You are on page 1of 7

FUKUYAMA, WULKAN DOBREJ NOWINY

Dobry tytuł i dźwięczne nazwisko to połowa sukcesu. Jeśli ktoś nazywa się
prawie jak wulkan, a w tytule książki przemawia jak prorok-katastrofista,
może liczyć na sukces rynkowy, bez względu na to, jak sążnisty esej
naukowy znajduje się między okładkami. „Koniec historii”, „Ostatni
człowiek” i ich autor Francis Fukuyama komponują się w taki właśnie
kapitalny tercet autoreklamowy. Kto przejdzie obok — nawet nie
zaglądając — zaraz przeżegna się nabożnie lub splunie przez ramię, nie
wiedząc, czy ma do czynienia ze świętym Janem czy zgoła z Lewiatanem.
Dość, że zapamięta — a o to chodzi.

Tymczasem autor „Końca historii” i „Ostatniego człowieka” to


sympatycznie uśmiechnięty, skośnooki Amerykanin w garniturze — filozof,
politolog i do tego były urzędnik w Departamencie Stanu USA. Nie wieszcz,
nie kapłan, ale grzeczne, stonowane echo wielkich, z zasady omylnych
proroków.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że apologia liberalnej demokracji i kronika


jej triumfalnego pochodu przez świat nieprzypadkowo powstała pod
piórem dysydenta cywilizacji azjatyckiej — potomka mieszkańców kraju
honorowych samobójców. Neofity i gorliwego ucznia, a nie — odprężonego
i pewnego siebie użytkownika mechanizmu podatnego w tym samym
stopniu na psucie, co i naprawę.

Esej o nieuchronności demokracji Fukuyama napisał na przełomie lat


osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kierując swe w miarę
optymistyczne przesłanie do ludzkości doświadczonej, przebiegłej i
przemądrzałej. Do tych wszystkich, co ustrój oparty na wolności i równości
cenią właśnie za brak zasadniczego przesłania. I brak kośćca, który z
lubością mogłyby druzgotać przyszłe pokolenia. To zapewne płynność i
niedefiniowalność w kategoriach innych niż dialektyczne przesądza o tym,
że demokracja wyślizguje się z rąk, jak mydło pod prysznicem. Kto wie, czy
nie przejawia jeszcze innych właściwości upodabniających ją do tego
banalnego przedmiotu. Kto wie, czy się nie zmydlą do brudnej piany
rozwleczonej po wszystkich ściekach?

Owszem, są takie podejrzenia, i Fukuyama doskonale o tym wie. Toteż


całkiem otwarcie stawia dręczące wszystkich pytania. Czy demokracja
liberalna jest niepodważalna w swych ideałach? W praktyce? Czy jest
ustrojem ostatecznym, czy przejściowym? I co nastąpi po niej, gdyby
padła, mimo swych nieocenionych zalet? Z której strony i jakich należy
spodziewać się zagrożeń?

Przesłanki powzięte przez autora są dwojakie — doświadczalne i


teoretyczne. Te pierwsze zwłaszcza robią piorunujące wrażenie. Oto w
ciągu dwóch stuleci liczba krajów demokratycznych na świecie wzrosła od
trzech do ponad sześćdziesięciu, przy czym istotny skok nastąpił w
ostatnim dwudziestoleciu, kiedy do peletonu światowego dołączyły
zapóźnione dyktatury faszystowskie i kraje satelitarne Związku
Radzieckiego. Niektóre z nich ucierpiały w swej historii bardziej wskutek
wewnętrznego terroru, inne z powodu powszechnego ubóstwa. Jedno
drugiego nie wyklucza —jedno i drugie może się nie podobać, co nie
znaczy, że przy przejściu do cudownej utopii mniejszego zła wszyscy od
razu szczęśliwieją i to z dnia na dzień. Najpierw: jeśli liberalizm ożywia
gospodarkę, to — przynajmniej w pierwszym okresie —jedni bogacą się
gwałtownie kosztem innych — raptownie zubożałych. (Ten koszt właśnie w
Polsce płacimy.) Ponadto — wzrostowi stopy życiowej towarzyszą
niespodziewane i nader złośliwie frustracje dokładnie przeanalizowane i
nazwane po imieniu już czterdzieści lat temu przez Ericha Fromma. Otóż
nad tymi problemami Fukuyama raz po raz z gracją przeskakuje. Jest na
tyle sprytny, aby nadmienić, że „postęp” i „szczęście” to dwie różne
sprawy. Na tyle uczciwy, by zauważyć, że dajmy na to Bułgaria, Tajlandia,
czy Nikaragua to kraje tylko „częściowo wolne”. Jednak, chcąc dowieść z
góry założonej tezy, musi zaokrąglać i to grubo. Musi sobie odpuścić te
półtora miliarda Chińczyków, ten miliard muzułmanów, aby nie odwracać
uwagi od faktu, że na drogę cnoty wstępują nawet kraje zasadniczo
odmienne kulturowo od tych, które demokrację wymyśliły. Także te
„autorytarne, koteryjne i semifeudalne aż do szpiku kości”.

