You are on page 1of 16

Nie ma potrzeby [1>przypominania raz jeszcze dziejów

„Solidarności": od sierpniowego zrywu 1980 roku, do roli tylko jednego


z wielu związków zawodowych i zwyczajnej partii politycznej – lepiej
lub gorzej sprawującej władzę z wyrażonej<1] w 1997 roku [2>woli
wyborców<2]1. Wszystko to jest dobrze znane, choć o szczegóły i
oceny długo się pewnie będziemy spierać. Spójrzmy na te burzliwe
dzieje z trochę innej – mam nadzieję, płodniejszej – perspektywy. Była
tu mowa o charakterystycznym dla powojennych dziejów Polski cyklu
wstrząsów czy też kryzysów politycznych, których widomym wyrazem
były powtarzające się protesty społeczne, prowadzące do coraz
skuteczniejszego zepsucia i „rozmiękczenia" władzy komunistycznej,
aż do jej ostatecznego upadku po słabym w istocie zwarciu
strajkowym 1988 roku. Była tu o nich mowa z punktu widzenia
przemian w tej słabnącej z kryzysu na kryzys władzy, jej nieudolnej i
wciąż spóźnionej liberalizacji bądź też jeszcze bardziej nieudolnych i
tylko na krótką metę skutkujących usiłowań „przykręcenia śruby".
Spójrzmy na tę sekwencję z punktu widzenia społeczeństwa polskiego,
a pozwoli nam to zrozumieć, że „Solidarność" nie była – jak ciasno
widzi to wielu komentatorów spraw polskich – jednorazowym zrywem,
że miała długie korzenie, że w jej historycznym zwycięstwie kryła się
nieuchronność jej moralnej klęski.
 
W normalnie funkcjonującym społeczeństwie demokratycznym
przesilenia polityczne są zjawiskiem w sposób oczywisty wynikającym
ze zużywania się koncepcji politycznych i realizujących je grup
przywódczych. Życie biegnie naprzód, a gdy ludzie i idee u steru nie
odpowiadają już aktualnym warunkom, to – poprzez takie zjawiska jak
wzrost i upadek partii politycznych, wybory, gra sił w parlamencie – są
zastępowani nowymi ludźmi i nowymi ideami. Upadek rządu czy
odsunięcie od władzy sprawującej ją dotąd partii nie jest niczym
nadzwyczajnym w systemie, w którym społeczeństwo, głosując w
wyborach, decyduje o układzie sił na szczycie. Co innego, gdy
despotyczną władzę sprawuje jednostka, grupa lub klan, a wybory –
jeśli nawet istnieją – są atrapą demokracji, bo nie jest w nich możliwa
konkurencja osób, programów i idei. Wówczas jedynym sposobem
odsunięcia od władzy nieudolnych ekip reprezentujących zużyte już
koncepcje jest zamach stanu, rewolucja, strajk generalny bądź uliczne
rozruchy. Nie ma w takim systemie ani zaufania, bo rządzący wiedzą,
że nie stoi za nimi niczyj mandat, ani odpowiedzialności, bo rządzeni
nie czują się mocodawcami stojących na szczycie polityków, ani

1
cierpliwości, bo nie istnieje wyborcza perspektywa odebrania swego
zaufania tym, którzy je zawiedli. Obywatel, zwolniony od faktycznej
troski o państwo, staje się tylko rzymskim plebejuszem domagającym
się chleba i igrzysk od nie przez siebie wyniesionych cezarów. Res
Publica przestaje być „rzeczą wspólną", skoro urządzili ją „oni",
pozostawiając „nam" jedynie do niczego nie zobowiązującą rolę
skrzętnych pracowników lub oklaskujących widzów.
 
Jeszcze gorzej się dzieje, kiedy ta rządząca grupa czy klan jest
przekonana, że oświeca ją Platońska idea „wyższej wiedzy", że ma
patent na jedynie słuszne rozumienie i interpretację procesu
dziejowego, a przez to nie czuje wyrzutów sumienia, gdy miażdży tych
„mniej wiedzących", którzy na ulicach lub w strajkujących zakładach
podnoszą rękę na mającą ich uszczęśliwić utopię przyszłości
uśmiechniętej.
 
