, ale przestał się bawić z innymi dziećmi. Po tym zdarzeniu, w
wieku sześciu lat, właściwie poŜegnał się z dzieciństwem.
Przeprowadzkę na ulicę Meteorytu pozostawiono babci i nam, piątce
dzieciaków. Pomagał nam jednak chłopak mojej siostry Xiaohong,
Chengyi.
Ojciec Chengyi był urzędnikiem kuomintangowskim i po części z
powodu swojej źle widzianej przeszłości, a po części z powodu chorób,
gruźlicy i wrzodu Ŝołądka, po 1949 roku nigdy nie miał dobrej pracy.
Najczęściej sprzątał ulice i pobierał opłaty za uŜywanie komunalnej
pompy. Podczas głodu on i jego Ŝona, mieszkając wtedy w Chongqing,
zmarli z chorób spowodowanych w duŜej mierze brakiem jedzenia.
Chengyi pracował jako robotnik w fabryce silników lotniczych i spo-
tkał moją siostrę pod koniec 1968 roku. Jak większość robotników, był
nieaktywnym członkiem grupy Rebeliantów, związanej z „26 sierpnia”.
W tamtych czasach nie było Ŝadnych rozrywek, toteŜ większość Rebe-
liantów zakładała własne zespoły pieśni i tańca, które miały w repertu-
arze kilka dozwolonych piosenek z cytatami i pochwałami Mao. Chengy-
i, który był całkiem niezłym muzykiem, naleŜał do jednego z takich ze-
społów. Moja siostra uwielbiała tańczyć, i chociaŜ nie pracowała w tej
fabryce, przyłączyła się razem z Kluseczką i Jingjin do tego zespołu. Ona
i Chengyi wkrótce zakochali się w sobie. Ich związek był przedmiotem
nacisków z róŜnych stron: ze strony jego siostry i kolegów z pracy, któ-
rzy obawiali się, Ŝe związek z rodziną „uczniów kapitalizmu” zagrozi
jego przyszłości; ze strony dzieci wyŜszych urzędników, które miały mu
za złe, Ŝe nie był „jednym z nas” — i w końcu takŜe z mojej strony, bo
uwaŜałam, Ŝe pragnienie mojej siostry, Ŝeby mieć własne Ŝycie, oznacza
zdradę wobec rodziców. Ale ich miłość przetrwała i wspierała moją sio-
strę w nadchodzących cięŜkich latach. Wkrótce i ja bardzo polubiłam
Chengyi i nabrałam do niego szacunku, podobnie jak cała nasza rodzina.
PoniewaŜ nosił okulary, nazywaliśmy go „Cynglarzem”.

417
Inny muzyk z zespołu, przyjaciel Cynglarza, był cieślą, synem kie-
rowcy cięŜarówki. Był energicznym, wesołym młodym człowiekiem i
miał bardzo duŜy nos, który sprawiał, Ŝe wyglądał jakoś nie bardzo po
chińsku. W tamtym czasie na jedynych wizerunkach cudzoziemców,
jakie oglądaliśmy, figurowali Albańczycy, poniewaŜ mała, daleka Alba-
nia była jedynym sprzymierzeńcem Chin — bo nawet północni Koreań-
czycy mieli opinię zbyt dekadenckich. Ten przyjaciel Chengyia nosił
przydomek Al — był to skrót od „Albańczyka”.
Al przyszedł z wózkiem, by pomóc przy przeprowadzce. Nie chcąc go
zbyt obciąŜać, zaproponowałam, Ŝebyśmy zostawili niektóre rzeczy w
opuszczanym mieszkaniu. Ale on chciał zabrać wszystko. Z nonszalanc-
kim uśmiechem zgiął rękę i zademonstrował swój twardy, duŜy muskuł.
Moi bracia dotykali go z podziwem.
Alowi bardzo podobała się Kluseczka. W dzień po przeprowadzce za-
prosił ją, Jingjin i mnie na kolację do swojego domu. Był to dom bez
okien, z glinianą podłogą, z którego wychodziło się bezpośrednio na
chodnik. Po raz pierwszy byłam w jednym z takich domów. Kiedy przy-
szłyśmy na miejsce, zobaczyłam grupę młodych ludzi stojących na rogu
ulicy. Powiedzieli Alowi „cześć”, więc podszedł do nich, by poroz-
mawiać. Wrócił z Ŝywym uśmiechem i niedbale zakomunikował: „Po-
wiedziałem im, Ŝe jesteście córkami wyŜszych urzędników i Ŝe się z wa-
mi zaprzyjaźniłem, a kiedy skończy się Rewolucja, będę miał przez was
dostęp do róŜnych dóbr, dostępnych tylko dla uprzywilejowanych”.
Byłam zdumiona. Z tego, co powiedział, wynikało, iŜ ludzie sądzą, Ŝe
przez dzieci urzędników moŜna mieć dostęp do dóbr materialnych, co nie
było prawdą. Zdziwiła mnie teŜ jego radość z tego, Ŝe jest z nami koja-
rzony. W chwili, kiedy moi rodzice siedzieli w areszcie, kiedy przesie-
dlono nas z kompleksu i ustanowiono Syczuański Komitet Rewolucyjny,
a „uczniowie kapitalizmu” mieli być wyrzuceni poza nawias społeczeń-
stwa, kiedy wyglądało na to, Ŝe Rewolucja Kulturalna zwycięŜa, Al i jego
przyjaciele uwaŜali za rzecz pewną, Ŝe urzędnicy tacy jak mój ojciec
wrócą na swoje dawne miejsce.
Ale wielu ludzi podzielało to przekonanie. Gdy tylko wychodziłam za
bramę na ulicy Meteorytu, czułam na sobie spojrzenia jej mieszkańców,

418
w których mieszała się ciekawość i podziw. Było dla mnie jasne, Ŝe po-
wszechnie uwaŜa się za zjawisko przejściowe raczej Komitety Rewolu-
cyjne, a nie „uczniów kapitalizmu”.
Na jesieni 1968 roku moją szkołę przejął nowy zespół; był to „Zespół
propagujący myśl Mao Zedonga”. Składał się on z Ŝołnierzy i robotników
pozostających poza walkami frakcyjnymi, a jego zadaniem było przywra-
canie porządku. W mojej szkole, podobnie jak w innych, zwołał wszyst-
kich uczniów, którzy uczęszczali do szkoły przed Rewolucją, aby mieć
nad nimi kontrolę. Kilku z nich, przebywających poza miastem, wezwano
telegramami. Niewielu odwaŜyło się nie zgłosić.
W szkole nauczyciele, którzy podczas pierwszego etapu Rewolucji nie
stali się jego ofiarami, i tak nie uczyli. Stare podręczniki potępiono jako
„burŜuazyjne trutki”, a nikt się nie odwaŜył napisać nowych. Siedzieli-
śmy w klasach, recytując artykuły Mao i czytając wstępniaki w „Dzien-
niku Ludowym”, śpiewaliśmy piosenki złoŜone z cytatów Przewodniczą-
cego lub zbieraliśmy się, aby tańczyć „tańce wierności”, machając na-
szymi Małymi Czerwonymi KsiąŜeczkami.
Przymusowe wykonywanie „tańców wierności” było jednym z głów-
nych nakazów Komitetów Rewolucyjnych w Chinach. Te idiotyczne
wygibasy obowiązywały wszędzie: w szkole i fabryce, na ulicach i w
sklepach, na peronach dworcowych i nawet w szpitalach, jeśli tylko pa-
cjenci mogli się ruszać.
Ale zespół przysłany do naszej szkoły był dość łagodny. Inne były
gorsze. Ten, który działał na uniwersytecie w Chengdu, dobrali Tingo-
wie, poniewaŜ uniwersytet był kwaterą główną ich wrogów — „Czerwo-
nego Chengdu”. Yan i Yonga nękano bardziej niŜ pozostałych. Tingowie
kazali członkom zespołu zmusić ich do potępienia mojego ojca, ale od-
mówili. Później powiedzieli mamie, Ŝe tak podziwiali odwagę ojca, Ŝe
postanowili nic przeciw niemu nie mówić.
Pod koniec 1968 roku wszyscy studenci w Chengdu zostali zbiorowo
uznani za absolwentów, bez egzaminów. Wyznaczono im pracę i roze-
słano po całych Chinach. OstrzeŜono Yan i Yonga, Ŝe jeśli nie potępią
ojca, nie ma dla nich przyszłości. Yan została posłana do małej kopalni w
góry wschodniego Sichuanu. Była to chyba najstraszniejsza z moŜliwych
prac, warunki w niej były skrajnie prymitywne i nie zapewniano Ŝadnych

419
środków bezpieczeństwa. Kobiety, podobnie jak męŜczyźni, pełzały w
szybie na czworakach i ciągnęły kosze z węglem. Los Yan po części wy-
nikał z przesadnej retoryki tych czasów: pani Mao podkreślała, Ŝe kobiety
powinny pracować tak samo, jak męŜczyźni. Jednym z haseł tych dni był
slogan Mao: „Kobieta podtrzyma połowę nieba” — i kobiety wiedziały,
Ŝe otrzymały przywilej równości głównie po to, Ŝeby cięŜko pracować.
Po rozesłaniu studentów do pracy uczniowie szkół średnich, tacy jak
ja, zorientowali się, Ŝe zanosi się na to, Ŝe równieŜ i oni zostaną powysy-
łani do dalekich rolniczych i górskich terenów, do wyczerpującej rolni-
czej pracy. Mao chciał, Ŝebym resztę Ŝycia spędziła jako wieśniaczka.
22
„Reedukacja przez pracę” —
na skraju Himalajów
(styczeń — czerwiec 1969)

W 1969 roku moi rodzice, moja siostra, mój brat Jinming i ja zostali-
śmy wypędzeni z Chengdu i rozjechaliśmy się do najdalszych zakątków
syczuańskich pustkowi. Byliśmy pośród milionów mieszkańców miast
powysyłanych na wieś. Dzięki temu, jak załoŜono, młodzi ludzie nie będą
się szwendać po miastach, nie mając nic do roboty i przysparzając pro-
blemów, a tacy ludzie jak moi rodzice zyskają nową „przyszłość”. Byli
częścią dawnej administracji, którą zastępowały maoistowskie Komitety
Rewolucyjne i wysłanie ich na prowincję stanowiło wygodne rozwiąza-
nie.
Zgodnie z retoryką Mao mieliśmy być wysyłani na wieś, aby „przejść
reedukację przez pracę”. Mao był zwolennikiem tego hasła w odniesieniu
do wszystkich Chińczyków, ale nigdy nie wyjaśnił, jaki jest związek
między pracą a reedukacją. I oczywiście nikt nie pytał o wyjaśnienie, bo
rozwaŜanie tej kwestii równałoby się zdradzie. W Chinach wszyscy wie-
dzieli, Ŝe cięŜka praca, zwłaszcza na wsi, zawsze jest karą. Poplecznicy
Mao, członkowie nowo załoŜonych Komitetów Rewolucyjnych, oficero-
wie i ich dzieci — nie mieli do czynienia z pracą fizyczną.
Pierwszy z nas miał wyjechać ojciec. Po Nowym Roku 1969 został
wysłany do powiatu Miyi w regionie Xichang na wschodnim skraju Hi-
malajów; dziś są tam chińskie bazy satelitarne. Miyi leŜy pięćset kilome-
trów od Chengdu, cztery dni jazdy cięŜarówką, nie było tam bowiem
kolei. Dawniej było to miejsce zsyłki, poniewaŜ, jak mówiono, tamtejsze

421
góry i wody są przeniknięte „złym powietrzem” (były to po prostu cho-
roby klimatu podzwrotnikowego).
Obóz został załoŜony dla byłych urzędników zarządu prowincji. W
całych Chinach powstało tysiące takich obozów. Nazywano je „szkołami
kadr”, ale ani nie były szkołami, ani nie przeznaczano ich wyłącznie dla
„kadr”. Zsyłano tu równieŜ pisarzy, aktorów, uczonych, lekarzy, nauczy-
cieli i innych inteligentów, uznanych za „bezuŜytecznych” w nowym,
wysławiającym niewiedzę i analfabetyzm państwie Mao.
Pomiędzy zesłanymi urzędnikami znajdowali się nie tylko „uczniowie
kapitalizmu”, tacy jak mój ojciec czy inni wrogowie klasowi. Zsyłano tu
takŜe wielu Rebeliantów. Syczuański Komitet Rewolucyjny zapełnił
swoje etaty Rebeliantami o innym pochodzeniu: studentami, robotnikami
i ludźmi z armii. Hasło „reedukacja przez pracę” było wygodnym sposo-
bem na pozbycie się nadwyŜek. Z wydziału ojca tylko kilku Rebeliantów
zostało w Chengdu. Pani Shao została mianowana zastępcą dyrektora w
Wydziale Spraw Publicznych w Syczuańskim Komitecie Rewolucyjnym.
Wszystkie organizacje rebelianckie rozwiązano.
„Szkoły kadr” nie były obozami koncentracyjnymi ani gułagami, ale
odosobnionymi miejscami przymusowego pobytu. Ich mieszkańcy mieli
ograniczoną swobodę i byli zmuszeni do wykonywania cięŜkiej pracy
pod ścisłym nadzorem. PoniewaŜ w Chinach wszelkie Ŝyzne tereny są
gęsto zaludnione, dla zesłańców z miast pozostały tylko jałowe albo gó-
rzyste obszary. Skazani na „szkołę kadr” musieli sami produkować dla
siebie Ŝywność i ponosić koszty swojego utrzymania. Nadal wypłacano
im pensję, ale tam, gdzie się znaleźli, prawie nic nie moŜna było kupić.
Ojciec został wypuszczony z aresztu na kilka dni przed wyjazdem,
aby mógł się przygotować do podróŜy. Pragnął tylko zobaczyć mamę,
jednak ona nadal była w areszcie. Nie wiedział, czy ją jeszcze kiedykol-
wiek w Ŝyciu zobaczy. Napisał do Komitetu Rewolucyjnego w tak uniŜo-
nym tonie, jak tylko potrafił, i błagał o pozwolenie zobaczenia się z nią.
Odmówiono mu.
Kino, w którym trzymano mamę, leŜało na jednej z najbardziej
uczęszczanych handlowych ulic Chengdu. Sklepy były puste, ale w po-
bliŜu znajdował się czarny rynek, i Jinming, który tam często bywał,

422
czasami widywał mamę, idącą po ulicy w szeregu aresztantów, z misecz-
ką i pałeczkami. Kantyna w kinie nie pracowała codziennie, więc aresz-
tanci w niektóre dni musieli iść na posiłek gdzie indziej. Dzięki Jinmin-
gowi dowiedzieliśmy się, Ŝe czekając na ulicy, moŜemy czasem zobaczyć
mamę. Zdarzało się jednak, Ŝe nie było jej wśród aresztantów i wtedy
zŜerał nas niepokój. Nie wiedzieliśmy, Ŝe to psychopatyczna straŜniczka
mamy za karę odbiera jej prawo do wyjścia. Jednak następnego dnia
znowu próbowaliśmy wypatrzyć ją pomiędzy kilkunastoma milczącymi i
ponurymi kobietami i męŜczyznami, idącymi ze spuszczonymi głowami;
wszyscy mieli na ramionach opaski, na których złowieszcze znaki ob-
wieszczały: „diabeł i demon”.
Zabierałam ojca na tę ulicę przez kilka kolejnych dni i czekaliśmy od
świtu do obiadu. Ale wciąŜ nie było śladu mamy. Chodziliśmy w tę i z
powrotem i tupaliśmy w zamarznięty chodnik, Ŝeby się ogrzać. Pewnego
ranka, kiedy znów tu przyszliśmy i patrzyliśmy, jak podnosi się gęsta
mgła, pojawiła się mama. Jej oczy spotkały oczy ojca. Nie odrywali od
siebie wzroku, dopóki straŜnik nie krzyknął na mamę, Ŝeby spuściła gło-
wę. Jeszcze długo potem, gdy zniknęła za rogiem, ojciec stał i patrzył w
ślad za nią.
Kilka dni później ojciec odjechał. Pomimo jego spokoju i rezerwy za-
uwaŜyłam, Ŝe nerwy ma napięte do ostateczności. Bardzo się martwiłam,
Ŝe moŜe znowu postradać zmysły, szczególnie właśnie teraz, kiedy bę-
dzie musiał stawić czoło fizycznemu i psychicznemu maltretowaniu, bez
rodziny czuwającej w pobliŜu. Postanowiłam, Ŝe pojadę za nim i będę mu
dotrzymywała towarzystwa w Miyi, ale trudno było znaleźć jakieś środki
transportu. Dlatego teŜ, kiedy kilka dni później powiedziano mi, Ŝe nasza
szkoła będzie przeniesiona do Ningnan, które leŜało około siedemdzie-
sięciu kilometrów od jego obozu, bardzo się ucieszyłam.
W styczniu 1969 roku wszystkie szkoły średnie w Chengdu zostały
wysłane do rolniczych okręgów w Sichuanie. Mieliśmy Ŝyć we wsiach
pomiędzy wieśniakami, aby nas reedukowali. W jaki dokładnie sposób
mieliby nas reedukować, nie powiedziano, ale Mao zawsze utrzymywał,
Ŝe ludzie z wykształceniem stoją znacznie niŜej od wieśniaków-
analfabetów i muszą się zmienić, upodabniając się do nich. Jedno z jego
powiedzeń brzmiało: „Wieśniacy mają brudne ręce i stopy unurzane w
krowim łajnie, ale i tak są czyściejsi niŜ intelektualiści”.

423
W mojej szkole i w szkole mojej siostry było wiele dzieci „uczniów
kapitalizmu”, zostali więc równieŜ wysłani na daleką prowincję. Dzieci
członków Komitetów Rewolucyjnych poszły do słuŜb pomocniczych w
armii, co było o wiele lepsze niŜ Ŝycie na wsi. Jedną z najoczywistszych
oznak władzy było to, Ŝe moŜna było swoje dzieci ulokować w wojsku.
Piętnaście milionów młodych ludzi zostało wysłanych na wieś. Zosta-
ło to zorganizowane szybko i bardzo sprawnie. Oznaczało to, Ŝe w cha-
osie istnieje jednak jakiś porządek. Wszyscy dostali środki na zakup do-
datkowych ubrań, kołder, prześcieradeł, walizek, moskitier i plastiko-
wych opakowań na maty do spania. Zaopatrzono nas w trampki, manier-
ki, latarki. Większość z tych rzeczy z pewnością była specjalnie produ-
kowana, bo nie były osiągalne w źle zaopatrzonych sklepach. Pochodzą-
cy z biednych rodzin mogli składać podanie o dodatkowe pieniądze.
Przez pierwszy rok państwo miało nas zaopatrywać w kieszonkowe i
racje Ŝywności. Miała być ona zbierana po wsiach, do których zostaliśmy
przydzieleni.
Od czasu Wielkiego Skoku chłopi byli zorganizowani w komuny, któ-
re obejmowały po kilka wsi, liczących od dwóch do dwudziestu tysięcy
gospodarstw. Pod zarządem komuny pozostawały brygady produkcyjne,
zarządzające kilkoma zespołami produkcyjnymi. Zespół produkcyjny
stanowił podstawową jednostkę. W mojej szkole do kaŜdego takiego
zespołu wyznaczono osiem osób i pozostawiono nam do wyboru, z kim
chcemy tworzyć grupę. Wybrałam przyjaciółki z klasy Kluseczki, moja
siostra równieŜ chciała pojechać z nami, a nie ze swoją szkołą. Rodzeń-
stwu i krewnym wolno było jechać w to samo miejsce. Jinming, chociaŜ
chodził do tej samej szkoły, nie pojechał z nami, poniewaŜ nie miał jesz-
cze skończonych szesnastu lat, co stanowiło kryterium. Kluseczka takŜe
nie pojechała — bo była jedynaczką.
Bardzo czekałam na ten wyjazd. Nie miałam Ŝadnego doświadczenia i
nie bardzo zdawałam sobie sprawę z tego, co mnie moŜe czekać. Wy-
obraŜałam sobie idylliczne wiejskie otoczenie — bez polityki. Z Ningnan
przyjechał jakiś urzędnik i rozmawiał z nami, opisując podzwrotnikowy
klimat, ogromne błękitne niebo, wielkie czerwone kwiaty hibiskusa, ba-
nany i Rzekę Złotego Piasku w górnym biegu Jangcy, błyszczącą w ja-
snym słońcu i marszczoną delikatnym wiatrem.

424
śyłam w świecie szarej mgły i czarnych sloganów na murach, więc
myśl o słońcu i tropikalnej roślinności była dla mnie jak marzenie. Słu-
chając tego urzędnika, wyobraŜałam sobie siebie wśród obsypanych
kwiatami gór, ze złocistą rzeką u stóp. Wspomniał wprawdzie równieŜ o
tajemniczym „złym powietrzu”, o którym czytałam w literaturze klasycz-
nej, ale nawet to dodawało okolicom Ningnan egzotyki. Według mnie
niebezpieczne były tylko kampanie polityczne. Bardzo chciałam wyje-
chać, bo sądziłam, Ŝe stamtąd juŜ blisko będzie do ojca. Jakoś nie zauwa-
Ŝyłam, Ŝe będą nas dzielić górskie bezdroŜa na wysokości trzech tysięcy
metrów. Nigdy nie byłam dobra w czytaniu map.
Moja szkoła wyruszyła do Ningnan dwudziestego siódmego stycznia
1969 roku. KaŜdy uczeń miał prawo zabrać jedną walizkę i matę do spa-
nia. Załadowano nas na cięŜarówki — ponad trzydzieścioro w kaŜdej.
Było tylko kilka miejsc siedzących; większość z nas siedziała na podło-
dze na swoich matach. Przez trzy dni cięŜarówka podskakiwała na wybo-
jach, zanim osiągnęliśmy granicę Xichang. Kiedy przejechaliśmy przez
równinę Chengdu i wzdłuŜ pasma wschodniego skraju Himalajów, trzeba
było nałoŜyć łańcuchy na koła. Starałam się zawsze siadać z tyłu, Ŝeby
widzieć rozpoczynające się z nagła śnieŜne zamiecie, które pokrywały
bielą wszystko dookoła i prawie natychmiast przechodziły, odsłaniając
turkusowe niebo i oszałamiające słońce. Patrzyłam na to wszystko z nie-
mym podziwem. Na zachodzie, w oddali, widać było szczyt o wysokości
siedmiuset pięćdziesięciu metrów, za którym rozpościerały się dziewicze
obszary. Kiedy pojechałam na Zachód, uświadomiłam sobie, Ŝe rododen-
drony, chryzantemy, większość odmian róŜ i wiele innych kwiatów po-
chodzi właśnie z tamtych okolic. MoŜna było spotkać tam równieŜ pan-
dy.
Następnego wieczoru dojechaliśmy do miejsca nazywanego Azbesto-
wym Powiatem — od głównego miejscowego produktu. Konwój cięŜa-
rówek zatrzymał się i mogliśmy pójść do klozetów — były to gliniane
lepianki z wielkim wspólnym dołem pełnym robactwa. Twarze pracują-
cych tu robotników miały szary kolor o odcieniu ołowiu. PrzeraŜona,
zapytałam członka zespołu propagandowego, Dongana, który odwoził
nas do miejsca przeznaczenia, co to za ludzie. Odpowiedział, Ŝe to laogai

425
(ludzie reedukowani pracą). PoniewaŜ praca w kopalniach azbestu jest
bardzo szkodliwa dla zdrowia, uŜywano do niej głównie robotników
przymusowych i nie troszczono się o środki bezpieczeństwa. Było to
moje pierwsze i jedyne zetknięcie z chińskim obozem pracy.
Piątego dnia wysadzono nas przy spichlerzu na szczycie góry. Byłam
tak nastawiona przez propagandę, Ŝe oczekiwałam uroczystości powital-
nej, sądziłam, Ŝe ludzie będą walić w bębenki i dekorować nas papiero-
wymi czerwonymi kwiatami, ale przyszedł tylko jeden miejscowy urzęd-
nik. Wygłosił powitalną mowę w gazetowym propagandowym Ŝargonie.
Przyszło teŜ kilkudziesięciu wieśniaków, którzy mieli nam pomóc nieść
maty i walizki. Ich twarze były nieprzeniknione, a dialektu, jakim mówi-
li, nie rozumiałam.
Ja, moja siostra, dwie inne dziewczyny i czterech chłopców ruszyli-
śmy do naszego nowego domu. Czterej wieśniacy, którzy pomagali nam
nieść bagaŜe, szli w kompletnym milczeniu i nie odpowiadali na pytania,
które im zadawaliśmy, więc takŜe zamilkliśmy. Przez cztery godziny
posuwaliśmy się niespiesznie gęsiego coraz głębiej i głębiej w wielki
świat ciemnozielonych gór. Byłam zbyt zmęczona, Ŝeby kontemplować
ich piękno. W pewnym momencie, po jakimś szczególnie wyczerpują-
cym odcinku drogi, gdy oparłam się o skałę, Ŝeby złapać oddech, rozej-
rzałam się dokoła. Nasza grupka wydawała się taka malutka pośród
ogromnego, bezkresnego świata gór. Nie było tu dróg, nie było domów,
nie było innych ludzi w zasięgu wzroku, tylko szum wiatru w lasach i
szmer ukrytych strumyków. Czułam, jak ta cicha, obca, bezludna puszcza
wchłania mnie powoli.
O zmierzchu przyszliśmy do wsi. Nie było tu elektryczności, a olej
był zbyt cenny, Ŝeby go marnować, dopóki jeszcze nie zapadły komplet-
ne ciemności. Ludzie stali przed swoimi domami i patrzyli na nas nieuf-
nie. Był to ten typ spojrzenia, jakie w Chinach mogło zauwaŜyć wielu
cudzoziemców w latach siedemdziesiątych, gdy kraj się otworzył. My
równieŜ dla tych wieśniaków byliśmy jak cudzoziemcy — i oni dla nas
takŜe.
Przygotowano dla nas dwa pomieszczenia — jedno dla dziewcząt,
drugie dla chłopców. Łączył je korytarz, który prowadził do czegoś w
rodzaju świetlicy, gdzie postawiono dla nas ceglany piec, Ŝebyśmy mieli
na czym gotować.

426
Padłam bez Ŝycia na twardą drewnianą deskę, stanowiącą łóŜko, które
miałam dzielić z siostrą. Przedtem szły za nami dzieci ze wsi i teraz za-
częły stukać do drzwi, ale kiedy otwierałyśmy, odskakiwały, a potem
znowu wracały i znowu stukały. Zaglądały w nasze okno, które było
kwadratową dziurą w murze bez okiennic, i wykrzykiwały coś. Najpierw
uśmiechałyśmy się i zapraszałyśmy je do środka, ale nasze Ŝyczliwe ge-
sty nie spotkały się z odzewem. Bardzo chciałam się umyć, więc przybi-
łyśmy do ramy okna starą koszulkę jako zasłonę i w lodowatej wodzie,
nalanej do naszych miseczek do mycia, maczałyśmy ręczniki. Starałam
się ignorować chichoty dzieci, które wciąŜ podnosiły zasłonkę. Miałyśmy
na sobie nasze watowane kurtki, kiedy się myłyśmy.
Jeden z chłopców z naszej grupy podjął się roli naszego przedstawi-
ciela i pośrednika pomiędzy nami i wieśniakami. Powiedział nam, Ŝe
mamy kilka dni, Ŝeby zebrać wszystko, co jest nam potrzebne: wodę,
naftę, opał do gotowania — a potem zaczniemy pracować na polach ra-
zem z innymi.
W Ningnan wszystko robiono gołymi rękami, jak od dwóch tysięcy
lat. Nie było maszyn ani zwierząt pociągowych. Wieśniacy mieli zbyt
mało paszy, Ŝeby móc sobie pozwolić na trzymanie koni czy osłów.
Przed naszym przybyciem wypełnili wodą wkopany w ziemię zbiornik.
JuŜ następnego dnia zdałam sobie sprawę, jak cenna jest kaŜda kropla. Po
wodę trzeba było się wspinać wąską dróŜką, niosąc cięŜkie koromysła z
parą drewnianych wiader. Kiedy były pełne, waŜyły około czternastu
kilogramów i bardzo bolały mnie ramiona, kiedy je niosłam, nawet puste.
Gdy chłopcy po dŜentelmeńsku oświadczyli, Ŝe noszenie wody wpisują
do swoich obowiązków, ogromnie mi ulŜyło.
Chłopcy takŜe gotowali, poniewaŜ trzy z nas, łącznie ze mną, nie go-
towały nigdy w Ŝyciu. Teraz zaczęłam się tego uczyć w najtrudniejszych
warunkach. Ziarno dostawaliśmy niełuskane, więc trzeba je było wsypać
do kamiennego moździerza i tłuc z całej siły cięŜkim tłuczkiem. Potem
wsypywało się je do płytkiego bambusowego koszyka, którym trzeba
było tak poruszać, Ŝeby łuski zebrały się na górze, a ziarna, jako cięŜsze,
opadły na dół. Po kilku minutach ramiona tak mnie okropnie bolały i tak
mi się z wysiłku trzęsły ręce, Ŝe nie mogłam podnieść kosza.

427
Potem trzeba było zebrać opał. Zarząd ochrony lasów wyznaczył teren
do zbierania suszu dość daleko od naszego miejsca zamieszkania. Mogli-
śmy obcinać tylko małe gałęzie, więc właziliśmy na niewysokie sosny i
zajadle cięliśmy je noŜami. Gałęzie wiązaliśmy i nieśliśmy na plecach.
Byłam najmłodsza w grupie, więc niosłam tylko kosz lekkich szyszek
sosnowych. Droga do domu trwała kilka godzin, pod górę i z góry, po
stromych ścieŜkach. Kiedy wróciłyśmy, byłam tak zmordowana, jakbym
przyniosła sto kilogramów drewna. Gdy postawiłam koszyk z szyszkami
na wadze, nie wierzyłam własnym oczom: tylko cztery i pół kilograma.
To się spali w jednej chwili, nie starczy nawet na zagotowanie wody,
pomyślałam.
Podczas jednej z pierwszych wypraw po opał przy schodzeniu z
drzewa rozdarłam spodnie na siedzeniu. Tak się wstydziłam, Ŝe schowa-
łam się w lesie i potem szłam jako ostatnia, Ŝeby nikt tego rozdarcia nie
widział. Chłopcy, którzy byli dŜentelmenami, namawiali mnie, Ŝebym
szła z przodu, to nie będą narzucać zbyt szybkiego tempa. Musiałam
wiele razy powtarzać, Ŝe wolę iść jako ostatnia i Ŝe nie mówię tego z
grzeczności.
Nawet wyprawa do klozetu nie była łatwym zadaniem. Trzeba było
złazić po śliskim zboczu do głębokiego dołu obok zagrody dla kóz, a
potem albo głowę, albo tyłek wystawiało się w ich stronę. Kozy miały
wielką ochotę bóść intruzów. Tak się tym denerwowałam, Ŝe przez do-
brych kilka dni miałam zaparcie. Kiedy juŜ się znalazłam poza zasięgiem
kóz, musiałam znowu wspinać się do góry po zboczu. Zawsze z takiej
wyprawy przynosiłam jakieś nowe siniaki.
Przez pierwsze dni pracy na polu miałam przenosić kozi i ludzki na-
wóz z naszego klozetu na małe poletka, na których właśnie wypalono
trawy i chwasty. Miało to uŜyźnić ziemię pod wiosenną orkę i zasiewy,
które równieŜ wykonywano gołymi rękami.
Ładowałam koszyk na plecy i na czworakach wdrapywałam się na
zbocze. Nawóz był podsuszony, ale zawsze trochę przeciekło przez ko-
szyk, przemokło przez bawełnianą kurtkę i przez bieliznę dostawało się
na plecy. Trochę się takŜe wychlapywało górą i wsiąkało mi we włosy.
Kiedy w końcu doszłam na pole, zobaczyłam, jak wieśniaczki zgrabnie
zdejmują koszyki z pleców w taki sposób, Ŝe zawartość wylewa się, gdzie
trzeba. Ale z mojego nic nie chciało się wylać. Walcząc z cięŜarem, pró-
bowałam go jakoś zdjąć. Wysunęłam prawą rękę spod sznurka i wtedy

428
nagle koszyk całym cięŜarem przechylił się w lewo i uwięził moją lewą
rękę. Upadłam na ziemię, w nawóz. W jakiś czas potem jedna z przyja-
ciółek uszkodziła sobie w taki sam sposób staw kolanowy. Ja tylko lekko
stłukłam biodro.
Wszystkie te trudności były wpisane w koszty „przechodzenia reedu-
kacji”. W teorii było to ekscytujące, poniewaŜ człowiek miał stać się
nową osobą, kimś na wzór wieśniaka. Przed Rewolucją Kulturalną całym
sercem podpisywałam się pod taką postawą i specjalnie brałam na siebie
cięŜkie prace po to, Ŝeby stać się kimś lepszym. Kiedyś, na wiosnę 1966
roku, moja klasa pomagała przy pracach drogowych. Dziewczęta miały
do wykonania lŜejsze zadania, takie jak rozdzielanie kamieni po-
łupanych przez chłopców. Zaoferowałam się, Ŝe będę robić to, co chłop-
cy, i skończyło się na spuchniętym ramieniu; dorobiłam się tego, próbu-
jąc rozłupywać kamienie wielkim kruszącym młotem, który z trudem
podnosiłam. Teraz, zaledwie trzy lata później, indoktrynacja juŜ nie dzia-
łała. Straciłam swoją wiarę i szybko znienawidziłam trudy swojej pracy
w Ningnan. Wydawało mi się to wszystko całkowicie bezcelowe.
Niedługo po przyjeździe dostałam jakiejś dokuczliwej wysypki. Przez
następne trzy lata wysypka pojawiała się zawsze, kiedy byłam na wsi, i
Ŝadne lekarstwo na nią nie pomagało. Dzień i noc prześladowało mnie
swędzenie i nie mogłam powstrzymać się od drapania. Od momentu,
kiedy rozpoczęłam nowe Ŝycie na prowincji, dorobiłam się kilku ran na-
brzmiałych ropą i miałam opuchnięte od jakiejś infekcji nogi, a oprócz
tego męczyła mnie biegunka i wymioty. Czułam się bardzo chora i osła-
biona przez cały czas — właśnie wtedy, gdy najbardziej była mi potrzeb-
na siła fizyczna, a przychodnia lekarska komuny była oddalona o czter-
dzieści osiem kilometrów.
Wkrótce doszłam do wniosku, Ŝe mam niewielkie szanse na odwie-
dzenie ojca. NajbliŜsza dobra droga leŜała o cały dzień marszu od Nin-
gnan, zresztą nawet gdybym się tam dostała, i tak transport publiczny nie
działał. CięŜarówek było niewiele i trudno byłoby się spodziewać, Ŝe
akurat któraś będzie jechała z Ningnan do Miyi. Ale odwiedził nas w
naszej wiosce członek zespołu propagandowego, Dongan, Ŝeby spraw-
dzić, czy wszystko jest w porządku. Kiedy zobaczył, Ŝe jestem chora,
zaproponował, Ŝebym pojechała do Chengdu na leczenie. Po dwudziestu

429
sześciu dniach od chwili przyjazdu — wracałam do domu.
Gdy wyjeŜdŜałam, zdałam sobie sprawę, Ŝe właściwie nie poznałam
wieśniaków z naszej wioski. Moim jedynym znajomym był wiejski bu-
chalter, który jako najbardziej wykształcony człowiek w naszym otocze-
niu przychodził do nas często, podkreślając łączące nas intelektualne
pokrewieństwo. Jego dom był jedynym, w jakim byłam, ale najbardziej
zapamiętałam podejrzliwe spojrzenia jego młodej Ŝony o twarzy ogorza-
łej od słońca i wiatru. Myła krwawe wnętrzności świni, a na plecach mia-
ła w chuście dziecko. Kiedy się przywitałam, obrzuciła mnie nieprzy-
chylnym spojrzeniem i nie odpowiedziała. Czułam się obco i niezręcznie,
więc szybko wyszłam.
W ciągu tych kilku dni, jakie przepracowałam na wsi, w ogóle nie
miałam siły i właściwie prawie nie rozmawiałam z wieśniakami. Wyda-
wali się odlegli, oddzieleni ode mnie niedostępnymi górami Ningnan.
Wiedziałam, Ŝe powinnam zdobyć się na wysiłek i ich odwiedzić, jak to
robiła wieczorami moja siostra i przyjaciele, ale oni byli w pełni sił, a ja
byłam chora, wyczerpana i cały czas obsypana wysypką. Poza tym od-
wiedzanie ich oznaczałoby, Ŝe uległam, choć przecieŜ odrzucałam ten
rodzaj Ŝycia, jaki wyznaczył mi Mao.
Kiedy juŜ przyszła pora wyjazdu, nagle zrobiło mi się Ŝal piękna Nin-
gnan. Nie mogłam tych gór podziwiać, kiedy walczyłam o przeŜycie.
Wiosna przychodziła tu wcześnie, w lutym, i złoty zimowy jaśmin błysz-
czał obok sopli na sosnach. Strumyki w dolinach tworzyły rozlewiska,
opływając fantazyjnie ukształtowane skały. Odbijały się w nich chmury,
baldachimy okazałych drzew i kwiaty, które wyrastały ze szczelin w ska-
łach. Praliśmy ubrania w tych rozlewiskach i rozpościeraliśmy je na ska-
łach, Ŝeby schły w słońcu i rześkim górskim powietrzu, a sami leŜeliśmy
na trawie, słuchając powiewów wiatru w sosnowym lesie. Z podziwem
przyglądałam się stromemu zboczu dalekiej góry naprzeciw nas, pokrytej
kwiatami dzikiej brzoskwini, i wyobraŜałam sobie, jak intensywny będzie
za kilka tygodni kolor tych kwiatów.
Gdy przyjechałam do Chengdu po czterech ciągnących się bez końca
dniach, które spędziłam na pace pustej cięŜarówki z bólami Ŝołądka i
biegunką, od razu poszłam do przychodni przy kompleksie. Zastrzyki i
tabletki podziałały błyskawicznie.

430
Podobnie jak kantyna, przychodnia takŜe nadal była dostępna dla na-
szej rodziny. Syczuański Komitet Rewolucyjny składał się teraz z drugo-
rzędnych postaci i nie był na tyle sprawny, Ŝeby wydać odpowiednie
zarządzenia dotyczące Ŝycia codziennego. W rezultacie w systemie było
pełno dziur i ludzie musieli radzić sobie sami.
Oprócz zachodnich zastrzyków i pigułek przepisanych mi w przy-
chodni babcia zaaplikowała mi chińskie lekarstwa. Pewnego dnia przy-
szła do domu z kurczakiem, błoniastym korzeniem wyki i chińską anŜeli-
ką, które uwaŜano za bardzo bu (lecznicze) — i z tego wszystkiego zrobi-
ła dla mnie zupę, do której dodała drobniutko posiekaną wiosenną cebulę.
Były to rzeczy nieosiągalne w sklepach, musiała kuśtykać kilometrami,
Ŝeby je dla mnie kupić na czarnym rynku.
Ona sama takŜe źle się czuła. Czasem widziałam, jak leŜy na łóŜku, co
było niezwykłe. Była zawsze tak energiczna, Ŝe nie wiem, czy ją widy-
wałam siedzącą choćby przez chwilę. Teraz jednak mocno zamykała
oczy i przygryzała usta — sądziłam, Ŝe musi ją coś bardzo boleć. Ale
kiedy pytałam, co jej jest, odpowiadała, Ŝe nic, i dalej wystawała dla
mnie w kolejkach.
Wkrótce poczułam się znacznie lepiej. PoniewaŜ nikt nie kazał mi
wracać z powrotem do Ningnan, zaczęłam planować podróŜ do ojca.
Wtedy jednak nadszedł telegram z Yibin, zawiadamiający, Ŝe ciotka Ju-
nying, która opiekowała się moim młodszym bratem Xiaofangiem, jest
powaŜnie chora. Pomyślałam, Ŝe powinnam tam pojechać i zająć się nim.
Ciotka Junying i inni krewni ojca z Yibin bardzo dobrze odnosili się
do naszej rodziny, mimo Ŝe ojciec złamał głęboko zakorzenioną w Chi-
nach tradycję zajmowania się osobami z własnej rodziny. Tradycyjnie
synowskim obowiązkiem było przygotowanie dla matki cięŜkiej drew-
nianej trumny, porządnie pomalowanej, a takŜe zapewnienie jej — czę-
stokroć rujnującego — wspaniałego pogrzebu. Ale rząd zachęcał do kre-
macji — Ŝeby oszczędzić ziemię — i do mniej uroczystych pogrzebów.
Gdy matka ojca zmarła w 1958 roku, nikt mu o tym nie powiedział aŜ do
chwili, kiedy było juŜ po pogrzebie, poniewaŜ rodzina bała się, Ŝe będzie
się sprzeciwiał skomplikowanym ceremoniom Ŝałobnym. Od kiedy prze-
prowadziliśmy się do Chengdu, jego rodzina rzadko nas odwiedzała.

431
Niemniej gdy podczas Rewolucji Kulturalnej ojciec popadł w kłopoty,
pojawili się i zaoferowali pomoc. Ciotka Junying, która często podróŜo-
wała pomiędzy Chengdu i Yibin, wzięła Xiaofanga pod opiekę, Ŝeby
ulŜyć babci. Mieszkała w domu razem z najmłodszą siostrą ojca, ale, jak
zawsze altruistyczna, odstąpiła część swojej połowy domu rodzinie dale-
kich krewnych, którzy musieli się wynieść ze swojego zrujnowanego
mieszkania.
Kiedy przyjechałam, ciotka siedziała w bujanym wyplatanym fotelu
przy drzwiach prowadzących do holu, który słuŜył jako dzienny pokój.
Na honorowym miejscu stała wielka trumna z cięŜkiego ciemnoczerwo-
nego drewna. Ta trumna, jej własna, była jedynym luksusem, na jaki
sobie kiedykolwiek pozwoliła. Widok ciotki bardzo mnie przygnębił.
Przeszła wylew i miała częściowo sparaliŜowane nogi. Szpitale pracowa-
ły tylko sporadycznie. Nie było komu ich remontować, urządzenia się
psuły, a zaopatrzenie w leki było nieregularne. Zresztą lekarze powie-
dzieli ciotce, Ŝe nic juŜ nie mogą dla niej zrobić, więc została w domu.
Zła praca jelit sprawiała ciotce straszliwy ból. Po jedzeniu była mocno
wzdęta, ale nie mogła się wypróŜnić bez bólu. Recepty jej krewnych cza-
sem pomagały, najczęściej jednak zawodziły. Masowałam wiele razy jej
Ŝołądek, a kiedyś, kiedy mnie o to poprosiła w rozpaczy, włoŜyłam jej
palec do odbytu, Ŝeby pomóc w wypróŜnieniu. Wszystko to przynosiło
tylko chwilową ulgę. Efekt był taki, Ŝe bała się jeść i była bardzo słaba.
Siedziała godzinami w holu na wyplatanym fotelu, patrząc na drzewa
papai i bananów w ogrodzie za domem. Ale nigdy nie narzekała. Tylko
raz powiedziała do mnie z lekkim westchnieniem: „Jestem taka głodna.
Chciałabym móc jeść...”.
Nie mogła chodzić bez pomocy i nawet siedzenie wymagało od niej
wielkiego wysiłku. śeby nie miała odleŜyn, sadowiłam się obok niej, a
ona opierała się o mnie. Mówiła, Ŝe dobra ze mnie pielęgniarka, ale na
pewno jestem juŜ zmęczona i znudzona. KaŜdego dnia siadała na chwilę
przy mojej pomocy, a potem mówiła, Ŝebym wyszła i „zabawiła się”.
Jednak nie było gdzie się zabawić. Tęskniłam za czymś do czytania,
ale oprócz czterech tomów Dzieł wybranych Mao Zedonga znalazłam w

432
domu tylko słownik. Wszystkie inne ksiąŜki spłonęły. Zajmowałam się
więc studiowaniem piętnastu tysięcy znaków i uczyłam się tych, których
jeszcze nie znałam.
Resztę czasu spędzałam, opiekując się siedmioletnim Xiao-fangiem.
Chodziłam z nim na długie spacery. Czasem z nudów Ŝądał, Ŝeby mu
kupić karabin-zabawkę albo słodycze barwione na kolor węgla — bo
tylko to było w sklepach. Nie miałam pieniędzy — nasze kieszonkowe
było bardzo małe. Xiaofang nie rozumiał tego, rzucał się na zakurzoną
ziemię, kopał, wrzeszczał i szarpał mnie za kurtkę. Przykucałam przy
nim i próbowałam go uspokoić, a kiedy nie miałam juŜ Ŝadnych pomy-
słów, sama zaczynałam płakać. Wtedy przestawał się złościć, godził się
ze mną i wracaliśmy do domu.
Yibin miało określoną atmosferę, nawet podczas Rewolucji Kultural-
nej. Kręte rzeki, wyniosły spokój wzgórz i przymglony horyzont za nimi
wprowadzały mnie w podniosły nastrój, który na jakiś czas odsuwał ode
mnie aktualne nieszczęścia. Kiedy zapadał zmierzch, wszystkie afisze,
gazetki ścienne i głośniki pokrywała ciemność; zaułki kryły się w mroku
i mgle, rozjaśniane tylko lampami olejowymi, których światło sączyło się
z okien i przez szczeliny w drzwiach. Od czasu do czasu moŜna było się
natknąć na jaśniejszy krąg — małe kramy z jedzeniem. Niewiele moŜna
w nich było kupić, ale na chodniku stał kwadratowy stół i cztery wąskie
ławki, ciemnobrązowe i świecące od lat uŜywania. Na stole paliła się
mała lampka na olej rzepakowy z malutkim kulistym płomykiem. Teraz
juŜ nikt w tych kramach nie siadywał i nie gawędził, choć nadal je otwie-
rano. Dawniej byłoby w nich sporo ludzi, plotkujących, pijących miej-
scowy likwor „z pięciu zbóŜ”, jedzących marynowaną wołowinę lub
duszony w soi świński język i praŜone w soli i pieprzu orzeszki. Puste
kramy przypominały mi dni, kiedy Ŝyciem nie władała wyłącznie polity-
ka.
Kiedy tylko wyłaniałam się z bocznych zaułków, natychmiast ogłu-
szał mnie jazgot głośników. Przez ponad osiemnaście godzin dziennie w
centrum miasta nadawano śpiewy, oskarŜenia i demaskacje. NiezaleŜnie
od treści poziom decybeli był potwornie wysoki i musiałam wykształcić
specjalną technikę, która pozwalała mi tego nie słuchać — dla własnego
zdrowia psychicznego.
Pewnego wieczoru, w kwietniu, nagle coś przyciągnęło moją uwagę.

433
W Pekinie odbywał się właśnie Zjazd Partii. Jak zwykle, Chińczykom
nie powiedziano, co grono ich „reprezentantów” naprawdę robi. Zapo-
wiedziano reorganizację najwyŜszych władz. Serce mi zamarło, kiedy
usłyszałam, Ŝe potwierdzono władzę Komitetów Rewolucyjnych.
Ten zjazd, dziewiąty, oznaczał formalne ustanowienie osobistego sys-
temu władzy Mao. Było na nim bardzo niewielu dawniejszych przywód-
ców, biorących udział w poprzednim zjeździe, w 1956 roku. Z siedemna-
stu członków Politbiura pozostało w nim tylko czterech — Mao, Lin
Biao, Zhou Enlai i Li Xiannian. Wszystkich innych, poza tymi, którzy
juŜ nie Ŝyli, postawiono w stan oskarŜenia i wyrzucono. Niektórzy z nich
mieli wkrótce umrzeć.
Prezydent Liu Shaoqi, człowiek numer dwa ósmego zjazdu, siedział w
areszcie od 1967 roku, a na zebraniach demaskacyjnych i oskarŜyciel-
skich był bezlitośnie bity. Nie pozwolono mu brać lekarstw na cukrzycę i
niedawno złapane zapalenie płuc, leczono go tylko wtedy, gdy stał na
krawędzi śmierci. Pani Mao kazała go utrzymywać przy Ŝyciu, aby dzie-
wiąty Zjazd miał „Ŝywą tarczę strzelniczą”. Podczas Zjazdu Zhou Enlai
odczytał oświadczenie, w którym stwierdzano, Ŝe Liu był „przestępcą i
zdrajcą, wrogim agentem pozostającym na słuŜbie imperialistów, współ-
czesnych rewizjonistów (Rosjan) i kuomintangowskich reakcjonistów”.
Po zjeździe pozwolono Liu umrzeć w straszliwych cierpieniach.
Inny członek Politbiura, marszałek He Long, jeden z załoŜycieli ko-
munistycznej armii, umarł niecałe dwa miesiące po zjeździe. PoniewaŜ
sprawował pewną władzę w wojsku, poddano go powolnej, trwającej dwa
i pół roku torturze, która, jak powiedział Ŝonie, „ma zniszczyć mi zdro-
wie, ale bez rozlewania krwi”. Na przykład podawano mu podczas upal-
nego lata tylko jedną nieduŜą manierkę wody dziennie, a podczas zimy
odcinano ogrzewanie i nie pozwalano przyjmować lekarstw na cukrzycę.
W końcu zmarł, kiedy jego stan pogorszył się i zaordynowano mu zbyt
duŜą dawkę glukozy.
Tao Zhu, członek Politbiura, który pomógł mamie na początku Rewo-
lucji Kulturalnej, przez prawie trzy lata był więziony w nieludzkich wa-
runkach, co zrujnowało jego zdrowie. Nie pozwalano mu się leczyć, do-
póki rak woreczka Ŝółciowego nie posunął się tak daleko, Ŝe Zhou Enlai
wydał zezwolenie na operację. Okna w pokoju szpitalnym były zaklejone

434
gazetami i nie dopuszczono do niego rodziny ani przed śmiercią, ani po
śmierci.
Marszałek Peng Dehuai zmarł z powodu podobnego długotrwałego
maltretowania, co w jego przypadku trwało osiem lat, do 1974 roku. W
ostatniej prośbie zwrócił się o to, Ŝeby pozwolono mu zobaczyć słońce i
drzewa przez okna sali szpitalnej, które były zaklejone gazetami. Odmó-
wiono mu.
Te i wiele innych prześladowań naleŜały do typowych metod Rewolu-
cji Kulturalnej. Mao nie musiał podpisywać wyroków śmierci, wystarcza-
ło, Ŝe dał do zrozumienia, kogo chciałby się pozbyć, a natychmiast znaj-
dowali się usłuŜni, którzy sami doprowadzali sprawę do końca. Do ich
metod zaliczało się stosowanie presji psychicznej, fizycznej przemocy,
odmowa zezwolenia na leczenie, a nawet uŜywanie środków medycznych
do zabijania. Śmierć zadana w taki sposób zyskała w języku chińskim
specjalny termin: „prześladowania aŜ do śmierci” (pohai zhisi). Mao
doskonale wiedział, co się dzieje, i zachęcał oprawców przez swoją „mil-
czącą zgodę” (moxu). Mógł w ten sposób pozbywać się wrogów, ale nie
moŜna go było o nic oskarŜyć. Odpowiedzialność spadała jednak na nie-
go — choć nie tylko. Podwładni Mao często z wyprzedzeniem odgady-
wali jego Ŝyczenia, Ŝeby go zadowolić — i Ŝeby zaspokoić własne sady-
styczne skłonności.
Dopiero po latach ujawniono szczegóły prześladowań, jakie dotknęły
najwyŜszych przywódców. Kiedy wyszły na jaw, nikt w Chinach nie był
zdziwiony. Wszyscy znaliśmy wiele podobnych przypadków ze swojego
własnego doświadczenia.
Gdy stałam wśród tłumu i słuchałam wiadomości, odczytano skład
nowego Komitetu Centralnego. Ze zgrozą czekałam na nazwiska Tingów
— i usłyszałam je: Liu Jeting i Zhang Xiting. Poczułam, Ŝe cierpieniom
mojej rodziny nie będzie końca.
Wkrótce potem przyszedł telegram, Ŝe babcia zasłabła. Nigdy przed-
tem jej się to nie zdarzało. Ciotka Junying ponaglała mnie, Ŝebym na-
tychmiast pojechała i zajęła się babcią, wsiadłam więc z Xiaofangiem do
najbliŜszego pociągu do Chengdu.
Babcia zbliŜała się do sześćdziesiątki. Jej stoicyzm ugiął się pod napo-
rem bólu — czuła, jak ogarnia całe jej ciało, a potem koncentruje się w
uszach. Lekarze z przychodni w kompleksie powiedzieli, Ŝe być moŜe
chodzi o nerwy, ale nie potrafili jej pomóc, zalecali tylko, Ŝeby się nie
denerwowała i była pogodna.

435
Zabrałam ją do szpitala odległego o pół godziny drogi od ulicy Mete-
orytu.
Ukryci w swoich samochodach z szoferami nowi władcy nie przej-
mowali się tym, jak Ŝyją zwykli ludzie. Autobusy nie jeździły po Cheng-
du, bo nie były potrzebne rewolucji, a riksz zakazano — chodziło o siłę
roboczą. Babcia nie mogła iść o własnych siłach, bo miała silne bóle.
Musiała usiąść na bagaŜniku roweru, na poduszeczce, i trzymać się sio-
dełka. Ja popychałam rower, Xiaohei podpierał babcię, a Xiaofang sie-
dział na ramie.
Szpital pracował jedynie dzięki oddaniu jego pracowników. Na cegla-
nej ścianie wisiały ogromne hasła sporządzone przez bardziej wojowni-
czych członków załogi szpitala, oskarŜające resztę personelu o „uŜywa-
nie pracy dla zdławienia rewolucji”. Lekarka, która nas przyjęła, miała
sińce pod oczami i drgające powieki. Pomyślałam, Ŝe jest wykończona
natłokiem pacjentów, a oprócz tego musi jeszcze stawiać czoło politycz-
nym atakom. W szpitalu było mnóstwo kobiet i męŜczyzn o posępnym
wyglądzie, z posiniaczonymi twarzami, wielu ludzi leŜało na noszach z
połamanymi Ŝebrami — były to ofiary zebrań demaskacyjnych.
śaden z lekarzy nie potrafił powiedzieć, co się dzieje z babcią. Nie
było rentgena ani innych urządzeń, dzięki którym moŜna by ją porządnie
zbadać. Wszystkie były zepsute. Babcia dostała środki przeciwbólowe, a
kiedy przestały działać, przyjęto ją do szpitala. Na oddziałach panował
tłok i wszystkie łóŜka ustawiono ciasno jedno przy drugim. Nawet na
korytarzach stały rzędem. Kilka pielęgniarek, które w wielkim pośpiechu
biegały z oddziału na oddział, nie mogło doglądać wszystkich pacjentów,
więc zdecydowałam, Ŝe zostanę z babcią.
Wróciłam do domu i zabrałam trochę niezbędnych rzeczy. Wzięłam
takŜe bambusowy materac, który rozścieliłam przy łóŜku babci. W nocy
wciąŜ budziły mnie jej jęki. Wychodziłam wtedy spod mojej lekkiej koł-
dry i masowałam ją, co jej trochę pomagało. Spod łóŜek czuć było smród
uryny. Wszyscy trzymali nocniki przy sobie, ale babcia nawet w nocy
nalegała, Ŝebym ją prowadziła do toalety w końcu korytarza. Inni pacjen-
ci nie przykładali do tego wagi i często nie opróŜniali swoich nocników
całymi dniami, a pielęgniarki były zbyt zajęte, Ŝeby zwracać uwagę na
takie drobiazgi.

