You are on page 1of 18

Polacy uważają się za ofiary rozbiorowej zmowy ościennych mocarstw i żywią do swych

zaborców historycznie uzasadniony żal. Tymczasem u podstaw upadku Rzeczypospolitej leży


rozbiór usiłującej się usamodzielnić Ukrainy. Tak właśnie było – choć staramy się w swej
narodowej świadomości pomniejszyć tę niezbyt chlubną i do złych politycznie skutków
prowadzącą kartę. Znowu przypomina się Norwidowe: Polacy mają sobie za cnotę wad swych
nie znać.

Ale żeby spróbować zrozumieć ten splot nieszczęść środkowoeuropejskich, trzeba sięgnąć
jeszcze dalej w przeszłość, gdyż to Ukraina ze stolicą w Kijowie okazuje się najstarszą i
najszacowniejszą historycznie częścią późniejszego Cesarstwa Rosyjskiego czy Związku
Sowieckiego. Państwo zwane przez dzisiejszych historyków „Rusią Kijowską" uformowało się
wcześniej niż Polska – bo w końcu IX wieku – ze zjednoczenia plemion wschodniosłowiańskich
grupujących się wokół ośrodka w Kijowie z północną grupą tych plemion grupujących się
wokół Wielkiego Nowogrodu. 0 Moskwie albo Petersburgu nikt jeszcze nie słyszał i długo
słyszeć nie miał. Osłabiły to wielkie państwo podziały na dzielnice i drobniejsze księstwa
licznych synów kolejnych władców w Kijowie, a potem zdruzgotały najazdy tatarskie. Po paru
wiekach upadku ośrodkiem jednoczenia ziem ruskich stała się peryferyjna Moskwa, a nie
potężny niegdyś Kijów, który nie potrafił w porę podnieść się z gruzów. To, co w przyszłości
miało zostać nazwane „Ukrainą", wyludnione i spustoszone przez Tatarów, stawało się łupem
Polski, Litwy, a później rosnącej w siłę Moskwy. Ziemi było tu zresztą dosyć dla każdego. Na
rozległych kresach ówczesnej Rzeczypospolitej, czyli na tak zwanych ziemiach ukrainnych,
osiedlali się swobodni chłopi, włóczędzy, zbiegowie, rzezimieszki i wędrowni żołnierze, dając
początek wolnym, niezależnym, nieuznającym państwowych rygorów i niczyjej władzy,
wojowniczym Kozakom. Będąc formalnie poddanymi króla Rzeczypospolitej, sprawiali zawsze
sporo kłopotu: podejmowali łupieskie wyprawy na sąsiednie ziemie, wadzili się między sobą,
podnosili bunty, ale jednocześnie wiernie służyli polsko-litewskiemu monarsze, jako oddziały
wojskowe tzw. Kozaków rejestrowych. Wpisanie do „rejestru kozackiego" dawało wolność
osobistą, ochronę prawa, żołd i udział w łupach, ale w zależności od wojennych potrzeb
Rzeczypospolitej i stanu jej skarbu, wahał się też stan rejestru. Niewpisani weń Kozacy bywali
traktowani przez poszerzających swe majątki magnatów jak kandydaci na osiadłych,
podległych pańszczyźnie chłopów, co oczywiście wywoływało kozacki sprzeciw, zwykle
zbrojny.

Podobny kłopot sprawiali oni także prącej od północnego wschodu Moskwie. Ale jednocześnie
wśród wolnych Kozaków formowały się instytucje oraz zwyczaje demokratyczne, które na
pewno zostałyby utrwalone i rozbudowane w niezależnym państwie, jeśliby takie wtedy
powstało. Dość wymienić władzę zgromadzeń kozackich i wybieralność dowódców (hetmana i
atamanów).

W 1648 roku wybuchło największe z powstań kozackich pod wodzą Bohdana Chmielnickiego;
choć skierowane przeciwko Polsce (Kozacy nie akceptowali zawartej niedawno unii brzeskiej
podporządkowującej Rzymowi chrześcijaństwo obrządku wschodniego w Rzeczypospolitej), ale
też antyrosyjskie, ponieważ Chmielnicki dążył do utworzenia niezawisłego państwa
kozackiego. Początkowo cel ten był bliski ziszczenia: Rzeczpospolita, wymęczona wojnami ze
Szwecją, nie potrafiła przeciwstawić Kozakom całej swej potęgi. Zrazu kilku zwycięstw odnieśli
powstańcy, ale w końcu obie strony w okrutnych walkach i wzajemnym wyniszczaniu
usiłowały przeprowadzić swoje cele, nie będąc jednak w stanie sięgnąć po ostateczne
zwycięstwo. Właśnie Ogniem i mieczem Henryka Sienkiewicza upamiętniło postać księcia
Jeremiego Wiśniowieckiego – jednego z tych rusko-polskich magnatów kresowych
zainteresowanych okiełznaniem Kozaków i umocnieniem pańszczyzny w swych rozległych
dobrach, wyjątkowo okrutnego pacyfikatora zbuntowanej Ukrainy, wsławionego wbijaniem
żywcem na pal pojmanych powstańców, Stefan Czarniecki – jedyna oprócz Henryka
Dąbrowskiego postać historyczna wspomniana w polskim hymnie narodowym – wzór cnót
żołnierskich, słynny hetman ratujący Polskę od najazdu szwedzkiego, pogromca wojsk
szwedzkich, węgierskich i moskiewskich, niewiele lepiej niż straszny Jarema zapisał się w
pamięci narodu ukraińskiego, zginął zresztą w trakcie pacyfikacji Ukrainy (słynna scena
śmierci utrwalona przez obraz Januarego Suchodolskiego) od rany odniesionej w 1665 roku
przy zdobywaniu któregoś z kozackich obozów. Nieco później inny polski bohater narodowy
(późniejszy zdobywca Moskwy i obrońca Polski przed Turkami) hetman Stefan Żółkiewski
dopuścił do rzezi rozbrojonych Kozaków i towarzyszących im kobiet pod Lubniami w 1596
roku.

Skoro tylko Ukraina okazała się gotowa do samodzielnego życia, w dzieje obu narodów wplotła
się krwawa nić okrucieństwa.

Chmielnicki, nie znajdując w Polsce zrozumienia zarówno dla aspiracji kozaczyzny, jak i dla
swojej osobistej w niej pozycji, szukał sojuszy z Tatarami, złożył nawet hołd sułtanowi
tureckiemu, aż na koniec zwrócił się ku Moskwie. W 1654 roku w Perejasławiu zawarta została
ugoda poddająca niepodległą Ukrainę zwierzchnictwu moskiewskiemu z zachowaniem
kozackich wolności i praw (jak wiemy, przez cara nigdy niezaprzysiężona, a zawierana też
pewnie bez zamiaru jej dotrzymania). Tak oto, z własnej i nieprzymuszonej woli, kozaccy
praojcowie dzisiejszych Ukraińców założyli sobie kajdany, których ten naród nie był w stanie
zrzucić przez prawie trzysta pięćdziesiąt lat.

Wojna jednocześnie z Rosją i kozaczyzna Chmielnickiego była niemożliwa, tym bardziej że na


Rzeczpospolitą runął w 1655 roku morderczy najazd szwedzki, upamiętniony w Potopie przez
tego samego Sienkiewicza. Powstańcza Ukraina Chmielnickiego obchodziła swoje – jakże
krótkotrwałe – święto wolności. Dość szybko jednak – zarówno w Rzeczypospolitej,
oswobadzającej się z „potopu", jak i na Ukrainie, niezbyt pewnej swego północno-
wschodniego protektora – zaczęły brać górę nastroje bardziej sprzyjające porozumieniu;
światlejsze umysły obu narodów widziały przyszłość cokolwiek dalej, niż jako perspektywę
najbliższej bitwy. Po śmierci Chmielnickiego w 1657 roku, na swojego hetmana wybrali Kozacy
rozsądnego polityka Jana Wyhowskiego, w Polsce zaś odezwały się głosy za zrównaniem
Kozaków w prawach ze szlachtą, podobnie jak potraktowano litewskich bojarów z chwilą
narodzin unii jagiellońskiej. W dniu 16 września 1658 roku w Hadziaczu na Ukrainie została
zawarta ugoda przekształcająca faktycznie Rzeczpospolitą Obojga Narodów w Rzeczpospolitą
Trojga Narodów, z kozackiej części Ukrainy tworzono samodzielne Księstwo Ruskie, z własnymi
urzędami, prawem i osobnymi trybunałami, jak na Litwie. Na czele księstwa stać miał
wybierany przez Kozaków hetman. Starszyznę kozacką dopuszczono do herbów i praw
szlacheckich. Dla Księstwa Ruskiego miał zostać utworzony osobny uniwersytet, na
podobieństwo litewskiego w Wilnie. Prawosławie zostało zrównane w prawach ze wschodnim
Kościołem unickim, a metropolita kijowski wraz ze swymi biskupami wchodził w skład Senatu
Rzeczypospolitej. Dla tej części Europy otworzyła się nowa – niebywała dotąd w świecie, bo
federacyjna – karta dziejów. Aby jednak zapisać ją treścią dyktowaną przez tolerancyjnego
Ducha Rzeczypospolitej, trzeba było pokonać Moskwę, dla której zawarta w Hadziaczu unia z
Rzecząpospolitą oznaczała przekreślenie ugody perejasławskiej. Dla polsko-litewskiego
państwa, ledwie otrząsającego się na swoich zgliszczach ze szwedzkiego najazdu, było to
zadanie ponad siły. Wyhowski pobił wprawdzie Rosjan, ale uległ części Kozaków
nieakceptującej ugody, musiał [1>zrzec się buławy hetmańskiej<1], a wybrany na jego
miejsce Juraszko – syn Chmielnickiego – odnowił porozumienie z Moskwą. Sprawę
przypieczętował [2>rozejm polsko-rosyjski w Andruszowie<2], oddający Moskwie Ukrainę
zadnieprzańską wraz z Kijowem, a pozostawiający przy Rzeczypospolitej – nadal tylko Obojga
Narodów – Ukrainę zachodnią, oczywiście bez hadziackich praw.
Rozbiór Ukrainy pomiędzy Rosjan i Polaków stał się faktem, skoro tylko Ukraina zyskała
świadomość swej odrębności i zerwała się do samodzielnego życia.