Polskie przesilenia polityczne, prowadzące do tak głębokiego
rozchwiania systemu władzy, że jedynym wyjściem okazywały się
zmiany na szczycie i obarczenie upadłej ekipy winą za osławione już
„błędy i wypaczenia", następowały kolejno w latach 1956, 1970 i
1980. Ponadto do ogólnokrajowych demonstracji, strajków, a nawet
starć ulicznych doszło w latach 1968, 1976, a potem w roku 1988. To
ostatnie ogniwo z długiego cyklu polskich protestów i kryzysów było
jednak na tyle słabe – zdecydowanie słabsze od przywołanych w tym
samym kontekście wstrząsów z lat 1968 i 1976 – że, podobnie jak one,
wydawało się niezdolne do wymuszenia zmian na szczycie. Stało się
jednak inaczej, koniec komunizmu przyszedł szybciej, niż się
spodziewano; za impuls ostatecznego upadku wystarczyło pchnięcie,
jakie mogłoby być łatwo odparowane jeszcze przed dekadą. Po takich
kryzysach, jak gdyby „niepełnych", dochodziło w krótkim czasie do
starcia na większą skalę i zmian personalnych na najwyższym
szczeblu: po wydarzeniach Marca 1968 trzeba było tylko niespełna
dwa i pół roku czekać na Grudzień 1970. Po wydarzeniach w Radomiu i
Ursusie w 1976 roku – za cztery lata przyszedł Sierpień 1980.
Podobnie, po słabych stosunkowo strajkach nielegalnej „Solidarności"
wiosną i latem 1988 roku, spacyfikowanych tylko przez mglistą
rządową obietnicę odstąpienia od represji i rozpoczęcia rozmów z
opozycją, można było się spodziewać ponownego „przykręcenia
śruby" i o wiele potężniejszego wybuchu po stosunkowo krótkim
czasie. Natomiast kryzysy „pełne" dzieli od roku 1956 do 1970
czternaście lat i od roku 1970 do 1980 – dziesięć lat. Daje to asumpt
popularnemu stwierdzeniu, że co dekadę Polacy obalali komunistyczną
ekipę. Do przesileń politycznych trzeba też zaliczyć bezpośrednio
powojenny okres 1944-1948, gdy toczyła się zbrojna walka z
antykomunistycznym podziemiem, kiedy to udało się stopniowo
spacyfikować wszelką opozycję i utrwalić na kilka lat stalinowski
model socjalizmu. Początkiem tego pierwszego „zwarcia" narzuconej z
ZSRR władzy z polskim społeczeństwem była wojna, a cały ten okres
przebiegał – używając popularnego określenia z późniejszych przesileń
– pod znakiem „odmowy", czyli ograniczania zakresu swobód przez
rosnącą w siły władzę.
 
Zapłonem kolejnych kryzysów politycznych wstrząsających już
uformowanym systemem komunistycznym w Polsce były zawsze (z
wyjątkiem Marca 1968, kiedy protestowali głównie studenci przy
bierności robotników) wystąpienia robotnicze bezpośrednio
powodowane przez pogarszające się warunki życia, lecz zawsze
podszyte niezadowoleniem politycznym. Występując gwałtownie pod
hasłami podwyżki płac i poprawy warunków socjalnych, robotnicy tak
wstrząsali całym gmachem politycznym „komunizmu po polsku", że
uruchamiali proces – od Października 1956 roku enigmatycznie
nazwany „odnową" – kiedy to władza nie ma innego wyjścia niż
dokonanie zmian na szczycie, ogłoszenie nowego kursu politycznego i
poszerzenie zakresu swobód.
 
Tak właśnie początkiem wydarzeń roku 1956 był zbrojny bunt
robotników Poznania. Choć krwawo stłumiony przez wojsko –
zainicjował on ogólnonarodowe poruszenie kulminujące podczas
wielkiej fali masowych wieców i manifestacji, które przeszły do historii
pod mianem Października 1956.
 
Wydarzenia grudniowe 1970 roku rozpoczęły się w Stoczni
Gdańskiej noszącej imię Lenina, kiedy to robotnicy podjęli
spontaniczny protest przeciw ogłoszonej właśnie podwyżce cen, a nie
znajdując rzetelnych rozmówców w dyrekcji stoczni, poszli w
pochodzie do miasta. Bunt robotniczy objął w ciągu paru dni całe
Wybrzeże, od Elbląga po Szczecin, i, choć krwawo stłumiony,
doprowadził do upadku skompromitowanej rozkazem strzelania do
robotników ekipy Władysława Gomułki.
 
W 1976 roku, w proteście przeciw kolejnej podwyżce cen,
robotnicy Radomia i Ursusa podjęli schemat Grudnia, wychodząc na
ulice i demolując komitety partyjne. Fala strajków i protestów zaczęła
obejmować inne ośrodki, ale natychmiastowe wycofanie podwyżki cen
i zakaz użycia broni uratowały rządzącą ekipę I sekretarza Edwarda
Gierka i premiera Piotra Jaroszewicza.
 
