You are on page 1of 16

Polska weszła w orbitę cywilizacji chrześcijańskiej w 966 roku, kiedy to książę Mieszko I

(czwarty z władającej państwem Polan w dzisiejszej Wielkopolsce dynastii Piastów) scalił pod
swym panowaniem obszar w przybliżeniu odpowiadający terytorium dzisiejszej
Rzeczypospolitej. W 965 roku pojął za żonę Dobrawę, córkę chrześcijańskiego króla Czech
Bolesława I, w następnym roku zaś, wraz ze swym dworem, przyjął za jego pośrednictwem
chrzest z Rzymu. Są wprawdzie poszlaki, że południowa część Polski – gdzie w IX wieku
istniało silne państwo Wiślan ze stolicą w Krakowie, podbite potem przez Państwo
Wielkomorawskie (to ostatnie rozpadło się w 906 roku) – była chrystianizowana wcześniej
przez działających właśnie w IX wieku „apostołów Słowian", pochodzących z Grecji i
sprawujących swą misję jako wysłannicy Bizancjum, świętych Cyryla i Metodego. Tak to już u
początków naszych dziejów rywalizują w Polsce wpływy Wschodu i Zachodu, Rzymu i
Bizancjum, oferujące dwie – jeszcze wtedy nieukształtowane i niewiadome, lecz na pewno
odmienne – wizje przyszłego państwa, narodu, wiary i kultury. Na pewno inaczej – kto wie,
lepiej czy gorzej, a może zupełnie fatalnie? – potoczyłyby się dzieje Polski, gdyby przejęła ona
chrześcijaństwo w duchu wschodnim, nie łacinę, lecz cerkiewną starosłowiańszczyznę miała
za język nowej wiary, nie z Rzymu, lecz z Grecji przysłanych biskupów... Dość jednak, że w
966 roku, przyjmując chrzest z Zachodu, mocą książęcej władzy obalając posągi słowiańskich
bogów przed mianowanym przez Rzym misyjnym biskupem Jordanem, weszła Polska w krąg
zachodniej cywilizacji chrześcijańskiej i z nią związała swój dalszy los, na niej oparła swą
kształtującą się kulturę, na jej wartościach miała budować świadomość zespalającego się
dopiero pod jednym berłem narodu. Tak to granica Zachodu – mocą historycznych zbiegów
okoliczności – ustanowiona została na Bugu i Karpatach, aby trzysta lat później objąć jeszcze
Litwę. Ci, którzy do dziś uważają, że Zachód kończy się na Łabie, ignorują tysiąc lat biegu
dziejów.

Przyjęcie chrześcijaństwa z Rzymu, lecz za pośrednictwem słowiańskiego władcy Czech, nie


zaś poprzez – również aspirujących do chrystianizacyjnej misji – któregoś z władców
niemieckich, było aktem przewidującej myśli politycznej ze strony pierwszego rządcy całej
Polski. Od czasu podziału w 843 roku stworzonego przez Karola Wielkiego cesarstwa Franków,
powstałe z jego wschodniej części państwo niemieckie coraz mocniej parło na wschód,
podbijając ziemie zamieszkane przez Słowian. Pogaństwo Słowian, których zachodnie rubieże
sięgały aż za Łabę, było dla germańskich władców podstawowym argumentem moralnym i
politycznym uzasadniającym połączony z chrystianizacją podbój. To wielkie i zapomniane dziś
do cna starcie, zakończone bezpowrotnym wyniszczeniem Słowian pomiędzy Łabą a Odrą,
rozpoczęło się w okolicach dzisiejszego Hamburga i Lubeki, na skraju ziem zamieszkanych
przez wielkie plemię słowiańskie Obodrytów; dziś mało kto pamięta, że tylko zachowana
słowiańska nazwa tego od wieków rdzennie niemieckiego miasta portowego przypomina o
dawno wytępionym ludzie – podobnie na miejscu obodryckiego Starogardu wyrósł niemiecki
Oldenburg. Zamieszkali bardziej na wschód Słowianie utworzyli nawet w X wieku Związek
Wielecki, lecz ta luźna jeszcze federacja zaodrzańskich plemion nie miała dość sił, a nade
wszystko czasu, by przekształcić się w zwarte i zdolne do długotrwałego oporu państwo. Tak
na miejscu zrównanych z ziemią wieleckich grodów Wołgoszczy, Skwierzyna i Brenny wyrosły
niemieckie miasta Wolgast, Schwerin i Brandenburg, a nazwa słowiańskiej osady przetrwała
tylko – o paradoksie! – jako miano późniejszej stolicy Niemiec, Berlina. Dalej na południe
relikty potężnego niegdyś plemienia Serbów łużyckich przetrwały nie tylko w postaci
słowiańskich nazw miast Budziszyna, Lipska czy Miśni, ale zachowanego do dziś języka i
obyczaju najmniejszego narodu słowiańskiego żyjącego na południu dawnej NRD. Mało kto
zwraca też dziś uwagę na to, że właśnie opór Wieletów i Obodrytów, przejęcie przez nich
pierwszego uderzenia państwa niemieckiego, pozwolił na spokojne dopełnienie się procesu
tworzenia państwowości na ziemiach zamieszkanych przez plemiona polskie. Zapewne klęska
i tragiczny upadek Słowian zaodrzańskich umożliwiły powstanie, okrzepnięcie i późniejsze
zwycięstwa państwa polskiego. Zapewne swe narodziny i dalsze istnienie zawdzięcza Polska
zapomnianej już dziś wielecko-obodryckiej tarczy.
Tak więc łut historycznego szczęścia, pomyślny zbieg czynników geopolitycznych, okupiony
wyginięciem mniej szczęśliwych ludów, legł przed tysiącleciem u podstaw polskiej
państwowości. Ale też i dalekowzroczna myśl polityczna. Polska pogańska, odcięta od
Zachodu i jego kultury – zarówno duchowej, jak i materialnej – nie miała szans skutecznego
przeciwstawienia się germańskiemu naciskowi i co najwyżej czekał ją los tarczy dla
zamieszkałych dalej na wschód plemion ruskich. Chrystianizowana przez prące do tego
Niemcy, podporządkowana niemieckim biskupom, stałaby się tylko jednym z lennych księstw
Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, albo – co gorsza – zostałaby podzielona między
prące na wschód z ziemi podbitych Wieletów pograniczne niemieckie księstewka i marchie.
Chrystianizacja za pośrednictwem Czech – jak zadecydował Mieszko I – dawała jedyną w tych
warunkach szansę ocalenia powstającej państwowości, jaką był bezpośredni, ponad głowami
patrzących na Wschód niemieckich władców, kontakt z papieskim Rzymem. Tak ostało się
państwo Polaków i przetrzymało śmiertelne wtedy zagrożenie niemieckie. Przewidująca
mądrość pierwszego chrześcijańskiego władcy Polski została potwierdzona już w roku 1000,
kiedy to cesarz niemiecki Otto III spotkał się przyjacielsko z synem i następcą Mieszka I w
Gnieźnie, u grobu zamordowanego niedawno przez pogańskich Prusów czeskiego biskupa
misyjnego św. Wojciecha, uznając odrębność polskiej prowincji kościelnej, a Bolesława
Chrobrego za „króla Słowian", choć formalnie koronę otrzymał ten pierwszy król Polski z
Rzymu dopiero w 1025 roku.

W ten sposób już u początków polskiej państwowości stał się Kościół niezwykle ważną siłą
państwotwórczą i cywilizacyjną, zrósł się z samym istnieniem i niepodległością Polski; któż
jednak mógł przewidywać, że znowu po stuleciach to zrośnięcie okaże się aż tak decydujące,
że – zwłaszcza w XIX i XX wieku – właśnie skupienie wokół Kościoła pozwoli Polakom przetrwać
kolejne ze śmiertelnych niebezpieczeństw. Tymczasem – przez następne, bardziej sprzyjające
Polsce wieki – wspólne dzieje Kościoła, państwa i narodu układały się u nas podobnie jak w
innych krajach zachodniego chrześcijaństwa. Powstające biskupstwa, klasztory i parafie były
potężnym czynnikiem cywilizującym i kulturotwórczym, wokół Kościoła rozwijała się nauka i
kształtowały elity umysłowe ówczesnego państwa, wartości i światopogląd zachodniego
chrześcijaństwa formowały świadomość rzesz wiernych, a jednocześnie w procesie
wzajemnego przenikania i uzupełniania kształtujący się naród polski współkształtował swój
odrębny, tutejszy Kościół. Nieraz – tak jak w innych państwach chrześcijańskich – wybuchały
spory między władcą a biskupami, bywało, że Rzym narzucał swą własną, odmienną od
polskiej rację stanu, bywało, że władca posługiwał się Rzymem w celu realizacji swych
państwowych lub dynastycznych interesów. Nic to nowego lub odmiennego pod słońcem
średniowiecznej, a potem renesansowej Europy, ważniejsze jest chyba pytanie o narodziny tak
oczywistej dziś odmienności Kościoła w Polsce, jego siły i żywotności przewyższającej to, co
widzimy w innych krajach europejskiego katolicyzmu. Bo rola Kościoła jako ostoi państwowego
bytu – którą tak skutecznie odegrał tysiąc lat temu, a potem znów w okresie rozbicia
dzielnicowego, którą umocnił w ciągnącym się od XIV wieku aż po wiek XVI konflikcie z także
katolickim, lecz śmiertelnie zagrażającym Polsce od północnego wschodu państwem Zakonu
Krzyżackiego – to tylko prapoczątek tej przedziwnej specyfiki chrześcijaństwa po polsku.