Rozejm andruszowski przyniósł słabnącej Rzeczypospolitej długi okres pokoju z Moskwą,


podczas którego państwo carów poszerzało swe terytorium, rosło w siłę, unowocześniało się,
aby pod koniec tego nieszczęsnego – formalnie ponad stuletniego – pokoju, doprowadzić pod
berłem Katarzyny II do rozbiorów, bezustannej interwencji w sprawy wewnętrzne Polski,
traktowania jej jak kolonii. Jeszcze u początku XVII wieku Rzeczpospolita gromiła Rosję,
odebrała jej Smoleńszczyznę, a polska załoga przejściowo stała na Kremlu. Jeden z
poprzedników Chmielnickiego, hetman kozacki Piotr Konaszewicz Sahajdaczny, prowadził w tej
wojnie – obok wojsk polsko-litewskich Jana Karola Chodkiewicza – wielką armię kozacką i
zdobywał rosyjskie miasta. Ten sam Sahajdaczny wspólnie z Chodkiewiczem pokonał pod
Chocimiem ciągnącą na podbój Rzeczypospolitej armię turecką. Jeszcze zdolna była
Rzeczpospolita odeprzeć szwedzki napad na Pomorze Gdańskie i rozbić flotę szwedzką w 1627
roku w bitwie morskiej pod Oliwą. Ale po rozbiorowym traktacie andruszowskim jej siły były
wyczerpane, duch złamany; krótkotrwały zryw wiedeński Sobieskiego – gdzie wspierały go
zresztą wojska kozackie – był tylko złudnym odblaskiem dawnej potęgi. Reszty dokonał ciasny
pacyfizm szlachty, niechętnej wojennym podatkom i zadufanej w wyższość ustrojową swojej
marniejącej Res Publica – ten tylekroć w historii napotykany bękart strachliwego wygodnictwa
i demokracji rozluźnionej przez zanik cnót obywatelskich. Kształtująca się tradycja ciążenia
ukraińskiej kozaczyzny ku Rzeczypospolitej i jej duchowi, dzieło Sahajdacznego i
Wyhowskiego, mające się wreszcie ucieleśnić w nigdy niezrealizowanym Księstwie Ruskim;
wielki i wyprzedzający swą epokę „duch hadziacki" – dziecko federacyjnego ducha unii polsko-
litewskiej – wszystko to zwaliło się w historyczny niebyt, nim nabrało na tyle mocy, by tworzyć
ciąg dziejowych faktów. Usiłował pod koniec XVII wieku rozpocząć na nowo tamto zarzucone
dzieło hetman kozacki Jan Kołodyński zwany Mazepą, ale doprowadził tylko do swej osobistej
klęski. Dziejowe fakty układały się już w ciąg kształtowany nie przez słabnącego Ducha
Rzeczypospolitej, lecz rosnącego w siłę wampira wojskowych imperiów Rosji i Prus. W 1775
roku – w trzy lata po pierwszym rozbiorze Polski – Katarzyna II nakazała zniszczenie Siczy,
warownego obozu Kozaków, ostoi i symbolu ich niezależności i siły. Oznaczało to likwidację
ukraińskiej odrębności, dla której nie mogło być miejsca w policyjno-wojskowym mocarstwie
carów, choć gwarantowała ją perejasławska ugoda Chmielnickiego. Przedtem jeszcze – w celu
przeciwdziałania zataczającej coraz szersze kręgi Konfederacji Barskiej – Rosja uczyniła
wszystko, by sprowokować bunt pozostających przy Rzeczypospolitej Kozaków i chłopów
ukraińskich; co okazało się nietrudne, bo pańszczyźniany ucisk zarówno w polskich, jak i
rosyjskich majątkach po obu stronach Dniepru wywoływał coraz głębszy chłopski gniew.
Efektem była rzeź szlachty, księży i Żydów, w sumie zapewne około stu tysięcy ofiar, a wśród
nich wspomnianych wcześniej dwudziestu tysięcy zamkniętych przed rebeliantami w
miasteczku Humań. Oczywiście, w polskiej pamięci ten okrutny ruch, zwany „koliszczyzną"
albo „buntem hajdamackim", odcisnął się o wiele mocniej niż pamięć Sawy Czałego, zwanego
też Calińskim, Kozaka, jednego z lepszych dowódców Konfederacji Barskiej, zmarłego z ran w
1771 roku. Taka zaś pamięć – kiedy tylko jest okazja – kieruje uzbrojoną do odwetu ręką. Z
nieszczęsnymi skutkami, ciągnącymi się aż po dzień dzisiejszy.

Jeszcze w sowieckiej republice, wcielonej w całości w obręb komunistycznego mocarstwa,


powalonej represjami i podporządkowanej kremlowskiej dyspozycji, zaczęto wznosić –
istniejące tam do dzisiaj – pomniki jej bohatera narodowego i pierwszego przywódcy
niepodległej Ukrainy, Bohdana Chmielnickiego. Co powiedziałby wtedy ten nienawykły do
niczyjej władzy hetman, ten pierwszy i tak samo nieszczęsny jak jego następcy wódz
„Samostijnej Ukrainy”, patrząc z konnych pomników na swe perejasławskie dzieło pod
rosyjską okupacją? Bo przecież nikt jeszcze nie mógł przewidzieć ostatniego aktu
środkowoeuropejskiej „wiosny narodów", który dopełnił się w 1991 roku. Czy tylko potęga
państwa carów uniemożliwiła realizację jego pięknych nadziei? Czy to tylko Duch
Rzeczypospolitej okazał się niegodny swych początków, nie umiejąc osłonić federacyjnej idei
Księstwa Ruskiego, gdzie by z kolei rodzący się Duch „Samostijnej” zdołał okrzepnąć do
niepodległości choć na tyle, na ile dane to było w Rzeczypospolitej Obojga Narodów duchowi
litewskiemu? A może u swych samodzielnych i tak smutno niespełnionych początków sami
Ukraińcy okazali się skłóceni, niezdolni do dochowania korzystnych dla siebie sojuszy,
krótkowzroczni, nieumiejący trzymać się dalekosiężnej myśli politycznej? My, Polacy, też nie
bywaliśmy lepsi na niektórych zakrętach dziejów, choć może w sumie mieliśmy więcej
szczęścia, a i – co nie bez znaczenia – czasu. Daleki jestem od myśli forsującej czyjąkolwiek
wyższość. Ale pytania tu postawione nie mają natury wyłącznie historycznej. Zarówno w
Polsce, jak i na Ukrainie musimy je sobie stawiać dziś, jeśli przyszłość tej części Europy ma
być czymś więcej niż perspektywą nowej niewoli. Musimy je stawiać bez litości dla
narodowych złudzeń – obojętnie, czy skłonni jesteśmy pozostawić na pomnikach
nieokiełznanego jak stepowy wiatr Bohdana Chmielnickiego, czy raczej uważamy, że jego
prędka szabla powinna ustąpić przewidującemu rozumowi Jana Wyhowskiego.

Polski Drang nach Osten zaczął się kolejnymi wyprawami Bolesława Chrobrego na Ruś w
latach 1013 i 1018, podczas drugiej z nich zajął przejściowo Kijów oraz przyłączył do Polski
etnicznie raczej ruskie Grody Czerwieńskie, zabrane przedtem jego ojcu Mieszkowi I przez
księcia kijowskiego Włodzimierza Wielkiego. Kolejnym etapem było opanowanie przez
Kazimierza Wielkiego całego prawie Księstwa Halicko-Włodzimierskiego (jedno z państw
dzielnicowych, na jakie rozpadła się potężna niegdyś Ruś Kijowska po wygaśnięciu tamtejszej
linii Rurykowiczów) w 1323 roku – w ciężkich walkach i z Rusinami, i z aspirującą do tego
samego podboju Litwą. Polska – tracąc stopniowo dawne terytoria nad Odrą – wydłużyła swój
obszar ku południowemu wschodowi, rozrastała się tam szybko terytorialnie, a uzyskując w
1387 roku zwierzchnictwo lenne nad Mołdawią, sięgnęła do Morza Czarnego. Jeszcze
rozleglejsze terytoria wschodnie zdobywała pogańska w tym czasie Litwa, łatwo podbijająca –
księstwo po księstwie – wyczerpane niewolą tatarską ziemie ruskie. Dobrowolna unia Polski z
Litwą, scementowana przez zagrażające obu państwom śmiertelne niebezpieczeństwo
krzyżackie, była w swej perspektywie związkiem dwóch zaborców ziem ruskich, bo po
zażegnaniu północnego zagrożenia, trzeba było – wcześniej czy później – znaleźć jakiś sposób
na współżycie z Rusią, obejmującą ponad trzy czwarte terytorium Rzeczypospolitej Obojga
Narodów. Podbój i spolszczenie Rusi nie wchodziły w rachubę, nikt zresztą w Rzeczypospolitej
nie rozumował kategoriami czekającymi dopiero na swych odkrywców w imperiach Prus i
Rosji. Duch Rzeczypospolitej był duchem wielonarodowego i wielowyznaniowego państwa
obywatelskiego. Ziemi było na wschodzie Europy dość dla wszystkich. Tatarzy osłabli, Turcy
mieli dopiero nadciągnąć. Moskwa była tylko małym gródkiem w położonym daleko na
wschodzie Księstwie Włodzimiersko-Suzdalskim. Litewscy bojarzy, przyjęci do szlacheckich
herbów i praw, polonizowali się szybko po przyjęciu katolicyzmu. Ta część z nich, która
wcześniej wybrała prawosławie, pozostała przy swoim wyznaniu, a przez to stawała się
stopniowo – z pokolenia na pokolenie – bliższa świadomości ruskiej niż polskiej czy litewskiej;
to właśnie wśród tej częściowo spolszczonej, częściowo zruszczonej prawosławnej szlachty
litewskiej zaczęła później kiełkować odrębna świadomość białoruska. Jeśli wielu z jej
przedstawicieli przystąpiło (tak jak na Ukrainie) do unii brzeskiej, nie oznaczało to odrzucenia
ducha ruskiego prawosławia, ale tylko uznanie jedności Kościołów przy wielości obrządków.
Tymczasem „Litwinami" nazywali siebie świadomi obywatele Rzeczypospolitej (a więc głównie
szlachta) zamieszkujący rozległe tereny Wielkiego Księstwa Litewskiego, katolicy, prawosławni
czy protestanci, posługujący się w domu językiem polskim lub ruskim, bo litewski przechował
się już tylko wśród pozbawionych przez długie wieki poczucia narodowego i własnego głosu w
państwie rzesz chłopskich. Słowa Litwo, ojczyzno moja, otwierające wiekopomne księgi Pana
Tadeusza, są wyrazem przynależności nie etnicznej, lecz geograficznej ludzi tak jak Mickiewicz
mających polszczyznę za język ojczysty, a dorzecze Niemna i Dźwiny za kraj rodzinny.
Szlachta litewska spolonizowała się lub zruszczyła prawie bez reszty, przebudzenie językowe i
narodowe Litwy przyniósł dopiero wiek XIX, dzisiejszy naród litewski jest w swej tradycji
narodem chłopskim, w takim samym sensie jak Polacy – szlacheckim. Jeszcze mniej wyraźne
było to przebudzenie na Białorusi, poddanej różnorakim wpływom: polskim, rosyjskim i
litewskim. Jedynym wyróżnikiem było tu prawosławie (obojętnie, czy tradycyjne, czy unickie),
jako oaza staroruskiego języka cerkiewnego i takiegoż obyczaju. Nawet Ukraina, która
najwcześniej – bo już za czasów Chmielnickiego – zapragnęła samodzielnego życia poza
Rzecząpospolitą, przeniknięta była kulturą i językiem polskim: polszczyzna była mową warstw
oświeconych, a także językiem wykładowym otwartego nareszcie w Kijowie z początkiem XVIII
wieku uniwersytetu, pierwszego na ziemiach wschodniej Słowiańszczyzny, choć już pod
rosyjskim panowaniem.