Tendencja w każdym razie istnieje — jest ponadkulturowa i


ponadmentalnościowa. Wyważa bramy religii, łamie mury tradycji,
porywając za sobą tłumy na przynętę bogactwa i wolności.

Tyle fakty — poniekąd niepodważalne. A teraz — mówi nasz starannie


wygolony prorok — czas na jakiś porządny model historii, abyśmy mogli
ów zadziwiający trend uprawomocnić — solidnie i trwale. Na całe szczęście
taki model istnieje — uniwersalny, gotowy, jakkolwiek skompromitowany
niejednym sposobem użycia. Ale o to Fukuyama martwić się nie ma
zamiaru. Nóż pozostaje nożem — niewinnym przedmiotem, bez względu
na to, że bywał narzędziem zbrodni. Teraz można nim kroić chleb, i to się
liczy. Nic nie szkodzi, że Jerzy Wilhelm Fryderyk Hegel bywał natchnieniem
faszystów i komunistów, a w dodatku sam stwarzał swą doktrynę na
użytek autorytarnych rządów Fryderyka Wilhelma Pruskiego. Teraz, po
małej obróbce, można go przerobić na teoretyka współczesnej demokracji.

Jak? No cóż, przepis jest dość prosty. Po pierwsze, trzeba jak ognia unikać
heglowskiej metafizyki — odrzucić terminologię magiczną i sprawić, by
ulotnił się nieznośny „duch”. Po drugie — wydestylować istotę rzeczy z
heglowskiego języka, o którym mówi się, że jest „niestrawny” i
„bezdyskusyjnie skandaliczny” (Karl Popper). Fukuyama aplikuje nam
zatem Hegla metodą głuchego telefonu — za pośrednictwem jego
dwudziestowiecznego komentatora, Alexandre Kojeve'a. W rezultacie
musimy zażyć swoisty preparat heglizujący o wzmocnionym i
przyśpieszonym działaniu. Koncepcja historii streszcza się w nim do
definicji: historia to nic innego jak tylko „postęp człowieka ku wyższym
poziomom racjonalności i wolności". Co więcej ów „postęp" bynajmniej nie
jest nieograniczony. „Racjonalność” i „wolność” posiadają pewien pułap —
stan nasycenia, przy którym nie mają ochoty już dalej wzrastać. Czy też —
odwracając zagadnienie — społeczeństwo, osiągnąwszy maksimum tych
pożądanych przymiotów, przestaje się zmieniać drogą dramatycznych
przemian ustrojowych. To właśnie jest „koniec historii"! Nie żadna
apokalipsa, ale to, czego się spodziewamy nazajutrz po wszystkich
apokalipsach. Królestwo. Nie niebieskie jednak, lecz ziemskie na wskroś.
Umiarkowanie ułomne — niedoskonałe, nieutopijne, tyle że zdolne
zaspokoić większą część swych mieszkańców.

Czy są jakieś rozsądne przewidywania, kiedy to wreszcie nastąpi? A może


już nastąpiło, tylko myśmy ten fakt przeoczyli zajęci oglądaniem
telenoweli, prasowaniem i majsterkowaniem?

Owszem, przeoczyliśmy — prowadząc właśnie kampanię napoleońską


ujarzmiając parę i elektryczność, walcząc w pierwszej i drugiej wojnie
światowej, zajmując się próbami atomowymi, zbrojeniami kosmicznymi,
rewolucją obyczajową...

