Professional Documents
Culture Documents
Podziału Europy dokonał w 1815 roku w Wiedniu zjazd zwycięskiej koalicji antynapoleońskiej,
która przede wszystkim była koalicją antydemokratyczną i antyrewolucyjną. Przedstawiciele
ówczesnych europejskich mocarstw – nie pytając o zdanie zainteresowanych narodów, tak jak
nikt nie pytał o zdanie podbitych ludów kolonialnych – arbitralnie wykreślili na mapie Europy
nowe granice, dzieląc pomiędzy trzech sąsiadów nie tylko niedawną jeszcze Rzeczpospolitą
Obojga Narodów, ale decydując w ten sam sposób o poddańczym losie innych ludów
środkowoeuropejskich: Czechów i Słowaków, Węgrów, Litwinów, Łotyszy, Estończyków,
Białorusinów, Ukraińców. Na straży starego porządku w podzielonej na nowo Europie stać
miało Święte Przymierze dwóch cesarzy i pruskiego króla (po 1871 roku też cesarza),
zdecydowanych tępić niepodległościowe i liberalne mrzonki, bronić ukochanego przez
wszystkich despotów „ładu i porządku". Sto trzydzieści lat później podobnie arbitralny podział
– choć kamuflowany nowocześniej brzmiącą frazeologią – miał się dokonać w Jałcie, tylko że w
Wiedniu Polska była członkiem koalicji przegranej, a w Jałcie miała być przegranym członkiem
koalicji zwycięskiej.
Dramat podbitego i podzielonego państwa był przez Polaków odczuwany o wiele dotkliwiej niż
przez narody – dziś ukształtowane i świadome – które jednak wtedy dopiero budziły się do
odrębnego życia: Ukraińców, Białorusinów, Litwinów nawet. Oto najstarsza oprócz Anglii w
nowożytnej Europie kultura polityczna miała zostać unicestwiona tylko dlatego, że ościenne
państwa dysponowały silniejszymi batalionami. Oto najbardziej przez trzy stulecia
zaawansowana demokracja europejska została przemocą cofnięta z wybranej drogi i siłą
wtłoczona w – dawno już przez nią odrzucony – sztywny, ciasny i bezkształtny gorset despocji.
Oto społeczeństwu ukształtowanemu w takiej kulturze, wychowanemu w takich tradycjach
demokratycznych nakazano podporządkowanie się obcemu władztwu, obcym i autorytarnym
strukturom państwa, obcym prawom i zwyczajom, powiadając mu przy tym, że własne były
nic niewarte, skażone anarchią, nierządem i cywilizacyjnym zacofaniem. Dowodem na
prawdziwość tych twierdzeń nie miała być oczywiście siła argumentów, lecz brutalny
argument siły.
Dla Polaków zaczął się nie tylko czas obcych instytucji państwowych i wynaradawiającego
ucisku, ale też czas cenzury, którego to terminu nie było w słowniku politycznym
Rzeczypospolitej. W połowie XIX wieku niesłuszność szmuglowania do zaboru rosyjskiego
wydawanych na emigracji polskich książek i czasopism udowadniano przyłapanemu
wymierzeniem mu kilkuset kijów.
Oto jest właśnie sedno problemu polskiego nie tylko w ostatnich latach, ale w ostatnich dwóch
stuleciach: niemożność zorganizowania się we własne i samorządne państwo narodu o
wiekowych i głęboko zakorzenionych tradycjach demokratycznych. Nie trzeba nic więcej do
tego dodawać. Stąd przecież nieustanna walka Polaków o niepodległość, podczas gdy inne
narody o podobnych tradycjach zajęte były budowaniem własnego dobrobytu w ramach przez
nikogo nie kwestionowanej państwowości. Stąd posądzenie Polaków o romantyczny
irredentyzm, nieposzanowanie władzy, niechęć do spokojnej pracy, i znowu oczywiście o tę
nieszczęsną anarchię. Stąd te mętne mity o szczególnym „charakterze narodowym", w które
sami już po części uwierzyliśmy. Ale stąd też samopocieszająca megalomania Polaków, która
zawsze staje się kojącą fatamorganą dla ludzi dotkniętych przez los: ten mickiewiczowski czad
o „Chrystusie narodów" cierpiącym dla zbawienia innych, ten pretensjonalny mesjanizm
większych i pomniejszych narodowych wieszczów dotkniętych tą samą, co wszyscy Polacy
nieuleczalną i wciąż deptaną przez silniejsze bataliony niepodległościową nadzieją, to
osławione „przedmurze chrześcijaństwa", te wielokroć powielane przez literatów i innych
mitotwórców złudzenia o szczególnym jakoby wkładzie Polaków w wyzwalanie innych
narodów. I jeszcze do tego – jako wyjątkowo niestrawna odtrutka przeciw marnej
rzeczywistości i przeciw mającym ją uzasadnić rzekomo „racjonalnym" argumentom
autorytarystów – apoteoza szlacheckiej przeszłości upadłej Rzeczypospolitej. Ale nie tego, co
w niej mądre, wyprzedzające swój czas, demokratyczne i europejskie, ale tego, co
zaściankowe, swojskie, łzawe i tępe. Nie ze Stanisława ze Skalbmierza i Frycza
Modrzewskiego, ale z przeżuwającego swą pomyślność, głuchego na świat folwarku, z
krwawych, lecz nikomu niepotrzebnych bitew na Ukrainie z tak samo jak Polacy prącymi do
wolności Kozakami, z kruchty pełnej wzniosłych uczuć, zapachu kadzidła i ślepej wiary. Nie ma
większej – choć pięknie napisanej – bujdy niż pomnikowe dzieło polskiej literatury Pan Tadeusz
Adama Mickiewicza.
Za przegraną na polu bitew, za upadek siły państwa, za brak niezbędnego łutu szczęścia, za
większą siłę obcych batalionów płaci się nie tylko utratą niepodległości, utratą szans w
cywilizacyjnym wyścigu, ale i dewiacją kultury. Nic dziwnego, że Cyprian Kamil Norwid –
jedyny wielki XIX-wieczny poeta polski o zimnym rozsądku – rzuca rodakom w twarz
oskarżenie: jesteśmy żadnym społeczeństwem, jesteśmy wielkim sztandarem narodowym!