Kilkuwiekowe polskie parcie na Wschód przyniosło narodom tej części Europy zarówno wiele
strat, jak i zysków: polonizację, a więc i utratę elit, ale jednocześnie rozwój życia miejskiego,
postępy rolnictwa i rzemiosła, kontakt z kulturą Zachodu, a nade wszystko z kwitnącym przez
tych parę wieków tolerancyjnym i demokratycznym Duchem Rzeczypospolitej. Dopiero
forsowana od czasów Katarzyny II rusyfikacja stopniowo zacierała te polskie ślady, jej
sprzymierzeńcem na tym polu – choć na innych polach okrutnie zwalczanym – było
odrodzenie świadomości narodowej, najpierw w oświeconej warstwie miejskiej, potem także
wśród biernych dotąd chłopów. Na Ukrainie, dzięki Kozakom, oczywiście dużo wcześniejsze.
Jest rzeczą jasną, że musiało to być odrodzenie w znacznym stopniu antypolskie, choć też
antyrosyjskie – nacjonalistyczne. Wystarczy już tego bardzo skrótowego szkicu, by zobaczyć,
jak skomplikowany, wielowątkowy i opóźniony był proces formowania się narodów na
obszernym pograniczu między upadającym mocarstwem polskim a rosnącym w siłę
mocarstwem rosyjskim. A jednocześnie na jak niekorzystne dla narodowych aspiracji czasy
proces ten przypadł. Na wielkie wyzwanie – jakim była pochłonięta i wcielona w granice
państwa Ruś – Rzeczpospolita nie umiała odpowiedzieć rzetelnie i dalekowzrocznie. Być może
między innymi dlatego upadła. Odpowiedziała na nie Rosja – imperialnie i bezlitośnie. Cenę
fałszywych rozwiązań zapłacili – jak to zwykle bywa – mieszkańcy tej nieszczęsnej, wschodniej
i środkowej części Europy.

W ostatnich dziesięcioleciach parokrotnie byłem we Lwowie, który stał się miastem


ukraińskim i które Polak ogląda zapewne tak, jak Niemiec Wrocław czy Szczecin, tylko że
stolica zachodniej Ukrainy wyszła bez zniszczeń z wojny, zachowując piękno zabytków swojej
polskości. W czasach sowieckich w barokowych kościołach pamiętających czasy świetności
kresowego miasta urządzono składy ziemniaków, starych mebli albo – nieodzowne w każdym
mieście ZSRR – „muzea ateizmu". Na zdewastowanym Cmentarzu Łyczakowskim można było
jeszcze znaleźć resztki, zapomnianych wśród ukraińskich grobów, mogił lwowskich „Orląt",
przed którymi w czasach Drugiej Rzeczypospolitej prężyły się honorowe warty wygalowanych
żołnierzy, pochylały sztandary. Potem wyrosła tam trawa – jak wiecznie zielone i uparte zielsko
życia, wciskające się w szczeliny zwalonych pomników. Jest to miejsce, w którym właśnie
Polacy mogliby podumać o swych narodowych losach w tym ukraińskim dziś mieście. Nawet,
gdy w niepodległej dziś Ukrainie – na mocy porozumienia z polskim sąsiadem – zostanie
przywrócona dawna postać tego miejsca pamięci, będzie to dumanie niedaremne. Bo
rozpłynęły się w niepamięci nie tylko imiona młodych bohaterów, ale także [3>sens ich
zwycięskiej wtedy walki.<3]

Upadek zaborców Polski był jednocześnie upadkiem zaborców Ukrainy, która po rozbiorach
Rzeczypospolitej podzielona została między Rosję i Austro-Węgry. I tu – w jeszcze większym
stopniu niż w odzyskującej w tym samym czasie niepodległość Polsce – ujawniła się różnica
świadomości między członkami tego samego narodu żyjącymi jednak w innych zaborach,
podległymi innej władzy. A przecież wieki XVIII i XIX były fundamentalne dla kiełkowania
świadomości narodowej, a potem związanego z nią nacjonalizmu. Ukraińcy z [4>Galicji<4]
spędzili ten czas w warunkach nieporównanie bardziej liberalnych – najpierw w
Rzeczypospolitej, potem w Austrii, zwłaszcza w swym ostatnim austro-węgierskim wcieleniu
tolerującej narodowe odmienności wieloetnicznej monarchii – byli więc lepiej przygotowani do
niepodległości, uświadomieni, bardziej wykształceni, poprzez cerkiew unicką zapatrzeni raczej
na Zachód niż na Wschód. Obawiając się rewolucji bolszewickiej i nieufnie odnosząc do
właściwej Ukrainy ze stolicą w Kijowie, utworzyli w porozumieniu z władzami rozpadającej się
Austrii własne państwo: Zachodnioukraińską Republikę Ludową ze stolicą oczywiście (bo
gdzieżby?) we Lwowie, największym mieście Galicji, czyli – jak to oni powiadają – „Hałyczyny".
Władze tworzącego się państwa bez zmrużenia oka przyjęły przyznanie mu terenów
zamieszkanych w znacznym procencie przez Polaków, zwłaszcza przyłączenie ze znajdujących
się pod okupacją niemiecką ziem polskich dawnego zaboru rosyjskiego (nigdy
niewchodzących w skład Galicji) Podlasia i części Chełmszczyzny. Rankiem 1 listopada 1918
roku Polacy, stanowiący zdecydowaną większość mieszkańców Lwowa, ujrzeli swoje miasto
przejęte przez sprowadzone skąd się dało ukraińskie oddziały rozpadającej się armii
austriackiej. Odpowiedzią było powszechne powstanie polskiej ludności cywilnej. Cóż, Galicja
Wschodnia była morzem ukraińskim, w którym tkwiły pojedyncze wsie i dwory polskie,
dlatego miejscowi od początku mieli przewagę w walce o swą opanowaną przez „Lachów"
stolicę. Lwów został obroniony i utrzymany do czasu nadejścia wojskowej odsieczy polskiej,
ale w walce brały udział i ginęły bohatersko nawet dzieci – sławne lwowskie „Orlęta". Podobne
wydarzenia, choć na mniejszą skalę, rozegrały się w Przemyślu i pomniejszych miastach
„Hałyczyny"; także polski dziś Przemyśl ma mogiły swoich „Orląt". Upadek zaborców, czas
dawno oczekiwanej szansy zarówno dla polskich, jak i dla ukraińskich aspiracji narodowych,
okazał się nade wszystko starciem wojowniczych nacjonalizmów. Ofiary zaborów wystąpiły nie
tyle przeciw zaborcom, bo ci oddawali wszystko bez oporu, ile przeciw sobie nawzajem.
Krwawa blizna biegnąca przez ziemie między Sanem a Zbruczem od czasów Chmielnickiego i
hajdamackich rzezi, otworzyła się nagle w tych czasach niepodległościowej nadziei, bez
możliwości rychłego zasklepienia, niestety.

A przecież rysowała się i inna szansa: wielka szansa europejska, bo odtwarzająca przygasłego
już Ducha Rzeczypospolitej daleko na wschodzie kontynentu. Idea federacji niezawisłych
narodów Polski, Litwy, Białorusi i Ukrainy była sięgnięciem do tradycji jagiellońskiej, do tego,
co okazało się w niej najlepsze, do federacyjnej struktury Rzeczypospolitej Obojga Narodów,
do wielkiego środkowoeuropejskiego eksperymentu demokratycznego, do nigdy
niezrealizowanej ugody hadziackiej, do tolerancji i umiejętności zgodnego współżycia
społeczeństwa wielonarodowego i wielowyznaniowego między Bałtykiem a Morzem Czarnym,
między Wartą a Dnieprem. Wiele osobistości zainteresowanych narodów wypowiadało się za
federacją, wśród nich przede wszystkim jednak Polacy i ich ówczesny przywódca – Józef
Piłsudski. Ale federacja istniała głównie jako idea, nigdy nie został szczegółowiej określony jej
ustrój i państwowe urządzenia, nigdy nie podjęto na jej temat rzetelnych rozmów
upełnomocnionych przedstawicieli narodów. Obawiam się, że każdy rozumiał ją inaczej i
ubierał w bliskie sobie treści; dlatego nie wyszła z fazy pięknych rojeń, najwyżej płomiennych
manifestów. Przeciwko niej pracował czas, rozbudzone nacjonalizmy małych narodów i
polityczne rachuby wielkich mocarstw. A przede wszystkim – podnosząca się z upadku
zaborów i scalająca dopiero swe ziemie – Polska nie była tamtą wielką, potężną i
wspaniałomyślną Rzecząpospolitą. Zainteresowane narody zaś nie składały się już z myślącej
kategoriami obywatelskimi nielicznej szlachty i rzesz biernego, nierozbudzonego społecznie i
narodowo chłopstwa. Jego przebudzenie było tyle antypolskie, ile antyrosyjskie. Małe narody
odczuwają lęk nie tylko wobec wielkich mocarstw zaborczych, ale także wobec narodów
średnich, jak Polacy czy Węgrzy; pierwszym pamiętano rozrastającą się ku wschodowi (cóż z
tego, że tolerancyjną, skoro jednak i tak polonizującą elity sfederowanych krajów)
Rzeczpospolitą, drugim – współudział w imperialnym dziele Austrii. Wielkie mocarstwa bały się
konkurencyjnej potęgi ewentualnie sfederowanego organizmu. Tak więc „pierwsza wiosna
narodów", jaką były lata 1917-1919 w Europie Środkowej, okazała się w ostatecznym
rachunku piekłem krótkowzrocznych nacjonalizmów, w którym nie było miejsca nie tylko dla
Ducha Rzeczypospolitej, ale nawet dla rozsądnej powściągliwości partykularnych celów.

Riezaty Lachiw, Żidiw a Kacapiw! – wołali najbardziej zaślepieni, a może po prostu


rozgoryczeni spośród ukraińskich nacjonalistów, kierując żądzę odwetu we wszystkie strony,
przeciw każdemu, kto był pod ręką. Nie inaczej zresztą niż podobnie krótkowzroczni fanatycy
innych nacji, przykład Ukrainy jest jednak szczególnie pouczający i smutny. Dwa niepotrafiące
się ze sobą dogadać państwa jednego narodu: Zachodnioukraińska Republika Ludowa w
„Hałyczynie" z krótkotrwałym rządem Jewhena Petruszewicza i Naddnieprzańska Ukraińska
Republika Ludowa z dyrektoriatem atamana Semena Petlury na czele. Pierwszą wzięli w dwa
ognie Polacy i bolszewicy, aż lwowski rząd musiał udać się na emigrację, a wojska polskie
zetknęły się z sowieckimi. Petlura – najpierw pobity przez bolszewików, potem przez
kontrrewolucyjną armię generała Denikina – zgodził się na współdziałanie z Polską w imię
federacyjnej idei dopiero wtedy, gdy olbrzymie zrazu terytorium Republiki skurczyło się do
skrawka utrzymywanego resztkami sił i osłanianego przez polski front. Cena za to
współdziałanie była straszna, bo musiał wyrzec się „Hałyczyny", potwierdzić przyszłą granicę z
Lachami na Zbruczu, czym zaskarbił sobie nienawiść wszystkich zwolenników Petrusewicza.
Podczas swej wspólnej z niedobitkami wojsk Petlury wyprawy wyzwalającej Kijów nie miał
Piłsudski szczególnego poparcia ukraińskiego ludu, mimo że umożliwił utworzenie w
ukraińskiej stolicy rządu narodowego. Chwytliwsze okazały się bolszewickie hasła: ziemia
chłopom, śmierć obszarnikom, rabuj zrabowane! Silniejsze okazały się uprzedzenia wobec
„jaśniepanów", nie bez racji zawsze posądzanych o to, że kieruje nimi nade wszystko chęć
odzyskania kresowych latyfundiów. Więcej było rdzennych Ukraińców w wypierającej
Piłsudskiego z Kijowa „konarmii" Siemiona Budionnego niż w wiernie towarzyszących Polakom
oddziałach jego imiennika i przeciwnika – Petlury.

