Professional Documents
Culture Documents
Dobry tytuł i dźwięczne nazwisko to połowa sukcesu. Jeśli ktoś nazywa się
prawie jak wulkan, a w tytule książki przemawia jak prorok-katastrofista,
może liczyć na sukces rynkowy, bez względu na to, jak sążnisty esej
naukowy znajduje się między okładkami. „Koniec historii”, „Ostatni
człowiek” i ich autor Francis Fukuyama komponują się w taki właśnie
kapitalny tercet autoreklamowy. Kto przejdzie obok — nawet nie
zaglądając — zaraz przeżegna się nabożnie lub splunie przez ramię, nie
wiedząc, czy ma do czynienia ze świętym Janem czy zgoła z Lewiatanem.
Dość, że zapamięta — a o to chodzi.
Jak? No cóż, przepis jest dość prosty. Po pierwsze, trzeba jak ognia unikać
heglowskiej metafizyki — odrzucić terminologię magiczną i sprawić, by
ulotnił się nieznośny „duch”. Po drugie — wydestylować istotę rzeczy z
heglowskiego języka, o którym mówi się, że jest „niestrawny” i
„bezdyskusyjnie skandaliczny” (Karl Popper). Fukuyama aplikuje nam
zatem Hegla metodą głuchego telefonu — za pośrednictwem jego
dwudziestowiecznego komentatora, Alexandre Kojeve'a. W rezultacie
musimy zażyć swoisty preparat heglizujący o wzmocnionym i
przyśpieszonym działaniu. Koncepcja historii streszcza się w nim do
definicji: historia to nic innego jak tylko „postęp człowieka ku wyższym
poziomom racjonalności i wolności". Co więcej ów „postęp" bynajmniej nie
jest nieograniczony. „Racjonalność” i „wolność” posiadają pewien pułap —
stan nasycenia, przy którym nie mają ochoty już dalej wzrastać. Czy też —
odwracając zagadnienie — społeczeństwo, osiągnąwszy maksimum tych
pożądanych przymiotów, przestaje się zmieniać drogą dramatycznych
przemian ustrojowych. To właśnie jest „koniec historii"! Nie żadna
apokalipsa, ale to, czego się spodziewamy nazajutrz po wszystkich
apokalipsach. Królestwo. Nie niebieskie jednak, lecz ziemskie na wskroś.
Umiarkowanie ułomne — niedoskonałe, nieutopijne, tyle że zdolne
zaspokoić większą część swych mieszkańców.
Kim będzie „ostatni człowiek"? O tym Hegel nawet się nie zająknął,
wierząc, że mechanizm nowożytnej państwowości działać musi bezbłędnie
dopóki słońce nie przestanie świecić na niebie. Pojęcie „ostatniego
człowieka” pochodzi zatem od innego, jeszcze bardziej kontrowersyjnego
filozofa, Fryderyka Nietzschego — również i chyba nie bez powodu —
posądzanego o przyrządzenie intelektualnej pożywki pod doktrynę
faszystowską. O ile jednak Hegel został przez Fukuyamę wykreowany na
prekursora liberalnej demokracji, o tyle Nietzschemu przydzielona została
rola jej surowego kontrolera. Nic bardziej oczywistego!
Cóż... Ta chmara wróbli nie tak łatwo zasłoni nam sępa krążącego nad
padliną. Raz przywołany Nietzsche z pewnością nie pozwoli się zapędzić do
szpitalnej izolatki i raczej wymknie się spod kontroli, robiąc w naszych
głowach ferment, którego łatwo zneutralizować się nie da. Zaraz
zauważymy, że widmo równości coraz bardziej panoszy się w świecie,
niosąc ze sobą fetor rozkładu. Dopóki zrównywani są w swych prawach
ludzie — nikt zdrowy na umyśle nie próbuje się buntować, ale czy zaraza
nie przenosi się przypadkiem na wszystko, co tworzą i produkują? Czy
współczesna sztuka od czasów Duchampa nie stawia znaku równości
pomiędzy pisuarem a Ostatnią wieczerzą Leonarda? Czy zasada równania
w dół nie czai się w każdej interpretacji teorii naukowej? Nie mówiąc o
reżimie politycznej poprawności?
O, tak! Duch równości tchnie kędy chce i zawsze musi dostać coś na żer.
Niezrównani demokraci potrafią wyciągnąć z grobu Einsteina, by mu
przypiąć order za zrównanie wszystkich układów odniesienia. Skaczą do
góry, gdy fizyka ogłasza identyczność cząstek elementarnych. Wszyscy
jesteśmy redukowalni do nierozróżnialnych elementów i nikomu nie wolno
się wywyższać W taki właśnie sposób dobrowolnie ograniczamy sobie
wolność za cenę nieograniczonych horyzontów. Z wysokości historycznej
mądrości końca dwudziestego wieku wszystko — jak przewidział Nietzsche
— jest bardzo malutkie i bez znaczenia.
Post scriptum:
Ten wulkan wybuchł 11 września 2001 i nazywał się World Trade Center.
Myślę, że tak się skończyła sielanka uśpionego Fukuyamy, ale nie śledzę
już jego prób ocalenia resztek misternej konstrukcji myślowej i generalnie
wyjścia z honorem. Robił co mógł, ci którzy nie maja odwagi się mylić,
wcale bardziej mi nie imponują. Tak że z całym szacunkiem, tylko że
obserwować jego dalszej drogi nie mam już siły. Są nowi prorocy i nowe
zdarzenia weryfikujące wszelkie gdybania i domniemania.
Post scriptum 2
Po zamieszkach w Tunezji i Egipcie na przełomie 2010 i 2011 roku znów
przypomniano sobie o Fukuyamie i został wezwany na „dywanik”. I co pan
na to, profesorze? – pyta BBC. A poczciwy intelektualista drżącym głosem
stropiony, znów sie tłumaczy...
Coraz bardziej go lubię.