Taka była niestety cena, jaką Polacy musieli zapłacić za traktaty rozbiorowe ościennych
władców, za ich kongres wiedeński i za własne, kolejno rozgramiane przez tych władców
zrywy. Ale wybór, jakiego dokonali Polacy po utracie niepodległości: walka, nie był
romantycznym dzieckiem szaleństwa ani anarchii, był jedynym wyborem racjonalnym i
koniecznym, jeśli pragnęli zachować swój język, świadomość i tradycję, jeżeli nie zamierzali
trzema oddalającymi się odnogami rozpłynąć się na zawsze w trzech odrębnych obszarach
cudzych ojczyzn. Polacy nie są ani lepsi, ani gorsi, ani głupsi, ani mądrzejsi, ani dzielniejsi, ani
tchórzliwsi od innych; po dobrych początkach mieli tylko trochę mniej szczęścia niż inne
europejskie narody, w trudniejsze przez to popadli opały. Jakikolwiek inny naród o
ukształtowanej świadomości i zbliżonej tradycji zachowałby się podobnie, choć pewnie inna
byłaby liczba i czas powstań, mniej lub bardziej korzystny ich przebieg. I jakikolwiek inny
naród też zapłaciłby podobną cenę za ocalenie swej tożsamości. Narody, jak ludzie, mają swój
instynkt samozachowawczy i nie dają się dowolnie wtłaczać w przykrojone nie na ich miarę
garnitury – reagując na argument siły konwulsją wciąż powracającej irredenty. Szczęśliwe te,
których historyczny los nie wystawił na podobną próbę. Szczęśliwsi nawet Czesi, którzy
jeszcze wcześniej niż Polacy stracili niepodległość przy podobnie się zapowiadających
tradycjach państwowych i demokratycznych: stracili ją na rzecz jednego tylko zaborcy, dzięki
czemu pozostali niepodzieleni i – choć pozbawieni własnego państwa oraz poddani
wynaradawiającej presji – przetrwali kilka wieków niewoli w swym obszarze i języku. Polakom
nawet taka obietnica nie została dana. Politycy wytyczają granice, lecz cenę płacą narody.
Od dwustu z górą lat polska kultura, polska sztuka i literatura żyją w zaklętym (a może
przeklętym?) kręgu niepodległościowej nadziei, walki i frustracji po przegranych zrywach.
Rozwinęła się wspaniale, sięgnęła europejskich szczytów w czasach, kiedy polski eksperyment
demokratyczny wskazywał drogę Europie. Ale kiedy inne nacje poszły dalej wytyczoną nad
Wisłą drogą – ku konstruowaniu ogólnonarodowego społeczeństwa demokratycznego i jego
humanistycznej kultury – polska kultura musiała powrócić do elementarnego i dawno już
rozstrzygniętego gdzie indziej problemu niepodległości. Nie miała innego wyjścia, bo kultura –
zarówno w złym, jak w dobrym – podąża za losami ludzi. Nie mogąc być europejską w
rozumieniu i przeżywaniu problemów Zachodu, sama przezywa kompleks zaścianka, ale
usiłując nią być w oderwaniu od gleby własnych doświadczeń, staje się – co trafnie zarzuca
XIX-wieczny poeta – pawiem i papugą, a czego echo przewija się w użytym jako motto tej
książki wierszu Romana Brandstaettera. Brakuje jej bowiem siły i odwagi, by powiedzieć – i
Zachodowi, i samej sobie – że sprawa polska jest w istocie samym sednem problemu
europejskiego, starciem wolności i praw ludzkich z silniejszą fizycznie despocją; tych właśnie
wartości, które ucieleśniać ma duch Starego Kontynentu. Dlatego nie ma racji Witold
Gombrowicz – skądinąd najznakomitszy chyba polski pisarz XX-wieczny – że najpierw trzeba
odrzucić zaściankowe problemy polskie, by stać się Europejczykiem. Według mnie zadaniem
kultury polskiej powinno być pogodzenie się ze swą glebą, pozbycie się skażających ją
kompleksów, uświadomienie sobie, że jest stroną w starciu o decydujące wartości europejskie,
mówienie o tym pełnym i niezniekształconym głosem. To wystarczy.
To wszystko.
Niech tylko teraz nikt Polakom nie wmawia – jak czynili to propagandziści komunizmu – że nie
zależy im na państwie i nie potrafią go szanować. Mało który naród dał aż tak wiele dowodów,
i tak drogo okupionych, na zmysł państwowy. Chodzi tylko o to, by było to państwo własne,
samorządne – nie zaś narzucone.
Pytanie: „Bić się czy się nie bić?" jest w tej sytuacji dylematem pozornym. Pozostaje tylko
kwestia sensownego wyboru powstańczej taktyki i pytanie o cenę, jaką, tak czy inaczej,
trzeba będzie zapłacić. Także wobec późniejszego zwycięstwa. Cenę ludzką, społeczną,
moralną, polityczną, ekonomiczną – wszelką inną. Jak przenikliwie i gorzko napisała potem
Simone Weil: Ktokolwiek bierze miecz, zginie od miecza. Ale ktokolwiek nie bierze miecza albo
go z rąk wypuszcza, zginie na krzyżu.
Dlatego właśnie symbolem losu polskiego w XIX stuleciu stał się Piotr Wysocki: jako młody
podporucznik, organizator inicjującego Powstanie Listopadowe spisku podchorążych, jako
podpułkownik ranny w rozstrzygającej bitwie o Warszawę, wzięty do niewoli, skazany przez
rosyjski sąd na ćwiartowanie, co ostatecznie zamieniono mu na syberyjską katorgę, za próbę
ucieczki dostał tam tysiąc kijów – przeżył, lecz gdy po amnestii w 1858 roku wrócił do kraju,
był już ruiną człowieka. Albo Walerian Łukasiński, też oficer, uczestnik wojen napoleońskich,
organizator niepodległościowego sprzysiężenia, aresztowany w 1822 roku i więziony potem
przez czterdzieści sześć lat – aż do śmierci.
Tę właśnie – powtarzającą się przez pokolenia – powstańczą wersję losu polskiego ujmie w
skrótowym czterowierszu Jerzy Żuławski:
Dlatego nawet po upadku kolejnych powstań – gdy pokonani Polacy bili się w piersi za swój
rzekomy romantyzm, popadali w kompleks mniejszej wartości, oscylowali między
samobiczowaniem a mesjanistyczną megalomanią, gdy górę brały nastroje niechętne walce,
bardziej lojalistyczne, opowiadające się za „pracą organiczną", za „pozytywistycznym"
stosunkiem od zastanej rzeczywistości – to polskie organicznikostwo, ten polski lojalistyczny
pozytywizm podszyty był „romantycznym" irredentyzmem; zawsze bowiem chodziło o zmianę
narzuconej przez zaborców sytuacji, choć innymi środkami i na dłuższą metę, o przeczekanie,
aż czas znów zacznie sprzyjać rozstrzygnięciom niepodległościowym. Zawsze były to dwie
różne strony tego samego wyboru, tego samego pozornie nierealistycznego celu, który
przecież był celem jedynym możliwym. Polski romantyzm i polski pozytywizm złączone są w
jeden nierozerwalny splot, choć nieraz skaczą sobie do oczu w narodowych dysputach. Widać
to zresztą w życiorysach wszystkich prawie wybitnych Polaków ostatnich dwustu lat, kiedy
szara, nieefektowna praca przeplatała się z udziałem w różnych formach niepodległościowej
walki. Powstańcy potrafili na ogół budować drogi i mosty, a poczciwi hreczkosieje i miejscy
ludzie techniki nagle zmuszeni byli brać broń do ręki albo iść na długie lata do więzienia.