Nie inaczej było z Litwą. Tu kością niezgody był spór o Wilno, słusznie uważane przez Litwinów
za ich jedyną stolicę, a przez Polaków nie mniej słusznie za rodzinną ziemię; jeśli bowiem na
Ukrainie Polakami byli głównie mieszkańcy miast, to na Litwie również wsi. Litwa – w
przeciwieństwie do Ukrainy – miała wielowiekowe tradycje samodzielnego bytu, a też i więcej
szczęścia u wersalskich mocarstw, bo wraz z Łotwą i Estonią otrzymała ich gwarancje. Na jej
terytorium stała wciąż jeszcze sprawna armia niemiecka, nie zaś, jak w Galicji, rozsypująca się
armia austriacka. Toteż Litwini – zdecydowanie opowiadając się przeciw kontynuowaniu unii z
Polską – zdążyli zorganizować się w samodzielne państwo. Do pierwszego konfliktu zbrojnego
z Drugą Rzecząpospolitą doszło w Sejnach w sierpniu 1919 roku. W pościgu za wycofującą się
armią Tuchaczewskiego w roku następnym Polacy zastali żołnierzy litewskich już w
Augustowie. Znowu zabrzmiały strzały w starciu o sporne Sejny. Wilno pozostawało jednak
wciąż w rękach niepodległej Republiki Litewskiej, którą ostatecznie uszanowali – po
nieudanych próbach ustanowienia władzy sowieckiej – obawiający się interwencji wersalskich
mocarstw bolszewicy. W stosunku do Litwy polskie plany federacyjne były stosunkowo lepiej
skonkretyzowane, ale tutaj też udział ludności mówiącej po polsku był największy. Piłsudski
proponował federację z Litwą podzieloną na dwa kantony: kowieński, czysto litewski, i
dwujęzyczny – wileński. Propozycja została oczywiście odrzucona, pełna samodzielność i
stolica w Wilnie były podstawowymi postulatami, z których nie mogli zrezygnować Litwini, nie
mniej niż Polacy rwący się do niepodległości. Odpowiedzią było powstanie polskie na
Wileńszczyźnie, na pomoc któremu trzeba było posłać dywizję generała Lucjana
Żeligowskiego, temu zaś – dla niepoznaki – kazano się „zbuntować", odpruć orzełki z czapek
żołnierskich i przypiąć stylizowane niedźwiedzie. Efektem było proklamowanie Republiki Litwy
Środkowej, która szybko przyłączyła się do Polski. Cała ta – dość grubymi nićmi szyta –
operacja oderwania stolicy od Litwy wywołała falę niechęci do Polski w Europie, a wśród
Litwinów poczucie narodowej klęski i antypolskiej zawiści. Mały nadbałtycki kraj z tymczasową
siedzibą władz w Kownie nadal uważał Wilno za swoją stolicę, a nawiązał stosunki
dyplomatyczne z Polską dopiero w 1938 roku, i to wobec stanowczego polskiego ultimatum. W
latach 1919-1944 Wilno było czterokrotnie zajmowane przez wojska polskie i tyleż razy przez
sowieckie; trzy razy brali je zbrojnie Litwini, dwukrotnie Niemcy. Aż nadto wystarczy na jedno
miasto, na jedną nieszczęsną ziemię przemieszanych narodów.

Resztki armii atamana Semena Petlury – po ostatecznym upadku prowadzącej ich nadziei na
samostijną Ukrainę – przeszły do Polski i zostały internowane. Odwiedził tych oszukanych
żołnierzy sam Piłsudski, powiedział im tylko: Ja was, panowie, przepraszam. Ja was najmocniej
przepraszam! Bo i co więcej było do powiedzenia w tym smutnym obozie w Szczypiornie,
gdzie jeszcze przed paru laty polscy legioniści tegoż samego Piłsudskiego siedzieli rozbrojeni i
zamknięci przez Niemców za odmowę złożenia im przysięgi? Pokój ryski zawarty z sowiecką
Rosją oznaczał faktycznie kolejny rozbiór Ukrainy i Białorusi, ta ostatnia przynajmniej
zachowywała się raczej biernie, więc nie przeżyła aż tylu zawiedzionych nadziei. Rozsypała się
zarówno idea federacji, jak i marzenie o samostijnej Ukrainie. Szczypiorna postawiła tylko
pieczęć na tej smutnej karcie.

Ja was przepraszam, panowie...

Wiele złego mówi się o ustanowionym w Wersalu ładzie europejskim, który dał umęczonemu
kontynentowi zaledwie niecałe dwadzieścia lat pokoju. O ile w sumie trwalszy był ład
powiedeński, mimo że oznaczał rozbiór Europy Środkowej, poddanie jej despotycznej władzy
mocarstw, arbitralne wytyczenie granic nieliczących się z tradycjami i świadomością
poddanych tym rozstrzygnięciom narodów. Nie tylko Polska została skazana na utrwalenie
zaborów i pozbawienie niepodległości; w podobnej sytuacji znalazło się szesnaście innych
środkowoeuropejskich narodów, o różnym stanie zaawansowania świadomości i tradycji
państwowej: Albańczycy, Białorusini, Bułgarzy, Chorwaci, Czesi, Estończycy, Finowie, Grecy,
Litwini, Łotysze, Rumuni, Serbowie, Słowacy, Słoweńcy, Ukraińcy i Węgrzy. Nie wszyscy byli
oczywiście podzieleni na części, ale wszyscy zostali sprowadzeni do roli przedmiotu na
konferencyjnym stole mocarstw. W Europie powersalskiej tylko dwa narody – Ukraińcy i
Białorusini – zostały pozbawione państwa, bo trudno uznać za nie republiki w stalinowskim
imperium sowieckim. Estończycy i Łotysze, którzy nigdy państwa nie mieli, stworzyli je nad
wyraz sprawnie. Tak samo jak Czesi, Litwini, Polacy, Słowacy i Węgrzy, którzy je wówczas
odzyskali. Chociaż ci ostatni – jako udziałowcy Austro-Węgier – potraktowani zostali jak
zaborcy i niepodległe Węgry mocno okrojono nawet z terytoriów etnicznie węgierskich.
Europa powersalska – o czym dziś warto pamiętać – mimo wszystkich swych wad i słabości,
mimo rozhukanych nacjonalizmów, była Europą prawie w całości zaspokojonych ambicji
niepodległościowych. Jeśli nie przetrwała, to z winy mocarstwowych agresorów – nie zaś ofiar.
Druga wojna światowa była więc nie tylko napadem na Polskę, ale przede wszystkim napadem
na Europę Środkową, rozpoczętym wchłonięciem Austrii i zniszczeniem Czechosłowacji przez
hitlerowskie Niemcy, kontynuowanym kosztem Polski przez udziałowców paktu Ribbentrop-
Mołotow, a potem przez wchłonięcie małych państw nadbałtyckich do sowieckiego imperium.
Jałta była cofnięciem Europy z szanującego narodowe aspiracje Wersalu do imperialnego
Wiednia.

I nikt nawet nie powiedział wtedy: Ja was przepraszam, panowie...

Dlatego kolejna „wiosna narodów" lat 1989-1991 była w istocie powrotem do ducha Wersalu;
oby lepiej i na dłużej zachowanego, oby nareszcie wolnego od kłótliwości nacjonalizmów i
brutalności łapczywych mocarstw.

Polska wystartowała do tych niespełna dziewiętnastu lat powersalskiej niepodległości z


ogromnymi terytoriami o niepolskiej ludności na wschodzie, zbyt jednak okrojonymi, by
odtwarzać tu zaprzepaszczoną ideę federacji. Samych Ukraińców było w Drugiej
Rzeczypospolitej prawie cztery miliony, Białorusinów – dwa miliony. Lwów był drugim po
Warszawie najludniejszym miastem Rzeczypospolitej, Wilno – piątym. Kto wie, może jednak
trzeba było nadać tym okrojonym kawałkom Ukrainy i Białorusi jak najszerszą autonomię,
otworzyć przedstawicielom tych narodów nie tylko drogę do samorządu, ale do zalążków
sfederowanej z Rzecząpospolitą własnej niepodległości – małych [5>„Piemontów"<5]
nieistniejących jeszcze republik? Naraziłoby to nowo powstałą Polskę na nagły i niemożliwy do
usunięcia konflikt z ZSRR, osłabiło spoistość Drugiej Rzeczypospolitej wobec zewnętrznych
zagrożeń i wewnętrznych napięć, ale przede wszystkim byłoby zapewne ponad jej realne
możliwości – zarówno materialne, jak i moralne. Mickiewiczowski postulat mierzenia sił na
zamiary nie sprawdza się w polityce, gdzie rządzą „realia". Na gruncie „realiów" stała
koncepcja polskich nacjonalistów z Narodowej Demokracji, domagających się nabytków na
wschodzie mniejszych, ale dających się wchłonąć przez stosunkowo szybką polonizację ziem i
ludzi, krytykująca Piłsudskiego za „niebezpieczne marzycielstwo", domagająca się twardej ręki
wobec narodowych aspiracji kresowych ludów. Tak też Piłsudski i bliska mu grupa przywódcza,
choć zaczęli od idei federacyjnej, stopniowo zostali zmuszeni do faktycznego realizowania
praktyki inkorporacyjnej – takiej samej, jaką stosowały wobec Polski Prusy albo Rosja. Jak to
nader często w życiu bywa – wielkie i piękne zamiary sprowadziły się do małej i brzydkiej
realizacji. Skoro wielka idea nie znalazła zrozumienia wśród zainteresowanych, którzy czuli się
bardziej podbici niż sfederowani, to ostatecznym arbitrem w ich sporach z obcym państwem
okazywał się polski policjant, żołnierz, prokurator. Potępiając pruski Kulturkampf i carską
rusyfikację, Polacy – w wielonarodowej, lecz już niekoniecznie tolerancyjnej Rzeczypospolitej –
sami skazywali się na stosowanie podwójnych miar.