436
Okno przy łóŜku babci wychodziło na frontowy ogród. Był zarośnięty
chwastami, a stojące tam drewniane ławki porozpadały się. Kiedy wyj-
rzałam przez okno, akurat kilkoro dzieci usiłowało złamać gałąź małego
drzewa magnolii, na którym były dwa czy trzy kwiaty. Dorośli przecho-
dzili obojętnie. Wandalizm był tak częstym elementem codzienności, Ŝe
juŜ nikt nie zwracał na niego uwagi.
Pewnego dnia z otwartego okna zobaczyłam mojego przyjaciela Bin-
ga zsiadającego z roweru. Serce zaczęło mi walić, dostałam wypieków.
Szybko przejrzałam się w szybie okiennej, bo przeglądanie się w lustrze
mogłoby ściągnąć na mnie oskarŜenie o „burŜuazyjne nawyki”. Miałam
na sobie Ŝakiet w róŜowo-białą kratkę, która była wzorem dozwolonym
w ubraniu młodych kobiet. Znowu wolno było mieć długie włosy, ale
moŜna je było tylko zapleść w dwa warkocze. Potrafiłam godzinami się
zastanawiać, jak mam je zapleść: ciasno jeden przy drugim czy z duŜym
rozstępem? Proste czy trochę zakręcone na końcach? Czy część zaplecio-
na ma być dłuŜsza od nie zaplecionej, czy odwrotnie? Nie było Ŝadnych
szczegółowych oficjalnych ustaleń co do uczesania czy ubrania, ale nale-
Ŝało robić to, co robili wszyscy pozostali. Skala była mała i szukało się
róŜnych wariantów w jej obrębie. Chciałam wyglądać inaczej i pociąga-
jąco, a jednak na tyle podobnie do innych, Ŝeby nikt nie mógł wyciągnąć
palca i powiedzieć, Ŝe jestem odszczepieńcem.
WciąŜ jeszcze nad tym rozmyślałam, kiedy Bing wszedł na oddział.
W jego wyglądzie nie było nic niezwykłego, ale wyróŜniał go od innych
pewien nastrój, pewien ton dystansu zaprawionego cynizmem, co było
rzadkie w tamtych pozbawionych poczucia humoru latach. Bardzo mnie
pociągał. Przed Rewolucją Kulturalną jego ojciec był dyrektorem wy-
działu w zarządzie prowincji, ale Bing był inny niŜ większość dzieci wy-
sokich urzędników. „Czemu miałbym jechać na wieś?” — zapytał, a
potem udało mu się dostać zaświadczenie o „przewlekłej chorobie”. Był
pierwszą osobą, która pokazała mi, co znaczy błyskotliwa inteligencja,
ironia i dociekliwy niezaleŜny umysł. To on pierwszy dotarł do róŜnych
obszarów tabu w mojej świadomości.
Do tej pory unikałam wszelkich związków uczuciowych. Oddanie ro-
dzinie, które jeszcze się wzmogło z powodu przeciwności losu, pochła-
niało cały zasób moich uczuć. Zawsze miałam w sobie drugą istotę o

437
seksualnej naturze, jednak udało mi się ją pohamować. Ale znajomość z
Bingiem pchała mnie na skraj przepaści.
Tego dnia Bing przyszedł na oddział babci z podbitym okiem. Powie-
dział, Ŝe uderzył go Wen, chłopak, który właśnie wrócił z Ningnan —
eskortował stamtąd dziewczynę ze złamaną nogą. Bing opisał tę walkę z
rozmyślną nonszalancją, mówiąc z wyraźną satysfakcją, Ŝe Wen był za-
zdrosny o to, Ŝe jemu przypada więcej mojej uwagi. Jakiś czas potem
usłyszałam wersję Wena: uderzył Binga, bo „nie mógł znieść tego jego
zarozumiałego szczerzenia zębów”.
Wen był niewysoki, ale silny, miał duŜe ręce, duŜe stopy i mocne zę-
by. Podobnie jak Bing, był synem wysokich urzędników partyjnych. Za-
zwyczaj podwijał rękawy i nogawki i nosił sandały ze słomy jak wie-
śniak, na wzór modelowego młodego człowieka z plakatów propagando-
wych. Pewnego dnia powiedział, Ŝe wraca do Ningnan, Ŝeby nadal „pod-
dawać się reformie”. Kiedy spytałam go, po co, odpowiedział zwyczaj-
nie: „śeby robić to, co nakazał Przewodniczący Mao. A z jakich innych
powodów? Jestem czerwonogwardzistą Przewodniczącego Mao”. Na
moment mnie zatkało. Zakładałam, Ŝe ludzie uŜywają tego rodzaju Ŝar-
gonu tylko podczas oficjalnych okazji. W dodatku twarz Wena wcale nie
miała tego obowiązkowego, powaŜnego wyrazu zastrzeŜonego na takie
okazje. Zwyczajny, bezceremonialny sposób, w jaki to powiedział,
świadczył o tym, Ŝe mówił szczerze.
Ale podczas Rewolucji Kulturalnej nauczyłam się nie dzielić ludzi
według tego, jakie mają przekonania, a według tego, czy są zdolni do
podłości i okrucieństwa, czy nie. Wiedziałam, Ŝe Wen jest przyzwoitym
człowiekiem, i kiedy chciałam wymigać się od powrotu do Ningnan,
właśnie do niego się z tym zwróciłam.
Opóźniłam swój powrót o ponad dwa miesiące, ale musiałam tam
wrócić prędzej czy później, bo przeniesiono tam moje zameldowanie, a
kiedy przebywałam w Chengdu, nie byłam upowaŜniona do racji Ŝywno-
ściowych ani innych przydziałów. Przez cały ten czas Ŝyłam z racji mojej
rodziny, nie mogło to jednak trwać wiecznie. Uświadomiłam sobie wte-
dy, Ŝe muszę przenieść swój meldunek gdzieś w pobliŜe miasta.

438
Samo Chengdu nie wchodziło w rachubę, bo nie wolno było zmieniać
meldunku powiatowego na miejski. Przemeldowanie się z surowego gór-
skiego rejonu do bogatszej okolicy, jak równiny wokół Chengdu, takŜe
nie było moŜliwe. Ale moŜna było się przenieść w inne miejsce, jeśli
zaakceptowali to mieszkający tam krewni. MoŜna ich było sobie nawet
wymyślić — nikt nie byłby w stanie tego sprawdzić.
Planowałam takie przeniesienie razem z Naną, moją przyjaciółką, któ-
ra równieŜ uciekła z Ningnan. Do naszego planu włączyłyśmy moją sio-
strę, nadal przebywającą w Ningnan. śeby się przemeldować, trzeba było
mieć na początek trzy listy: jeden z komuny, w której mieszkali krewni,
poświadczający, Ŝe komuna nas przyjmie na podstawie ich rekomendacji;
drugi z powiatu, popierający ten pierwszy — i trzeci z Syczuańskiego
Biura ds. MłodzieŜy, zatwierdzający przeniesienie. Gdybyśmy miały juŜ
wszystkie trzy listy, musiałybyśmy wrócić do Ningnan, do naszego ze-
społu produkcyjnego, Ŝeby uzyskać aprobatę jego kierownictwa, zanim
powiat Ningnan ostatecznie nas zwolni. Tylko w taki sposób moŜna było
uzyskać podstawowy dokument kaŜdego obywatela Chin, ksiąŜeczkę
meldunkową — którą musiałybyśmy wręczyć władzom w następnym
miejscu naszego zamieszkania.
śycie stawało się bardzo skomplikowane, jeśli chciało się choć jeden
krok zrobić inaczej, niŜ przewidywał plan władzy. Kiedy planowałam
załatwienie przeniesienia meldunku, jak grom z jasnego nieba spadła na
mnie wiadomość, Ŝe właśnie wydano rozporządzenie o wstrzymaniu
wszystkich przeniesień po dwudziestym pierwszym czerwca. Był trzeci
tydzień maja. Byłoby niemoŜliwością zlokalizować w pobliŜu Chengdu
jakichś krewnych i przejść przez całą tę procedurę w czasie, który nam
jeszcze pozostał.
Zwróciłam się wtedy do Wena. Bez wahania zaproponował, Ŝe „wy-
produkuje” wszystkie trzy listy. Fałszowanie oficjalnych papierów było
powaŜnym wykroczeniem, karanym długoterminowym więzieniem, ale
oddany czerwonogwardzista Mao tylko wzruszył ramionami w odpowie-
dzi na moje ostrzeŜenia.
Podstawową sprawą w tym fałszerstwie były pieczęcie, które w Chi-
nach mają wszystkie urzędowe pisma. Wen był dobry w kaligrafii i wy-
ciął pieczątki w oficjalnym stylu kaligraficznym, uŜywając do tego kostki
mydła. W ciągu jednego wieczoru trzy listy dla kaŜdej z nas były gotowe.

439
Gdybyśmy chciały je dostać drogą oficjalną, trwałoby to kilka miesię-
cy — nawet przy duŜym szczęściu.
Kiedy nadszedł czas, Ŝeby jechać, byłam rozdarta, bo wyjazd oznaczał
pozostawienie babci w szpitalu. Ale ona ponaglała mnie, Ŝebym jechała.
Powiedziała teŜ, Ŝe wróci do domu i będzie zajmować się moimi braćmi.
Nie odradzałam jej tego, bo szpital był bardzo przygnębiającym miej-
scem. Potwornie tam śmierdziało i było okropnie głośno, wciąŜ rozlegały
się jęki, brzęki, stukoty i słychać było głośne rozmowy na całym koryta-
rzu w dzień i w nocy. Budzono teŜ wszystkich przez głośniki o szóstej
rano i często ktoś umierał na oczach pozostałych pacjentów.
Tego wieczoru, kiedy babcia wypisywała się ze szpitala, miała mocne
bóle w podstawie kręgosłupa. Nie mogła usiąść na bagaŜniku roweru,
więc Xiaohei zawiózł do domu jej rzeczy — ubrania, ręczniki, miseczki
do mycia, termosy, naczynia do gotowania — a ja poszłam z nią piecho-
tą, podtrzymując ją przez cały czas. Wieczór był gorący i parny. Widzia-
łam, Ŝe kiedy szła, nawet bardzo powoli, bolało ją, bo zagryzała usta,
Ŝeby stłumić jęki. Opowiadałam jej róŜne historie i plotki, Ŝeby odwrócić
jej uwagę od bólu. Na platanach, które kiedyś ocieniały chodnik, zostało
teraz tylko kilka Ŝałosnych gałęzi, bo nikt nie dbał o nie od początku
Rewolucji Kulturalnej. Tu i ówdzie widziało się budynki z dziurami po
nabojach i pociskach — był to efekt zajadłych walk między frakcjami
Rebeliantów.
Po godzinie byłyśmy w połowie drogi. Nagle niebo ściemniało, gwał-
towny poryw wiatru wzniósł kurz i porwał kawałki plakatów i afiszy.
Babcia się zachwiała, ale złapałam ją mocno. Deszcz zaczął lać strumie-
niami i po chwili byłyśmy zupełnie przemoczone. Nie było się gdzie
schować, więc walcząc z burzą, parłyśmy do przodu. Ubrania oklejały
nas i hamowały ruchy. Z trudem łapałam oddech. Szczupła i drobna bab-
cia robiła się coraz cięŜsza. Deszcz siekł nas i smagał, wiatr przewiewał
nasze mokre ubrania i poczułam, Ŝe bardzo mi zimno. Babcia szlochała:
„O nieba, pozwólcie mi juŜ umrzeć! Pozwólcie mi umrzeć!”. Ja równieŜ
miałam ochotę płakać, ale powiedziałam: „Babciu, zaraz będziemy w
domu...”.
Nagle usłyszałam dźwięk dzwonka i głos: „Hej, czy chcecie, Ŝeby was
podwieźć?”. Podjechała towarowa riksza — prowadził ją młody człowiek

440
w rozpiętej koszuli, deszcz spływał mu po twarzy. Podszedł do nas i
wsadził babcię do otwartego wózka, na którym siedział skulony starszy
męŜczyzna. Młody człowiek powiedział, Ŝe to jego ojciec, którego wła-
śnie zabrał ze szpitala. Podwiózł nas pod same drzwi domu, zbywając
moje najszczersze i najgłębsze podziękowania pogodnym: „Ach, na-
prawdę nie ma za co” — i zniknął w mokrych ciemnościach. Nie dowie-
działam się nawet, jak się nazywa.
Dwa dni później babcia była juŜ na nogach i robiła w kuchni zawijane
kluseczki. Koniecznie chciała przyrządzić dla nas coś specjalnego. Za-
częła takŜe sprzątać pokoje. Uznałam, Ŝe przesadza, i prosiłam, Ŝeby
została w łóŜku, ale nie chciała mnie słuchać.
Był początek czerwca. Babcia wciąŜ powtarzała mi, Ŝe powinnam wy-
jechać, i uwaŜała, Ŝe Jinming powinien pojechać ze mną, Ŝeby się mną
opiekować, zwaŜywszy na to, jak bardzo byłam chora w Ningnan. Jin-
ming przekroczył juŜ szesnasty rok Ŝycia i nakaz wyjazdu na wieś doty-
czył teraz takŜe i jego. Wysłałam telegram do siostry w Ningnan, Ŝeby
wracała i zajęła się babcią. Xiaohei, wtedy czternastoletni, powiedział, Ŝe
mogę na nim polegać, a siedmioletni Xiaofang równieŜ dołączył się do
tego zapewnienia.
Kiedy się Ŝegnałyśmy, babcia płakała. Powiedziała, Ŝe nie wie, czy
mnie jeszcze zobaczy. Pogładziłam wierzch jej dłoni, która teraz była
koścista, z nabrzmiałymi Ŝyłami, i przytuliłam ją do swojego policzka.
Stłumiłam łzy i powiedziałam, Ŝe bardzo szybko będę z powrotem.
Po długich poszukiwaniach znalazłam w końcu cięŜarówkę jadącą w
rejon Xichang. W połowie lat sześćdziesiątych Mao rozkazał przenieść
wiele fabryk (takŜe tę, w której pracował chłopak mojej siostry, Cyn-
glarz) w rejon Sichuanu, do Xichang, gdzie zbudowano nową bazę prze-
mysłową. Teoria Mao zakładała, Ŝe górzysty Sichuan zapewniłby najlep-
szą osłonę na wypadek, gdyby zaatakowali nas Amerykanie czy Rosjanie.
Do bazy w Xichang dostarczały surowce cięŜarówki z pięciu róŜnych
prowincji. Dzięki przyjaciołom kierowca z Pekinu zgodził się wziąć Jin-
minga, Nanę, Wena i mnie. Mieliśmy siedzieć na pace, bo w kabinie
siedział zmiennik szofera. Wszystkie cięŜarówki naleŜały do konwoju i
spotykały się wieczorem.
Szoferzy chętnie zabierali dziewczęta — ale nie chłopców — podob-
nie jak większość ich kolegów na całym świecie. PoniewaŜ podróŜować

441
moŜna było niemal wyłącznie cięŜarówkami, chłopców bardzo to gnie-
wało. WzdłuŜ drogi widziałam hasła, przypięte do drzew: „Ostro prote-
stujemy przeciwko szoferom cięŜarówek, którzy biorą tylko pasaŜerów
płci Ŝeńskiej, a nie męskiej!”. Niektórzy śmielsi chłopcy stawali pośrod-
ku drogi, usiłując zmusić kierowców do zatrzymania się. Jeden z chłop-
ców z mojej szkoły nie zdąŜył uskoczyć w porę i zginął.
Rzadko słyszało się o gwałtach, duŜo częściej o romansach — parę z
nich skończyło się nawet małŜeństwem. Kierowcy cięŜarówek, pracujący
przy budowie bazy strategicznej, cieszyli się pewnymi przywilejami, na
przykład mogli przenieść powiatowy meldunek swojej Ŝony do miasta, w
którym mieszkali. Kilka dziewcząt wykorzystało tę okazję.
Nasi kierowcy byli bardzo mili i zachowywali się nienagannie. Kiedy
zatrzymywaliśmy się na noc, zanim poszli spać do swojej bazy, pomagali
nam znaleźć nocleg i zapraszali na kolację, więc mieliśmy wyŜywienie za
darmo.
Tylko raz poczułam w zachowaniu jednego z nich jakiś słaby podtekst
seksualny. Na jednym z postojów dwóch kierowców zaprosiło Nanę i
mnie, Ŝebyśmy przejechały z nimi kolejny etap. Kiedy powiedziałyśmy o
tym naszemu szoferowi, powiedział ponuro: „No to proszę, idźcie z tymi
miłymi facetami, jeśli bardziej się wam podobają”. Spojrzałyśmy po so-
bie zakłopotane i wymamrotałyśmy: „Wcale nie powiedziałyśmy, Ŝe nam
się bardziej podobają. Jesteście dla nas bardzo mili...”. Nie pojechałyśmy
z tamtymi.
Wen miał na oku i Nanę, i mnie. Ciągle nas ostrzegał przed kierow-
cami, w ogóle przed męŜczyznami, przed złodziejami, mówił, co mamy
jeść, a czego nie jeść, i ostrzegał przed wychodzeniem, kiedy robi się
ciemno. Nosił nasze torby i chodził po wodę dla nas. W czasie obiadu
zostawał w hotelu i pilnował bagaŜu, bo szerzyły się kradzieŜe. Przynosi-
łyśmy dla niego jedzenie.
Jego zachowanie nie miało seksualnego charakteru. Tego wieczoru,
kiedy przejechaliśmy granicę Xichang, Nana i ja chciałyśmy się wykąpać
w rzece, bo dzień był upalny, a wieczór przepiękny. Wen znalazł spokoj-
ne zakole, gdzie kąpałyśmy się w towarzystwie dzikich kaczek i trzcin.
Promienie księŜyca kładły się na wodzie, a potem obraz rozpadał się na

442
wiele drobnych srebrnych kółeczek. Wen siedział przy drodze od-
wrócony do nas plecami i trzymał straŜ. Jak wielu młodych ludzi wy-
chowanych w okresie przed Rewolucją Kulturalną, był bardzo rycerski.
śeby dostać nocleg w hotelu, musieliśmy pokazać listy od naszej jed-
nostki produkcyjnej. Ja, Nana i Wen dostaliśmy takie listy od naszych
zespołów w Ningnan, a Jinming ze szkoły. Hotele nie były drogie, ale i
tak nie starczyłoby nam pieniędzy, bo płace naszych rodziców zostały
drastycznie obcięte. Razem z Naną brałyśmy na spółkę pojedyncze łóŜko,
chłopcy robili to samo. Hotele były brudne i wyposaŜone tylko w najbar-
dziej podstawowe rzeczy. Zanim się połoŜyłyśmy, dokładnie ogląda-
łyśmy kołdrę, szukając wszy i pcheł. Hotelowe miseczki do mycia miały
ciemnoszare albo Ŝółte smugi brudu. Panowała jaglica i grzybica, więc
uŜywałyśmy własnych naczyń.
Pewnej nocy obudzono nas głośnym waleniem do drzwi: wszyscy w
hotelu mieli zejść na „wieczorny raport dla Przewodniczącego Mao”.
Farsa ta naleŜała do tego samego gatunku co „tańce wierności”. Trzeba
się było zgromadzić przed portretem Mao i wznosić okrzyki: „Niech Ŝyje
Przewodniczący Mao! Niech Ŝyje Przewodniczący Mao! Niech Ŝyje
Przewodniczący Mao!” — wymachując przy tym do rytmu Małą Czer-
woną KsiąŜeczką.
Na wpół obudzone, wytoczyłyśmy się z Naną ze swojego pokoju. Inni
takŜe się pojawiali po dwoje czy troje, trąc oczy, zapinając kurtki i wcią-
gając na pięty bawełniane cholewki butów. Nie padła ani jedna skarga —
nikt się nie ośmielił. O piątej nad ranem wszystko się powtórzyło. Tym
razem nazywało się to „poranną prośbą o instrukcje” Przewodniczącego
Mao. Potem, kiedy byliśmy znów w drodze, Jinming zauwaŜył: „Szef
tamtejszego Komitetu Rewolucyjnego cierpi na bezsenność”.
Groteskowe formy kultu Mao stały się częścią naszego Ŝycia: śpiewy,
noszenie plakietek z podobizną Mao, wymachiwanie Małą Czerwoną
KsiąŜeczką. Kiedy Komitety Rewolucyjne zostały formalnie zatwierdzo-
ne pod koniec 1968 roku, to bałwochwalstwo objęło cały kraj. Najbez-
pieczniejszym sposobem działania było nierobienie niczego oprócz sze-
rzenia kultu Mao — i oczywiście podejmowania prześladowań politycz-
nych. Kiedyś w aptece w Chengdu sprzedawca o obojętnym spojrzeniu,
w okularach w szarych oprawkach wymamrotał, nie patrząc na mnie:
„Kiedy płyniemy po morzach, potrzebujemy sternika...” — i zawiesił

443
głos. Dopiero po chwili uprzytomniłam sobie, Ŝe mam uzupełnić to zda-
nie lizusowskim cytatem z Lin Biao. Narzucano takie wymiany zdań
jako nowy rodzaj powitań. Wymamrotałam: „A kiedy robimy rewolucję,
potrzebujemy myśli Mao Zedonga”.
Komitety Rewolucyjne nakazały budowanie w całych Chinach po-
mników Przewodniczącego. W centrum Chengdu zaplanowano posta-
wienie wielkiej marmurowej figury. Aby zrobić dla niej miejsce, wysa-
dzono dynamitem staroŜytną, elegancką bramę pałacową, tę, na której
stałam taka zadowolona kilka lat temu. Biały marmur sprowadzano z
Xichang — przywoziły go stamtąd specjalne cięŜarówki, zwane „cięŜa-
rówkami wierności”. Były udekorowane jak platformy na kołach uŜywa-
ne podczas świątecznych parad, przewiązane czerwonymi jedwabnymi
wstęgami i przyozdobione z przodu wielkim czerwonym kwiatem. Z
Chengdu jechały puste, poniewaŜ były przeznaczone wyłącznie do wo-
Ŝenia marmuru. CięŜarówki, które zaopatrywały Xichang, takŜe wracały
do Chengdu puste — nie moŜna było skalać materiału, z którego miano
formować postać Mao.
Kiedy poŜegnaliśmy się z szoferem, który wiózł nas z Chengdu, dalej
powiózł nas kierowca jednej z „cięŜarówek wierności”. Po drodze za-
trzymaliśmy się na odpoczynek w kamieniołomie, z którego wydobywa-
no marmur. Grupa spoconych robotników, nagich do pasa, piła właśnie
herbatę i paliła długie fajki. Jeden z nich powiedział nam, Ŝe nie uŜywają
maszyn, bo tylko praca gołymi rękami moŜe wyrazić ich wierność wobec
Mao. Byłam przeraŜona, widząc plakietkę z podobizną Mao przypiętą do
jego nagiej piersi. Kiedy byliśmy juŜ w cięŜarówce, Jinming oświadczył,
Ŝe plakietka mogła być-przyklejona. A na temat ich wiernej pracy gołymi
.rękami dodał: „Po prostu pewnie w ogóle nie mają maszyn”.
Jinming często rzucał takie sceptyczne uwagi, które nas rozśmieszały.
W tamtych czasach było to rzadkie zjawisko, humor był niebezpieczny.
Mao, choć obłudnie wzywał do „rebelii”, wcale sobie nie Ŝyczył orygi-
nalności myślenia i sceptycyzmu. Sceptyczne myślenie było moim
pierwszym krokiem do oświecenia. Podobnie jak Bing, Jinming równieŜ
pomagał mi pozbyć się sztywnych nawyków w myśleniu.
Kiedy tylko wjechaliśmy do Ningnan, leŜącego tysiąc pięćset metrów

444
nad poziomem morza, znowu zaczęły się moje kłopoty Ŝołądkowe. Zwra-
całam wszystko, co zjadłam, i cały świat wokół mnie wirował. Ale nie
mogliśmy sobie pozwolić na postój. Musieliśmy dostać się do naszych
zespołów produkcyjnych i przeprowadzić całą procedurę przeniesienia
meldunków do dwudziestego pierwszego czerwca. PoniewaŜ zespół Na-
ny znajdował się bliŜej, uznaliśmy, Ŝe pojedziemy najpierw tam. Był to
dzień drogi przez dzikie góry. Wiosenne burze potworzyły strumienie,
nad którymi często nie było mostów. Wen z przodu sprawdzał głębokość
wody, a Jinming niósł mnie za nim na swoich chudych plecach. Często
musieliśmy iść kozimi dróŜkami — wąskimi szlakami nad urwistym
brzegiem wysokiej skały. Kilkoro moich szkolnych znajomych zabiło się
na nich, wracając tędy samotnie po nocy. Słońce mocno praŜyło i zaczęła
mi złazić skóra. Poza tym wariowałam z pragnienia i wypijałam wszyst-
kim wodę z manierek. Kiedy podeszliśmy do kolejnego strumienia, pa-
dłam na ziemię i zaczęłam pić chłodną wodę. Nana próbowała mnie po-
wstrzymać, powiedziała, Ŝe nawet wieśniacy nie piją tej wody surowej,
ale byłam tak dziko spragniona, Ŝe jej nie słuchałam. Oczywiście miałam
potem jeszcze gwałtowniejsze wymioty.
W końcu doszliśmy do jakiegoś domu, przed którym rosły gigantycz-
ne kasztany. Kiedy wieśniacy zaprosili nas do środka, od razu podeszłam
do kuchni, na której zobaczyłam glinianą miskę — trzymano w niej
prawdopodobnie płyn ryŜowy, uwaŜany tu za bardzo delikatny napój.
Gospodarz uprzejmie go nam zaoferował. Napój ryŜowy zazwyczaj jest
biały, a to, co zobaczyłam, było zupełnie czarne. Znad miski, brzęcząc,
sfrunęła masa much, odsłaniając powierzchnię substancji. Zajrzałam do
miski i zobaczyłam kilka utopionych much. Normalnie bardzo się ich
brzydziłam, ale teraz tylko je wyjęłam i wypiłam napój do dna.
Gdy przyszliśmy do wsi Nany, było juŜ ciemno. Następnego dnia kie-
rownik jej zespołu, szczęśliwy, Ŝe moŜe się pozbyć darmozjada, pod-
stemplował jej trzy listy. W ciągu kilku ostatnich miesięcy wieśniacy
pojęli, Ŝe nie tyle zyskali dodatkowe ręce do pracy, co dodatkowe gęby
do wyŜywienia. Nie mogli nas odesłać, ale jeśli ktoś sam chciał odejść,
witali to z radością.
Byłam zbyt chora, Ŝeby o własnych siłach dotrzeć do swojej druŜyny,
więc wybrał się tam po zwolnienie dla mnie i mojej siostry Wen. Nana i

445
inne dziewczęta pielęgnowały mnie, jak tylko potrafiły. Jadłam same
gotowane i przegotowywane wiele razy rzeczy, ale i tak czułam się bar-
dzo nieszczęśliwa, tęskniłam za babcią i jej rosołem. Kurczaki w tamtym
czasie uwaŜano za wielki delikates i Nana Ŝartowała, Ŝe jakoś mi się
udało połączyć gwałtowne burze Ŝołądkowe z apetytem na najlepsze
jedzenie. Niemniej ona, inne dziewczęta i Jinming poszli pytać o kurcza-
ki. Jednak tutejsi wieśniacy trzymali kury tylko dla jajek. Potem dowie-
dzieliśmy się, Ŝe kury w tych okolicach są zaraŜone trądem kurzym — i
unikaliśmy takŜe jajek.
Jinming jednak chciał zrobić dla mnie taką zupę, jaką robiła babcia, i
wykorzystał w tym celu swój talent do wynalazków. Na tarasie przed
domem podparł patykiem duŜą bambusową pokrywkę, do patyka przy-
wiązał sznurek i schował go za drzwiami. Pod pokrywkę nasypał ziarna.
Zamontował teŜ lustro, Ŝeby widzieć, co się dzieje pod na pół uniesioną
pokrywką. Zlatywały się tam stada wróbli, walcząc o ziarno, a czasem
zjawiała się nawet turkawka. W odpowiednim momencie Jinming pocią-
gał za sznurek i opuszczał pokrywkę. Dzięki jego pomysłowości miałam
pyszną zupę.
Za domem w górach rosły dzikie brzoskwinie, które właśnie dojrze-
wały. Jinming i dziewczęta codziennie przychodzili stamtąd z koszykami
pełnymi owoców. Ale mój brat stwierdził, Ŝe nie powinnam ich jeść na
surowo, i robił dla mnie dŜem.
Czułam się rozpieszczana, spędzałam całe dni na ganku domu, patrząc
na dalekie góry i czytając Turgieniewa i Czechowa, których ksiąŜki Jin-
ming wziął w podróŜ. Byłam pod wielkim wraŜeniem Pierwszej miłości
Turgieniewa, zniewalał mnie jej nastrój, całe fragmenty umiałam na pa-
mięć.
Wieczorami dalekie góry wyraźnie odcinały się na tle ciemnego nieba,
przypominając sylwetkę smoka. W Xichang był bardzo suchy klimat, nie
przestrzegano zasad ochrony przeciwpoŜarowej w lasach ani nie było
straŜy poŜarnej. W efekcie lasy w górach płonęły niemal kaŜdego dnia,
ogień powstrzymywała tylko woda strumieni zagradzających drogę albo
ulewa.
Po kilku dniach wrócił Wen z pozwoleniem na przeniesienie meldun-
ku dla mnie i mojej siostry. Natychmiast zabraliśmy się do szukania
urzędu meldunkowego, chociaŜ nadal byłam słaba i po kilku krokach
miałam przed oczami jarzące się gwiazdy. Ale do dwudziestego pierw-
szego czerwca został tylko tydzień.

446
W powiatowym mieście Ningnan panowała wojenna atmosfera. W
tym czasie w większej części Chin walki frakcyjne juŜ wygasły, ale tu, w
tej odległej okolicy, trwały nadal. Przegrywający zaszywali się w górach
i robili stamtąd częste wypady. Wszędzie stali uzbrojeni straŜnicy, w
większości byli to ludzie z grupy etnicznej Yi, których wielu Ŝyło w głębi
dzikich gór Xichang. Legenda mówiła, Ŝe Yi śpią nie na leŜąco, jak
wszyscy, ale kucają i chowają głowę w ramionach. Przywódcy frakcji,
którzy naleŜeli do grupy Han, wysłali Yi do najbardziej niebezpiecznych
zadań i kazali im trzymać wartę. Gdy szukaliśmy biura powiatowego, raz
po raz musieliśmy wdawać się w długie, skomplikowane wyjaśnienia,
uŜywając przy tym gestów, bo nie rozumieliśmy się nawzajem. Kiedy się
zbliŜaliśmy, Yi stali z wycelowaną w nas bronią, z palcami na cynglach.
Baliśmy się ich, ale staraliśmy się zachowywać swobodnie. Poradzono
nam, Ŝebyśmy nie okazywali strachu, bo wezmą to za znak, Ŝe poczu-
wamy się do jakiejś winy — więc zachowywaliśmy się zgodnie z tą po-
radą.
Znaleźliśmy w końcu biuro meldunkowe, ale nie zastaliśmy w nim re-
jestratora. Znajomy wyjaśnił nam, Ŝe ukrył się on przed hordami miej-
skiej młodzieŜy, która nachodziła go z mnóstwem problemów. Nie wie-
dział wprawdzie, gdzie moŜe być, ale powiedział, Ŝebyśmy się zwrócili
do „dawnej miejskiej młodzieŜy”.
„Dawna miejska młodzieŜ” to byli wszyscy ci, którzy przyjechali na
wieś przed Rewolucją Kulturalną. Partia zachęcała wtedy tych, którzy nie
zdali egzaminów czy nie dostali się na uczelnie, Ŝeby wyjeŜdŜali „budo-
wać wspaniałą socjalistyczną wieś”. W porywie romantycznego entuzja-
zmu zrobiło tak wielu młodych ludzi. Twarde realia tutejszego Ŝycia,
niemoŜność wydostania się stąd i świadomość tego, jak obłudne były
tamte wezwania — ani jedno dziecko wysokich urzędników tu nie przy-
jechało, nawet jeśli nie zdało egzaminów — sprawiły, Ŝe wielu z nich
było cynicznie nastawionych do świata.
Do nas jednak grupa „dawnej miejskiej młodzieŜy” odniosła się bar-
dzo Ŝyczliwie. Poczęstowali nas wyborną potrawą z dziczyzny i zapropo-
nowali, Ŝe pomogą szukać rejestratora. Kilku poszło się za nim rozejrzeć,
a my gawędziliśmy z pozostałymi, siedząc na obszernej sosnowej weran-
dzie wychodzącej na płynącą z hukiem rzekę zwaną Czarną Wodą. Po-
wyŜej, na wysokich skałach, na jednej nodze balansowała czapla, unosząc

447
drugą w róŜnych baletowych pozach. Inne latały wokół, rozkładając
wielkie śnieŜnobiałe skrzydła. Nigdy przedtem nie widziałam tych wspa-
niałych tancerzy na swobodzie.
Nasi gospodarze pokazali nam ciemną jaskinię za rzeką. Z jej sufitu
zwisał miecz z brązu, który wyglądał, jakby był zardzewiały. Jaskinia
leŜała tuŜ przy brzegu rwącej rzeki i była niedostępna. Legenda mówiła,
Ŝe miecz zostawił w niej szef rządu staroŜytnego królestwa Sichuanu,
markiz Zhuge Liang, Ŝyjący w III wieku n.e. Poprowadził on z Chengdu
siedem ekspedycji, próbując podbić mieszkające w Xichang plemiona
barbarzyńców. Znałam dobrze tę historię i przeszył mnie dreszcz, kiedy
zobaczyłam na własne oczy związane z nią miejsce. Zhuge Liang siedem
razy pojmał wodza tutejszych szczepów, ale za kaŜdym razem go uwal-
niał, mając nadzieję, Ŝe pokona go swoją wielkodusznością. Jednak
uwolniony wódz dalej prowadził rebelię, dopiero za siódmym razem
przeszedł na stronę króla Sichuanu i pozostał mu wierny. Morał z tej
legendy wynikał taki, Ŝe jeśli ktoś chce podbić ludzi, powinien podbić ich
serca i umysły — była to strategia, pod którą podpisywał się Mao i ko-
muniści. Rozumiałam to w ten sposób, Ŝe musimy przejść „przemianę”
— po której juŜ z własnej woli będziemy wypełniali wszystkie jego roz-
kazy. Właśnie dlatego stawiano nam za wzór wieśniaków: byli najbar-
dziej posłusznymi poddanymi, nigdy nie zgłaszali Ŝadnych zastrzeŜeń.
Dzisiaj wiem, Ŝe był to wariant, który doradca Nixona, Charles Colson,
nazwał „ukrytym czynnikiem”: gdy trzymasz ludzi za jaja, nie mają inne-
go wyjścia, muszą podąŜać za tobą.
Gospodarze przerwali mi te myśli. Poradzili nam, Ŝebyśmy wspo-
mnieli rejestratorowi, jaką pozycję ma nasz ojciec. „Wtedy przywali pie-
czątkę w sekundę” — zapewnił młody człowiek o pogodnej twarzy.
Wiedzieli, Ŝe jesteśmy dziećmi wyŜszych urzędników, bo taką reputację
miała moja szkoła. Ale jego rada nie całkiem mnie przekonała. „Nasi
rodzice juŜ nie mają swoich stanowisk. Nazwano ich »uczniami kapitali-
zmu«„ — powiedziałam z wahaniem.
„A co to szkodzi? — zapytało kilka osób. — Twój ojciec jest wetera-
nem, komunistą, tak?”.
„Zgadza się” — odparłam niepewnie.
„Wysokim urzędnikiem partyjnym?”.

448
„No tak... — powiedziałam. — Ale przed Rewolucją Kulturalną. Te-
raz...”.
„NiewaŜne. Czy ktoś ogłosił, Ŝe utracił stanowisko? Nie? Zatem w po-
rządku. Mandat Partii jeszcze nie wygasł. ON ci to powie” — oświadczył
wesoły młody człowiek i wskazał w stronę miecza Zhuge Lianga. W
tamtym czasie ludzie jeszcze sobie nie zdawali sprawy z tego, iŜ struktura
władzy Mao wyklucza starą komunistyczną administrację. „śaden urzęd-
nik tutaj nie odwaŜy się was obrazić, bo napyta sobie biedy na przy-
szłość” — zapewniali nas gospodarze. Pomyślałam o przeraŜających
wendetach Tingów. Ludzie w Chinach zawsze liczą się z moŜliwością, Ŝe
spotka ich zemsta ze strony tych, którzy są u władzy.
Kiedy spytałam, jak mam zrobić tę aluzję do pozycji ojca, Ŝeby to nie
zabrzmiało zbyt obcesowo, nasz nowy znajomy roześmiał się i powie-
dział: „On jest taki sam jak wieśniacy! Nie mają tego rodzaju wraŜliwo-
ści. Powiedz po prostu: mój ojciec jest szefem tego i tego”. Zaskoczył
mnie ten pogardliwy ton. Potem się przekonałam, Ŝe większość młodzie-
Ŝy z miast głęboko pogardzała wieśniakami, od kiedy wśród nich za-
mieszkała. Mao oczywiście oczekiwał odwrotnej reakcji.
Dwudziestego czerwca, po paru dniach rozpaczliwych poszukiwań,
znaleźliśmy wreszcie urzędnika. RozwaŜania, w jaki sposób zrobić aluzję
do pozycji ojca, okazały się niepotrzebne, bo rejestrator przejął inicjaty-
wę i zapytał: „Co twój ojciec robił przed Rewolucją Kulturalną?”. Po
wielu osobistych pytaniach, zadawanych raczej z ciekawości niŜ z ko-
nieczności, wyjął z kieszeni kurtki brudną chusteczkę i rozwinął ją, uka-
zując drewnianą pieczątkę w płaskim małym pudełeczku, zawierającym
takŜe gąbkę nasączoną czerwonym tuszem. Uroczyście przyłoŜył pie-
czątkę do gąbki, a potem podstemplował nasze listy.
Z poczuciem, Ŝe o mały włos uniknęliśmy katastrofy — zostało nam
niecałe dwadzieścia cztery godziny w zapasie — zakończyliśmy naszą
misję. Musieliśmy jeszcze wprawdzie znaleźć urzędnika, który zajmował
się ksiąŜeczkami meldunkowymi, ale wiedzieliśmy, Ŝe z tym nie powin-
no być kłopotu. Zdobyliśmy upowaŜnienia. OdpręŜyłam się i znów dosta-
łam bólów Ŝołądka i biegunki.
Wyruszyłam jednak razem z innymi z powrotem do miasta. Kiedy do-
tarliśmy na miejsce, było juŜ ciemno. Poszliśmy do rządowego hotelu,

449
brązowego dwupiętrowego budynku stojącego pośrodku otoczonego
murem terenu. Na portierni nikogo nie było, na terenie takŜe. Większość
pokoi była zamknięta, ale na drugim piętrze znalazłam kilka otwartych.
Weszłam do jednego, upewniwszy się przedtem, Ŝe jest pusty. Otwar-
te okno wychodziło na pola, ponad rozwalonym ceglanym murem. Po
drugiej stronie korytarza równieŜ był rząd pokoi, ale i tam nie było Ŝywej
duszy. Widząc jakieś osobiste rzeczy i niedopity kubek herbaty, pomyśla-
łam, Ŝe ktoś tu był niedawno, ale czułam się zbyt zmęczona, Ŝeby się
zastanawiać, dlaczego ten ktoś — i wszyscy inni — opuścili budynek.
Nie miałam nawet siły, Ŝeby zamknąć drzwi — padłam na łóŜko i zasnę-
łam w ubraniu, tak jak stałam.
Ocknęłam się, kiedy z głośnika zaczęły padać cytaty z Mao. Jeden z
nich brzmiał: „Jeśli wróg nie chce się poddać, wyeliminujemy go!”. Na-
tychmiast całkowicie się rozbudziłam. Zrozumiałam, Ŝe budynek jest
atakowany.
Potem usłyszałam bardzo bliski jęk pocisku i poszła szyba. Z głośnika
wywrzaskiwano nazwę jakiejś organizacji rebelianckiej, wzywając ją do
poddania się. W przeciwnym wypadku budynek miał być wysadzony.
Wpadł Jinming. Do pokoi naprzeciwko mojego, których okna wycho-
dziły na bramę frontową, wbiegło kilku uzbrojonych męŜczyzn w rata-
nowych hełmach. Był wśród nich chłopak, niosący karabin większy niŜ
on sam. Bez słowa rzucili się do okien, rozwalili szyby lufami i zaczęli
strzelać. MęŜczyzna, który wyglądał na dowódcę, powiedział nam po-
spiesznie, Ŝe budynek będzie teraz kwaterą główną ich frakcji i lepiej,
Ŝebyśmy się szybko stąd wynieśli — ale nie schodami, które prowadzą
do frontowego wyjścia. Wobec tego jak mieliśmy to zrobić?
W szaleńczym pośpiechu podarliśmy prześcieradła i powłoczki i zro-
biliśmy z nich coś w rodzaju liny. Przywiązaliśmy koniec do ramy okien-
nej i zjechaliśmy w dół dwa piętra. Gdy wylądowaliśmy, wokół nas
gwizdały pociski. Zgięci we dwoje pobiegliśmy do zwalonego muru.
Kiedy juŜ byliśmy za nim, biegliśmy jeszcze spory kawałek, zanim po-
czuliśmy się na tyle bezpiecznie, Ŝeby się zatrzymać. Zaczynały się wła-
śnie blado zarysowywać pola kukurydzy i niebo. Poszliśmy do przyja-
ciółki w pobliskiej komunie, Ŝeby złapać oddech i zastanowić się, co dalej.

450
Po drodze usłyszeliśmy od wieśniaków, Ŝe budynek hotelu został wysa-
dzony.
U przyjaciółki czekała na mnie wiadomość. Gdy wyruszyliśmy z wio-
ski Nany, Ŝeby szukać naszego rejestratora, przyszedł telegram od mojej
siostry z Chengdu. PoniewaŜ nikt nie wiedział, gdzie jestem, przyjaciele
przeczytali telegram i przekazali wiadomość dalej, tak Ŝeby kaŜdy, kto
mnie spotka, mógł mi ją powtórzyć.
W taki sposób dowiedziałam się, Ŝe moja babcia nie Ŝyje.
23
„Im więcej człowiek czyta
ksiąŜek, tym jest głupszy” —
pracuję jako wieśniaczka
i jako bosonoga lekarka
(czerwiec 1969 —1971)

Siedzieliśmy z Jinmingiem na brzegu Rzeki Złotego Piasku, czekając


na prom. Podparłam głowę rękami i patrzyłam w spieniony nurt niosący
jej wody w długą drogę, od zboczy Himalajów do morza. Po czterystu
osiemdziesięciu kilometrach, połączywszy się w Yibin z rzeką Min,
przekształcała się w Jangcy, najdłuŜszą rzekę Chin. Jangcy u kresu swej
wędrówki rozlewa się szerokimi zakolami, nawadniając rozległe Ŝyzne
równiny. Ale tutaj, w górach, nurt był zbyt gwałtowny, Ŝeby moŜna było
zbudować most. Tylko promy łączyły Sichuan z leŜącą na wschodzie
prowincją Yunnan. KaŜdego lata, gdy z gór spływała woda z topniejące-
go śniegu, rzeka ściągała daninę ludzkich ofiar. Zaledwie kilka dni wcze-
śniej pochłonęła prom z trojgiem moich szkolnych kolegów.
Nadchodził zmierzch. Czułam się bardzo niedobrze. Jinming rozłoŜył
na ziemi swoją kurtkę, Ŝebym nie musiała siedzieć na wilgotnej trawie.
Mieliśmy przeprawić się na drugą stronę do Yunnanu i stamtąd spróbo-
wać złapać okazję do Chengdu. Drogi wiodące przez Xichang były nie-
przejezdne z powodu walk frakcji Rebeliantów i musieliśmy jechać na-
około. Nana i Wen obiecali, Ŝe przywiozą do Chengdu moją ksiąŜeczkę
meldunkową i bagaŜ, a takŜe bagaŜ Xiaohong.
Kilkunastu silnych wioślarzy, śpiewając unisono, walczyło z rwącym
nurtem. Na środku rzeki odłoŜyli wiosła i pozwolili, Ŝeby prąd zniósł
prom w stronę brzegu. Kilka razy przez łódź przelewały się ogromne fale
i musiałam mocno się trzymać burty, bo łódź wciąŜ przechylała się na

452
bok. Normalnie w takiej sytuacji byłabym przeraŜona, ale teraz czułam
jedynie otępienie i mogłam myśleć tylko o śmierci babci.
W Qiaojia po stronie Yunnanu na boisku do koszykówki stała samot-
na cięŜarówka. Kierowca zgodził się wziąć nas na skrzynię ładunkową.
Cały czas zadawałam sobie pytanie, czy mogłam coś zrobić, Ŝeby urato-
wać babcię. Podskakując na wyboistych drogach, mijaliśmy gaje bana-
nowców na tle ogromnych gór, których szczyty ginęły w chmurach. Pa-
trząc na ich ogromne liście, przypomniałam sobie małe, nieowocujące ba-
nanowce, rosnące w donicach przy wejściu do oddziału szpitala w
Chengdu, na którym leŜała babcia. Siadywałam obok nich z Bingiem i
rozmawialiśmy do późna w noc. Babcia nie lubiła jego cynicznego
uśmiechu i bezceremonialnego sposobu, w jaki traktował dorosłych;
uwaŜała, Ŝe to wyraz braku szacunku. Dwa razy nawet do nas zeszła,
Ŝeby mnie zawołać na górę. Nienawidziłam siebie za to, Ŝe się przeze
mnie denerwuje, ale bardzo pragnęłam jego towarzystwa. Teraz nie zro-
biłabym nic, co by ją denerwowało, i dopilnowałabym, Ŝeby poczuła się
lepiej — chociaŜ nie wiedziałam jak.
Minęliśmy Yibin. Droga prowadziła w dół wzgórza Szmaragdowego
Parawanu na skraju miasta. Patrząc na wysmukłe sekwoje i bambusowe
zagajniki, przypomniałam sobie kwietniowy dzień, kiedy wróciłam na
ulicę Meteorytu z Yibin. Opowiadałam babci, jak poszłam uprzątnąć
grób doktora Xia, połoŜony na zboczu tego wzgórza. Ciotka Junying dała
mi trochę specjalnych „srebrnych pieniąŜków” do spalenia na grobie.
Bóg jeden wie, skąd je wzięła, zostały juŜ bowiem dawno potępione jako
przeŜytek „feudalizmu”. Kilka godzin przeczesywałam całe zbocze, ale
grobu nie znalazłam. Zbocze wyglądało jak pobojowisko. Czerwona
Gwardia zrównała cmentarz z ziemią i potłukła nagrobki, poniewaŜ uwa-
Ŝano pogrzeby za „starą” praktykę. Nigdy nie zapomnę płomyka nadziei
w oczach babci, gdy wspomniałam o tej wizycie — i tego, jak niemal
natychmiast zgasł, gdy bezmyślnie dodałam, Ŝe grób został zniszczony.
Jeszcze długo prześladował mnie wyraz zawodu w jej oczach i gryzłam
się teraz, Ŝe po prostu nie skłamałam. Ale było juŜ za późno.
Gdy po ponad tygodniu jazdy znaleźliśmy się z Jinmingiem w Cheng-
du, w domu stało juŜ tylko puste łóŜko. Przypomniałam sobie, jak babcia
leŜała na nim z zapadniętymi policzkami, nieuczesana, ale do końca
schludna, mocno zagryzając wargi.

453
Znosiła swoje straszliwe bóle w milczeniu, nigdy nie krzyczała, nie
wiła się. Z powodu tego jej opanowania nie zdawałam sobie sprawy, jak
bardzo cierpiała, jak powaŜnie była chora.
Mama znajdowała się w areszcie. Opowieści Xiaoheia i Xiao-hong o
ostatnich dniach Ŝycia babci były tak straszne, Ŝe nie byłam w stanie ich
słuchać i poprosiłam, Ŝeby przestali. Dopiero wiele lat później dowie-
działam się dokładnie, co się działo po moim wyjeździe. Babcia trochę
krzątała się po domu, a potem kładła się na łóŜku i leŜała z wyrazem
napięcia na twarzy, usiłując opanować ból. Ciągle powtarzała, Ŝe się
niepokoi moim wyjazdem i martwi o moich młodszych braci. „Co będzie
z chłopcami, skoro nie ma Ŝadnych szkół?” — wzdychała.
Pewnego dnia juŜ się nie mogła podnieść z łóŜka. śaden lekarz nie
chciał przyjść do domu, więc Cynglarz, narzeczony siostry, na plecach
zaniósł babcię do szpitala. Siostra szła obok, podtrzymując ją, Ŝeby nie
spadła. Po kilku dniach lekarze powiedzieli, Ŝeby jej więcej nie przyno-
sić. Oświadczyli, Ŝe nie mogą doszukać się Ŝadnej choroby i Ŝe nie mogą
jej pomóc.
Babcia leŜała więc w łóŜku, czekając na śmierć. Z kaŜdym dniem po
trochu umierała. Od czasu do czasu poruszała ustami, ale siostra i bracia
nie słyszeli Ŝadnego dźwięku. Wiele razy chodzili do aresztu, gdzie znaj-
dowała się mama, i błagali, Ŝeby ją wypuszczono. Za kaŜdym razem jed-
nak odprawiano ich z kwitkiem, nie pozwalając na widzenie.
Całe ciało babci wydawało się juŜ martwe, ale oczy były wciąŜ otwar-
te i z nadzieją rozglądały się wokół. Nie chciała ich zamknąć, póki nie
ujrzy swojej córki.
W końcu pozwolono mamie pójść do domu. Przez następne dwa dni
nie odstępowała łóŜka babci. Co jakiś czas babcia coś do niej szeptała. Jej
ostatnie słowa wyjaśniały, skąd się wzięły te bóle.
Powiedziała, Ŝe sąsiedzi naleŜący do frakcji pani Shao urządzili ze-
branie demaskacyjne na podwórku. Podczas jednego z najść na nasze
mieszkanie Rebelianci znaleźli zaświadczenie, Ŝe babcia ofiarowała kosz-
towności na obronę kraju podczas wojny koreańskiej, i nazwali ją
„śmierdzącym członkiem klasy wyzyskującej” — bo inaczej skąd miała-
by te wszystkie kosztowności?
Babcia powiedziała, Ŝe zmusili ją, Ŝeby stanęła na małym stołku. Sto-
łek kołysał się na nierównej ziemi, aŜ zakręciło jej się w głowie. Kobieta,

454
która oskarŜyła Xiaofanga, Ŝe zgwałcił jej córkę, z całej siły uderzyła
pałką w nogę stołka. Babcia nie zdołała złapać równowagi i upadła na
plecy na ziemię. Od tego momentu cały czas czuła ostry ból.
W rzeczywistości nie było Ŝadnego zebrania, ale taki właśnie obraz
prześladował babcię aŜ do ostatniej chwili.
Trzeciego dnia umarła. Dwa dni później, natychmiast po kremacji
babci, mama musiała wrócić do aresztu.
Babcia często śniła mi się po śmierci i zawsze budziłam się z płaczem.
Była wspaniałą kobietą — pełną energii, obdarzoną róŜnymi talentami.
Nigdy jednak nie mogła wykorzystać swoich zdolności. Jako córka am-
bitnego policjanta z małego miasteczka, konkubina generała, macocha w
duŜej i skłóconej rodzinie oraz matka i teściowa komunistycznych partyj-
nych urzędników nie zaznała wiele szczęścia. Z doktorem Xia Ŝyła wciąŜ
w cieniu przeszłości, borykając się z biedą, japońską okupacją i wojną
domową. Mogła zaznać szczęścia, opiekując się wnukami, ale przez
większą część Ŝycia prześladował ją lęk i wiele razy stała w obliczu
śmierci. Była silną osobą, jednak w końcu uległa pod naporem nieszczęść
spadających na moich rodziców, niepokoju o wnuki i fali ludzkiej wrogo-
ści. Ale najwięcej bólu przysparzał jej los jedynej córki. PrzeŜywała i
czuła wszystkie cierpienia mojej mamy i w końcu ją to zabiło.
Była teŜ inna, bardziej bezpośrednia przyczyna śmierci babci: odmó-
wiono jej odpowiedniej opieki lekarskiej i w czasie śmiertelnej choroby
nie mogła zaopiekować się nią córka — z powodu Rewolucji Kulturalnej
nawet nie mogła jej zobaczyć. Jak rewolucja moŜe być dobra, zadawałam
sobie pytanie, jeśli bez Ŝadnej potrzeby powoduje takie cierpienia? Raz
po raz mówiłam sobie, Ŝe nienawidzę Rewolucji Kulturalnej, i czułam się
jeszcze gorzej, gdyŜ nie mogłam w Ŝaden sposób zaradzić złu, którego
była przyczyną.
OskarŜałam teŜ siebie o to, Ŝe nie opiekowałam się babcią tak, jak
bym mogła. LeŜała w szpitalu w czasie, gdy poznałam Binga i Wena.
Przyjaźń z nimi izolowała mnie od świata, stępiając moją wraŜliwość na
jej cierpienie. Uznałam za godne pogardy, Ŝe w ogóle mogłam czuć się
wtedy szczęśliwa, i postanowiłam, Ŝe nigdy nie będę mieć Ŝadnego na-
rzeczonego. UwaŜałam, Ŝe tylko wyrzekając się siebie, mogę jakoś od-
pokutować część swojej winy.

455
Następne dwa miesiące spędziłam w Chengdu, gorączkowo szukając z
Naną i siostrą jakiegoś „krewnego” w komunie, która zechciałaby nas
przyjąć. Musiałyśmy to załatwić przed końcem jesiennych zbiorów, za-
nim rozdzielono przydziały Ŝywności, w przeciwnym razie przez cały rok
nie miałybyśmy co jeść — nasz państwowy przydział kończył się w
styczniu.
Kiedy przyjechał Bing, przyjęłam go bardzo chłodno i powiedziałam,
Ŝeby się więcej nie pokazywał. Pisał do mnie potem listy, ale wrzucałam
je do ognia, nie czytając — gest, który bez wątpienia ściągnęłam z jakiejś
rosyjskiej powieści. Wkrótce wrócił z Ningnan Wen z moją ksiąŜeczką
meldunkową i rzeczami, nie chciałam jednak z nim rozmawiać. Raz spo-
tkałam go na ulicy, ale minęłam go, jakbym go nie znała; pamiętam wy-
raz jego oczu — były pełne zdumienia i bólu.
Wkrótce pojechał z powrotem do Ningnan. Pewnego letniego dnia w
1970 roku niedaleko jego wioski wybuchł poŜar lasu. Wen wraz z przyja-
cielem próbował go ugasić i wtedy powiew wiatru cisnął mu kulę ognia
w twarz, zostawiając trwałe blizny. Obaj przeszli potem przez granicę do
Laosu, gdzie lewicowa partyzantka walczyła z Amerykanami. W tym
czasie wiele dzieci chińskich wysokich urzędników partyjnych przedo-
stawało się do Laosu i Wietnamu, choć oficjalnie było to zabronione. Był
to efekt rozczarowania przebiegiem Rewolucji Kulturalnej; mieli nadzie-
ję, Ŝe odzyskają poczucie własnej wartości, gromiąc „amerykańskich
imperialistów”.
Pewnego dnia, niedługo po przybyciu do Laosu, Wen usłyszał alarm
oznaczający, Ŝe nadlatują amerykańskie samoloty. Pierwszy ruszył na
stanowisko obrony przeciwlotniczej, ale wszedł na minę załoŜoną przez
swoich własnych towarzyszy broni i rozerwało go na strzępy. Moje
ostatnie wspomnienie o nim to jego zdumione i zranione spojrzenie na
jakimś błotnistym rogu ulicy w Chengdu.