Stereotyp dzielnego Polaka, który, prędzej niż pomyśli, chwyta za szablę, jest takim samym
tworem kiepskiej literatury jak stereotyp tchórzliwego Czecha, podstępnego i okrutnego
Ukraińca, samolubnego, oddanego kuchni i miłosnym igraszkom Francuza, zapatrzonego tylko
w swe bankowe konto Amerykanina bądź czyhającego z nożem w zębach na Gdańsk i
Wrocław Niemca.
Ostatnie dziesięciolecia XVIII wieku i cały wiek XIX, kiedy nad Polską zapadła noc zaborów i
gdy cała energia Polaków musiała zogniskować się wokół celu tak długo nierealnego, lecz
jedynego możliwego, były dla całego cywilizowanego świata najwspanialszym dotąd w historii
okresem rozwoju nauki, techniki, uprzemysłowienia, upowszechnienia dobrobytu. Nie darmo
ostatnie dwieście lat nazwano „rewolucją przemysłową" albo – już w XX wieku – „naukowo-
techniczną". Stulecie Oświecenia, encyklopedystów, zburzenia Bastylii i amerykańskiej
Deklaracji niepodległości było też stuleciem maszyny parowej, mechanicznych krosien,
kopalń, pierwszych fabryk, stuleciem uczonych i wynalazców. Myśmy w tym czasie
bezskutecznie ratowali Rzeczpospolitą przed ostatecznym upadkiem, przegrywali
Konfederację Barską i Powstanie Kościuszkowskie. Wspaniały wiek XIX – wiek elektryczności,
parostatku, samochodu, wielkich miast, jeszcze większych fortun i indywidualistycznego
liberalizmu bogacącego się mieszczaństwa – był dla nas wiekiem żołnierzy, męczenników i
poetów opłakujących przegrane krwawo powstania. Zamiast rewolucji przemysłowej historia
postawiła przed nami problem rewolucji niepodległościowej. Problem pomyślnie rozwiązany
dopiero w wieku XX, dzięki jednoczesnej przegranej w wojnie światowej wszystkich trzech
mocarstw zaborczych i zbrojnemu zrywowi Polaków we wszystkich częściach podzielonego
państwa. Ten zryw nie byłby zapewne możliwy bez 125-letniego upartego sięgania po cel
wciąż nierealny, bez upartej odmowy Polaków przystania na proponowany przez zaborców
„ład i porządek". Jednak ceną za to – jeszcze straszniejszą niż wszystkie narodowe mity i
złudy, niż wszystkie dewiacje kultury, a może nawet straszniejszą niż przelana krew, bo
niemożliwą do odrobienia – było gospodarcze i techniczne zapóźnienie Polski, niemożność
wzięcia udziału w przemysłowej przygodzie świata, spóźnienie się powstańczych
rewolucjonistów na pokojową rewolucję XIX i XX wieku. Owszem, robił, co mógł ten polski –
spleciony z romantyzmem – pozytywizm, stawiający na wytrwałą „pracę u podstaw", ale
nawet gdyby Polacy stali się bezwzględnymi lojalistami odrzucającymi niepodległościowe
mrzonki, nawet gdyby skazali na klęskę swój byt jako narodu, ich udział w rewolucji
przemysłowej jako kraju podzielonego na trzy – odrębne i przypisane do innych państw,
peryferyjne w tych obcych organizmach państwowych – części, musiałby być i tak niewiele
skuteczniejszy od tego, jaki okazał się możliwy dla powstańców. Wygrywając wiek XIX
kulturowo, patriotycznie i moralnie, przegraliśmy go cywilizacyjnie. Ewentualny wybór, jaki
stał przed podzielonymi w Europie powiedeńskiej Polakami, był więc tylko wyborem między
rodzajem klęski.
Święte Przymierze trzech zaborców, trzech cesarzy stojących na straży ładu europejskiego
ustalonego na kongresie wiedeńskim, zapewniło stabilizację tego ładu na całe stulecie,
zabezpieczyło mocarstwowe interesy europejskich potęg, potrafiło skutecznie eliminować
burzycieli „ładu i porządku", tłumić przez długi czas wszelkie rewolucje. Ale kreślone lekką
ręką na mapie nowe granice nie tylko skazały na cierpienie narody wtłoczone w obcą im
tradycję i obce im organizmy państwowe, nie tylko skazały je na absurdalny wybór pomiędzy
rodzajem narodowej klęski, ale też roznieciły w sercu Europy wieczne ognisko buntu, wrzenia i
krwawych waśni nie tylko pomiędzy narodami-panami a narodami-niewolnikami, lecz także
wewnątrz niewolniczej izby, skoro nikt nie mógł się rozwijać w normalny, ewolucyjny sposób.
Tak więc ceną za dyplomatyczną konstrukcję przeprowadzoną wbrew woli narodów obciążeni
zostali nie tylko poddani, ale w ostatecznym rachunku ich panowie, którzy nie potrafili aż na
tak długą metę zapobiegać rewolucjom, trwać nieustępliwie wobec społecznych i narodowych
aspiracji, zamrażać nieuchronnych zmian politycznych, aż na koniec i oni zwalili się jak
zmurszałe słupy w światowej zawierusze. Ład powiedeński miał wpisane samozniszczenie,
jako tajną nawet dla jego autorów klauzulę. Czy wyciągną wreszcie z tego sensowną naukę
architekci kolejnych arbitralnych rozstrzygnięć geopolitycznych i społecznych? Czy w końcu
pojmą, że polityka skuteczna – a więc trwała – nie może być polityką ignorującą wolę,
świadomość i nadzieję poddanych jej rozstrzygnięciom ludzi?
Dwadzieścia jeden lat niepodległości po stu dwudziestu trzech latach niewoli przyniosło
Polakom wiele sukcesów i wiele rozczarowań. W bardzo krótkim czasie (a przecież zawarty
jest tu i okres wyczerpującej wojny z Rosją, i kilka lat najstraszniejszego w nowożytnych
dziejach ogólnoświatowego kryzysu gospodarczego) udało się scalić gospodarczo i
administracyjnie trzy dzielnice kraju przynależne dotąd do trzech różnych państw,
zrekonstruować komunikację, stworzyć sprawną administrację państwową, armię, szkolnictwo.