Nienaruszalny związek republik swobodnych – jak powiadały pierwsze słowa jego hymnu –
okazał się szybko więzieniem narodów, co ostatecznie przypieczętowały czasy stalinowskie.
Wcielone do ZSRR Białoruś i Ukraina poniosły straszliwe straty, częściowo w bezpośrednio
porewolucyjnym okresie „komunizmu wojennego", a już szczególnie w latach trzydziestych –
strasznych czasach przymusowej kolektywizacji, „rozkułaczania", masowych wysiedleń i głodu
ciągnącego w ślad za szaleństwami „budowy podstaw socjalizmu". Ale nie było tam, jak za
carskiego panowania, przymusowej rusyfikacji; rozwijało się szkolnictwo w rodzimym języku,
wydawano masowo – choć politycznie ocenzurowane – książki ukraińskie i białoruskie,
funkcjonowały narodowe uniwersytety. W Polsce liczba mniejszościowych szkół na Kresach
oraz ich uczniów malała, życie narodowe kwitło tylko po wsiach, sprowadzone do chłopskiego
folkloru, nie udało się doprowadzić do utworzenia ukraińskiego uniwersytetu we Lwowie, gdzie
– podobnie jak w Wilnie – funkcjonowały tylko uczelnie polskie. Ukraińcy z dawnej Galicji,
wtedy obywatele Drugiej Rzeczypospolitej – jak wspomniano, element wśród narodu
ukraińskiego najlepiej zorganizowany, uświadomiony i rozbudzony nacjonalistycznie, umiejący
korzystać z liberalizmu monarchii austrowęgierskiej Franciszka Józefa – od początku domagali
się autonomii, samorządności i równouprawnienia kultur. Takie stanowisko było zgodne z
teorią federacji, ale nie z praktyką inkorporacji zbyt dużego jak na możliwości
Rzeczypospolitej rusińskiego kęsa. Narastające poczucie krzywdy, opór wobec polonizacji
realizowanej także przez osadnictwo wojskowe na Kresach, poczucie narodowej podrzędności
w obcym państwie, prowadziły prostą drogą do antypolskiej konspiracji nacjonalistycznej,
zwłaszcza wśród, mających poczucie siły i ogromne zdolności organizacyjne, Ukraińców z
„Hałyczyny". Powstaje słynny OUN (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów), z rozrastającą się
siatką zbrojnego podziemia. Zaczynają się zamachy terrorystyczne, zrazu nieudane – na
Piłsudskiego we Lwowie w 1921 roku i na prezydenta Stanisława Wojciechowskiego w trzy lata
później, aż wreszcie w 1934 roku od kul ukraińskich ginie minister spraw wewnętrznych
Bronisław Pieracki. Jak to zwykle bywa, ofiarami terroryzmu narodowej mniejszości padają
również ludzie jej sprzyjający: zastrzelony zostaje poseł Tadeusz Hołówko – czołowy wśród
Polaków zwolennik porozumienia z Ukraińcami. Taki sam los spotyka współpracujących z
Polakami Ukraińców – poetę księdza Sydira Twerdochliba, dyrektorów ukraińskich gimnazjów
we Lwowie i Przemyślu. Uchodzi z życiem z zamachu, sprzyjający Ukraińcom i przez to ostro
krytykowany przez rodaków, wojewoda wołyński Henryk Józewski. Polską odpowiedzią są
oczywiście coraz bardziej bezwzględne akcje policyjne. Powstaje Korpus Ochrony Pogranicza,
mający na celu z jednej strony odcięcie Kresów od infiltracji z ZSRR, a z drugiej – walkę z
nacjonalistyczną konspiracją; jego żołnierzami nie mogą być ludzie miejscowi, lecz rdzenni
Polacy i polscy Niemcy – nawiasem mówiąc, schwytani po 17 września przez władze sowieckie
żołnierze i oficerowie KOP zostali osadzeni w obozie w Ostaszkowie, skąd nikt nie powrócił i
spotkał ich taki sam los, jak innych oficerów w katyńskim lesie. Akcja rodzi reakcję,
odpowiedzią na represje polskie jest nasilenie konspiracji. Rozpoczyna się policyjno-wojskowa
pacyfikacja najbardziej rozpolitykowanych wsi ukraińskich, przy zastosowaniu zasady
odpowiedzialności zbiorowej, wprawdzie bez hitlerowskich rozstrzeliwań, lecz z represyjnymi
rekwizycjami, biciem przypadkowych ludzi, niszczeniem dobytku itp. W uruchomionym w
1934 roku (wyraźnie pod wpływem praktyki Hitlera) obozie koncentracyjnym dla
„nieprawomyślnych" w Berezie Kartuskiej na Białorusi znaczną część uwięzionych stanowili
działacze mniejszości narodowych na Kresach. Pruski duch Drang nach Osten zdusił już
całkowicie niegdysiejszego „Ducha Rzeczypospolitej", nie mogło zresztą być inaczej, skoro
zarzucono jedynie możliwą bez przemocy i terroru drogę federacyjną. W ten sam przecież
sposób – tylko dłużej to trwało – niemieckie poszanowanie prawa zostało w Prusach
obezwładnione i zduszone przez nacjonalistyczne parcie na Wschód.

Oczywiście Ukraina była najbardziej niespokojną częścią wielonarodowej Rzeczypospolitej. O


Białorusi najwięcej powie przykład najwybitniejszego w Drugiej Rzeczypospolitej działacza
tego narodu – Bronisława Taraszkiewicza – posła na Sejm, przywódcy „Hromady",
białoruskiego stowarzyszenia mającego swe komórki w każdej prawie wsi zamieszkanej przez
jego rodaków. Za knowania z sowiecką Białorusią został pozbawiony poselskiego immunitetu i
skazany na dwanaście lat więzienia, a następnie wymieniony za polskich więźniów w ZSRR,
tam z kolei aresztowany w 1937 roku jako „polski szpieg" i stracony.

Ukraińscy nacjonaliści z OUN już od dawna zerkali w stronę Niemiec. Trudno im się dziwić;
zarówno Rosja, jak i Polska była dla nich śmiertelnym wrogiem, a zmierzający do ataku na
Polskę Hitler – naturalnym sojusznikiem. Już w 1939 roku zdarzały się ukraińskie napady na
cofające się oddziały polskie, ale wkroczenie Armii Czerwonej na wschodnie ziemie
Rzeczypospolitej oznaczało objęcie władzy przez siłę znacznie bardziej represyjną i
bezwzględną niż antyukraińsko nastawiony polski policjant czy urzędnik. Równouprawnienie
po 17 września języka ukraińskiego było tylko fasadą skrywającą wywózki, akcje bezpieki i
farsę odgórnie sterowanych „wyborów", o wyniku od początku wiadomym.

W ślad za prącą na wschód od 22 czerwca 1941 roku armią hitlerowskich Niemiec wkroczył do
Lwowa, złożony głównie z Ukraińców w służbie niemieckiej, batalion [6>Nachtigall<6],
rozpoczynając pogrom Polaków i Żydów. Wymordowano wtedy między innymi pięćdziesięciu
jeden profesorów Uniwersytetu Lwowskiego wraz z rodzinami. Potem zbrodniczy pododdział
zyskał jeszcze bardziej ponurą renomę na wschodzie. Dla najbardziej ciasno i krótkowzrocznie
patrzących na świat nacjonalistów ukraińskich nadszedł czas odpłaty za porażkę w latach
1918-1920, za krzywdy z okresu polskiego panowania. Ożyło znów haniebne hasło Riezaty
Lachiw, Żydiw, a Kacapiw! A jednocześnie po raz już któryś z rzędu sprawdzać się zaczęły
przenikliwie gorzkie słowa wielkiego pisarza ukraińskiego Tarasa Szewczenki, pisane jeszcze w
ubiegłym stuleciu: Pysznicie się, że wreszcie przywiedliście Polskę do zniszczenia? To prawda,
tak upadła Polska. Ale padając, przygniotła i was!

Proniemieckie nadzieje rozwiane zostały szybko i brutalnie. Utworzony we Lwowie rząd


samostijnej, z Jarosławem Stecko na czele, zostaje rozpędzony przez hitlerowców, a Ukraina
potraktowana jak wszystkie kraje słowiańskich „podludzi". Trzecia Rzesza potrzebowała
pomagierów w zbrodni, takich jak najemnicy lub sadyści z batalionu Nachtigall. Potem jeszcze
utworzy ponurej sławy dywizję SS Hałyczyna, do której znajdzie na Ukrainie trochę
zdezorientowanych lub gotowych na wszystko ochotników. Patriotycznym nacjonalistom z
OUN pozostaje dystansowanie się zarówno od Niemców, Rosjan, jak i Polaków, czekanie z
bronią u nogi na koniec wojny i ewentualne pomyślniejsze dla samostijnej rozstrzygnięcia.
Powstaje, słynna później – choć źle zapisana w polskiej pamięci – Ukraińska Powstańcza Armia
(UPA), tworzy (zwłaszcza w dawnej Galicji) coraz to nowe oddziały, buduje zamaskowane
bunkry, umacnia się w terenie. Ale żądza działania co bardziej gorącogłowych nacjonalistów
nie pozwala im czekać, tym bardziej że kierownictwo ruchu też nie jest zgodne i jednolite.
Rachunki krzywd wymagają natychmiastowego odwetu, a niemiecki okupant gotów jest
patrzeć przez palce na wzajemne wyrzynanie się „podludzi". Rozpoczynają się więc pogromy i
rzezie polskich osad, zmierzające do zastraszenia i przepędzenia na zachód żyjących wśród
ukraińskiego otoczenia „Lachów". Otwarty zostaje najbardziej haniebny – oprócz humańskiej
rzezi z XVIII wieku i częstych tu żydowskich pogromów – rozdział ukraińskiej historii, z którego
niech się sami nasi południowo-wschodni sąsiedzi rzetelnie przed sobą rozliczą. Zaczęło się
jesienią 1942 roku od palenia polskich wsi i mordowania ich mieszkańców na Wołyniu, który
usiłowano w ten sposób „odpolonizować"; trwało właściwie aż do przetoczenia się frontu w
1944 roku. Odpowiedzią była samoobrona Polaków oraz akcje odwetowe Armii Krajowej
przeciw oddziałom UPA, a nieraz i przeciw ukraińskim osadom, z których rekrutowali się
napastnicy. Kilkadziesiąt tysięcy cywilnych ofiar po obu stronach, nieraz uśmiercanych z
wyrafinowanym okrucieństwem; gdy ruszy krwawa karuzela nienawiści i gwałtu, nie ma
znaczenia pytanie – kto zaczął?