Tymczasem moja rodzina rozproszyła się po kraju. Siedemnastego


października 1969 roku Lin Biao, wykorzystując jako pretekst potyczki
na granicy ze Związkiem Radzieckim, ogłosił, Ŝe kraj znalazł się w stanie
wojny. Pod pozorem „ewakuacji” usunął ze stolicy swoich przeciwników
z armii oraz dygnitarzy partyjnych będących w niełasce, umieszczając

456
ich w areszcie domowym albo w więzieniach w róŜnych rejonach. Ko-
rzystając z okazji, Komitety Rewolucyjne przyspieszyły deportację „osób
niepoŜądanych”. Pięciuset pracowników z Wschodniego Okręgu wywie-
ziono z Chengdu w głąb Xichangu, na PłaskowyŜ Pasterza Bawołów.
Mama dostała dziesięć dni zwolnienia z aresztu, Ŝeby mogła zająć się
dziećmi. Wysłała Xiaoheia i Xiaofanga pociągiem do Yibin, bo chociaŜ
ciotka Junying była prawie sparaliŜowana, mieszkało tam dość innych
krewnych, którzy mogli zająć się chłopcami. Jinming został wysłany
przez swoją szkołę do komuny, znajdującej się osiemdziesiąt kilometrów
na północny wschód od Chengdu.
W tym samym czasie my równieŜ znalazłyśmy wreszcie komunę, któ-
ra zgodziła się nas przyjąć. LeŜała w powiecie Deyang, niedaleko od
miejsca, gdzie był Jinming. Cynglarz, chłopak mojej siostry, miał kolegę
z tego powiatu, który zgodził się zaświadczyć, Ŝe jesteśmy jego kuzyn-
kami. Niektóre komuny w tym rejonie potrzebowały ludzi do pracy. Choć
nie miałyśmy Ŝadnych dokumentów potwierdzających pokrewieństwo,
nikt nie zadawał nam Ŝadnych pytań. Liczyło się tylko, Ŝe stanowiłyśmy
— a przynajmniej tak to wyglądało — dodatkową siłę roboczą.
Przydzielono nas do dwóch róŜnych zespołów produkcyjnych, ponie-
waŜ jeden zespół mógł przyjąć tylko dwie osoby. Ja z Naną poszłam do
jednego, a moja siostra do drugiego, pięć kilometrów dalej. Stacja kole-
jowa leŜała w odległości pięciu godzin marszu wąskimi pasmami ziemi o
szerokości niespełna pół metra, oddzielającymi błotniste ryŜowe poletka.
Nasza siedmioosobowa rodzina znalazła się więc w sześciu róŜnych
miejscach. Xiaohei chętnie wyjeŜdŜał z Chengdu. Nowy podręcznik do
nauki chińskiego, spreparowany przez kilku nauczycieli oraz ludzi z bry-
gady propagandowej, potępiał naszego ojca, i Xiaohei stał się w szkole
obiektem ataków ze strony kolegów.
Na początku lata 1969 roku wysłano jego szkołę na przedmieścia
Chengdu do pomocy w zbiorach. Chłopców i dziewczęta umieszczono
osobno, w dwu duŜych salach. Wieczorami, pod kopułą rozgwieŜdŜone-
go nieba, na wąskich ścieŜkach między poletkami spotykały się liczne
pary. Budziły się pierwsze uczucia; nie ominęło to takŜe serca mojego
czternastoletniego brata, któremu bardzo spodobała się jedna z dziewcząt
w grupie.

457
Przez kilka dni zbierał się na odwagę, po czym nieśmiało podszedł do
niej pewnego popołudnia, gdy ścinali pszenicę, i zaprosił na wieczorny
spacer. Dziewczyna schyliła głowę i nie powiedziała ani słowa. Xiaohei
uznał to za znak „milczącej zgody” — moxu.
Oparty o stóg siana czekał w świetle księŜyca, pełen niepokoju. Nagle
usłyszał gwizdnięcie i pojawiła się grupa chłopców z jego klasy. Naj-
pierw popychali go między sobą, obrzucając wyzwiskami, a potem za-
rzucili mu kurtkę na głowę i zaczęli go bić i kopać. Wyrwał się jakoś i
dobiegł do domu jednego z nauczycieli, wołając o pomoc. Nauczyciel
otworzył wprawdzie drzwi, ale odepchnął go ze słowami: „Nie mogę ci
pomóc! Nie waŜ się tu przychodzić!”.
Xiaohei był zbyt przeraŜony, Ŝeby wracać do obozu, i spędził całą
noc, ukrywając się w stogu. Zrozumiał, Ŝe to jego „ukochana” nasłała na
niego tamtych łobuzów — widać poczuła się uraŜona, Ŝe syn „kontrrewo-
lucyjnego »ucznia kapitalizmu«„ miał czelność się w niej zakochać.
Gdy wrócili do Chengdu, Xiaohei zwrócił się o pomoc do swojego
ulicznego gangu. Przyszli do jego szkoły z wielkim wilczurem i popisu-
jąc się swoją tęŜyzną, wywlekli prowodyra napastników z klasy. Chłopak
trząsł się, był blady ze strachu. Jednak zanim banda wzięła go w obroty,
Xiaohei poczuł przypływ litości i poprosił swojego sternika, Ŝeby puścili
chłopaka wolno.
Ale litość stała się w Chinach uczuciem nieznanym i traktowano ją ja-
ko oznakę głupoty. Xiaohei obrywał teraz jeszcze bardziej niŜ przedtem.
Kiedy znowu nieśmiało próbował zwrócić się do gangu o pomoc, usły-
szał, Ŝe nie pomagają „mięczakom”.
Poszedł do nowej szkoły w Yibin, obawiając się jeszcze gorszych
prześladowań. Jednak, o dziwo, przyjęto go tam bardzo Ŝyczliwie. Na-
uczyciele, członkowie brygady propagandowej kierujący szkołą, ucznio-
wie — wszyscy słyszeli o naszym ojcu i mówili o nim z otwartym po-
dziwem, a najładniejsza dziewczyna w szkole została narzeczoną mojego
brata. Nawet najbardziej agresywni chłopcy traktowali go z respektem.
Nasz ojciec był bardzo powaŜaną postacią w Yibin, i to niezaleŜnie od
faktu, Ŝe, jak powszechnie wiedziano, znajdował się w niełasce, a Tin-
gowie byli u władzy. Ich rządy przyniosły mieszkańcom Yibin morze

458
cierpień. Tysiące ludzi zmarło lub odniosło rany podczas walk frakcyj-
nych lub w wyniku tortur. Jeden z przyjaciół naszej rodziny przeŜył tylko
dzięki temu, Ŝe gdy jego dzieci poszły do kostnicy odebrać ciało, odkry-
ły, Ŝe jeszcze oddycha.
Ludzie w Yibin z Ŝalem wspominali dni pokoju, urzędników, którzy
nie naduŜywali władzy, i administrację, która starała się skutecznie rzą-
dzić krajem. Najlepiej wspominano wczesne lata pięćdziesiąte, kiedy
ojciec był komisarzem prowincji. Właśnie wtedy komuniści cieszyli się
największą popularnością — gdy zajęli miejsce Kuomintangu, połoŜyli
kres głodowi, ustanowili ład i porządek, ale nie zaczęli jeszcze swoich
kampanii politycznych (i nie wywołali, pod wpływem doktryn Mao, po-
nownego głodu). W pamięci tych ludzi ojciec był uosobieniem dawnych
dobrych czasów, postrzegano go jako dobrego urzędnika, całkowite prze-
ciwieństwo Tingów.
Dzięki tej pamięci o ojcu Xiaoheiowi dobrze się wiodło w Yibin, choć
niewiele nauczył się w szkole. Podstawę programu nadal stanowiły dzieła
Mao oraz artykuły z „Dziennika Ludowego” i nikt nie miał Ŝadnej wła-
dzy nad uczniami, jako Ŝe Mao nadal nie wycofał się ze swojej totalnej
krytyki normalnego kształcenia i wychowywania młodzieŜy.
Nauczyciele i robotnicza brygada propagandowa starali się wykorzy-
stać autorytet Xiaoheia do narzucenia klasie pewnej dyscypliny, ale tu
nawet reputacja naszego ojca zawiodła. W rezultacie część chłopców
odwróciła się od mojego brata, nazywając go „kapusiem”, i wszczęła
szeptaną kampanię plotek, Ŝe obejmował swoją dziewczynę pod latarnią,
co było „burŜuazyjną zbrodnią”. Xiaohei stracił uprzywilejowaną pozy-
cję, musiał napisać samokrytykę i zobowiązać się, Ŝe dokona „reformy
myśli”. Mimo to jednak pewnego dnia matka dziewczyny pojawiła się w
szkole, Ŝądając badania lekarskiego, zaświadczającego, Ŝe córka nie stra-
ciła cnoty. Po wielkiej awanturze zabrała ją w ogóle z tej szkoły.
Xiaohei miał bliskiego przyjaciela w klasie, powszechnie lubianego
siedemnastolatka, który miał jednak pewien słaby punkt w Ŝyciorysie:
jego matka nigdy nie wyszła za mąŜ, a miała pięcioro dzieci — wszystkie
z róŜnych i nieznanych ojców, rzecz bardzo rzadka w społeczeństwie, w
którym posiadanie nieślubnych dzieci było bardzo ostro potępiane, choć

459
formalnie sama kategoria „nieślubności” została zniesiona. Przy okazji
jednego z kolejnych polowań na czarownice została publicznie napiętno-
wana jako „zły element”, więc syn bardzo jej się wstydził i w zaufaniu
powiedział Xiaoheiowi, Ŝe jej nienawidzi. Pewnego dnia w szkole miano
przyznać nagrodę najlepszemu pływakowi (Mao lubił pływanie) i
uczniowie jednogłośnie wytypowali do niej przyjaciela Xiaoheia — ale
gdy ogłoszono wyniki, okazało się, Ŝe nagrodę dostał ktoś inny. Stało się
tak dlatego, Ŝe jedna z młodych nauczycielek zgłosiła protest. „Nie mo-
Ŝemy mu dać nagrody, bo jego matka to »zdarty but«„ — powiedziała.
Gdy chłopak się o tym dowiedział, chwycił tasak i wpadł do pokoju
nauczycielki. Ktoś zdołał go powstrzymać, a kobieta wymknęła się i
schowała. Xiaohei wiedział, jak bardzo ten incydent dotknął jego przyja-
ciela — pierwszy raz widział, jak gorzko płakał. Tego wieczoru Xiaohei i
kilku innych kolegów starało się go pocieszyć, ale następnego dnia chło-
pak zniknął. Po paru dniach znaleziono jego ciało na brzegu Rzeki Złote-
go Piasku.
Rewolucja Kulturalna nie tylko nie usunęła elementów śred-
niowiecznej obyczajowości z kultury chińskiej, ale nadała im jeszcze
sankcję polityczną. „Nowoczesna” dyktatura i staroŜytna nietolerancja
podały sobie ręce. KaŜdy, kto się naraził odwiecznym konserwatywnym
nastawieniom, mógł paść ofiarą prześladowań politycznych.

Moja nowa komuna w Deyang leŜała wśród niskich pagórków poro-


śniętych krzewami i drzewami eukaliptusowymi. Ziemia była tu urodzaj-
na i dawała dwa podstawowe plony rocznie, pszenicę i ryŜ. Nie brakowa-
ło takŜe warzyw, rzepaku i słodkich ziemniaków. Po Ningnan największą
ulgę sprawiało mi to, Ŝe nie musiałam się nigdzie wspinać i mogłam
normalnie oddychać, zamiast ciągle spazmatycznie chwytać powietrze.
W tej sytuacji nie robiło mi juŜ większej róŜnicy, Ŝe trzeba było chodzić
po wąskich skrawkach wyŜszego gruntu między poletkami ryŜowymi, z
trudem łapiąc równowagę. Często lądowałam w błocie, a czasem, stara-
jąc się kogoś chwycić — zwykle była to Nana — spychałam takŜe osobę
idącą przede mną. Nocą groziło nam jeszcze inne niebezpieczeństwo:
pogryzienie przez psy, wśród których zdarzały się chore na wściekliznę.

460
Na początku ulokowano nas obok chlewa. Wieczorami zasypiałyśmy
wśród symfonii chrząkania, bzyczenia moskitów i szczekania psów, czu-
jąc odór świńskiego łajna i woń kadzidła przeciw moskitom. Ale potem
brygada produkcyjna zbudowała dla nas dwupokojową chatkę na kawał-
ku pola uŜywanym uprzednio do formowania glinianych cegieł. Teren ten
leŜał poniŜej poletek ryŜowych ciągnących się zaraz po drugiej stronie
wąskiej ścieŜki, toteŜ wiosną i latem, gdy poletka były wypełnione wodą,
albo po duŜych deszczach, błotnista mazią zalewała glinianą podłogę
naszej chatki. Musiałyśmy, wchodząc do środka, zdejmować buty, pod-
wijać nogawki i brnąć w błocie. Na szczęście nasze podwójne łóŜko mia-
ło wysokie nogi, więc spałyśmy jakieś sześćdziesiąt centymetrów nad
powierzchnią bajora. Kiedy chciałyśmy wejść do łóŜka, musiałyśmy
umyć nogi. Jednak mieszkanie w wilgoci sprawiało, Ŝe cały czas bolały
mnie kości i mięśnie.
Ale nasza chatka miała takŜe swoje dobre strony. Gdy woda opadała,
pod łóŜkiem i w rogu pokoju wyrastały grzyby. Wyglądało to jak obraz z
bajki. Kiedyś upuściłam na podłogę kilka ziaren grochu i po kolejnej
powodzi na podłodze pojawiły się delikatne listki wyrastające z cienkich
łodyŜek.
Wokół rozpościerał się zachwycający widok. TuŜ za chatką był wiej-
ski staw porośnięty liliami i kwiatami lotosu, a ścieŜka biegnąca przed
nią prowadziła ku przełęczy na wzgórzu sto metrów ponad nami, za któ-
rym w oprawie czarnych skał zachodziło słońce. O zmierzchu nad polami
u podnóŜa pagórków wisiała srebrna mgła. MęŜczyźni, kobiety i dzieci
wracali do wioski po całym dniu pracy, zanurzeni w tej mgle, niosąc
kosze, motyki i sierpy, a na ich powitanie — łasząc się i szczekając —
wybiegały psy. Wszyscy wyglądali wtedy, jakby Ŝeglowali wśród chmur.
Ze słomianych chat unosił się dym, drewniane wiadra stukały o kamien-
ną studnię, z której wyciągano wodę. Spod bambusowych gajów dobie-
gały głośne rozmowy; męŜczyźni siedzieli w kucki, paląc długie, cienkie
fajki. Kobiety jednak nie paliły — tradycyjnie uwaŜano, Ŝe kobiecie to
nie przystoi, i nikt jakoś nawet w „rewolucyjnych” Chinach nie wspomi-
nał o zmianie tych pradawnych obyczajów.
Właśnie w Deyang poznałam prawdziwe Ŝycie chińskich chłopów.
KaŜdego dnia rano kierownik zespołu produkcyjnego przydzielał zadania

461
na ten dzień. Wszyscy chłopi musieli pracować i kaŜdy z nich otrzymy-
wał ustaloną liczbę „punktów roboczych” (gongfen) za pracę danego
dnia. Liczba zgromadzonych punktów stanowiła podstawę przydziału
Ŝywności i innych dóbr pod koniec roku. Wieśniacy otrzymywali od bry-
gady produkcyjnej jedzenie, opał i wszystkie niezbędne produkty, plus
niewielką sumę w gotówce. Po Ŝniwach brygada oddawała część zbiorów
jako podatek państwu, a resztę dzielono. Najpierw pewną podstawową
miarę przydzielano wszystkim męŜczyznom i chłopcom; trzy czwarte tej
wielkości dostawały kobiety. Dzieci poniŜej trzeciego roku Ŝycia otrzy-
mywały połowę miary. PoniewaŜ dziecko po skończeniu trzeciego roku
Ŝycia nie je tyle, co dorosły męŜczyzna, opłacało się mieć więcej dzieci, i
system ten funkcjonował jako bodziec zniechęcający do stosowania kon-
troli urodzin.
Pozostałą część zbiorów dzielono odpowiednio do liczby zebranych
punktów roboczych. Dwa razy do roku cała wioska zbierała się, Ŝeby
ustalić, ile się komu naleŜy punktów roboczych dziennie. Nikt nie opusz-
czał tych zebrań. Większość męŜczyzn dostawała dziesięć punktów
dziennie, a kobiety osiem. Jeśli mieszkańcy wioski uwaŜali, Ŝe ktoś jest
wyjątkowo pracowity, dostawał jeden punkt dodatkowo. „Wrogowie
klasowi”, jak na przykład były właściciel ziemski i jego rodzina, dosta-
wali kilka punktów mniej, choć pracowali równie cięŜko jak pozostali i
zwykle przydzielano im najcięŜsze prace. Ja z Naną, jako niedoświad-
czona „młodzieŜ miejska”, dostałyśmy cztery punkty, tyle co dziesięcio-
letnie dzieci. Powiedziano nam, Ŝe to tylko tak „na początek”, ale potem
wcale się to nie zmieniło.
PoniewaŜ nie było większych róŜnic pod względem liczby punktów w
obrębie tej samej płci i grupy wiekowej, zaleŜała ona głównie od tego, ile
dni ktoś przepracował, a nie jak pracował. Było to przyczyną ciągłych
sporów między wieśniakami — nie mówiąc juŜ o fatalnych skutkach dla
wydajności pracy. KaŜdego dnia chłopi bacznie obserwowali, jak pracują
inni i czy nic nie dzieje się ich kosztem. Nikt nie chciał pracować cięŜej
niŜ ci, którzy dostawali tę samą liczbę punktów dziennie. Kobiety często
złościły się, Ŝe męŜczyźni wykonują tę samą pracę co one, a dostają dwa
punkty więcej. WciąŜ wybuchały kłótnie.
Często spędzaliśmy na polu dziesięć godzin, wykonując pracę, którą

462
moŜna było zrobić w pięć. Musieliśmy jednak być na polu przez dziesięć
godzin, Ŝeby zaliczyć pełny dzień pracy. Pracowaliśmy więc bardzo po-
woli, niecierpliwie poganiając słońce, Ŝeby szybciej zaszło, i liczyliśmy
minuty do końcowego gwizdka. Ale wkrótce odkryłam, Ŝe nuda jest rów-
nie wyczerpująca jak najcięŜsza praca.
W Deyang, podobnie jak w Ningnan i całym Sichuanie, nie było w
ogóle maszyn. Metody upraw były te same, co dwa tysiące lat temu —
było tylko trochę nawozów sztucznych, które zespół dostawał od rządu w
zamian za ziarno. Nie uŜywano teŜ Ŝadnych zwierząt roboczych, nie li-
cząc bawołów do orki. Wszystkie pozostałe prace, jak transportowanie
wody, nawozu, opału, warzyw i ziarna, wykonywano ręcznie, za pomocą
bambusowych koszy albo drewnianych wiader zawieszonych na opartej
na ramionach tyczce. Najwięcej problemów sprawiało mi noszenie cięŜa-
rów. Prawe ramię miałam ciągle obrzmiałe i obolałe od noszenia wody ze
studni do domu. Gdy tylko odwiedzał mnie jakiś chłopak, któremu się
podobałam, zaczynałam zachowywać się tak bezradnie, Ŝe oczywiście
zaraz proponował, iŜ napełni mi zbiornik wodą. I nie tylko zbiornik —
takŜe miski, dzbanki, a nawet kubki.
Kierownik zespołu przestał mi jednak w końcu przydzielać noszenie
cięŜarów i posłał mnie do „lŜejszej” pracy z dziećmi, staruszkami i ko-
bietami w ciąŜy. Ale nie zawsze były to dla mnie lekkie prace. Od roz-
rzucania gnoju wkrótce bolały mnie obie ręce, nie wspominając juŜ o
tym, Ŝe zbierało mi się na wymioty na widok grubych robaków pływają-
cych w gnojówce. Zbieranie bawełny w morzu lśniącej bieli moŜe spra-
wiać idylliczne wraŜenie, jednak szybko przekonałam się, jaka to cięŜka
praca, pod palącym słońcem, w dusznym, wilgotnym powietrzu, wśród
kłujących gałązek, od których cała byłam podrapana.
Wolałam juŜ sadzenie ryŜu. UwaŜano je za cięŜką pracę, bo trzeba by-
ło się przy niej cały czas schylać. Często po dniu pracy nawet najsilniejsi
męŜczyźni skarŜyli się, Ŝe nie mogą się wyprostować. Ja jednak lubiłam
czuć na nogach dotyk chłodnej wody w nieznośnym upale, podobał mi
się widok równych rządków delikatnej zieleni, a miękkie błoto pod bo-
symi stopami sprawiało mi niemal zmysłową przyjemność. Jedyny pro-
blem stanowiły pijawki. Moje pierwsze spotkanie z pijawką było okrop-
nie nieprzyjemne: nagle poczułam jakieś łaskotanie, a kiedy podniosłam

463
nogę, Ŝeby się podrapać, ujrzałam grube, oślizgłe stworzenie usiłujące
wwiercić się w moją łydkę. Wrzasnęłam przeraźliwie. Dziewczyna pra-
cująca obok zachichotała. Rozbawiła ją moja lękliwość, ale podniosła się
i uderzyła mnie w nogę tuŜ nad pijawką, która z pluskiem spadła do wo-
dy.
W zimowe poranki, podczas dwu godzin przed śniadaniem, wspina-
łam się na wzgórza ze „słabszymi” kobietami, zbierać drewno na opał.
Wzgórza były niemal nagie, bez drzew, nawet krzewów było tam jak na
lekarstwo. Często musiałyśmy odbywać dalekie wędrówki. Ścinałyśmy
gałęzie sierpem, zbierając je wolną ręką. Krzewy miały gęste ciernie i
kilka z nich zawsze wbijało mi się w lewą dłoń i nadgarstek. Początkowo
starałam się je pracowicie wydłubywać, ale w końcu do nich przywykłam
i czekałam, aŜ same wyjdą z ropą zbierającą się w rankach.
Zbierane przez nas patyki chłopi nazywali „ptasim opałem”. Nie da-
wały wiele ciepła i spalały się w okamgnieniu. Kiedyś powiedziałam, Ŝe
szkoda, iŜ w okolicy nie ma drzew. Kobieta, z którą zbierałam patyki,
odparła, Ŝe nie zawsze tak było. Przed Wielkim Skokiem całe wzgórza
były porośnięte piniami, eukaliptusami i cyprysami, ale wszystkie ścięto
na opał do „podwórzowych pieców hutniczych”, Ŝeby produkować stal.
Powiedziała to spokojnie, bez Ŝalu, jakby nie chodziło o ich codzienną
walkę o opał. Było to po prostu jeszcze jedno nieszczęście, które przy-
niosło Ŝycie. Byłam zaszokowana tym pierwszym spotkaniem ze strasz-
liwymi skutkami Wielkiego Skoku, który znałam jedynie jako „wspaniałe
osiągnięcie”.
Na tym jednak moja edukacja się nie skończyła. We wsi organizowa-
no sesje „gorzkich słów”, Ŝeby chłopi mogli opowiedzieć, jak cierpieli za
rządów Kuomintangu, oraz Ŝeby obudzić wśród nich wdzięczność dla
Przewodniczącego Mao, zwłaszcza wśród młodszej generacji. Niektórzy
z wieśniaków opowiadali o głodzie, jakiego zaznali w dzieciństwie, i
narzekali, Ŝe ich dzieci są tak zepsute, Ŝe często trzeba je namawiać, Ŝeby
wszystko zjadły z talerza.
Potem przechodzili do wspomnień jednego szczególnie strasznego
okresu głodu. Opowiadali, jak musieli jeść liście słodkich ziemniaków i
rozkopywać grodzie między polami w poszukiwaniu korzonków. Wspo-
minali teŜ wielu swoich zmarłych. Ze wzruszenia zalewałam się łzami.
Kiedy juŜ opowiedzieli, jak nienawidzą Kuomintang i jak kochają Prze-
wodniczącego Mao, zaczęli wspominać o głodzie, który nastał „w czasie

464
powstawania komun”. Uświadomiłam sobie wtedy, Ŝe mówią o głodzie
panującym juŜ za władzy komunistów, i spytałam: „Czy w tym czasie
zdarzyły się jakieś niezwykłe katastrofy naturalne? Czy taka była przy-
czyna problemów?”. „Nie — odpowiedzieli. — Pogoda była taka, Ŝe
trudno marzyć o lepszej, i było pełno ryŜu na polach. Ale ten człowiek —
tu wskazali na kulącego się w kącie czterdziestoletniego męŜczyznę —
kazał ludziom wytapiać stal, i połowa zbiorów zgniła na polu. Jednak on
mówił nam: to nie ma znaczenia, Ŝyjemy teraz w komunistycznym raju i
nie musimy się martwić o jedzenie. Przedtem zawsze trzeba było jeść z
rozwagą, Ŝeby potem nie zabrakło, ale wtedy kaŜdy mógł się najeść w
kantynie do syta, wyrzucaliśmy więc wszystko, co zostało. Karmiliśmy
nawet świnie drogocennym ryŜem. A kiedy w kantynie zabrakło jedzenia,
ten człowiek postawił straŜ przed spichrzem. Reszta ziarna miała pójść do
Pekinu i Szanghaju — dla cudzoziemców”.
Powoli, kawałek po kawałku, wyłaniał się cały obraz sytuacji. MęŜ-
czyzna ten był kierownikiem brygady produkcyjnej w okresie Wielkiego
Skoku. Razem ze swoimi towarzyszami zniszczył kociołki i kuchnie,
Ŝeby chłopi nie mogli gotować w domu, i potem przetopiono je na stal.
Poza tym w swoich raportach znacznie zawyŜał wysokość zbiorów, w
wyniku czego obowiązkowe dostawy tak wzrosły, Ŝe pochłonęły całe
pozostałe zboŜe, i chłopi zaczęli umierać z głodu. Gdy głód się skończył,
oskarŜono kierownika brygady produkcyjnej o wszystkie nieszczęścia we
wsi. Komuna pozwoliła chłopom pozbawić go funkcji i został napiętno-
wany jako „wróg klasowy”.
Nie trafił jednak do więzienia jak większość wrogów klasowych, ale
zostawiono go we wsi „pod obserwacją” jej mieszkańców. Na tym wła-
śnie polegały metody Mao: zostawiać „wrogów” wśród ludzi, Ŝeby zaw-
sze mieli pod ręką kogoś, na kogo mogliby wylać nienawiść. Podczas
kaŜdej kolejnej kampanii propagandowej ten człowiek był jednym z eta-
towych „podejrzanych”, których moŜna było na nowo zaatakować. Zaw-
sze przydzielano mu najcięŜsze prace i dostawał tylko siedem punktów
dziennie, trzy punkty mniej niŜ pozostali męŜczyźni. Nigdy nie widzia-
łam, Ŝeby ktoś z nim rozmawiał. Kilka razy zauwaŜyłam teŜ, jak dzieci z
wioski rzucają kamieniami w jego synów.

465
Chłopi dziękowali Przewodniczącemu Mao, Ŝe ten męŜczyzna został
ukarany, i nikt nie kwestionował jego winy, nikt nie rozwaŜał stopnia
jego odpowiedzialności. Kiedy podeszłam do niego i poprosiłam, Ŝeby
opowiedział mi swoją historię, czułam, Ŝe jest niesłychanie wdzięczny, Ŝe
ktoś chce go wysłuchać. „Spełniałem tylko rozkazy — powtarzał w kół-
ko. — Musiałem spełniać rozkazy... — A potem dodał z westchnieniem:
— Nie chciałem stracić stanowiska, bo co wtedy stałoby się ze mną i
moimi dziećmi? Prawdopodobnie umarlibyśmy z głodu. Kierownik dru-
Ŝyny produkcyjnej teŜ jest nikim, ale przynajmniej moŜe umrzeć jako
ostatni w wiosce”.
Jego słowa i opowieści innych wieśniaków wstrząsnęły mną do głębi.
Po raz pierwszy zetknęłam się z ciemną stroną komunistycznych Chin
przed Rewolucją Kulturalną. Ten obraz był jaskrawo odmienny od róŜa-
nej wersji oficjalnej. Na wzgórzach i na polach Deyang moje wątpliwości
dotyczące władzy komunistów pogłębiły się jeszcze bardziej.
Często zastanawiałam się, czy nasz Przewodniczący wiedział, co robi,
pozwalając miejskiej chińskiej młodzieŜy zetknąć się z realiami Ŝycia na
wsi. Ale w tym okresie Mao mógł być pewien, Ŝe większa część ludności
i tak nie będzie w stanie wyciągnąć Ŝadnych racjonalnych wniosków z
nielicznych, rozproszonych informacji, jakie miała do dyspozycji. Ja
równieŜ wciąŜ miałam jedynie mgliste wątpliwości co do rządów komu-
nistów i nie stać mnie było na analizę ich systemu władzy. I nawet Ŝebym
nie wiem jak nienawidziła Rewolucji Kulturalnej, nie przychodziło mi do
głowy, Ŝeby wątpić w Mao.
W Deyang, podobnie jak w Ningnan, mało kto potrafił przeczytać
najprostszy artykuł w gazecie czy napisać zwykły list. Wielu chłopów nie
potrafiło się nawet podpisać. Początkowe dąŜenia władzy, Ŝeby ograni-
czyć analfabetyzm, ustąpiły nieustannym polowaniom na czarownice.
Kiedyś była tu szkoła podstawowa, subsydiowana przez komunę, ale
podczas Rewolucji Kulturalnej dzieci zaczęły z upodobaniem dręczyć
nauczyciela. Oprowadzały go po wsi z twarzą umazaną sadzą, włoŜyw-
szy mu na głowę wiele cięŜkich Ŝeliwnych kociołków. Raz prawie mu
zgniotły czaszkę. Od tej pory nikt nie dał się namówić na tę posadę.
Ale większość chłopów nie Ŝałowała, Ŝe szkoła przestała funkcjono-
wać. „Jaki to ma sens? — pytali. — Płacisz pieniądze i latami się uczysz,

466
a w końcu i tak jesteś chłopem, jak byłeś, i zarabiasz na Ŝycie pracą w
polu. Nie dostaniesz ani ziarenka ryŜu więcej za to, Ŝe umiesz czytać
ksiąŜki. Po co marnować czas i pieniądze? Lepiej od razu zacząć zbierać
punkty robocze”. Brak jakichkolwiek perspektyw na lepszą przyszłość i
brak społecznej mobilności ludzi urodzonych na wsi odbierały wszelki
sens dąŜeniu do wiedzy. Dzieci w wieku szkolnym zostawały w domu,
Ŝeby pomagać rodzicom w pracy albo opiekować się młodszym rodzeń-
stwem, a potem jako dziesięcio-, dwunastolatki zaczynały pracować w
polu. W przypadku dziewcząt równieŜ uwaŜano, Ŝe wysyłanie ich do
szkoły to kompletna strata czasu. „Wyjdą za mąŜ i będą naleŜeć do in-
nych. To tak, jakby wylewać wodę na ziemię” — mówiono.
Maoistowska propaganda trąbiła, Ŝe Rewolucja Kulturalna przyniosła
chłopom edukację w postaci „szkoły wieczorowej”. Pewnego dnia moja
brygada produkcyjna ogłosiła, Ŝe otwieramy szkołę, i poproszono mnie i
Nanę, Ŝebyśmy zostały nauczycielkami. Byłam zachwycona. Jednak
wkrótce zorientowałam się, Ŝe nie ma to nic wspólnego z edukacją.
„Lekcje” zaczynały się nieodmiennie od czytania na głos artykułów
Mao albo fragmentów z „Dziennika Ludowego”. Potem kierownik wy-
głaszał godzinne przemówienie składające się ze wszystkich najnow-
szych haseł i komunałów propagandowych, połączonych w niezbyt lo-
giczną i po większej części niezrozumiałą papkę. Od czasu do czasu ze
śmiertelną powagą rzucał jakieś konkretne rozkazy i polecenia, wszystkie
w imieniu Mao: „Przewodniczący Mao mówi, Ŝe musimy jeść dziennie
dwa posiłki z papki ryŜowej, a tylko jeden z pełnego ryŜu”, „Przewodni-
czący Mao mówi, Ŝe nie wolno nam marnować słodkich ziemniaków,
karmiąc nimi świnie”.
Po dniu cięŜkiej pracy na polu chłopi myśleli tylko o swoich domo-
wych zajęciach. Wieczory były dla nich bardzo cenne, ale nikt nie ośmie-
lił się opuszczać „lekcji”, więc siedzieli na nich, patrząc bezmyślnie na
prelegenta lub po prostu drzemiąc. Bez Ŝalu patrzyłam, jak ten rodzaj
„edukacji”, pomyślany raczej jako narzędzie ogłupiania, a nie oświeca-
nia, stopniowo obumiera.
Świat pozbawionych wszelkiej wiedzy chłopów był rozpaczliwie cia-
sny. Potrafili rozmawiać jedynie na temat szczegółów codziennego Ŝycia.

467
Jedna z kobiet przez cały ranek skarŜyła się, Ŝe jej bratowa zuŜyła dzie-
sięć wiązek chrustu na ugotowanie śniadania, podczas gdy ona ugotowa-
łaby je na dziewięciu (opał, jak wszystko, był racjonowany). Inna godzi-
nami narzekała, Ŝe jej teściowa włoŜyła do ryŜu za duŜo słodkich ziem-
niaków (ryŜ był cenniejszy niŜ słodkie kartofle). Wiedziałam, Ŝe nie po-
noszą winy za swoje wąskie horyzonty, ale nie mogłam znieść takich
rozmów.
Jednym z ulubionych tematów był oczywiście seks. Do sąsiedniej
wioski została przydzielona dwudziestoletnia kobieta imieniem Mei z
powiatowego miasta Deyang. Podobno spała z wieloma męŜczyznami z
miasta i ze wsi i ciągle krąŜyły o niej jakieś opowieści. Mówiono, Ŝe była
w ciąŜy i Ŝeby to ukryć, obwiązywała się mocno w talii. Aby udowodnić,
Ŝe nie nosi w łonie „bękarta”, wykonywała wszystkie prace, jakich nie
powinna wykonywać kobieta w ciąŜy, na przykład nosiła duŜe cięŜary.
Po jakimś czasie w zaroślach nad strumieniem w jej wsi znaleziono mar-
twe niemowlę. Ludzie mówili, Ŝe to jej. Nikt nie wiedział, czy urodziło
się Ŝywe, czy martwe. Kierownik brygady produkcyjnej Mei kazał wyko-
pać dół i pochowano dziecko. JuŜ samo to, niezaleŜnie od plotek, było
wystarczająco straszne.
Cała ta historia bardzo mnie przeraziła, ale nie był to jedyny szok tego
rodzaju. Jeden z moich sąsiadów miał cztery córki — cztery śniade,
okrągłookie piękności. Jednak chłopi uwaŜali, Ŝe wcale nie są ładne —
były według nich za ciemne. Chińscy wieśniacy uwaŜają białą skórę za
główne kryterium kobiecej urody. Kiedy nadeszła pora zamąŜpójścia
najstarszej córki, ojciec postanowił poszukać zięcia, który zamieszkałby
w ich domu. W ten sposób nie tylko zatrzymałby punkty robocze córki,
ale miałby jeszcze dodatkową parę rąk do pracy. Zazwyczaj kobieta
wchodziła do rodziny męŜa i uwaŜano za wielkie upokorzenie dla męŜ-
czyzny, jeśli wprowadzał się do domu rodziców Ŝony. Jednak nasz sąsiad
znalazł w końcu młodego człowieka z bardzo ubogiej górskiej wioski,
który za wszelką cenę chciał się stamtąd wyrwać i małŜeństwo było jego
jedyną szansą. Jego pozycja w domu Ŝony była więc bardzo niska. Często
słyszałam, jak teść obrzucał go wyzwiskami. śeby go jeszcze bardziej
udręczyć, zabraniał córce spać z męŜem. Nie ośmielała się protestować,
poniewaŜ uległość wobec rodziców, głęboko zakorzeniona w konfucjań-
skiej etyce, nakazywała dzieciom bezwzględne posłuszeństwo wobec

468
rodziców. Nie powinna teŜ sprawiać wraŜenia, Ŝe pragnie spać z męŜczy-
zną, nawet z własnym męŜem. UwaŜano, Ŝe czerpanie przyjemności z
seksu przynosi kobiecie wstyd.
Pewnego ranka obudziło mnie jakieś zamieszanie. MąŜ tej kobiety w
jakiś sposób wszedł w posiadanie kilku butelek wódki ze słodkich ziem-
niaków i wlał je w siebie. Rano teść kopał w jego drzwi, Ŝeby go zbudzić
do pracy, ale gdy w końcu wyłamał drzwi, okazało się, Ŝe zięć jest mar-
twy.
Pewnego dnia moja brygada produkcyjna robiła kluski z grochem i
poŜyczono moją emaliowaną miednicę do noszenia wody. Ale kluski
rozpadły się w bezkształtną masę i tłum, który zgromadził się wokół ko-
tła do robienia klusek, zaczął głośno szemrać na mój widok i obrzucać
mnie nieŜyczliwymi spojrzeniami. Przestraszyłam się. Później dowie-
działam się od jednej z kobiet, Ŝe wieśniacy uwaŜali, Ŝe to ja zepsułam
kluski. Powiedzieli, Ŝe na pewno uŜywałam tej miednicy, kiedy miałam
miesiączkę. Kobieta dodała, Ŝe i tak mam szczęście, bo jestem „dziew-
czyną z miasta”. Gdyby to się przytrafiło którejś z nich, męŜczyźni „po-
rządnie by jej złoili skórę”.
Innego dnia grupa przechodzących przez naszą wioskę męŜczyzn,
niosących w koszykach słodkie ziemniaki, odpoczywała przy wąskiej
drodze. PołoŜyli swoje tyczki do noszenia koszyków w poprzek ścieŜki,
zagradzając przejście. Kiedy przeszłam przez jedną z nich, jeden z męŜ-
czyzn poderwał się na nogi, chwycił swoją tyczkę i stanął przede mną,
jakby zamierzał mnie uderzyć. Od innych dowiedziałam się, Ŝe ten czło-
wiek jest głęboko przekonany, Ŝe jeśli kobieta przejdzie nad tyczką, jej
właściciel dostanie bólu ramion. Musiałam więc cofnąć się i ponownie
przekroczyć tyczkę, Ŝeby ją „odczarować”. Podczas całego swojego po-
bytu na wsi nigdy nie widziałam, Ŝeby ktoś próbował zwalczać takie
przesądy — w istocie nikt o nich nawet nie wspominał.
Najbardziej wykształconą osobą w naszej brygadzie był dawny wła-
ściciel ziemski. Nauczono mnie uwaŜać takich ludzi za wcielenie zła, ale
teraz z pewnym niepokojem odkryłam, Ŝe właśnie z jego rodziną czuję
się najlepiej. W niczym nie przypominali postaci ze stereotypów, którymi
mnie karmiono. Nie miał okrutnych, bezwzględnych, chciwych oczu, a
jego Ŝona nie kołysała biodrami i nie mówiła słodziutkim, uwodziciel-
skim głosikiem.

469
Czasem, gdy byliśmy sami, zwierzał mi się ze swoich krzywd.
„Chang Jung — powiedział kiedyś — wiem, Ŝe jesteś miłą osobą. Jesteś
na pewno takŜe rozsądna, skoro czytasz ksiąŜki. Sama osądź, czy to
sprawiedliwe”. Po czym opowiedział mi, jak uznano go za właściciela
ziemskiego. W 1948 roku był kelnerem w Chengdu i uskładał nieco pie-
niędzy, zbierając kaŜdy grosik. W tym czasie niektórzy bardziej przewi-
dujący gospodarze sprzedawali za bezcen swoją ziemię, wiedząc, Ŝe jeśli
do Sichuanu dotrą komuniści, czeka ich reforma rolna. Ale on nie był tak
przewidujący i kupił trochę ziemi, sądząc, Ŝe robi dobry interes. Wkrótce
nie tylko stracił ją w reformie rolnej, ale na dokładkę został „wrogiem
klasowym”. „CóŜ — zakończył zrezygnowany, cytując klasyczną formu-
łę — jedno drobne potknięcie i tysiąc lat smutku”.
Wieśniacy nie przejawiali wobec niego i jego rodziny Ŝadnej wrogo-
ści, choć trzymali się wobec nich na dystans. Niemniej przydzielano im
zawsze, jak wszystkim „wrogom klasowym”, najgorsze prace, a obaj
synowie dostawali zawsze o jeden punkt roboczy mniej niŜ inni męŜ-
czyźni, choć byli najcięŜej pracującymi ludźmi w całej wsi. Sprawiali na
mnie wraŜenie bardzo inteligentnych i bardzo kulturalnych młodych lu-
dzi. Zdecydowanie nie pasowali do otoczenia i czułam, Ŝe łączy mnie z
nimi więcej niŜ z resztą chłopców we wsi. Jednak mimo swoich zalet nie
mogli znaleźć Ŝon. Ich matka opowiadała mi, ile pieniędzy wydała na
prezenty dla kilku dziewcząt przedstawionych im przez pośredników.
Przyjmowały ubrania i pieniądze, po czym odchodziły. Zwykły wieśniak
zaŜądałby zwrotu prezentów, ale oni nie potrafili tego zrobić. Matka
zdawała sobie sprawę, Ŝe jej synowie mają niewielkie szanse na przyzwo-
ity oŜenek, ale mówiła, Ŝe po kaŜdym kolejnym rozczarowaniu starają się
ją pocieszyć i proponują, Ŝe będą pracować w dzień targowy, Ŝeby odro-
bić pieniądze stracone na prezenty.
O wszystkich tych nieszczęściach opowiadano mi bez emocji. Nawet
wypadki śmierci sprawiały wraŜenie kamieni wrzucanych do stawu,
gdzie plusk i kręgi natychmiast nikną i znów panuje spokój.
Nocami w głębokim spokoju ogarniającym wioskę długo czytałam i
rozmyślałam w mojej wilgotnej chatce. Gdy pierwszy raz przyjechałam
do Deyang, Jinming podarował mi kilka duŜych toreb ze swoimi ksiąŜ-
kami kupionymi na czarnym rynku, które mógł teraz spokojnie gromadzić,

470
gdyŜ większość Rebeliantów dokonujących naloty na domy sama wylą-
dowała, tak jak mój ojciec, w „szkole kadr” w Miyi. Pracując na polu, nie
mogłam się doczekać, kiedy będę mogła zacząć je czytać.
Pochłaniałam takŜe resztki biblioteki ojca. Był tam komplet dzieł Lu
Xuna, wielkiego chińskiego pisarza lat dwudziestych i trzydziestych.
PoniewaŜ umarł w 1936 roku, przed dojściem komunistów do władzy,
uniknął prześladowań, a nawet stał się ulubieńcem Mao, podczas gdy Hu
Feng, uczeń i najbliŜszy współpracownik Lu Xuna, został nazwany przez
Mao kontrrewolucjonistą i na długie dziesięciolecia wtrącony do więzie-
nia. To właśnie prześladowania Hu Fenga doprowadziły do polowania na
czarownice, podczas którego w 1955 roku została aresztowana moja mat-
ka.
Lu Xun był ulubionym pisarzem mojego ojca. Gdy byłam dzieckiem,
często czytał nam jego eseje. Niewiele wtedy z nich rozumiałam, nawet z
objaśnieniami ojca, ale teraz byłam zachwycona. Dostrzegłam, Ŝe ich
satyryczne ostrze moŜna zastosować na równi do komunistów, jak i Ku-
omintangu. Lu Xun nie był zwolennikiem Ŝadnej ideologii, a jedynie
oświeconym humanistą. Jego sceptyczny geniusz wychodził zwycięsko z
konfrontacji z wszelkimi teoriami. Był kolejną osobą, która pomogła mi
wyzwolić się z komunistycznej indoktrynacji.
TakŜe naleŜąca do ojca kolekcja klasyków marksizmu okazała się
bardzo przydatna. Czytałam te ksiąŜki bez Ŝadnego planu, wodząc pal-
cem po trudnych, niezrozumiałych słowach i zastanawiając się, jaki
związek mają te dziewiętnastowieczne niemieckie spory z maoistowski-
mi Chinami. Jednak przyciągało mnie w tych tekstach coś, z czym bardzo
rzadko stykałam się w komunistycznych Chinach — konsekwentna logi-
ka wywodu. Lektury Marksa rozwijały we mnie nawyk racjonalnego i
analitycznego myślenia.
Lubiłam ten nowy sposób porządkowania myśli, ale kiedy indziej po-
zwalałam im wędrować bardziej swobodnie i układałam wiersze, odwo-
łując się do tradycyjnych stylów i wzorów. Pracując na polu, często by-
łam tak zaabsorbowana układaniem jakiegoś poematu, Ŝe praca stawała
się całkiem znośna, a czasem nawet w ogóle mi nie przeszkadzała. Dlate-
go teŜ wolałam pracować sama i nie zachęcałam innych do rozmów.

471
Pewnego dnia pracowałam przez całe rano, ścinając sierpem trzcinę
cukrową i zjadając najbardziej soczyste części od strony korzenia. Ścięta
trzcina wędrowała potem do miejscowej fabryki cukru, a my dostawali-
śmy w zamian cukier. Musieliśmy tylko dostarczyć określoną ilość trzci-
ny — jakość nie miała znaczenia, zjadaliśmy więc najlepsze kawałki.
Gdy przyszła pora przerwy śniadaniowej i ktoś musiał zostać na polu, by
pilnować trzciny przed złodziejami, zgłosiłam się na ochotnika, Ŝeby
zostać na chwilę sama. Kiedy pozostali wrócą na pole, będę miała prze-
rwę — będę więc miała jeszcze więcej czasu dla siebie.
LeŜałam na plecach na stosie trzcin ze słomianym kapeluszem nasu-
niętym na oczy. Przez dziurki w kapeluszu widziałam ogromne turkuso-
we niebo. Liść wystający z trzciny nade mną wydawał się nieproporcjo-
nalnie wielki na tle nieba. Przymknęłam oczy, czując ogromny spokój
chłodnej zieleni.
Kołyszący się liść przypomniał mi listowie zagajnika bambusów w
podobne gorące letnie popołudnie wiele lat wcześniej. Siedząc w ich
cieniu i łowiąc ryby, mój ojciec ułoŜył melancholijny wiersz. W tym
samym gelii — „wzorze tonów, rymów oraz rodzaju słów” — zaczęłam
układać teraz własny wiersz. Świat wydawał się trwać w bezruchu, sły-
chać było tylko lekki szmer trzcinowych liści poruszanych delikatnym,
odświeŜającym wietrzykiem. śycie wydało mi się piękne.
W tamtym okresie korzystałam z kaŜdej okazji, Ŝeby znaleźć trochę
samotności, i ostentacyjnie pokazywałam, Ŝe nie chcę mieć nic wspólne-
go z otaczającym mnie światem, więc zapewne robiłam wraŜenie dość
aroganckiej osoby. A poniewaŜ chłopi stanowili wzorzec, który miałam
naśladować, koncentrowałam się wyłącznie na ich negatywnych cechach.
Nie usiłowałam ani ich poznać, ani się z nimi zaprzyjaźnić.
Nie byłam lubiana we wsi, chociaŜ wieśniacy na ogół zostawiali mnie
w spokoju. Nie podobało im się, Ŝe nie pracuję tak cięŜko, jak ich zda-
niem powinnam. Praca stanowiła całe ich Ŝycie i była dla nich głównym
kryterium oceny innych, oceniali więc takŜe pod tym względem innych i
było dla nich jasne, Ŝe nienawidzę pracy fizycznej i wykorzystuję kaŜdą
okazję, Ŝeby zostać w domu i czytać ksiąŜki. Kłopoty Ŝołądkowe i wy-
sypka, które prześladowały mnie w Ningnan, na nowo dopadły mnie
zaraz po przyjeździe do Deyang. Niemal kaŜdego dnia miałam rozwolnie-
nie, a na nogach porobiły mi się otwarte rany. Ciągle czułam się osłabiona

472
i kręciło mi się w głowie, ale nie mogłam się tym tłumaczyć. CięŜkie
Ŝycie sprawiało, Ŝe wszelkie dolegliwości — o ile nie była to śmiertelna
choroba, chłopi uwaŜali za niewaŜne.
Najbardziej jednak im się nie podobało, Ŝe ciągle mnie nie było we
wsi. Niemal dwie trzecie całego swojego pobytu w Deyang spędziłam,
odwiedzając rodziców albo opiekując się ciotką Junying w Yibin. KaŜda
z tych wypraw trwała kilka miesięcy, ale nie było Ŝadnego prawa, które
by tego zabraniało. Tymczasem, choć nie pracowałam dostatecznie duŜo,
Ŝeby zarobić na własne utrzymanie, wciąŜ dostawałam jedzenie. Chłopi
byli skazani i na swój system dystrybucji Ŝywności, i na mnie — nie mo-
gli mnie wyrzucić. Ale ja takŜe byłam na nich skazana. Nie mogłam się
wynieść.
Mimo tego niezadowolenia moja brygada produkcyjna pozwalała mi
wyjeŜdŜać i wracać, kiedy chciałam, być moŜe dlatego, Ŝe zachowywa-
łam odpowiedni dystans. Zorientowałam się, Ŝe, aby zachować pewną
niezaleŜność, najlepiej sprawiać wraŜenie osoby stojącej na uboczu. Jeśli
tylko stałeś się „członkiem mas”, natychmiast dawałeś innym prawo do
kontroli nad sobą i wtrącania się w twoje Ŝycie.
Tymczasem mojej siostrze Xiaohong całkiem dobrze się wiodło w są-
siedniej wiosce. ChociaŜ podobnie jak ja była pogryziona przez pchły i
zatruta od nawozów do tego stopnia, Ŝe czasem nawet puchły jej nogi i
dostawała gorączki, przyznano jej w nagrodę osiem punktów roboczych
dziennie. Cynglarz często przyjeŜdŜał z Chengdu, Ŝeby jej pomóc. Jego
fabryka, podobnie jak większość innych, praktycznie nie produkowała.
Dawna dyrekcja została „zmieciona”, a nowy Komitet Rewolucyjny inte-
resował się tylko tym, Ŝeby robotnicy brali udział w rewolucji, a nie w
produkcji, i większość po prostu robiła to, co im się podobało. Cynglarz
czasami pracował za moją siostrę, Ŝeby dać jej trochę wytchnienia, a
czasem razem z nią, co wprawiało chłopów w zachwyt. „To jest interes
— mówili. — Wzięliśmy jedną dziewczynę, a teraz mamy dwie pary
rąk!”.
Razem z Naną i siostrą raz w tygodniu szłyśmy na targ. Uwielbiałam
te hałaśliwe, zatłoczone aleje pełne koszyków i stojących obok tyczek do
noszenia. Wieśniacy wędrowali czasem kilka godzin, Ŝeby sprzedać jed-
nego kurczaka, kilkanaście jaj czy wiązkę bambusa. Większość docho-
dowej działalności rolniczej, takiej jak uprawa zbóŜ na sprzedaŜ, wyplatanie

473
koszyków czy hodowla świń na sprzedaŜ, była zabroniona jako forma
„kapitalizmu”. W rezultacie chłopi mieli bardzo niewiele do sprzedania
za gotówkę. Nie mając pieniędzy, nie mogli jeździć do miast i dzień tar-
gowy stanowił dla nich praktycznie jedyną rozrywkę. Mogli się wtedy
takŜe spotkać z krewnymi i przyjaciółmi. MęŜczyźni siadywali na błotni-
stych chodnikach, kurząc fajki.
Wiosną 1970 roku moja siostra i Cynglarz pobrali się. Nie było Ŝadnej
ceremonii ślubnej, po prostu wzięli zaświadczenie o zawarciu małŜeń-
stwa w urzędzie komuny i pojechali do wioski mojej siostry z cukierkami
i papierosami, Ŝeby poczęstować wieśniaków. Chłopi byli wniebowzięci
— rzadko mogli pozwolić sobie na takie luksusy.
Dla wieśniaków wesele było waŜnym wydarzeniem. Jak tylko wia-
domość o ślubie rozniosła się po wiosce, zeszli się do krytej słomą chaty
mojej siostry, Ŝeby złoŜyć jej gratulacje. Przynieśli prezenty: garść su-
szonych klusek, funt soi i kilka jaj zawiniętych starannie w czerwony
słomiany papier i przewiązanych trawą. Nie były to zwykłe prezenty.
Odmawiając sobie tego, wieśniacy podarowali nowoŜeńcom bardzo cen-
ne rzeczy. Moja siostra i Cynglarz byli bardzo poruszeni. Gdy poszłyśmy
z Naną odwiedzić młodą parę, uczyli właśnie dzieci z wioski tańczyć
„tańce lojalności” — dla zabawy.
MałŜeństwo nie pozwoliło mojej siostrze opuścić wsi, gdyŜ parom
małŜeńskim nie przysługiwało automatyczne prawo do zamieszkania
razem. Oczywiście gdyby Cynglarz chciał zrezygnować ze swojego miej-
skiego meldunku, mógłby bez przeszkód zameldować się na wsi, jednak
ona nie mogła przenieść się do niego do Chengdu. Tak więc, jak dziesiąt-
ki milionów małŜeństw w Chinach, Ŝyli osobno i ustawowo przysługiwa-
ło im jedynie dwanaście dni wspólnego pobytu rocznie. Na szczęście
fabryka Cynglarza nie pracowała codziennie i mógł spędzać wiele czasu
w Deyang.
Po roku mojego pobytu w Deyang zostałam lekarzem. Brygada pro-
dukcyjna, w której skład wchodził mój zespół, miała przychodnię, gdzie
zajmowano się prostszymi przypadkami chorób. Przychodnia została
załoŜona przez wszystkie zespoły produkcyjne wchodzące w skład bry-
gady i leczenie było darmowe, choć jego zakres był mocno ograniczony.
W przychodni pracowało dwóch lekarzy. Jeden z nich, młody człowiek o

474
miłej inteligentnej twarzy, skończył w latach pięćdziesiątych szkołę me-
dyczną w powiatowym mieście Deyang i wrócił pracować do swojej
rodzinnej wioski. Drugi był w średnim wieku i miał kozią bródkę. Zaczął
pracować jako uczeń u starego wiejskiego lekarza praktykującego medy-
cynę chińską i w roku 1964 został wysłany przez komunę na błyskawicz-
ny kurs medycyny zachodniej.
Z początkiem 1971 roku władze komuny poleciły przychodni przyjąć
do pracy jednego „bosonogiego lekarza”. Nazwa ta wzięła się stąd, Ŝe
„lekarz” miał Ŝyć tak jak chłopi, którzy zbyt szanowali swoje buty, Ŝeby
wkładać je do pracy na błotnistych poletkach. Rozpętano wtedy ogromną
kampanię propagandową wysławiającą bosonogich lekarzy jako wielki
wynalazek Rewolucji Kulturalnej. Mój zespół produkcyjny skorzystał z
okazji, Ŝeby się mnie pozbyć — jeśli będę pracowała w przychodni,
obowiązek zaopatrywania mnie w Ŝywność i inne dobra będzie miała cała
brygada, nie tylko mój zespół.
Zawsze interesowała mnie medycyna. Choroby spadające na naszą
rodzinę, a zwłaszcza śmierć babci, uświadomiły mi, jak waŜni są lekarze.
Zanim pojechałam do Deyang, zaczęłam uczyć się od przyjaciela aku-
punktury i przeczytałam ksiąŜkę zatytułowaną Podręcznik bosonogiego
lekarza, jedną z niewielu publikacji, jakie były w tym czasie dostępne.
Propagandowe hasła na temat bosonogich lekarzy stanowiły jeden z
politycznych manewrów Mao. Przewodniczący potępił Ministerstwo
Zdrowia działające przed Rewolucją Kulturalną za to, Ŝe zaniedbało
chłopów i zajmowało się wyłącznie mieszkańcami miast, zwłaszcza
urzędnikami partyjnymi. Potępił takŜe lekarzy za to, Ŝe nie chcieli pra-
cować na wsi, zwłaszcza w odległych regionach. Jednak nie podjął Ŝad-
nych praktycznych kroków, Ŝeby poprawić ten stan rzeczy, takich jak
choćby polecenie wybudowania nowych szpitali czy wykształcenia więk-
szej liczby lekarzy. Podczas Rewolucji Kulturalnej sytuacja jeszcze się
pogorszyła. Propagandowa teza o braku jakiejkolwiek opieki medycznej
na wsi miała więc jedynie wzbudzić nienawiść do istniejącego przed
Rewolucją Kulturalną aparatu partyjnego oraz intelektualistów (do tej
kategorii zaliczano teŜ lekarzy i pielęgniarki).
Mao ofiarował chłopom magiczne panaceum: „doktorów”, których
będzie moŜna wyprodukować en masse — bosonogich lekarzy. „Wcale