Kolejnym, bardzo ważnym kluczem do zrozumienia tej odrębności jest narzucona Polsce przez
geopolityczny los rola daleko – obok Rusi – na wschód wysuniętego przyczółka chrześcijańskiej
Europy, zbrojnej tarczy osłaniającej jej zachodnie jądro przed ciągnącymi się całe wieki
morderczymi najazdami muzułmańskiego Wschodu.

Tu znowu spod zamierzchłych dat, chlubnych pól bitewnych klęsk i zwycięstw wyziera – jak
zwykle – gorzka ironia historii. Kraj, który dopiero co miał być tylko terenem ekspansji
prężnego żywiołu germańskiego, okazuje się żywą osłoną hamującą niszczący impet najazdów
mongolskich, które już w połowie XIII wieku zaczęły pustoszyć Europę Środkową, sięgając do
Austrii i Niemiec. Nagle rozrośnięte imperium Czyngis-chana już po jego śmierci podbiło i
opanowało Ruś, aby z kolei sięgnąć po Węgry i Polskę, znajdującą się akurat w okresie
przejściowego podziału na dzielnicowe księstewka. W 1241 roku pod Legnicą została rozbita
ściągnięta z całej Polski armia, a śmierć poniósł dowodzący nią książę śląski Henryk Pobożny.
Jednak wbijający się jak klin ku zachodowi, niepowstrzymany dotąd najazd Mongołów,
[1>zwanych też Tatarami<1], cofnął się na południe, a potem zawrócił ku wschodowi. Nie
mniej niszczące były kolejne wielkie napady, aż wreszcie w trzecim (1287-1288) północna
grupa wojsk mongolskich została pokonana przez armię księcia Leszka Czarnego, a
południowa – pobita pod Starym Sączem przez sprzymierzone oddziały węgierskie i polskie.
Potworne niebezpieczeństwo grożące Europie i chrześcijaństwu zostało zażegnane, choć
łupieżcze wyprawy organizowane przez chanat Tatarów krymskich powtarzały się przez
następne wieki, towarzysząc zwykle walkom Polski z Turkami lub Kozakami, lecz nie godząc
już w bardziej na zachód położone państwa.

Rozbita w Polsce i na Węgrzech nawała mongolska, śmiertelnie zagrażająca XIII-wiecznej


Europie, okazała się jednak zabójcza dla słowiańskich państw ruskich położonych na wschód
od naszego kraju – podbitych, złupionych, skazanych na dwieście czterdzieści lat niewoli. Tu
znowu los i położenie geopolityczne okazały się przychylne Polsce, choć sama była tarczą dla
zagrożonego Zachodu, to przecież Słowianie wschodni byli tarczą dla niej, a los, jaki ich
spotkał w XIII wieku, był wielekroć okrutniejszy i gorzej wróżący na przyszłość niż los ludzi
zamieszkujących „serce Europy".

Odparcie w XIII wieku nawały mongolskiej, odepchnięcie na wschód od chrześcijańskiej Europy


zagrażającego jej wojowniczego islamu było tylko wstępem do ciągnącej się przez trzy bez
mała wieki batalii z jeszcze potężniejszym, wytrwalszym i lepiej zorganizowanym
przeciwnikiem islamskim dążącym do podboju Europy, jakim było otomańskie imperium
tureckie. Polska nie brała udziału w wyprawach krzyżowych mających na celu odbicie Ziemi
Świętej z rąk islamskich, a potem utrzymanie powstałych tam nietrwałych państewek
chrześcijańskich Nie uczestniczyła z racji swego położenia w zmaganiach Zachodu z prącymi
poprzez Hiszpanię Arabami. Ale z racji bezustannego zagrożenia przez napierających z
południowego wschodu najpierw Tatarów, a potem Turków, położyła dla obrony, a może i
ocalenia zachodniego chrześcijaństwa zasługi bardziej znaczące i fundamentalne niż
skierowane ku odległej Palestynie wyprawy krzyżowe, ponosiła przez kilka stuleci ofiary na
miarę swych ówczesnych sił, a może i ponad te siły. Tu właśnie, we wciąż się powtarzających
morderczych wojnach z prącym ku północy i zachodowi, podbijającym państwo za państwem
islamskim przeciwnikiem, kształtowały się polskie tradycje rycerskie, na krwawej glebie tych
bezustannych starć rozwijała się polska kultura szlachecka, wobec tego śmiertelnego
zagrożenia musiało się bezustannie opowiadać polskie chrześcijaństwo, z tych zmagań
wreszcie wyrastały wielkie postaci historyczne – hetmani Chodkiewicz, Czarniecki, Żółkiewski,
król Jan Sobieski. Trudno przeceniać przemożny wpływ tego wątku polskiej historii zarówno na
kulturę i świadomość narodu, jak zwłaszcza na polski Kościół, który musiał wziąć na siebie rolę
ideowego inspiratora i wielkiego sztandaru tej walki, która była w równej mierze wlokącą się
przez stulecia wojną o niepodległość i siłę państwa, jak i o ocalenie chrześcijańskiej Europy.
Polska nie miała zresztą innego wyboru niż podjęcie tej krucjaty, alternatywą była utrata
państwowości i głęboki regres cywilizacyjny, jakiego doświadczyły narody położone na
południowy wschód od nas, które nie sprostały potędze tureckiego imperium. Tu geopolityka
okazała się bezwzględna, choć nam akurat było dane wyjść z tego starcia zwycięsko. Trudno
jednak, by ukształtowana wtedy postawa Polaków widzących siebie w roli „przedmurza
chrześcijaństwa” i świadomych ogromnej ceny, jaką trzeba było zapłacić za jego obronę, nie
odegrała dominującej roli w przyszłych konfliktach i starciach, które miały dopiero nadejść,
gdy pod ciosami polskich szabel odsunięte zostało od Europy bezpośrednie zagrożenie
islamskie.

Ciągnące się przez trzy wieki starcie dwu wielkich potęg ówczesnego świata, Polski i Turcji,
rozpoczęło się w 1444 roku na polach w pobliżu dzisiejszego bułgarskiego miasta Warny, gdzie
rozbite zostały połączone armie Polski i Węgier, a śmierć poniósł 20-letni władca obu tych
państw, król Władysław III, zwany potem Warneńczykiem. Polska – pod berłem ojca
Warneńczyka, wielkiego Władysława Jagiełły, połączona właśnie unią z Litwą – złamała w
bitwie pod Grunwaldem w 1410 roku śmiertelnie zagrażającą jej od północy ekspansję
niemieckiego Zakonu Krzyżackiego i była na najlepszej drodze do utrwalenia unii z Węgrami,
a przez nią zapewne wielonarodowej unii chrześcijańskiej Europy Środkowej. Klęska pod
Warną była kresem tych zamierzeń – Turcji została otwarta droga na Bałkany, a potem na
Węgry. Umożliwiło to upadek Konstantynopola i ostateczny kres Bizancjum w 1453 roku, nie
złamało jednak siły Polski, choć uczyniło z niej ostatnią na Wschodzie tarczę chrześcijaństwa.
Ostatnie ciosy polskiej potęgi w tym starciu to zwycięska odsiecz oblężonego przez Turków
Wiednia w 1683 roku, kiedy to wojska króla Jana Sobieskiego ocaliły od upadku ówczesne
państwo austriackie, a cesarzowi Leopoldowi I Habsburgowi umożliwiły odzyskanie Węgier.
Nie minęło sto lat, a wciąż obecna ironia historii sprawiła, że uratowane Cesarstwo odpłaciło
się za tamtą odsiecz udziałem w rozbiorze Polski między ościenne państwa.

Walki z potęgami islamskimi, ciągnące się w historii Polski od XIII do XVII wieku, musiały
stopniowo utożsamić sztandar narodowy ze sztandarem kościelnym – chodziło przecież nie
tylko o zagrożenie państwa, panującej dynastii, dobrobytu i zwyczaju, lecz także wiary i
świadomości. Ale jakby tego jeszcze było mało dla ugruntowania postawy, a może i
kompleksu „przedmurza", prawie wszystkie wielkie wojny, które toczyła Rzeczpospolita
szlachecka, były starciami z przedstawicielami innych religii, wszelkie wielkie zagrożenia
godzące w byt tego państwa, a potem ostatecznie grzebiące jego potęgę i niepodległość szły
ze strony innowierców. Z górą tysiąc lat temu, u zarania polskiej państwowości, przyjęta z
Rzymu religia była jedyną szansą na ocalenie i okrzepnięcie formującego się królestwa, a
wybór tej właśnie religii i tego sposobu jej przyjęcia był jedynym możliwym wyborem racji
stanu. Ale już wkrótce religia ta miała stać się osią międzypaństwowych i narodowych starć, a
jednocześnie – jak to zawsze dzieje się w takich starciach – potężnym czynnikiem
integrującym społeczność wierzących, była to bowiem jednocześnie społeczność zagrożonych.
Porównań można szukać tylko w innych historycznych konfliktach podszytych religijną
odmiennością: w tragicznych dziejach Ormian wśród wrogich narodów, w walkach
Irlandczyków z angielską dominacją, w konflikcie Żydów z ich chrześcijańskim otoczeniem.
Chociaż losy każdego z tych narodów układały się odmiennie, chociaż nigdy nie aspirowały
one do roli europejskiej potęgi, jak Polska w XI-XII czy XV-XVII wieku, zawsze prowadziło to do
zlania się tożsamości narodowej z religijną, ksenofobii, tradycjonalizmu nieufnego wobec
„zakusów" zewnętrznego świata. A przecież bez swojej religii, bez wierności swemu Bogu i
swojej tradycji nie przetrwałby żaden z tych nieszczęsnych narodów. Warto zdać sobie sprawę
z ceny, jaką każdy za to zapłacił.