Armia Czerwona i ciągnące w ślad za nią oddziały NKWD bezwzględnie rozprawiały się ze
wszystkim, co mogło się okazać niewygodne dla władzy sowieckiej: tak dopełnił się los
oddziałów UPA i cywilnych komórek OUN na wcielonej do ZSRR Ukrainie. Rozbijane w boju,
niszczone, wyłapywane, wycofywały się na zachód, po części do Czechosłowacji, lecz głównie
na pozostały przy Polsce skrawek Ukrainy – w Bieszczady. Tu, wśród miejscowej ludności
ukraińskiej zwanej Łemkami, znalazły swe ostatnie oparcie i twierdzę. Na co czekali, skoro
świat pojałtański wykazał kamienną obojętność wobec nadziei narodu, który już od kilku
wieków – nie mniej gwałtownie i z nie mniejszym poświęceniem niż Polacy – dawał wyraz swej
dojrzałości do samodzielnego bytu i własnego państwa? Na konflikt między zwycięskimi
aliantami i trzecią wojnę światową? Na pomoc Zachodu? Na ugięcie się stalinowskiego
aparatu represji przed ich wytrwałą i beznadziejną walką? Dość, że wśród górzystych bezdroży
powstała sieć świetnie zamaskowanych bunkrów i podziemnych kryjówek, a życzliwa
współpraca okolicznych wsi łemkowskich stanowiła mocne i niewidzialne dla obcego oka
zaplecze leśnej partyzantki. Znakomita organizacja, wielki nakład pracy i jeszcze większe
osobiste poświęcenie sprawiły, że w bieszczadzkiej twierdzy można było przetrwać dość
długo, tym bardziej że polskie organy władzy nie wykazywały zrazu sowieckiej bezwzględności
w zwalczaniu obcych sobie sił; antykomunistyczna partyzantka pleniła się zresztą we
wszystkich prawie regionach kraju, jawnie działało opozycyjne Polskie Stronnictwo Ludowe,
rządzący mieli dość kłopotów bardziej dotkliwych niż likwidacja ostatniej enklawy samostijnej
Ukrainy w górskich ostępach Bieszczadów. Dopiero zastrzelenie inspekcjonującego tamtejsze
placówki wiceministra obrony narodowej [7>generała Karola Świerczewskiego<7] w 1947
roku sprawiło, że na Bieszczady zwaliła się żelazna nawała wojska i sił bezpieczeństwa
wewnętrznego, znana pod mianem akcji „Wisła". Nie bez znaczenia było też sfałszowanie
wyborów i rozprawienie się z opozycją PSL-owską w tymże roku.

Integralną częścią akcji „Wisła" – prócz zmasowanych działań milicji i wojska (w tym oddziałów
pancernych) – było metodyczne wysiedlenie Łemków oraz osadzenie ich w rozproszeniu na
zachodzie i północy kraju. Znów zastosowano zasadę odpowiedzialności zbiorowej w myśl
prusko-hitlerowskich wzorów. Tak zawiązał się ostatni węzeł na krwawym sznurze splatającym
dzieje obu narodów od czasów Chmielnickiego i humańskiej rzezi. W Bieszczadach zaległa
cisza, tylko opustoszałe, spalone wsie i rozjechane czołgami szczątki leśnych bunkrów
przypominały dramat ostatniego skrawka Ukrainy w Polsce. Dopiero w latach sześćdziesiątych
w Bieszczady zaczęli napływać polscy osadnicy i turyści, a resztki łemkowskiej kultury można
na dziś znaleźć w Gdańsku, Koszalinie czy Szczecinie.

Dzisiejsza Polska jest w zasadzie państwem jednego narodu. Żydów wymordowali hitlerowcy,
a ich resztki wyemigrowały, zniechęcone wciąż ożywającym, a nieraz urzędowo podsycanym
antysemityzmem. Niemców metodycznie wysiedlono za Odrę i Nysę. To samo – tylko w
kierunku wschodnim – spotkało większość pozostałych jeszcze na okrojonym od wschodu
terytorium Polski Ukraińców, Białorusinów i Litwinów. Ukraińców oblicza się w dzisiejszej
Polsce na 150-170 tys., głównie rozproszonych na Ziemiach Zachodnich, Białorusinów – na
około 250 tys. trzymających się swoich odwiecznych siedlisk i prawosławnych cerkwi głównie
w okolicach Białegostoku, Litwinów na 10-20 tys., żyjących w dość zwartej grupie w pobliżu
spornych niegdyś Sejn. Trudno precyzyjnie określić liczebność i zasięg tych reliktów
wielonarodowej niegdyś Rzeczypospolitej, jest to bowiem ludność roztopiona w polskim
otoczeniu, coraz bardziej spolonizowana. Zmniejsza się liczba szkół z jej rodzimym językiem,
niekoniecznie na skutek niechęci władz, głównie z powodu braku zainteresowanych uczniów.
Bezmyślnie – albo i ze świadomą złośliwością wandali – niszczone są unickie cerkwie, ale
przede wszystkim w polskiej świadomości wciąż pokutują nacjonalistyczne mity i uprzedzenia,
w czasach PRL jakże często podsycane przez oficjalną propagandę, utrwalone przez przelaną
w niepotrzebnych zwadach krew, a dotyczące głównie nieszczęsnego narodu ukraińskiego.
Pamięta się okrucieństwa „hajdamaków" i „rezunów", odsuwając od siebie uznanie
podstawowej przyczyny ukraińskich zrywów – jednocześnie antypolskich i antyrosyjskich –
którą było nieprzejednane odmawianie im prawa do samorządnego zorganizowania się w
niepodległym państwie, do czego już dawno dojrzeli; nic dziwnego, że wokół tych zrywów
oplecione jest krwawe pasmo nacjonalistycznego szaleństwa. Nie ma podwójnych miar: skoro
Polacy tak dzielnie bronią swojej niepodległości, muszą uznać podobne prawo ukraińskie,
białoruskie i litewskie. Ukraińską Powstańczą Armię ma się potocznie za krwawą bandę
półfaszystowskich zbrodniarzy, a uparte drążenie PRL-owskiej propagandy sprawiło, że slogan
„bandy UPA" stał się prawie nierozerwalną zbitką pojęć; powtarzają ją ci sami Polacy, którzy
oburzają się na wspomnienie o nazywaniu przez Niemców „bandami" ich zbrojnych oddziałów
partyzanckich, ale sprzeciwiają się budowie przez Ukraińców w Polsce pomników na grobach
żołnierzy UPA. Podejrzewamy wszystkich ukraińskich nacjonalistów czasów ostatniej wojny o
zbrodniczą współpracę z hitlerowcami, zapominając, że tylko nieliczni – krótkowzroczni,
zacietrzewieni lub po prostu zboczeni – służyli w SS Hałyczyna lub bandzie noszącej słodkie
miano Nachtigall. Tragedia patriotów ukraińskich i ich powstańczej armii, którzy nigdzie – ani
w Rosji, ani w Polsce, ani w Niemczech, ani na Zachodzie – nie napotkali wyciągniętej dłoni,
jest chyba najbardziej mrocznym i zapomnianym echem tamtej strasznej wojny. Nie chcemy
pamiętać, że rusyfikacja uderzała jednakowo w Polaków, jak w Litwinów, Białorusinów czy
Ukraińców, że wszyscy byliśmy w takim samym stopniu ofiarami najpierw caratu, a potem
narzuconego tej części Europy komunizmu, choć właśnie tamte narody – pozbawione nawet
pozorów niepodległości – znalazły się w bardziej niż my pożałowania godnym położeniu.
Utożsamiamy – przez tę samą liturgię, staroruski język i zdobnictwo – unicką Cerkiew z
prawosławiem, zapominając, że to właśnie Rzeczpospolita doprowadziła do podziału
ukraińskiego chrześcijaństwa na dwa odłamy i że właśnie ten unicki, uznający zwierzchnictwo
rzymskiego papieża, podlegał potem, aż do upadku ZSRR, podwójnej dyskryminacji: ze strony
zarówno prawosławia, jak i katolicyzmu. Jak wiadomo, Kościół prawosławny w ZSRR żądał
powrotu unitów na łono ortodoksyjnej Cerkwi i wyrzeczenia się związków z Rzymem. W 1946
roku niespodziewanie przyszły jej w sukurs stalinowskie władze, ostatecznie – w odwecie za
dążenia niepodległościowe Zachodniej Ukrainy – delegalizując Kościół unicki, osadzając w
więzieniu księży odmawiających podporządkowania się Cerkwi; najtrudniejsze dziesięciolecia
unici przetrwali tylko na emigracji (głównie w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie), w Polsce,
wysiedleni na Ziemie Zachodnie, albo u siebie, na zniewolonej Ukrainie, w małych grupach, w
ścisłej konspiracji, pod groźbą prześladowań. Dopiero po upadku komunizmu odrodził się ten
Kościół w swej Ojczyźnie, niegdyś narzucony przez Polskę, a potem, w ciągu wieków, złączony
na dobre i złe z walką o niepodległość Ukrainy i z wszelkimi manowcami, po jakich błądził ten
– skołatany przez los – naród. Dlatego moralna odpowiedzialność za unię brzeską powinna
obligować dzisiejszych Polaków do poparcia tak dzielnie trzymających się swej wiary
Ukraińców, a już na pewno do troski o lepszy los w Polsce zarówno ich samych, jak i ich
świątyń. Musimy wreszcie zrozumieć, że wieczne polskie kłopoty z Zachodnią Ukrainą i starcia
z jej ludem nie brały się z wrodzonego jakoby Ukraińcom podstępnego okrucieństwa, lecz
stąd, że jest „Hałyczyna" najbardziej świadomą, narodowo wykrystalizowaną i
zdeterminowaną częścią tego ogromnego kraju i narodu, która, z jednej strony, przejęła
dziedzictwo kozackiej wolności, a z drugiej – potrafiła rzetelnie wykorzystać kilkadziesiąt lat
austriackiego liberalizmu, tak jak umiała to wykorzystać polska część Galicji z Krakowem na
czele, stając się w ostatnim okresie zaborów ostoją polskiej kultury i wolnej myśli.

Białorusinów jesteśmy skłonni lekceważyć, jako ciemnych, zahukanych i niezbyt wyrobionych


narodowo; zapominamy wtedy o walczącym razem z Polakami w wojnie 1920 roku białoruskim
oddziale generała Bułak-Bałachowicza, a z drugiej strony – o organizacyjnej potędze
przedwojennej „Hromady", która pokazała, że jakoby „ciemny" Białorusin zdolny jest do
rzeczy wielkich, gdy widzi w tym swoją własną szansę i nadzieję. Uznajemy Cerkiew za
„rosyjski Kościół", a prawosławie za obcą religię zaborców, gdy przecież dla nich jest to święta
wiara ojców, wyróżnik przynależności narodowej, tak samo jak katolicyzm dla Polaków.

Litwinom mamy za złe ich zaciekłe trzymanie się Wilna, odwracanie się plecami do Polski i jej
federalistycznych propozycji, wypominamy profaszystowskich szaulisów z czasów wojennych,
a zły stosunek do zamieszkałych tam Polaków w czasach dzisiejszych. Ale nie chcemy przyjąć
do wiadomości, że to spolszczone w ciągu wieków Wilno jest ich świętą, historyczną stolicą, że
jej utrata była w okresie litewskiej przedwojennej niepodległości osobistym dramatem
każdego patriotycznie myślącego Litwina, że musiała dramatycznie zaostrzyć rachunek –
prawdziwych bądź wyimaginowanych – polsko-litewskich krzywd. Nie dziwmy się, że mała
Litwa nie ma ochoty na ewentualny związek państwowy z ponad dziesięciokrotnie liczniejszym
sąsiadem, to już nie jest dawne Wielkie Księstwo Litewskie, łatwo podbijające niezmierzone
obszary podzielonej i spalonej przez Tatarów Rusi. Litewska myśl polityczna XX wieku sięga
raczej do idei federacji wyzwolonych narodów bałtyckich – chce się złączyć z Łotyszami i
Estończykami, odpowiedniejszymi jako partnerzy w drodze do Europy i bliższymi językowo.

Czas płynie niepowstrzymanie, upadł ZSRR, na naszych wschodnich granicach powstały


niepodległe państwa, przeżywają się dawne koncepcje i dawne związki, a pobocze
historycznych dróg – jak utraconym w wojnach i wędrówkach, nikomu dziś niepotrzebnym
dobytkiem – usiane jest szczątkami idei niegdyś zaszczytnych, dziś anachronicznych. Niestety.