Od podstaw zbudowano największy port na Bałtyku i związane z nim miasto Gdynię,
przystąpiono z powodzeniem do dalekosiężnego zamierzenia budowy Centralnego Okręgu
Przemysłowego. Polskie fabryki wytwarzały samoloty, samochody, lokomotywy, traktory,
radioodbiorniki, nowoczesny sprzęt wojskowy, nie mówiąc już o prostszych produktach, a
przecież dziedzictwo zacofania i nie uczestniczenia w XIX-wiecznej rewolucji przemysłowej
było oczywiste. Dokonano śmiałej reformy finansowej, doprowadzono do wymienialności
złotówki na obce waluty i do jej mocnej pozycji na światowym rynku. Ale nie udało się
zapewnić najważniejszego: pomyślnej dla Polski perspektywy politycznej. Wewnątrz kraju
coraz bardziej psuły się stosunki z mniejszościami narodowymi, coraz bardziej autorytarne
[1>rządy marszałka Józefa Piłsudskiego, a zwłaszcza jego następców,<1] prowadziły do
łamania praw obywatelskich i ludzkich, do kumulacji społecznego niezadowolenia. Odrodzony
parlamentaryzm polski pogrążył się w jałowych sporach partyjnych, miast stać się żywą
reprezentacją obywatelską. Nie wystarczą przecież wyjątkowo szacowne i trwałe tradycje;
brak czynnego uczestnictwa w rozwoju europejskiego parlamentaryzmu w XIX wieku,
długotrwała przerwa w aktywnym praktykowaniu demokracji musiały dać znać o sobie w
sposób dotkliwy, były częścią ceny płaconej za dotyczące nas decyzje silniejszych batalionów.
Nie udało się przeprowadzić uchwalonej przez Sejm reformy rolnej, która mogłaby ograniczyć
wiejską biedę i pchnąć rolnictwo na tory nowoczesności. Na zewnątrz totalitarne rządy Stalina
w Związku Sowieckim, a później Hitlera w Niemczech oznaczały śmiertelne niebezpieczeństwo
dla Drugiej Rzeczypospolitej, tym bardziej że ślepota polityczna rządzących warstw zarówno
Polski, jak Czechosłowacji, ścieranie się małych nacjonalizmów, a z nimi równie byle jakich,
środkowoeuropejskich urazów i kompleksów, uniemożliwiły sojusz tych znajdujących się w
identycznym zagrożeniu państw. Z jednej strony, ekspansjonistyczny nacjonalizm hitlerowskiej
Trzeciej Rzeszy nie pozostawiał cienia złudzeń, że oszczędzi Polskę. Z drugiej strony,
komunizm – nigdy niezapominający swego najwspanialszego snu o wszechświatowej rewolucji
– tylko bardzo naiwnym pozwalał wierzyć, że wyrzeknie się prób zmiany ustroju
Rzeczypospolitej i podporządkowania jej Moskwie podstępem lub siłą, gdy tylko pojawi się
stosowna okazja.
Czy było jakieś inne wyjście? Czy istniała polityka niezmierzająca do tragedii września 1939
roku i czy była w Polsce partia polityczna zdolna ją prowadzić? Może należało skapitulować
przed Stalinem, wpuścić jego wojska na polskie terytorium? – bo tego żądała Moskwa, jako
warunku zawarcia sojuszu przeciw Hitlerowi. Na pewno wojska te pozostałyby w Polsce na
długo i Rosja bez wystrzału osiągnęłaby to, czego nie udało jej się zdobyć w morderczej wojnie
1920 roku. Może komunistyczny rząd w Warszawie byłby mniejszym złem niż wrześniowa
klęska i podwójna okupacja hitlerowsko-bolszewicka? Może coś dałoby się wówczas uratować?
Bo uległość wobec Berlina oznaczałaby tylko wciągnięcie Polski w orbitę szaleńczej koalicji i
zbrodniczej doktryny skazanej na jeszcze rychlejszą niż komunizm klęskę, współudział w
przygotowanym przez hitlerowców z premedytacją „ostatecznym rozwiązaniu" kwestii
żydowskiej, unurzanie polskich rąk w popiołach Oświęcimia i Treblinki. Może więc nie było już
innego wyjścia niż przegrana z honorem, a więc dobrowolne przyjęcie polskiego losu we
wrześniu 1939 roku?
Pakt Ribbentrop-Mołotow, zawarty tuż przed hitlerowskim napadem na Polskę, był polityczną
konsekwencją tej sytuacji, wyprowadzeniem z niej przez Stalina korzystnych dla siebie
wniosków. Niemieckie dywizje ruszyły na Polskę z trzech stron 1 września, sowieckie
wkroczyły z czwartej strony w siedemnaście dni później, realizując zawarte w tym pakcie
ustalenia. Czwarty rozbiór Polski został dokonany, choć armia walczyła w izolowanych
punktach oporu do pierwszych dni października. Wiaczesław Mołotow – wieloletni minister
spraw zagranicznych ZSRR – mógł ogłosić o starciu z mapy tego bękarta traktatu
wersalskiego. Wtórowała mu wypowiedź premiera brytyjskiego rządu z czasów tego traktatu –
Davida Lloyda George'a, wciąż mimo podeszłego wieku aktywnego politycznie: Polska
zasłużyła na swój los.
Znowu to nieszczęsne pytanie o politykę polską: czy mogła być inna? Perspektywa wkroczenia
wojsk sowieckich na ziemie polskie stawała się coraz bardziej oczywista w miarę rozwoju
wojny. Czy było inne wyjście poza upieraniem się przy minionym kształcie Drugiej
Rzeczypospolitej z jej rozległymi terytoriami na wschodzie? Przy wszystkim, co tyloma
serdecznymi więzami kultury, historycznego losu i ludzkiej świadomości łączyło się ze
świetnością Pierwszej Rzeczypospolitej, lecz co było nie do przyjęcia dla rosnącej potęgi
sowieckiej? Trzeba było na to gigantycznej miary przywódcy, zdolnego do dokonania
przełomowego zwrotu, wyrwania narodu z pięknych nadziei, coraz bardziej stających się
mrzonką w zestawieniu z okrutnymi realiami siły. Jak powiedzieć o tym żołnierzom ginącym na
froncie za Polskę niepodległą, a nie za którąś tam republikę sowiecką? Cóż z tego, że
emigracyjny rząd polski w Londynie reprezentował legalizm państwa, kiedy tylko Moskwa
miała za sobą moc stwarzania faktów dokonanych? Ale opowiedzenie się za faktami i za siłą, a
przeciw niepodległościowej mrzonce oznaczało rezygnację z trzeciej części przedwojennego
terytorium, zamknięcie oczu na zbrodnie, ograniczenie niezawisłości, narzucenie niechcianego
przez Polaków ustroju, sprzecznego z całą ich historyczną tradycją. Kto by temu podołał i nie
został okrzyknięty zdrajcą? Jaki polityk?