Morderczy i zgubny konflikt z Niemcami rozgorzał już od zarania polskiej państwowości, a


kulminujący hitlerowskim szaleństwem XX wieku, tylko przez pewien czas – jak za Mieszka czy
w okresie walk z Zakonem Krzyżackim – był spotkaniem przeciwników połączonych jednak
wspólną religią. W wyniku sporów i wojen religijnych okresu reformacji, w Niemczech
zwyciężył protestantyzm, a zwłaszcza państwo pruskie – od XVIII wieku główny oprócz Rosji
przeciwnik upadającej Rzeczypospolitej i współautor rozbiorów Polski – było w przeważającej
większości protestanckie. Tak więc również nadciągający z Zachodu przeciwnik był
człowiekiem obcej wiary, a na pograniczu i w zabranych przez Prusy dzielnicach Polski
wyróżnikiem narodowości był nie tylko język, ale także wyznanie. W tej sytuacji Kościół znów
stawał się sztandarem walki o zachowanie ziemi i języka, ostoją polskości, depozytariuszem
narodowej pamięci, ugoda zaś z zaborcą i wstąpienie w służbę jego państwa (a przecież przez
całe pokolenia na ziemiach zabranych było to jedyne państwo i jedyna droga kariery)
oznaczały konieczność nie tylko zmiany języka, ale – co jeszcze trudniejsze – także wiary.

Nie inaczej miała się rzecz z rosyjskim prawosławiem, które po zrzuceniu jarzma tatarskiego
zaczęło organizować się w silnym i despotycznie rządzonym państwie moskiewskim, by po
reformach Piotra Wielkiego i pokonaniu Szwecji w pierwszej połowie XVIII wieku stać się
potęgą zagrażającą samemu istnieniu coraz bardziej osłabionej Rzeczypospolitej. Tutaj znów
Kościół stawał się z konieczności ostoją polskości; o świadomości narodowej – bardziej niż
pochodzenie – decydowało uczęszczanie na nabożeństwa albo do kościoła, albo do cerkwi, a
wykuta w zmaganiach z islamem postawa „przedmurza" nadawała mistyczny sens oporowi
przeciw nadciągającemu ze wschodu prawosławiu. Z fatalnymi oczywiście konsekwencjami
dla szans wzajemnego zrozumienia z narodami Rosji, Białorusi czy Ukrainy. Szczególnie
tragiczna i znaczona krwawym śladem wzajemnych rzezi jest ta niemożność znalezienia
wspólnego języka z Ukrainą – wszak prawosławną, lecz tak samo jak Polska przez Rosję
zagrożoną, tak samo jak Polska Rosji się opierającą i nie tylko na koniec przez Rosję podbitą,
lecz przez państwo rosyjskie wielokrotnie (także w wieku XX) okrutnie pacyfikowaną w swych
wolnościowych zrywach.

Nawet walki ze Szwecją – przed paroma stuleciami mocarstwem europejskim dążącym do


opanowania wybrzeży Bałtyku, jak niegdyś Rzym wybrzeży Morza Śródziemnego – były
podszyte religijną obcością, bo na ostrzach polskich szabel błyszczało nie tylko przywiązanie
do zagrożonej ojczyzny, ale także wyznanie wiary obrońców „przedmurza", tym razem
katolicyzmu. Przecież jednym z punktów zwrotnych uwieńczonego początkowo powodzeniem
najazdu protestanckiej Szwecji na Rzeczpospolitą w latach 1655-1956 była obrona klasztoru
na Jasnej Górze w Częstochowie – słynnego w całym katolickim świecie sanktuarium Matki
Boskiej. Nawiasem mówiąc, już wtedy – w 1656 roku – został przygotowany, pod egidą
Szwecji, pierwszy układ rozbiorowy, wedle którego ziemie słabnącego państwa demokracji
szlacheckiej miały być podzielone między Brandenburgię, Ukrainę, Siedmiogród i oczywiście
inicjatorów układu. Rzeczpospolita zdołała jeszcze otrząsnąć się z upadku, pokonać
najeźdźców i niespełna trzydzieści lat później uratować pod Wiedniem Europę przed islamem.
Los demokracji nie potrafiącej sobie poradzić ze swymi wewnętrznymi problemami i
zewnętrznymi zagrożeniami był już jednak przesądzony. Nieco ponad sto lat po krzepiącym
katolickie serca odparciu Szwedów spod Jasnej Góry doszło do pierwszego rozbioru; spośród
państw zaborczych tylko Cesarstwo Austriackie – a ono wszak zagarnęło najmniej i okazało się
dla pobitych Polaków najbardziej liberalne – było państwem katolickim. Podział Polski był
podziałem przede wszystkim między innowierców, tak jak większość wielkich starć zbrojnych
Rzeczypospolitej była starciami z przeciwnikiem również religijnym.

Czy z tej perspektywy można się dziwić owemu szaleńczemu z pozoru polskiemu
mistycyzmowi XIX wieku – tego najbardziej mrocznego stulecia w dziejach Polski, które
przecież było dla Europy wspaniałym stuleciem rozwoju, dziejowego optymizmu,
rozprzestrzeniającej się techniki i kiełkującej wolności – temu stumanieniu pobitych i
przegranych, którzy widzieli swój kraj, jako „Chrystusa narodów" ukrzyżowanego przez
innowierców, krwawiącego w skazanych od początku na niepowodzenie powstaniach? Adam
Mickiewicz pisał w II części Dziadów:

Widzę ten motłoch – tyrany,


Zbójcę – biegną – porwali – mój Naród związany
Cala Europa wlecze, nad nim się urąga –
«Na Trybunał!» – tam zgraja niewinnego wciąga.

Wizja Golgoty, na którą zaborcy zawlekli niewinny naród przy życzliwej obojętności nieczułej
na jego ból Europy, jest konsekwencją narzuconej Polsce przez los i położenie geopolityczne –
tak długo skutecznie spełnianej – roli „przedmurza" jedynie słusznej wiary. Skoro prawowierny
obrońca chrześcijaństwa krwawi i cierpi niczym Chrystus, to oczywistą konsekwencją
Chrystusowej Kalwarii będzie też triumfalne zmartwychwstanie, dokonane bardziej siłą
nadprzyrodzonej konieczności niż politycznego zamysłu, upartej pracy, korzystnego układu
europejskich sił. Romantyczna wizja rewolucji przeciw tyranom miesza się w jedno z
mesjanistyczną koncepcją „narodu wybranego" – jakże bliską jeszcze okrutniej przez historię
doświadczonym Żydom. Kto nie usiłuje zrozumieć i ocenić splotu historycznych wypadków,
które musiały doprowadzić do takiego stanu świadomości ówczesnych duchowych elit narodu,
ten dobrowolnie wyrzeka się także możliwości zrozumienia Polski dzisiejszej, jej dzisiejszego
ducha ze wszystkimi jego – historycznie przecież uwarunkowanymi – powikłaniami,
niekonsekwencjami, porywami i upadkami.

A przecież ten kraj i ta w nim świadomość katolicka mają za sobą wyjątkowo piękne, krzepiące
w swej obywatelskiej mądrości, duchowym bogactwie i światopoglądowej tolerancji
doświadczenie reformacji. Polacy dopiero u schyłku Pierwszej Rzeczypospolitej, faktycznie w
okresie jej upadku, stali się narodem mniej więcej jednolitym wyznaniowo. Unia z Litwą
oznaczała wejście w skład Rzeczypospolitej ogromnych obszarów prawosławnej Białorusi, a
jednocześnie spora część szlachty litewskiej – zrównanej w wyniku unii w prawach ze szlachtą
polską – była ochrzczona wcześniej właśnie w obrządku prawosławnym i nie zamierzała
przejść na katolicyzm. Nikogo jednak to prawosławie nie raziło i nikt nie zamierzał pozbawiać
prawosławnych równych z katolikami praw. W Rzeczypospolitej nigdy nie obowiązywała
praktykowana na ówczesnym Zachodzie, łamiąca sumienie zasada „czyja władza, tego
religia". Ale też śmiertelne zagrożenie tej Rzeczypospolitej przez prawosławną Rosję miało
dopiero nadejść po paru stuleciach – współcześnie groźna była islamska Turcja i wciąż jeszcze
katolicki Zakon Krzyżacki. Nawet odłam mahometańskich Tatarów, który przeszedł na służbę
polskich monarchów i osiedlił się w Rzeczypospolitej, miał zagwarantowaną i nigdy nie
naruszoną swobodę religijną. W Polsce chronili się w XV-XVI wieku wyparci z Czech husyci. Tu
uchodzili przed pogromami wysiedlani przez zachodnioeuropejskich władców (np. wydaleni z
Hiszpanii w XV wieku) Żydzi. Tu osiedlali się prześladowani na Zachodzie i uciekający przed
wojnami religijnymi innowiercy z Niemiec, Niderlandów, Szkocji. Fala reformacji religijnej
wewnątrz chrześcijaństwa, rozbudzona na Zachodzie wystąpieniami Lutra czy Kalwina,
znalazła więc w Polsce żyzny i dobrze przygotowany grunt religijnej tolerancji, wynikający nie
tylko z tradycji współżycia w jednym państwie wyznawców różnych religii, ale także z
federacyjnej struktury Rzeczypospolitej, z jej demokratycznego systemu politycznego, nie
mającego sobie równych w ówczesnej Europie. Reformacja przypada bowiem zarówno na
okres największej potęgi Rzeczypospolitej w XVI wieku, jak i na okres największego
powodzenia i zaawansowania reform demokratycznych. Zwłaszcza nauki Kalwina, kształtujące
racjonalistyczną, pełną energii postawę życiową, występujące w obronie demokracji i
samorządności, przeciw nadużyciom władzy monarszej – znajdowały podatny grunt w
umysłach demokratycznie nastawionej szlachty polskiej. Za panowania ostatniego z
Jagiellonów – Zygmunta Augusta – choć katolikiem pozostał król, kalwiniści bliscy są uzyskania
większości wśród szlachty, a tym samym w Sejmie, przygotowują się do utworzenia
oderwanego od Rzymu Kościoła narodowego. Miasta są już w większości luterańskie.
Radykalny odłam kalwinistów – bracia polscy, zwani też arianami – głosi zrównanie wszelkich
stanów, powrót do chrześcijańskiego ubóstwa, odmowę służby wojskowej. Ugoda
sandomierska z 1570 roku nie obejmuje jeszcze arian, jako zbyt radykalnych, ale wspomniana
już „konstytucja" Sejmu warszawskiego z 1573 roku ustala całkowitą równość wszelkich
wyznań chrześcijańskich z wyjątkiem ateizmu. Rzeczpospolita jest w targanej morderczymi
wojnami religijnymi Europie oazą tolerancji, prawdziwie chrześcijańskiego pokoju i
wzajemnego zrozumienia. Niemożliwa jest tu paryska noc św. Bartłomieja, przestrzegana w
lokalnych państewkach niemieckich zasada przymusowego przyjmowania przez poddanych
wiary panującego wydaje się barbarzyństwem, nie mówiąc już o stosach dla czarownic i
nieprawomyślnych filozofów.