Ale też podobnego remanentu swojej wyobraźni muszą dokonać nasi wschodni, nieraz jeszcze
gorzej od nas w przeszłości potraktowani przez los, bardziej od nas nieszczęśliwi, partnerzy,
nie uczyni tego za nich polski autor. Kiedyś gościłem w dalekiej Australii w domu żołnierza
UPA, dziś ożenionego z Polką i dobrze zakorzenionego w pustynnym gruncie Piątego
Kontynentu. Kiedyśmy już – pod zawieszonym na honorowym miejscu jego salonu tryzubem,
godłem samostijnej Ukrainy – obgadali wszystkie dramaty i smutki Europy Środkowej, mój
gospodarz rzekł na ostatek: A te przeklęte Kacapy wbiły jeszcze jeden klin we współżycie
naszych narodów, przyznając Polsce rdzennie ukraińskie miasto Rzeszów.

No i tyle. Burzenie mitów i uprzedzeń nigdy nie będzie łatwe, zarówno po naszej, jak i po
Waszej stronie – drodzy Przyjaciele.

Jak zauważył kiedyś znakomity pisarz litewski Tomas Venclova, nauka historii składa się z
dwóch działów: mediewistyki i publicystyki. A więc wszystko, co świeższe i bliższe naszym
czasom od zamierzchłego średniowiecza, wzbudza zbyt wielkie namiętności, by stać nas było
na naukowy obiektywizm, że wszystko to wciąż służy aktualnej polityce, uwikłane jest we
współczesne kłótnie, a przez to z historii czynimy niestety taki użytek, jaki zwykł robić pijak z
latarni: nie szukamy w niej światła, lecz oparcia. Ale z naszymi narodami jest jeszcze gorzej:
nawet mediewistykę potrafimy zmienić w publicystykę i używać w obronie własnych racji
(albo i przesądów, czego przykładem w stosunkach polsko-litewskich może być król
Władysław Jagiełło, na Litwie postrzegany jako zdrajca, który poddał ją polonizacji, a w
stosunkach polsko-ukraińskich Bolesław Chrobry wkraczający do Kijowa, a później chociażby
owo Ogniem i mieczem – odbierane u nas jako narodowy epos, a w Kijowie jako antyukraiński
paszkwil). Dlatego wzajemne zrozumienie jest tak trudne, a pojednanie bez zrozumienia jest
tylko pustym gestem przywódców.

Gdybyśmy dali się otumanić tej czarnej mgle narodowych i religijnych nienawiści, tym nigdy
niekończącym się rachunkom wzajemnych krzywd, to już w kilka miesięcy po upadku
komunizmu i odzyskaniu własnych państw przez naszych wschodnich sąsiadów, na naszych
pograniczach mielibyśmy nową polsko-litewską, czy polsko-ukraińską krwawą Bośnię. Nie
wzdychajmy, że dzięki Bogu do tego nie doszło. To dzięki nam! Dzięki nam Polakom, nam
Litwinom, nam Białorusinom, nam Ukraińcom. Nam wszystkim. W tym trudnym momencie
historycznym okazaliśmy się mądrzejsi od naszych bebechów, co nie zawsze udaje się
narodom, o czym poucza krwawa i pełna nieszczęść ich historia – gdziekolwiek się ona toczy.
Kiedy byłem konsulem generalnym RP w Nowym Jorku, natrafiłem w latach 1991-1992 na
próby zjednywania sobie poparcia wśród polskiej emigracji w Stanach Zjednoczonych przez
rzekomych „emisariuszy" Polaków mieszkających na odzyskującej niepodległość Litwie, a
występujących jako orędownicy antylitewskiego powstania uciskanej polskiej społeczności. To
nie jest ważne, że przeciwstawiłem się, jak potrafiłem, działalności tych panów, kimkolwiek by
oni byli – gorącogłowymi głupcami, nacjonalistami bez sumienia i rozumu czy po prostu
agentami KGB. Ważne jest, że ci, którym by się marzyła Bośnia pod Wilnem nie znaleźli
uznania ani wśród Polaków, ani wśród Litwinów. Okazaliśmy się mądrzejsi. Tak jak nie znajdują
posłuchu na Ukrainie (choć w demokracji wolno im głosić swoje poglądy) szaleńcy bredzący o
roszczeniach terytorialnych względem Polski ani w Polsce zacięci fanatycy, usiłujący
zlikwidować festiwal kultury ukraińskiej w Przemyślu i zniszczyć nagrobne pomniki
partyzantów z UPA, choć przelali oni sporo polskiej krwi. Bo niezależnie od naszych trudności,
od dziedzictwa narzuconego ustroju – o wiele straszniejszego w Wilnie, w Mińsku czy w Kijowie
niż w Warszawie – niezależnie od przesądów i zaczadzeń, z których człowiek nie wydobywa się
w ciągu roku ani nawet dziesięciolecia, my wszyscy, od Bałtyku po Morze Czarne, okazaliśmy
się zdolni do istnienia i rozwoju jako samodzielne narody europejskie. I to jest zapewne
najważniejsze przesłanie, jakie nasza, środkowoeuropejska „wiosna narodów" przekazuje w
rozpoczynający się wiek XXI.

Europa nie kończy się ani nie zaczyna na Bugu – to już dziś wiadomo w dziesięć z górą lat po
upadku komunizmu w Polsce, w osiem lat po odrodzeniu niezależnych państw na naszej
wschodniej granicy, w dobie poszerzania NATO, a potem Unii Europejskiej o pierwsze kraje
położone na wschód od Łaby. Ale dalej nic nie jest przesądzone i jeśli to wielkie wołanie –
zniewolonych tak długo – narodów europejskiego Wschodu zostanie bez odpowiedzi, będzie to
znaczyło, że duch Wielkiej Karty Wolności, samorządnych szwajcarskich gmin, niemieckiego
poszanowania prawa, czeskich Husytów, Wielkiej Rewolucji Francuskiej, włoskiego Renesansu i
federacyjnej Rzeczypospolitej został ostatecznie zdławiony przez obżartego gnoma
samozadowolenia i dojutrkowego „realizmu". W historii zdarzają się takie rzeczy, przecież
Rzym też upadł, niezdolny – mimo swej chlubnej przeszłości – do sprostania wyzwaniom
kolejnych stuleci.

A my, Polacy? Jak naprawdę zrozumieć, że na wschodzie nie graniczymy już z Rosją (wyjąwszy
małą enklawę Kaliningradu na północy), tylko z odbudowanymi po tak długim zniewoleniu –
albo jak Białoruś ustanowionymi po raz pierwszy – niepodległymi państwami i suwerennymi
narodami, o wiele ciężej niż my borykającymi się z tą odzyskaną wreszcie niepodległością, z
balastem historycznych lęków, uprzedzeń i zawiści. Jak odnaleźć wspólną drogę dobrego
sąsiedztwa w jednoczącej się Europie?

Polska dzisiejsza znalazła się – po tysiącleciu burz i zaprzepaszczonych nadziei – z powrotem


w granicach piastowskich. Może mogło być inaczej, ale nie ziściło się. Załamał się ostatecznie
i legł w gruzach nie tylko Drang nach Osten niemiecki, ale także polski. Wilno i Lwów nie są
już polskimi miastami, choć łączy je z Rzecząpospolitą nierozerwalna pamięć. W
niegdysiejszej kresowej ojczyźnie milionów Polaków pleni się dziś niepodległe ukraińskie,
białoruskie i litewskie życie. Tak jak życie polskie pleni się w niemieckim przedtem Szczecinie i
Wrocławiu, w międzynarodowym, kupieckim i najbardziej w tych stronach europejskim
Gdańsku. Nie ma podwójnych miar – jeszcze raz to powtarzam – jeśli żądamy od Niemców
uznania polskiego prawa do życia w Szczecinie i Wrocławiu, znaczy to, że uznajemy ukraińskie
prawo do Lwowa i litewskie do Wilna. Można nienawidzić dziedzictwa Jałty, ale fakty
demograficzne dają się obalać tylko przez wojny i rzezie, tych zaś ta nieszczęsna część
Europy odcierpiała aż nadto.

Pojednanie z naszymi wschodnimi sąsiadami będzie trudniejsze niż pojednanie z Niemcami. Z


zadziwiającym impetem od staropolskiego Jak świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi
bratem! przeszliśmy do dzisiejszej sąsiedzkiej normalności, aczkolwiek zwykły Niemiec
bynajmniej nie pali się do uznania Polaków za równych sobie i wartych jego sąsiedzkiej
sympatii. Ale i tak w niewiarygodnie krótkim czasie historycznym został przebyty szmat drogi
w kierunku dokładnie odwrotnym niż droga krwi, pogardy i zniszczeń, którą podróżowały oba
narody przez ostatnich paręset lat. Tu sprawa nie będzie wcale łatwiejsza przez to, że w
stosunkach Polaków i Litwinów, Białorusinów czy Ukraińców nie było zaborów, okupacji,
bombardowań, łapanek i obozów śmierci. Będzie trudniej, bo przeszkadza nam obustronna
niewiedza, brak zainteresowania i wzajemne kompleksy. Dla Polaków Niemcy są jedyną drogą
na Zachód, dla Niemców Polska jest tylko ubogim sąsiadem, którego ludność ma w dodatku
podejrzane zamiłowanie do pokątnego handlu i kradzieży samochodów. Dlatego pojednanie
polsko-niemieckie, choć tak imponująco przyśpieszone, jest tak głęboko asymetryczne.
Zwykłego Niemca mało obchodzi istotny dla polityków fakt, że przyjęcie Polski do NATO i Unii
Europejskiej zdejmie z Niemiec ciężar roli „kraju granicznego" obu tych ugrupowań, otworzy
przed niemiecką gospodarką pole współpracy znacznie korzystniejszej niż otworzyło
wchłonięcie NRD. Cóż obchodzi zwykłego Polaka otwarcie na wschodnich sąsiadów?
Spodziewa się po nich złodziejstwa, prostytucji, inwazji tanich robotników i drobnego handlu.
Jakoś niezbyt rozumie oczywisty dla polskiej racji stanu fakt, że – po wielu stuleciach
sąsiedztwa, z którego nigdy nic dobrego dla Polski nie wynikało – nie mamy już na wschodzie
długiej i źle bronionej granicy z potężną Rosją, lecz oddziela nas od niej pas granic
niepodległych państw, których interesy nie są z rosyjskimi tożsame. Dlatego niepodległość
nade wszystko Ukrainy jest dla bezpieczeństwa Polski równie ważna jak członkostwo w NATO.
Można nie lubić Ukraińców, można w sercu hodować niechęć do krwawych „hajdamaków" z
przeszłości i bazarowych handlarzy z teraźniejszości, można się chlubić swoją „zachodniością"
i rzymskim katolicyzmem, ale nie wolno ignorować faktu, że jeśli Ukrainy nie będzie – jeśli
przyczynilibyśmy się do jej upadku brakiem pomocy, zaostrzaniem dzisiejszych stosunków w
imię starych urazów, a już nie daj Boże jakimś sporem o Lwów albo o Przemyśl – to u naszych
granic stanie wzmocniona połknięciem Charkowa, Kijowa i Lwowa, gotowa do dalszej
ekspansji potęga rosyjska. Tak, nade wszystko Ukrainy, choć to samo myślenie dotyczy i
Białorusi, i Litwy. Ale jakoś nie jesteśmy w stanie zrozumieć tego historycznego nakazu
poparcia dla wszystkiego, co niepodległe i nietożsame z Rosją na Wschodzie, dlatego w
badaniach opinii publicznej sympatia do naszych wschodnich braci wypada równie blado jak
wskaźniki niemieckiej sympatii do Polaków. Niestety... A szansę pomocy niepodległej Białorusi
w wyborze bardziej prozachodniej i nieuzależnionej od Rosji drogi rozwoju już straciliśmy, gdy
borykała się ona z podstawowymi kłopotami niepodległego istnienia tuż po rozwiązaniu ZSRR,
nim do władzy dorwał się prorosyjski półdyktator – Łukaszenko. Może znaczniejsza pomoc i
sąsiedzkie wsparcie Polski – też skłopotanej, ale o wiele bardziej zaawansowanej na drodze do
niepodległości – pozwoliłyby zmienić nieszczęsny bieg wydarzeń w Mińsku? Pół biedy z Litwą,
bo wśród Litwinów – po pierwszym okresie boczenia się na rzekomy „polski ekspansjonizm" –
ugruntowało się zrozumienie, że nie ma innej drogi na Zachód niż przez Polskę, a wśród
Polaków utrzymuje się wciąż jagielloński duch sympatii dla krnąbrnych, ale wolnych duchem
„młodszych braci" znad Niemna. Białoruś ugrzęzła w izolacji od świata i tak dalekiej
prorosyjskości rządu Łukaszenki, że sprawiającej kłopot nawet Rosji. [8>Ukraina sama jeszcze
nie wie, czego chce – czy wybrać drogę na Zachód i do NATO, czy kumać się z Rosją,<8] a
nade wszystko nie umie się uporać z zapaścią gospodarczą i głęboką różnicą mentalności
między wschodem a zachodem tego kraju? Dlatego wciąż decydują kompleksy, złe
wspomnienia, resentymenty, a nade wszystko obcość i wzajemny brak zainteresowania,
podszyty głupotą i myśleniem niedostrzegającym dnia jutrzejszego. Dlatego piękne gesty i
słowa polityków wciąż padają w społeczną i moralną próżnię.