W sierpniu 1980 roku – po lipcowej fali strajków, obejmującej
spontanicznie różne ośrodki przemysłowe kraju, gdy domagano się
wzrostu płac po ogłoszonej przedtem podwyżce cen – w sposób
najbardziej zorganizowany zastrajkowali robotnicy tejże Stoczni
Gdańskiej. Po trzech dniach strajku podpisano porozumienie
zaspokajające ich żądania, jednak w międzyczasie strajk objął nie
tylko cały Gdańsk, ale i Wybrzeże. Moralna presja na rzecz robotniczej
solidarności była tak silna, że – mimo podpisania owego porozumienia
z dyrekcją – stoczniowcy przystąpili do strajku solidarnościowego, w
którym powstała wspólna reprezentacja kilkuset strajkujących w całym
kraju załóg: Międzyzakładowy Komitet Strajkowy z Lechem Wałęsą na
czele.
 
No i wreszcie rok 1988. Kiedy latem owego roku oddawałem do
druku pierwsze wydanie tej książki, napisałem: [ ] ekipa rządząca jest
rozchwiana, ale prawdopodobnie utrzyma się ostatnim wysiłkiem.
 
Tak właśnie – w ustroju mającym się za robotniczy – robotnicy
okazali się taranem wymuszającym ustępstwa na „robotniczej" partii
rządzącej, pociągającym za sobą ogół społeczeństwa
depozytariuszami demokratycznego Ducha Rzeczypospolitej, nie
godzącego się z narzuconą temu społeczeństwu despocją partyjną.
 
Po każdorazowej burzliwej „odnowie" następowała oczywiście – o
czym już była mowa w rozdziale poprzednim – stopniowa „odmowa",
kiedy odzyskująca siły świeża ekipa, reprezentująca jednak tę samą
nową klasę, stopniowo wycofywała się poczynionych ustępstw,
powracała w stare koleiny polityczne, ukształtowane jeszcze w
czasach stalinowskich i określone potem nie bez pewnej brutalnej
szczerości jako „realny socjalizm". W ten sposób ekipa jeszcze
niedawno „odnowicielska" przygotowywała już swój przyszły upadek,
otwierała nową listę „błędów i wypaczeń", którymi będzie w
przyszłości obarczona.
 
Po każdym przesileniu, po każdej „odmowie" częściowo cofającej
ustępstwa i depczącej nadzieje krótkiego okresu „odnowy", coś jednak
zmieniało się trwale w krajobrazie politycznym rządzonej przez
komunistów Polski. Po Październiku najważniejszym trwałym
ustępstwem była rezygnacja z prowadzonej na wzór sowiecki
kolektywizacji wsi, przez co zachowała się w Polsce – jako jedynym
kraju ścisłego bloku komunistycznego – warstwa indywidualnych,
względnie niezależnych chłopów. Równie ważnym ustępstwem było
zaprzestanie prześladowań Kościoła, uznanie go za trwały i niezależny
element życia społecznego Polski. Choć dość szybko władze wróciły do
różnych form zwalczania wpływów Kościoła i ograniczania jego
ekspansji, nie odważyły się już uderzyć weń bezpośrednio. Dało to
początek umacniającemu się potem – z przesilenia na przesilenie –
faktycznemu „dualizmowi" społeczno-politycznemu Polski realnego
socjalizmu zastępującemu stalinowski totalitaryzm. Dalszymi trwałymi
ustępstwami popaździernikowymi były: rozluźnienie cenzury,
tolerancja dla różnych prądów kulturalnych oraz umożliwienie (choć
zależnie od uznania władzy) wyjazdów na Zachód.
 
Po Grudniu do poprzednich trwałych ustępstw doszły: dalsze
zwiększenie zakresu tolerancji w stosunku do Kościoła, kultury i
aktywnej opozycji. Władze zrezygnowały z poprzedniej praktyki
wytaczania procesów politycznych o każdy ujawniony przypadek
współpracy z antykomunistycznym wydawnictwem, czy o utworzenie
opozycyjnej organizacji; nękano członków Komitetu Samoobrony
Społecznej KOR, Ruchu Praw Człowieka i Obywatela czy Wolnych
Związków Zawodowych, ale nie odważono się na rozbicie tych grup
frontalnym atakiem policyjnym. Nastąpiło otwarcie Polski na Zachód
oraz częściowe włączenie jej w międzynarodowy podział pracy poza
zdominowaną przez ZSRR Radą Wzajemnej Pomocy Gospodarczej.
Zaczęto wprowadzać ograniczoną reformę ekonomiczną, zastopowaną
zresztą w drugiej połowie lat siedemdziesiątych.
 