475
nie muszą mieć jakiegoś specjalnego wykształcenia — oświadczył. —
Wystarczy, Ŝe będą się uczyć i podnosić swój poziom w trakcie prakty-
ki”. Dwudziestego szóstego czerwca 1965 roku Mao wygłosił uwagę,
która stała się wytyczną w dziedzinie opieki zdrowotnej i edukacji: „Im
więcej człowiek czyta ksiąŜek, tym jest głupszy”. Poszłam więc do pracy
absolutnie bez Ŝadnego przygotowania.
Przychodnia znajdowała się w duŜym pawilonie na szczycie wzgórza,
jakąś godzinę drogi od mojej chatki. Obok był sklep, gdzie sprzedawano
sól, zapałki i sos sojowy — wszystko racjonowane. Jeden z pokoi zamie-
niono na sypialnię dla mnie. Co właściwie miałam robić — pozostało
niejasne.
Jedyną ksiąŜką z zakresu medycyny był Podręcznik bosonogiego le-
karza, studiowałam go więc zajadle. Nie zawierał Ŝadnej teorii, jedynie
zbiorczy opis symptomów i zalecane recepty. Kiedy tak siedziałam za
biurkiem obok dwu pozostałych lekarzy, wszyscy troje w naszych zaku-
rzonych codziennych ubraniach, było jasne, Ŝe chorzy wieśniacy nie będą
chcieli mieć ze mną do czynienia — niedoświadczoną osiemnastolatką.
Omijali mnie szerokim łukiem i szli prosto do dwu pozostałych lekarzy.
Czułam więcej ulgi niŜ urazy. Nie tak wyobraŜałam sobie pracę lekarza.
Czasem, kiedy byłam w ironicznym nastroju, zastanawiałam się, czy nasi
nowi przywódcy — Przewodniczący Mao wciąŜ był poza wszelkimi
zastrzeŜeniami — chcieliby mnie jako swojego osobistego lekarza,
wszystko jedno w butach czy bez. Ale zaraz odpowiadałam sobie, Ŝe nie
— bosonodzy doktorzy mieli przede wszystkim „słuŜyć ludowi, a nie
urzędnikom”. Postanowiłam ograniczyć się do roli pielęgniarki. Wydzie-
lałam przepisane lekarstwa i robiłam zastrzyki — nauczyłam się tego,
kiedy mama miała krwotoki.
Wszyscy chłopi chcieli leczyć się u młodego absolwenta szkoły me-
dycznej. Przepisywane przez niego zioła pomagały na wiele dolegliwo-
ści. Był takŜe bardzo sumienny; odwiedzał pacjentów w ich wioskach, a
w wolnych chwilach zbierał i uprawiał zioła. Drugi lekarz, ten z kozią
bródką, przeraŜał mnie swoją medyczną nonszalancją. Tą samą igłą, bez
Ŝadnej sterylizacji, robił zastrzyk kilku pacjentom. Robił teŜ zastrzyki z
penicyliny, nie sprawdzając, czy pacjent nie jest na nią uczulony, co było
bardzo niebezpieczne, poniewaŜ chińska penicylina była zanieczyszczona

476
i mogła spowodować silną reakcję alergiczną, a nawet śmierć. Kiedy
zaproponowałam, Ŝe zrobię to za niego, uśmiechnął się i wyjaśnił, Ŝe
dotąd nie było Ŝadnych wypadków. „Chłopi nie są tak delikatni, jak lu-
dzie z miasta” — dodał.
Polubiłam obu lekarzy, byli dla mnie bardzo mili i zawsze chętnie od-
powiadali na moje pytania. Nic dziwnego, nie stanowiłam dla nich za-
groŜenia. Na wsi liczyły się bardziej umiejętności zawodowe niŜ poli-
tyczna retoryka.
Lubiłam mieszkanie na szczycie wzgórza z dala od wiosek. KaŜdego
ranka wstawałam bardzo wcześnie i przechadzałam się grzbietem wzgó-
rza, recytując do wstającego słońca wersy ze starodawnej ksiąŜki o aku-
punkturze. W dole pod moimi stopami wraz z pianiem koguta zaczynały
budzić się do Ŝycia pola i wioski. Samotna Wenus blado świeciła z nieba,
które z kaŜdą minutą stawało się coraz jaśniejsze. Uwielbiałam zapach
kap-ryfolium w porannym wietrze i wielkie płatki kwiatów zrzucających
krople rosy. Wokół zaczynały ćwierkać ptaki, przerywając moje recyta-
cje. Jeszcze przez chwilę podziwiałam ten wspaniały widok, po czym
wracałam do siebie napalić w kuchni przed śniadaniem.
Z pomocą atlasu anatomicznego i ksiąŜki o akupunkturze wyrobiłam
sobie dość dobrą orientację, w które miejsce ciała powinnam wbijać igły,
Ŝeby uleczyć daną dolegliwość. Niecierpliwie pragnęłam jak najszybciej
wypróbować moją wiedzę na pacjentach. Miałam nawet kilku ochotni-
ków — chłopców z Chengdu, którzy mieszkali obecnie w innych wio-
skach i którym zaleŜało na tym, Ŝeby się ze mną spotkać. Szli kilka go-
dzin na moje sesje. Jeden z nich, podwijając rękaw, Ŝeby odsłonić punkt
leŜący obok łokcia, z dziarską miną zapytał: „Od czego są przyjaciele?”.
Nie zakochałam się w Ŝadnym z nich, choć moje postanowienie, by
nie mieć Ŝadnego chłopaka, Ŝeby móc poświęcić się rodzicom i ukoić
poczucie winy po śmierci babci, było coraz słabsze. Jednak moje serce
nie chciało się otworzyć, a wychowanie sprawiało, Ŝe wszelkie fizyczne
kontakty bez uczucia były dla mnie nie do pomyślenia. Chłopcy i dziew-
częta z miasta prowadzili raczej dość swobodne Ŝycie, ale ja tkwiłam
samotnie na piedestale. Dowiedziano się jakoś, Ŝe układam wiersze, i
pozostawiono mnie w spokoju.
Młodzi męŜczyźni zachowywali się wobec mnie po rycersku. Jeden

477
podarował mi zrobiony ze skóry węŜa instrument muzyczny, zwany sa-
nxian, z długim gryfem i trzema jedwabnymi strunami, które się szarpało,
i całymi dniami uczył mnie na nim grać. Dozwolone melodie ograniczały
się do kilku pieśni na cześć Mao, ale nie sprawiało mi to większej róŜni-
cy, gdyŜ moje zdolności były jeszcze bardziej ograniczone.
W ciepłe wieczory siedziałam wśród zapachów unoszących się z le-
karskiego zielnika i brzdąkałam na swoim sanxian. Po zamknięciu sklepu
zostawałam na wzgórzu całkiem sama. W głębokiej ciemności widać
było jedynie delikatną poświatę księŜyca i migotanie świateł odległych
wiosek. Czasem w powietrzu powoli przepływał świetlik, niczym po-
chodnia niesiona przez jakichś niewidzialnych latających ludzików. Krę-
ciło mi się w głowie od zapachów ogrodu. Moja muzyka niezbyt har-
monizowała z chórem Ŝab i tęsknym cykaniem świerszczy, ale znajdowa-
łam w niej pewne pocieszenie.
24
,,Przyjm, proszę, moje
przeprosiny, które przychodzą
o całe Ŝycie za późno” —
moi rodzice w obozach pracy
(1969— 1972)

O trzy dni jazdy samochodem z Chengdu, w północnym Xichangu,


leŜy PłaskowyŜ Pasterza Bawołów. Na płaskowyŜu droga rozwidla się —
jeden szlak prowadzi na południowy zachód do Miyi, gdzie znajdował się
obóz mojego ojca, drugi na południowy wschód do Ningnan.
Swoją nazwę płaskowyŜ zawdzięcza pewnej staroŜytnej legendzie.
OtóŜ dawno, dawno temu Bogini Tkaczka, córka Niebiańskiej Królowej
Matki, zstępowała z Niebiańskiego Dworu, aby kąpać się w leŜącym tu
jeziorze. Meteor, który spadł na ulicę Meteorytu, podpierał jej warsztat
tkacki. Pewnego razu ujrzał księŜniczkę mieszkający nad jeziorem pa-
sterz opiekujący się stadem bawołów i oboje zapałali do siebie wielką
miłością. Pobrali się i mieli syna i córkę. Jednak Niebiańska Królowa
Matka, zazdrosna o ich szczęście, kazała porwać Niebiańską Tkaczkę.
Kiedy wysłańcy uprowadzili boginię, pasterz bawołów ruszył za nimi w
pościg. Gdy juŜ miał ich dopędzić, Niebiańska Królowa Matka wyciągnę-
ła z włosów spinkę i wyrysowała nią rzekę, która przegrodziła małŜon-
ków. Odtąd Srebrna Rzeka dzieli nieszczęsną parę i oboje mogą się spo-
tykać jedynie siódmego dnia siódmego miesiąca, kiedy z całych Chin
zlatują się sroki, aby utworzyć most, dzięki któremu rodzina znów moŜe
być razem.
Srebrna Rzeka to chińska nazwa Drogi Mlecznej. Nad Xichangiem
wygląda szczególnie majestatycznie, migocząc milionami gwiazd, z jasną
Wegą — Boginią Tkaczką po jednej stronie oraz Altairem — Pasterzem

479
Bawołów i ich dwojgiem dzieci po drugiej stronie. Przez stulecia legenda
o rozdzielonych małŜonkach niezwykle mocno przemawiała do wy-
obraźni Chińczyków — chińskie rodziny często były rozdzielane za
sprawą wojen, bandytów, biedy czy bezdusznych rządów. Jak na ironię,
właśnie na ten płaskowyŜ zesłano moją mamę.
Znalazła się tam w listopadzie 1969 roku wraz z pięciuset innymi pra-
cownikami Okręgu Wschodniego — zarówno Rebeliantami, jak i
„uczniami kapitalizmu”. PoniewaŜ wywieziono ich z Chengdu w pośpie-
chu, na miejscu okazało się, Ŝe nie mają gdzie mieszkać, jeśli nie liczyć
kilku szop pozostałych po wojskowych budowniczych linii kolejowej
prowadzącej z Chengdu do Kunmingu, stolicy Yunnanu. Część zesłanych
stłoczono w barakach, pozostali musieli zmieścić się w chatach miejsco-
wych wieśniaków.
W okolicy nie było Ŝadnych materiałów budowlanych prócz trawy
cogon i gliny, wydobywanej i sprowadzanej z okolicznych gór. Glinę
mieszano z wodą i formowano w cegły, z których budowano ściany do-
mów. Nie było maszyn, prądu, nawet zwierząt pociągowych. Na płasko-
wyŜu leŜącym na wysokości około tysiąca pięciuset metrów nad pozio-
mem morza cztery pory roku następowały po sobie w ciągu kaŜdego
dnia. O siódmej rano, gdy mama zaczynała pracę, temperatura wynosiła
około zera. W południe dochodziła do dwudziestu ośmiu stopni Celsju-
sza, po południu zaś, około czwartej, zaczynały wiać wiatry, które zwala-
ły ludzi z nóg. O siódmej wieczorem, gdy kończono pracę, temperatura
znowu spadała do zera. W tych niezwykle surowych warunkach mama i
pozostali zesłańcy pracowali dwanaście godzin na dobę, z jedną tylko
krótką przerwą na posiłek. Przez kilka pierwszych miesięcy do jedzenia
dostawali jedynie ryŜ i gotowaną kapustę.
Obozem zorganizowanym na wzór wojskowy dowodzili oficerowie
armii pod nadzorem Komitetu Rewolucyjnego z Chengdu. Początkowo
mamę traktowano jak wroga klasowego — podczas kaŜdej przerwy śnia-
daniowej musiała cały czas stać z pochyloną głową. Była to tak zwana
demaskacja na skraju pola, szczególnie zalecana przez propagandę, po-
niewaŜ przypominała pozostałym pracownikom, którzy mogli w tym
czasie odpocząć, Ŝe powinni zachować jeszcze nieco energii na niena-
wiść. Mama protestowała, Ŝe nie moŜe pracować przez cały dzień bez
chwili odpoczynku dla nóg. Dowódca przed Rewolucją Kulturalną pra-
cował w wojskowym wydziale Okręgu Wschodniego i był w dobrych

480
stosunkach z mamą, połoŜył więc kres tej praktyce. Nadal jednak dosta-
wała najcięŜsze prace i nie miała wolnych niedziel jak pozostali więź-
niowie. Jej krwawienia nasiliły się, a potem zachorowała na ostre zapale-
nie wątroby. Cała zŜółkła, opuchła i z trudem utrzymywała się na nogach.
W obozie było wielu lekarzy, wsadzono do niego bowiem połowę
personelu medycznego ze szpitali Wschodniego Okręgu. W Chengdu
pozostali jedynie lekarze niezbędni szefom Komitetów Rewolucyjnych.
Lekarz, który zaopiekował się mamą, powiedział, Ŝe jest jej bardzo
wdzięczny za to, Ŝe ochraniała jego i innych lekarzy w latach przed Re-
wolucją Kulturalną. Oświadczył, Ŝe gdyby nie mama, pewnie uznano by
go za prawicowca juŜ w 1957 roku. W obozie nie było Ŝadnych zachod-
nich leków, więc chodził w odległe miejsca zbierać róŜne zioła, takie jak
azjatycka babka i sun, uwaŜane przez Chińczyków za lekarstwo na zapa-
lenie wątroby.
Chcąc mamie pomóc, w przesadny sposób opisał w rozmowie z wła-
dzami obozu zagroŜenie, jakie jej choroba stanowi dla pozostałych więź-
niów. W rezultacie przeniesiono ją do osobnego pomieszczenia, kilkaset
metrów od reszty zabudowań. Prześladowcy pozostawili ją samej sobie w
obawie przed zaraŜeniem, ale codziennie odwiedzał ją tam lekarz i w
sekrecie polecił, aby kaŜdego dnia dostawała porcję koziego mleka od
miejscowego chłopa. Nowe mieszkanie mamy było po prostu opuszczo-
nym chlewem, jednak zaprzyjaźnieni więźniowie zrobili w nim porządki
i wyłoŜyli klepisko grubą warstwą słomy. Mama czuła się tak, jakby leŜa-
ła na luksusowym materacu. Jedna z kucharek zaofiarowała się, Ŝe będzie
jej przynosić posiłki. Jeśli nikt nie patrzył, dodawała jeszcze kilka jajek.
Gdy w obozie zaczęto wydawać mięso, mama dostawała je codziennie,
choć inni tylko raz w tygodniu. Dostawała takŜe świeŜe owoce, gruszki i
brzoskwinie, które przyjaciele kupowali jej na targu. MoŜna powiedzieć,
Ŝe choroba okazała się dla niej prawdziwym błogosławieństwem.
Jednak po czterdziestu dniach wyzdrowiała i musiała wrócić do obo-
zu. Zesłańcy mieszkali teraz w nowych glinianych chatach. PłaskowyŜ
Pasterza Bawołów jest miejscem dość osobliwym — często zdarzają się
tam suche burze z piorunami, podczas gdy w okolicznych górach pada
deszcz. Miejscowi chłopi nie uprawiali ziemi na płaskowyŜu, gdyŜ była

481
ona zbyt sucha, a okolica zbyt niebezpieczna w czasie częstych bezdesz-
czowych burz. PoniewaŜ jednak obóz nie dysponował Ŝadną inną ziemią
uprawną, więźniowie zasadzili specjalną odmianę kukurydzy odporną na
suszę i sprowadzali wodę z dolnych partii górskich zboczy. Aby zapew-
nić sobie zaopatrzenie w ryŜ, zaproponowali miejscowym chłopom po-
moc przy Ŝniwach.
Wieśniacy wyrazili zgodę, jednak miejscowy zwyczaj zakazywał ko-
bietom noszenia wody, a męŜczyznom i pannom sadzenia ryŜu. Sadzić
ryŜ mogły jedynie męŜatki, które miały juŜ dzieci, zwłaszcza chłopców.
Im więcej synów kobieta urodziła, tym chętniej ją widziano przy tej mor-
derczej pracy. Chłopi wierzyli, Ŝe kobieta, która wydała na świat wielu
synów, sprawi, Ŝe w kłosach zasadzonego przez nią ryŜu będzie więcej
ziaren (chińskie słowa „syn” i „ziarno” brzmią identycznie). Tak więc
sadzenie ryŜu spadło w pierwszym rzędzie na moją mamę. Miała aŜ
trzech synów — więcej niŜ inne kobiety w obozie — i musiała spędzać
do piętnastu godzin dziennie zgięta wpół na wodnym poletku, nękana
przez stan zapalny przydatków i ciągłe krwawienia.
Nocami, podobnie jak inni, musiała pilnować świń przed wilkami. Z
tyłu za obozowymi chatami z gliny i słomy rozpościerał się łańcuch gór-
ski, zwany „legowiskiem wilka”. Chłopi opowiadali przybyszom nie-
zwykłe historie o przebiegłości tych zwierząt. Powiadali, Ŝe wilk, za-
kradłszy się do chlewu, potrafi lekko skaleczyć pazurami świnię za
uszami i delikatnie wylizuje jej krew, wprowadzając zwierzę w stan przy-
jemnego transu, tak Ŝe świnia nie kwiczy. Potem ostroŜnie chwyta ją
zębami za ucho i nie przestając wachlować jej puszystym ogonem, wy-
ciąga ją z chlewa. Nawet w chwili, gdy ją zagryza, oszołomiona świnia
nie zdaje sobie z tego sprawy.
Chłopi powiedzieli zesłańcom, Ŝe wilki — a takŜe pojawiające się
czasem lamparty — boją się ognia. KaŜdej nocy palono więc przed chle-
wem ognisko. Mama spędziła wiele bezsennych nocy, obserwując mete-
ory przecinające rozświetlone gwiazdami niebo ponad ciemnym zarysem
górskich szczytów i słuchając dochodzącego z oddali wycia wilków.
Pewnego wieczoru przykucnięta prała swoje ubranie w małym stawie.
Gdy się wyprostowała, zobaczyła czerwone ślepia wilka, stojącego jakieś
dwadzieścia metrów po drugiej stronie wody. Włosy stanęły jej na gło-
wie, przypomniała sobie jednak słowa przyjaciela z dzieciństwa, DuŜego

482
Starego Li, który opowiadał, Ŝe jedyny sposób na wilka to wycofywać się
powoli, cały czas patrząc mu w oczy; nie wolno okazać paniki, odwracać
się i uciekać. Mama moŜliwie jak najspokojniej wycofała się znad stawu
w stronę obozu, nie spuszczając z oczu idącego za nią wilka. Gdy dotarła
na skraj obozu, wilk zatrzymał się. Widać było ogień i od ogniska do-
chodziły głosy ludzi. Mama odwróciła się i popędziła do bramy.
Nocami ogień był niemal jedynym źródłem światła w Xichangu. Nie
było elektryczności, świece, jeśli w ogóle udało się je dostać, były bardzo
drogie i zawsze brakowało nafty. Zresztą i tak nie było co czytać. W
przeciwieństwie do Deyang, gdzie mogłam stosunkowo swobodnie czy-
tać ksiąŜki Jinminga, kupowane na czarnym rynku, w „szkole kadr” pa-
nował surowy reŜim. Dozwolone były jedynie wybrane dzieła Mao oraz
„Dziennik Ludowy”. Od czasu do czasu pokazywano nowy film w woj-
skowych barakach, kilka kilometrów od obozu — nieodmiennie jedną z
wzorcowych oper pani Mao.
Wraz z upływem dni, a potem miesięcy, zesłańcy coraz trudniej znosi-
li cięŜką pracę i brak wypoczynku. Wszyscy tęsknili za swoimi rodzina-
mi i dziećmi. TakŜe Rebelianci przeŜywali gorycz i rozczarowanie. Było
im moŜe nawet cięŜej niŜ innym, gdyŜ okazało się, Ŝe dawna gorliwość
nie uchroniła ich od obozu i Ŝe nie wrócą juŜ do władzy w Chengdu. W
ciągu kilku miesięcy pobytu na płaskowyŜu ucichły zaŜarte oskarŜenia, a
pojawiło się przygnębienie; mama często musiała podnosić ich na duchu.
Nazwano ją „Guanyin” — bogini dobroci.
Nocami, leŜąc na słomianym materacu, myślała o latach naszego
wczesnego dzieciństwa. Uświadomiła sobie wtedy, Ŝe nie ma zbyt wielu
wspomnień. Była ciągle zajęta, nieobecna, kiedy dorastaliśmy, poświęci-
ła się bez reszty sprawie rewolucji kosztem własnej rodziny. Z Ŝalem
wyrzucała sobie teraz to bezcelowe i jałowe poświęcenie. Tęsknota za
dziećmi niemal rozdzierała jej serce.
Dziesięć dni przed chińskim Nowym Rokiem, w lutym 1970 roku, po
trzech miesiącach pobytu na płaskowyŜu, kompania mamy dostała roz-
kaz, aby stanąć w szeregu przed obozem, na Powitanie wysokiej rangi
dowódcy wojskowego, który miał przybyć na inspekcję. Po długim ocze-
kiwaniu stojący dostrzegli niewielką postać, wspinającą się do obozu

483
zapyloną drogą od strony odległej szosy. Wszyscy uznali, Ŝe nie moŜe to
być oczekiwany dostojnik — bo on na pewno przyjedzie samochodem w
otoczeniu świty. Ale sposób zawiązania długiego czarnego wełnianego
szala wokół pochylonej głowy był zbyt fantazyjny jak na miejscowego
wieśniaka. Do obozu zbliŜała się młoda kobieta z wielkim koszykiem na
plecach. Serce mojej mamy zaczęło bić w przyspieszonym rytmie, kiedy
stwierdziła, Ŝe młoda kobieta jest podobna do mnie. „Jak to byłoby cu-
downie, gdyby to była Erhong!” — powiedziała do siebie. Nagle ludzie
zaczęli trącać ją w podnieceniu: „To twoja córka! Twoja córka do ciebie
przyjechała! To Erhong!”.
W ten sposób mama opisała mi później chwilę, gdy zobaczyła mnie
po rozstaniu. Byłam pierwszą osobą odwiedzającą obóz, toteŜ przyjmo-
wano mnie z mieszaniną radości i zawiści. Przyjechałam tą samą cięŜa-
rówką, która zabrała mnie do Ningnan w czerwcu ubiegłego roku, kiedy
jechałam w sprawie zmiany meldunku. W wielkim koszu na plecach
miałam mnóstwo kiełbasek, jajek, cukierków, ciastek, klusek, cukru i
konserw mięsnych. Cała nasza piątka oraz Cynglarz odkładała róŜne
rzeczy z racji Ŝywnościowych i przydziałów, które nam przysługiwały
jako członkom brygad produkcyjnych, aby urządzić rodzicom ucztę. Le-
dwo miałam siłę to wszystko udźwignąć.
Dwie rzeczy natychmiast rzuciły mi się w oczy. Mama wyglądała do-
brze — jak dowiedziałam się później, właśnie skończyła okres rekonwa-
lescencji po Ŝółtaczce. Po drugie, współwięźniowie nie odnosili się do
niej z wrogością. Niektórzy juŜ wtedy nazywali ją „Guanyin”, co wyda-
wało mi się niesłychane, zwaŜywszy na to, Ŝe oficjalnie była uwaŜana za
wroga klasowego.
Na głowie miała ciemnoniebieską chustkę zawiązaną pod brodą. Jej
policzki utraciły dawną delikatność i świeŜość, pod wpływem mocnego
słońca i ostrego wiatru stały się szorstkie i ciemnoczerwone, a jej skóra
przypominała teraz skórę wieśniaczek z Xichangu. Miała trzydzieści
osiem lat, ale wyglądała przynajmniej o dziesięć lat starzej. Gdy pogła-
skała mnie po twarzy, poczułam, Ŝe jej dłoń jest szorstka jak popękana
kora starego drzewa.
Zostałam z nią dziesięć dni, a w dzień Nowego Roku miałam pojechać
do obozu ojca. Umówiłam się z sympatycznym kierowcą cięŜarówki, Ŝe
zabierze mnie w tym samym miejscu, w którym wysadził mnie poprzed-
nio. Mamie zakręciły się łzy w oczach; chociaŜ obóz ojca leŜał niedaleko,

484
nie mieli prawa się odwiedzać. ZałoŜyłam na plecy nietknięty koszyk z
jedzeniem — mama chciała, Ŝebym zaniosła wszystko ojcu. Odkładanie
jedzenia dla innych było zawsze w Chinach jednym z najwaŜniejszych
sposobów wyraŜania miłości i troski. Mamie było smutno, Ŝe odjeŜdŜam,
i ciągle powtarzała, jak jej przykro, Ŝe stracę tradycyjną chińską potrawę
noworoczną, którą przygotowano w jej obozie: tangyuan, okrągłe kluski
symbolizujące jedność rodziny. Nie mogłam jednak czekać, bo bałam się,
Ŝe ucieknie mi cięŜarówka.
Mama odprowadziła mnie do głównej szosy — pół godziny marszu —
i usiadłyśmy w wysokich trawach, czekając na samochód. Krajobraz
falował łagodnym ruchem kołyszących się gęstych traw. Słońce świeciło
juŜ dość mocno i zrobiło się ciepło. Mama objęła mnie, a całe jej ciało
zdawało się mówić, jak bardzo pragnie, Ŝebym została, jak bardzo się boi,
Ŝe juŜ mnie nigdy więcej nie zobaczy. Nie wiedziałyśmy wówczas, czy
jej pobyt w obozie, a mój w komunie kiedykolwiek się skończy. Powie-
dziano nam, Ŝe zostaniemy w tych miejscach do końca Ŝycia. Mogłyśmy
równieŜ po prostu nie doŜyć dnia kolejnego spotkania. Udzielił mi się
smutek mamy i przypomniałam sobie babcię, która umarła, zanim zdoła-
łam wydostać się z Ningnan.
Słońce wznosiło się coraz wyŜej. CięŜarówki nie było. Gdy wielkie
kłęby dymu z komina obozowej kuchni zaczęły rzednąć, mamę znów
ogarnął Ŝal, Ŝe nie mogła mnie poczęstować noworocznym śniadaniem.
Postanowiła wrócić i przynieść mi jednak trochę tangyuan.
Tymczasem zjawiła się cięŜarówka. Spojrzałam w stronę obozu i zo-
baczyłam mamę, jak biegnie w moim kierunku, wokół jej niebieskiej
chustki kołysały się białozłote trawy. W prawej ręce niosła kolorową
emaliowaną miskę. Biegła tak ostroŜnie, ze nie miałam wątpliwości, Ŝe
stara się nie rozlać zupy z kluskami. Była jednak wciąŜ dość daleko i
widziałam, Ŝe nie dobiegnie do mnie wcześniej jak za dwadzieścia minut.
Równocześnie czułam, Ŝe nie mogę prosić kierowcy o tak długą zwłokę
— i tak robił mi wielką uprzejmość. Wdrapałam się na skrzynię cięŜa-
rówki. Widziałam mamę, jak biegnie wciąŜ ku mnie, ale w ręku nie miała
juŜ miski.
Wiele lat później powiedziała mi, Ŝe miska wypadła jej z rąk, gdy zo-
baczyła, Ŝe wspinam się na samochód. Nadal jednak biegła aŜ do miejsca,

485
w którym siedziałyśmy, Ŝeby się upewnić, Ŝe naprawdę odjechałam, choć
nikt poza mną nie mógł przecieŜ wsiadać do cięŜarówki. W Ŝółtej pustce
nie było Ŝywego ducha. Przez kilka następnych dni mama chodziła po
obozie jak w transie, otumaniona i zagubiona.
Po wielu godzinach jazdy wyboistą drogą, rzucana niemiłosiernie po
skrzyni cięŜarówki, dotarłam do obozu ojca. Był to obóz pracy przymu-
sowej — prawdziwy kacet, połoŜony głęboko w górach. Więźniowie
załoŜyli w tym w dzikim, górzystym rejonie gospodarstwo rolne. Potem
zostali przeniesieni dalej, w wyŜej połoŜone i jeszcze bardziej dziewicze i
niegościnne tereny, pozostawiając to zagospodarowane miejsce zesłań-
com, którzy wylądowali nieco wyŜej na chińskiej drabinie prześladowań
— deportowanym urzędnikom. Obóz był ogromny: mieścił tysiące by-
łych pracowników administracji prowincji.
Musiałam iść jeszcze kilka godzin, Ŝeby dotrzeć do „kompanii” moje-
go ojca. Omal nie straciłam równowagi, wchodząc na wiszący mostek z
lin, który niebezpiecznie zakołysał się pode mną nad głęboką rozpadliną.
Choć byłam bardzo zmęczona, niosąc na plecach cięŜki kosz, zauroczyło
mnie piękno tych gór. Była dopiero wczesna wiosna, ale wokół było peł-
no kolorowych kwiatów, kwitnących wśród drzew kapokowych i krze-
wów papai. Gdy w końcu dotarłam do baraków obozu, zobaczyłam kilka
baŜantów majestatycznie przechadzających się wśród rozkwitających
gruszy, śliw i migdałowców. Kilka tygodni później białe i róŜowe płatki
gęsto zaścieliły błotnistą ścieŜkę.
Serce mi zamarło, gdy wreszcie, po raz pierwszy od roku, zobaczyłam
ojca. Dreptał przez podwórze, niosąc dwa kosze cegieł, zawieszone na
długiej tyczce. Stara niebieska kurtka wisiała na nim luźno, a podwinięte
nogawki spodni odsłaniały tak chude nogi, Ŝe było widać ścięgna. Na
ogorzałej od słońca twarzy miał mnóstwo zmarszczek i niemal siwe wło-
sy. Nagle mnie dostrzegł. Kiedy zaczęłam do niego biec, niezdarnie po-
stawił swój ładunek na ziemi. Tradycja chińska nie dopuszcza niemal
Ŝadnego fizycznego kontaktu między ojcem a córką, ale wszystko, co
pragnął mi powiedzieć, widziałam w jego oczach. Jego spojrzenie było
pełne miłości i czułości. Widziałam w nich takŜe ślad wszystkich cierpień
ostatnich lat. Zamiast dawnej energii i młodzieńczego zapału, zobaczy-
łam starczą niepewność cięŜko doświadczonego przez Ŝycie człowieka

486
oraz cień spokojnej rezygnacji. A przecieŜ był wciąŜ w sile wieku, miał
zaledwie czterdzieści osiem lat. Poczułam, jak dławią mnie łzy. Z obawą
wypatrywałam w jego oczach oznak szaleństwa, ale wyglądał normalnie.
Ogromny cięŜar spadł mi z serca.
Ojciec dzielił pokój z kilkoma innymi skazanymi; wszyscy pochodzili
z jego wydziału. Pomieszczenie miało tylko jedno maleńkie okienko, tak
Ŝe cały dzień trzeba było trzymać otwarte drzwi, Ŝeby wpuścić trochę
światła. Mieszkańcy pokoju prawie się do siebie nie odzywali i nikt nie
powiedział mi nawet dzień dobry. Od razu poczułam, Ŝe atmosfera w tym
obozie jest o wiele cięŜsza niŜ w obozie mamy. Działo się tak, bo znaj-
dował się on pod bezpośrednim nadzorem Rewolucyjnego Komitetu Si-
chuanu i Tingów. Mur dziedzińca pokrywała gruba warstwa plakatów,
pełnych haseł w rodzaju „Śmierć Takiemu-a-takie-mu” albo „Skończyć z
Takim-a-takim”, obok stały oparte połamane motyki i szpadle. Jak się
wkrótce przekonałam, ojciec wciąŜ był obiektem demaskacji podczas
wieców, które odbywały się wieczorami po całym dniu cięŜkiej pracy.
PoniewaŜ jedynym sposobem wydostania się z obozu był powrót do pra-
cy partyjnej w Komitecie Rewolucyjnym — co moŜna było osiągnąć,
tylko zdobywając zaufanie Tingów — niektórzy Rebelianci prześcigali
się w demonstrowaniu swojej rewolucyjnej wojowniczości, a mój ojciec
stał się ich ofiarą.
Nie mógł takŜe wchodzić do kuchni, poniewaŜ uwaŜano, Ŝe jako
„przestępca, wróg Przewodniczącego Mao”, jest tak niebezpieczny, Ŝe
mógłby dosypać trucizny do jedzenia. NiewaŜne, czy ktokolwiek wierzył
w taką groźbę. Chodziło o upokorzenie.
Ojciec znosił te wszystkie okrucieństwa bardzo dzielnie. Tylko raz
okazał gniew, kiedy zaraz po przybyciu do obozu kazano mu załoŜyć
białą opaskę z czarnym napisem: „element kontrrewolucyjny w akcji”.
Rzucił wtedy opaskę i powiedział przez zaciśnięte zęby: „No chodźcie,
zatłuczcie mnie na śmierć. Ja tego nosił nie będę!”. Rebelianci dali za
wygraną. Wiedzieli, Ŝe mówił serio, a nie mieli rozkazu, Ŝeby go zabić.
W obozie Tingowie mieli okazję mścić się na swoich przeciwnikach.
Znalazł się wśród nich takŜe pewien człowiek zamieszany w dochodze-
nie, jakie prowadzono przeciw nim w 1962 roku. Przed 1949 walczył w
komunistycznym podziemiu, przeszedł więzienie i tortury Kuomintangu,

487
które zniszczyły mu zdrowie. W obozie wkrótce znów cięŜko zachoro-
wał, ale musiał pracować i nie miał ani jednego dnia wypoczynku. Po-
niewaŜ pracował powoli, kazano mu nadrabiać zaległości wieczorami.
Plakaty na ścianach oskarŜały go o lenistwo. Jeden z nich zaczynał się od
słów: „Czy zauwaŜyłeś, Towarzyszu, ten groteskowy Ŝywy szkielet z
odraŜającą twarzą?”. Pod bezlitosnym, palącym słońcem Xichangu jego
skóra odchodziła całymi płatami. Był takŜe niezwykle wychudzony, bo
wycięto mu kiedyś dwie trzecie Ŝołądka i mógł trawić jedynie niewielkie
porcje jedzenia naraz. PoniewaŜ zaś nie dostawał posiłków tak często, jak
tego potrzebował, nieustannie głodował. Kiedy któregoś dnia zdespe-
rowany wszedł do kuchni, Ŝeby napić się jakiegoś soku, oskarŜono go o
próbę zatrucia jedzenia. Czując, Ŝe znajduje się na progu całkowitego
załamania, napisał do władz obozu prośbę, Ŝeby nie przydzielano mu
zbyt cięŜkich prac. Jedyną odpowiedzią była jadowita kampania plaka-
tów. Wkrótce zasłabł na polu, gdy w upale rozrzucał nawóz. Zabrano go
do obozowego szpitala, gdzie zmarł następnego dnia. W chwili śmierci
nie miał przy sobie nikogo z rodziny. Jego Ŝona popełniła samobójstwo.
Nie tylko „uczniowie kapitalizmu” umierali w „szkole kadr”. Podobny
los spotykał takŜe ludzi, którzy mieli jakiekolwiek, choćby najdalsze
powiązania z Kuomintangiem albo którzy stali się ofiarami czyjejś osobi-
stej zemsty lub zawiści — nawet ze strony przywódcy pokonanych frak-
cji Rebeliantów. Wielu rzucało się w nurty spienionej rzeki, której strome
brzegi przecinały dolinę. Nazywano ją Rzeką Ukojenia (Arming He).
Głuchą nocą echo niosło jej głośny szum kilometrami, wywołując
dreszcz zgrozy u więźniów, którzy mówili, Ŝe słychać w nich zawodzenie
duchów.
Dowiedziawszy się o tych samobójstwach, uznałam, Ŝe muszę ko-
niecznie jak najszybciej pomóc ojcu i zmniejszyć ciąŜącą na nim psy-
chiczną i fizyczną presję. Musiałam sprawić, Ŝeby poczuł, Ŝe warto Ŝyć
dalej i Ŝe jest kochany. Na mityngach, na których poddawano go dema-
skacji, na ogół obywano się teraz bez przemocy, współwięźniowie najwy-
raźniej nie mieli juŜ takiego zapału i energii. Siadałam wtedy tak, Ŝeby
mnie widział i mógł czerpać siły z tego, Ŝe nie jest sam, Ŝe jest ze mną.
Po mityngu mieliśmy czas dla siebie. Opowiadałam mu zabawne histo-
ryjki, Ŝeby mógł jak najszybciej otrząsnąć się z ohydy tych zebrań, ma-
sowałam mu głowę, szyję i ramiona, a on recytował mi poezję klasyczną.

488
W dzień pomagałam mu w pracy — oczywiście dostawał zawsze najcięŜ-
sze i najbrudniejsze zajęcia. Czasem z dziarską miną nosiłam za niego
ponad pięćdziesięciokilogramowe cięŜary, choć ledwo mogłam utrzymać
się na nogach.
Spędziłam w tym obozie ponad trzy miesiące. Władze pozwoliły mi
jeść w obozowej stołówce i dostałam łóŜko w pokoju z pięcioma kobie-
tami, które odzywały się do mnie bardzo rzadko, krótko i chłodno. Więk-
szość współwięźniów natychmiast przybierała na mój widok postawę
pełną wrogości. Udawałam, Ŝe ich nie dostrzegam. Spotkałam jednak
takŜe ludzi, którzy odnosili się do mnie przyjaźnie — albo mieli więcej
odwagi w okazywaniu sympatii.
Jednym z nich był trzydziestoletni męŜczyzna z wraŜliwą twarzą i du-
Ŝymi uszami. Nazywał się Yong i miał za sobą wyŜsze studia. Zaczął
pracować w wydziale mojego ojca tuŜ przed Rewolucją Kulturalną. W
obozie był „dowódcą oddziału”, do którego naleŜał ojciec. Choć formal-
nie był zobowiązany przydzielać ojcu najcięŜsze prace, gdy tylko mógł,
dyskretnie starał się ograniczyć je do minimum. Podczas jednej z naszych
krótkich rozmów powiedziałam mu, Ŝe nie mogę ugotować jedzenia,
które ze sobą przyniosłam, poniewaŜ nie mam nafty do mojej małej ku-
chenki.
Kilka dni później Yong minął mnie z nieobecną twarzą. Poczułam, Ŝe
wcisnął mi w rękę jakiś metalowy przedmiot. Okazało się, Ŝe jest to zro-
biony przez niego palnik z drutu wysokości dwudziestu i szerokości dzie-
sięciu centymetrów, w którym moŜna było palić papierowymi kulkami ze
starych gazet — wolno juŜ było drzeć gazety, poniewaŜ nie drukowano w
nich portretów Przewodniczącego. (Mao osobiście zastopował tę prakty-
kę, gdy uznał, Ŝe osiągnął zamierzony cel — „wyłączne ustanowienie”
jego „absolutnego, najwyŜszego autorytetu” — i jej kontynuacja mogłaby
doprowadzić do odwrotnych efektów). Na błękitnopomarańczowych
płomieniach palnika gotowałam o wiele lepsze jedzenie niŜ obozowe.
Gdy spod pokrywki wydobywała się smakowicie pachnąca para, widzia-
łam, jak mimowolnie zaczynają się poruszać szczęki pozostałych lokato-
rów w pokoju ojca. śałowałam, Ŝe nie mogę poczęstować Yonga, ale
oboje moglibyśmy napytać sobie biedy, gdyby jego wojowniczy koledzy
coś zwęszyli.

489
To właśnie dzięki Yongowi i innym przyzwoitym ludziom ja i moje
rodzeństwo mogliśmy odwiedzać ojca. Yong pozwolił takŜe ojcu opusz-
czać teren obozu w deszczowe dni, które były jego jedynymi dniami
wolnymi od pracy, gdyŜ w przeciwieństwie do pozostałych więźniów
musiał, podobnie jak mama, pracować takŜe w niedzielę. Gdy tylko prze-
stawało padać, szliśmy oboje do sosnowego lasu na grzyby albo zbierali-
śmy dziki groch, który ugotowany potem z konserwą z kaczki czy innego
mięsa stanowił wspaniałą kolację.
Po kolacji często szliśmy na moje ulubione miejsce — nazwałam je
„ogrodem zoologicznym” — gdzie na leśnej polanie porośniętej trawą
znajdowała się grupa skał o dziwnych, fantastycznych kształtach. Skały
przypominały stado dziwacznych zwierząt leŜących w słońcu. Niektóre
miały wyŜłobienia, w których mogliśmy się ułoŜyć i patrzeć w dal. W
dole zbocza rosły potęŜne drzewa kapokowe. Ich bezlistne szkarłatne
kwiaty, większe od kwiatów magnolii, wyrastały bezpośrednio z nagich
czarnych gałęzi, rosnących zupełnie prosto ku górze. W trakcie mojego
trzymiesięcznego pobytu w obozie obserwowałam, jak te kwiaty rozkwi-
tają, tworząc na tle skał ogromną plamę karmazynowej czerwieni. Potem
pojawiły się owoce wielkości fig, z których po pęknięciu zaczęły wydo-
bywać się jedwabiste nici, roznoszone przez ciepłe wiatry po całych gó-
rach niczym śniegowy puch. Za drzewami kapokowymi leŜała Rzeka
Ukojenia, a za nią rozciągały się bezkresne góry.
Pewnego dnia, gdy odpoczywaliśmy w naszym „ogrodzie zoologicz-
nym”, na polanie zjawił się wieśniak. Był tak zdeformowany, Ŝe się go
przestraszyłam. Ojciec powiedział mi, Ŝe w tym odizolowanym regionie
kraju mieszkańcy często przez pokolenia Ŝenią się w obrębie jednej wio-
ski. „Tyle jest do zrobienia w tych górach! — powiedział wtedy. — To
takie piękne miejsce i ma taki ogromny potencjał. Z radością bym tu za-
mieszkał, opiekując się jakąś komuną albo brygadą produkcyjną i zajął
się jakąś konkretną robotą, czymś poŜytecznym. A moŜe nawet został-
bym zwykłym wieśniakiem. Mam juŜ serdecznie dosyć bycia urzędni-
kiem partyjnym. Dobrze by było przyjechać tu z całą rodziną i Ŝyć pro-
stym Ŝyciem wieśniaków”. Widziałam w jego oczach zawód, frustrację
energicznego, utalentowanego człowieka, który rozpaczliwie pragnął
robić coś sensownego. W jego słowach było takŜe tradycyjne, idylliczne

490
marzenie chińskiego intelektualisty, rozczarowanego karierą mandaryna.
Uświadomiłam sobie wtedy, Ŝe myśl o jakimś nowym, odmiennym Ŝyciu
stała się ulubioną fantazją mojego ojca, marzeniem o czymś cudownym i
nieosiągalnym — gdyŜ dla komunistycznego działacza nie było w Chi-
nach drogi odwrotu.
Odwiedziłam ojca w obozie trzy razy, za kaŜdym razem zostając kilka
miesięcy, podobnie jak moje rodzeństwo, tak Ŝe przez cały czas miał
obok siebie kogoś bliskiego. Często z dumą powtarzał, Ŝe cały obóz mu
zazdrości, bo Ŝadnego z więźniów tak często nie odwiedzały dzieci. Rze-
czywiście, tylko do nielicznych przyjeŜdŜali goście — Rewolucja Kultu-
ralna zbrutalizowała stosunki między ludźmi, całkowicie rozbijając bar-
dzo wiele chińskich rodzin.
W miarę upływu czasu moja rodzina zaczęła być ze sobą coraz bliŜej.
Mój brat Xiaohei, który jako dziecko często dostawał od ojca lanie, teraz
zaczął darzyć go głębokim uczuciem. Gdy pierwszy raz przyjechał do
obozu, musiał spać z ojcem na jednym łóŜku, poniewaŜ dowódcy obozu z
zazdrością patrzyli na nasze częste odwiedziny. śeby ojciec mógł się
dobrze wyspać — co było bardzo waŜne, zwłaszcza dla jego zdrowia
psychicznego — Xiaohei starał się nie zasypiać zbyt głęboko, Ŝeby się
przez sen zbytnio nie rozpychać i nie budzić ojca.
Z kolei ojciec wyrzucał sobie teraz, Ŝe był taki surowy wobec Xiao-
heia, często gładził go po głowie i przepraszał. „Trudno mi teraz pojąć,
Ŝe mogłem bić cię tak mocno. Byłem dla ciebie za surowy — mawiał. —
DuŜo teraz myślę o przeszłości i czuję się wobec ciebie winny. To
śmieszne, Ŝe z powodu Rewolucji Kulturalnej stałem się lepszym czło-
wiekiem”.
Obozowe menu składało się głównie z gotowanej kapusty i brak biał-
ka sprawiał, Ŝe ludzie ciągle chodzili głodni. Z utęsknieniem czekali na
kaŜdy dzień „mięsny”, celebrowany z wielkim namaszczeniem, niemal w
uroczystej atmosferze. Wydawało się wtedy, Ŝe nawet najbardziej wo-
jowniczy Rebelianci są w lepszym nastroju. W takie dni ojciec mimo
naszych protestów oddawał nam swoje mięso i zawsze dochodziło do
swego rodzaju potyczki na pałeczki i miski.
Ojciec cały czas czynił sobie rozmaite wyrzuty. Opowiedział mi, jak
nie zaprosił babci na ślub i jak zmusił ją, Ŝeby udała się z powrotem w

491
niebezpieczną drogę do MandŜurii zaledwie w miesiąc po przybyciu do
Yibin. Słyszałam, jak wyrzucał sobie wiele razy, Ŝe nie okazywał dość
serca własnej matce i był wobec niej tak zasadniczy, Ŝe nawet nie powie-
dziano mu o jej pogrzebie. „Teraz juŜ za późno!” — mówił, kręcąc gło-
wą. Winił się takŜe za to, jak traktował swoją siostrę Junying w latach
pięćdziesiątych, gdy usiłował odwieść ją od buddyzmu i nawet zmuszał
ją, choć była wegetarianką, Ŝeby jadła mięso.
Ciotka Junying zmarła latem 1970 roku. ParaliŜ stopniowo objął całe
jej ciało i nie miała odpowiedniej opieki lekarskiej. Umierając, była tak
samo spokojna i opanowana, jak przez całe Ŝycie. Cała rodzina ukrywała
przed ojcem wiadomość o śmierci siostry. Wszyscy wiedzieliśmy, jak
głęboko ją kochał i szanował.
Tej jesieni byli u ojca moi bracia Xiaohei i Xiaofang. Pewnego razu
na spacerze po kolacji ośmioletni Xiaofang nieopatrznie powiedział mu o
śmierci ciotki. Twarz mojego ojca zmieniła się nagle. Stał nieruchomo
przez dłuŜszą chwilę, wpatrując się tępo w dal, po czym zszedł na bok
ścieŜki, skulił się i ukrył twarz w dłoniach. Jego ramionami wstrząsało
łkanie. Moi bracia, którzy nigdy w Ŝyciu nie widzieli, Ŝeby ojciec płakał,
stali oniemieli.

Z początkiem 1971 roku do obozu dotarła wiadomość, Ŝe Tingowie


zostali aresztowani. Dla moich rodziców, zwłaszcza dla ojca, oznaczało
to pewną poprawę warunków Ŝycia. Przyznano im wolne niedziele i do-
stawali lŜejszą pracę. Inni więźniowie zaczęli rozmawiać z ojcem, choć
nadal traktowano go chłodno. Oznakę, Ŝe coś naprawdę zaczęło się zmie-
niać, przyniosło pojawienie się w obozie wiosną 1971 roku nowego więź-
nia — pani Shao, dawnej prześladowczy ni ojca, która wypadła z łask
wraz z Tingami. Wkrótce mamie pozwolono spędzić dwa tygodnie z
ojcem. Mogli się zobaczyć po raz pierwszy od paru lat — od tego zimo-
wego poranka na ulicy w Chengdu, tuŜ przed odjazdem ojca do obozu
ponad dwa lata wcześniej.
Jednak nieszczęścia moich rodziców wcale się nie skończyły. Rewo-
lucja Kulturalna trwała dalej. Tingowie stracili władzę nie z powodu zła,
jakie wyrządzili, ale dlatego, Ŝe Mao zaczął podejrzewać, iŜ są blisko
związani z Chen Bodą, jednym z przywódców Rewolucji Kulturalnej,

492
który stracił jego zaufanie. Chen Mo, prawa ręka Tingów, który przyczy-
nił się do uwolnienia ojca z więzienia, popełnił samobójstwo.
Pewnego dnia latem 1971 roku mama dostała silnego krwotoku z dróg
rodnych, zemdlała i trzeba było ją zabrać do szpitala. Ojcu nie pozwolono
jej odwiedzić, choć oboje byli w Xichangu. Gdy doszła nieco do siebie,
dostała zezwolenie na powrót do Chengdu na kurację. Tam udało się
zahamować krwawienia na dobre, jednak lekarze odkryli, Ŝe nabawiła się
choroby skóry zwanej sklerodermią. Fragment skóry za jej prawym
uchem stwardniał i zaczął się kurczyć. Prawa strona dolnej szczęki zrobi-
ła się wyraźnie mniejsza od lewej i mama zaczęła tracić słuch w prawym
uchu. Zesztywniała jej takŜe prawa strona szyi i zaczęła tracić czucie w
zesztywniałej prawej dłoni i całej ręce. Dermatolodzy powiedzieli jej, Ŝe
twardnienie skóry moŜe przenieść się równieŜ na organy wewnętrzne i Ŝe
wtedy cała moŜe skurczyć się i umrze w ciągu trzech, czterech lat. Do-
wiedziała się teŜ, Ŝe medycyna zachodnia jest wobec tej choroby bezsil-
na. Lekarze mogli mamie zaproponować jedynie terapię kortyzonem,
który dostawała w postaci tabletek oraz zastrzyków w szyję.
Gdy przyszedł list od mamy z tą wiadomością, byłam u ojca w obozie.
Ojciec natychmiast poszedł prosić o zezwolenie na wyjazd do domu,
Ŝeby mógł zobaczyć się z mamą. Yong był bardzo miły dla ojca, ale wła-
dze obozu odmówiły. Ojciec wybuchnął płaczem na środku placu, na
oczach wielu współwięźniów. Ludzie z jego wydziału byli pod wielkim
wraŜeniem tej chwili, bo wszyscy znali go jako „człowieka z Ŝelaza”.
Wczesnym rankiem następnego dnia poszedł na pocztę i przesiedział
przed nią wiele godzin, czekając na otwarcie. Wysłał do mamy trzystro-
nicowy telegram, który zaczynał się słowami: „Przyjm, proszę, moje
przeprosiny, które przychodzą o całe Ŝycie za późno. Moje winy wobec
ciebie sprawiają, Ŝe z wdzięcznością przyjmę kaŜdą karę. Nie byłem do-
brym męŜem. Wyzdrowiej, proszę, i daj mi jeszcze jedną szansę”.

Dwudziestego piątego października 1971 roku Cynglarz zjawił się u


mnie w Deyang z sensacyjną wiadomością: Lin Biao nie Ŝyje. Cynglarz

493
dowiedział się w swojej fabryce, Ŝe Lin usiłował zamordować Mao i po
nieudanym zamachu próbował zbiec do ZSRR, ale jego samolot rozbił się
w Mongolii.
Śmierć Lin Biao otaczała aura tajemnicy. Miała jakiś związek z upad-
kiem Chen Boda rok wcześniej. Mao stracił do nich obu zaufanie i zaczął
podejrzewać o złe zamiary, gdy zaczęli przesadnie rozdymać kult jego
osoby, co, jak sądził, stanowiło element szerszego planu, aby wyekspe-
diować go w sferę abstrakcyjnej, półboskiej chwały i pozbawić realnej
władzy. Podejrzewał zwłaszcza Lin Biao, swojego oficjalnego następcę,
który, jak powszechnie wiedziano, „Czerwonej KsiąŜeczki nigdy nie
wypuszczał z rąk, a okrzyk »Niech Ŝyje Mao!« nigdy nie schodził mu z
ust” — jak sformułowano to w ułoŜonym później wierszu. Mao uznał, Ŝe
Lin, stojący najbliŜej tronu, ma jakieś niedobre zamiary. Któryś z nich,
Mao albo Lin — a moŜe obaj — ruszył wtedy do akcji, Ŝeby zachować
władzę i Ŝycie.
W mojej wiosce za pośrednictwem komuny ogłoszono wkrótce ofi-
cjalną wersję wydarzeń. Dla chłopów była to wiadomość bez znaczenia.
Wielu z nich nawet nie wiedziało, kim był Lin Biao, ale ja szalałam z
radości. PoniewaŜ nie byłam w stanie pomyśleć niczego złego o Mao,
całą winą za Rewolucję Kulturalną obarczałam Lin Biao. Rozłam między
nim a Mao interpretowałam jako dowód, Ŝe Mao odrzucił idee Rewolucji
Kulturalnej i połoŜy kres wszystkim nieszczęściom. Śmierć Lin Biao w
pewien sposób wzmocniła moją wiarę w Mao. Wielu ludzi Ŝywiło po-
dobnie optymistyczne oczekiwania, poniewaŜ rzeczywiście pojawiły się
oznaki odchodzenia od kursu Rewolucji Kulturalnej. Niemal natychmiast
zrehabilitowano niektórych „uczniów kapitalizmu” i zwolniono ich z
obozów.
Mój ojciec dowiedział się o śmierci Lin Biao w połowie listopada. Na-
tychmiast na twarzach niektórych Rebeliantów pojawiły się uśmiechy. Na
mityngach proszono ojca, Ŝeby usiadł, co było rzeczą bez precedensu, i
„ujawnił prawdę o Ye Chun” — Ŝonie Lin Biao, z którą współpracował w
Yan'an na początku lat czterdziestych. Ojciec nie powiedział ani słowa.
Jednak choć jego kolegów rehabilitowano i zwalniano dziesiątkami,
usłyszał od dowódcy obozu: „Nie łudź się, Ŝe uda ci się teraz urwać z
haka”. Jego zbrodnie przeciw Mao uznano za zbyt powaŜne.
Ojciec czuł się coraz gorzej, w efekcie ciągłej presji psychicznej i tych

494
wszystkich lat brutalnego bicia, a potem cięŜkiej pracy fizycznej w
okrutnych warunkach zaczął podupadać na zdrowiu. Przez prawie pięć lat
musiał brać duŜe dawki środków uspokajających, czasem dwudziesto-
krotnie przekraczał normalną dawkę, co w końcu zniszczyło jego orga-
nizm. Zaczął odczuwać silne bóle w róŜnych częściach ciała i pluć krwią,
często teŜ miał napady duszności, którym towarzyszyły zawroty głowy.
W wieku lat pięćdziesięciu wyglądał jak siedemdziesięcioletni starzec.
Obozowi lekarze nieodmiennie traktowali go zimno, opryskliwie i na
odczepnego wypisywali kolejne recepty na środki uspokajające. Nie
chcieli go zbadać ani nawet wysłuchać. KaŜdej jego wizycie w obozo-
wym lazarecie towarzyszył szczekliwy wykład któregoś z Rebeliantów:
„Nie wyobraŜaj sobie, Ŝe moŜesz się wyłgać, symulując chorobę!”.
Jinming odwiedził ojca pod koniec 1971 roku. Był tak zaniepokojny
jego stanem, Ŝe został z nim aŜ do wiosny 1972 roku. Później jednak
dostał list ze swojej brygady produkcyjnej, w którym ostrzeŜono go, Ŝe
jeśli natychmiast nie wróci, nie dostanie przydziału Ŝywności po Ŝniwach.
W dniu wyjazdu ojciec odprowadził go na pociąg — do Miyi doprowa-
dzono właśnie linię kolejową z powodu przeniesienia strategicznych za-
kładów przemysłowych do Xichangu. W czasie drogi obaj milczeli. Na-
gle ojciec dostał silnego ataku duszności i Jinming musiał pomóc mu
usiąść na skraju drogi. Przez długi czas ojciec nie mógł złapać oddechu.
Gdy wreszcie doszedł do siebie, westchnął cięŜko i powiedział: „Wyglą-
da na to, Ŝe chyba nie mam wiele czasu przed sobą”. Jinming nigdy nie
słyszał, Ŝeby ojciec mówił o śmierci. Zaskoczony usiłował go pocieszyć,
ale ojciec powoli mówił dalej: „Zadaję sobie pytanie, czy boję się śmier-
ci. Myślę, Ŝe nie. Moje Ŝycie, tak jak teraz wygląda, jest gorsze. I wyglą-
da na to, Ŝe nic się w nim nie zmieni. Czasem czuję się taki słaby — stoję
nad Rzeką Ukojenia i myślę sobie: tylko jeden skok i będzie po wszyst-
kim. Ale wtedy mówię sobie, Ŝe nie, Ŝe mi nie wolno. Jeśli umrę, zanim
zostanę oczyszczony, wasze kłopoty nigdy się nie skończą... Wiele o tym
wszystkim ostatnio myślałem. Miałem cięŜkie dzieciństwo, a wokół było
pełno niesprawiedliwości. Chciałem lepszego, sprawiedliwego społe-
czeństwa, więc przystąpiłem do komunistów. Wiele lat dawałem z siebie
wszystko. Ale co dobrego przyszło z tego ludziom? Jeśli zaś chodzi o
mnie, to czemu w końcu stałem się nieszczęściem dla własnej rodziny?