Kiedy przypominamy sobie tamtą Rzeczpospolitą i jej wyznaniową mozaikę, nie możemy
pominąć pytania o to, dlaczego protestantyzm nie zatriumfował mimo tak ogromnych
postępów, a także o to, jakie byłyby dalsze losy Polski już nie katolickiej, lecz w przeważającej
mierze protestanckiej, jaki byłby duch takiego państwa i narodu, jakie ich miejsce w Europie?
Są to pytania bez zadowalającej odpowiedzi, jak wszystkie pytania o historię niespełnioną.
Może gdyby dłużej trwał złoty wiek tamtej Rzeczypospolitej, okres udanych reform
demokratycznych i spokoju na granicach? Może gdyby napór ze strony muzułmańskiej Turcji, a
potem jednocześnie z nią ze strony protestanckiej Szwecji i prawosławnej Ukrainy, a
następnie Rosji, nie był tak potężny i nieubłagany, wymagający mobilizacji wszystkich sił i
rezerw kraju? Może wówczas dopełniłby się pokojowy proces polskich przemian
wewnętrznych, protestanckiej szlachcie łatwiej przyszłoby uznanie równych z nią praw
obywatelskich mieszkańców protestanckich miast, polski ustrój konstytucyjny przybrałby
formę dojrzałą, a wielki eksperyment demokratyczny Europy Środkowej przebyłby pomyślnie
najgroźniejsze dla niej rafy i mielizny? Może... Kto wie, czy to nie prowadzący pod zielonym
sztandarem Proroka swą świętą wojnę z chrześcijańską Europą sułtanowie Istambułu ocalili
potęgę Kościoła katolickiego w Polsce, zmuszając Polaków, Litwinów i Rusinów do skupienia w
obronnym wysiłku pod tym jednym – scalającym w niebezpieczeństwie – godłem wiary? Kto
wie...

Kościół ukształtował narody, które doń przystąpiły, także narody Polski i Litwy. Ale również
narody kształtowały swój Kościół; nie tylko poprzez wtłoczenie go w dramatyczne
konieczności, jakie dyktowała obrona narodu i wiary. Zupełnie innym, nie mniej ważnym, choć
zapomnianym przykładem jest tu polska reformacja, która pozostawiła dziedzictwo spokoju,
rozwagi i tolerancji. Dziedzictwo wprawdzie nieraz pomijane – bo polski Kościół w późniejszych
wiekach zapisał niejedną ciemniejszą kartę, zwłaszcza wobec Żydów – ale nigdy
niezaprzepaszczone, wciąż powracające jak możliwa do ziszczenia nadzieja. Być może polska
reformacja przypadająca na czas zagrożenia i wielkich wojen wyglądałaby inaczej, straszniej,
nie oświetliłaby naszych dziejów lampą tolerancji i porozumienia. Była ona dzieckiem pokoju,
„złotego wieku" polskiej potęgi i szczytowych osiągnięć polskiej demokracji. Kontrreformacja
była już naznaczona piętnem granicznych pożarów i wewnętrznej bezsiły. Kontrofensywa
Watykanu w obronie zagrożonego katolicyzmu natrafiła w wahającej się między papieżem a
Kalwinem Polsce na nieubłaganą konieczność kontrofensywy przeciw nadciągającym armiom
innowierczych państw ościennych, spotkała się z obywatelskim obowiązkiem zwarcia
szeregów wobec śmiertelnego zagrożenia własnego państwa. Znów trzeba było być
„przedmurzem", ze wszystkimi konsekwencjami tej obronnej, zamkniętej wobec obcych
wpływów, konserwatywnej postawy. Im bardziej słabła i im mocniej zagrożona była
Rzeczpospolita, tym bardziej rażące okazywały się odstępstwa od utwierdzonej przez „złoty
wiek" tolerancji. Protestantów stopniowo odsuwano od urzędów i godności, zresztą większość
kalwińskich rodzin szlacheckich wykazywała raczej obojętność religijną i w miarę
narastającego zagrożenia państwa (szczególną rolę odegrały tu antykatolickie represje
Szwedów, którzy przejściowo opanowali Polskę w latach 1655-1656, korzystając z poparcia lub
obojętności części protestanckiej szlachty) powracała do katolicyzmu. Bardziej
nieprzejednanych religijnie arian zmuszono w 1658 roku do wyboru między katolicyzmem a
emigracją. Prawosławnych już wcześniej (unia brzeska z 1596 roku) nakłoniono do uznania
zwierzchnictwa Rzymu. Pod karą śmierci zakazano katolikom porzucania swego wyznania. Aż
wreszcie tę smutną dla Polski drogę odwrotu od religijnej tolerancji rozświetlił w 1689 roku
stos na rynku Starego Miasta w Warszawie, na którym spalono Kazimierza Łuszczyńskiego,
autora traktatu o nieistnieniu Boga. Zwycięzca spod Wiednia okazał swą królewską łaskę,
pozwalając na uprzednie ścięcie ofiary. U schyłku tej drogi, która jest jednocześnie szlakiem
upadku Rzeczypospolitej, mamy już całkowite odwrócenie ról, bo oto Katarzyna II –
despotyczna władczyni Rosji i autorka koncepcji rozbiorów – wystąpiła jako obrończyni
innowierców w upadającej Polsce, żądając od Sejmu, pod groźbą użycia siły, potwierdzenia ich
praw oraz zaniechania reform ograniczających te niegdysiejsze wolności szlacheckie, które już
dawno przerodziły się w anarchię. Tak właśnie przez dzieje Polski biegną przeplatające się nici
tolerancji i wyznaniowego zacietrzewienia. Stąd tak wiele polskich niekonsekwencji, była
bowiem Rzeczpospolita niespełnioną i niedoprowadzoną do zamierzonego skutku szansą
Europy, była demokracją, której nie dano zaowocować, więc przerodziła się w hybrydę.