Nowy „kongres wiedeński" rozpoczął się z końcem 1943 roku w Teheranie, a zakończył w 1945
roku w Jałcie i Poczdamie. Narysowano nową mapę Europy Środkowej, poddając tym razem jej
ludy – bez pytania o zdanie – dominacji jednego tylko mocarstwa, w imię ładu i równowagi
światowej. Państwo, które najdłużej i najwydatniej pośród zwycięskiej koalicji walczyło z
hitleryzmem, wyszło z tej wojny jako kraj okupowany i zależny. Wielka Brytania i Francja,
wypowiadając 3 września 1939 roku wojnę hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy, biorąc w ten sposób
na siebie zobowiązania wynikające z układów sojuszniczych z napadniętą trzy dni wcześniej
Polską, pod koniec wojny, już jako zwycięzcy, pozostawiły swego sojusznika sam na sam ze
Związkiem Sowieckim, który – zaczynając wojnę 17 września 1939 roku jako agresor i
sojusznik Hitlera – stał się po pięciu latach jedynym prawdziwym triumfatorem tego
najstraszniejszego w dziejach starcia mocarstw. To właśnie bowiem okazało się dziedzictwem
Jałty o wiele straszniejszym i gorzej wróżącym na przyszłość niż wszystkie straty i
przesunięcia terytorialne, niż związane z tym nowe wędrówki i cierpienia ludów: narzucenie
narodom Europy Środkowej bolszewickiego systemu rządów, nieakceptowanego przez nie
ustroju i systemu społeczno-gospodarczego, wtłoczenie ich w sferę panowania wrogiego im
dotąd, od paru stuleci tłumiącego wolnościowe aspiracje tej części Europy, mocarstwa,
uznanie tych narodów i ich państw – w tym największego z nich, Polski – za przedmiot
politycznych transakcji międzynarodowych, podobnie jak mocarstwa zwykły dotąd traktować
kolonialne ludy Azji i Afryki. Znów – jak na kongresie wiedeńskim – okazało się, że zasada
niewolnictwa narodów obowiązuje również w sercu Europy, a – tak ceniące wolność,
demokratyczny pluralizm i prawa człowieka – zwycięskie państwa zachodnie gotowe są ją
podżyrować, zadowalając się w zamian kilkoma pięknie brzmiącymi obietnicami, o których od
razu było wiadomo, że nie zostaną dotrzymane przez stalinowski Związek Sowiecki. Tak jak
nikt nie pytał o zdanie Polaków – choć mieli uznany przez Zachód rząd emigracyjny w
Londynie, a w kraju przedstawicielstwo polityczne w postaci Rady Jedności Narodowej – tak
nikt nie spytał narodów Litwy, Łotwy i Estonii, czy chcą się pozbyć na rzecz sowieckiej Rosji
swych państwowości, z takim krwawym trudem odwojowanych po upadku Rosji carskiej. Nikt
nie pytał narodów Białorusi i Ukrainy, czy życzą sobie rezygnacji z tylekroć i z takim
poświęceniem – zwłaszcza na Ukrainie – demonstrowanych aspiracji niepodległościowych. Nikt
nie pytał Czechów i Słowaków, Węgrów, Rumunów, Bułgarów, a nawet samych Niemców z
terenu dawnej NRD; wystarczyło poprowadzenie na mapie Europy grubej krechy wzdłuż rzeki
Łaby, a nieprawomyślnymi lub naiwnie wierzącymi w demokratyczne obiecanki Stalina zajęła
się – krocząca niepowstrzymanie w ślad za zwycięskim frontem – sowiecka służba
bezpieczeństwa. Likwidacja działaczy opozycji politycznej, masowe wywózki na wschód
rozbrojonych żołnierzy niepodległościowej partyzantki, a potem fala stalinowskich procesów
politycznych były tego najlepszym dowodem. Zaiste, bardziej zrozumiały był już los narodów
wciągniętych w obręb hitlerowskiej koalicji – przynajmniej wiedziały, za co płacą. Polaków,
Czechów i Słowaków, Ukraińców, Białorusinów, narody niepodległych przed wojną państw
nadbałtyckich odstąpił po prostu Zachód Stalinowi, jako wyrównanie rachunku za rzeczywiście
ogromny i krwawy wkład Rosji w wojnę. Znów cenę za przetargi polityków zapłaciły ludy. W
rozpoczynający się po wojnie i trwający nieprzerwanie aż do lat siedemdziesiątych okres
wyjątkowo szybkiego rozwoju gospodarczego, rewolucji naukowo-technicznej i tworzenia
współczesnych „społeczeństw dobrobytu" weszliśmy zniewoleni nie tylko politycznie, lecz
także gospodarczo, z narzuconym, nieefektywnym, biurokratycznym systemem zarządzania, z
dogmatem kolektywizacji wsi, tak fatalnie sprawdzonym dotąd w stalinowskiej Rosji – zupełnie
obcym indywidualistycznej mentalności narodów europejskich. Znów wygraliśmy wojnę po to,
aby przegrać pokój!
Byli przecież na Zachodzie ludzie światli, którzy widzieli dalej, którzy zrozumieli nauki płynące
z niepowodzenia koncepcji kongresu wiedeńskiego, którzy wyciągnęli polityczne wnioski z
faktu, że tamto – mające po wieczne czasy chronić interesy mocarstw, stabilizować uznany
przez nie europejski „ład i porządek" – rozstrzygnięcie geopolityczne stało się wiecznym
źródłem powstań i buntów, wciąż tlącym się zarzewiem rebelii europejskich niewolników, aż
na koniec obróciło się przeciw samym jego inicjatorom i beneficjentom. A może po prostu ich
ludzkie poczucie moralności kazało powiedzieć: NIE! Nazajutrz po debacie w Izbie Gmin, w
wyniku której zatwierdziła ona porozumienie jałtańskie, podsekretarz stanu Henry George
Strauss podał się do dymisji, zawiadamiając Winstona Churchilla, że nie może popierać
polityki rządu w stosunku do sojuszniczej Polski. Warto przypomnieć nazwisko tego jedynego
sprawiedliwego w Jałcie; być może był to też jedyny i wyprzedzający swój czas POLITYK.