495
Ludzie, którzy wierzą w sprawiedliwość, mówią, Ŝe jeśli źle kończysz,
musisz mieć coś złego na sumieniu. Ciągle myślę o tym wszystkim, co
zrobiłem w Ŝyciu. Wydałem rozkazy, Ŝeby rozstrzelano pewnych lu-
dzi...”.
Opowiedział Jinmingowi o wyrokach śmierci, które podpisywał, wy-
mieniał nazwiska i opowiadał o poczynaniach eba („okrutnych despo-
tów”) podczas reformy rolnej w Czaoyang, a takŜe o przywódcach band
w Yibin. „Ale przecieŜ ci ludzie wyrządzili tyle zła, Ŝe sam Bóg by ich
skazał na śmierć. Czy rzeczywiście zrobiłem coś takiego, Ŝeby na to
wszystko zasłuŜyć?”.
Po długiej pauzie dodał na koniec: „Jeśli umrę w tym obozie, nie
wierz więcej Partii Komunistycznej”.
25
„Delikatna woń
słodkiego wiatru” —
nowe Ŝycie z Podręcznikiem dla
elektryków i Six Crises
(1972—1973)

Lata 1969, 1970 i 1971 minęły pod znakiem śmierci, miłości, cierpień
i okresów wytchnienia. W Miyi jedna po drugiej następowały po sobie
pora deszczowa i sucha. Na PłaskowyŜu Pasterza Bawołów księŜyc to
okrąglał, to cieniał, wiatry huczały i cichły, wyły wilki i znów zapadała
cisza. W zielniku w Deyang kwitły zioła, przekwitały i znów kwitły.
KrąŜyłam między obozami rodziców, domem umierającej ciotki i moją
wioską. Rozrzucałam nawóz na błotnistych ryŜowych poletkach i ukła-
dałam poematy do lilii wodnych.
Mama była w domu, w Chengdu, gdy dotarła do niej wiadomość o
upadku Lin Biao. Została zrehabilitowana w listopadzie 1971 roku i do-
wiedziała się, Ŝe nie musi juŜ wracać do obozu. Jednak choć przywróco-
no jej dawną pensję, nie dostała z powrotem starej pracy. Jej miejsce
zajął ktoś inny. Wydział, w którym pracowała we Wschodnim Okręgu,
miał teraz co najmniej siedmiu kierowników — obecnych członków Ko-
mitetów Rewolucyjnych oraz świeŜo zrehabilitowanych urzędników,
którzy wrócili z obozu. Po części nie pozwolono jej wrócić do pracy z
powodu stanu zdrowia, ale główną przyczyną odmowy był fakt, Ŝe — w
przeciwieństwie do większości „uczniów kapitalizmu” — mój ojciec
nadal nie został zrehabilitowany.
Mao zgodził się na masowe rehabilitacje nie dlatego, Ŝe wreszcie
oprzytomniał, ale dlatego, Ŝe wraz ze śmiercią Lin Biao i nieuchronną
czystką wśród jego ludzi stracił jedyne narzędzie kontroli nad armią.
Uprzednio usunął lub zraził do siebie wszystkich pozostałych marszałków,
którzy sprzeciwiali się Rewolucji Kulturalnej, i w kierowaniu wojskiem

497
musiał polegać niemal wyłącznie na Lin Biao. Wprawdzie mianował na
waŜne stanowiska w siłach zbrojnych swoją Ŝonę, krewnych i liczne
gwiazdy Rewolucji Kulturalnej, ale byli to ludzie nie mający Ŝadnego
doświadczenia wojskowego, nie mogli więc zagwarantować posłuszeń-
stwa armii. Po śmierci Lin Biao musiał zwrócić się do usuniętych do-
wódców, nadal cieszących się lojalnością wojska, w tym Deng Xiaopin-
ga, który znów pojawił się na scenie wielkiej polityki. Pierwszym nie-
uchronnym ustępstwem, na jakie Mao musiał się zgodzić, był powrót do
władzy większości partyjnych urzędników, ofiar Rewolucji Kulturalnej.
Mao zdawał sobie takŜe sprawę z tego, Ŝe nie zdoła utrzymać władzy
bez sprawnie funkcjonującej gospodarki. Jego Komitety Rewolucyjne,
rozdzierane przez nieustanne spory, składały się z ludzi niekompetent-
nych — nie potrafiły zapewnić normalnej pracy społeczeństwa. Mao nie
miał więc wyboru, musiał przywrócić do łask starych, sprawdzonych
działaczy partyjnych.
Mój ojciec nadal siedział w obozie w Miyi, ale przywrócono mu część
dawnej pensji, wstrzymanej od czerwca 1968 roku, i nagle okazało się, Ŝe
mamy w banku jakąś astronomiczną jak dla nas sumę pieniędzy. Zwró-
cono nam takŜe rzeczy osobiste, skonfiskowane w trakcie kolejnych nalo-
tów Rebeliantów na nasze mieszkanie; brakowało tylko dwóch butelek
maotai, najbardziej poszukiwanego napoju alkoholowego w Chinach.
Pojawiły się równieŜ inne zwiastuny zmian. Zhou Enlai, który miał coraz
więcej do powiedzenia, zaczął uruchamiać gospodarkę. Przywrócono na
stanowiska większość dawnych działaczy gospodarczych oraz zaczęto
akcentować znaczenie produkcji i spokoju. Znowu wprowadzono zachęty
materialne do lepszej pracy. Chłopi mogli ponownie sprzedawać część
produkcji za gotówkę. Podjęto badania naukowe. Po sześcioletniej prze-
rwie wrócono takŜe do normalnej nauki w szkołach, dzięki czemu mój
najmłodszy brat Xiaofang zaczął wreszcie w wieku dziesięciu lat chodzić
do szkoły.
Wraz z oŜywieniem gospodarczym fabryki zaczęły przyjmować no-
wych robotników. W ramach systemu zachęt pozwolono, aby w pierw-
szym rzędzie przyjmowały dzieci swoich dawnych pracowników, wysła-
ne do pracy na wsi. Choć moi rodzice nie pracowali w Ŝadnej fabryce,

498
mama zwróciła się do kierownictwa jednego z zakładów, który niegdyś
podlegał Wschodniemu Okręgowi, a obecnie wchodził w skład Drugiego
Zarządu Przemysłu Lekkiego w Chengdu, i chętnie zgodzili się mnie
przyjąć. I tak kilka miesięcy przed dwudziestymi urodzinami na dobre
opuściłam Deyang. Moja siostra musiała jednak zostać na wsi, gdyŜ mło-
dzi ludzie z miasta, którzy pobrali się juŜ po wysłaniu na wieś, nie mieli
prawa powrotu, nawet jeśli współmałŜonek miał miejski meldunek.
Nie miałam wyboru, musiałam pracować jako robotnica. Większość
uniwersytetów była nadal zamknięta i nie istniały Ŝadne inne moŜliwości
kariery zawodowej. Ponadto robotnicy w fabryce pracowali tylko osiem
godzin dziennie, a chłopi na wsi — od świtu do zmierzchu. Pracując w
fabryce, nie musiałam teŜ dźwigać duŜych cięŜarów i mogłam zamiesz-
kać z rodziną. NajwaŜniejsze było jednak to, Ŝe odzyskałam miejskie
zameldowanie, co oznaczało zapewnione przydziały Ŝywności oraz in-
nych dóbr codziennego uŜytku.
Moja fabryka znajdowała się na południowych przedmieściach
Chengdu, około czterdziestu minut jazdy rowerem. Najpierw jechałam
wzdłuŜ brzegów Rzeki Jedwabnej, a potem błotnistymi wiejskimi dro-
gami wśród pól rzepaku i pszenicy. Na koniec docierałam do lichych,
ogrodzonych zabudowań, wokół których leŜały sterty cegieł i zardzewia-
łych zwojów drutu. To właśnie była moja fabryka. Był to dość prymi-
tywny zakład z kilkoma maszynami pochodzącymi z przełomu stuleci. Po
pięciu latach demaskacyjnych mityngów, malowania haseł na murach i
bójek między rywalizującymi frakcjami do fabryki wrócili kierownicy i
inŜynierowie i zakład ponownie zaczął produkcję narzędzi. Robotnicy
przyjęli mnie bardzo Ŝyczliwie, w duŜej mierze z uwagi na moich rodzi-
ców. Niszczycielska siła Rewolucji Kulturalnej sprawiła, Ŝe gorąco tęsk-
nili do czasów dawnej administracji, do czasów porządku i stabilizacji.
Przyjęto mnie do pracy jako praktykantkę w odlewni i przydzielono
do pomocy kobiecie, którą wszyscy nazywali „Ciocią Wei”. Pochodziła z
tak biednej rodziny, Ŝe jako nastolatka nie miała nawet jednej porządnej
pary spodni. Jej Ŝycie zmieniło się wraz z nadejściem komunistów i była
im za to ogromnie wdzięczna. Wstąpiła do Partii i na początku Rewolucji
Kulturalnej naleŜała do grupy Lojalistów, którzy bronili starych działaczy

499
partyjnych. Gdy Mao otwarcie udzielił swego poparcia Rebeliantom, jej
grupę zmuszono do kapitulacji, a ją samą poddano torturom. Jeden z jej
dobrych przyjaciół, stary robotnik, który takŜe wiele zawdzięczał komu-
nistom, zmarł w wyniku tortury, polegającej na zawieszeniu w pozycji
horyzontalnej za nadgarstki i kostki u nóg (była to tak zwana „pływająca
kaczka”). Ciocia Wei ze łzami w oczach opowiedziała mi historię swoje-
go Ŝycia i oświadczyła, Ŝe jej los jest nierozerwalnie związany z losem
Partii, która została zniszczona przez, jak to ujęła, „elementy antypartyj-
ne” w rodzaju Lin Biao. Traktowała mnie jak córkę, głównie dlatego, Ŝe
pochodziłam z komunistycznej rodziny. Czułam się jednak w jej towa-
rzystwie trochę nieswojo, bo nie byłam w stanie podzielać jej wiary w
Partię.
W odlewni pracowało około trzydziestu kobiet i męŜczyzn, którzy
wykonywali tę samą pracę co ja: ubijali z ziemi formy odlewnicze. Na-
stępnie do form wlewano rozgrzaną do czerwoności, bulgoczącą surów-
kę, w deszczu rozpryskujących się jak gwiazdy białych iskier. Dźwig
unoszący kadź z surówką skrzypiał alarmująco i zawsze bałam się, Ŝe ją
upuści, rozlewając płynne Ŝelazo na ludzi pracujących na dole.
Praca odlewnika była brudna i cięŜka. Od ubijania ziemi miałam
opuchnięte ręce, jednak pracowałam z wielkim zapałem, naiwnie wie-
rząc, Ŝe to juŜ ostatnie chwile Rewolucji Kulturalnej. Rzuciłam się w wir
nowej pracy z ochotą, która zdumiałaby chłopów z Deyang.
Mimo świeŜo odzyskanego entuzjazmu z ulgą przyjęłam wiadomość,
Ŝe mam zostać przeniesiona na inne stanowisko. Nie zdołałabym długo
wytrzymać ubijania ziemi przez osiem godzin dziennie. Dzięki Ŝyczliwo-
ści wobec moich rodziców dostałam kilka stanowisk do wyboru — ope-
ratora tokarki, operatora dźwigu, telefonistki, stolarza i elektryka. Go-
rączkowo wahałam się między dwiema ostatnimi propozycjami. Podoba-
ła mi się myśl, Ŝe mogłabym nauczyć się robić piękne przedmioty z
drewna, ale uznałam, Ŝe nie mam talentów manualnych. Natomiast wy-
bierając posadę elektryka, znalazłabym się w centrum powszechnego
zainteresowania, jako jedyna kobieta-elektryk w fabryce. W zespole elek-
tryków była juŜ wprawdzie jedna kobieta, ale właśnie odchodziła na inne
stanowisko. Widziałam, Ŝe wszyscy bardzo ją podziwiali. Gdy wspinała
się na słupy z przewodami linii elektrycznej, ludzie zatrzymywali się,

500
Ŝeby na nią popatrzeć. Szybko się z nią zaprzyjaźniłam, a ona powiedzia-
ła mi coś, co ostatecznie przesądziło o moim wyborze: elektrycy nie mu-
sieli stać osiem godzin dziennie przy maszynie. Mogli siedzieć w swojej
pakamerze, czekając na wezwanie, to zaś oznaczało, Ŝe będę miała czas
na czytanie.
W ciągu pierwszego miesiąca pracy pięć razy zostałam poraŜona prą-
dem. Podobnie jak „bosonodzy lekarze”, elektrycy nie przechodzili Ŝad-
nego przeszkolenia — był to rezultat pogardy, jaką Mao Ŝywił dla wszel-
kiej edukacji. Pozostałych sześciu członków brygady cierpliwie wszyst-
kiego mnie uczyło, ale zaczynałam z tak przeraźliwie niskiego poziomu,
Ŝe początkowo nawet nie wiedziałam, co to jest bezpiecznik. Moja po-
przedniczka dała mi swój egzemplarz Podręcznika dla elektryków i gor-
liwie zagłębiłam się w lekturę, jednak nadal natęŜenie prądu myliło mi
się z napięciem. W końcu ze wstydu, Ŝe marnuję czas moich kolegów,
zaczęłam po prostu mechanicznie ich naśladować, bez zagłębiania się w
teorię. Radziłam sobie całkiem nieźle i po pewnym czasie umiałam juŜ
wykonywać drobne naprawy samodzielnie.
Pewnego dnia wezwano mnie do uszkodzonego wyłącznika na tablicy
rozdzielczej. Dostałam się do przewodów z drugiej strony tablicy, Ŝeby
sprawdzić kable, i uznałam, Ŝe prawdopodobnie obluzowała się jedna z
śrub. Zamiast najpierw wyłączyć dopływ prądu, od razu skierowałam
mój śrubokręt-próbnik w stronę śruby. Tablica rozdzielcza od tyłu stano-
wiła gąszcz przewodów, złączy i styków, w których płynął prąd o napię-
ciu trzystu osiemdziesięciu woltów. Wdarłszy się na to pole minowe,
musiałam bardzo ostroŜnie poruszać śrubokrętem w niewielkiej wolnej
przestrzeni, która dawała dostęp do śruby. Gdy do niej dotarłam, okazało
się, Ŝe jest w zupełnym porządku. W tym momencie z wysiłku i napięcia
zaczęła mi lekko drŜeć ręka. Manipulowałam śrubokrętem, wstrzymując
oddech. TuŜ przy skraju tablicy, gdy właśnie miałam się juŜ rozluźnić,
nagle moją prawą ręką, aŜ do stopy, popłynęła seria potęŜnych kopnięć.
Podrzuciło mnie do góry, a śrubokręt wyskoczył mi z ręki — dotknęłam
styku tuŜ przy wejściu do sieci. Opadłam na podłogę, wiedząc, Ŝe mo-
głam juŜ nie Ŝyć, gdyby śrubokręt wyślizgnął mi się sekundę wcześniej.
Nic nie powiedziałam pozostałym elektrykom. Nie chciałam, Ŝeby czuli
się w obowiązku pilnować mnie przy kaŜdej naprawie.

501
W końcu przyzwyczaiłam się do poraŜeń prądem. Pozostali takŜe nic
sobie z nich nie robili. Jeden ze starszych elektryków powiedział, Ŝe
przed 1949 rokiem, gdy fabryka była w rękach prywatnych, musiał
wierzchem dłoni sprawdzać, czy w przewodzie jest napięcie. Dopiero za
komunistów fabryka została zmuszona do kupienia próbników elek-
trycznych.
W naszej pakamerze były dwa pokoje i moi koledzy, jeśli nie zostali
akurat wezwani do awarii, grali w karty w zewnętrznym pokoju, podczas
gdy ja czytałam w wewnętrznym. W maoistowskich Chinach, jeśli ktoś
nie dostosowywał się do otoczenia, naraŜał się na zarzut, Ŝe „odcina się
od mas”, początkowo więc czułam się nie w porządku, gdy chowałam się
z ksiąŜką do drugiego pokoju. Kiedy tylko któryś z kolegów do mnie
wchodził, odkładałam ksiąŜkę i próbowałam w nieco sztuczny, niezręcz-
ny sposób z nim rozmawiać. Efekt był taki, Ŝe prawie przestali do mnie
przychodzić. Poczułam wielką ulgę, gdy zorientowałam się, Ŝe nic nie
mają przeciwko mojemu ekscentrycznemu zachowaniu. Przeciwnie, sta-
rali się mi nie przeszkadzać. PoniewaŜ byli dla mnie tacy mili, ja z kolei
starałam się robić na ochotnika jak najwięcej napraw.
W naszym zespole był pewien młody elektryk imieniem Dai, który
przed Rewolucją Kulturalną uczył się w szkole średniej i uchodził za
bardzo wykształconą osobę. Był dobrym kaligrafem, umiał grać na kilku
instrumentach i bardzo mi się podobał. Rankiem zawsze spotykałam go,
jak czekał oparty o drzwi kwatery elektryków, Ŝeby mi powiedzieć dzień
dobry. Zaczęłam często wychodzić z nim na naprawy. Pewnego wiosen-
nego dnia, po skończeniu prac konserwacyjnych, przez całą przerwę
śniadaniową leŜeliśmy oparci o stóg siana z tyłu za odlewnią, wygrzewa-
jąc się w pierwszych ciepłych promieniach słońca. Nad naszymi głowami
ćwierkały wróble, walcząc o ziarna pozostałe na ryŜowych pędach. Stóg
pachniał słońcem i ziemią. Ku mojej wielkiej radości okazało się, Ŝe Dai,
podobnie jak ja, interesuje się klasyczną poezją chińską, i Ŝe moŜemy
układać dla siebie nawzajem wiersze, posługując się tymi samymi se-
kwencjami rymów, co staroŜytni chińscy poeci. W moim pokoleniu pra-
wie nikt nie rozumiał klasycznej poezji. Tego popołudnia bardzo późno
wróciliśmy do pracy, ale nikt nas nie krytykował. Pozostali elektrycy
uśmiechali się tylko do nas znacząco.

502
Wkrótce oboje niecierpliwie liczyliśmy minuty spędzane poza fabry-
ką, gorąco pragnąc być znowu razem. Szukaliśmy kaŜdej sposobności,
Ŝeby się znaleźć blisko siebie, musnąć swoje palce, czuć radość bycia
razem i wynajdywać wszelkie powody, by poczuć się zranionym — lub
uszczęśliwionym — niedopowiedzeniami drugiej osoby.
Niebawem jednak zaczęły docierać do mnie pogłoski, Ŝe Dai jest mnie
niegodny. Mówiono tak przede wszystkim dlatego, Ŝe ludzie uwaŜali
mnie za kogoś specjalnego, byłam bowiem w całej fabryce jedynym
dzieckiem wysokiego urzędnika partyjnego — a nawet być moŜe jedy-
nym, z jakim większość robotników kiedykolwiek miała moŜność się
zetknąć. KrąŜyło wiele opowieści o tym, jak rozwydrzone i zepsute są
dzieci wysokich urzędników partyjnych. Prawdopodobnie stanowiłam na
tym tle miłą niespodziankę i część robotników najwyraźniej uznała, Ŝe
nikt z fabryki nie moŜe być mnie godny.
Mieli takŜe za złe Daiowi, Ŝe jego ojciec był oficerem Kuomintangu i
został wtrącony do obozu pracy. Robotnicy byli przekonani, Ŝe mam
przed sobą wspaniałą przyszłość i nie powinnam dać się „wciągać w
nieszczęście” przez znajomość z Daiem.
W rzeczywistości ojciec Daia został oficerem Kuomintangu zupełnie
przypadkowo. W 1937 roku wybrał się ze swoimi dwoma przyjaciółmi
do Yan'an, Ŝeby przyłączyć się do wojsk komunistycznych, walczących z
Japończykami. TuŜ przed Yan'an zostali zatrzymani przez patrol kuomin-
tangowski; przesłuchujący ich oficerowie nalegali, Ŝeby wstąpili do ich
wojska. Obaj przyjaciele ojca Daia zdecydowanie chcieli iść dalej, on
sam jednak postanowił przyłączyć do Kuomintangu, przekonany, Ŝe nie
ma większego znaczenia, do której armii wstąpi, jeśli tylko walczy ona z
Japończykami. Ale kiedy w Chinach ponownie wybuchła wojna domo-
wa, ojciec i jego dwaj przyjaciele znaleźli się po przeciwnej stronie bary-
kady. Po roku 1949 ojciec Daia został zesłany do obozu pracy, podczas
gdy obaj jego przyjaciele zostali wysokiej rangi oficerami w armii komu-
nistycznej.
Z powodu tego incydentu z przeszłości Dai znalazł się w fabryce pod
silnym ostrzałem krytyki. Zarzucano mu, Ŝe nie wie, gdzie jego miejsce,
Ŝe mi się „naprzykrza”, a nawet Ŝe jest karierowiczem. Widziałam z jego
zmęczonej twarzy i gorzkich uśmiechów, jak bardzo dotykały go te ja-
dowite uwagi, ale nic mi nie mówił. Nasze uczucia wyraŜaliśmy tylko

503
poprzez aluzje w naszych wierszach. Teraz jednak przestał pisać dla
mnie, stracił pewność siebie i gdy byliśmy we dwoje, zaczął odnosić się
do mnie w sposób uległy i uniŜony. Publicznie starał się uspokoić kryty-
ków, próbując niezręcznie pokazać, Ŝe mu na mnie w ogóle nie zaleŜy.
Czasem zachowywał się tak niegodnie, iŜ ogarniała mnie fala złości i
głębokiego smutku. PoniewaŜ wychowałam się w uprzywilejowanej ro-
dzinie, nie zdawałam sobie sprawy, Ŝe w Chinach godność stanowiła
luksus rzadko dostępny ludziom pozbawionym przywilejów. Nie rozu-
miałam dylematu Daia oraz faktu, Ŝe nie mógł okazywać mi swojej miło-
ści z obawy, Ŝe zniszczy moje Ŝycie. Stopniowo stawaliśmy się sobie
coraz bardziej obcy.
W ciągu czterech miesięcy naszej znajomości Ŝadne z nas ani razu nie
wypowiedziało słowa „miłość”. Nie pozwalałam sobie na to nawet w
myślach. Zbyt głęboko mieliśmy wpojoną świadomość roli, jaką odgrywa
w naszym świecie kategoria pochodzenia społecznego. Zbyt powaŜne
były konsekwencje związania się z rodziną „wroga klasowego”, taką jak
rodzina Daia. Podświadoma cenzura sprawiła więc, Ŝe nigdy nie pozwoli-
łam sobie naprawdę zakochać się w Daiu.

W tym czasie moja mama przestała brać kortyzon i zaczęto ją leczyć


ze sklerodermii środkami tradycyjnej medycyny chińskiej. Przetrząsali-
śmy niezliczone wiejskie bazary i targowiska w poszukiwaniu rozma-
itych obłąkanych ingrediencji, które jej przepisywano — skorupy Ŝółwia,
woreczka Ŝółciowego węŜa czy łusek mrówkojada. Lekarze radzili ma-
mie, Ŝeby, gdy tylko się ociepli, pojechała na konsultację do najlepszych
specjalistów w Pekinie, zarówno w sprawie kłopotów z organami rodny-
mi, jak i sklerodermii. Jako częściową rekompensatę za wszystko, co
wycierpiała, pozwolono jej zabrać kogoś ze sobą do pomocy. Mama po-
prosiła, Ŝebym to ja mogła z nią pojechać.
Wyjechałyśmy w kwietniu 1972 roku i zatrzymałyśmy się u przyja-
ciół, z którymi moŜna było się teraz bezpiecznie kontaktować. Mama
poszła do kilku ginekologów w Pekinie i Tianjin, którzy stwierdzili, Ŝe
ma łagodny nowotwór macicy, i zalecili jej histeroktomię. Powiedzieli,
Ŝe uda jej się ograniczyć krwawienia do czasu operacji, jeśli będzie duŜo
odpoczywać i zachowa dobry nastrój. Dermatolodzy teŜ uwaŜali, Ŝe
moŜna powstrzymać rozprzestrzenianie się sklerodermii, która wtedy nie

504
będzie zagraŜać jej Ŝyciu. Zgodnie z zaleceniami lekarzy mama poddała
się w następnym roku operacji usunięcia macicy, a jej sklerodermia nie
miała dalszych przerzutów.
Odwiedziłyśmy wielu przyjaciół moich rodziców. Wszyscy mieli
wkrótce zostać zrehabilitowani. Niektórzy dopiero co wyszli z obozów.
Podczas tych spotkań popłynęło wiele łez, a takŜe maotai i innych trun-
ków. Prawie w kaŜdej rodzinie w wyniku Rewolucji Kulturalnej ktoś
zginął. Osiemdziesięcioletnia matka starego przyjaciela rodziców zmarła
po upadku z podestu, na którym musiała spać, gdy jej rodzinę wypędzono
z mieszkania. Inny przyjaciel naszej rodziny z trudem powstrzymywał
łzy, napływające mu do oczu na mój widok, przypominałam mu bowiem
córkę, która byłaby dziś w moim wieku. Razem ze swoją szkołą została
wysłana do jakiejś dziury na końcu świata, przy granicy z Syberią, gdzie
zaszła w ciąŜę. PrzeraŜona poszła do miejscowej znachorki, która obwią-
zała jej talię zielem piŜmowym i kazała skakać z muru. Dziewczyna
zmarła w następstwie gwałtownego krwotoku. W kaŜdym domu słyszały-
śmy dziesiątki przeraŜających opowieści. Mówiliśmy jednak takŜe o
nadziei i z otuchą wyczekiwaliśmy lepszych czasów.
Pewnego razu poszłyśmy odwiedzić Tonga, starego przyjaciela rodzi-
ców, który został właśnie zwolniony z więzienia. Tong był przełoŜonym
mojej mamy podczas marszu z MandŜurii do Sichuanu, a potem został
szefem urzędu w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. Na począt-
ku Rewolucji Kulturalnej oskarŜono go, Ŝe jest rosyjskim szpiegiem i
nadzorował instalowanie magnetofonów w kwaterze Mao — co rzeczy-
wiście zrobił na polecenie Partii. UwaŜano, iŜ kaŜde słowo wypowie-
dziane przez Mao jest tak cenne, Ŝe trzeba je zachować dla potomności,
tymczasem Mao mówił dialektem, z którym jego sekretarze mieli po-
waŜne trudności. Na początku 1967 roku Tong został aresztowany i wy-
słany do specjalnego więzienia dla najwyŜszych dostojników — Qin-
cheng. Spędził tam pięć lat w kajdanach w samotnej celi. Jego nogi zro-
biły się cienkie jak zapałki, a górna część ciała przeraźliwie spuchła.
śonę Tonga zmuszono, aby złoŜyła obciąŜające go zeznania; aby zade-
monstrować, Ŝe się od niego odcina, zmieniła nazwisko dzieci z jego na
swoje. Podczas najść na mieszkanie odebrano im większość dobytku, w
tym wszystkie ubrania. Po upadku Lin Biao patron Tonga, a wróg Lin

505
Biao, ponownie doszedł do władzy i Tong został zwolniony z więzienia.
Ściągnięto równieŜ jego Ŝonę z obozu połoŜonego przy północnej granicy
Chin, Ŝeby ponownie z nim zamieszkała.
W dniu, gdy zwolniono go z więzienia, Ŝona przyniosła mu nowe
ubranie. Jednak pierwsze słowa, jakie do niej powiedział, brzmiały: „Nie
powinnaś była przynosić mi jedynie dóbr materialnych. Powinnaś była
przynieść mi strawę duchową (czyli dzieła Mao)”. W ciągu pięciu lat
spędzonych w samotnej celi Tong mógł czytać jedynie pisma Przewodni-
czącego Mao. Przez pewien czas mieszkałam z jego rodziną i widziałam,
jak codziennie zmuszał dzieci do studiowania artykułów Mao — robił to
z powagą, która wydawała mi się bardziej tragiczna niŜ śmieszna.
Kilka miesięcy po naszej wizycie wysłano go w jakiejś sprawie słuŜ-
bowej do portu na południu. Wieloletnie więzienie sprawiło, Ŝe nie
nadawał się juŜ do wyczerpującej pracy i wkrótce dostał zawału serca.
Władze wysłały specjalny samolot, Ŝeby zabrać go do szpitala w Gu-
angzhou. W szpitalu nie działała winda i Tong uparł się, Ŝe sam wejdzie
na czwarte piętro, gdyŜ uwaŜał, Ŝe wnoszenie kogoś na górę jest sprzecz-
ne z moralnością komunistyczną. Zmarł na stole operacyjnym. Nikt z
rodziny nie towarzyszył mu w drodze do szpitala — zgodnie z jego wła-
snym poleceniem, bo „nie powinni przeszkadzać sobie w pracy”.
Gdy mieszkałyśmy z Tongiem i jego rodziną, pod koniec maja 1972
roku dostałyśmy telegram, Ŝe ojcu pozwolono wreszcie opuścić obóz. Po
upadku Lin Biao obozowi lekarze wystawili mu diagnozę, stwierdzającą,
Ŝe cierpi na niebezpiecznie wysokie ciśnienie krwi, powaŜne zaburzenia
pracy serca i wątroby oraz arteriosklerozę. Zalecili mu całościowe bada-
nia w Pekinie.
Ojciec pojechał pociągiem do Chengdu, a stamtąd poleciał samolotem
do Pekinu. PoniewaŜ publiczne środki komunikacji przewoziły wówczas
na pekińskie lotnisko jedynie pasaŜerów, musiałyśmy czekać na ojca w
terminalu lotniczym w mieście i nie mogłyśmy powitać go na lotnisku.
Był bardzo chudy i miał skórę niemal na czarno spaloną od słońca. Po raz
pierwszy od trzech i pół roku znalazł się poza górami Miyi. Przez kilka dni
wydawał się zagubiony w wielkim mieście i o przejściu przez ulicę mówił
„przejście przez rzekę”, a o jeździe autobusem „wsiąść do łódki”. Na zatło-
czonych ulicach poruszał się niepewnie i robił wraŜenie człowieka oszo-
łomionego mnogością ludzi i pojazdów. Zostałam jego przewodnikiem.

506
Zamieszkaliśmy u starego przyjaciela ojca z Yibin, który takŜe przeszedł
okrutne prześladowania podczas Rewolucji Kulturalnej.
Oprócz tego człowieka i Tonga mój ojciec z nikim się nie spotykał,
poniewaŜ nadal nie został zrehabilitowany. W przeciwieństwie do moje-
go optymizmu, był na ogół przygnębiony. śeby go rozweselić, wyciąga-
łam jego i mamę na wycieczki, czasem w upale ponad trzydzieści stopni
Celsjusza. Pewnego razu niemal siłą zabrałam go na wyprawę do Wiel-
kiego Muru; jechaliśmy zatłoczonym autobusem, zalewając się potem i
dusząc od pyłu. Ojciec z melancholijnym uśmiechem przysłuchiwał się
mojej beztroskiej paplaninie. Przed nami siedziała jakaś kobieta z dziec-
kiem na ręku. W pewnym momencie dziecko zaczęło płakać i matka
mocno je uderzyła. Ojciec poderwał się na równe nogi, krzycząc: „Nie bij
dziecka!”. Pospiesznie pociągnęłam go za rękaw i zmusiłam, Ŝeby usiadł.
Cały autobus na nas patrzył. Jak na Chińczyka, zachował się dość nie-
zwykle. Z westchnieniem pomyślałam, jak bardzo się zmienił od czasu,
gdy sam bił Jinminga i Xiaoheia.
W Pekinie przeczytałam kilka ksiąŜek, które otworzyły przede mną
zupełnie nowe horyzonty. W lutym tego roku do Chin przyjechał prezy-
dent Nixon. Oficjalna wersja propagandowa głosiła, Ŝe przyjechał „z
białą flagą”. W tym czasie przekonanie, Ŝe Ameryka jest naszym wro-
giem numer jeden, juŜ dawno wyparowało z mojego umysłu, podobnie
zresztą jak większość komunistycznej indoktrynacji. Byłam bardzo
wdzięczna Nixonowi za tę wizytę, poniewaŜ zapoczątkowała w Chinach
zupełnie nową atmosferę polityczną. MoŜliwe stały się nawet przekłady
niektórych zagranicznych ksiąŜek. Oznaczano je wprawdzie adnotacją
„do uŜytku wewnętrznego”, co oznaczało, Ŝe mogły je czytać jedynie
osoby uprawnione, jednak nigdzie nie określono, kto do nich naleŜy, i w
rezultacie ksiąŜki krąŜyły swobodnie między przyjaciółmi, jeśli tylko
któryś z nich dzięki swojemu stanowisku miał do nich dostęp.
Udało mi się poŜyczyć kilka z tych ksiąŜek. Z jakąŜ rozkoszą czyta-
łam Six Crises Nixona (oczywiście nieco „oczyszczone”, zwaŜywszy na
jego antykomunistyczne pochodzenie), The Best and the Brightest Davi-
da Halberstama, The Rise and Fall of the Third Reich Williama L. Shire-
ra oraz Wichry wojny Hermana Wouka, przynoszące najświeŜszy (dla
mnie) obraz zewnętrznego świata. Czytając o funkcjonowaniu admini-
stracji Kennedy'ego w The Best and the Brightest, zdumiewałam się

507
swobodną atmosferą panującą w amerykańskim świecie władzy — tak
odmienną od chińskiej, groźnej i najeŜonej tajemnicami. Podbił mnie styl
ksiąŜek poświęconych kwestiom polityki i historii. JakŜe był spokojny i
zdystansowany! Nawet Six Crises Nixona wydawało mi się wzorem spo-
koju i opanowania w porównaniu ze stylem chińskich mediów, bombar-
dujących społeczeństwo oskarŜeniami, hasłami i nie popartymi niczym
tezami. Czytając Wichry wojny, ekscytowałam się nie tyle opisami wyda-
rzeń dziejowych, ile krótkimi scenkami ukazującymi, z jaką beztroską
kobiety Zachodu mogą zajmować się swoimi strojami i z jaką łatwością
mogą zanurzać się w otaczającym je bogactwie barw i stylów. W wieku
lat dwudziestu miałam zaledwie kilka ubrań, tego samego kroju co wszy-
scy, i kaŜde z nich było niebieskie, szare albo białe. Zamykałam oczy i
gładziłam w wyobraźni te wszystkie piękne suknie, których nigdy nie
widziałam ani nie nosiłam.
Coraz szerszy dostęp do informacji z zagranicy był oczywiście ele-
mentem ogólnej liberalizacji po upadku Lin Biao. Wizyta Nixona stano-
wiła wygodny pretekst — Chińczycy nie mogli wszak stracić twarzy,
wykazując się zupełną ignorancją na temat Ameryki. W tym okresie kaŜ-
dy krok w procesie łagodzenia rygorów musiał mieć jakieś uzasadnienie
propagandowe. Na przykład nauka języka angielskiego miała teraz słusz-
ny cel: „zdobywanie przyjaciół na całym świecie” — i tym samym prze-
stała być przestępstwem. Aby nie niepokoić i nie straszyć dostojnych
gości, zniesiono wojownicze nazwy ulic i restauracji wprowadzone na
początku Rewolucji Kulturalnej przez Czerwoną Gwardię. W Chengdu,
chociaŜ nie leŜało na trasie wizyty Nixona, restauracja „Zapach.Prochu”
wróciła do swojej dawnej nazwy „Delikatna Woń Słodkiego Wiatru”.
Spędziłam w Pekinie pięć miesięcy. Gdy byłam sama, często myśla-
łam o Daiu. Nie pisaliśmy do siebie. Układałam dla niego poematy, ale
zachowywałam je dla siebie. W końcu moje nadzieje związane z przy-
szłością stłumiły Ŝal za przeszłością. Zaabsorbowała mnie zwłaszcza
jedna informacja — po raz pierwszy, odkąd skończyłam czternaście lat,
otwierała się przede mną szansa, o której do tej pory nie śmiałam nawet
marzyć: moŜliwość studiów na uniwersytecie. W Pekinie juŜ od dwóch,
trzech lat przyjmowano na studia niewielkie grupki studentów i wszystko

508
wskazywało na to, Ŝe wkrótce zaczną pracować uniwersytety w całym
kraju. Zhou Enlai powoływał się na pewien cytat z Mao, z którego wyni-
kało, Ŝe szkoły wyŜsze nadal są potrzebne, zwłaszcza w dziedzinie nauk
ścisłych i technicznych. Nie mogłam się doczekać powrotu do Chengdu,
Ŝeby zacząć przygotowywać się do ewentualnych egzaminów.
Wróciłam do fabryki we wrześniu 1972 roku i widok Daia zniosłam
bez większego bólu. On takŜe wydawał się całkiem spokojny, tylko cza-
sami okazywał nieco melancholii. Znowu byliśmy dobrymi przyjaciółmi,
ale nie rozmawialiśmy więcej o poezji. Pochłonęły mnie przygotowania
do studiów, choć kompletnie nie wiedziałam jakich. Wybór nie naleŜał
zresztą do mnie, gdyŜ, jak powiedział Mao, „edukację naleŜy całkowicie
zrewolucjonizować”. Oznaczało to między innymi, Ŝe studentom wyzna-
czano kierunek studiów zupełnie niezaleŜnie od ich zainteresowań — to
juŜ byłby indywidualizm, kapitalistyczny występek. Zaczęłam więc
uczyć się wszystkich podstawowych przedmiotów: chińskiego, matema-
tyki, fizyki, chemii, biologii i angielskiego.
Mao zadekretował takŜe, Ŝe na studia naleŜy przyjmować nie, jak do
tej pory, absolwentów szkół średnich, ale robotników i chłopów. Było to
akurat dla mnie korzystne, gdyŜ wcześniej pracowałam na wsi, a teraz
byłam robotnicą fabryczną.
Zhou Enlai postanowił, Ŝe odbędą się egzaminy wstępne, choć musiał
zastąpić słowo „egzamin” (kaoshi) terminem „badanie moŜliwości kan-
dydata w zakresie opanowania pewnych podstawowych elementów wie-
dzy oraz jego zdolności do analizowania i rozwiązywania konkretnych
problemów” — były to kryteria oparte na innym cytacie z Mao. Nowa
procedura polegała na tym, Ŝe najpierw trzeba było dostać rekomendację
swojej jednostki produkcyjnej, następnie zdawało się egzamin wstępny, a
potem komisja rekrutacyjna oceniała wyniki egzaminów oraz „polityczne
zachowanie” kandydata.
W ciągu następnych dziesięciu miesięcy wszystkie wieczory i week-
endy, a takŜe większość wolnego czasu w fabryce, spędziłam, przekopu-
jąc się przez cudem ocalałe z płomieni Czerwonej Gwardii podręczniki.
Dostawałam je od moich przyjaciół. Miałam takŜe cały zespół nauczycie-
li, którzy z radością i entuzjazmem poświęcali mi swoje wieczory i świę-
ta. Ludzie kochający wiedzę bezbłędnie wyczuwali łączące ich więzy.
Była to obronna reakcja narodu o wysokiej, wyrafinowanej kulturze,
którą skazano na zagładę.

509
Wiosną 1973 roku Deng Xiaoping został zrehabilitowany i mianowa-
ny wicepremierem, de facto zastępcą schorowanego Zhou Enlaia. Byłam
szalenie podniecona. Powrót Denga wydawał mi się pewnym zwiastunem
odwrotu od Rewolucji Kulturalnej. Wszyscy wiedzieli, Ŝe jest zdecydo-
wanym zwolennikiem budowania, a nie niszczenia, i doskonałym admi-
nistratorem. Poprzednio Mao wysłał go na stosunkowo łagodną zsyłkę do
fabryki traktorów, gdzie trzymał go na wypadek śmierci Zhou Enlaia.
Choć był obłąkany na punkcie władzy, zawsze pamiętał, by nie palić za
sobą mostów.
Rehabilitacja Denga ucieszyła mnie bardzo równieŜ z powodów oso-
bistych. Jako dziecko dobrze znałam jego macochę, a jego przyrodnia
siostra była przez lata naszą sąsiadką w kompleksie — wszyscy nazywa-
liśmy ją „ciocią Deng”. W czasie Rewolucji Kulturalnej została potępio-
na razem z męŜem tylko dlatego, Ŝe była krewną Denga, i mieszkańcy
domu, którzy przedtem się przed nią płaszczyli, zaczęli jej unikać. Jednak
moja rodzina witała się z nią po staremu. Była teŜ ona jedną z bardzo
niewielu osób w sąsiedztwie, które nawet podczas najcięŜszych prześla-
dowań nie bały się nam mówić, jak bardzo podziwiają mojego ojca. W
tych dniach nawet drobny ukłon głową czy ulotny uśmiech stanowiły
rzadką i cenną pociechę i nasze rodziny zaczęły obdarzać się bardzo cie-
płymi uczuciami.
Latem 1973 roku rozpoczęła się rekrutacja na uniwersytet. Czułam się
jak ktoś, kto czeka na uniewinnienie albo wyrok śmierci. Drugi Zarząd
Przemysłu Lekkiego w Chengdu, któremu podlegały dwadzieścia trzy
fabryki, w tym moja, dostał jedno miejsce na wydziale języków obcych
Uniwersytetu Syczuańskiego. KaŜda fabryka miała wytypować jednego
kandydata. W mojej fabryce, w której pracowało kilkaset osób, chęć kan-
dydowania zgłosiło oprócz mnie jeszcze pięć osób. W wyborach, które
miały wyłonić kandydata fabryki, zostałam wybrana przez robotników
czterech z pięciu wydziałów.
Na moim wydziale była jeszcze jedna kandydatka, dziewiętnastoletnia
dziewczyna, moja dobra przyjaciółka. Obie byłyśmy bardzo lubiane,
jednak nasi koledzy mogli wybrać tylko jedną z nas. Najpierw wyczytano
jej nazwisko i powstało zamieszanie — widać było, Ŝe ludzie nie wiedzą,
co zrobić. Czułam się okropnie — jeśli padnie na nią wiele głosów, ja
dostanę mniej. Ale ona nagle wstała i powiedziała z uśmiechem: „Chcia-
łabym wycofać swoją kandydaturę i oddać swój głos na Chang Jung.

510
Jestem od niej dwa lata młodsza. Mogę spróbować w przyszłym roku”.
Robotnicy odetchnęli z ulgą i obiecali, Ŝe zagłosują na nią w przyszłym
roku. Dotrzymali słowa. Wstąpiła na uniwersytet w 1974 roku.
Byłam bardzo poruszona jej gestem oraz wynikiem głosowania. Było
to tak, jakby robotnicy pomagali mi spełnić moje najskrytsze marzenia.
Koleje losu mojej rodziny takŜe nie stanowiły Ŝadnej przeszkody. Dai w
ogóle nie zgłaszał swojej kandydatury — wiedział, Ŝe nie ma Ŝadnych
szans.
Przystąpiłam do egzaminów z chińskiego, matematyki i angielskiego.
Byłam tak zdenerwowana, Ŝe w noc przed egzaminem nie mogłam za-
snąć. Gdy przyszłam do domu na przerwę śniadaniową, czekała na mnie
siostra. Delikatnie wymasowała mi głowę i zapadłam w lekką drzemkę.
Pytania egzaminacyjne były bardzo proste i niemal nie tknęły mojej cięŜ-
ko zdobytej wiedzy z geometrii, trygonometrii, fizyki i chemii. Dostałam
bardzo dobre oceny ze wszystkich przedmiotów, a z ustnego egzaminu z
angielskiego dostałam najwyŜszą ocenę ze wszystkich kandydatów w
Chengdu.
Jednak zanim zdąŜyłam nieco ochłonąć po egzaminie, jak grom z ja-
snego nieba spadł niespodziewany cios. W „Dzienniku Ludowym” z
dwudziestego lipca ukazał się artykuł o „czystej kartce egzaminacyjnej”.
Pewien kandydat nazwiskiem Zhang Tiesheng, zesłany na wieś niedaleko
Jinzhou, nie potrafiąc odpowiedzieć na pytania egzaminacyjne, oddał
komisji czystą kartkę wraz z listem, w którym uskarŜał się, Ŝe wprowa-
dzenie egzaminów stanowi początek „kapitalistycznej restauracji”. List
wpadł w ręce zarządzającego prowincją bratanka Przewodniczącego,
będącego zarazem jego osobistym doradcą, Mao Yuanxina. Pani Mao i
jej kohorty niezwłocznie potępiły odwołanie się do wiedzy kandydatów
jako „burŜuazyjną dyktaturę”. „Jakie to ma znaczenie, Ŝe cały kraj będzie
niepiśmienny? — oświadczyli. — Liczy się tylko ostateczny tryumf Re-
wolucji Kulturalnej!”.
Egzaminy, które zdawałam, uznano za niewaŜne. O przyjęciu na uni-
wersytet miało teraz decydować wyłącznie „polityczne zachowanie” kan-
dydata. Pojawił się jednak problem, na jakiej podstawie to zachowanie
oceniać. Moja rekomendacja wystawiona przez fabrykę powstała po „ze-
braniu kolektywu” zespołu elektryków — pierwszą wersję naszkicował
Dai, a moja poprzedniczka w zespole wprowadziła niezbędne poprawki.

511
Jawiłam się w niej jako prawdziwy wzór cnót i najbardziej pracowity
robotnik, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi. Nie miałam wątpliwości,
Ŝe pozostałych dwudziestu dwóch kandydatów miało dokładnie takie
same rekomendacje. Nie sposób było na ich podstawie nikogo wybrać.
Oficjalna propaganda takŜe nie mogła wiele pomóc. Jeden z najmoc-
niej lansowanych „bohaterów” gromko wykrzykiwał: „Pytacie, jakie są
moje kwalifikacje na uniwersytet? Oto moje kwalifikacje!” — z tymi
słowami unosił ręce, wskazując swoje odciski na dłoniach. Ale wszyscy
mieliśmy odciski na rękach. Wszyscy pracowaliśmy w fabrykach i więk-
szość z nas pracowała przedtem na wsi.
Pozostawała tylko jedna moŜliwość — znajomości.
Większość członków prezydium Komisji Rekrutacyjnej w Sichuanie
była dawnymi kolegami ojca, którzy zostali zrehabilitowani i bardzo
podziwiali jego odwagę i prawość. Jednak ojciec, choć mocno pragnął,
Ŝebym studiowała na uniwersytecie, za nic nie poprosiłby ich o pomoc.
„To nie byłoby w porządku wobec ludzi pozbawionych wpływów —
powiedział. — Co stałoby się z naszym krajem, gdybyśmy zaczęli ucie-
kać się do takich sposobów?”. Zaczęłam się z nim spierać, aŜ wreszcie
rozpłakałam się. Musiałam chyba wyglądać na bardzo załamaną, bo oj-
ciec w końcu z wyrazem bólu na twarzy powiedział: „Dobrze, pójdę do
nich”.
Wzięłam go za rękę i poszliśmy do leŜącego jakiś kilometr dalej szpi-
tala, w którym jeden z członków prezydium Komisji przechodził właśnie
badania lekarskie; niemal wszystkie ofiary Rewolucji Kulturalnej cierpia-
ły w wyniku jej okrucieństw na rozmaite cięŜkie schorzenia. Ojciec szedł
powoli, podpierając się laską. Jego dawna energia i zdecydowanie znik-
nęły bez śladu. Gdy tak patrzyłam na niego, jak sunie powoli i za-
trzymuje się co chwila dla odpoczynku, walcząc nie tylko z myślami, ale
i nogami odmawiającymi posłuszeństwa, miałam ochotę powiedzieć:
„Chodźmy z powrotem”. Jednak tak bardzo pragnęłam dostać się na uni-
wersytet.
Na terenie szpitala usiedliśmy na skraju niskiego kamiennego mostka,
Ŝeby odpocząć. Widziałam, Ŝe ojciec przeŜywa prawdziwe męki. W koń-
cu powiedział: „Wybaczysz mi? Naprawdę strasznie mi trudno...”. Przez
chwilę czułam, jak zalewa mnie fala ogromnego Ŝalu, chciałam na niego

512
krzyknąć, Ŝe nie ma Ŝadnego uczciwszego sposobu. Chciałam mu powie-
dzieć, jak bardzo pragnę uczyć się na uniwersytecie i jak bardzo na to
zasłuŜyłam — cięŜką pracą, wynikami egzaminów i tym, Ŝe zostałam
wybrana. Ale wiedziałam, Ŝe ojciec doskonale o tym wszystkim pamięta.
W końcu to właśnie jemu zawdzięczałam pragnienie wiedzy. Jednak
ojciec miał swoje zasady, a poniewaŜ go kochałam, musiałam go zaak-
ceptować takim, jakim był, i zrozumieć jego dylemat uczciwego człowie-
ka, Ŝyjącego w kraju pozbawionym wszelkich zasad moralnych. Po-
wstrzymałam łzy i powiedziałam jedynie: „Tak, oczywiście”. Bez słowa
powlekliśmy się do domu.
Tym razem jednak pomogła mi mama. Poprosiła Ŝonę przewodniczą-
cego Komisji Rekrutacyjnej, Ŝeby porozmawiała o mnie ze swoim mę-
Ŝem. Poszła takŜe do pozostałych członków prezydium Komisji, nama-
wiając wszystkich, Ŝeby mnie poparli. Podkreślała zwłaszcza moje wyni-
ki egzaminów, co, jak wiedziała, będzie rozstrzygającym argumentem dla
niegdysiejszych „uczniów kapitalizmu”. W październiku 1973 roku zo-
stałam studentką Wydziału Języków Obcych Uniwersytetu Syczuańskie-
go i zaczęłam studiować filologię angielską.
26
„Wąchanie pierdnięć
obcokrajowców wśród
zapewnień, Ŝe słodko pachną” —
nauka angielskiego według Mao
(1972—1974)

Od powrotu z Pekinu jesienią 1972 roku mama zajmowała się głównie


pomaganiem swoim dzieciom. Mój najmłodszy, dziesięcioletni brat Xia-
ofang na co dzień potrzebował jej opieki, Ŝeby nadrobić stracone lata
nauki, a przyszłość pozostałych dzieci takŜe znajdowała się głównie w jej
rękach.
Trwająca sześć lat i paraliŜująca cały kraj Rewolucja Kulturalna zro-
dziła mnóstwo problemów społecznych, które po prostu pozostawiono
bez rozwiązania. Jednym z najpowaŜniejszych była kwestia milionów
młodych ludzi zesłanych na wieś, rozpaczliwie pragnących wrócić do
miasta. Wprawdzie po śmierci Lin Biao części z nich umoŜliwiono po-
wrót, przede wszystkim dlatego, Ŝe państwo potrzebowało robotników
dla ponownego pobudzenia przemysłu, jednak władze kontrolowały
wielkość tej migracji, poniewaŜ obowiązująca polityka zmuszała do
ograniczania wzrostu populacji miejskiej — państwo musiało bowiem
zagwarantować mieszkańcom miast jedzenie, mieszkania i pracę.
W tej sytuacji o „bilety powrotne” toczyła się zaŜarta walka. Wydano
odpowiednie przepisy regulujące migrację. Jednym z kryteriów z góry
dyskwalifikujących kandydata było małŜeństwo. śadna miejska organi-
zacja nie przyjmowała osób zamęŜnych. Właśnie dlatego moja siostra nie
mogła ubiegać się ani o pracę w mieście, ani o przyjęcie na uniwersytet,
co było dwoma legalnymi sposobami powrotu do Chengdu. Była bardzo
nieszczęśliwa, tym bardziej Ŝe musiała Ŝyć z dala od męŜa — jego fabry-
ka podjęła normalną produkcję i Cynglarz nie mógł pojechać na wieś, by

514
zamieszkać z Ŝoną w Deyang. Przysługiwał im jedynie oficjalny „urlop
małŜeński”: zaledwie dwanaście dni w roku. Jedyną szansą powrotu do
Chengdu stało się dla siostry zaświadczenie lekarskie stwierdzające, Ŝe
cierpi na nieuleczalną chorobę — metoda, po którą sięgało wiele osób w
jej sytuacji. Mama pomogła jej zdobyć takie zaświadczenie od zaprzy-
jaźnionego lekarza, który napisał, Ŝe Xiaohong choruje na marskość wą-
troby. Siostra wróciła do Chengdu pod koniec 1972 roku.
Większość spraw załatwiało się teraz dzięki osobistym znajomościom.
Codziennie przychodzili do mamy jacyś rodzice — nauczyciele, lekarze,
pielęgniarki, aktorzy i drobni urzędnicy—z prośbą o pomoc w wycią-
gnięciu dzieci ze wsi. Często mama była ich jedyną nadzieją — choć nie
miała Ŝadnego stanowiska, z niezmoŜoną energią wykorzystywała
wszystkie swoje kontakty. Ojciec nie próbował nikomu pomagać; zbyt
mocno trzymał się swoich zasad, by chcieć cokolwiek „załatwiać”.
Nawet gdy moŜna coś było załatwić drogą oficjalną, prywatne kontak-
ty wciąŜ były niezbędne, Ŝeby upewnić się, Ŝe wszystko pójdzie dobrze,
albo uniknąć niespodziewanej katastrofy. Mój brat Jinming wydostał się
ze swojej wioski w marcu 1972 roku. W jego komunie organizowały
nabór pracowników dwa zakłady: fabryka urządzeń elektrycznych znaj-
dująca się w leŜącym nieopodal powiatowym mieście oraz jakiś zakład w
Zachodnim Okręgu w Chengdu. Jinming chciał wrócić do Chengdu, ale
mama przeprowadziła wywiad wśród swoich przyjaciół w Zachodnim
Okręgu i okazało się, Ŝe była to praca w rzeźni. Jinming natychmiast
wycofał swoje podanie i poszedł do pracy w miejscowej fabryce.
Była to wielka fabryka, którą w 1966 roku przeniesiono z Szanghaju
w ramach wprowadzanego przez Mao planu ukrycia całego przemysłu w
górach Sichuanu, na wypadek ataku Amerykanów albo Rosjan. Jinming
swoją cięŜką pracą i uczciwością zaskarbił sobie uznanie kolegów i w
1973 roku znalazł się wśród czwórki młodych osób wybranych przez
fabrykę z dwustu chętnych jako kandydaci na studia. Egzaminy pisemne
zdał śpiewająco. Jednak, poniewaŜ ojciec nie został zrehabilitowany,
mama musiała dopilnować, Ŝeby komisja rekrutacyjna nie przestraszyła
się tego w trakcie obowiązkowej „politycznej oceny” kandydata — stwa-
rzając wraŜenie, Ŝe ojciec lada dzień zostanie oczyszczony z zarzutów.