A trzeba było uważać, bo data końca historii wypadła tyleż wcześnie, co


punktualnie — czternastego października 1806, podczas bitwy pod Jena,
gdzie Napoleon rozgromił Prusaków. „ Co wydarzyło się szczególnego od
tamtej pory” — wzruszał ramionami Kojeve w 1968 roku —„Nic
szczególnego, tylko przetasowania prowincji. Rewolucja chińska, to nic
innego, jak wprowadzenie Kodeksu Napoleona do Chin”. Tym samym była
w Rosji rewolucja bolszewicka. „Ich rzeczywistym następstwem jest
rozprzestrzenianie się ustanowionej wcześniej zasady wolności i równości
wśród zacofanych i zniewolonych ludów, a także skłonienie krajów
rozwiniętych, aby zasadę ową zrealizowały w szerszym zakresie”. Oto
optyka politologów.

Te ewidentne kpiny Fukuyama nazywa delikatnie „ironią". A potem do


tego stopnia traci głowę, że bez wahania przypomina, jak to jego mistrz
Kojeve „ w latach pięćdziesiątych wyrażał swój podziw dla Stalina” i
nauczał, że „nie ma istotnych różnic pomiędzy USA, ZSRR i Chinami”, a
Stany Zjednoczone lada moment osiągną „ostatnią fazę marksistowskiego
komunizmu”. Aż chce się zapytać, co to za koń trojański z tego Francuza?
Czy to aby nie jeden z tych lewackich, księżycowych politologów, którzy
nigdy nie powąchali ni brukwi, ni nahajki? Nie, chyba jednak nie, bo oni
walczą, by zmieniać świat, a ten powiada, że wszystko jest w porządku —
że właśnie tak miało być i tu, i tam. Lada moment zejdą się drogi Wschodu
i Zachodu, jak tygrys z barankiem i kwita.

Tymczasem Fukuyama mozolnie, krok za krokiem wprowadza metodę do


tego szaleństwa. Spójrzcie — mówi —jaka przyzwoita przyszłość rysuje się
przed ludzkością wrzuconą do jednego worka i zawiązaną na gustowny
supełek. Hej! A któż to niesie ten ciężar szeroką, jasną promenadą? Czy to
przypadkiem nie„duch dziejów” niedoegzorcyzmowany? I cóż to sypie się i
sypie zaśmiecając taką piękną drogę? Hitleryzm? Stalinizm? Maoizm?
Fundamentalizm islamski? Te drobiazgi potrafi Fukuyama zmieść starannie
na małą szufelkę i po kłopocie. To przecież były tylko „choroby
społecznego rozwoju” jego „nieciągłości”. „(...) Istnienie nieciągłości nie
czyni mniej rzeczywistymi podobieństw między doświadczeniami narodów,
które przechodzą proces modernizacji (...) Można uznawać fakt, że
nowoczesność dała większe pole działania ludzkiemu złu, czy nawet
kwestionować postęp moralny ludzkości, a mimo to wierzyć w istnienie
ukierunkowanego postępu historycznego”(...), działającego do momentu
ustalenia się trwałej równowagi, kiedy to mechanizmy ekonomiczne i
instytucje polityczne grają już tylko rolę czujników homeostazy. Do
momentu zniknięcia zasadniczych napięć pomiędzy narodami i rasami —
do chwili ostatecznej homogenizacji kultury, po której spodziewamy się
zaniku ksenofobii. No bo jak można mówić o wrogości bez możliwości
rozpoznania wroga jako „innego", „obcego". A jak go rozpoznać skoro
wszyscy słuchamy tych samych płyt za pomocą tych samych walkmenów,
nosząc identyczne kurtki i adidasy? Jedząc te same chipsy i hamburgery? I
pogardliwie spoglądając na starcia subkultur, które Fukuyama z pewnością
nazwie „lokalnymi nieciągłościami”, prędzej czy później rozpuszczanymi,
wchłanianymi przez bezbłędnie działający system.

Już widać, że worek z ludzkością został nie tylko ładnie zawiązany i


uszczelniony w miejscach, gdzie zbyt obficie kapała z niego krew. Na
dokładkę Francis Fukuyama nakleił nań reklamową etykietę: „Ludzkość
homogenizowana — w hurcie tanio i na kredyt”. Gdyby jednak na tym
skończył swą opowieść, moglibyśmy go posłać do wszystkich diabłów, a
przynajmniej — do lamusa prymitywnej propagandy. Fukuyama wie jednak
doskonale, że „koniec historii”, to bynajmniej nie koniec kłopotów —
roztrząsań, problemów i pytań. Japońsko-amerykański politolog zdaje sobie
sprawę z tego, że to, co w hurcie prezentuje się tak ponętnie, w detalach
może wyglądać odrażająco. Dlatego, jako uczciwy kupiec, postanawia na
naszych oczach rozwiązać pakunek z ludzkością i jeszcze raz przejrzeć
zawartość od pierwszego do ostatniego człowieka. Naturalnie, z niejakim
ryzykiem, że bractwo dobrej woli rozbiegnie mu się z powrotem i narobi
bigosu, który trudno będzie podać jako tort urodzinowy...