Terytorialny kształt Trzeciej Rzeczypospolitej, jaka wyłoniła się z Jałty i Poczdamu, przedstawiał
się poniekąd obiecująco, głównie dzięki przesunięciu na zachód i uczynieniu z Polski państwa
niemal jednonarodowego. Za rozległe i należące przez kilka wieków do Rzeczypospolitej
terytoria wschodnie otrzymywaliśmy na zachodzie ziemie wchodzące niegdyś w skład Polski
rządzonej między wiekami X a XIV przez dynastię piastowską – w sumie wychodziła Polska z
tej operacji terytorialnej pomniejszona o prawie 78 tys. km2, czwartą część obecnego
terytorium. Koncepcję taką forsował w Jałcie i Poczdamie przede wszystkim Stalin, ścierając
się w tej kwestii z Churchillem, co w ostatecznym rachunku było korzystne dla Polski, skoro
sprawa oddania Rosji sowieckiej ziem wschodnich i tak została wcześniej przesądzona. Miał to
być odwrót od koncepcji Polski Jagiellonów – mocarstwowej, szlacheckiej, wielonarodowej,
zwróconej na Wschód – do koncepcji Polski Piastów – mniejszego wprawdzie, lecz też silnego,
ludowego, zwróconego ku Zachodowi państwa jednego narodu. Ideę piastowską przejęli
komuniści od wielkiej miary przywódcy [2>polskich nacjonalistów<2] Romana Dmowskiego,
który ogłosił ją jeszcze przed pierwszą wojną światową (przesunięcie granic na zachód,
państwo narodowe, sojusz z Rosją). W Drugiej Rzeczypospolitej ruch nacjonalistyczny i sam
Dmowski odeszli zresztą nieco od tych koncepcji; na pierwszy plan wysunął się antysemityzm,
kurs przeciw mniejszościom narodowym, roszczenia do mocarstwowości i do polonizacji
wielonarodowych ziem wschodnich. Warto jednak zwrócić uwagę, jak blisko sąsiadują ze sobą
te dwa ruchy z pozoru odrębne (nacjonaliści to prawica, komuniści – podobno – lewica),
złączone wspólnym zamiłowaniem do autorytarnych rządów i niechęcią do pluralistycznej
demokracji, jak w chwilach przełomu i zagrożenia komuniści sięgają do idei i wartości
nacjonalizmu. Podobnie zresztą – grupujące chętnych do współpracy z komunizmem katolików
– Stowarzyszenie „Pax" zostało w 1945 roku zorganizowane przez wodza faszystowskiego
odłamu młodych nacjonalistów „Falangi" Bolesława Piaseckiego.
To prawda, że kiedy Polska, także Polska Jagiellonów, odwracała się od swych spraw
zachodnich, od dostępu do Bałtyku – słabła, jest przecież ze swej kultury i ducha krajem
zachodnim. Ale ta zwrócona na Zachód Polska Piastów była – jak wszystkie państwa
ówczesnego świata – krajem rządzonym autokratycznie; wielki, wyprzedzający swój czas,
polski eksperyment demokratyczny dopiero dojrzewał, aby rozwinąć się w czołową
demokrację ówczesnego świata oraz stworzyć podwaliny polskiej tradycji samorządu i
wolności dopiero w jagiellońskiej Rzeczypospolitej Obojga Narodów. To prawda, że państwem
jednonarodowym łatwiej rządzić, tym bardziej że Polska Piastów była krajem słabo
zróżnicowanym nie tylko narodowo, ale także społecznie, krajem o silnym jeszcze chłopstwie,
mało licznej i nie w pełni wyodrębnionej szlachcie, a więc bliższym pożądanego teraz
ludowego wzorca; miała więc być ludowa, ale nie samorządna, jednolita, ale nie
pluralistyczna, silna, ale nie siłą demokracji – zgodnie ze wzorcem autorytarnego widzenia
historii, w którym całe zło łączy się z niedostateczną centralizacją państwa i nadmiarem
szlacheckiej wolności. Tego wszystkiego jednak mit piastowski – odnaleziony w historycznym
lamusie i przykrojony do doraźnych potrzeb – nigdy nie dopowiadał szczerze i do końca. Miał
być przecież tylko nową i w miarę możliwości atrakcyjną szatą okrywającą stary i aż nadto
dobrze Polakom znany, bo idący aż od rozbiorowych traktatów i kongresu wiedeńskiego, „ład i
porządek". Polska, choć terytorialnie przesunięta na zachód, politycznie została cofnięta
daleko na wschód.
Narzucająca ten nowy ład umowa jałtańska nie była jednak – jak to się potocznie uważa –
układem międzynarodowym. Była tylko deklaracją ówczesnej woli zwycięskich mocarstw, woli
w owym czasie zgodnej nie tylko w kreśleniu nowych granic i sfer wpływów, unicestwianiu i
tworzeniu nowych bytów państwowych, ale także w opcji na rzecz demokracji i politycznego
pluralizmu. Elementarna wiedza historyczna i rozsądek polityczny kazały dostrzegać, że dla
stalinowskiej Rosji są to frazesy bez pokrycia, że je podepcze, tak jak podeptała swoje
rewolucyjne dekrety o samostanowieniu narodów byłego carskiego imperium, jak podeptała
święte komunistyczne zasady władzy rad, wewnątrzpartyjnej demokracji i dobrowolności w
drodze do socjalizmu, jak podeptała 17 września 1939 roku pakt o nieagresji z Polską, jak
depcze wszystko, co przeszkadza sile nowego imperium kierowanego przez wąsatego
samodzierżcę, nazywanego w owym czasie przez naiwny Zachód „wujaszkiem Joe". Prawda,
że był to tylko usypiający czad na nieczyste sumienie Zachodu, ale warto przytoczyć te
„deklaracje woli", także sowieckiej, bo figuruje pod nimi podpis Stalina. Już przyjęta wcześniej
przez zwycięską koalicję jako podstawa powojennego ładu światowego Karta Atlantycka, na
którą powołuje się umowa jałtańska, głosi: Wszystkie narody mają prawo wybierać taką formę
rządów, pod jakimi pragną żyć. W sprawie powojennej Europy deklaracja jałtańska powiada:
Zaprowadzenie porządku w Europie i przebudowa narodowego życia gospodarczego musi być
osiągnięta sposobami, które umożliwią narodom wyzwolonym utworzenie instytucji
demokratycznych przez nie same wybranych. W sprawie Polski ta sama deklaracja stwierdza,
że poszerzony o polityków emigracyjnych i krajowych, zdominowany dotąd przez komunistów
Rząd Tymczasowy [...] będzie miał obowiązek przeprowadzenia możliwie najprędzej wolnych i
nieskrępowanych wyborów opartych na głosowaniu powszechnym i tajnym. W wyborach tych
będą miały prawo uczestniczyć i wystawiać kandydatów wszystkie partie demokratyczne i
antynazistowskie. Nawet układ o przyjaźni polsko-sowieckiej z 1945 roku, uroczyście
przedłużony przez generała Jaruzelskiego w 1985 roku, nakazywał przestrzeganie [...] zasad
wzajemnego poszanowania swej niezależności i suwerenności, jak również nie ingerowania w
sprawy wewnętrzne drugiego państwa. Nawet Układ Warszawski z 1955 roku nie przewidywał
„zbrojnej pomocy" w wypadku zachwiania się komunizmu w jednym kraju, jak to się działo
bezpośrednio w Budapeszcie w 1956 roku, w Pradze w 1968 roku czy pośrednio w Polsce we
wszystkich właściwie kryzysach politycznych, a zwłaszcza w okresie „Solidarności". I jak w
tym świetle wyglądała praktyka wprowadzania w moim kraju deklaracji jałtańskiej – przez
osadzanie w więzieniach i wywózkę do sowieckich obozów żołnierzy Armii Krajowej
podporządkowanej emigracyjnemu rządowi w Londynie, aresztowanie i skazanie w Moskwie
przywódców niepodległościowego podziemia, prześladowania, a nawet sfingowane procesy
polityczne powracających do kraju oficerów oddziałów walczących na Zachodzie, odmowę
uznania i wystawienia kandydatów w wyborach przez takie tradycyjne polskie partie
polityczne jak Polska Partia Socjalistyczna (zamiast niej utworzono na wpół marionetkowy i
ściśle związany z komunistami twór partyjny pod tą nazwą, przywódcę zaś przedwojennej PPS,
Kazimierza Pużaka, zamknięto w więzieniu, gdzie zmarł po paru latach), Narodowa
Demokracja czy Chrześcijańska Demokracja, sfałszowanie tychże wyborów w 1947 roku,
masowe akcje represyjne sił bezpieczeństwa?