515
Musiała takŜe dopilnować, Ŝeby Jinmingowi nie sprzątnął miejsca sprzed
nosa jakiś niedouczony kandydat z wysokim poparciem. W październiku
1973 roku, gdy wstąpiłam na Uniwersytet Syczuański, Jinming został
przyjęty do WyŜszej Szkoły InŜynierskiej dla Chin Centralnych w Wu-
hanie, aby studiować odlewnictwo. Z pewnością wolałby studiować fizy-
kę, ale i tak był w siódmym niebie.
Podczas gdy Jinming i ja przygotowywaliśmy się do egzaminów na
studia, mój drugi brat, Xiaohei, czarno widział swoją przyszłość. Kandy-
dat ubiegający się o wstęp na studia wyŜsze musiał przede wszystkim być
albo robotnikiem, albo chłopem, albo Ŝołnierzem, a on nie naleŜał do
Ŝadnej z tych kategorii. Władze wciąŜ ekspediowały młodzieŜ z miasta
do pracy na wsi i Xiaohei mógł się spodziewać tylko takiej przyszłości
— chyba Ŝe wstąpiłby do wojska. Ale o kaŜde miejsce w armii ubiegały
się dziesiątki kandydatów i znów jedyne wyjście stanowiły koneksje.
Mimo ogromnych przeciwności, poniewaŜ ojciec wciąŜ nie został
zrehabilitowany, mama załatwiła Xiaoheiowi powołanie do wojska w
grudniu 1972 roku. Dostał przydział do Szkoły Wojsk Lotniczych w pół-
nocnych Chinach i po trzech miesiącach szkolenia podstawowego został
radiooperatorem. Niezbyt uciąŜliwa słuŜba zajmowała mu pięć godzin
dziennie; resztę czasu spędzał na „studiach politycznych” oraz pracy przy
produkcji Ŝywności.
W czasie godzin poświęconych „studiom” wszyscy składali oświad-
czenia, Ŝe wstąpili do armii „zgodnie z nakazem Partii, aby bronić ludu i
strzec ojczyzny”. W grę wchodziły jednak bardziej przyziemne motywy.
Młodzi ludzie z miast wstępowali do wojska, Ŝeby uchronić się przed
wysyłką na wieś, a ludzie ze wsi przez słuŜbę w armii chcieli dostać się
do miasta. Natomiast dla chłopów z najuboŜszych regionów słuŜba woj-
skowa stanowiła w najgorszym razie gwarancję pełniejszego Ŝołądka.
W latach siedemdziesiątych wstąpienie do Partii czy do wojska w co-
raz mniejszym stopniu wiązało się z zaangaŜowaniem ideologicznym.
Wszyscy kandydaci pisali w swoich podaniach, Ŝe Partia jest „wielka,
wspaniała i jedynie słuszna” i Ŝe pragną „wstąpić do Partii, aby poświęcić
swoje Ŝycie najszczytniejszej sprawie ludzkości — wyzwoleniu świato-
wego proletariatu”, jednak większość z nich zapisywała się do Partii dla

516
korzyści osobistych. śeby zostać oficerem, trzeba było najpierw wstąpić
do Partii; po zwolnieniu do cywila oficer stawał się automatycznie
„urzędnikiem państwowym”, z czym wiązała się odpowiednia pensja,
prestiŜ i władza, nie wspominając o zameldowaniu w mieście. Szerego-
wiec musiał po słuŜbie wrócić do swojej wioski i ponownie pracować na
roli. KaŜdego roku, gdy zbliŜał się moment wychodzenia do cywila, sły-
szało się opowieści o samobójstwach, załamaniach nerwowych i przy-
padkach cięŜkiej depresji.
Pewnego wieczoru Xiaohei siedział wśród Ŝołnierzy, oficerów i ro-
dzin oficerów, oglądając projekcję filmu na wolnym powietrzu. Nagle
rozległ się terkot karabinu maszynowego, po czym nastąpiła potęŜna
eksplozja. PrzeraŜeni widzowie rozpierzchli się na wszystkie strony.
Okazało się, Ŝe pewien szeregowiec zaczął strzelać do ludzi, poniewaŜ
nie został przyjęty do Partii, a tym samym nie miał moŜliwości awanso-
wania na oficera i musiał wrócić do swojej wioski. Najpierw zastrzelił
oficera politycznego swojej kompanii, oskarŜając go o zablokowanie
swojej nominacji, a następnie zaczął na oślep strzelać do tłumu i rzucił
ręczny granat. Zginęło jeszcze pięć osób, same kobiety i dzieci z rodzin
oficerów. Kilkanaście było rannych. Zamachowiec uciekł do bloku
mieszkalnego, gdzie został otoczony przez kolegów z oddziału, którzy
zaczęli nawoływać go przez megafony, Ŝeby się poddał. Jednak kiedy
zdesperowany Ŝołnierz zaczął strzelać do nich z okna, przestraszyli się i
uciekli ku uciesze setek podekscytowanych widzów. W końcu sprowa-
dzono oddział specjalny, który po ostrej wymianie ognia wdarł się do
budynku. Ale zanim zamachowca ujęto, popełnił samobójstwo.
Podobnie jak wszyscy Ŝołnierze, Xiaohei równieŜ pragnął dostać się
do Partii. Nie była to jednak dla niego kwestia Ŝycia i śmierci jak dla
wieśniaków, poniewaŜ wiedział, Ŝe po słuŜbie wojskowej nie będzie mu-
siał jechać na wieś. Obowiązywała zasada, Ŝe wracasz tam, skąd przyby-
łeś, więc po słuŜbie miał zapewnioną pracę w Chengdu, niezaleŜnie od
tego, czy dostanie się do Partii, czy nie. Ale jako członek Partii mógł
liczyć na lepszą pracę. Miałby takŜe szerszy dostęp do informacji, co
miało swoje znaczenie, gdyŜ Chiny stanowiły w tym okresie prawdziwą
pustynię intelektualną i nie było co czytać oprócz najprymitywniejszej
propagandy.

517
NaleŜy teŜ pamiętać, Ŝe oprócz względów praktycznych w grę wcho-
dził takŜe zwykły strach. Dla wielu ludzi wstąpienie do Partii stanowiło
rodzaj polisy ubezpieczeniowej. Władze obdarzały członków Partii
mniejszą nieufnością, co dawało poczucie względnego bezpieczeństwa.
Poza tym, gdyby Xiaohei nie ubiegał się o wstąpienie do Partii, znajdując
się w tak mocno przesiąkniętym polityką środowisku jak wojsko, odno-
towano by to w jego aktach i pojawiłyby się podejrzenia: „Dlaczego nie
chce wstąpić do Partii?”. Z drugiej strony niepowodzenie takŜe mogło
stać się źródłem podejrzeń: „Dlaczego go nie przyjęto? Musi coś z nim
być nie w porządku”.
Xiaohei z prawdziwym zainteresowaniem studiował klasyków mark-
sizmu — były to jedyne dostępne ksiąŜki, a potrzebował czegoś, by za-
spokoić swój głód intelektualny. PoniewaŜ statut Partii powiadał, Ŝe stu-
diowanie marksizmu-leninizmu jest pierwszym obowiązkiem członka
Partii, sądził, Ŝe uda mu się połączyć własne zainteresowania z korzyścią
praktyczną. Jednak ani jego szefowie, ani koledzy nie byli tym zachwy-
ceni. UwaŜali, Ŝe się popisuje i wywyŜsza, pochodzili bowiem głównie z
rodzin chłopskich, byli półanalfabetami i nie potrafiliby zrozumieć Mark-
sa. Zarzucali Xiaoheiowi, Ŝe jest arogancki i odcina się od mas. Jeśli
chciał wstąpić do Partii, musiał wybrać inną drogę.
Jak się wkrótce zorientował, najwaŜniejsza była przychylność bezpo-
średnich przełoŜonych. Następnie naleŜało zdobyć przychylność swoich
towarzyszy. W tym celu nie wystarczało cięŜko pracować i być lubia-
nym, trzeba było jeszcze „słuŜyć ludowi” w najbardziej dosłownym sen-
sie.
W odróŜnieniu od większości armii, w których wszystkie nieprzyjem-
ne i słuŜebne prace wykonują Ŝołnierze najniŜszej rangi, w armii chiń-
skiej oczekiwano, Ŝe Ŝołnierze sami będą zgłaszać się na ochotnika do
takich prac, jak przynoszenie wody do porannego mycia czy zamiatanie
terenu. Pobudka była o godzinie wpół do siódmej; „honorowe zadanie”
wstawania wcześniej przypadało kandydatom do Partii. Było ich tak wie-
lu, Ŝe walczyli ze sobą o miotły do zamiatania. Aby mieć pewność, Ŝe
dostaną miotłę, wstawali coraz wcześniej. Pewnego ranka Xiaohei słyszał
Ŝołnierza zamiatającego dziedziniec juŜ około godziny czwartej nad ra-
nem.
Były takŜe inne waŜne prace, z których najbardziej liczył się udział w
produkcji Ŝywności. Podstawowe racje Ŝywnościowe były bardzo małe,

518
nawet dla oficerów. Mięso było tylko raz w tygodniu. KaŜda kompania
musiała więc uprawiać własne zboŜe i warzywa oraz hodować świnie. W
czasie Ŝniw oficer polityczny często wygłaszał mowy zagrzewające do
pracy: „Towarzysze! Nadszedł czas waszej próby. Partia oczekuje, Ŝe
skończymy całe pole dziś wieczorem! Tak, wiem, Ŝe praca ta wymaga
dziesięć razy więcej sił ludzkich. Jednak kaŜdy z nas, bojowników rewo-
lucji, potrafi pracować za dziesięciu! Członkom Partii Komunistycznej
przypada rola przodowników. Dla tych, którzy pragną wstąpić do Partii,
nadszedł najlepszy moment, aby pokazali, na co ich stać! Ci, którzy po-
myślnie przejdą tę próbę, pod koniec dnia będą mogli wstąpić do Partii na
polu walki!”.
Członkowie Partii musieli cięŜko pracować, Ŝeby wypełnić swoją „ro-
lę przodowników”, ale naprawdę wypruwać z siebie Ŝyły musieli kandy-
daci. Pewnego razu Xiaohei był tak wyczerpany, Ŝe zemdlał na środku
pola i kiedy nowo przyjęci członkowie Partii, którzy zdobyli czerwoną
legitymację „na polu walki”, składali z uniesioną prawą pięścią standar-
dową przysięgę, Ŝe „całe Ŝycie będę walczyć dla zaszczytnej sprawy ko-
munizmu”, Xiaohei na wiele dni wylądował w szpitalu.
Najprostszą drogą do zdobycia legitymacji Partyjnej było hodowanie
świń. KaŜda kompania miała ich kilkadziesiąt i zajmowały szczególne
miejsce w sercach Ŝołnierzy; zarówno oficerowie, jak i szeregowcy kręci-
li się nieustannie wokół chlewa, obserwowali zwierzęta, komentowali ich
stan oraz namawiali je, Ŝeby szybciej przybierały na wadze. Jeśli dobrze
rosły, świniopasowie stawali się ulubieńcami kompanii. Wielu Ŝołnierzy
ubiegało się o to stanowisko.
Xiaohei został pełnoetatowym świniopasem. Była to praca cięŜka i
brudna, by nie wspomnieć juŜ o presji psychicznej. Xiaohei i jego kole-
dzy na zmianę wstawali w środku nocy, Ŝeby dać zwierzętom dodatkową
porcję paszy. Gdy maciora się oprosiła, całą noc czuwali, Ŝeby nie zgnio-
tła prosiąt. Ze starannie wybranych ziaren cennej soi po wypłukaniu,
zmieleniu i przefiltrowaniu robili „mleczko sojowe”, którym z czułością
ją karmili, Ŝeby miała więcej mleka dla prosiąt. śycie w wojskach lotni-
czych wyglądało zupełnie inaczej, niŜ to sobie Xiaohei wyobraŜał. Ponad
jedną trzecią słuŜby w wojsku spędził na produkcji Ŝywności. Pod koniec
roku bardzo męczącego doglądania świń został przyjęty do Partii. Po-
dobnie jak wielu innych, mógł wreszcie odpocząć i zacząć pędzić spo-
kojniejsze Ŝycie.

519
Po zdobyciu legitymacji Partyjnej kaŜdy Ŝołnierz pragnął zostać ofice-
rem. Choć przynaleŜność do Partii dawała liczne awantaŜe, stopień ofi-
cerski pomnaŜał je w dwójnasób. O nominacji decydowała wola przeło-
Ŝonych, więc nie moŜna było się im w niczym narazić. Pewnego dnia
Xiaohei został wezwany przez jednego z oficerów politycznych. Poszedł
na spotkanie w wielkim napięciu, nie wiedząc, czy czeka go niespodzie-
wane szczęście, czy kompletna katastrofa. Komisarz, pulchny człowiek
około pięćdziesiątki, miał wyłupiaste oczy i mocny głos, nawykły do
rozkazywania. Sprawiał jednak łagodne wraŜenie, gdy zapaliwszy papie-
rosa, wypytywał Xiaoheia o pochodzenie, wiek i stan zdrowia. Spytał go
teŜ, czy ma narzeczoną. Xiaohei, zgodnie z prawdą, powiedział, Ŝe nie.
Mój brat uznał ten osobisty ton rozmowy za bardzo dobry omen. Komi-
sarz zaczął go wychwalać: „Bardzo sumiennie studiowałeś myśl marksiz-
mu-leninizmu i Przewodniczącego Mao. Pracowałeś cięŜko. Zyskałeś
dobrą opinię u mas. Naturalnie musisz nadal być skromny, skromność to
klucz do dalszych postępów” — i tak dalej. Gdy zgasił swego papierosa,
Xiaohei był przekonany, Ŝe awans oficerski ma w kieszeni.
Komisarz zapalił jednak drugiego papierosa i zaczął mu opowiadać o
poŜarze w zakładzie włókienniczym i o robotnicy z przędzalni, która
uległa cięŜkim poparzeniom, próbując ratować „własność państwową”.
W rezultacie musiano jej amputować wszystkie kończyny, tak Ŝe pozo-
stała tylko głowa i korpus, choć, jak podkreślił komisarz, nie miała
oszpeconej twarzy i — co waŜniejsze — nadal mogła rodzić dzieci. Ta
kobieta jest bohaterem, mówił dalej komisarz, i prasa będzie o niej pisać
na pierwszych stronach gazet. Partia pragnie spełnić wszelkie jej Ŝycze-
nia, a jak się okazuje, Ŝyczeniem tej dzielnej kobiety jest poślubić oficera
wojsk lotniczych. Xiaohei jest młody, przystojny, wolny i w kaŜdej chwi-
li moŜe spodziewać się awansu na oficera...
Xiaohei współczuł nieszczęsnej kobiecie, ale co innego współczuć, a
co innego się Ŝenić. Tylko jak odmówić komisarzowi? Nie mógł znaleźć
Ŝadnych przekonujących argumentów. Miłość? Miłość powinna wiązać
się z „uczuciami klasowymi”, a któŜ zasługiwał na głębsze uczucia kla-
sowe niŜ komunistyczna bohaterka? Nie mógł takŜe wykręcić się, mó-
wiąc, Ŝe jej nie zna, gdyŜ wiele małŜeństw w Chinach było aranŜowanych

520
przez Partię. Jako członek Partii, zwłaszcza taki, który pragnie zostać
oficerem, Xiaohei powinien odpowiedzieć krótko: „Jestem gotowy wy-
pełnić wolę Partii!”. Gorzko poŜałował, Ŝe przyznał się do braku narze-
czonej. Gdy jego umysł gorączkowo usiłował znaleźć jakiś sposób, Ŝeby
taktownie odmówić, komisarz zaczął wyliczać korzyści: natychmiastowy
awans oficerski, sława bohatera, pielęgniarka na stałe do pomocy i wyso-
ka pensja do końca Ŝycia.
Komisarz zapalił kolejnego papierosa i zamilkł. Xiaohei waŜył jego
słowa. Podejmując świadome ryzyko, zapytał, czy to nieodwołalna decy-
zja Partii. Wiedział, Ŝe Partia zawsze woli, Ŝeby ludzie zgłaszali się „na
ochotnika”. Tak jak się spodziewał, komisarz odparł, Ŝe nie — decyzja
naleŜy do Xiaoheia. Mój brat postanowił zagrać va banąue i zablefować:
wyznał, Ŝe wprawdzie nie ma narzeczonej, ale jego matka zaaranŜowała
juŜ dla niego oŜenek. Wiedział, Ŝe jego „dziewczyna” musi być wystar-
czająco dobra, Ŝeby przebić bohaterską włókniarkę, a to oznaczało, Ŝe
musi mieć dwa atrybuty: odpowiednie pochodzenie i stosowną pracę —
w tej właśnie kolejności. Powiedział więc, Ŝe jego przyszła Ŝona jest cór-
ką dowódcy duŜego okręgu wojskowego i pracuje w wojskowym szpitalu
oraz Ŝe dopiero zaczęli „mówić o miłości”.
Komisarz wycofał się ze swojej propozycji, mówiąc, Ŝe chciał się je-
dynie dowiedzieć, jak się Xiaohei czuje, i nie miał zamiaru przymuszać
go do małŜeństwa. Mój brat nie został ukarany i wkrótce awansował na
oficera odpowiedzialnego za naziemną stację komunikacji radiowej. Mę-
Ŝem okaleczonej bohaterki został młody człowiek pochodzący ze wsi.

Tymczasem pani Mao i jej pomocnicy ponowili wysiłki, Ŝeby uda-


remnić powrót kraju do normalniejszego Ŝycia. W przemyśle forsowali
hasło: „Samo zaprzestanie produkcji jest rewolucją”. W rolnictwie, gdzie
zaczęli teraz mieszać na dobre, hasło brzmiało: „Lepsze socjalistyczne
chwasty niŜ kapitalistyczne plony”. Przejmowanie zagranicznych techno-
logii uznano za „wąchanie pierdnięć obcokrajowców wśród zapewnień,
Ŝe słodko pachną”. W dziedzinie szkolnictwa: „Chcemy niepiśmiennego
ludu pracy, a nie wykształconych arystokratów ducha”. Nawoływali
uczniów szkół, Ŝeby ponownie zbuntowali się przeciw nauczycielom.

521
W styczniu 1974 roku, podobnie jak w roku 1966, w wielu szkołach
w Pekinie uczniowie powybijali szyby, połamali stoły, ławki i krzesła.
Pani Mao przyrównywała ich poczynania do „rewolucyjnych działań
angielskich robotników niszczących maszyny w XVIII wieku”. Cała ta
demagogia miała jeden cel: przysporzyć kłopotów Zhou Enlaiowi i Deng
Xioapingowi oraz ponownie wywołać chaos. Tylko prześladując innych i
siejąc zniszczenie, pani Mao i inni luminarze Rewolucji Kulturalnej mieli
szansę „zabłysnąć”. W działaniach konstruktywnych nie potrafili się
wybić.
Zhou i Deng podejmowali ostroŜne próby otwarcia kraju na zewnątrz,
więc pani Mao przypuściła nowy atak na zagraniczną kulturę. Na począt-
ku 1974 roku rozpętano w mediach wielką kampanię przeciw włoskiemu
reŜyserowi filmowemu Michelangelowi Antonioniemu z powodu filmu
na temat Chin, którego nikt w Chinach nie oglądał, a zdecydowana więk-
szość Chińczyków nawet o nim nie słyszała, podobnie jak o samym An-
tonionim. Ten atak ksenofobii rozciągnięto po wizycie Orkiestry Filadel-
fijskiej takŜe na Beethovena.
W ciągu dwu lat, jakie upłynęły od upadku Lin Biao, w miejsce na-
dziei znów pojawiła się rozpacz i wściekłość. Jedynym źródłem pociechy
była świadomość, Ŝe społeczeństwo stawia jednak pewien opór, Ŝe sza-
leństwo nie panuje juŜ tak niepodzielnie jak we wczesnych latach Rewo-
lucji Kulturalnej. W tym czasie Mao nie udzielał swego pełnego poparcia
Ŝadnej ze stron. Nienawidził podejmowanych przez Zhou i Denga prób
połoŜenia kresu Rewolucji Kulturalnej, zdawał sobie jednak sprawę z
tego, Ŝe jego Ŝona i jej akolici nie są w stanie zapewnić prawidłowego
funkcjonowania gospodarki.
Pozwolił Zhou Enlaiowi kierować krajem, ale równocześnie skierował
przeciw niemu swoją Ŝonę, która zainicjowała nową kampanię — „kryty-
kę Konfucjusza”. Hasła propagandowe pozornie oskarŜały Lin Biao,
jednak w istocie były wymierzone w Zhou Enlaia, który w powszechnej
opinii uosabiał zalety charakteru propagowane przez staroŜytnego mędr-
ca. I choć Zhou był niezachwianie lojalny i wierny, Mao nie zamierzał
zostawić go w spokoju — nawet teraz, gdy Zhou był juŜ śmiertelnie cho-
ry na raka przewodu pokarmowego.
Właśnie w tym okresie zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, Ŝe to

522
Mao był odpowiedzialny za Rewolucję Kulturalną. Nadal jednak nie
potrafiłam go otwarcie potępić, nawet w myślach. Tak trudno obalić Bo-
ga! Psychicznie byłam juŜ jednak gotowa na to, by nazwać jego zbrodnie
po imieniu.

Na pierwszej linii dywersyjnej kampanii prowadzonej przez panią


Mao i jej bandę znalazło się szkolnictwo, poniewaŜ nie odgrywało bezpo-
średniej roli w gospodarce, a kaŜda próba uczenia się czy nauczania cze-
gokolwiek oznaczała odwrót od ignorancji tak gloryfikowanej przez Re-
wolucję Kulturalną. Wstępując na uniwersytet, znalazłam się więc na
polu bitwy.
Uniwersytet Syczuański był kwaterą główną frakcji „26 sierpnia”,
grupy Rebeliantów, która stanowiła oddział szturmowy Tingów, i budyn-
ki miasteczka akademickiego nosiły liczne rany siedmiu lat Rewolucji.
Nie ocalała prawie Ŝadna szyba. Staw leŜący w środku kampusu, niegdyś
słynny z kwiatów lotosu i złotych rybek, zamienił się w cuchnące bajoro,
wylęgarnię komarów. Francuskie platany, którymi wysadzono drogę do
głównego wejścia, miały połamane gałęzie.
W chwili gdy znalazłam się na uniwersytecie, właśnie zaczęła się po-
lityczna kampania przeciw „dostawaniu się na studia tylnymi drzwiami”.
Oczywiście nikt nie wspominał, Ŝe to sami przywódcy Rewolucji Kultu-
ralnej zablokowali „frontowe drzwi”. Rozpoznawałam wiele dzieci wy-
sokich urzędników wśród nowych studentów „robotników-chłopów-
Ŝołnierzy” i wiedziałam, Ŝe równieŜ wszyscy pozostali mieli jakieś „ple-
cy” — chłopi wśród przywódców swoich brygad produkcyjnych albo
sekretarzy komun, a robotnicy wśród szefów fabryk, o ile sami nie byli
partyjnymi działaczami niŜszego szczebla. MoŜna się tu było dostać wy-
łącznie „tylnymi drzwiami”, moi koledzy nie przejawiali więc w prowa-
dzeniu tej kampanii specjalnego zapału.
KaŜdego popołudnia, czasem takŜe wieczorem, musieliśmy „studio-
wać” drętwe artykuły z „Dziennika Ludowego” demaskujące to i owo, a
potem prowadziliśmy nonsensowne „dyskusje”, w trakcie których wszy-
scy powtarzali napuszone gazetowe frazesy. Musieliśmy przez cały czas
przebywać na terenie kampusu, z wyjątkiem sobotniego wieczoru oraz
niedzieli — ale wieczorem naleŜało juŜ być z powrotem.
Mieszkałam z pięcioma innymi dziewczętami. W pokoju pod ściana-
mi stały dwa rzędy trzypiętrowych łóŜek. Między nimi był stół do pracy.

523
Poza tym z trudem mieściły się tu jeszcze tylko nasze umywalki. Okno
wychodziło na śmierdzący, otwarty rynsztok.
Miałam się uczyć języka angielskiego, ale było to właściwie niemoŜ-
liwe. Na uniwersytecie nie było Ŝadnych native speakers ani Ŝadnych
obcokrajowców. Cała prowincja Sichuan była zamknięta dla cudzoziem-
ców. Od czasu do czasu wpuszczano do kraju jakiegoś „przyjaciela
Chin”, jednak rozmowa z nim bez zezwolenia i nadzoru stanowiła prze-
stępstwo. Za słuchanie BBC czy „Głosu Ameryki” moŜna było znaleźć
się w więzieniu. Nie mieliśmy dostępu do Ŝadnych zagranicznych publi-
kacji z wyjątkiem pisma „The Worker” („Robotnik”), gazety wydawanej
przez mikroskopijną maoistowską Brytyjską Partię Komunistyczną, ale
nawet ono było zamykane na klucz w specjalnym pomieszczeniu. Pamię-
tam swoją ekscytację, gdy raz, tylko raz, dostałam zezwolenie, Ŝeby do
niego zajrzeć. Moje podniecenie szybko prysło, kiedy na pierwszej stro-
nie zobaczyłam artykuł stanowiący echo kampanii przeciw Konfucju-
szowi. Gdy tak siedziałam, kompletnie skołowana, przechodzący wykła-
dowca, którego bardzo lubiłam, powiedział z uśmiechem: „Ta gazeta jest
pewnie czytana tylko w Chinach”.
Nasze podręczniki równieŜ były wytworem groteskowej propagandy.
Pierwsze angielskie zdanie, jakiego się nauczyliśmy, brzmiało: „Niech
Ŝyje Przewodniczący Mao!” (Long live Chairman Mao!). Nikt jednak nie
ośmielał się objaśnić nam jego budowy gramatycznej. W języku chiń-
skim nazwa trybu gramatycznego wyraŜającego Ŝyczenie albo pragnienie
znaczy „coś nierzeczywistego”. W 1966 roku pewien wykładowca Uni-
wersytetu Syczuańskiego został dotkliwie pobity za to, Ŝe „ośmielił się
sugerować, iŜ zdanie »Niech Ŝyje Przewodniczący Mao« jest nierzeczy-
wiste”. Jeden z rozdziałów podręcznika opowiadał o wzorcowym mło-
dym bohaterze, który utonął podczas powodzi, ratując słup linii elek-
trycznej, poniewaŜ były na nim wypisane słowa Mao.
Z wielkim trudem zdołałam poŜyczyć kilka podręczników do angiel-
skiego wydanych przed Rewolucją Kulturalną — od wykładowców na
moim wydziale oraz od Jinminga, który przysłał mi je pocztą ze swojego
uniwersytetu. Znalazłam w nich fragmenty powieści Jane Austen, Dic-
kensa i Oskara Wilde'a oraz opowieści z dziejów Europy i Ameryki. Czy-
tałam je namiętnie, jednak więcej czasu i energii musiałam poświęcać na

524
ich zdobywanie, a potem ukrywanie przed oczami kolegów.
Gdy ktoś się zbliŜał, szybko przykrywałam ksiąŜkę gazetą. Tylko czę-
ściowo chodziło o ich „burŜuazyjną” zawartość. Równie waŜne było,
Ŝeby nie sprawiać wraŜenia, Ŝe się studiuje zbyt gorliwie, i nie budzić
zazdrości innych studentów, czytając coś, co znacznie przekraczało ich
moŜliwości. ChociaŜ uczyliśmy się angielskiego i byliśmy z tej racji —
po części ze względu na naszą wartość propagandową — utrzymywani
przez państwo, w Ŝadnym razie nie mogliśmy sprawiać wraŜenia, Ŝe
zbytnio angaŜujemy się w naukę — uwaŜano to za typowe dla „białych i
ekspertów”. W obłąkanej logice Rewolucji Kulturalnej, jeśli ktoś był zbyt
dobry w swojej dziedzinie („ekspert”), stawał się automatycznie podej-
rzany politycznie („biały”).
Na swoje nieszczęście byłam lepsza z angielskiego niŜ moi koledzy,
stałam się więc obiektem zawiści „aktywistów studenckich” — partyj-
nych nadzorców najniŜszego szczebla, którzy prowadzili sesje politycz-
nej indoktrynacji i sprawdzali „stan umysłów” swoich kolegów. Aktywi-
ści na moim roku pochodzili głównie ze wsi. Bardzo pragnęli nauczyć się
angielskiego, ale w większości byli półanalfabetami i nie mieli zdolności
językowych. Rozumiałam ich pragnienia i frustracje, rozumiałam takŜe
ich zazdrość. Jednak dzięki maoistowskiej pogardzie dla „białych eksper-
tów” mogli czuć się dumni ze swojej ignorancji; ich zazdrość zyskiwała
usprawiedliwienie polityczne, a oni sami mogli przy kaŜdej okazji dawać
upust swojej irytacji.
Często któryś z aktywistów wzywał mnie na „szczerą rozmowę”. Szef
komórki partyjnej na moim roku nazywał się Ming. Pochodził ze wsi,
wstąpił do armii, a potem został przywódcą brygady produkcyjnej. Zaw-
sze udzielał mi długich, namaszczonych pouczeń i mówił o najnowszych
osiągnięciach Rewolucji Kulturalnej, o „zaszczytnych zadaniach, jakie
spoczywają na nas, robotnikach-chłopach-Ŝołnierzach”, oraz o potrzebie
„reformy myślenia”. Te „szczere rozmowy” były mi niezbędne ze wzglę-
du na moje „ograniczenia”, jednak Ming nigdy nie dochodził od razu do
sedna sprawy. Wolał, Ŝeby krytyka pod moim adresem zawisła w powie-
trzu. „Masy się na ciebie skarŜą. Czy wiesz, o co chodzi?” — pytał i pa-
trzył, jakie to robi na mnie wraŜenie. W końcu wyjaśniał, o jaki zarzut

525
chodzi. Jednego dnia był to nieuchronny zarzut, Ŝe jestem „białym eks-
pertem”, kiedy indziej, Ŝe jestem „burŜuazyjna”, poniewaŜ nie próbowa-
łam walczyć o przywilej czyszczenia toalet albo prania ubrań towarzyszy
— obowiązkowe dobre uczynki. Innym razem znów okazywało się, Ŝe
mam ukryte motywy, godne najwyŜszej pogardy: nie próbuję poświęcić
większości swojego czasu na pomoc kolegom, poniewaŜ nie chcę, Ŝeby
się podciągnęli do mojego poziomu.
Jeden z zarzutów, który Ming przekazywał mi z nerwowym drŜeniem
warg (niewątpliwie był głęboko przekonany o jego powadze), brzmiał:
„Masy donoszą mi, Ŝe się separujesz. Odcinasz się od mas”. W Chinach
człowiek, któremu nie udało się ukryć swego pragnienia odrobiny samot-
ności, bardzo łatwo naraŜał się na posądzenie, Ŝe pogardza innymi.
Szczebel wyŜej nad studenckimi aktywistami znajdowali się nadzorcy
polityczni, którzy podobnie jak oni albo tylko trochę znali angielski, albo
wcale. Nie lubili mnie — zresztą z wzajemnością. Od czasu do czasu
musiałam zdawać sprawozdanie ze swoich myśli jednemu z politycznych
opiekunów roku i przed kaŜdym spotkaniem godzinami krąŜyłam po
kampusie, zbierając odwagę, Ŝeby zapukać do jego gabinetu. Choć jak
sądzę nie był złym człowiekiem, budził we mnie strach. Najbardziej ba-
łam się jego męczących i zagadkowych przemówień. Podobnie jak inni,
aby zaspokoić swoje poczucie władzy, uwielbiał grać ze mną w kotka i
myszkę. Musiałam wyglądać powaŜnie, skromnie i składać róŜne obiet-
nice, których nie chciałam i nie miałam zamiaru spełniać.
Zaczęłam doceniać lata spędzone na wsi i w fabryce, gdzie stosunko-
wo duŜo czasu mogłam spędzać we względnej samotności. Uniwersytety
podlegały znacznie ściślejszej kontroli, jako obiekt szczególnych zainte-
resowań pani Mao. Znalazłam się teraz wśród ludzi, którzy wszystko
zawdzięczali Rewolucji Kulturalnej i gdyby nie ona, wielu z nich nigdy
by się tu nie znalazło.
Pewnego razu grupa studentów z mojego roku otrzymała zadanie spo-
rządzenia słownika skrótów angielskich. Wydział zdecydował, Ŝe istnie-
jący słownik jest „reakcyjny”, poniewaŜ, co naturalne, zawierał o wiele
więcej „kapitalistycznych” skrótów niŜ tych o „słusznym” pochodzeniu.
„Dlaczego Roosevelt ma mieć swój skrót — FDR (Franklin Delano Ro-
osevelt) — gdy nie ma go Przewodniczący Mao?” — pytali wzburzeni

526
studenci. Z powagą zabrali się do wyszukiwania stosownych skrótów,
jednak w końcu musieli zrezygnować ze swojej „historycznej misji”,
poniewaŜ po prostu nie znaleźli odpowiedniej ilości „słusznego” materia-
łu.
Trudno mi było wytrzymać w tym środowisku. Mogłam zrozumieć
ignorancję, ale nie mogłam zaakceptować jej gloryfikacji, a tym bardziej
uznać, Ŝe ma prawo wszystkim rządzić.
Często musieliśmy wyjeŜdŜać gdzieś poza uniwersytet, Ŝeby zajmo-
wać się rzeczami całkowicie bez związku z naszymi studiami. Mao po-
wiedział, Ŝe powinniśmy „uczyć się w fabrykach, na polach i w oddzia-
łach wojskowych”. Czego jednak mielibyśmy się tam uczyć, jak zwykle
nie wyjaśnił. Zaczęliśmy od „nauki na polach”. Pewnego dnia w pierw-
szym semestrze mojego pierwszego roku studiów, w październiku 1973
roku, cały uniwersytet spędzono na obrzeŜa Chengdu, w miejscu zwanym
Źródło przy Górze Smoka, które padło ofiarą wizyty Chen Yongguia,
jednego z wicepremierów Chin. Chen Yonggui był poprzednio przywód-
cą brygady rolniczej w Dazhai w górzystej, północnej części prowincji
Shanxi, która stała się dla Mao wzorem osiągnięć w rolnictwie, głównie
dlatego, Ŝe z pozoru odwoływała się bardziej do rewolucyjnego zapału
chłopów niŜ zachęt materialnych. Mao nie dostrzegał — albo nie dbał o
to — Ŝe rzekome osiągnięcia Dazhai były w znacznej mierze oparte na
oszustwie. Gdy wicepremier Chen odwiedził Źródło przy Górze Smoka,
zauwaŜył: „Ach, macie tu góry! Wyobraźcie sobie, ile pól moglibyście tu
załoŜyć!” — zupełnie jakby miał przed oczami nagie góry swojej rodzin-
nej wioski, a nie Ŝyzne wzgórza porośnięte sadami. Jego uwagi miały
jednak moc rozkazu. Tłumy studentów uniwersytetu wysadziły w powie-
trze sady, zaopatrujące Chengdu w jabłka, śliwki, brzoskwinie i kwiaty.
W pchanych ręcznie wózkach i koszykach zawieszonych na tyczkach
znosiliśmy z daleka kamienie na budowę tarasowych poletek ryŜowych.
Podobnie jak w przypadku innych akcji zadekretowanych przez Mao,
mieliśmy obowiązek wykazywać się rewolucyjnym zapałem i gorliwo-
ścią. Wielu moich kolegów wprost wyłaziło ze skóry, Ŝeby się wyróŜnić.
Jeśli chodzi o mnie, uwaŜano, Ŝe brak mi entuzjazmu, częściowo dlatego,
Ŝe z trudem ukrywałam swoją niechęć do tego typu działalności, a czę-
ściowo dlatego, Ŝe trudno się pocę, nawet przy największym wysiłku.

527
Studenci, z których pot lał się strumieniami, byli publicznie wychwalani
na wieczornych apelach.
Moi koledzy byli z pewnością bardziej gorliwi niŜ skuteczni. Laski
dynamitu wtykane przez nich w ziemię zwykle nie odpalały, co nie było
takie złe, zwaŜywszy na to, Ŝe nie stosowano Ŝadnych zasad bezpieczeń-
stwa. Kamienne murki, które budowaliśmy na skraju tarasów, szybko się
przewracały i gdy po dwóch tygodniach wracaliśmy do miasta, zbocze
wzgórza przypominało pobojowisko, pełne lejów po wybuchach, bez-
kształtnych plam zestalonego cementu i stert kamieni. Ale nikt się tym
nie przejmował. Całe to przedsięwzięcie było najwyraźniej jedynie
przedstawieniem, rodzajem teatru — bezsensownym środkiem do bez-
sensownego celu.
Czułam głęboki wstręt do tych ekspedycji, tak samo nienawidziłam
faktu, Ŝe naszą pracę i całe nasze Ŝycie wykorzystywano w jakiejś tan-
detnej grze politycznej. Ale ku mojej irytacji pod koniec 1974 roku,
znów z całym uniwersytetem, zostałam wysłana do jednostki wojskowej.
Obóz wojskowy, oddalony kilka godzin jazdy cięŜarówką od Cheng-
du, leŜał w pięknym miejscu, w otoczeniu poletek ryŜowych, kwitnących
brzoskwiniowych sadów i bambusowych zagajników. Jednak siedemna-
ście dni, jakie tam spędziłam, dłuŜyły mi się niczym rok. KaŜdego ranka
waliłam się z nóg po długich marszobiegach, byłam podrapana od pada-
nia i czołgania się pod wyimaginowanym ogniem czołgów „przeciwnika”
oraz kompletnie wyczerpana od leŜenia całymi godzinami z karabinem
na strzelnicy albo rzucania drewnianych ręcznych granatów. Oczekiwa-
no, Ŝe we wszystkich ćwiczeniach będę wykazywała pełne zaangaŜowa-
nie i osiągnę w nich doskonałe rezultaty, jednak we wszystkich byłam
beznadziejna. Było czymś niewybaczalnym, Ŝe jestem dobra tylko z an-
gielskiego, mojego podstawowego przedmiotu studiów. Wszystkie ćwi-
czenia na poligonie traktowano jako zadania polityczne i musiałam się w
nich wykazać. Jak na ironię, w samej armii dobre wyniki w strzelaniu i
innych sprawnościach wojskowych powodowały, Ŝe Ŝołnierz naraŜał się
na potępienie jako „biały i ekspert”.
Znalazłam się w niewielkiej grupce studentów, którzy tak niebez-
piecznie blisko rzucali drewnianymi granatami, Ŝe odmówiono im za-
szczytu rzucania prawdziwymi. Gdy któregoś dnia nasza Ŝałosna grupka

528
siedziała na wzgórzu, przysłuchując się odległym eksplozjom, jedna z
dziewcząt zaczęła pochlipywać. Na myśl o tym, Ŝe znów dałam widomy
dowód swojej „białości”, takŜe zaczęłam z obawą patrzeć w przyszłość.
Drugi sprawdzian stanowiło strzelanie. Maszerując na strzelnicę, po-
myślałam sobie: tym razem nie będzie Ŝadnej wpadki, muszę to strzelanie
zaliczyć. Gdy wyczytano moje nazwisko i połoŜyłam się na ziemi, wpa-
trując się w cel przez aparat celowniczy, zrobiło mi się ciemno przed
oczami. Nie widziałam ani tarczy, ani ziemi, nic. DrŜałam tak mocno, Ŝe
nie mogłam poruszyć ani ręką, ani nogą. Ledwo usłyszałam rozkaz strze-
lania, jakby dobiegał gdzieś z oddali, zza warstwy chmur. Pociągnęłam
za spust, ale nie usłyszałam Ŝadnego dźwięku, nic teŜ nie widziałam. Gdy
sprawdzono wyniki, instruktorzy byli zdumieni: Ŝadna z moich dziesięciu
kul nie trafiła nawet w deskę, na której przypinano tarczę, nie mówiąc o
celu.
Nie mogłam w to uwierzyć. Miałam wzrok bez zarzutu. Powiedziałam
instruktorowi, Ŝe pewnie lufa była skrzywiona. Chyba mi uwierzył —
mój wynik był zbyt osobliwy, by całą winę moŜna było zwalić na mnie.
Dostałam drugi karabin, prowokując skargi innych studentów, którzy
takŜe, choć bez powodzenia, prosili o drugą szansę. Za drugim razem
powiodło mi się nieco lepiej: dwie z dziesięciu kul trafiły w zewnętrzne
kręgi tarczy. Ale i tak moje nazwisko znalazło się na samym dole listy,
byłam ostatnia z całego uniwersytetu. Patrząc na rezultaty przypięte na
ścianie jak plakat propagandowy, wiedziałam, Ŝe moja „białość” stała się
jeszcze bielsza. Usłyszałam jadowite uwagi pewnego aktywisty: „Tak!
Dajecie jej drugą szansę! Jak gdyby to mogło się jej na co przydać! Jeśli
się nie ma Ŝadnych uczuć klasowych ani nienawiści klasowej, to i tysiąc
prób nie pomoŜe!”.
Przygnębiona, wycofałam się w swoje myśli i w ogóle przestałam za-
uwaŜać Ŝołnierzy, młodych dwudziestoletnich chłopców ze wsi, którzy
byli naszymi instruktorami. Tylko jeden incydent zwrócił na nich moją
uwagę. Pewnego wieczoru, gdy kilka dziewcząt zbierało ich ubrania ze
sznurka, na którym je powiesili do wysuszenia, zobaczyłam, Ŝe ich majt-
ki były bez wątpienia poplamione nasieniem.
Na uniwersytecie znajdowałam wytchnienie w domach profesorów i
wykładowców, którzy dostali swoje stanowiska jeszcze przed wybuchem

529
Rewolucji Kulturalnej, dzięki naukowym osiągnięciom. Kilku z nich
było w Anglii albo w Stanach Zjednoczonych przed przejęciem władzy
przez komunistów i czułam, Ŝe mogę w ich towarzystwie rozluźnić się
trochę. Wykazywali jednak daleko posuniętą ostroŜność, był to efekt —
jak w przypadku większości intelektualistów — lat prześladowań i repre-
sji. Unikaliśmy niebezpiecznych tematów. Ci, którzy byli na Zachodzie,
rzadko mówili o swoich przeŜyciach. Choć umierałam z ciekawości,
powstrzymywałam pytania, nie chcąc stawiać ich w niezręcznej sytuacji.
Z tego samego powodu nigdy nie poruszałam pewnych tematów w
rozmowach z rodzicami. Co mogli mi odpowiedzieć — mówić niebez-
pieczne prawdy czy bezpieczne kłamstwa? Poza tym nie chciałam, Ŝeby
się martwili moimi heretyckimi myślami. Wolałam, Ŝeby o niczym nie
mieli pojęcia, Ŝeby na wypadek jakiegoś nieszczęścia, gdyby coś się ze
mną stało, mogli zgodnie z prawdą powiedzieć, Ŝe nic nie wiedzą.
Swoimi myślami dzieliłam się jedynie z przyjaciółmi, ludźmi z moje-
go pokolenia. W istocie nie mieliśmy większego wyboru — z rozrywek
pozostały nam jedynie rozmowy, zwłaszcza z męŜczyznami. „Umówić
się” z męŜczyzną, czyli być widzianym w miejscu publicznym jedynie
we dwójkę — oznaczało zaręczyny. Nie było zresztą dokąd iść, Ŝeby się
zabawić. W kinach pokazywano w kółko kilka filmów zaaprobowanych
przez panią Mao. Czasem pojawił się jakiś film zagraniczny, zwykle
albański, ale większość biletów rozchodziła się nieoficjalnymi drogami.
O resztę walczyły zwykle tłumy chętnych, tłoczących się przed kasą.
„Koniki” zbijały na nich majątek.
Siedzieliśmy więc w domu i rozmawialiśmy. Z zachowaniem wszel-
kich reguł konwenansu, niczym w wiktoriańskiej Anglii. W tych czasach
dość rzadko zdarzało się, Ŝeby kobieta przyjaźniła się z wieloma męŜczy-
znami, i jedna z moich przyjaciółek powiedziała kiedyś o mnie: „Nigdy
nie spotkałam dziewczyny, która przyjaźniłaby się z tyloma chłopakami.
Dziewczęta zwykle mają przyjaciółki”. Miała rację. Znałam wiele dziew-
cząt, które wyszły za mąŜ za pierwszego poznanego męŜczyznę. Ale jeśli
chodzi o moich męskich przyjaciół, to jedynymi objawami zainteresowa-
nia moją osobą z ich strony były dość sentymentalne wiersze i powścią-
gliwe listy, choć jeden z nich był napisany krwią — dostałam go od
bramkarza uniwersyteckiej druŜyny piłkarskiej.

530
Z przyjaciółmi często rozmawialiśmy o Zachodzie. W tym czasie do-
szłam do przekonania, Ŝe musi to być wspaniałe miejsce. Paradoksalnie
zawdzięczałam je w pierwszym rzędzie Mao i jego reŜimowi. Przez lata
wbijano mi do głowy, Ŝe rzeczy, do których odczuwałam naturalną
skłonność, stanowią zło, groŜące nam z Zachodu: ładne ubrania, kwiaty,
ksiąŜki, rozrywki, uprzejmość, łagodność, spontaniczność, litość, dobroć,
wolność, awersja do okrucieństwa i przemocy, miłość zamiast „nienawi-
ści klasowej”, szacunek dla ludzkiego Ŝycia, moŜliwość przebywania w
samotności, gdy się tego pragnie, profesjonalizm... Często sama siebie
pytałam: czy ktokolwiek moŜe nie pragnąć takiego świata jak Zachód?
Szalenie interesowało mnie to inne Ŝycie, tak odmienne od naszego, i
wraz z kolegami wymienialiśmy wszelkie informacje na ten temat, jakie
udawało nam się wyłowić z oficjalnych publikacji. Zachwycał mnie nie
tyle technologiczny rozwój Zachodu i wysoki standard Ŝycia, co nieobec-
ność w Ŝyciu politycznym polowań na czarownice i wszechobecnej, na-
trętnej podejrzliwości, dbałość o godność jednostki i ogromny zasięg
wolności. Najlepszym dowodem wolności panującej na Zachodzie był dla
mnie fakt, Ŝe najwyraźniej było tam wielu ludzi krytykujących Zachód i
wychwalających Chiny. Niemal co drugi dzień na pierwszej stronie „Re-
ference”, gazety przedrukowującej fragmenty tekstów z prasy zagranicz-
nej, pojawiał się jakiś pean na cześć Mao i Rewolucji Kulturalnej. Po-
czątkowo bardzo mnie to złościło, ale wkrótce dzięki tym artykułom zo-
rientowałam się, jak bardzo tolerancyjne są inne społeczeństwa. Uświa-
domiłam sobie, Ŝe właśnie w takim społeczeństwie pragnę Ŝyć: takim, w
którym ludzie mogą mieć róŜne, nawet najbardziej skrajne poglądy. Za-
czynałam rozumieć, Ŝe to właśnie tolerancja dla przeciwników politycz-
nych jest źródłem rozwoju Zachodu.
Nie mogłam jednak powstrzymać irytacji na widok niektórych za-
chodnich relacji z Chin. Kiedyś czytałam artykuł napisany przez kogoś,
kto odwiedził swoich dawnych przyjaciół, profesorów jednego z chiń-
skich uniwersytetów. Przyjaciele radośnie opowiadali mu, jak się cieszy-
li, Ŝe zostali oskarŜeni, zdemaskowani i zesłani na koniec świata, i z jaką
ulgą przyjęli swoją duchową przemianę. Autor artykułu doszedł do wnio-
sku, Ŝe Mao rzeczywiście zmienił Chińczyków w „nowych ludzi”, którzy

531
uwaŜają za przyjemność to, co ludzie Zachodu uznaliby za nieszczęście.
Byłam przeraŜona. CzyŜby nie wiedział, Ŝe najgorsze w tym wszystkim
jest to, Ŝe prześladowany się nie skarŜy, Ŝe opowiada o represjach z
uśmiechem na twarzy? Czy nie widział, do jakiego Ŝałosnego stanu do-
prowadzono tych profesorów i jakie straszliwe rzeczy musieli przejść,
Ŝeby do tego stopnia ulec oprawcom? Nie rozumiałam wtedy, Ŝe teatr
uprawiany przez Chińczyków na co dzień był czymś zupełnie nieznanym
ludziom z Zachodu, czymś, co nie zawsze potrafili odszyfrować.
Nie brałam teŜ pod uwagę faktu, Ŝe informacje na temat Chin były
trudno dostępne i na ogół źle interpretowane oraz Ŝe ludzie, którzy nie
mieli Ŝadnych doświadczeń z podobnym systemem rządów, jaki panował
w Chinach, mogli traktować serio chińską propagandę i jej retorykę. W
rezultacie uznałam, Ŝe wszystkie te peany były nieuczciwe. śartowaliśmy
z przyjaciółmi, Ŝe nasze władze kupują przychylność cudzoziemców
swoją „gościnnością”. Po wizycie Nixona zaczęto wpuszczać obcokra-
jowców do pewnych ściśle określonych miejsc w Chinach, ale gdziekol-
wiek się znaleźli, władze natychmiast otaczały kordonem wydzielone
obszary, tworząc specjalne enklawy. Rezerwowano dla nich najlepsze
środki transportu, sklepy, restauracje, hotele i teatry, opatrując je napi-
sem: „Tylko dla cudzoziemców”. Najbardziej poszukiwany chiński alko-
hol, maotai, całkowicie niedostępny dla zwykłych Chińczyków, cudzo-
ziemcy mogli kupować bez kłopotu. Gromadzono dla nich najlepsze je-
dzenie. Gazety z dumą przytaczały wypowiedź Henry'ego Kissingera, Ŝe
znacznie przytył po serii dwunastodaniowych bankietów wydanych na
jego cześć podczas wizyty w Chinach. W tym samym czasie w Sichuanie,
„Spichlerzu Niebios”, dostawaliśmy ćwierć kilo mięsa miesięcznie, a na
ulicach Chengdu roiło się od bezdomnych chłopów, którzy uciekli do
Sichuanu przed głodem panującym na północy i Ŝyli jak Ŝebracy. To
wspaniałe traktowanie cudzoziemców budziło ogromną gorycz Chińczy-
ków. Zaczęliśmy mówić do siebie z kolegami: „Czemu atakowaliśmy
Kuomintang za napisy »Chińczykom i psom wstęp wzbroniony« — czyŜ
nie robimy tego samego?”.
Zdobywanie informacji stało się moją obsesją. Bardzo przydawała mi
się w tym znajomość angielskiego, choć bowiem uniwersytecka biblioteka

532
została powaŜnie spustoszona w czasie Rewolucji Kulturalnej, większość
zniszczonych ksiąŜek była w języku chińskim. Ogromna kolekcja ksiąŜek
w języku angielskim została wprawdzie okropnie sponiewierana, ale w
znacznej mierze ocalała.
Bibliotekarze byli zachwyceni, Ŝe ktoś chce te ksiąŜki czytać, a juŜ
zwłaszcza studentka, i jak mogli, starali się mi pomagać. Katalogi zostały
całkowicie zdewastowane, więc Ŝeby zdobyć jakąś poszukiwaną przeze
mnie pozycję, przekopywali się przez sterty woluminów. Dzięki wysił-
kom tych Ŝyczliwych młodych kobiet i męŜczyzn zaczęłam czytać an-
gielską klasykę. Pierwszą powieścią, którą przeczytałam po angielsku,
były Małe kobietki Louise May Alcott. Okazało się, Ŝe łatwiejsze są dla
mnie ksiąŜki napisane przez kobiety, jak Alcott, Jane Austen czy siostry
Bronte, niŜ powieści pisane przez męŜczyzn; łatwiej mi było takŜe utoŜ-
samiać się z ich bohaterkami. Przeczytałam krótką historię literatury eu-
ropejskiej i amerykańskiej i wielkie wraŜenie zrobiła na mnie tradycja
antycznej demokracji greckiej, renesansowego humanizmu i oświecenio-
wego krytycyzmu. Czytając w PodróŜach Guliwera o cesarzu, który
„wydał edykt nakazujący wszystkim poddanym, pod groźbą surowych
kar, jeść jajko, poczynając od cieńszego końca”, zastanawiałam się, czy
Swift nie był kiedyś w Chinach. Poczuciu, Ŝe mój umysł otwiera się i
rozszerza, towarzyszyła ogromna radość.
Siedząc samotnie w bibliotece, czułam się jak w niebie. Gdy tylko
zbliŜałam się do gmachu biblioteki, zwykle o zmierzchu, serce zaczynało
mi skakać na myśl o wspaniałych chwilach samotności wśród ksiąŜek i
cały zewnętrzny świat przestawał istnieć. Gdy biegłam do góry po scho-
dach pseudoklasycystycznego budynku, zapach starych ksiąŜek przecho-
wywanych w dusznych pomieszczeniach przyprawiał mnie o dreszcz
podniecenia i nienawidziłam tych schodów, Ŝe są takie długie.
Z pomocą słowników, poŜyczanych od niektórych profesorów, zaczę-
łam poznawać poezję Longfellowa i Walta Whitmana oraz historię Ame-
ryki. Nauczyłam się na pamięć całej Deklaracji Niepodległości i moje
serce wzbierało na dźwięk słów: „UwaŜamy następujące prawdy za
oczywiste: Ŝe wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi sobie” — a tak-
Ŝe słów mówiących o „niezbywalnych prawach” ludzi, w tym prawie do
„wolności i dąŜenia do szczęścia”. Te zupełnie nieznane w Chinach poję-
cia otwierały przede mną cudowny nowy świat. Moje notatniki, które

533
zawsze trzymałam przy sobie, były pełne takich cytatów, wypisywanych
ze łzami w oczach.
Pewnego jesiennego dnia w 1974 roku, w najściślejszym sekrecie,
jedna z moich przyjaciółek pokazała mi egzemplarz „Newsweeka” z fo-
tografiami Mao Zedonga i pani Mao. Dziewczyna nie znała angielskiego,
a bardzo chciała się dowiedzieć, o czym piszą w artykule. Był to pierw-
szy zagraniczny magazyn, jaki wpadł mi w ręce. Jedno zdanie artykułu
szczególnie mnie uderzyło: Ŝe pani Mao jest „oczami, uszami i głosem”
Mao Zedonga. AŜ do tej chwili nigdy nie próbowałam zastanawiać się
nad oczywistym związkiem między poczynaniami pani Mao i jej męŜa.
Teraz jednak postać Mao nabrała dla mnie rzeczywistych wymiarów.
Nagle zobaczyłam wyraźnie wszystko, co dotąd jawiło mi się jedynie
jako zamazany obraz. To Mao stał za całym bezmiarem zniszczeń i cier-
pień. Bez niego pani Mao i jej koteria nie utrzymaliby się nawet jednego
dnia. Po raz pierwszy w Ŝyciu, choć z drŜeniem serca, sama przed sobą
otwarcie skrytykowałam i odrzuciłam Przewodniczącego Mao.
27
„Jeśli to jest raj,
to jak wygląda piekło?” —
śmierć mojego ojca
(1974-1976)

Po wyjściu z obozu mój ojciec, w przeciwieństwie do większości swo-


ich byłych kolegów, nie został zrehabilitowany i nie dostał Ŝadnej pracy.
Bezczynnie siedział w domu przy ulicy Meteorytu od chwili, gdy wrócił
z nami z Pekinu, jesienią 1972 roku. Problem polegał na tym, Ŝe ojciec
skrytykował imiennie Przewodniczącego Mao. Komisja badająca sprawę
była przychylnie do ojca nastawiona i usiłowała część jego słów złoŜyć
na karb choroby psychicznej, jednak spotkała się z silną opozycją wśród
władz wyŜszego szczebla, które pragnęły surowo ojca potępić. Wielu
kolegów sympatyzowało z nim i bardzo go podziwiało, ale musieli my-
śleć o własnej skórze. Poza tym ojciec nie naleŜał do Ŝadnej kliki i nie
miał Ŝadnego potęŜnego protektora — co niewątpliwie ułatwiłoby
oczyszczenie go z zarzutów. Przeciwnie, miał dobrze ustosunkowanych
wrogów.
Pewnego dnia w 1968 roku moja mama, którą na krótko wypuszczono
z aresztu, zobaczyła obok ulicznego straganu z jedzeniem jednego ze
starych przyjaciół ojca. Był to człowiek, który związał swoje losy z Tin-
gami. Siedział przy stoliku z Ŝoną, którą poznał dzięki mojej mamie i
pani Ting, gdy pracowały razem w Yibin. Choć było widać, Ŝe oboje nie
mają ochoty na Ŝadne kontakty prócz zdawkowego ukłonu, mama pode-
szła do nich i przysiadła się do ich stolika. Poprosiła, Ŝeby zwrócili się do
Tingów o oszczędzenie mojego ojca. Gdy skończyła, męŜczyzna pokręcił
głową i powiedział: „To nie takie proste...”, po czym umoczył palec w