Kim był heglowski „pierwszy człowiek"? Był pierwszym dwunożnym


zwierzęciem, gotowym wyżej niż życie cenić swoją rangę w stadzie. Dziś
niekoniecznie i niechętnie widzielibyśmy w takim zachowaniu coś
specyficznie ludzkiego. Ale Hegel tworzył swoją koncepcję przed Darwinem
i socjobiologiczna interpretacja „boju o czysty prestiż” nie przyszła mu do
głowy. Zauważył tylko, że u „zarania dziejów" odbywały się bratobójcze
walki, o to kto lepszy — między jednostkami, plemionami a wreszcie
całymi narodami — i tak rodził się system feudalny, obowiązujący do czasu
aż ktoś — Rewolucja Francuska! — nie wpadł na to, że wszyscy są równi i
zasługują na szacunek przez sam fakt przynależności do rodzaju ludzkiego.
To niewątpliwie wielkie osiągnięcie — to istny dekret o człowieczeństwie
ludzi, wprowadzony w życie u kresu historii — głosił Hegel, jeśli wierzyć
Kojeve'wi i Fukuyamie.

Kim będzie „ostatni człowiek"? O tym Hegel nawet się nie zająknął,
wierząc, że mechanizm nowożytnej państwowości działać musi bezbłędnie
dopóki słońce nie przestanie świecić na niebie. Pojęcie „ostatniego
człowieka” pochodzi zatem od innego, jeszcze bardziej kontrowersyjnego
filozofa, Fryderyka Nietzschego — również i chyba nie bez powodu —
posądzanego o przyrządzenie intelektualnej pożywki pod doktrynę
faszystowską. O ile jednak Hegel został przez Fukuyamę wykreowany na
prekursora liberalnej demokracji, o tyle Nietzschemu przydzielona została
rola jej surowego kontrolera. Nic bardziej oczywistego!

Niewątpliwie, w historii ludzkiej myśli nie było autora, który by w tym


stopniu, co Nietzsche tępił ideał równości, wykazując na każdym kroku
jego sprzeczność z ideałem wolności. Tylko arystokratyzm — powiadał —
stwarza warunki do popisywania się wolnością. A co więcej — tylko
wolność, mierzona zdolnością do wielkich czynów, spełnianych z
narażeniem życia, stanowi o prawdziwym człowieczeństwie. Niewolnik,
czyli ten, kto wybiera poddaństwo, by ocalić nędzne życie, nie zasługuje
już na zaszczytne miano człowieka. Kto dokona ostatniego zrywu w imię
wolności, będzie ostatnim z ludzi.

Niewątpliwie najsłabszym punktem w rozumowaniu Nietzschego było


postawienie znaku równoważności pomiędzy równością istot ludzkich a ich
zniewoleniem. Pomiędzy zniesieniem wyższości, a poniżeniem. Nic go nie
obchodziło, że na demokracji zyskuje wielu, a tracą nieliczni. Swym
żarliwym, histerycznym spojrzeniem objął pokrzywdzone bestie, które
pozbawia się kłów i pazurów, aby owce mogły spać spokojnie, i zobaczył w
nich nie tylko tyranów, ale także — z niewiadomych powodów—artystów,
podróżników, uczonych, myślicieli, u których wraz z wielką urawniłowką
zanikną wszelkie aspiracje, ustępując miejsca przyziemnej krzątaninie
wokół elementarnych spraw życiowych.

Czy tak się istotnie stało?

Nie umiem się uwolnić od podejrzeń, że Fukuyama z całą premedytacją


wybrał na adwokata diabła właśnie Nietzschego, w którego myślach tyle
jest luk i niepoprawnych założeń. Wypuścił go, aby ten najbardziej zajadły
wróg demokracji sam się skompromitował w naszych oczach, bez
zbędnych komentarzy ze strony autora „Końca historii” i „Ostatniego
człowieka”.