Deklaracja jałtańska została złamana przez samego Stalina wcześniej, nim wysechł atrament
na jego podpisie, a już w sposób oczywisty dla każdego obserwatora w Polsce w wyborach
1947 roku, w Czechosłowacji przez komunistyczny pucz antydemokratyczny w 1948 roku, w
tym samym czasie w Rumunii, na Węgrzech, wszędzie.
Jałta już dawno była tylko ponurym widmem, nim ostatecznie rozwaliły ją wyzwalające się z
komunizmu narody w historycznych latach 1989-1990. Nie była układem w rozumieniu prawa
międzynarodowego, a jej architekci dawno przenieśli się w zaświaty. Deklaracje woli i intencje
tych panów już od dawna obchodzą tylko historyków. Realny był tylko układ sił, który powołał
Jałtę do życia, tak jak dopóki istniał powiedeński układ sił między europejskimi mocarstwami,
dopóty niepodległościowe i demokratyczne zrywy narodów kończyły się tylko upływem krwi.
I oto cały problem „serca Europy" – dokładnie taki sam jak przed stu laty, zmieniły się tylko
szaty drapujące tak samo szorstki, masywny i najeżony żelazem tors europejskiego „ładu i
porządku". Drwiące pytanie Stalina: A iloma to dywizjami dysponuje papież? brzmi nad Europą
pojałtańską tak samo głucho, lecz dotkliwie jak uwaga Fryderyka II o Bogu, który jest po
stronie silniejszych batalionów.
Trudno było szanować Jałtę, skoro nie szanował jej sam główny projektodawca i beneficjent
umowy – dobroduszny „wujaszek Joe". Ale trudno było ignorować rachunek czołgów, rakiet i
uzbrojonych w importowane z Japonii tarcze oddziałów ZOMO przeznaczonych do tłumienia
niezadowolenia polskich robotników z władzy partii noszącej miano „robotnicza" w swej
oficjalnej nazwie. Zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie, zarówno w sercu Europy, jak i
poza nim.
Upiór Jałty długo wysysał krew z tego chorego serca. W 1939 roku Francuzi, zaniepokojeni
nadciągającą wojną, wołali, że nie będą umierać za Gdańsk i faktycznie w niespełna rok
potem ulegli Niemcom jeszcze szybciej niż o ile słabsza Polska. Trudno, by ktokolwiek chciał
umierać za Gdańsk z sierpnia 1980 roku albo z grudnia 1981 roku. Gdańsk był samotny i mógł
liczyć tylko na siebie, tak jak Berlin w 1953 roku, Poznań i Budapeszt w 1956, Praga w 1968 i
jak on sam wcześniej był samotny w 1970. Mimo wszystko ten marny i niesprawiedliwy pokój
lepszy jest od robienia użytku z broni na tym najbardziej ze wszystkich najeżonym
morderczymi narzędziami kontynencie. Tak powiada chłodny rozum. Ale przynajmniej nie
mydlmy sobie oczu – zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie – że stały za tym jakieś
wyższe racje.
Widmo Jałty unosiło się nad Europą tak długo, jak długo trwał układ sił, który ją zrodził. Albo
raczej kalkulacja siły i strachu. Gdy ta się zawaliła, upiór okazał się bezzębny.
Czy było wyjście dyktowane przez rozum? Próbował go Stanisław Mikołajczyk – były premier
legalnego rządu Drugiej Rzeczypospolitej pozostającego na emigracji w Londynie – godząc się
wejść w skład zdominowanego przez komunistów Rządu Jedności Narodowej (formalnie
przekształcił się weń prokomunistyczny Rząd Tymczasowy po dokooptowaniu czterech, wraz z
Mikołajczykiem, działaczy politycznych spoza swego kręgu, co miało dać pozory
postanowionej w Jałcie „reprezentatywności"), stając na czele jedynej dopuszczonej do
legalnego działania partii opozycyjnej – Polskiego Stronnictwa Ludowego. Eksperyment
Mikołajczyka przyniósł tylko policyjną rozprawę z jego stronnictwem, sfałszowanie wyborów w
tych okręgach, gdzie bezapelacyjnie wygrało PSL, potajemne bądź sądowe mordy
opozycjonistów. Na koniec Mikołajczyk został zmuszony do ucieczki z kraju, a rozbite resztki
PSL „samorządnie" podjęły decyzję o przyłączeniu do podporządkowanego komunistom
Stronnictwa Ludowego. Nikt z zachodnich uczestników porozumienia jałtańskiego nie podniósł
głosu w obronie umierającej demokracji kraju, który był kolebką demokracji w Europie.