Wiek XIX był stuleciem najstraszniejszego dramatu polskiego Kościoła. Oznaczał nie tylko
podział Polski między trzy mocarstwa, z których dwa najpotężniejsze i najgroźniejsze (Rosja i
Prusy) były innowiercze. Stanął więc ponownie Kościół wobec historycznego wyzwania
domagającego się odeń znów roli ostoi i sztandaru dla niepodległościowych nadziei. Ale
jednocześnie te same mocarstwa – które lekką ręką kreśliły podczas kongresu wiedeńskiego
mające odtąd obowiązywać granice i sfery wpływów – widziały w religii drugiego, obok siły
knuta i bagnetu, gwaranta powiedeńskiego „ładu i porządku" gwałcącego narodowe i
społeczne aspiracje poddanych. W obawie przed powtórzeniem się szaleństw niedawnej
Rewolucji Francuskiej zwycięscy monarchowie antynapoleońskiej koalicji usiłowali Ewangelią
uprawomocnić Fryderykowską maksymę Bóg jest po stronie silniejszych batalionów, a na
straży narzuconej nie tylko Polakom niewoli postawić – obok policjanta – także kapłana. Papież
Klemens XIV, pod naciskiem katolickiej Austrii, poparł rozbiór Polski, Pius VI zaś udzielił
błogosławieństwa Targowicy i odrzucił polskie błagania o interwencję podczas Powstania
Kościuszkowskiego, uważając upadek Polski za słuszną karę za „rewolucyjne szaleństwo
jakobinów". Nawet Leon XIII – wielki papież-reformator, który wydaną w 1891 roku encykliką
Rerum novarum zapoczątkował nową naukę społeczną Kościoła – zalecał Polakom
„trójlojalizm" [2>wobec trzech mocarstw zaborczych<2]. Przed Powstaniem Listopadowym
tajna policja skrupulatnie sprawdzała uczestnictwo warszawskich studentów w sakramentach i
odstępstwa odnotowywała w kartotekach „nieprawomyślnych". Upadek powstania skwitował
papież Grzegorz XVI bullą Cum primum, potępiającą polski zryw niepodległościowy i
zalecającą Polakom poddanie się „łaskawości" prawosławnego cesarza Rosji. A przecież
jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu jego poprzednik Innocenty IX błagał króla Jana Sobieskiego o
ratowanie chrześcijaństwa przed oblegającą Wiedeń nawałą turecką i nie zawiodło go ani
królewskie słowo, ani siła natarcia polskiej husarii. Teraz jednym z tyranów wlokących na
Golgotę swe niegdysiejsze „przedmurze", a dziś Mickiewiczowskiego „Chrystusa narodów"
miałby być kler? Przecież ówczesny Rzym, nie mniej niż władające Europą cesarstwa, obawiał
się dziedzictwa Rewolucji Francuskiej, bo dopiero w wyniku kongresu wiedeńskiego papież
odzyskał Państwo Kościelne, które stało się zresztą siedliskiem skrajnego konserwatyzmu i
europejskiej reakcji, nim w 1870 roku ostatecznie zajęte zostało przez armię niedawno
zjednoczonych Włoch i skurczyło się do rozmiarów Watykanu; nawiasem mówiąc, zwolniło to
papieży od ciężaru kłopotliwego władztwa ziemskiego i dało impuls dla pozytywnych przemian
w Watykanie. Nic więc dziwnego, że w 1814 roku Rzym z ulgą pobłogosławił powiedeński
sojusz królów i cesarzy, znany pod wiele mówiącą nazwą „Święte Przymierze". Stąd
dramatyczne rozdarcie ówczesnego polskiego ducha pomiędzy wiarą przodków a kościelnym
obowiązkiem posłuszeństwa. Stąd Słowacki woła: Polsko, twa zguba w Rzymie! Stąd
antypatycznie przedstawiony w jego Kordianie papież powiada: Na pobitych Polaków pierwszy
klątwę rzucę! Dlatego carski więzień Konrad w Wielkiej improwizacji, kulminującej nad
Mickiewiczowskimi Dziadami, rzuca Bogu w twarz najstraszniejsze z możliwych bluźnierstw.
Ale... No właśnie, to rozdarcie polskiego ducha. Bluźnierstwa Konrad nie dopowiada do końca,
pada zemdlony. Przecież gdy na sztandarach polskich wojsk powstańczych w latach 1830-
1831 pisano modne w buntującej się przeciw Świętemu Przymierzu Europie hasło Za wolność
waszą i naszą, to dodawano obok: w imię Boże. Gdy zrewoltowany lud warszawski chce
włożyć na głowy czapki frygijskie – symbol francuskiego jakobinizmu – wprzód prosi swoich
księży, by je pobłogosławili. Przecież ten sam Słowacki w swym szeroko dziś znanym
proroczym wierszu modlił się o słowiańskiego papieża, przypominając zaś XVIII-wieczny
antycarski zryw niepodległościowy – Konfederację Barską – pisał w dobie kolejnego zrywu XIX-
wiecznego:

Nigdy z królami nie będziem w aliansach


Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi
Bo u Chrystusa my na ordynansach
Słudzy Maryji

Dramat XIX-wiecznej duszy polskiej nie jest tylko rozpaczą wobec nieziszczonych snów o
Rzeczypospolitej, przelanej w ich imię krwi, więziennych cierpień, przegranych rewolucji
niepodległościowych, niemożliwej w tych warunkach do spełnienia szansie uczestnictwa w
europejskiej rewolucji technicznej i gospodarczej. Być może najbardziej mrocznym sednem
tego dramatu jest właśnie owo rozdarcie między Bogiem, rozumianym jako jedyna nadzieja
uciśnionych, a zdradą jego ziemskiego przedstawicielstwa, odpłacającego klątwą za
niegdysiejszą wierność „przedmurza"; jego skutki sięgają po dzień dzisiejszy, choć zabliźniły
się dawne rany. W chwilach trwogi i zagrożenia Polacy, wznosząc tyleż religijny, co
patriotyczny hymn Boże, coś Polskę, wołali do Najwyższego: ojczyznę wolną racz nam zwrócić,
Panie! Ale jednocześnie w XIX-wiecznej pieśni niepodległościowej przypominali szyderczo: o
cześć wam, panowie, książęta, prałaci, za kraj nasz w niewolę sprzedany!

To samo rozdarcie w jeszcze bardziej spotęgowany sposób przeżywało polskie duchowieństwo;


spotęgowane przez posłuszeństwo, jakie ślubuje każdy kapłan. Dla „szeregowych" księży było
to zazwyczaj oczywiste: postawieni wobec konieczności wyboru, za głosem serca szli do
powstańczych oddziałów bądź też w różny sposób je wspierali. Lista kapłanów, którzy za tę
jedyną możliwą decyzję zapłacili śmiercią, zesłaniem czy więzieniem jest wyjątkowo długa.
Ale to rozdarcie dotyczyło w nie mniejszym stopniu i najwyższych rangą książąt Kościoła, by
spośród nich przypomnieć kilka najbardziej znamiennych postaci. Jeszcze na długo przed
pierwszym rozbiorem zostali wywiezieni do Rosji biskupi Kajetan Sołtyk i Józef Andrzej Załuski.
Znacznie dłuższym zesłaniem zapłacił za swą postawę jeden z przywódców Konfederacji
Barskiej i obrońców Konstytucji 3 Maja – biskup Adam Krasiński. Arcybiskup Marcin Dunin
został w 1837 roku uwięziony przez Prusaków za sprzeciw wobec germanizacji. Biskup
Zygmunt Szczęsny Feliński został postawiony u steru diecezji warszawskiej w najtrudniejszym
okresie, tuż przed Powstaniem Styczniowym 1863 roku, kiedy wrzenie zrewoltowanego ludu
sięgało szczytu, a patriotyczne manifestacje urządzano zwłaszcza w kościołach i po mszach.
Na jego nominacji zaważyła presja carskiego dworu, widzącego w nim uległe narzędzie
okiełznania buntu. Faktycznie, początkowo wydawało się, że spełnia nadzieje zaborcy, lecz
gdy wybuchło powstanie, postępował zgodnie ze swym patriotycznym sumieniem, za co w
1863 roku [3>spotkało go zesłanie w głąb Rosji<3]. Arcybiskup gnieźnieński i poznański,
kardynał Mieczysław Ledóchowski, postawiony z podobną misją na czele Kościoła w zajętej
przez Prusy Wielkopolsce, początkowo też hamował jak mógł patriotyczne uniesienia,
zakazywał śpiewania hymnu Boże, coś Polskę, ale gdy usiłowano go wciągnąć do
germanizacyjnej polityki rządu kanclerza Bismarcka, wybrał [4>pruskie więzienie, nie zaś
narodowe zaprzaństwo<4]. Zwłaszcza te dwie ostatnie – znamienne dla XIX-wiecznych losów
polskiego kleru – postacie nie były nieprzejednanymi fundamentalistami patriotyzmu,
dostrzegały „realia", usiłowały, jak mogły, paktować z zaborcami, rozumiały potrzebę
kompromisów i ugody, powściągały uczucia podległych im księży, ale wobec ostatecznego
wyboru potrafiły wypowiedzieć swoje [5>non possumus<5], płacąc za to utratą urzędu i
wolności, wchodząc w oczywisty konflikt z niechętnym wszelkim buntom Watykanem.
Patronował im pewnie mądry duch świętego biskupa Tomasza More'a, który też jak mógł
paktował i unikał otwartego konfliktu, aż musiał powiedzieć monarsze swoje jasne „NIE!", za
co zapłacił głową. W następnym stuleciu ten sam duch wiódł kardynała Stefana
Wyszyńskiego, który jako prymas Polski też starał się ułożyć pokojowo współżycie Kościoła z
komunistyczną władzą, aż trafił do więzienia, skąd uwolnił go dopiero ogólnonarodowy zryw
Października 1956 roku.

Wiek XIX oznaczał dla Kościoła polskiego próbę o wiele straszniejszą i bardziej bolesną niż w
państwach Zachodu, bo tam sumienia kapłanów i świeckich łamały się tylko wobec
nabrzmiewającej kwestii społecznej, zwłaszcza robotniczej, którą po swojemu i wbrew
Kościołowi usiłował rozstrzygać rosnący w siłę ruch socjalistyczny, aż wreszcie – po
dziesięcioleciach milczenia i obojętności – dostrzegł tę kwestię wspomniany już papież Leon
XIII w 1891 roku. Kościół w Polsce stanął przede wszystkim wobec próby narodowej: albo
pozostać polskim, albo królewsko-watykańskim? W godzinach wyboru opcja była prawie
zawsze patriotyczna, i to – być może – uratowało wówczas zarówno Polskę dla Kościoła, jak i
Kościół dla Polski. Pozwoliło Kościołowi pozostać ostoją polskiego ducha podczas nocy
zaborów, ale też pozwoliło Polakom bez obawy odwoływać się do religii i symbolu religijnego w
swych powstańczych bojach. Zostało to do dziś, do czasów polskiego Papieża, choć –
przyznajmy – wbrew papieżom ówczesnym.