535
herbacie, napisał na blacie stolika „Zuo” i spojrzał na mamę znacząco, a
potem oboje z Ŝoną podnieśli się i odeszli bez słowa.
Zuo był niegdyś bliskim współpracownikiem ojca i jednym z niewielu
wyŜszych urzędników partyjnych, których nie spotkały Ŝadne prześlado-
wania podczas Rewolucji Kulturalnej. Był ulubieńcem Rebeliantów pani
Shao i przyjacielem Tingów, a jednak przeŜył bez szwanku ich upadek,
jak równieŜ śmierć Lin Biao.
Mój ojciec nie chciał wycofać swoich słów pod adresem Mao. Jednak
gdy komisja badająca jego sprawę zasugerowała, Ŝe moŜna przypisać je
chorobie psychicznej, ojciec z cięŜkim sercem przystał na takie rozwią-
zanie.
Pod wpływem sytuacji panującej w Chinach ojciec popadł w głębokie
przygnębienie. Nie istniały Ŝadne reguły, które kierowałyby zachowa-
niem ludzi czy postępowaniem Partii. Znowu wracała korupcja. Urzędni-
cy dbali przede wszystkim o swoje rodziny i przyjaciół. W obawie przed
biciem i prześladowaniami nauczyciele dawali wszystkim uczniom naj-
wyŜsze stopnie, niezaleŜnie od wyników, a konduktorzy w autobusach
nie zbierali opłat za bilety. Otwarcie szydzono z troski o dobro publiczne.
Maoistowska Rewolucja Kulturalna zniszczyła nie tylko dyscyplinę par-
tyjną, ale takŜe uczciwość społeczeństwa.
Ojcu coraz trudniej przychodziło zapanować nad sobą i po-
wstrzymywać się od wypowiadania na głos opinii, które jeszcze mocniej
pogrąŜały jego samego i całą naszą rodzinę.
Stale zaŜywał środki uspokajające. Gdy atmosfera polityczna nieco się
uspokajała, brał mniej, gdy kampanie propagandowe stawały się bardziej
natrętne, brał więcej. Psychiatrzy wypisujący mu kolejne recepty za kaŜ-
dym razem kręcili głową, ostrzegając, Ŝe dalsze branie tak wysokich da-
wek moŜe być dla niego zabójcze. Jednak bez leków ojciec mógł wy-
trzymać tylko kilka dni. W maju 1974 roku poczuł, Ŝe znajduje się na
progu kolejnego załamania nerwowego i poprosił, Ŝeby poddano go le-
czeniu w szpitalu psychiatrycznym. Tym razem przyjęto go błys-
kawicznie, dzięki dawnym kolegom, którzy znów zajmowali kierownicze
stanowiska w słuŜbie zdrowia.
Dostałam urlop z uniwersytetu i poszłam z ojcem do szpitala, Ŝeby mu
dotrzymać towarzystwa. Znalazł się pod opieką doktora Su, psychiatry,
który zajmował się nim poprzednio. Za panowania Tingów doktor Su

536
został potępiony za to, Ŝe wystawił prawdziwą diagnozę przypadku mo-
jego ojca. Rozkazano mu napisać oświadczenie, Ŝe mój ojciec symulował
chorobę psychiczną, a poniewaŜ odmówił, na niezliczonych mityngach
poddano go demaskacji, był maltretowany, aŜ wreszcie zabroniono mu
wykonywania zawodu. W 1968 roku sama widziałam pewnego dnia, jak
opróŜniał kubły na śmieci i czyścił szpitalne spluwaczki. Osiwiał, choć
nie miał jeszcze czterdziestki. Po upadku Tingów został zrehabilitowany.
Odnosił się bardzo Ŝyczliwie do ojca i do mnie, podobnie jak pozostali
lekarze i pielęgniarki, którzy powiedzieli, Ŝe dobrze się ojcem zaopiekują
i Ŝe nie muszę z nim zostawać. Ja jednak chciałam z nim zostać. UwaŜa-
łam, Ŝe najbardziej ze wszystkiego potrzebuje miłości. Poza tym obawia-
łam się, Ŝe moŜe nagle upaść i nikogo nie będzie w pobliŜu. Miał niebez-
piecznie wysokie ciśnienie i przeszedł juŜ kilka lŜejszych ataków serca,
które sprawiły, Ŝe chodził z wysiłkiem. Wyglądał, jakby mógł w kaŜdej
chwili potknąć się i przewrócić. Lekarze ostrzegli mnie, Ŝe upadek moŜe
być dla niego śmiertelny. Wprowadziłam się więc z nim na oddział mę-
ski, do tego samego pokoju, który zajmował latem 1967 roku. Wszystkie
pokoje były dwuosobowe, ale ojciec dostał pokój wyłącznie dla siebie,
mogłam więc spać na drugim wolnym łóŜku.
Spędzałam z nim dosłownie kaŜdą chwilę, cały czas go pilnując. Gdy
wchodził do toalety, czekałam na zewnątrz. Jeśli wydawało mi się, Ŝe jest
w środku za długo, zaczynałam sobie wyobraŜać, Ŝe dostał zawału, i wo-
łałam, Ŝeby się odezwał. KaŜdego dnia chodziłam z nim na długie space-
ry po szpitalnym ogrodzie, w tłumie innych pacjentów w szarobiałych
piŜamach w paski, którzy chodzili w kółko z nieobecnym wyrazem oczu.
Na ich widok zawsze ogarniał mnie lęk i głęboki smutek.
Ogród był bardzo piękny i kolorowy. Wśród Ŝółtych mleczy na traw-
niku trzepotały białe motyle. Na sąsiednich gazonach rosła chińska osika,
z wdziękiem kołysały się bambusy, a za krzewami oleandrów widać było
purpurowe kwiaty granatu. Spacerując, układałam wiersze.
W końcu ogrodu znajdował się duŜy pokój dzienny, w którym pacjen-
ci mogli grać w karty i szachy albo wertować kilka dozwolonych gazet i
ksiąŜek. Jedna z pielęgniarek powiedziała mi, Ŝe na początku Rewolucji
Kulturalnej pacjenci mieli studiować w tym pokoju dzieła Przewodniczą-
cego Mao, poniewaŜ jego bratanek Mao Yuanxin „odkrył”, Ŝe Mała

537
Czerwona KsiąŜeczka jest lepszym lekiem dla chorych psychicznie niŜ
środki medyczne. Jednak sesje studiowania Mao szybko przerwano.
„Umieraliśmy ze strachu, gdy tylko któryś z pacjentów otwierał usta. Kto
mógł przewidzieć, co mu przyjdzie do głowy powiedzieć” — wyjaśniła
pielęgniarka.
Pacjenci w szpitalu nie zachowywali się agresywnie, bo podawane im
leki osłabiały ich fizyczną i umysłową aktywność. Ale i tak mieszkanie
wśród nich wywoływało we mnie ciągły niepokój — zwłaszcza nocą,
gdy ojciec głęboko zasypiał pod wpływem proszków i w całym budynku
panowała absolutna cisza. W naszym pokoju, podobnie jak w innych, nie
było zamka, i kilka razy obudziłam się z przeraŜeniem na widok jakiegoś
męŜczyzny, który stał przy moim łóŜku, odchylając moskitierę i wpatru-
jąc się we mnie uporczywym wzrokiem. Zalewałam się wtedy zimnym
potem i podciągałam kołdrę, Ŝeby stłumić krzyk: za nic nie chciałam
zbudzić ojca — sen był niezbędny dla jego zdrowia. W końcu intruz od-
chodził.
Po miesiącu ojciec wrócił do domu. Nie był jednak całkiem zdrowy
— jego umysł zbyt długo był pod wielkim ciśnieniem, a atmosfera poli-
tyczna wciąŜ była zbyt represyjna, Ŝeby się mógł rozluźnić. Nadal musiał
brać środki uspokajające. Psychiatrzy nie mogli nic dla niego zrobić. Jego
system nerwowy był juŜ zbyt wyniszczony, podobnie jak ciało i umysł.
Zespół badający jego sprawę w końcu zaproponował projekt werdyk-
tu. Stwierdzono w nim, Ŝe ojciec popełnił „powaŜne błędy polityczne” —
co oznaczało odstąpienie od uznania go za „wroga klasowego”. Zgodnie
z partyjnymi przepisami werdykt przedstawiono ojcu do podpisania na
znak, Ŝe zgadza się z jego treścią. Czytał go ze łzami w oczach. Ale pod-
pisał.
Jednak wyŜsze władze nie przyjęły werdyktu w tej wersji. Domagały
się surowszego napiętnowania.
W marcu 1975 roku mój szwagier Cynglarz miał dostać awans w swo-
jej fabryce i urzędnicy do spraw personalnych z jego zakładu udali się do
wydziału mojego ojca, Ŝeby, jak nakazywały przepisy, sprawdzić jego
kartotekę polityczną. Przyjął ich pewien były Rebeliant z frakcji pani
Shao i powiedział, Ŝe ojciec jest „wrogiem Mao”. Cynglarz nie dostał
awansu. Nie wspominał o tym incydencie moim rodzicom, Ŝeby nie spra-
wiać im przykrości, jednak pewnego dnia ojciec usłyszał, jak jeden z jego
przyjaciół z wydziału, który nas odwiedził, szeptem opowiada mamie o tej
historii. Z udręką patrzyłam jak ojciec przepraszał potem Cynglarza, Ŝe

538
zrujnował mu przyszłość. Płacząc w bezsilnej rozpaczy, pytał mamę: „Co
takiego zrobiłem, Ŝe nawet mój zięć musi za to cierpieć? Co mam zrobić,
Ŝeby wam tego oszczędzić?”.
Mimo zaŜywania duŜych dawek środków uspokajających ojciec pra-
wie nie zmruŜył oka przez kilka następnych dni i nocy. Po południu
dziewiątego kwietnia powiedział, Ŝe chce się trochę zdrzemnąć.
Gdy mama skończyła gotować kolację w naszej małej kuchni na par-
terze, pomyślała, Ŝe pozwoli mu pospać nieco dłuŜej. W końcu poszła na
górę do sypialni, ale nie mogła się go dobudzić. Zrozumiała, Ŝe ojciec ma
zawał. Nie mieliśmy telefonu, więc pobiegła do przychodni lekarskiej dla
wyŜszych urzędników mieszczącej się na sąsiedniej ulicy i odszukała jej
kierownika, doktora Rena.
Doktor Ren był bardzo zdolnym lekarzem i przed Rewolucją Kultu-
ralną odpowiadał za zdrowie mieszkańców kompleksu partyjnego. Często
do nas przychodził i bardzo troskliwie wypytywał o zdrowie całej naszej
rodziny. Jednak gdy po wybuchu Rewolucji Kulturalnej wypadliśmy z
łask, zrobił się zimny i lekcewaŜący. Spotkałam wielu ludzi, którzy za-
chowywali się podobnie i za kaŜdym razem byłam tym zaszokowana.
Doktor Ren był wyraźnie zirytowany na widok mamy i oświadczył, Ŝe
przyjdzie, jak skończy swoją pracę. Mama odparła na to, Ŝe atak serca nie
będzie czekał, jednak Ren popatrzył na nią, jakby chciał powiedzieć, Ŝe
niecierpliwość jej nie pomoŜe. Dopiero po godzinie łaskawie przyszedł
do naszego domu z pielęgniarką, ale bez Ŝadnego sprzętu pierwszej po-
mocy. Pielęgniarka musiała wrócić po sprzęt do przychodni. W tym cza-
sie doktor Ren przewrócił ojca kilka razy z boku na bok, po czym usiadł i
czekał. Minęło następne pół godziny, w ciągu której mój ojciec zmarł.
Tego wieczoru uczyłam się przy świeczce w sypialni na uniwersyte-
cie, bo właśnie znowu wyłączono prąd. W pewnym momencie pojawiło
się kilku ludzi z wydziału ojca i bez Ŝadnych wyjaśnień zabrali mnie do
domu.
Ojciec leŜał bokiem na łóŜku, jego twarz była niezwykle spokojna,
jakby zapadł w krzepiący, zdrowy sen. Zniknął z niej wyraz strasznej
udręki. Znów wyglądał młodo, nawet młodziej niŜ na swoje pięćdziesiąt

539
cztery lata. Poczułam, Ŝe serce rozdziera mi się na kawałki, ogarnął mnie
niepohamowany szloch.
Przez wiele dni płakałam w milczeniu. Rozmyślałam o Ŝyciu ojca, o
jego zmarnowanym oddaniu dla sprawy, o zdruzgotanych marzeniach.
Nie musiał umierać tak młodo. A jednak jego śmierć wydawała się nie-
uchronna. Nie było dla niego miejsca w maoistowskich Chinach, ponie-
waŜ usiłował być uczciwym człowiekiem. Został zdradzony przez ideę,
której poświęcił całe swoje Ŝycie, i ta zdrada go zabiła.
Moja mama domagała się ukarania doktora Rena. Gdyby nie jego lek-
cewaŜące zaniedbanie, mój ojciec mógłby Ŝyć. Ale jej Ŝądanie oddalono
jako „wdowi emocjonalizm”. Postanowiła nie ciągnąć dalej tej sprawy i
skoncentrować się na rzeczy znacznie waŜniejszej: wywalczeniu odpo-
wiedniej mowy poŜegnalnej na pogrzebie ojca.
Mowa poŜegnalna była rzeczą niezwykle istotną, poniewaŜ kaŜdy
wiedział, Ŝe jej treść odzwierciedla stosunek partii do osoby zmarłego.
Mowa taka była potem umieszczana w aktach i dalej wpływała na los
jego dzieci. Obowiązywały odpowiednie wzory mów na kaŜdą okazję
oraz ustalone zwroty. KaŜde odchylenie od standardowych sformułowań
w odniesieniu do funkcjonariusza, który został oczyszczony z zarzutów,
było interpretowane jako wyraz zastrzeŜeń partii do jego osoby lub jako
oznaka potępienia. Kiedy mamie przedstawiono do wglądu projekt mowy
na pogrzeb, zobaczyła, Ŝe roi się w niej od odchyleń oznaczających potę-
pienie. Wiedziała, Ŝe jeśli partia w ten sposób poŜegna ojca, nasza rodzi-
na nigdy nie uwolni się od podejrzeń. W najlepszym razie będziemy Ŝyli
w stanie ciągłej niepewności albo, co bardziej prawdopodobne, na wiele
pokoleń staniemy się ofiarami dyskryminacji. Odrzuciła więc kilka kolej-
nych projektów.
Miała niewielkie szanse powodzenia, ale wiedziała, Ŝe ojciec budził
sympatię wielu osób. Tradycyjnie w takim momencie chińska rodzina
mogła pozwolić sobie na odrobinę uczuciowego szantaŜu. Po śmierci
ojca mama przeŜyła załamanie, ale mimo to, leŜąc w łóŜku, walczyła z
pełną determinacją. Zagroziła, Ŝe oskarŜy władze w czasie uroczystości
pogrzebowej, jeśli ojciec nie otrzyma zadowalającego poŜegnania. We-
zwała do siebie przyjaciół i kolegów ojca i oznajmiła im, Ŝe składa w ich
ręce przyszłość swoich dzieci. Obiecali wstawić się za ojcem. W końcu

540
władze ustąpiły. Choć nikt nie ośmielił się potraktować go jak osobę
zrehabilitowaną, partyjna ocena jego działalności została tak dalece zła-
godzona, Ŝe prawie nie było w niej krytycznych akcentów.
Uroczystości pogrzebowe odbyły się dwudziestego pierwszego kwiet-
nia. Zgodnie ze standardową praktyką, zostały one zorganizowane przez
„komitet pogrzebowy” złoŜony z byłych współpracowników ojca, w tym
takŜe ludzi, którzy przyczynili się do jego prześladowań, jak Zuo.
Wszystko starannie zaplanowano, aŜ do najdrobniejszych szczegółów, i
zgodnie z obowiązującą formułą w pogrzebie wzięło udział około pięciu-
set osób. Pochodzili z kilkudziesięciu urzędów i departamentów admini-
stracji prowincji oraz biur, które podlegały wydziałowi ojca. Była nawet
odraŜająca pani Shao. KaŜda instytucja miała przysłać wieniec z papie-
rowych kwiatów, którego wymiary takŜe były ściśle określone. W pew-
nym sensie cieszyliśmy się z tego, Ŝe pogrzeb będzie miał oficjalny cha-
rakter. Prywatny pogrzeb człowieka, zajmującego taką pozycję w apara-
cie władzy jak mój ojciec, byłby czymś niezwykłym i z pewnością zo-
stałby odebrany jako dowód odtrącenia przez partię. Nie znałam więk-
szości obecnych na pogrzebie, ale zjawili się wszyscy moi bliscy przyja-
ciele, którzy dowiedzieli się o śmierci ojca, w tym Plumpie, Nana i elek-
trycy z mojej fabryki. Przyszli moi koledzy z uniwersytetu oraz aktywista
Ming. A takŜe mój dawny przyjaciel Bing, którego nie chciałam widzieć
od śmierci babci — i nasza przyjaźń znowu odŜyła po sześciu latach.
Rytuał przewidywał, Ŝe przemówić powinien równieŜ jeden z „przed-
stawicieli rodziny zmarłego” i ta rola przypadła mnie. Wspominałam
charakter mojego ojca, jego zasady moralne, wiarę w partię i bezgranicz-
ne oddanie ludziom. Wyraziłam nadzieję, Ŝe jego przedwczesna śmierć
dostarczy obecnym okazji do wielu przemyśleń.
Na koniec uroczystości, gdy wszyscy obecni przechodzili obok naszej
rodziny, podając nam rękę, widziałam łzy w oczach wielu byłych Rebe-
liantów. Nawet pani Shao miała smutną twarz. Ci ludzie mieli stosowną
maskę na kaŜdą okazję. Niektórzy z Rebeliantów mamrotali: „Jest nam
wszystkim bardzo przykro z powodu tego, co przeszedł twój ojciec”.
MoŜe i rzeczywiście było im przykro, ale jakie to miało teraz znaczenie?
Mój ojciec nie Ŝył — a oni w duŜej mierze przyłoŜyli rękę do jego śmier-
ci. Zastanawiałam się, czy tak samo będą się zachowywali wobec kogoś
innego, w trakcie jakiejś kolejnej kampanii.

541
Podeszła do mnie młoda, nieznana mi kobieta, połoŜyła mi głowę na
ramieniu i gwałtownie zaszlochała. Poczułam, jak wtyka mi do ręki kar-
teczkę. Przeczytałam ją później: „Byłam głęboko poruszona niezłomnym
charakterem twojego ojca. Musimy uczyć się od niego i stać się godnymi
następcami sprawy, którą pozostawił — wielkiej sprawy rewolucji prole-
tariackiej”. Czy rzeczywiście moja mowa tak ją poruszyła? — zastana-
wiałam się. Wyglądało na to, Ŝe nie ma ucieczki od komunistów — za-
garnęli wszystko: wszelkie zasady moralne i szlachetne uczucia.
Kilka tygodni przed śmiercią ojca siedziałam z nim na stacji kolejowej
w Chengdu, czekając na przyjazd jego przyjaciela. Byliśmy w tej samej
półotwartej poczekalni, w której siedziałyśmy z mamą przed dziesięcio-
ma laty, gdy jechała do Pekinu, Ŝeby prosić o jego uwolnienie. Poczekal-
nia wyglądała prawie tak samo, była tylko jeszcze bardziej obskurna i
zatłoczona. Coraz więcej ludzi gromadziło się na duŜym placu od frontu.
Jedni spali, inni siedzieli, kobiety karmiły piersią dzieci, wielu Ŝebrało.
Byli to chłopi z północy, gdzie panował głód — rezultat złej pogody oraz
sabotaŜu uprawianego przez koterię pani Mao. Przyjechali tu pociągami,
stłoczeni na dachach wagonów. KrąŜyło wiele opowieści o nieszczęśni-
kach, których zmiotło w czasie jazdy, albo takich, którym urwało głowę
podczas przejazdu przez tunel.
W drodze na stację spytałam ojca, czy mogę pojechać w czasie waka-
cji letnich w dół rzeki Jangcy. „Bardzo chciałabym mieć jakąś przyjem-
ność z Ŝycia” — oświadczyłam. Pokręcił głową z dezaprobatą. „Póki
jesteś młoda, najwaŜniejsza powinna być dla ciebie nauka i praca”.
Wróciłam do tego tematu na dworcu. W poczekalni sprzątaczka za-
miatała posadzkę. W pewnym momencie na jej drodze znalazła się wie-
śniaczka z północy, siedząca na cementowej podłodze; obok niej leŜało
zawiniątko i dwójka małych dzieci w łachmanach. Trzecie dziecko trzy-
mała przy piersi, czarnej od brudu, którą odsłaniała bez cienia wstydu.
Sprzątaczka przeszła obok chłopki, wzniecając tumany kurzu, jakby tam
w ogóle nikogo nie było. Wieśniaczka nawet nie drgnęła.
Ojciec odwrócił się do mnie i powiedział: „Jak moŜesz cieszyć się Ŝy-
ciem i oczekiwać od niego przyjemności, gdy ludzie obok tak Ŝyją?”.
Milczałam. Nie odpowiedziałam: „Ale co ja, jednostka, mogę na to pora-
dzić? Czy koniecznie muszę wobec tego pędzić nędzne Ŝycie bez celu?”.

542
Takie zdanie zabrzmiałoby szokująco samolubnie. Zostałam wychowana
w duchu „traktowania interesu całego narodu jako własnego obowiązku”
(yi tianxia wei jiren).
Jednak w pustce, jaką poczułam po śmierci ojca, zaczęłam krytycznie
przyglądać się wszelkim tego rodzaju naukom. Nie pragnęłam Ŝadnej
wielkiej misji, Ŝadnej „sprawy”, jedynie zwykłego Ŝycia — spokojnego,
moŜe z odrobiną przyjemności, zabawy. Powiedziałam mamie, Ŝe w cza-
sie letnich wakacji chcę pojechać w dół Jangcy.
Mama bardzo namawiała mnie na wyjazd, podobnie jak siostra, która
razem z męŜem mieszkała z nami od swojego powrotu ze wsi. Fabryka
Cynglarza, która w normalnych warunkach powinna zapewnić mu
mieszkanie, nie zbudowała Ŝadnych nowych domów od wybuchu Rewo-
lucji Kulturalnej. Wielu robotników, podobnie jak Cynglarz — było wte-
dy kawalerami i mieszkali w barakach po ośmiu w pokoju. Teraz, dzie-
sięć lat później, większość z nich miała Ŝony i dzieci. Nie mieli gdzie
mieszkać i musieli gnieździć się u rodziców albo teściów; było rzeczą
normalną, Ŝe trzy pokolenia mieszkały w jednym pokoju.
Po powrocie ze wsi moja siostra nie dostała pracy; zgodnie z przepi-
sami nie moŜna jej było zatrudnić, skoro wyszła za mąŜ, zanim dostała
pracę w mieście. Jednak teraz, dzięki przepisowi, Ŝe w przypadku śmierci
urzędnika państwowego jedno z dzieci moŜe zająć jego miejsce, siostra
otrzymała posadę w administracji szkoły medycyny chińskiej w Cheng-
du.
W lipcu wyruszyłam w podróŜ z Jinmingiem, który studiował w Wu-
hanie, wielkim mieście nad Jangcy. Najpierw zatrzymaliśmy się przy
leŜącej w pobliŜu górze Lu, znanej z bujnej roślinności i wspaniałego
klimatu. W przeszłości odbywały się tu liczne waŜne konferencje partyj-
ne, w tym takŜe konferencja, na której w 1959 roku oskarŜono marszałka
Peng Dehuai, toteŜ góra stała się celem pielgrzymek „dla ludzi pragną-
cych poszerzyć swoją rewolucyjną edukację”. Gdy zaproponowałam,
Ŝebyśmy tam poszli, Jinming spytał z niedowierzaniem: „Naprawdę nie
masz dosyć »rewolucyjnej edukacji«?”.
Na górze zrobiliśmy sobie mnóstwo fotografii, tak Ŝe z całej rolki zo-
stało mi tylko jedno zdjęcie. Schodząc na dół, minęliśmy dwupiętrową
willę schowaną wśród chińskich drzew parasolowych, magnolii i pinii.

543
Na tle skał wyglądała prawie jak przypadkowo usypana sterta kamieni.
Miejsce wydało mi się tak piękne, Ŝe pstryknęłam ostatnią fotografię.
Nagle jak spod ziemi wyrósł jakiś męŜczyzna i niskim, nie znoszącym
sprzeciwu głosem kazał mi oddać aparat. Był po cywilnemu, ale zauwa-
Ŝyłam, Ŝe ma pistolet. Otworzył aparat, prześwietlił całą rolkę, a potem
znów jakby zapadł się pod ziemię. Jacyś stojący obok turyści szeptem
wyjaśnili mi, Ŝe to jedna z letnich willi Mao. Poczułam kolejną falę odra-
zy do Mao, nie tyle z racji przywilejów, co z powodu hipokryzji — po-
zwala sobie na luksusowe wille, podczas gdy swemu narodowi oświad-
cza, Ŝe nawet zwykła, elementarna wygoda jest czymś nagannym. Gdy w
bezpiecznej odległości od niewidzialnych straŜników zaczęłam lamen-
tować nad utratą trzydziestu sześciu zdjęć, Jinming wyszczerzył się do
mnie w ironicznym uśmiechu: „Widzisz, do czego prowadzi gapienie się
na święte miejsca!”.
Z Lushan ruszyliśmy dalej autobusem. Jak wszystkie autobusy w Chi-
nach, był zapchany i musieliśmy mocno wyciągać szyje, Ŝeby złapać
trochę powietrza. Od początku Rewolucji Kulturalnej nie wyprodukowa-
no ani jednego autobusu, podczas gdy populacja miast wzrosła w tym
czasie o kilkadziesiąt milionów. Po kilku minutach autobus nagle stanął.
Otworzyły się przednie drzwi i do środka wcisnął się jakiś potęŜnie wy-
glądający męŜczyzna po cywilnemu. „Na dół! Schować się! — szczeknął.
— Tą drogą będą jechać amerykańscy goście. Nie moŜemy sobie pozwo-
lić, ze względu na prestiŜ naszej ojczyzny, Ŝeby zobaczyli taki napchany
autobus”. Usiłowaliśmy przykucnąć, ale w środku było za duŜo ludzi.
MęŜczyzna wrzasnął: „Macie obowiązek bronić honoru naszej ojczyzny!
Musimy prezentować się godnie! Na dół! Zgiąć kolana!”.
Nagle usłyszałam donośny głos Jinminga: „CzyŜ Przewodniczący
Mao nie pouczał nas, Ŝeby nigdy nie zginać kolan przed amerykańskimi
imperialistami?”. Przestraszyłam się, Ŝe napyta sobie biedy. Komuniści
nie cenili poczucia humoru. MęŜczyzna groźnie spojrzał w naszą stronę,
ale nic nie odpowiedział. Jeszcze raz błyskawicznie omiótł spojrzeniem
cały autobus i szybko wyskoczył na zewnątrz. Nie chciał, Ŝeby „amery-
kańscy goście” byli świadkami nieprzyjemnych scen. Starannie ukrywa-
no przed cudzoziemcami wszelkie oznaki niezadowolenia społecznego.
Wszędzie na naszej drodze w dół doliny Jangcy natykaliśmy się na
ślady Rewolucji Kulturalnej: zniszczone świątynie, przewrócone posągi,

544
zdewastowane zabytkowe miasta. Niewiele świadectw staroŜytnej chiń-
skiej cywilizacji ocalało. Jednak straty sięgały znacznie głębiej. Chińczy-
cy nie tylko zniszczyli większość swoich pięknych, zabytkowych budow-
li, ale takŜe przestali je cenić i nie potrafili wytwarzać nowych. Nie licząc
zniszczonego, choć wciąŜ olśniewająco pięknego krajobrazu, Chiny stały
się krajem brzydkim.
Pod koniec wakacji popłynęłam, juŜ sama, z Wuhanu z powrotem w
górę rzeki, przez przełomy Jangcy. PodróŜ trwała trzy dni. Pewnego ran-
ka, gdy stałam, wychylając się przez burtę, powiew wiatru rozwiał mi
włosy i spinka do włosów wpadła do rzeki. PasaŜer, z którym przedtem
rozmawiałam, wskazał w stronę dopływu wpadającego w tym miejscu do
Jangcy i opowiedział mi legendę.
W roku 33 p.n.e. cesarz Chin, aby ułagodzić potęŜnych północnych
wrogów kraju, Hunów, postanowił posłać królowi barbarzyńców młodą
Chinkę jako Ŝonę. Wybrał ją na podstawie portretu z trzech tysięcy kon-
kubin ze swego dworu, z których wielu nigdy nawet nie widział na oczy.
PoniewaŜ miała poślubić barbarzyńcę, wybrał najbrzydszy portret, jednak
w dniu jej odjazdu odkrył, Ŝe jest bardzo piękną kobietą. Jej wizerunek
nie mówił prawdy, poniewaŜ nie chciała przekupić dworskiego malarza.
Cesarz rozkazał ściąć malarza, kobieta zaś płakała nad brzegiem rzeki.
Nie chciała opuszczać swego kraju i Ŝyć wśród barbarzyńców. Wiatr
porwał jej spinkę z włosów, która wpadła do rzeki, jak gdyby pragnął,
aby coś, co do niej naleŜało, zostało w rodzinnym kraju. Potem kobieta
popełniła samobójstwo.
Według legendy w miejscu, w którym jej spinka wpadła do wody,
rzeka stała się krystalicznie czysta i nazwano ją Rzeką Kryształową. Mój
towarzysz powiedział mi, Ŝe to właśnie dopływ Jangcy, który minęliśmy,
i z uśmiechem dodał: „To zły znak! MoŜe się zdarzyć, Ŝe i ty skończysz
w obcym kraju jako Ŝona barbarzyńcy!”. Uśmiechnęłam się na myśl o tej
tradycyjnej chińskiej skłonności do traktowania innych narodów jak
„barbarzyńców” i pomyślałam, Ŝe być moŜe ta staroŜytna dama lepiej by
na tym wyszła, gdyby poślubiła „barbarzyńskiego” króla. Przynajmniej
na co dzień miałaby kontakt ze stepem, końmi i przyrodą. Na dworze
chińskiego cesarza Ŝyła w luksusowym więzieniu, gdzie nie rosło ani
jedno drzewo, po którym konkubiny mogłyby wydostać się za mur. Po-
myślałam, Ŝe Ŝyjemy jak te Ŝaby na dnie studni z chińskiej legendy,

545
które uwaŜały, Ŝe niebo jest nie większe niŜ okrągły otwór u szczytu
studni. Poczułam gwałtowne i nieodparte pragnienie, Ŝeby jak najszybciej
wydostać się ze studni i zobaczyć świat.
Do tej pory ani razu nie rozmawiałam z obcokrajowcem, choć miałam
juŜ dwadzieścia trzy lata i od prawie dwu lat byłam studentką filologii
angielskiej. Obcokrajowców widziałam jedynie w Pekinie w 1972 roku.
Raz na nasz uniwersytet przyjechał cudzoziemiec, jeden z „przyjaciół
Chin”. Był gorący, letni dzień i drzemałam właśnie, gdy jeden z kolegów
wpadł do naszego pokoju i obudził nas wszystkie wrzaskiem: „Cudzozie-
miec przyjechał! Chodźcie zobaczyć cudzoziemca!”. Kilka dziewcząt
poszło za nim, ale ja postanowiłam nie przerywać drzemki. Pomysł ga-
pienia się na obcokrajowców wydawał mi się niedorzeczny, skoro i tak
nie wolno nam było się do nich odezwać, nawet mimo tego, Ŝe byli
„przyjaciółmi Chin”.
Nigdy nawet nie słyszałam cudzoziemca, z wyjątkiem głosu na jednej
jedynej płycie. Gdy zaczęłam uczyć się angielskiego, poŜyczyłam płytę
oraz gramofon i słuchałam jej w domu na ulicy Meteorytu. Kilku sąsia-
dów zebrało się na podwórku i szeroko otwierając oczy ze zdziwienia,
powtarzali, kręcąc głową: „Co za śmieszne dźwięki!”. Ciągle prosili,
Ŝebym odtwarzała płytę od początku.
Rozmowa z obcokrajowcem była marzeniem kaŜdego studenta i w
końcu ja takŜe doczekałam się swojej szansy. Gdy wróciłam do domu z
wycieczki po Jangcy, dowiedziałam się, Ŝe mój rok jedzie w październiku
do Zhanjiang, portu na południu, Ŝeby ćwiczyć angielski w rozmowach z
zagranicznymi marynarzami. Byłam szalenie podekscytowana.
Zhanjiang leŜy około tysiąca dwustu kilometrów od Chengdu, dwa
dni i dwie noce jazdy koleją. Był to najdalej na południe połoŜony port
Chin, tuŜ nad granicą wietnamską. Czułam się jak w obcym kraju, pa-
trząc na liczne budynki w stylu kolonialnym z przełomu wieku, romań-
skie łuki, okna obrośnięte róŜami i wielkie werandy z kolorowymi para-
solami. Miejscowa ludność mówiła dialektem kantońskim, który był dla
nas prawie niezrozumiały. W powietrzu czuło się zapach bliskiego mo-
rza, egzotycznej tropikalnej roślinności, szerokiego świata.
Moja radość jednak wkrótce zbladła, kiedy towarzyszący nam nadzor-
ca polityczny i trzej wykładowcy stwierdzili, Ŝe, choć mieszkaliśmy jakiś

546
kilometr od morza, nie wolno nam się do niego zbliŜać pod Ŝadnym po-
zorem. NabrzeŜe portowe i tak było zamknięte dla osób postronnych z
obawy przed „sabotaŜem” i próbami ucieczki. Opowiadano nam o stu-
dencie, który zdołał ukryć się w ładowni frachtowca i nie zdając sobie
sprawy z tego, Ŝe ładownia będzie zapieczętowana przez kilka tygodni,
zginął z głodu. Mogliśmy poruszać się jedynie w obrębie kilku przecznic
wokół naszego miejsca zamieszkania.
Takie ograniczenia stanowiły naturalny element naszego Ŝycia, nie-
mniej nigdy nie przestałam się przeciw nim wewnętrznie buntować. Uda-
łam, Ŝe jestem chora, i dostałam pozwolenie, Ŝeby pojechać do szpitala w
środku miasta. Błąkałam się zdesperowana po ulicach, daremnie starając
się zobaczyć morze. Mieszkańcy Zhanjiang zachowywali się nieŜyczli-
wie, nie lubili osób nie mówiących po kantońsku i nie chcieli mnie zro-
zumieć. Spędziliśmy w porcie trzy tygodnie i tylko raz zabrano nas na
sąsiednią wysepkę, Ŝeby nam pokazać ocean.
PoniewaŜ pojechaliśmy tam, Ŝeby rozmawiać z marynarzami, zorga-
nizowano nas w małe grupy, na zmianę pracujące w dwu miejscach, w
których marynarze mieli prawo przebywać: w Sklepie Przyjaźni, gdzie
sprzedawano róŜne towary za twardą walutę, oraz w Klubie Marynarza,
w którym był bar, restauracja, sala bilardowa i sala do gry w ping-ponga.
Obowiązywały ścisłe reguły kontaktów z marynarzami. Nie wolno by-
ło rozmawiać z nimi pojedynczo, z wyjątkiem krótkich wymian słów
ponad ladą w Sklepie Przyjaźni. Na pytanie o imię lub adres w Ŝadnym
wypadku nie wolno było podawać prawdziwych danych. Musieliśmy
przygotować sobie fałszywe imiona i adresy. Po kaŜdej rozmowie naleŜa-
ło spisać szczegółowy raport z jej przebiegu, co stanowiło standardową
praktykę obowiązującą wszystkich Chińczyków, którzy mieli do czynie-
nia z obcokrajowcami. Do znudzenia przestrzegano nas, jak wielkie zna-
czenie ma „dyscyplina kontaktów z obcokrajowcami” (she wai jilii) — w
przeciwnym razie nie tylko sami moŜemy wpaść w powaŜne tarapaty, ale
takŜe uniemoŜliwić podobne kontakty innym studentom.
W rzeczywistości okazji do ćwiczenia naszej angielszczyzny było jak
na lekarstwo. Statki nie co dzień zawijały do portu i nie wszyscy maryna-
rze schodzili na ląd. Dla większości z nich angielski nie był językiem
ojczystym: spotykaliśmy Greków, Japończyków, Jugosłowian, Afrykań-
czyków oraz wielu Filipińczyków i większość z nich mówiła łamaną

547
angielszczyzną, choć zdarzył się takŜe szkocki kapitan z Ŝoną oraz kilku
Skandynawów, których angielski był bez zarzutu.
W oczekiwaniu na naszych bezcennych marynarzy często siadałam na
werandzie z tyłu Klubu, czytając ksiąŜki i wpatrując się w zagajniki palm
i-kokosów rysujące się na tle szafirowo-błękitnego nieba. Gdy pojawiali
się marynarze, podrywaliśmy się z miejsc i dosłownie rzucaliśmy na
nich, starając się nie stracić przy tym zbyt wiele godności — tak bardzo
pragnęliśmy wciągnąć ich do rozmowy. Pamiętam zdumienie, jakie ma-
lowało się na ich twarzach, gdy odmawialiśmy oferowanych drinków,
których nie wolno nam było przyjmować. W ogóle mieliśmy zakaz picia
alkoholu; wszystkie barwne zagraniczne butelki i puszki były przezna-
czone wyłącznie dla obcokrajowców. Po prostu siedzieliśmy — cztero-,
pięcioosobowe grupki młodych kobiet i męŜczyzn z powaŜnymi twarza-
mi. Nie zdawałam sobie sprawy, jak osobliwy musiał to być widok dla
marynarzy — i jak bardzo odbiegał od ich wyobraŜeń na temat portowe-
go Ŝycia.
Gdy pojawili się pierwsi marynarze z Afryki, nasi nauczyciele deli-
katnie ostrzegli studentki, Ŝeby uwaŜały: „Oni są mniej rozwinięci i nie
nauczyli się kontrolować swoich instynktów, więc łatwo ulegają pokusie
okazywania uczuć, kiedy tylko im przyjdzie na to ochota: próbują doty-
kać, obejmować, a nawet całować”. Wywołując szok i oburzenie całej
sali, nauczyciele opowiedzieli nam o tym, jak to pewna studentka z po-
przedniej grupy nagle zaczęła strasznie krzyczeć w środku rozmowy z
Gambijczykiem, który usiłował ją objąć. Myślała, Ŝe chce ją zgwałcić (w
środku tłumu, chińskiego tłumu!), i była tak przeraŜona, Ŝe juŜ do końca
pobytu nie odwaŜyła się rozmawiać z Ŝadnym cudzoziemcem.
Nasi koledzy, zwłaszcza aktywiści, wzięli na siebie zadanie ochrony
dziewcząt. Gdy tylko któryś z czarnych marynarzy zaczynał z jedną z nas
rozmawiać, spoglądali na siebie porozumiewawczo i rzucali się ku nam
na ratunek, przejmując konwersację i wciskając się między dziewczęta a
marynarzy. Łagodzili te środki ostroŜności, natychmiast zaczynając mó-
wić o „przyjaźni między Chinami a narodami Azji, Afryki i Ameryki
Łacińskiej”. „Chiny są krajem rozwijającym się — intonowali, recytując
podręcznikową lekcję — i zawsze będą stały po stronie uciskanych i wy-
zyskiwanych mas krajów Trzeciego Świata w ich walce przeciw amery-
kańskim imperialistom i radzieckim rewizjonistom”. Afrykanie sprawiali

548
wraŜenie lekko zbitych z tropu, ale widać było, Ŝe są poruszeni. Czasem
obejmowali Chińczyków, którzy odwzajemniali się braterskim uściskiem.
Zgodnie z „chwalebną teorią” Przewodniczącego, reŜim maoistowski
robił wiele hałasu wokół przynaleŜności Chin do grona krajów rozwijają-
cych się, krajów Trzeciego Świata. Jednak wsłuchując się w słowa Mao,
moŜna było odnieść wraŜenie, Ŝe Chiny wspaniałomyślnie zniŜają się do
ich poziomu. Sposób, w jaki o tym mówił, nie pozostawiał wątpliwości,
Ŝe przyłączyliśmy się do krajów Trzeciego Świata po to, by im przewo-
dzić i je ochraniać, a nasze miejsce jest wśród światowych potęg.
Bardzo mnie irytowało to zadufane poczucie wyŜszości. Czym wła-
ściwie mielibyśmy się szczycić? Liczbą ludności? Powierzchnią? W
Zhanjiangu zobaczyłam, Ŝe marynarzom z krajów Trzeciego Świata,
którzy imponowali nam kolorowymi zegarkami, aparatami fotograficz-
nymi, drinkami — były to rzeczy, które widzieliśmy pierwszy raz w Ŝy-
ciu — powodzi się o niebo lepiej niŜ nam i są nieporównanie bardziej
wolni niŜ wszyscy Chińczycy.
Byłam szalenie ciekawa, jacy naprawdę są cudzoziemcy. W czym są
podobni do Chińczyków, w czym się od nich róŜnią? Musiałam jednak
ukrywać tę ciekawość, bo mogła nie tylko narazić mnie na nieprzyjemno-
ści natury politycznej, ale takŜe na zarzut utraty twarzy. Za panowania
Mao, podobnie jak w czasach Średniego Cesarstwa, Chińczycy zwracali
ogromną uwagę na to, by zachowywać się „godnie” w obliczu cudzo-
ziemców — czyli chłodno i powściągliwie. Zwykle przyjmowało to for-
mę całkowitego braku zainteresowania światem zewnętrznym i wielu
moich kolegów w ogóle nie zadawało Ŝadnych pytań.
Pewnie z powodu mojej nieposkromionej ciekawości, a częściowo
takŜe z racji lepszej znajomości angielskiego, wszyscy marynarze prze-
jawiali wyraźną ochotę, Ŝeby rozmawiać właśnie ze mną — i to mimo
moich wysiłków, Ŝeby mówić jak najmniej i dać szansę kolegom. Niektó-
rzy marynarze w ogóle nie chcieli rozmawiać z innymi studentami. By-
łam takŜe ulubienicą dyrektora Klubu Marynarza, potęŜnego męŜczyzny
o imieniu Long, co wzbudziło gniew Minga i paru innych uczelnianych
nadzorców. Nasze codzienne zebrania polityczne poświęcone były głów-
nie ocenie przestrzegania „dyscypliny kontaktów z cudzoziemcami”.

549
Uznano, Ŝe złamałam obowiązujące reguły, poniewaŜ moje oczy wska-
zywały na „zbytnie zainteresowanie”, „śmiałam się za często”, a śmiejąc
się, otwierałam usta „za szeroko”. Krytykowano mnie takŜe za gestyku-
lowanie; studentki miały trzymać ręce pod stołem i siedzieć bez ruchu.
Większość chińskiego społeczeństwa nadal uwaŜa, Ŝe kobieta powin-
na zachowywać się bardzo powściągliwie, spuszczać powieki w odpo-
wiedzi na męskie spojrzenia i uśmiechać się jedynie kącikami ust, nie
odsłaniając zębów. Gestykulacja rękami jest w ogóle zabroniona. Jeśli
kobieta naruszy któryś tych nakazów, uwaŜa się, Ŝe „flirtuje”. Za pano-
wania Mao flirtowanie z cudzoziemcem stanowiło niesłychaną zbrodnię.
Byłam wściekła z powodu tych insynuacji. To właśnie moim komuni-
stycznym rodzicom zawdzięczałam liberalne wychowanie. UwaŜali, Ŝe
rewolucja komunistyczna powinna w pierwszym rzędzie połoŜyć kres
ograniczeniom nakładanym na kobiety. Jednak teraz dyskryminacja ko-
biet szła ręka w rękę z gnębieniem politycznym, stając się narzędziem
ucisku i małostkowej zazdrości.
Pewnego dnia do portu zawinął statek pakistański. Z Pekinu przyje-
chał pakistański attache wojskowy. Long polecił nam wypucować do
czysta cały klub od góry do dołu i wydał bankiet, na który zaprosił mnie
jako swoją tłumaczkę, co wywołało zazdrość kilku innych studentów.
Parę dni później Pakistańczycy wydali na swoim statku obiad poŜegnal-
ny, na który zostałam zaproszona. Ich attache wojskowy był kiedyś w Si-
chuanie i specjalnie przygotowano dla mnie jedno danie kuchni syczuań-
skiej. Long był zachwycony zaproszeniem, ja takŜe.
Jednak mimo osobistej interwencji kapitana, a nawet gróźb Longa, Ŝe
nie wpuści więcej studentów do Klubu, moi opiekunowie powiedzieli, Ŝe
Ŝaden student nie ma prawa wejść na pokład zagranicznego statku. „Kto
wziąłby na siebie odpowiedzialność, gdyby ktoś odpłynął na zagranicz-
nym statku?” — spytali. Polecono mi, Ŝebym odmówiła, twierdząc, Ŝe
jestem tego wieczoru zajęta. Nie miałam wątpliwości, Ŝe tracę w ten spo-
sób jedyną w Ŝyciu okazję, Ŝeby znaleźć się na morzu, zjeść potrawę
obcej kuchni, porozmawiać normalnie po angielsku i zetknąć się z ze-
wnętrznym światem.
Mimo to zawistne głosy nie ucichły. Ming zadawał w kółko to samo
pytanie: „Czemu obcokrajowcy tak bardzo ją lubią?” — jakby było w

550
tym coś niewłaściwego. W raporcie na mój temat sporządzonym pod
koniec naszego pobytu stwierdzono, Ŝe moje zachowanie było „politycz-
nie podejrzane”.
W tym pięknym, słonecznym porcie, obiecującym tyle niespodzianek,
kaŜda okazja, która powinna przynosić radość, stawała się dla mnie źró-
dłem przykrości. Miałam dobrego przyjaciela w grupie, który usiłował
mnie pocieszyć, lokując moje nieszczęścia w szerszej perspektywie.
Oczywiście zdawałam sobie sprawę, Ŝe moje przypadki stanowiły tylko
drobną nieprzyjemność w porównaniu z tym, co musiały znosić ofiary
zazdrości w pierwszych latach Rewolucji Kulturalnej. Ale myśl, Ŝe tak
ma wyglądać moje Ŝycie, przygnębiała mnie bardzo.
Mój przyjaciel był synem kolegi mojego ojca. Inni studenci pocho-
dzący z miasta takŜe zachowywali się wobec mnie przyjaźnie. Łatwo ich
było odróŜnić od studentów pochodzących ze wsi, którzy stanowili trzon
aktywistów studenckich. Studenci pochodzący z miasta czuli się w kon-
takcie z nową, nieznaną rzeczywistością portowego miasta bardziej bez-
piecznie i pewnie, nie odczuwali więc niepokoju, szukającego ujścia w
potrzebie agresji wobec mnie. Dla byłych wieśniaków pobyt w Zhanjiang
stanowił potęŜny szok kulturowy i poczucie niŜszości popychało ich do
tego, by obrzydzić Ŝycie wszystkim innym.
WyjeŜdŜając po trzech tygodniach z Zhanjiang, czułam Ŝal, ale i ulgę.
W drodze do Chengdu wraz z kilkoma studentami odwiedziliśmy legen-
darny Guilin, w którym góry i strumienie wyglądają jak Ŝywcem przenie-
sione z klasycznego chińskiego malarstwa. W Guilinie spotkaliśmy parę
zagranicznych turystów, męŜczyzna trzymał na rękach małe dziecko.
Uśmiechnęliśmy się do nich i powiedzieliśmy: „Good morning” i „Good
bye”. Gdy tylko turyści zniknęli, natychmiast zatrzymali nas policjanci w
cywilu i zaczęli wypytywać o szczegóły rozmowy.
Kiedy w grudniu znalazłam się z powrotem w Chengdu, okazało się,
Ŝe całe miasto aŜ huczy od plotek na temat pani Mao i trzech męŜczyzn z
Szanghaju: Zhang Chunqiao, Yao Wenyuana i Wang Hongwena, którzy
postanowili wspólnie bronić Rewolucji Kulturalnej. Mao juŜ w lipcu
1974 roku mówił o utworzeniu „bandy czworga”, jednak wówczas natu-
ralnie nic o tym nie wiedzieliśmy. W 1975 roku osiemdziesięciojed-
noletni Przewodniczący zaczął udzielać im swojego poparcia, mając juŜ
dość pragmatycznego podejścia Zhou Enlaia, a potem Deng Xiaopinga,
który od stycznia 1975 roku, gdy chory na raka Zhou poszedł do szpitala,

551
bezpośrednio kierował pracami rządu. Nieustanne i bezcelowe minikam-
panie „bandy czworga” doprowadziły społeczeństwo na skraj wytrzyma-
łości i ludzie zaczęli powtarzać sobie plotki, stanowiące jedyne ujście dla
rosnącej frustracji.
Szczególnie namiętnie spekulowano na temat pani Mao. PoniewaŜ
często widywano ją w towarzystwie pewnego śpiewaka operowego, pew-
nego gracza w ping-ponga oraz pewnego tancerza baletowego i wszyscy
trzej otrzymali od niej najwyŜsze stanowiska w swojej profesji, a w do-
datku kaŜdy z nich był przystojnym młodym męŜczyzną, ludzie zaczęli
mówić, Ŝe pani Mao wzięła ich sobie jako „męskie konkubiny” — nie-
jednokrotnie otwarcie głosiła, Ŝe kobieta powinna mieć do tego prawo.
Jednak wszyscy wiedzieli, Ŝe nie odnosi się to do zwykłych obywateli. W
istocie pod rządami pani Mao Rewolucja Kulturalna była niezwykle re-
presyjna właśnie w sferze ludzkiej seksualności. W ciągu dziesięciu lat,
gdy pani Mao sprawowała kontrolę nad środkami przekazu i sztuką, po-
jęcie miłości praktycznie zniknęło. Kiedy Chiny odwiedził wietnamski
wojskowy zespół pieśni i tańca, nieliczni szczęściarze, którzy mogli
oglądać występ, zostali poinformowani przez spikera, Ŝe piosenka, w
której pojawia się słowo miłość, „jest poświęcona uczuciu braterstwa
między dwojgiem towarzyszy”. Z kilku europejskich filmów, jakie do-
puszczono na ekrany — głównie albańskich i rumuńskich — wycięto
wszystkie sceny, w których kobiety i męŜczyźni stoją blisko siebie, nie
mówiąc juŜ o pocałunkach.
Często w zatłoczonym autobusie, pociągu czy sklepie słyszałam ko-
biety obrzucające męŜczyzn przekleństwami albo ich policzkujące. Cza-
sem męŜczyzna krzyczał, Ŝe jest niewinny, i dochodziło do wymiany
obelg. Sama doświadczyłam wielu prób molestowania. Gdy coś takiego
się zdarzało, po prostu odsuwałam się z zasięgu drŜących rąk albo kolan
męŜczyzny. Było mi ich Ŝal. śyli w świecie, w którym napięcie seksualne
nie znajdowało Ŝadnego ujścia, jeśli nie mieli szczęścia Ŝyć w udanym
małŜeństwie, co nie zdarzało się zbyt często. Zastępcę sekretarza partii z
mojego uniwersytetu, starszego męŜczyznę, złapano w sklepie spoŜyw-
czym z plamą spermy przesiąkającej przez spodnie — w kolejce tłum
przycisnął go zbyt mocno do stojącej przed nim kobiety. Zabrano go na
posterunek policji, a potem wyrzucono z partii. śycie kobiet było równie
cięŜkie. W kaŜdej instytucji moŜna było spotkać jedną albo więcej kobiet

552
potępionych jako „zdarte buty” za pozamałŜeńskie kontakty seksualne.
Te surowe standardy nie odnosiły się oczywiście do naszych wład-
ców. Osiemdziesięcioletni Mao otaczał się pięknymi, młodymi kobieta-
mi. Choć opowieści o Przewodniczącym szeptano sobie z wielką ostroŜ-
nością, o jego Ŝonie i jej towarzyszach z „bandy czworga” mówiono
otwarcie i bez zaŜenowania. Pod koniec 1975 roku w Chinach wrzało od
jadowitych plotek. Wiele osób w trakcie minikampanii pod hasłem: „Na-
sza socjalistyczna ojczyzna to Raj” — otwarcie zadawało pytanie, które
po raz pierwszy zadałam sobie w myślach osiem lat wcześniej: „Jeśli to
jest raj, jak wygląda piekło?”.
Ósmego stycznia 1976 roku zmarł premier Zhou Enlai. Dla mnie i
wielu innych Chińczyków Zhou był reprezentantem względnie rozsąd-
nych i liberalnych rządów, wypływających z przekonania, Ŝe najwaŜniej-
szą sprawą jest w miarę normalne funkcjonowanie kraju. W ciemnych
latach Rewolucji Kulturalnej Zhou stanowił dla nas ostatni cień nadziei.
Jego śmierć pogrąŜyła mnie, podobnie jak wszystkich moich przyjaciół,
w głębokim smutku. Nasze przygnębienie z powodu jego śmierci niero-
zerwalnie splatało się z naszą nienawiścią do Rewolucji Kulturalnej oraz
Mao i jego koterii.
A przecieŜ Zhou był wspólnikiem Mao w dziele rozpętania Rewolucji
Kulturalnej. To on oskarŜył Liu Shaoqi jako „amerykańskiego szpiega”.
Niemal codziennie spotykał się z Czerwoną Gwardią i Rebeliantami,
wydając im rozkazy. Gdy większość członków Biura Politycznego i mar-
szałków armii usiłowała powstrzymać Rewolucję Kulturalną w lutym
1967 roku, Zhou odmówił im swego poparcia. Był wiernym sługą Mao.
Z drugiej strony być moŜe starał się w ten sposób uchronić kraj przed
jeszcze większym nieszczęściem w postaci wojny domowej, do której
mogło doprowadzić otwarte przeciwstawianie się woli Mao. Dbając o
funkcjonowanie kraju, niewątpliwie sprawiał, Ŝe Mao mógł bez więk-
szych przeszkód siać straszliwe spustoszenie, ale być moŜe uchronił Chi-
ny od całkowitej katastrofy. Na tyle, na ile pozwalała mu dbałość o wła-
sne bezpieczeństwo, ochraniał niektórych ludzi, w tym takŜe, do pewne-
go momentu, mojego ojca; uratował równieŜ część najwaŜniejszych kul-
turalnych zabytków Chin. Najwyraźniej znalazł się w kleszczach moral-
nego dylematu nie do rozwiązania, co nie wyklucza, Ŝe ostatecznie trosz-
czył się głównie o własną skórę. Z pewnością wiedział, Ŝe gdyby

553
przeciwstawił się Mao, nie miałby najmniejszych szans.
W miasteczku uniwersyteckim zaroiło się od białych papierowych Ŝa-
łobnych wieńców oraz plakatów i dwuwierszy. Wszyscy nosili na ramie-
niu czarne opaski, białe papierowe kwiaty na piersi i mieli smutne twarze.
śałoba była częściowo spontaniczna, a częściowo zorganizowana. Po-
niewaŜ wiadomo było, Ŝe w ostatnich czasach Zhou stał się obiektem
ataków „bandy czworga” oraz Ŝe jej członkowie polecili stonować ogól-
nonarodową Ŝałobę, okazywanie smutku po śmierci Zhou stanowiło za-
równo dla społeczeństwa, jak i lokalnych władz sposób wyraŜenia dez-
aprobaty dla jej działalności. Byli jednak ludzie, którzy opłakiwali Zhou
z zupełnie innych powodów. Ming i inni aktywiści studenccy z mojego
roku wysławiali przede wszystkim zasługi Zhou Enlaia „w zdławieniu
kontrrewolucyjnego powstania na Węgrzech w roku 1956”, jego udział w
umocnieniu pozycji Mao jako światowego przywódcy oraz jego absolut-
ną lojalność wobec Przewodniczącego.
Poza kampusem pojawiały się jednak iskierki oporu. Na marginesach
plakatów wiszących na ulicach Chengdu pojawiły się komentarze przy-
ciągające wielkie tłumy przechodniów, usiłujących odczytać niewielkie
znaki. Na jednym z plakatów wydrukowano Ŝałobny dwuwiersz:

Niebo stało się czarne,


Wielka gwiazda spadła...