Sam Fukuyama ograniczył się tylko do umiarkowanej defensywy,


wypuszczając z rękawa całe mnóstwo substytutów i protez utraconego
„thymosu", mówiąc językiem Platona — zagubionej „potrzeby uznania",
która tak długo była siłą napędową człowieczeństwa. Wojny odchodzą
wprawdzie w mrok barbarzyńskiej przeszłości —zdaje się mówić nasz
elegancki przewodnik po historii — ale wciąż jeszcze istnieją galerie i sale
koncertowe, konkursy i rankingi, stadiony i uniwersytety, nie mówiąc o
głębinach mórz, górskich szczytach i dżunglach, gdzie można powalczyć o
palmę pierwszeństwa i ponarażać życie — byle własne...

Cóż... Ta chmara wróbli nie tak łatwo zasłoni nam sępa krążącego nad
padliną. Raz przywołany Nietzsche z pewnością nie pozwoli się zapędzić do
szpitalnej izolatki i raczej wymknie się spod kontroli, robiąc w naszych
głowach ferment, którego łatwo zneutralizować się nie da. Zaraz
zauważymy, że widmo równości coraz bardziej panoszy się w świecie,
niosąc ze sobą fetor rozkładu. Dopóki zrównywani są w swych prawach
ludzie — nikt zdrowy na umyśle nie próbuje się buntować, ale czy zaraza
nie przenosi się przypadkiem na wszystko, co tworzą i produkują? Czy
współczesna sztuka od czasów Duchampa nie stawia znaku równości
pomiędzy pisuarem a Ostatnią wieczerzą Leonarda? Czy zasada równania
w dół nie czai się w każdej interpretacji teorii naukowej? Nie mówiąc o
reżimie politycznej poprawności?

O, tak! Duch równości tchnie kędy chce i zawsze musi dostać coś na żer.
Niezrównani demokraci potrafią wyciągnąć z grobu Einsteina, by mu
przypiąć order za zrównanie wszystkich układów odniesienia. Skaczą do
góry, gdy fizyka ogłasza identyczność cząstek elementarnych. Wszyscy
jesteśmy redukowalni do nierozróżnialnych elementów i nikomu nie wolno
się wywyższać W taki właśnie sposób dobrowolnie ograniczamy sobie
wolność za cenę nieograniczonych horyzontów. Z wysokości historycznej
mądrości końca dwudziestego wieku wszystko — jak przewidział Nietzsche
— jest bardzo malutkie i bez znaczenia.

Wyprowadziwszy nas z pomocą szalonego Fryderyka na manowce


dekadenckiego wszechzwątpienia Fukuyama żąda jednak wyraźnie,
abyśmy się ratowali na własną rękę, pamiętając, że oto pierwszy raz w
historii ma szansę zwyciężyć cywilizacja współczucia. Chrześcijańskiego,
ludzkiego — czy też buddyjskiego — obejmującego wszystkie żywe istoty.
To demokracja właśnie stwarza grunt dla realnej opieki nad słabszymi — to
my, jej zdegradowani do everymanów budowniczowie tworzymy drogi dla
ludzi bez nóg i stanowiska pracy dla ludzi bez rąk, otaczamy opieką
starców w imię męstwa i honoru.

To my posyłamy konwoje z żywnością i lekami tam, gdzie heglowsko-


nietzscheańskie cnoty nadal zbierają żniwo.

Tylko nadsłuchiwać skrzypienia zardzewiałych bram raju. Tylko patrzeć


anioła z powitalnym bukietem.

Post scriptum:
Ten wulkan wybuchł 11 września 2001 i nazywał się World Trade Center.
Myślę, że tak się skończyła sielanka uśpionego Fukuyamy, ale nie śledzę
już jego prób ocalenia resztek misternej konstrukcji myślowej i generalnie
wyjścia z honorem. Robił co mógł, ci którzy nie maja odwagi się mylić,
wcale bardziej mi nie imponują. Tak że z całym szacunkiem, tylko że
obserwować jego dalszej drogi nie mam już siły. Są nowi prorocy i nowe
zdarzenia weryfikujące wszelkie gdybania i domniemania.

Post scriptum 2
Po zamieszkach w Tunezji i Egipcie na przełomie 2010 i 2011 roku znów
przypomniano sobie o Fukuyamie i został wezwany na „dywanik”. I co pan
na to, profesorze? – pyta BBC. A poczciwy intelektualista drżącym głosem
stropiony, znów sie tłumaczy...
Coraz bardziej go lubię.

You might also like