Polska przetrwała ponad stuletnią noc zaborów, oparła się próbom wynaradawiania, w
znacznym stopniu dzięki swemu Kościołowi; dzięki temu, że był bardziej polski niż rzymski.
Nauczanie religii po polsku było nawet w czasach najbardziej natężonej rusyfikacji czy
zniemczania ostatnią i zawsze skutecznie bronioną twierdzą narodowego ducha. Polskie
dzieci, bite i więzione w wielkopolskiej Wrześni w latach 1901-1902 tylko za to, że modliły się
w swym ojczystym języku, pozostaną tego symbolem. Ale – być może – przetrwaliśmy
narodowo także dzięki zaściankowości naszego chrześcijaństwa, jego postępującemu od XVIII
wieku – wraz z kontrreformacją – duchowemu oddaleniu od Europy. Polska elita intelektualna u
schyłku Odrodzenia była w przeważającej mierze protestancka, przede wszystkim kalwińska
lub ariańska, i stopniowo padała ofiarą kontrreformacji; nie podrzynano jej gardeł, jak we
Francji w noc św. Bartłomieja, lecz stopniowo odsuwano od wpływów i urzędów, aż zmuszono –
pod groźbą utraty majątków i szlacheckiej pozycji – do nawrócenia lub emigracji.
Demokratyczna Rzeczpospolita zastygła w samozadowoleniu i szlacheckim egoizmie,
uważając, że osiągnięto już wszystko, co było do zyskania. Zewnętrzne zagrożenie nie
sprzyjało dysputom o dalszych reformach, lecz zmuszało do zwarcia szeregów wokół tego
duchowego jądra zagrożonego przez islam, prawosławie i protestantyzm „przedmurza", jakim
był oczywiście Kościół katolicki. Już u schyłku niepodległej jeszcze, lecz już zachwianej
Rzeczypospolitej kształtował się Kościół-ostoja: prosty, konserwatywny, nieustępliwy, wolny
od doktrynalnych wątpliwości, mało czuły intelektualnie, sarmacki, wiejski. Być może Kościół
bardziej europejski, bardziej otwarty na świat, nie dokonałby tak oczywistego wyboru
patriotycznego, nie potrafiłby okazać się tak konsekwentną ostoją polskiego ducha wobec
wynaradawiającej presji zaborców. Być może jego dramat, a tym samym XIX-wieczny dramat
Polaków byłby jeszcze straszniejszy, głębszy. Nie wiem... Przecież nie tylko Kościół kształtuje
swój naród, ale wpływ odwrotny jest nie mniej oczywisty. Być może mogło być inaczej – nie
wiem, czy lepiej? Dość, że tak się stało...

Za tak cenne w chwilach narodowej niedoli narodowe przetrwanie, za wspomożenie symboliki


patriotycznej symboliką religijną, zapłaciliśmy – jako naród – duchową cenę prowincjonalizacji
i zacofania. Ominęła nas nie tylko XIX-wieczna rewolucja techniczna i cywilizacyjna, ale
ominęły polską duchowość ożywcze prądy intelektualne w katolicyzmie końca XIX wieku i
prawie całej pierwszej połowy XX wieku. To właśnie wtedy upowszechnił się stereotyp: Polak-
katolik, zapewne prawdziwy w starciu z zaborcami, ale fatalnie ciążący nad stosunkami
wewnętrznymi w odbudowanej między wojnami światowymi wielonarodowej Drugiej
Rzeczypospolitej. Jeszcze raz fatalnie odezwał się ten stereotyp po ostatniej wojnie światowej,
kiedy przyłączone zostały do Polski tereny zamieszkane przez – zachowujących polskość w
ciągu stuleci i opierających się wszelkim próbom zniemczania – protestantów w dawnych
Prusach Wschodnich i na Śląsku Opolskim; to nie same władze PRL szykanowały tych
najwytrwalszych Polaków, lecz w największym stopniu obrzydziła im życie w Ojczyźnie i
skłoniła wielu z nich do emigracji głupota napływających ze wschodniej i centralnej Polski
rzesz nowych mieszkańców tych ziem, nierozumiejących polskości poza ich wiejskim
kościółkiem.

Polski konserwatywno-obrzędowo-narodowy katolicyzm umocnił się jeszcze patriotycznie i


antybolszewicko w wojnie 1920 roku. Stąd przedwojenny obskurantyzm nie tyle
antykomunistyczny, ile każący do jednego „żydokomunistycznego" worka wrzucać także
każdego ateistę, masona, socjaldemokratę, radykalnego działacza chłopskiego czy kogo tam
jeszcze, odbiegającego od prostackiego narodowo-klerykalnego wzorca. Kościół w Drugiej
Rzeczypospolitej – mimo iż większość kleru pochodziła z biedniejszych warstw społecznych –
okazał się podporą prawicy, a działo się to nie na mocy jakiegoś politycznego wyboru, lecz siłą
tych konserwatywnych i narodowych tradycji, jakie wyniósł z przynajmniej dwóch-trzech
swych stuleci minionych. Symbolem tego kolejnego – choć pewnie już nie tak rozdzierającego
jak poprzedni, niepodległościowy – dramatu polskiego Kościoła jest ojciec Maksymilian Kolbe,
kanonizowany przez papieża Jana Pawła II za heroiczny akt miłosierdzia, jakim było
dobrowolne oddanie swego życia w zamian za uratowanie innego człowieka w hitlerowskim
obozie zagłady w Oświęcimiu. Ale ten sam św. Maksymilian, wybitnie uzdolniony organizator
katolickiej prasy i radia w przedwojennej Polsce, był autorem tekstów nie tylko
antybolszewickich, ale i antysemickich, bojownikiem wąsko rozumianej „sprawy narodowej",
co zresztą było znamienne i raczej rozpowszechnione w ówczesnym polskim katolicyzmie.
Święty Maksymilian swym oświęcimskim gestem i ofiarą życia jak gdyby zapłacił za to
nacjonalistyczne zaczadzenie, będące niczym innym jak nieuchronną ceną za walkę i
przetrwanie ducha polskiego w ciągu długiej nocy zaborów. Polski katolicyzm musiał dopiero
przejść przez – najstraszniejsze z dotychczasowych – doświadczenie hitlerowskiej i
bolszewickiej okupacji, przez narzucenie Polakom siłą obcego ustroju, aby zacząć wyzwalać
się z tego dziedzictwa.

Druga wojna światowa oznaczała wielkie przesunięcie w lewo świadomości społeczeństw


europejskich, w tym także społeczeństwa polskiego, mimo jego oczywistych i zrozumiałych
urazów antyrosyjskich i antykomunistycznych. Skompromitowany został nie tylko faszystowski
autorytaryzm Niemiec i ich sojuszników, ale także wszelkie kierunki prawicowo-
nacjonalistyczne. Lecz to odwrócenie się społeczeństwa od prawicy nie dotyczyło Kościoła, nie
zaowocowało – jak na Zachodzie – nową falą antyklerykalizmu. Kościół – choć związany przed
wojną raczej z prawicą – nie podjął najmniejszej próby współpracy z okupantem, ale raczej był
od początku traktowany przez obu okupantów jako ostoja polskiego ducha
niepodległościowego, a stąd jako wróg. Siłą rzeczy, wybór w 1939 roku nie mógł być inny niż
po poprzedniej utracie niepodległości. Kościół stał się częścią cierpiącego i walczącego
narodu, stanął po stronie prześladowanych i sam był prześladowany. Symbol religijny był więc
dla polskiego żołnierza, konspiratora i powstańca tożsamy z symbolem patriotycznym. Z
najstraszniejszej z wojen Kościół w Polsce – choć poniósł ogromną ofiarę krwi duchownych
pomordowanych i zamęczonych w obozach – wyszedł więc wzmocniony, też w
przeciwieństwie do Kościołów Zachodu, którym oszczędzona została [6>aż tak straszna i
kolejna próba<6].