— a na marginesie ktoś naskrobał: „Jak niebo moŜe być czarne? A co


z »czerwonym, czerwonym słońcem«?” (mając na myśli Mao). Wiszące
na murze hasło: „Ugotować w oleju prześladowców premiera Zhou!” —
ozdobił dopisek: „Twój miesięczny przydział oleju spoŜywczego wynosi
zaledwie dwa Hang (ok. 896 g). W czym zamierzasz ugotować tych prze-
śladowców?”. Po raz pierwszy od dziesięciu lat widziałam publiczne
przejawy ironii i humoru; poczułam w sercu wyraźną otuchę.
Mao na miejsce Zhou mianował nieudolnego aparatczyka, Hua Guo-
fenga, i zainicjował kampanię oskarŜeń, aby „zdemaskować Denga i
odeprzeć powrót prawicowców”. „Banda czworga” opublikowała prze-
mówienia Denga, które miały stanowić cel demaskatorskich ataków. W
jednym z nich, z 1975 roku, Deng przyznał, Ŝe chłopom w Yan'an powodzi

554
się obecnie gorzej niŜ czterdzieści lat temu, przed przybyciem do tej
prowincji komunistów po Długim Marszu. W innym powiedział, Ŝe lider
partyjny powinien oznajmić fachowcom: „Idę za wami, prowadźcie”. W
jeszcze innym zarysował swoje plany podniesienia poziomu Ŝycia,
wprowadzenia większego zakresu wolności i zakończenia prześladowań
politycznych. Jednak miało to skutek odwrotny od zamierzonego: sprawi-
ło, Ŝe Deng stał się ludowym bohaterem, a nienawiść społeczeństwa wo-
bec „bandy czworga” doszła do punktu wrzenia. Pomyślałam z nie-
dowierzaniem: ci ludzie najwyraźniej mają nas wszystkich za głupców,
skoro sądzą, Ŝe po przeczytaniu tych przemówień będziemy Denga nie-
nawidzić, a ich kochać!
Na uniwersytecie kazano nam demaskować Denga podczas nieustan-
nych mityngów. Jednak większość zebranych okazywała bierny opór:
wałęsano się po audytorium, rozmawiano, ktoś robił na drutach, inni
czytali, a jeszcze inni po prostu spali w trakcie tych rytualnych przedsta-
wień. Mówcy odczytywali przygotowane teksty jednostajnym, bezbarw-
nym, niemal niedosłyszalnym głosem.
PoniewaŜ Deng pochodził z Sichuanu, po mieście krąŜyły plotki, Ŝe
zostanie zesłany do Chengdu na wygnanie. Często widziałam tłumy,
zbierające się na ulicach, poniewaŜ ktoś usłyszał, Ŝe będzie przejeŜdŜał.
Czasem były to dziesiątki tysięcy ludzi.
W tym samym czasie coraz częściej dawano publicznie wyraz niena-
wiści do „bandy czworga”, znanej równieŜ jako „banda z Szanghaju”.
Rowery i inne wyroby pochodzące z Szanghaju nagle przestały się sprze-
dawać. Gdy do Chengdu przyjechała druŜyna piłkarska z Szanghaju,
publiczność gwizdała przez cały czas gry. Przy wjeździe i wyjeździe ze
stadionu tłumy obrzuciły piłkarzy wyzwiskami.
W całych Chinach miały miejsce akty protestu, osiągając punkt kul-
minacyjny wiosną 1976 roku, podczas Święta Sprzątania Grobów, gdy
Chińczycy tradycyjnie oddają cześć zmarłym. W Pekinie setki tysięcy
mieszkańców zgromadziły się na placu Tian'anmen, aby opłakiwać Zhou
Enlaia; przynoszono specjalnie zrobione wieńce. W trakcie burzliwych
wieców czytano poezje i wygłaszano przemówienia. W zaszyfrowanej,
ale powszechnie rozumianej symbolice dawano upust nienawiści do

555
„bandy czworga”, a nawet do samego Mao. Nocą piątego kwietnia stłu-
miono protesty siłą i po ataku policji aresztowano setki osób. Mao i
„banda czworga” określiła te zajścia jako „kontrrewolucyjny bunt po-
dobny do wydarzeń węgierskich”. Deng Xiaoping, którego nie dopusz-
czano do publicznych wystąpień, został oskarŜony o organizację manife-
stacji i nazwany „chińskim Nagyem” (Nagy był premierem Węgier w
1956 roku). Mao oficjalnie wyrzucił Denga ze stanowiska i zinten-
syfikował prowadzoną przeciw niemu kampanię.
I chociaŜ demonstracje zostały stłumione i potępione w mediach, fakt,
Ŝe w ogóle do nich doszło, zmienił nastroje chińskiego społeczeństwa.
Stanowiły pierwszy masowy wybuch otwartego niezadowolenia wobec
komunistów od ich dojścia do władzy w 1949 roku.
W czerwcu 1976 moja grupa studencka została wysłana na miesiąc do
fabryki w górach, aby „uczyć się od robotników”. Gdy wreszcie nas
zwolniono, postanowiliśmy z kilkoma przyjaciółmi wspiąć się na wspa-
niałą górę Emei, „Brew Ślicznotki”, połoŜoną na zachód od Chengdu.
Schodząc z góry dwudziestego ósmego lipca, usłyszeliśmy radio tranzy-
storowe jakiegoś turysty. Zawsze okropnie irytowała mnie niepojęta mi-
łość niektórych ludzi do tej maszynki propagandowej. I to w takim miej-
scu! Jak gdyby nasze uszy nie dość cierpiały od nonsensów atakujących
nas z wszechobecnych megafonów. Jednak tym razem jedna informacja
przykuła moją uwagę. W Tangshan, górniczym mieście niedaleko Peki-
nu, było trzęsienie ziemi. Uświadomiłam sobie, Ŝe musiała to być strasz-
liwa katastrofa, gdyŜ media normalnie nie podawały złych wiadomości.
Oficjalne dane mówiły o dwustu czterdziestu dwóch tysiącach zabitych i
stu sześćdziesięciu czterech tysiącach cięŜko rannych.
W prasie pojawiło się mnóstwo propagandowych tekstów, jak to
członkowie „bandy czworga” troszczą się o ofiary nieszczęścia, równo-
cześnie jednak ostrzegano, Ŝe trzęsienie ziemi nie moŜe odwracać uwagi
społeczeństwa od celów zasadniczych: „zdemaskowania Denga”. Pani
Mao oświadczyła publicznie: „Było zaledwie kilkaset tysięcy ofiar śmier-
telnych. I co z tego? Zdemaskowanie Denga dotyczy ośmiuset milionów
ludzi”. Nawet jak na panią Mao brzmiało to juŜ zbyt potwornie, a jednak
przekazano nam tę wypowiedź oficjalnie.
W regionie Chengdu było wiele alarmów dotyczących trzęsienia zie-
mi, więc po powrocie z góry Emei pojechałam z mamą i Xiaofangiem do
Chongqing, uwaŜanego za bezpieczniejszy.

556
Siostra, która została w Chengdu, spała pod masywnym dębowym sto-
łem, okryta kocami i kołdrami. Urzędnicy partyjni organizowali ludzi do
budowy tymczasowych baraków oraz wyznaczali druŜyny prowadzące
całodobową obserwację zachowania zwierząt, sądzono bowiem, Ŝe wy-
czuwają one nadchodzące trzęsienie ziemi. Ale zwolennicy „bandy
czworga” pokryli ściany hasłami: „UwaŜaj na zbrodnicze próby Deng
Xiaopinga wykorzystania obaw przed trzęsieniem ziemi do zdławienia
rewolucji!” — oraz zorganizowali wiec, aby „z całą mocą potępić
uczniów kapitalizmu, którzy wykorzystują obawy przed trzęsieniem zie-
mi, Ŝeby sabotować demaskację Denga”. Mityng okazał się zupełnym
niewypałem. Wróciłam do Chengdu w początkach września, gdy obawy
przed trzęsieniem ziemi zaczęły słabnąć. Po południu dziewiątego wrze-
śnia 1976 roku miałam zajęcia z angielskiego. Około godz. czternastej
czterdzieści powiedziano nam, Ŝe o godz. piętnastej zostanie nadany bar-
dzo waŜny komunikat i Ŝe wszyscy mamy się zebrać na dziedzińcu. Nie
pierwszy raz musieliśmy wysłuchiwać takich komunikatów i szłam na
dziedziniec bardzo zirytowana. Był typowy chmurny, jesienny dzień w
Chengdu. Słyszałam szum liści bambusa wokół murów. TuŜ przed trze-
cią, gdy włączone głośniki zaczęły wydawać chrapliwe trzaski, przed
frontem zgromadzenia stanęła sekretarz partii na naszym wydziale. Popa-
trzyła na nas smutno i niskim, łamiącym się głosem wykrztusiła słowa:
„Nasz Wielki Przywódca Przewodniczący Mao, Jego Szanowna Czci-
godność (ta laorenjia)...”. Nagle zrozumiałam, Ŝe Mao nie Ŝyje.
28
Wyrwać się!
(1976—1978)

Wiadomość ta wprawiła mnie w stan takiej euforii, Ŝe przez chwilę


stałam jak oniemiała. Zaraz jednak włączyła się moja wewnętrzna cenzu-
ra: zorientowałam się, Ŝe wokół rozpętała się istna nawałnica płaczu i
szlochów i Ŝe ja równieŜ muszę wykrzesać z siebie choć trochę smutku.
Musiałam jakoś ukryć swój brak właściwych uczuć, a jedynym nadają-
cym się do tego miejscem były plecy stojącej przede mną aktywistki
studenckiej, która najwyraźniej była całkowicie załamana. Szybko wtuli-
łam w nie twarz, drŜąc na całym ciele. Jak to często bywa w Chinach,
odrobina rytuału załatwiła sprawę. Łkając rozdzierająco, aktywistka zro-
biła ruch, jakby zamierzała się odwrócić i mnie objąć. Przylgnęłam do
niej mocno całym ciałem, w nadziei, Ŝe odbierze to jako wyraz najgłęb-
szego Ŝalu i zostawi mnie w spokoju.
Wiele rozmyślałam o Mao. Wiedziałam, Ŝe ludzie uwaŜali go za filo-
zofa, i usiłowałam zorientować się, na czym właściwie polegała jego
„filozofia”. Przyszło mi do głowy, Ŝe jej podstawą była potrzeba — a
moŜe pragnienie? — nieustannego konfliktu. Mao najwyraźniej był głę-
boko przekonany, Ŝe ludzkie konflikty stanowią siłę sprawczą historii i
aby tworzyć historię, nieustannie trzeba kreować kolejnych „wrogów kla-
sowych”. Zastanawiałam się, czy byli jacyś inni filozofowie, których
teorie prowadziły do tak wielu cierpień i śmierci tylu ludzi. Myślałam o
terrorze i nieszczęściach, jakie spadły na naród chiński. I po co?
Ale moŜe teorie Mao stanowiły po prostu wyraz jego osobowości.

558
Wydawał mi się człowiekiem z natury skłonnym do prowokowania
nieustannych konfliktów, zresztą bardzo w tej dziedzinie uzdolnionym.
Dobrze rozumiał najgorsze ludzkie odruchy, takie jak zawiść, zazdrość
czy resentymenty, i wiedział, jak je wykorzystać do swoich celów. Rzą-
dził, wzniecając w ludziach wzajemną nienawiść. W rezultacie Chińczy-
cy sami zrealizowali wiele obłąkanych planów swego przywódcy, któ-
rych przeprowadzenie w innych dyktaturach wymagałoby wyspecja-
lizowanego aparatu represji. Mao zdołał przekształcić cały naród w na-
rzędzie dyktatury. To dlatego w Chinach pod jego rządami nie istniał
Ŝaden odpowiednik KGB — nie było takiej potrzeby. Wydobywając z
ludzi i podsycając w nich to, co najgorsze, Mao stworzył w Chinach mo-
ralną pustynię, krainę nienawiści. Jednak do jakiego stopnia zwykli lu-
dzie ponosili indywidualną odpowiedzialność za to, co się stało — nie
potrafiłam ocenić.
Inną charakterystyczną cechą maoizmu były rządy ignorancji. Mao
zdawał sobie sprawę, Ŝe ludzie wykształceni będą łatwym celem dla nie-
piśmiennego społeczeństwa. Powodując się osobistą zawiścią wobec
inteligencji i megalomanią, która pozwalała mu pogardzać wielkimi po-
staciami kultury chińskiej, a takŜe poniewaŜ lekcewaŜył obszary chiń-
skiej cywilizacji, których nie rozumiał, takie jak architektura, sztuka i
muzyka — zniszczył znaczną część kulturowego dziedzictwa kraju. Zo-
stawił po sobie nie tylko zbrutalizowane społeczeństwo, ale równieŜ
brzydki, oszpecony kraj, w którym nie szanowano nawet nielicznych
ocalałych pamiątek dawnej świetności.
Na pierwszy rzut oka wydawało się, Ŝe cały naród rozpaczliwie opła-
kuje Mao. A jednak zastanawiałam się, na ile te łzy były szczere. Chiń-
czycy tak bardzo przesiąkli aktorstwem, Ŝe często mieszało im się to z
prawdziwymi uczuciami. Opłakiwanie Mao stanowiło prawdopodobnie
jeszcze jeden aktorski gest w ich teatralnym Ŝyciu.
Niemniej nastroje społeczeństwa niewątpliwie kłóciły się z kontynu-
acją polityki Mao. W niecały miesiąc po jego śmierci, szóstego paździer-
nika, aresztowano panią Mao i pozostałych członków „bandy czworga”.
Nie mieli Ŝadnego poparcia — ani w armii, ani w policji, nie mieli teŜ
nawet własnej ochrony. Mieli tylko Mao. „Banda czworga” utrzymywała
się przy władzy tylko dlatego, Ŝe w rzeczywistości była „bandą pięcior-
ga”.
Gdy usłyszałam, z jaką łatwością ich obalono, poczułam falę smutku.
Jak to moŜliwe, Ŝeby mała grupka drugorzędnych despotów tak długo

559
tyranizowała i dręczyła dziewięćsetmilionowy naród? Poza tym jednak
przepełniała mnie szalona radość. Upadli ostatni tyrani Rewolucji Kultu-
ralnej. Podobnie euforyczne nastroje ogarnęły większość społeczeństwa.
Jak wielu Chińczyków, chciałam uczcić to wydarzenie w gronie rodziny i
przyjaciół, chciałam kupić najlepszy alkohol, ale okazało się, Ŝe wszyst-
ko juŜ wykupiono — cały naród świętował odzyskanie wolności.
Urządzano takŜe oficjalne obchody — dokładnie takie same jak w
czasie Rewolucji Kulturalnej, co doprowadzało mnie do szału. Szczegól-
nie rozwścieczył mnie fakt, Ŝe na moim wydziale całe to przedstawienie,
jak zawsze, urządzali nasi polityczni nadzorcy i aktywiści studenccy, z
tym samym, niczym nie zmąconym poczuciem słuszności.
Na czele nowego kierownictwa stanął wybrany przez Mao następca,
Hua Guofeng, człowiek, którego jedyną znaczącą cechą była, jak sądzę,
nijakość. Jednym z jego pierwszych posunięć była budowa na placu
Tian'anmen ogromnego mauzoleum ku czci Mao. Byłam oburzona: prze-
cieŜ setki tysięcy ludzi wciąŜ nie miało dachu nad głową po trzęsieniu
ziemi w Tangshan — Ŝyli w tymczasowych szałasach albo na ulicach.

Mama natychmiast zrozumiała, Ŝe zaczęła się nowa era. W dzień po


śmierci Mao zgłosiła się do pracy w swojej dawnej instytucji. Przez pięć
lat siedziała w domu i teraz znów chciała zrobić jakiś uŜytek ze swojej
energii. Dostała stanowisko siódmego zastępcy dyrektora w wydziale,
którym kierowała przed Rewolucją Kulturalną, ale nie miała nic prze-
ciwko temu.
Tymczasem ja miałam wraŜenie, Ŝe wszystko toczy się po staremu. W
styczniu 1977 roku skończyłam studia. Nie było Ŝadnych końcowych
egzaminów ani nie otrzymaliśmy dyplomów. Choć nie było juŜ Mao i
„bandy czworga”, sformułowana przez Mao zasada, Ŝe po studiach wraca
się tam, skąd się przyszło, obowiązywała nadal. Dla mnie oznaczało to
powrót do fabryki maszyn. Mao nie uwaŜał, Ŝe wyŜsze wykształcenie
powinno wpływać na rodzaj wykonywanej pracy, jako Ŝe byłoby to „ho-
dowanie duchowej arystokracji”.
Ale ja za Ŝadne skarby nie chciałam wracać do fabryki. Gdyby do tego
doszło, cała moja nauka poszłaby na marne: nie miałabym co tłumaczyć

560
ani z kim rozmawiać. Jeszcze raz zwróciłam się po ratunek do mamy.
Powiedziała, Ŝe jest tylko jeden sposób, Ŝeby z tego wybrnąć: fabryka
musi mi odmówić ponownego zatrudnienia. Moi przyjaciele z fabryki
namówili dyrekcję, Ŝeby wysłała oficjalne pismo do Drugiego Zarządu
Przemysłu Lekkiego w Chengdu stwierdzające, Ŝe choć jestem dobrym
pracownikiem, uznali, Ŝe powinni poświęcić własny interes w imię więk-
szej sprawy: korzyści, jakie nasza ojczyzna będzie miała z mojej znajo-
mości języka angielskiego.
Gdy to kwieciste pismo poszło w świat, mama wysłała mnie do głów-
nego dyrektora Zarządu, niejakiego pana Hui, starego kolegi mamy, który
bardzo się mną zachwycał, gdy byłam małym dzieckiem. Wiedziała, Ŝe
nadal ma do mnie słabość. Następnego dnia po naszym spotkaniu moją
sprawę miała omawiać rada Zarządu. Rada składała się z około dwudzie-
stu dyrektorów, którzy musieli się zebrać w komplecie, Ŝeby podjąć jaką-
kolwiek decyzję, nawet najbardziej banalną. Pan Hui przekonał pozosta-
łych, Ŝe naleŜy dać mi szansę wykorzystania mojej znajomości angiel-
skiego, i wystosowano formalne pismo do mojego uniwersytetu.
Choć w trakcie studiów byłam pod silnym ostrzałem krytyki, potrze-
bowano nauczycieli i w styczniu 1977 roku zostałam asystentką na Wy-
dziale Anglistyki Uniwersytetu Syczuańskiego. Powrót na wydział przy-
jęłam z mieszanymi uczuciami. Musiałam znów zamieszkać w kampusie
pod czujnym okiem politycznych nadzorców i zawistnych kolegów. Co
gorsza, wkrótce okazało się, Ŝe przez rok i tak nie będę miała do czynie-
nia ze swoim zawodem. W tydzień po przyjęciu do pracy na uniwer-
sytecie wysłano mnie na przedmieścia Chengdu w ramach programu
„reedukacji”.
Pracowałam w polu i uczestniczyłam w ustawicznych nuŜących ze-
braniach. Pod wpływem nudy, niezadowolenia oraz presji, jaką na mnie
wywierano, bo mimo zaawansowanego wieku dwudziestu pięciu lat nie
miałam jeszcze narzeczonego, zadurzyłam się w paru męŜczyznach. Jed-
nego z nich nawet nie znałam osobiście, pisał jednak do mnie piękne
listy. Gdy tylko go zobaczyłam, zauroczenie natychmiast prysło. Drugi,
Hou, był kiedyś przywódcą Rebeliantów. Stanowił typowy produkt swo-
jej epoki: błyskotliwy i pozbawiony skrupułów. Byłam nim zachwycona.
Hou został aresztowany latem 1977 roku, gdy rozpoczęła się kampania
wyławiania „zwolenników »bandy czworga«„. Mieli to być „przywódcy

561
Rebeliantów” oraz wszyscy, którzy brali udział w przestępczych aktach
przemocy, mgliście definiowanych jako takie, w których dochodziło do
tortur, zabójstw, a takŜe niszczenia i grabienia własności państwowej.
Kampania wypaliła się w ciągu kilku miesięcy, głównie dlatego, Ŝe nie
potępiono i nie odrzucono ani Mao, ani Rewolucji Kulturalnej. W tej
sytuacji kaŜdy, kto miał coś na sumieniu, powoływał się po prostu na
wierność wobec Mao. Nie było takŜe Ŝadnych jasnych kryteriów, pozwa-
lających osądzać czyny kryminalne, z wyjątkiem najbardziej jaskrawych
przypadków morderstw i tortur — zbyt wiele osób uczestniczyło w plą-
drowaniu domów, niszczeniu budowli, zabytków historycznych i ksiąŜek
oraz w walkach frakcyjnych. Najbardziej przeraŜające akty Rewolucji
Kulturalnej — okrutne represje, które stały się przyczyną załamań ner-
wowych, samobójstw i śmierci setek tysięcy ludzi — były zbiorowym
dziełem społeczeństwa. Niemal wszyscy, łącznie z małymi dziećmi,
uczestniczyli w brutalnych mityngach demaskacyjnych. Wielu brało
udział w biciu ofiar. Co więcej, ofiary często stawały się później prześla-
dowcami i vice versa.
Nie istniał takŜe Ŝaden niezaleŜny aparat ścigania i wymiaru sprawie-
dliwości. Urzędnicy partyjni sami decydowali, kto ma zostać ukarany, a
kto nie, często pod wpływem osobistych uraz i emocji. Niektórych rebe-
liantów spotkała sprawiedliwa kara, część ukarano ryczałtem, innym zaś
wszystko uszło płazem. Jeśli chodzi o głównych prześladowców mojego
ojca, Zuo nie spadł włos z głowy, a pani Shao została jedynie przeniesio-
na na nieco gorsze stanowisko.
Tingowie byli w areszcie od roku 1970, ale nie stanęli przed sądem,
poniewaŜ partia nie ustaliła kryteriów, na podstawie których moŜna by
ich sądzić. Musieli tylko uczestniczyć w pozbawionych przemocy mityn-
gach, na których ofiary mogły jedynie wylewać na nich swoje „gorzkie
słowa”. Na jednym z takich zebrań mama opowiedziała, w jaki sposób
prześladowali mojego ojca. Tingowie pozostali w areszcie, bez procesu,
aŜ do 1982 roku, kiedy to pan Ting dostał wyrok dwudziestu pięciu lat
więzienia, a pani Ting siedemnastu lat.
Hou wkrótce wyszedł na wolność. Mimo Ŝe jego aresztowanie przy-
sporzyło mi wielu bezsennych nocy, teraz obudziły się we mnie gorzkie
wspomnienia, zabijając rodzącą się sympatię. Choć nigdy nie dowiedzia-
łam się, za co mógł być osobiście odpowiedzialny, nie miałam wątpliwo-
ści, Ŝe jako przywódca Czerwonej Gwardii w najbardziej dzikich latach

562
Rewolucji Kulturalnej nie mógł być całkowicie niewinny. Nadal nie po-
trafiłam go osobiście znienawidzić, ale go juŜ nie Ŝałowałam. Miałam
nadzieję, Ŝe spotka go kara, jak wszystkich, którzy na to zasłuŜyli.
Kiedy jednak nadejdzie ten dzień? Czy kiedykolwiek uda się wymie-
rzyć sprawiedliwość? I czy moŜna to osiągnąć, nie wzniecając kolejnych
fal wrogości i goryczy? Wszędzie wokół dawni wrogowie, członkowie
zwalczających się frakcji, którzy toczyli ze sobą krwawe wojny, Ŝyli
znowu pod tym samym dachem. „Uczniowie kapitalizmu” musieli pra-
cować ramię w ramię z Rebeliantami, którzy ich oskarŜali i dręczyli. Kraj
Ŝył wciąŜ w stanie najwyŜszego napięcia, na skraju eksplozji. Kiedy, jeśli
w ogóle, pozbędziemy się koszmaru, w który wpędził nas Mao?
W lipcu 1977 roku Deng Xiaoping został ponownie zrehabilitowany i
mianowany na stanowisko zastępcy Hua Guofenga. KaŜde przemówienie
Denga było jak powiew świeŜego wiatru. NaleŜy połoŜyć kres politycz-
nym kampaniom. NaleŜy skończyć z politycznymi „studiami”, które sta-
nowią „wygórowany podatek i daninę”. Polityka partii musi opierać się
na realizmie, nie na dogmatach. I, co najwaŜniejsze, nie wszystkich słów
Mao naleŜy przestrzegać. Deng zmieniał ducha Chin. Teraz z kolei za-
częłam zadręczać się obawami, Ŝe ta nowa przyszłość moŜe się nigdy nie
spełnić.
Wraz z powiewem nowego ducha moje zesłanie do komuny skończy-
ło się w grudniu 1977 roku — miesiąc przed terminem. Gdy wróciłam do
Chengdu, na uniwersytecie miały się właśnie odbyć spóźnione egzaminy
wstępne z roku 1977, pierwsze prawdziwe egzaminy od 1966 roku. Deng
oświadczył, Ŝe dostęp do studiów uniwersyteckich musi opierać się na
egzaminach, nie na znajomościach. Zrezygnowano więc z semestru je-
siennego, Ŝeby przygotować młodzieŜ do zmian.
Wysłano mnie w góry, na północ Sichuanu z zadaniem przeprowa-
dzenia rozmów z kandydatami na mój wydział. Pojechałam z wielką
ochotą. Właśnie podczas tej samotnej podróŜy krętymi, zapylonymi,
prowincjonalnymi drogami po raz pierwszy pomyślałam, jak wspaniale
byłoby pojechać na dalsze studia na Zachód.
Kilka lat wcześniej jeden z moich przyjaciół opowiedział mi pewną
historię. Przeniósł się do „ojczyzny” z Hongkongu w 1964 roku, ale dopie-
ro w 1973 roku, dzięki otwarciu Chin po wizycie Nixona, mógł pojechać

563
tam ponownie i odwiedzić rodzinę. Podczas pierwszej nocy w Hongkon-
gu usłyszał, jak bratanica umawia się przez telefon na weekend w Tokio.
Ta pozornie zwyczajna opowieść nie dawała mi spokoju. Nurtowała mnie
myśl o wolności poruszania się po świecie, wolności, o której nie mo-
głam nawet marzyć. PoniewaŜ było nieosiągalne, zepchnęłam to pragnie-
nie głęboko w podświadomość. Czasem zdarzały się jakieś stypendia
zagraniczne na niektórych uniwersytetach, ale oczywiście wszystkich
kandydatów wybierały władze i podstawowym warunkiem była przyna-
leŜność do partii. Nie będąc członkiem partii ani osobą cieszącą się za-
ufaniem władz wydziału, nie miałam Ŝadnych szans, nawet gdyby takie
stypendium jakimś cudem dostało się naszemu uniwersytetowi. Jednak
teraz w moim umyśle zaczynała kiełkować myśl, Ŝe skoro przywrócono
egzaminy i Chiny zrzucały maoistowski kaftan bezpieczeństwa, być mo-
Ŝe i przede mną otwiera się jakaś szansa. Ledwo zaczęłam o tym marzyć,
szybko zmusiłam się, Ŝeby zdusić to marzenie. Za bardzo się bałam nie-
uchronnego rozczarowania.

Po powrocie dowiedziałam się, Ŝe mojemu wydziałowi właśnie przy-


znano stypendium dla jednego wykładowcy na wyjazd na Zachód i Ŝe
dostał juŜ je ktoś inny.
Tę straszną wiadomość przekazała mi profesor Luo. Była nieco po
siedemdziesiątce i chodziła dość niepewnie, podpierając się laską, nie-
mniej była bardzo energiczna. Mówiła po angielsku bardzo szybko, jakby
natychmiast pragnęła wyrzucić z siebie całą swoją wiedzę. Spędziła oko-
ło trzydziestu lat w Stanach Zjednoczonych, jej ojciec bowiem, sędzia
Sądu NajwyŜszego za Kuomintangu, postanowił dać jej zachodnie wy-
kształcenie. W Ameryce przyjęła imię Lucy i zakochała się w amerykań-
skim studencie imieniem Luke. Zamierzali się pobrać, ale gdy powie-
dzieli o tym jego matce, odparła: „Bardzo cię lubię, Lucy, ale pomyśl, jak
będą wyglądały wasze dzieci? Będzie wam bardzo cięŜko...”.
Lucy zerwała z Luke'em, poniewaŜ była zbyt dumna, Ŝeby wejść do
rodziny, w której przyjmowano ją z niechęcią. Z początkiem lat pięćdzie-
siątych, po dojściu do władzy komunistów, wróciła do kraju w nadziei, Ŝe
Chińczycy nareszcie odzyskają swą godność. Nigdy jednak nie zapo-
mniała Luke'a i wyszła dość późno za mąŜ, za chińskiego profesora

564
anglistyki, którego nie kochała i z którym ciągle się kłóciła. W czasie
Rewolucji Kulturalnej wyrzucono ich z mieszkania i gnieździli się teraz
w maleńkim pokoiku trzy na dwa i pół metra, zawalonym starymi papie-
rami i zakurzonymi ksiąŜkami. Serce mi się krajało na widok tych dwoj-
ga siwych i słabych, nie cierpiących się ludzi, zmuszonych Ŝyć razem w
tej klitce; jedno siedziało na skraju podwójnego łóŜka, a drugie na jedy-
nym krześle, jakie udało się tam wcisnąć.
Profesor Luo bardzo mnie polubiła. Mówiła, Ŝe widzi we mnie własną
młodość sprzed pięćdziesięciu lat, kiedy niecierpliwie pragnęła od Ŝycia
szczęścia. Jej się nie udało, ale chciała, Ŝeby mnie się powiodło. Gdy
usłyszała o tym zagranicznym stypendium, prawdopodobnie do Ameryki,
była bardzo podekscytowana i niespokojna, bo przecieŜ nie było mnie na
uniwersytecie i nie mogłam zgłosić swojej kandydatury. Dostała je panna
Ye, która skończyła studia rok przede mną i obecnie była działaczką par-
tyjną. W ciągu roku, jaki spędziłam w komunie na wsi, uczestniczyła
wraz z pozostałymi młodymi wykładowcami, którzy skończyli studia po
wybuchu Rewolucji Kulturalnej, w seminariach mających poprawić ich
znajomość angielskiego. Jedną z osób prowadzących te seminaria była
właśnie profesor Luo. Częściowo wykorzystywała w nich an-
gielskojęzyczne publikacje, które ściągała od przyjaciół z innych, bar-
dziej otwartych miast, jak Pekin czy Szanghaj (do Sichuanu cudzoziemcy
wciąŜ nie mieli wstępu). Po powrocie ze wsi od razu włączyłam się do
prowadzonych przez nią zajęć.
Pewnego dnia przerabialiśmy tekst poświecony wykorzystaniu energii
jądrowej przez przemysł amerykański. Gdy profesor Luo skończyła obja-
śniać sens artykułu, panna Ye nagle wyprostowała się na krześle, spojrza-
ła na nią surowo i wzburzona oświadczyła: „Ten artykuł naleŜy czytać
krytycznie! Jak amerykańscy imperialiści mogą pokojowo wykorzysty-
wać energię jądrową?”. Poczułam gwałtowną niechęć do panny Ye, która
jak papuga powtarzała propagandowe komunały, i bez zastanowienia
spytałam: „A skąd moŜesz wiedzieć, Ŝe nie wykorzystują?”. Panna Ye i
reszta klasy popatrzyła na mnie w osłupieniu. Takie pytanie wydawało im
się wciąŜ nie do pomyślenia, niczym bluźnierstwo. I wtedy w oczach
profesor Luo zobaczyłam iskierkę uznania, którą tylko ja potrafiłam do-
strzec. Poczułam, Ŝe ktoś mnie rozumie i wspiera.

565
Oprócz niej takŜe kilku innych profesorów i wykładowców chciało,
Ŝebym to ja dostała stypendium, jednak choć w nowym klimacie poli-
tycznym odzyskali nieco dawnego szacunku, nadal nie mieli nic do po-
wiedzenia. Jeśli ktoś mógł mi pomóc, to tylko moja mama. Poradziła mi,
Ŝebym spotkała się z kilkoma byłymi kolegami ojca, którzy odpowiadali
za pracę uniwersytetów, i dodała, Ŝe skoro towarzysz Deng Xiaoping
powiedział, Ŝe wstęp na uniwersytet powinien zaleŜeć od umiejętności
kandydatów, a nie znajomości, z pewnością naleŜy przestrzegać tej samej
zasady w przypadku stypendiów zagranicznych. Podczas rozmów z by-
łymi kolegami ojca prosiłam więc, Ŝeby pozwolono mi stanąć do uczci-
wej rywalizacji, co oznaczało egzamin.
W czasie naszych gorączkowych zabiegów o pozytywną decyzję w
mojej sprawie z Pekinu przyszło nagle polecenie: stypendia na zachodnie
uczelnie mają być przyznawane na podstawie ogólnokrajowych egzami-
nów, które wkrótce odbędą się równocześnie w Pekinie, Szanghaju i Xi-
'an, staroŜytnej stolicy Chin, gdzie później odkryto sławną terakotową
armię.
Mój wydział miał wysłać do Xi'an trzech kandydatów. Wycofano
kandydaturę panny Ye i na dwa wolne miejsca wybrano dwu wybitnych
wykładowców około czterdziestki, którzy zaczęli pracować na uniwersy-
tecie jeszcze przed wybuchem Rewolucji Kulturalnej. Częściowo pod
wpływem polecenia Pekinu, Ŝe podstawą selekcji mają być kompetencje
zawodowe, a częściowo z powodu kampanii prowadzonej przez moją
mamę, władze wydziału postanowiły, Ŝe trzecie miejsce powinno przy-
paść jednemu z dwudziestu młodszych pracowników, którzy ukończyli
studia po wybuchu Rewolucji Kulturalnej. Decydować miały wyniki
pisemnego i ustnego egzaminu wyznaczonego na osiemnasty marca.
W obu egzaminach zajęłam pierwszą lokatę, choć egzamin ustny zda-
łam w sposób dość nietypowy. Wchodziliśmy pojedynczo do maleńkiego
pokoiku, gdzie przy biurku siedziało dwoje egzaminatorów: pani profesor
Luo i inny wykładowca, równieŜ profesor. Przed nimi leŜały papierowe
kartki: mieliśmy wylosować jedną z nich i odpowiedzieć po angielsku na
zawarte na niej pytanie. Moje brzmiało następująco: „Jakie są główne
treści komunikatu wydanego po ostatniej, drugiej sesji plenarnej XI Zjaz-
du Komunistycznej Partii Chin?”. Oczywiście nie miałam zielonego po-
jęcia i stałam jak ogłuszona. Profesor Luo popatrzyła mi w oczy i sięgnęła

566
po kartkę. Spojrzała na pytanie i pokazała je swojemu koledze, a potem
bez słowa schowała ją do kieszeni i wskazała wzrokiem, Ŝebym wzięła
następną. Tym razem pytanie brzmiało: „Opowiedz o wspaniałej sytuacji
naszej socjalistycznej ojczyzny”.
Miałam szczerze dość obowiązkowego zachwycania się wspaniałą sy-
tuacją mojej socjalistycznej ojczyzny, ale tym razem naprawdę było wie-
le do powiedzenia. Właśnie napisałam ekstatyczny wiersz o wiośnie 1978
roku. Hu Yaobang, prawa ręka Deng Xiaopinga, stanął na czele wydziału
organizacyjnego partii i zaczął proces oczyszczania en masse rozmaitych
„wrogów klasowych”. Kraj w szybkim tempie zrzucał z siebie maoizm.
Przemysł pracował pełną parą i w sklepach pojawiało się coraz więcej
towarów. Szkoły, szpitale i inne słuŜby publiczne pracowały juŜ normal-
nie. Ponownie zaczęto wydawać zakazane latami ksiąŜki i ludzie często
stali dwa dni w kolejce przed księgarnią, Ŝeby je dostać. Na ulicach i w
domach znów słychać było śmiech.
Gorączkowo zaczęłam przygotowywać się do egzaminów w Xi'an,
które wypadały za niecałe trzy tygodnie. Kilku wykładowców zaoferowa-
ło mi swoją pomoc. Profesor Luo dała mi listę lektur i trochę angielskich
ksiąŜek, jednak potem uznała, Ŝe nie zdąŜę ich przeczytać. Szybko zrobi-
ła na swoim zagraconym biurku miejsce dla maszyny do pisania i przez
dwa tygodnie sporządzała dla mnie po angielsku streszczenia i wyciągi.
Właśnie w taki sposób, powiedziała potem z figlarnym uśmiechem w
oczach, Luke pomógł jej pięćdziesiąt lat temu zdać egzaminy, gdy ona
sama wolała spędzać czas na przyjęciach i tańcach.
W towarzystwie dwóch wykładowców oraz zastępcy sekretarza Partii
wyruszyłam w trwającą całą dobę podróŜ do Xi'an. Przez większą część
jazdy, leŜąc na brzuchu na „twardej kuszetce”, pracowicie przegryzałam
się przez plik notatek sporządzonych przez profesor Luo. Nikt z nas nie
wiedział, ile jest stypendiów i do jakich krajów, gdyŜ większość informa-
cji nadal była w Chinach tajemnicą państwową. Ale po przyjeździe do
Xi'an dowiedzieliśmy się, Ŝe w egzaminie biorą udział dwadzieścia dwie
osoby, głównie starsi wykładowcy z czterech prowincji zachodnich Chin.
Treść zadań egzaminacyjnych przywieziono poprzedniego dnia samolo-
tem z Pekinu w zalakowanej kopercie. Egzamin pisemny składał się z
trzech części i zajmował całe przedpołudnie; jedno z zadań polegało na

567
przełoŜeniu na chiński długiego fragmentu Korzeni Alexa Haleya. Za
oknami sali egzaminacyjnej nad ulicami wirowały płatki białych kwiatów
wierzby, niby w jakimś wspaniałym rapsodycznym tańcu. Około połu-
dnia zebrano nasze prace, zapieczętowano i wysłano natychmiast do Pe-
kinu, gdzie miały zostać sprawdzone razem z pracami uczestników eg-
zaminów w Pekinie i w Szanghaju. Po południu był egzamin ustny.
Pod koniec maja nieoficjalnie powiadomiono mnie, Ŝe zdałam oba eg-
zaminy z wyróŜnieniem. Mama, gdy tylko usłyszała tę wiadomość, na-
tychmiast na nowo zaczęła zabiegać o oczyszczenie dobrego imienia
mojego ojca. Mimo Ŝe juŜ nie Ŝył, w jego kartotece nadal znajdował się
wstępny wyrok komisji stwierdzający, Ŝe popełnił „powaŜne błędy poli-
tyczne”. Mama wiedziała, Ŝe choć Chiny stają się powoli krajem bardziej
liberalnym, takie brzmienie wyroku nadal uniemoŜliwia mi wyjazd za
granicę.
Powołując się na notatkę Zhou Enlaia, Ŝe ojciec miał prawo napisać
petycję do Mao, zaczęła zabiegać o wstawiennictwo byłych kolegów
ojca, którzy ponownie zajmowali wysokie stanowiska we władzach pro-
wincji. Moja babcia bardzo pomysłowo ukryła tę notatkę, zaszywając ją
w bawełnianym wierzchu jednego ze swoich pantofli. Teraz, po jedenastu
latach, mama postanowiła wręczyć ją władzom prowincji, na czele któ-
rych stał Zhao Ziyang.
Był to sprzyjający moment — imię Mao zaczynało juŜ tracić swoją
paraliŜującą moc, w duŜej mierze za sprawą Hu Yaobanga, który zajmo-
wał się sprawami rehabilitacji. Dwunastego czerwca na ulicy Meteorytu
pojawił się wyŜszy urzędnik partyjny, przynosząc werdykt partii w spra-
wie mojego ojca. Wręczył mamie nieduŜą kartkę, na której napisano, Ŝe
ojciec był „dobrym urzędnikiem i dobrym członkiem Partii”. Oznaczało
to oficjalną rehabilitację. Dopiero po tym Ministerstwo Edukacji w Peki-
nie zatwierdziło moje stypendium.
Wiadomość, Ŝe mam pojechać do Wielkiej Brytanii, dotarła do mnie
za pośrednictwem podnieconych przyjaciół z wydziału, jeszcze zanim
zostałam o tym oficjalnie poinformowana przez władze. Ludzie, którzy
ledwo mnie znali, okazywali, jak bardzo się z tego cieszą, dostawałam teŜ
mnóstwo listów i telegramów z gratulacjami. Wydawano na moją cześć
przyjęcia i popłynęło wiele łez radości. Wyjazd na Zachód był czymś
zupełnie niezwykłym. Chiny przez dziesięciolecia były odcięte od świata

568
i wszyscy czuli się uduszeni z braku świeŜego powietrza. Byłam od 1949
roku pierwszą osobą z mojego uniwersytetu, a nawet, o ile wiem, z całe-
go Sichuanu (wówczas miał dziewięćdziesiąt milionów mieszkańców),
której pozwolono studiować na Zachodzie. W dodatku zasłuŜyłam na to
wyróŜnienie wyłącznie swoją wiedzą — nie byłam nawet członkiem
Partii. Był to kolejny znak gwałtownych przemian, jakie ogarniały Chiny.
W ludzi wstępowała nadzieja, czuli, Ŝe otwierają się przed nimi nowe
moŜliwości.
Ale mojej radości towarzyszył smutek. Przypadło mi w udziale coś
tak wspaniałego i jednocześnie nieosiągalnego dla innych, Ŝe miałam
wobec przyjaciół poczucie winy. Okazywanie radosnego podniecenia
wydawało mi się czymś niezręcznym, choć z drugiej strony ukrywanie
radości byłoby nieuczciwe. Podświadomie wybrałam więc postawę pew-
nej powściągliwości. Przygnębiała mnie takŜe myśl, jak bardzo zamknię-
tym i monolitycznym krajem są Chiny — tylu ludzi nie ma Ŝadnej szan-
sy, by wykorzystać swoje talenty i umiejętności. Wiedziałam, Ŝe mam
niezwykłe szczęście, bo pochodzę z uprzywilejowanej rodziny, niezaleŜ-
nie od wszystkich nieszczęść, jakie na nas spadły. Teraz, gdy Chiny sta-
wały się krajem bardziej otwartym i sprawiedliwym, nie mogłam się
doczekać chwili, gdy zmiany potoczą się szybciej i obejmą wszystkich.
PogrąŜona w podobnych myślach przeszłam przez cały propagandowy
młyn, jaki w tamtym czasie nieuchronnie wiązał się z zagranicznym wy-
jazdem. Najpierw musiałam pojechać do Pekinu na specjalny kurs dla
osób wyjeŜdŜających za granicę. Mieliśmy miesiąc szkoleń politycznych,
a potem przez miesiąc obwoŜono nas po całych Chinach. Chodziło o to,
byśmy wyjeŜdŜali pod tak silnym wraŜeniem piękna naszej ojczyzny,
Ŝeby nam nie przyszło do głowy jej porzucić. Załatwiono za nas wszyst-
kie formalności; dostaliśmy nawet pieniądze na nowe ubrania. Musieli-
śmy naleŜycie prezentować się w oczach obcokrajowców.
Ostatnie wieczory przed wyjazdem często spędzałam, spacerując krę-
tym brzegiem Rzeki Jedwabnej, płynącej obok kampusu. Jej powierzch-
nia błyszczała w świetle księŜyca wśród lekkiej mgiełki letniego wieczo-
ru. Rozpamiętywałam swoje dwadzieścia sześć lat Ŝycia. Doświadczyłam
wiele: przywilejów i oskarŜeń, odwagi i lęku, widziałam ludzką dobroć i
lojalność, ale takŜe straszliwą ludzką podłość. Jednak cierpienia zawsze

569
łagodziła miłość moich bliskich i niezniszczalne pragnienie przetrwania i
dąŜenia do szczęścia.
Myślałam o swoim ojcu, o babci i ciotce Junyin. AŜ dotąd starałam się
stłumić wszelkie związane z nimi wspomnienia, gdyŜ ich śmierć nadal
była moim najboleśniejszym przeŜyciem. Ale teraz wyobraŜałam sobie,
jak bardzo byliby ze mnie zadowoleni i dumni.
Poleciałam do Pekinu, skąd miałam polecieć na Zachód z trzynastoma
innymi stypendystami, z których jeden był naszym nadzorcą politycz-
nym. Samolot odlatywał z Pekinu dwunastego września 1978 roku o
ósmej wieczorem i prawie się na niego spóźniłam, bo kilka osób przyszło
się ze mną poŜegnać na lotnisku i w ogóle zapomniałam, Ŝe powinnam
pamiętać o zegarku. Gdy w końcu opadłam na swoje miejsce w samolo-
cie, uprzytomniłam sobie, Ŝe właściwie prawie się nie poŜegnałam z ma-
mą. Odprowadzała mnie na lotnisko w Chengdu, jak zawsze spokojna,
bez śladu łez, jakby mój wyjazd na drugą półkulę był tylko kolejnym
epizodem w naszym burzliwym Ŝyciu.
Coraz bardziej oddalając się od Chin, wyjrzałam przez okienko i zo-
baczyłam nad srebrnym skrzydłem samolotu ciemne, bezkresne niebo.
Jeszcze raz spojrzałam wstecz na swoje Ŝycie, a potem zwróciłam się
myślami ku przyszłości. Pragnęłam objąć cały świat.
Epilog

Zamieszkałam w Londynie. Przez dziesięć lat starałam się nie myśleć


o Chinach, które zostawiłam za sobą. W 1988 roku mama przyjechała do
mnie w odwiedziny i po raz pierwszy opowiedziała mi wtedy dzieje swo-
jego Ŝycia i Ŝycia babci. Gdy wróciła do Chengdu, zalała mnie fala długo
wstrzymywanych łez. Postanowiłam napisać Dzikie łabędzie. Przeszłość
nie była juŜ dla mnie zbyt bolesna, poniewaŜ znalazłam miłość i speł-
nienie, a tym samym spokój ducha.
W tym czasie Chiny stały się zupełnie innym krajem. Pod koniec 1978
roku Partia Komunistyczna odrzuciła maoistowską doktrynę „walki kla-
sowej”. Zrehabilitowano wszystkich potępionych, w tym takŜe „wrogów
klasowych”, wśród których znaleźli się równieŜ przyjaciele mamy z
MandŜurii, napiętnowani w 1955 roku jako „kontrrewolucjoniści”. JuŜ
nie dyskryminowano ani ich, ani ich rodzin. Mogli porzucić cięŜką pracę
fizyczną, na jaką byli dotąd skazani, i dostali przyzwoite posady. Wielu z
nich zaproponowano wstąpienie do Partii Komunistycznej Chin i miano-
wano na odpowiedzialne stanowiska. Yulin, mój wujeczny dziad, oraz
jego Ŝona i dzieci dostali w 1980 roku zezwolenie na powrót ze wsi do
Jinzhou. Yulin został głównym księgowym w fabryce leków, a jego Ŝona
kierowniczką przedszkola.
Wydawano werdykty oczyszczające z zarzutów ofiary prześladowań.
Dawne akta pełne oskarŜeń usuwano i palono. W całych Chinach ogień
pochłaniał teraz kartki papieru, które zniszczyły Ŝycie milionów ludzi.

571
Akta mojej mamy były grube od podejrzeń dotyczących jej rzeko-
mych związków z Kuomintangiem w latach szkolnych. Teraz wszystkie
te potępienia padły pastwą płomieni. Ich miejsce zajął dwustronicowy
werdykt z dwudziestego grudnia 1978 roku, stwierdzający w sposób jed-
noznaczny, Ŝe oskarŜenia pod jej adresem były fałszywe. W charakterze
rekompensaty odmiennie określono jej pochodzenie: zamiast niepoŜąda-
nego „generała” pojawił się o wiele bardziej niewinnie brzmiący „le-
karz”.
W roku 1982, gdy postanowiłam zostać na stałe w Wielkiej Brytanii,
mama, obawiając się, Ŝe mogłoby to spowodować problemy w jej pracy,
wystąpiła o wcześniejszą emeryturę i dostała ją w 1983 roku. Jednak to,
Ŝe zamieszkałam na Zachodzie, nie stało się dla niej źródłem kłopotów,
jak z pewnością byłoby w czasach Mao.
Chiny otwierały się coraz bardziej na świat. Wszyscy moi bracia Ŝyją
dziś na Zachodzie. Jinming, który jest fizykiem o międzynarodowej re-
nomie, prowadzi badania na Uniwersytecie Southampton w Anglii. Xiao-
hei po opuszczeniu sił powietrznych został dziennikarzem i pracuje w
Londynie. Obaj są Ŝonaci i mają po jednym dziecku. Xiaofang uzyskał
dyplom w zakresie handlu zagranicznego na Uniwersytecie w Sztras-
burgu we Francji i jest biznesmenem we francuskiej firmie.
Z mojego rodzeństwa w Chinach pozostała jedynie Xiaohong. Pracuje
w administracji szkoły medycyny chińskiej w Chengdu. Gdy w 1980
roku zezwolono w Chinach na otwieranie prywatnych firm, wzięła dwu-
letni urlop, aby pomóc w zakładaniu firmy wzornictwa tekstylnego, co od
dawna było jej marzeniem. Kiedy urlop się skończył, musiała wybrać
między podniecającą, ale ryzykowną pracą w prywatnym przedsiębior-
stwie a rutyną i bezpieczeństwem posady państwowej. Wybrała to drugie.
Jej mąŜ, Cynglarz, zajmuje kierownicze stanowisko w miejscowym ban-
ku.
Komunikacja z zewnętrznym światem stała się elementem codzienne-
go Ŝycia Chin. List z Chengdu idzie do Londynu tydzień. Mama moŜe
wysyłać mi wiadomości faksem z poczty w śródmieściu, a ja mogę do
niej zatelefonować do domu, połączeniem automatycznym, z dowolnego
miejsca na kuli ziemskiej. W dziennikach telewizyjnych ukazują się wy-
brane wiadomości z całego świata tuŜ obok oficjalnej propagandy partyj-
nej. Są wśród nich relacje z wszystkich waŜnych wydarzeń na świecie, w

572
tym takŜe te dotyczące rewolucji i przewrotów w Europie Wschodniej i
w Związku Radzieckim.
W latach 1983 — 1989 kaŜdego roku jeździłam do Chin odwiedzić
mamę i za kaŜdym razem byłam pod ogromnym wraŜeniem gwałtowne-
go zaniku tego, co stanowiło najbardziej charakterystyczny element na-
szego Ŝycia za panowania Mao — strachu.
Wiosną 1989 roku podróŜowałam po Chinach, zbierając materiały do
tej ksiąŜki. Widziałam, jak wzbierały demonstracje — od Chengdu po
plac Tian'anmen. Uderzyło mnie, Ŝe ludzie do tego stopnia zapomnieli o
strachu, Ŝe niewielu pośród milionów demonstrantów dostrzegało jakie-
kolwiek niebezpieczeństwo. Gdy wojsko otworzyło ogień do studentów,
większość Chińczyków była całkowicie zaskoczona. Oglądając w brytyj-
skiej telewizji obrazy masakry, nie mogłam uwierzyć, Ŝe rozkaz wydał
człowiek, który dla mnie i tylu innych był prawdziwym wyzwolicielem.
Na jakiś czas znów powrócił strach, ale juŜ bez tej wszechobecnej i
dławiącej siły z czasów Mao. Na zebraniach politycznych ludzie otwarcie
krytykują dziś przywódców partyjnych po imieniu. Nic nie moŜe juŜ
powstrzymać procesu liberalizacji. Niemniej twarz Mao nadal góruje nad
placem Tian'anmen.
Reformy gospodarcze lat osiemdziesiątych przyniosły ogromny
wzrost poziomu Ŝycia, częściowo dzięki handlowi zagranicznemu i za-
granicznym inwestycjom. W kaŜdym zakątku Chin władze i zwykli oby-
watele ochoczo podejmują wszelkich zagranicznych biznesmenów. W
1988 roku podczas wizyty w Jinzhou mama zatrzymała się w małym,
ciemnym, nędznym mieszkaniu Yulina, połoŜonym nieopodal wysypiska
śmieci. Po drugiej stronie ulicy stoi najlepszy hotel w Jinzhou, w którym
kaŜdego dnia odbywają się wystawne przyjęcia na cześć potencjalnych
inwestorów z zagranicy. Pewnego dnia mama zauwaŜyła, jak jeden z
takich gości, wychodząc z bankietu w otoczeniu schlebiających gospoda-
rzy, pokazywał im fotografie swojego luksusowego domu i samochodów
na Tajwanie. Był to Yaohan, niegdyś komisarz polityczny z ramienia
Kuomintangu w jej szkole, który czterdzieści lat temu spowodował, Ŝe
została aresztowana.
Maj 1991
Spis treści

1.„Małe złote lilie” - konkubina generała (1909-1933) .... 17


2.„Nawet zwykła zimna woda jest słodka” — moja babcia wychodzi
za mandŜurskiego doktora (1933—1938)........................... 42
3.„Wszyscy mówią, jakim szczęśliwym miejscem jest Manzhuguo” — Ŝycie
pod okupacją japońską (1938—1945)...................................... 63
4.„Niewolnicy, którzy nie mają własnego kraju” — pod róŜnymi rządami
(1945-1947).............................................................................. 78
5.„Córka do kupienia za dziesięć kilo ryŜu” — walcząc o nowe Chiny
(1947-1948).............................................................................. 99
6.„Rozmowy o miłości” — rewolucyjne małŜeństwo (1948—1949) 122
7.„Przejście przez pięć przełęczy górskich” — długi marsz mojej matki
(1949-1950)..............................................................................150
8.„Powrócić do domu w haftowanym jedwabiu” — rodzina i bandyci
(1949-1951)..............................................................................162
9.„Kiedy człowiek zdobywa władzę, nawet jego kury i psy rosną do samych
niebios” — Ŝycie z człowiekiem nieprzekupnym (1951-1953)183
10.„Dzięki cierpieniu staniesz się lepszą komunistką” — mama jako
podejrzana (1953-1956) .........................................................206
11. „Po kampanii antyprawicowej juŜ nikt nie otworzy ust” — Chiny
uciszone (1956-1958)...............................................................220
12.„Zdolna kobieta potrafi zrobić posiłek bez Ŝywności” — głód (1958-
1962) ........................................................................................238
13.„Tysiąckrotnie złote małe cacuszko” — w kokonie przywilejów (1958-
1965) ........................................................................................261

575
14.„Ojciec jest bliski, matka jest bliska, ale nikt nie jest tak bliski jak Prze-
wodniczący Mao” — kult Mao (1964—1965).........................279
15.„Najpierw zniszcz — a konstrukcja sama się potem znajdzie” — zaczyna
się Rewolucja Kulturalna (1965—1966)..................................299
16.„Wzlecieć w niebiosa, wwiercić się w ziemię” — Czerwona Gwardia Mao
(lipiec—sierpień 1966).............................................................310
17.„Czy chcesz, Ŝeby nasze dzieci były »czarne«?” — dylemat moich rodzi-
ców (sierpień—październik 1966) ........................................... 328
18.„Bardziej niŜ niesłychanie wspaniała wiadomość” — pielgrzymka
do Pekinu (październik — grudzień 1966) .........................341
19.„Kiedy się chce potępić, dowody się znajdą” — rodzice oskarŜeni (gru-
dzień 1966-1967)......................................................................358
20. „Nie sprzedam swojej duszy” — ojciec aresztowany (1967 —1968) 37
21.„Węgiel na śniegu” — moje rodzeństwo i przyjaciele (1967—1968) 401
22.„Reedukacja przez pracę” — na skraju Himalajów (styczeń — czerwiec
1969) ........................................................................................ 421
23.„Im więcej człowiek czyta ksiąŜek, tym jest głupszy” — pracuję jako wie-
śniaczka i jako bosonoga lekarka (czerwiec 1969 — 1971) 452
24.„Przyjm, proszę, moje przeprosiny, które przychodzą o całe Ŝycie
za późno” — moi rodzice w obozach pracy (1969—1972) . . . 479
25.„Delikatna woń słodkiego wiatru” — nowe Ŝycie z Podręcznikiem
dla elektryków i Six Crises (1972-1973) ............................ 497
26.„Wąchanie pierdnięć obcokrajowców wśród zapewnień, Ŝe słodko pach-
ną” — nauka angielskiego według Mao (1972—1974) . . 514
27.„Jeśli to jest raj, to jak wygląda piekło?” — śmierć mojego ojca (1974-
1976) ........................................................................................ 535
28.Wyrwać się! (1976-1978) .............................................. 558
Epilog ................................................................................. 571

You might also like