Czego nam potrzeba nade wszystko? Czego nam dziś brakuje? Godności. Tak, godności
równych sobie narodów, które – nie szczędząc ofiar – bohatersko wyrwały się ze szponów
najgorszych totalitaryzmów XX-wiecznych. Narodów, które znają swoją historię, pełną – jak
historia wszystkich narodów na tym padole – ludzkich wzlotów i ludzkich grzechów. Prezydenci
Polski i Ukrainy odsłaniający wspólnie pomnik w Jaworznie, gdzie w starym poniemieckim
obozie przetrzymywano Ukraińców wysiedlonych w ramach akcji „Wisła" i nieraz znęcano się
nad nimi, albo wspólnie wmurowujący kamień węgielny przyszłego pomnika w Piatichatkach
koło Charkowa, gdzie stalinowscy oprawcy kilku tysiącom polskich oficerów zgotowali ten sam
los co w Katyniu, a oprócz nich mordowali „nieprawomyślnych" Ukraińców, tworzą fakty i
symbole, do których możemy i powinniśmy się odwoływać. Tak jak stare zamczysko pruskiego
rodu von Moltke, spiskującego tyleż odważnie, co bezskutecznie przeciw Hitlerowi w Krzyżowej
na Dolnym Śląsku, tworzy symbol pojednania polsko-niemieckiego. Ale są to tylko ozdobne
ramy, które musi wypełnić żywa społeczna treść. Inaczej pojednanie będzie wyłącznie
odświętne, a na co dzień – martwe. Będziemy w stanie je wypełnić dopiero wtedy, gdy
nauczymy się nie tylko tolerancji, nie tylko wzajemnie korzystnego handlu, nie tylko
wakacyjnych odwiedzin, ale gdy pojmiemy, że możemy wzbogacać nawzajem nie jedynie
swoje kieszenie, ale także swoje dusze. Gdy polski katolik przekona się, że prawosławni z
Białostocczyzny, to nie jakieś „Ruskie", ale ludzie, którzy mogą wzbogacić jego wiarę, jego
spojrzenie na Boga i bliźnich. Gdy prawosławni z Mińska zrozumieją, że katolickie parafie na
ich ziemi to nie przyczółki wrogiej inwazji, ale wzbogacająca różnorodność w obrębie
niepodległego białoruskiego państwa. Gdy polska mniejszość na Litwie będzie traktowana nie,
jako relikt narzuconej przemocą przez Jagiellonów polonizacji, ale jako znak wspólnej
demokratycznej i tolerancyjnej przeszłości we wspólnym państwie, którą dziś kontynuujemy
świadomie w państwach osobnych, lecz zaprzyjaźnionych. Gdy posługiwanie się językiem
litewskim gdzieś koło Sejn będzie traktowane nie, jako dziwactwo lub wrogość, ale jako
symbol akceptacji swoich litewskich korzeni złączonych na tym „Bożym igrzysku" w jeden
nierozerwalny splot z korzeniami polskimi, żydowskimi, niemieckimi, tatarskimi i kto jeszcze
wie, jakimi. Gdy ukraińskie słowo i ukraiński śpiew w Przemyślu nie będą traktowane jak
zamiar rozszerzenia samostijnej po Rzeszów albo i Gorlice, ale jako święta pamiątka po
czasach, gdy Rzeczpospolita była bogatsza o swój Wschód, którego nie potrafiła utrzymać, a
może nawet i docenić. I tak dalej, i tak dalej... Ale właśnie tutaj do nas, Polaków, należy
pierwszy krok i tutaj przed nami stoi najważniejsze wyzwanie. Właśnie tutaj nie wolno nam
czekać na naszych sąsiadów i na kroki z ich strony.

Pierwszym krokiem z naszej strony musi być wyzbycie się tego nieszczęsnego poczucia
wyższości w kontaktach ze Wschodem, którym usiłujemy sobie rekompensować nasz
kompleks niższości w stosunku do Zachodu. Cmentarz bohaterskich „Orląt" w ukraińskim dziś
Lwowie byłby dobrym miejscem do snucia myśli na ten temat, bo opowiada o tym samym
bólu, co zdewastowane cmentarze niemieckich obrońców Siedmiogrodu. Polacy nie są i nie
powinni być Prusakami Wschodu, trzeba – bez żalu za bezpowrotną przeszłością, ale ze
skruchą sumienia – odrzucić tamto dziedzictwo, które prowadzi do eskalacji gwałtów i
przedłużania rachunku wzajemnych krzywd. Jeszcze niedawno byliśmy lokatorami sąsiednich
baraków w tym samym i przez tych samych strażników pilnowanym łagrze, dziś – wrzuceni na
głęboką wodę niepodległości – jesteśmy sobie nawzajem potrzebni w tej nieszczęsnej dotąd
części Europy, która próbuje ułożyć sobie bezpieczniejsze i bogatsze życie w miejscu
wyjątkowo niebezpiecznym, bo nawiedzanym przez tyle historycznych huraganów, potopów i
trzęsień ziemi.

A więc: przebaczamy i prosimy o przebaczenie!

Niekoniecznie. Jako słabsi w historycznym konflikcie i nieporównanie srodzej poszkodowani,


mieliśmy moralne prawo powiedzieć Niemcom po chrześcijańsku: przebaczamy... Ale do
wschodnich sąsiadów środkowoeuropejskich niedoli musimy najpierw zwrócić się ze słowami
prosimy o przebaczenie... Zbyt mocno obciąża nas ten „pruski grzech" i zbyt często my
byliśmy gwałcicielem, a oni ofiarą. Dopiero potem przebaczamy. Piłsudski, gdy zwaliła się w
historyczny niebyt jego piękna idea federacyjna, miał odwagę powiedzieć oszukanym
bojownikom o samostijną: Ja was przepraszam, panowie.

Miejmyż dziś odwagę Marszałka.

[1] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 1:51 p.m.
(published)
Wyhowski po zrzeczeniu się hetmaństwa, był jakiś czas wojewodą kijowskim, potem oskarżony (nie 
wiadomo czy słusznie) o knowania z Rosją, rozstrzelany z wyroku polskiego sądu wojskowego.

[2] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 1:52 p.m.
(published)
Rok 1667.

[3] od Autora
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 1:55 p.m.
(published)
Po długo wlokącej się odbudowie, przerywanej i hamowanej nieraz przez stronę ukraińską, cmentarz 
„Orląt” został otwarty w swej dawnej postaci 24 czerwca 2005 w obecności prezydentów obu państw.
[4] Przypis dio wydania z 2001 r.
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 1:56 p.m.
(published)
Warto zwrócić uwagę, że nazwa „Galicja", używana w Polsce na określenie dawnego zaboru 
austriackiego, ma pochodzenie ruskie i wywodzi się od Halicza – stolicy podbitego przez Kazimierza 
Wielkiego Księstwa Halicko­Wodzimierskiego. Stąd też pochodzi oficjalna nazwa austriacka Galicja i 
Lodomeria (Halicz i Włodzimierz), użyta po raz pierwszy przez królów węgierskich w XIII­XIV 
wieku.

[5] Przypis do wydania z 2001 r.
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 1:59 p.m.
(published)
Piemont, ze stolicą w Turynie, był w połowie XIX wieku zalążkiem niepodległych Włoch.

[6] Przypis do wydania z 2001 r
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 2:01 p.m.
(published)
Jak na ironię, po niemiecku: „słowik".

[7] Przypis do wydania z 2001 r.
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 2:04 p.m.
(published)
Kto wie, czy śmierć w zasadzce UPA nie była dla generała Świerczewskiego wybawieniem od znacznie 
gorszego losu? Słynny generał Walter, dowódca Brygad Międzynarodowych w hiszpańskiej wojnie 
domowej, upamiętniony przez Ernesta Hemingwaya w jednym z epizodów słynnej powieści "Komu 
bije dzwon", był postacią niewygodną dla rządzącej biurokracji. W Polsce zaczynał się okres 
stalinowskich represji i sfingowanych procesów. Wielu jego towarzyszy broni z Hiszpanii padło już 
wcześniej ofiarą czystek w ZSRR.

[8] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 2:08 p.m.
(published)
Potwierdziły to dzieje „pomarańczowej rewolucji”, kiedy w listopadzie 2004 rzesze Ukraińców 
protestowały w Kijowie przeciw sfałszowaniu wyborów prezydenckich i uzyskały (przy mediacji 
prezydenta Polski świeżo przyjętej do Unii Europejskiej i szefa unijnej dyplomacji) ich powtórzenie 
wraz z obietnicą wsparcia prozachodniego kursu Ukrainy. W lutym 2010 roku, po wypaleniu się 
tamtych nadziei, prezydentem został fałszerz głosowania sprzed pięciu laty prorosyjski Wiktor 
Janukowycz. Ani Ukraina nie znalazła dość sił i woli by dążyć do Europy, ani Europa dość 
zdecydowania i środków by pomóc Ukrainie. 

You might also like