Narzucony Polsce po ostatniej wojnie ustrój komunistyczny początkowo szanował to


zakorzenienie Kościoła w polskiej tradycji i świadomości, ten nierozerwalny splot symbolu
patriotycznego i religijnego. Komunista i płatny agent sowiecki Bolesław Bierut, jako pierwszy
prezydent powojennej Rzeczypospolitej składał przed Sejmem przysięgę religijną i
uczestniczył w oficjalnych nabożeństwach. Przed słynną bitwą pod Lenino, gdzie w 1943 roku
po raz pierwszy stanęło do walki wojsko kierowane przez komunistów i mające być podporą
przyszłej komunistycznej władzy w Polsce, odprawiono mszę polową. Księża-kapelani byli
tolerowani w tym wojsku jeszcze wiele lat po wojnie. Na pierwszym powojennym sztandarze
Kompanii Reprezentacyjnej tego wojska, witającej przybywających do Polski dostojników –
także sowieckich – był tradycyjny wizerunek Matki Boskiej. Szybko się jednak okazało, że
sprzeczność między katolicyzmem a totalitarnym socjalizmem w stalinowskiej wersji jest
nieusuwalna. „Stalinizm po polsku", wprowadzany szybkimi krokami po 1948 roku, podjął –
wzorem swego wschodniego „starszego brata" – próbę powalenia religii na kolana przed
bożkiem wszechogarniającego państwa. To, co udało się w Rosji w stosunku do prawosławia –
które zresztą zawsze było religią państwową mającą cara za najwyższego zwierzchnika – nie
mogło się powieść w Polsce: wypowiedzenie wojny Kościołowi jako instytucji oznaczało także
wojnę z symboliką i świadomością patriotyczną, próbę unieważnienia tego, co Polakowi
najdroższe, bo podtrzymujące go w jego duchu i polskości przez dwieście bez mała lat
rozmaicie rozumianej niewoli. Katolicyzm jest zresztą przeciwnikiem o wiele trudniejszym od
prawosławia, choćby ze względu na jego międzynarodowy charakter i rzymską centralę, ze
względu na dyspozycyjną i oddaną Kościołowi armię bezżennych księży, w przeciwieństwie do
uwikłanych w swe rodzinne interesy prawosławnych popów. Zaczęła się więc intensywna
propaganda ateistyczna, usuwanie symboli religijnych z życia publicznego, dyskryminacja
osób wierzących w nominacjach na średnie nawet stanowiska czy w przyjmowaniu do szkół
wyższych, tworzono podporządkowane władzy rozłamowe stowarzyszenia kapłanów i
katolików świeckich. Towarzyszyły temu aresztowania księży, a nawet biskupów, za faktyczną
czy rzekomą współpracę z antykomunistyczną opozycją, aż do uwięzienia w 1953 roku
prymasa Polski kardynała Stefana Wyszyńskiego. Nie można było nawet marzyć o budowie
kościołów w rosnących po wojnie nowych dzielnicach miast, a nawet trudno było o odbudowę
świątyń zniszczonych lub poniemieckich. Religia miała – wzorem sowieckim – stać się
gasnącym zabobonem wymierających pokoleń, a domy Boże – skansenami wprawdzie
narodowej, lecz „obcej klasowo" kultury. Znów więc – po raz który już z rzędu w historii Polski?
– Kościół katolicki stawał się siłą rzeczy ostoją patriotycznych i niepodległościowych nadziei,
ku niemu grawitowało wszystko, co nastawione wrogo lub przynajmniej nieufnie wobec
narzuconej władzy; znów więc polski parafialny kapłan i stojący twardo przy nim, bo tyle już
razy skołowany i oszukany przez historię, „Polak-katolik" musieli podźwignąć stary i przyciężki
sztandar „przedmurza" tym razem przeciw bezbożnemu i wrogiemu polskiej tradycji
komunizmowi. Polityka – choćby nawet unikali jej jak ognia i księża, i wierni – pcha się
drzwiami i oknami do Kościoła, którego władza nie chce pozostawić w spokoju.

Nie do „ziemskich" funkcji i do tak politycznej roli byli kształceni i przygotowywani kapłani
zarówno w Polsce, jak i gdziekolwiek indziej w świecie. Spełniali ją, jak potrafili – lepiej lub
gorzej – nie mieli wszak innego wyjścia, bo uchylić się od tej roli i tych zadań znaczyłoby
sprzeniewierzyć się i swemu ludowi, i najistotniejszej, bo humanistycznej treści religii. W 1946
roku Kościół nie potrafił skutecznie przeciwstawić się kieleckiej napaści na resztki ocalałej z
hitlerowskiej zagłady ludności żydowskiej. W 1965 roku – przed tysiącleciem chrztu Polski –
biskupi wystąpili z głęboko chrześcijańskim, politycznie trafnym i niesłychanie potrzebnym
obu zwaśnionym od wieków narodom listem do biskupów niemieckich z prośbą o wzajemne
przebaczenie, umiejąc wytrwać przy swym stanowisku mimo zrazu wściekłej kampanii
propagandowej władzy i współgrającej z nią niechęci sporej części wciąż antyniemiecko
nastawionego narodu. Z chwilą ogłoszenia stanu wojennego w 1981 roku Kościół bez wahania
przyjął rolę jedynego – po delegalizacji „Solidarności" – reprezentanta społeczeństwa wobec
władz, funkcję dystrybutora napływających z zagranicy darów i pomocy materialnej,
organizatora niezależnego życia kulturalnego, cichego, lecz skutecznego opiekuna wszelkiej
niezależnej działalności i wolnego słowa. Znów więc – po raz który to już z rzędu w historii
Polski? – okazało się, że prawdziwa, najistotniejsza tradycja Kościoła nie jest ani prawicowa,
ani lewicowa, lecz po prostu narodowa i ludzka. Polski katolicyzm zlał się z niepodległością w
stop nie do rozdzielenia, bo przypieczętowany dwoma wiekami cierpień zarówno kapłanów,
jak i wiernych. Stąd właśnie ten – pewnie i konserwatywny, nienowoczesny, zakorzeniony w
instynktach, lecz nieuchronny wobec bolesnych doświadczeń historii – stereotyp „Polaka-
katolika". Taka okazała się cena za przetrwanie.

Wielki, ogólnonarodowy zryw Października 1956 roku oznaczał nie tylko protest przeciw
narzuconej Polsce stalinowskiej wersji komunizmu, nadzieję na zreformowany socjalizm „o
ludzkiej twarzy", wyraz zakorzenionych tradycji demokratycznych tego narodu, które
wcześniej czy później musiały znaleźć ujście. Oznaczał on również początek nowej epoki w
powojennych dziejach katolicyzmu w Polsce, we wzajemnym współkształtowaniu Kościoła i
jego ludu. W Polsce najwcześniej i w największym zakresie zakwestionowany i odrzucony
zostaje stalinizm, komunizm musi zmienić swe oblicze i – choć daleko mu od tego „ludzkiego",
wykrzyczanego na październikowych wiecach, a potem w 1968 roku w krótkotrwałym zrywie
„praskiej wiosny" – uwalnia prymasa i innych księży, rezygnuje z jawnych represji, pozwala tu
i ówdzie na budowę kościołów, „odkręca śrubę" policyjnego nadzoru, ścisłej cenzury i
natrętnej propagandy: Kościół może się pozbierać, odetchnąć po stalinowskiej nocy.
Głębszego jeszcze oddechu nabierze po kolejnych zrywach narodowych w latach 1970 i
zwłaszcza 1980. Ale jednocześnie ma się już ku końcowi sztywna i konserwatywna epoka
Piusów, wkrótce na watykańskim tronie zasiądzie pierwszy z otwartych na sprawy świata XX-
wiecznych papieży-reformatorów – Jan XXIII.

Jeśli bowiem dziś Zachód pyta o fenomen tego Kościoła, który w ateistycznym państwie
przyciągnął do siebie przytłaczającą większość narodu, który wydał papieża-Polaka i pyta o to,
jaki jest ten przywódca Kościoła powszechnego, to musi pamiętać o takiej właśnie tradycji i
takiej właśnie drodze. Tu właśnie zawarta jest nieprosta i trudna do sformułowania w jednym
zdaniu odpowiedź na pytanie o to, dlaczego ten właśnie Kościół jest tak różny od Kościołów w
normalnie rozwijających się państwach europejskiego Zachodu, że aż dla tego Zachodu
niezrozumiały, a jednocześnie dla tego samego Zachodu aż tak fascynujący? Dzisiejszy polski
katolicyzm wywodzi się przecież w równej mierze z protestu wobec narodowego zniewolenia, z
tradycji „przedmurza", jak i z Soboru Watykańskiego II, który zbiegł się omalże z jego
tysiącleciem. Czasy „Solidarności" pokazały najbardziej dowodnie, jak decydująca dla Polski
jest siła takiego Kościoła i jak siła Polaków wspiera się na jego sile.

Czesław Miłosz – mając na myśli czasy schyłkowego komunizmu – pisał w Prywatnych


obowiązkach: Po tysiącu lat mieszkaniec Polski szukając tzw. pokarmu duchowego natyka się
na rumowisko pokruszonych złudzeń i albo ma katolicyzm, albo nie ma nic. Dlatego właśnie
robotnicy strajkujący w sierpniu 1980 roku i w maju 1988 roku wywiesili krzyże i portrety
Papieża, zaprosili księdza z najbliższej parafii do odprawienia mszy w stoczni albo hucie
noszącej imię Lenina i ustawiali się w długich kolejkach do spowiedzi i Komunii Świętej. I
dlatego tak to zaskoczyło Zachód nawykły do tego, że sprawa robotnicza jest antyreligijna
albo przynajmniej areligijna. O ileż szczęśliwsze są przecież kraje, w których możliwe i legalne
są wszelkie odcienie politycznych zaangażowań, gdzie wśród owych pokruszonych złudzeń,
których nigdzie nie brakuje, można jednak wybrać między czymś więcej niż tylko czerwonym
sztandarem a czarną sutanną, gdzie do kościoła chodzi się tylko w celu rozmowy z Bogiem, a
nie na złość partii. I o ileż szczęśliwsze, a zwłaszcza spokojniejsze są tamte Kościoły, choć na
pewno nie aż tak potężne... Ale też nikt inny jak właśnie polski Papież nie odczuwa tak
dobitnie, że przyszłością Kościoła nie jest żyjący w dobrobycie i wolności Zachód, lecz narody
nieszczęśliwie borykające się ze swym ziemskim losem biedy i zniewolenia: Trzeci Świat i były
blok komunistyczny.

Ale, jak napisał inny wielki polski pisarz-emigrant Witold Gombrowicz: Jeśli Bóg ma być
pistoletem wymierzonym w Marksa, jest to zwycięstwo Marksa, a nie Boga.