Próbowała tego wyjścia Czechosłowacja, też członek zwycięskiej koalicji, a przy tym
nieobciążony takimi jak Polska negatywnymi doświadczeniami z Rosją. Właśnie ta
prorosyjskość Czechosłowacji – oczywista nawet w jej rządzie emigracyjnym – była szansą na
lepsze niż w Polsce powodzenie próby współżycia demokracji z realiami bloku
komunistycznego. Nie wystarczyło jednak wejście komunistów do rządu, uzyskanie przez nich
w wolnych wyborach znacznej (choć nie dominującej), liczby miejsc w parlamencie i
współrządzenie krajem wraz z partiami demokratycznymi; przecież sytuacja polityczna, jaka
wytworzyła się w Czechosłowacji po wojnie, wydawała się najlepiej oddawać prawdziwego
ducha Jałty – kraj w orbicie wpływów ZSRR, ale w zasadzie demokratyczny, z wolnością słowa i
stowarzyszeń, politycznie przesunięty w lewo, ale wciąż pluralistyczny. Tego ducha Jałty trzeba
było zatłuc, aby przeobraził się w upiora z pałką. W lutym 1948 roku niekomunistyczni
ministrowie zostali usunięci z rządu, pluralizm zlikwidowany, najważniejszą instytucją w
państwie stały się organy bezpieczeństwa, a miejscem przewidzianym dla opozycjonistów –
więzienie.
Czy było jakiekolwiek inne wyjście dyktowane przez rozum? Tak, trzeba było wyrzec się
mrzonek demokratycznych i niepodległościowych, podporządkować komunistom i ich świętym
dogmatom, zająć się tylko odbudową zniszczonego po wojnie kraju, tworzeniem takiej
pomyślności gospodarczej, jaka była możliwa w istniejących warunkach. Takie też wyjście – po
krótkim epizodzie PSL-owskiego oporu – wybrała instynktownie większość umęczonego wojną
społeczeństwa. Tym bardziej, że wojna oznaczała przecież wielkie przesunięcie Europy w lewo.
Wszędzie w krajach podbitych przez Niemcy odrzucono prostą restytucję przedwojennego
porządku społecznego, nawet na Zachodzie, gdzie we Francji i Włoszech komunistyczni
ministrowie weszli do pierwszych powojennych rządów nie przez nacisk sowiecki, lecz przez
wyborczą decyzję społeczeństw. Tym bardziej w Polsce, gdzie rządząca autorytarnie sanacja
obarczona była odium wrześniowej klęski, niepełnego przygotowania państwa do wojny,
łamania praw obywatelskich. Choć więc komuniści i ich sojusznicy odcięli Polskę od jej
demokratycznych korzeni, opluli Armię Krajową i zniszczyli jej przywódców, unicestwili nawet
lewicową opozycję, przejęli obce Polakom sowieckie instytucje i sowiecki styl rządzenia, to
jednak kierowały się ku nim pewne nadzieje tych zwłaszcza warstw społeczeństwa, które w
Drugiej Rzeczypospolitej czuły się pokrzywdzone i wydziedziczone, dla których reforma rolna,
upaństwowienie przemysłu, bezpłatna szkoła i opieka lekarska były realizacją starych nadziei
plebejusza. Rozczarowanie Zachodem, który pozostawił Polskę samotną w 1939 roku, a
sprzedał w roku 1945, pogłębiało te nastroje. Może komunizm oswoi się i spolszczy, może
stopniowo, pogodzony z polską tradycją i wymogami nowoczesnej gospodarki, da Polsce
perspektywę rozwoju i godziwego miejsca w świecie? Może jest to właśnie to jedyne wyjście
dyktowane przez chłodny rozum?
Tylko że jeszcze nikt nie wiedział, jak bardzo nieefektywny gospodarczo jest komunizm, a
tych, którzy to wiedzieli, nie słuchano. Wydawało się, że to tylko kolejny i nieuchronny wobec
realiów siły zwrot Polaków od niepodległościowego romantyzmu do podszytej tym samym
romantyzmem pracy dla jutra, kiedy nadzieje znów staną się możliwe. Jeszcze nie została
sprawdzona przez praktykę zdolność tego ustroju do reform, nawet choćby gospodarczych.
Słynne powiedzenie: Gdyby wprowadzono komunizm na Saharze, wkrótce zabrakłoby tam
piasku, którego autorem jest Leszek Kołakowski – znakomity polski filozof mieszkający od lat w
Anglii – miało dopiero zostać sformułowane, a sam Kołakowski był młodym asystentem na
Uniwersytecie Warszawskim, rozpalonym świętym ogniem komunistycznej wiary. Tak jak wielu
polskich intelektualistów jego pokolenia.
W 1944 roku, podczas rozmów Mikołajczyka w Moskwie, Stalin miał mu powiedzieć: Wiem, że
komunizm pasuje do Polski jak siodło do krowy. Siodło zostało jednak nałożone w sposób
niedopuszczający odstępstw. Ze skutkiem jak najgorszym, takim właśnie, jaki przewidywał
Stalin. Dlatego właśnie Polacy – tak jak inne narody tej części Europy – znowu spóźnili się na
rewolucję techniczną, na to wielkie żniwo nauki, techniki i gospodarczego dobrobytu, jakie
stało się udziałem demokratycznego świata po najstraszniejszej z wojen Do zapóźnień ze stu
trzydziestu trzech lat niewoli doszły nowe z okresu niepodległości pozornej i fasadowej, tyle
wartej co jałtańskie deklaracje. Pomnażać bowiem skarbnicę wiedzy, stosować ją twórczo w
praktyce, rozwijać ludzką przedsiębiorczość i pomysłowość można tylko w warunkach
wolności. Nie pod tym siodłem.
Po raz któryś z rzędu historia „serca Europy" objawiła się jako absurd, a zdrowy rozsądek
okazał się bezużytecznym narzędziem minionej bezpowrotnie epoki.
(1) Opuszczenie terytorium Polski przez wojska sowieckie oraz przez rosyjską policję
polityczną.
(10) Swoboda walki klasy robotniczej o jej prawa w ramach nieskrępowanego ruchu
zawodowego.
Kiedy już nic nie było możliwe, pozostawało jeszcze przekazanie następnym pokoleniom tej
samej polskiej nadziei, która od dwustu lat prowadziła Polaków do walki o ich własne,
niezawisłe państwo w sercu Europy.
I tak się właśnie stało. Popatrzmy, jak ten testament kolejnego pokolenia pobitych
powstańców ożył w postulatach następnych, choćby w postulatach pokolenia „Solidarności",
które przecież nie zaczerpnęło wiedzy z podręcznika historii, bo ze wszystkich wydanych w
PRL podręczników wykreślono to rozpaczliwe wołanie ojców do ich nieznanych, lecz uparcie
dążących ku tej samej gwieździe wnuków.
[1] Przypis do wydania z 2001 r.
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 10:31 p.m.
(published)
Obóz Piłsudskiego i jego zwolenników od zamachu majowego w 1926 roku był popularnie nazywany
„sanacją" (od wysuniętego przez nich wówczas hasła sanacji, czyli uzdrowienia życia publicznego w
Polsce).
[2] Przypis do wydania z 2001 r
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 10:34 p.m.
(published)
Ich stronnictwo nosiło nazwę Narodowej Demokracji, w skrócie było nazywane „endecją".