Jan Paweł II jest dzieckiem tego właśnie polskiego Kościoła, z całą jego wielkością i całym
ciężkim brzemieniem, z całą jego tradycją zarówno wolnościową, jak i obskurancką. I my,
wszyscy Polacy, jesteśmy dziećmi tej samej matki, komuniści także. Ten Jan Paweł II (sam
przecież robotnik, nim włożył sutannę i posiadł uniwersyteckie godności), który w
wiekopomnej encyklice Laborem exercens, jakby natchniony przez ducha czasu, uogólnia i
rozszerza otwarcie ku światu pracy rozpoczęte przez Leona XIII w jego Rerum novarum:
przyjmując wszystko, co dobre i przychylne człowiekowi z tradycji socjalistycznej, odrzucając
wszakże bez pardonu marksizm i walkę klas. Ten sam Jan Paweł II, który przykręcił księżom
śrubę kościelnej dyscypliny, stanowczo sprzeciwia się rozwodom, pozamałżeńskiej miłości, a
nawet środkom antykoncepcyjnym, ale jednocześnie wciąż opowiada się za wolnością i
prawami człowieka, odwiedza slumsy i dowodnie pokazał, że jest po stronie biednych,
zrywając ostatecznie z wielowiekową tradycją „sojuszu miecza i kropidła". Ten sam Jan Paweł
II, który na trasach swych licznych podróży woła do wszystkich ciemiężonych i wtłoczonych w
obce im systemy: Nie jesteś niewolnikiem. Nie wolno ci być niewolnikiem, jesteś Synem!,
który podczas dwu historycznych wizyt w spacyfikowanej przez komunistycznych wojskowych
Polsce głośno i wyraźnie wypowiadał słowo „Solidarność" wobec wiwatujących tłumów i
oświadczył, że świat wdzięczny jest Polakom za to słowo, za związaną z nim treść, i z nadzieją
patrzy na dalsze losy „Solidarności" w kraju, w którym słowo to wykreślono z oficjalnego
języka.

Religio – to znaczy „więź". Sednem religii nie jest więc samo uwielbienie i przeżycie Boga, nie
mistyka, nie przykazania, normy i rytuał, ale więź właśnie: z ludźmi, z Bogiem, z
Wszechświatem. Ten sam Marks, który lekceważąco pisał o opium dla ludu i którego nauki
właśnie w Polsce zostały rozkruszone przez ów anachroniczny zabobon, potrafił również
przenikliwie napisać gdzie indziej o religii, jako o ręce wyciągniętej w ciemności ku
człowiekowi.

Religia jest w dzisiejszej Polsce i wiarą w Boga, i patriotyczną nadzieją, i politycznym


sprzeciwem, i jednocześnie międzyludzką więzią. Posłaniem tej więzi, jedyną wówczas ręką
wyciągniętą w sierpniową noc ku strajkującym był właśnie człowiek w sutannie. Ale
przeżyciem tej więzi była już pierwsza wizyta Jana Pawła II w ojczyźnie w 1979 roku, kiedy to
obok dotychczasowego sfrustrowanego, niechętnego komunistycznej władzy syndromu „oni",
pojawiło się świadomie odczuwane, solidarne „my". „Solidarność" jako ruch społeczny musiała
się w tej atmosferze narodzić jeśli nie w sierpniu następnego roku, to w którymkolwiek z
następnych miesięcy. Koniec cywilizacji może nastąpić, zanim spadnie pierwsza bomba
atomowa. Stanie się to z chwilą, kiedy umrze ostatni człowiek, który wierzy w Boga –
powiedział niedługo przed swą śmiercią na emigracji Andriej Tarkowski, wielki rosyjski twórca
filmowy, który odrzucił komunizm. Polskę, mimo wszystkich przywar i płycizn jej Kościoła, od
tak rozumianej śmierci cywilizacyjnej dzieli odległość największa z możliwych.

Jak dalece jednak wiara dzisiejszych Polaków jest wciąż owym pistoletem wymierzonym w
Marksa? Trzeba by pewnie wielu dziesięcioleci spokoju i normalnego, wolnego od
zewnętrznych zniewoleń rozwoju demokratycznego pluralizmu, by na to odpowiedzieć.

Tak właśnie zaskoczony został polski Kościół przez historyczny rok 1989. Przez nagły,
piorunujący i niesławny upadek dziejowego przeciwnika, któremu wprawdzie dawno już
stępiały pazury i zmurszały zęby, ale był jako lew ryczący, którego złowroga obecność scala
niesforną jak zawsze trzodę. Niespodziewanie zdarzona wolność przyłapała polski Kościół in
flagranti z upiorami dawno minionych czasów. Tylko pistolet wymierzony w Marksa pozostał
ciągle w ręku, nieporęczny, ciężki, bezużyteczny, choć wciąż nabity. Dlatego dziś – dwanaście
lat po upadku komunizmu – polski Kościół, choć zwycięski, choć wsławiony polskim Papieżem,
choć jak mało gdzie powszechny, bo pokażcie mi kraj, w którym wciąż tylu ludzi deklaruje się
jako katolicy i uczęszcza na niedzielne msze, [7>jest jak nigdy w swojej historii chory, słaby i
zagrożony<7]. Chory, bo dzielnie towarzysząc swemu narodowi w jego najtrudniejszych i
pełnych grozy chwilach, odważnie radząc sobie z wyzwaniami i ciężarami, do których nie był
przygotowany, tak wdrożył się do roli sztandaru narodowego, tak przesiąknął polityką, której
musiał sprostać, bo innego wyboru nie miał, że teraz nie jest w stanie w ciągu tak krótkiego
historycznie czasu przejść do roli spełnianej przez Kościoły w krajach wolnych, spokojnych i po
prostu – nudnych. A polityka okazuje się wyjątkowo podstępną kusicielką i na pewno nie jest
siostrą wiary... Słaby, bo rosnąc w siłę w schyłkowym i mocno już nadwątlonym komunizmie,
teraz nie może już liczyć na nadzwyczajną ofiarność swoich wiernych ani na specjalne
względy i dotacje Watykanu przysługujące Kościołom prześladowanym… Zagrożony, bo
odpowiadając dzielnie i rozważnie na wyzwania polityki, nie potrafi teraz – z dnia na dzień –
odpowiedzieć wiarygodnie na jedno jedyne, ale fundamentalne wyzwanie stojące przed
wszelkimi religiami w wolnym społeczeństwie: na wyzwanie duchowych potrzeb człowieka i
jego nadziei na spotkanie z Absolutem. Skoro kreujący dawną jedność wróg nagle zniknął, to
niektórzy ludzie Kościoła szukają go coraz rozpaczliwiej. Może dlatego, że ich moc duchowa
jest tak marna, że posłuch w owczarni zapewnić może tylko groźba czyhającego wilka. Oto on:
były komunista, liberał, Żyd, inaczej myślący, mniej pobożny, ktokolwiek. Znowu – oby po raz
ostatni – płacimy duchową cenę za ziemskie burze historii. Pistolet wymierzony w Marksa nie
strzelał za darmo.

W Kościele walczącym i prześladowanym ludzie znajdują ciepło jedności i solidarności. Ale na


to, by wypełnić okazały puchar zwycięstwa ciepłem miłości, trzeba czasu, rozumu i
cierpliwości. Może dlatego w dzisiejszym polskim Kościele wciąż tak wiele mówi się o
posłuszeństwie, a tak skąpo o miłosierdziu i wolności. A kościelne gmachy powolutku
pustoszeją, jak wszędzie w wolnym świecie. Wierzę jednak, że ten czas płynie i kiedyś wypełni
się. Dlatego chory, słaby i zagrożony – choć z pozoru jakże wspaniale potężny – polski Kościół
tak bardzo potrzebuje cierpliwości i wyrozumienia. Z obu stron.

Dopiero w tej ciszy, w której umilkną wezwania do boju i porzucone zostaną szańce
przedwczorajszych bitew, ten kto zechce i potrafi, będzie mógł nareszcie wsłuchać się w Bożą
Obecność.

[1] Przypis do wydania z 2001r.
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 10:54 a.m.
(published)
Tatarzy to początkowo nazwa jednego z plemion mongolskich. Stopniowo, zwłaszcza po przyjęciu 
religii islamskiej, nazwą tą objęto całość zachodnich plemion mongolskich.

[2] Przypis do wydania z 2001r.
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 11:05 a.m.
(published)
Papieże, ze zrozumiałych względów, starali się być ostrożni w kwestiach politycznych, ale nieraz ta 
ostrożność okazywała się niechwalebna. Na przykład Pius XII potępił hitleryzm dopiero w 1943 roku.
[3] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 12:19 p.m.
(published)
11 października 2009 ogłoszony świętym przez papieża Benedykta XVI.

[4] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 12:21 p.m.
(published)
Kapelusz kardynalski otrzymał przebywając w więzieniu.

[5] Przypis do wydania z 2001 r.
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 12:22 p.m.
(published)
łac. – „nie możemy".

[6] Przypis do wydania z 2001 r.
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 12:26 p.m.
(published)
We Francji na przykład wielka część wyższego duchowieństwa skompromitowała się popieraniem 
prohitlerowskiego reżimu Petaina.

[7] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 12:28 p.m.
(published)
Niewiele więcej można powiedzieć o polskim Kościele dzisiaj, dwadzieścia jeden lat od upadku 
komunizmu, pięć lat po śmierci papieża­Polaka, w przededniu wyniesienia go przez Watykan na 
ołtarze. Może tylko to, że słabnie głos ostatnich, nieprzejednanych poszukiwaczy wroga, a umacnia się 
bez wątpienia – choć brak tu jeszcze wybitnych postaci – postawa sprzyjająca cichemu, a więc 
najbardziej owocnemu spotkaniu z Bogiem. 

You might also like