Oczywiście zmiany dokonane po Sierpniu, a właściwie w całym
okresie 1980-1981, były najgłębsze z dotychczasowych, a Polska
okresu „Solidarności" zdecydowanie zaczęła oddalać się od kolein
„realnego socjalizmu". Dlatego też – po raz pierwszy po tej „odnowie"
– do „odmowy" trzeba było użyć siły, co uczynili rządzący
wprowadzając stan wojenny 13 grudnia 1981 roku. Jeśli dotychczas
krwawe bywało tylko przełamanie oporu „nowej klasy" przez
robotnicze uderzenie, tu strajk (będący przecież użyciem siły przez
pracowników) miał przebieg niekrwawy, tragedia nastąpiła dopiero
wtedy, gdy rządzący zaczęli „przykręcać śrubę", co po poprzednich
przesileniach udawało się czynić stopniowo, cichaczem, omal
niepostrzeżenie. Niemniej nawet krajobraz społeczny i polityczny
Polski rządzonej już niepodzielnie przez grupę generała Wojciecha
Jaruzelskiego po rozbiciu „Solidarności", różnił się korzystnie od
krajobrazu Polski lat siedemdziesiątych. Choć stan wojenny cofnął
wszystko w utarte koleiny, to jednak pozostały trwałe elementy owego
krajobrazu, takie jak zorganizowane grupy opozycyjne, potęga
Kościoła otwarcie przeciwstawiającego się ideologii komunistycznej,
niezależna działalność oświatowa i kulturalna, niesłychanie
rozpowszechniony pozacenzuralny obieg wydawniczy. „Solidarność",
choć rozbita jako masowy związek zawodowy i ruch społeczny, istniała
jako organizacja kadrowa z własnymi, jawnie działającymi
przywódcami, mogąca stać się zalążkiem zorganizowanego oporu, co
pokazał rok 1988. Pojawił się nowy, bardzo ważny element, jakim było
wsparcie Zachodu, który – mimo wprowadzenia stanu wojennego –
uznawał nowe fakty i nowe autorytety społeczne, szukając z nimi
spotkania poza oficjalnymi kontaktami z rządzącymi, wspierając je
dostępnymi w tej delikatnej sytuacji sposobami. Po raz pierwszy opór
przeciwko systemowi komunistycznemu przestał być sprawą tylko
najbardziej świadomych i zdeterminowanych grup opozycyjnych, rozlał
się szeroko, jak wezbrana rzeka, obejmując – niekoniecznie w
uświadomionych i zorganizowanych formach – ogromne rzesze
społeczeństwa, w tym także sporą część członków partii.
 
Nie byli w stanie ignorować tego rządzący: choć zbrojnie
zapewnili restytucję starego systemu, zmuszeni byli przynajmniej do
tworzenia pozorów demokratyzacji i reform, do tolerowania
samodzielności różnych grup, organizacji i nawet oficjalnych związków
zawodowych, do patrzenia przez palce nawet na otwartą działalność
opozycyjną. Polska generała Jaruzelskiego nie była już na pewno PRL,
ale daleko jej było do państwa nawet częściowo demokratycznego, bo
jakakolwiek rzeczywista demokracja musiała oznaczać oddanie władzy
ludziom wyłonionym w wyborach, co i tak się stało w historycznym
1989 roku. Jednak choroba – przed którą otwarto drzwi, ustępując
przed presją buntującego się społeczeństwa już w roku 1956 –
poczyniła takie postępy, że ze starego ustroju pozostała tylko jego
fasada, wsparta la dwóch jako tako silnych jeszcze filarach: cenzurze
prewencyjnej tajnej policji politycznej, czyli Służbie Bezpieczeństwa.
Wystarczyło małe pchnięcie w 1988 roku, aby to wszystko – w co już
nikt, łącznie z rządzącymi, nie wierzył – zaczęło się walić jak od dawna
zmurszała budowla.
 
Marzenie o demokracji było nienazwanym bohaterem wszystkich
polskich buntów społecznych okresu powojennego, ale jego mienia
obawiano się wymówić publicznie aż do ostatniej chwili, naiwnie
mniemając, że rządzący i ich kremlowscy mocodawcy nie wiedzą, o co
w istocie chodzi. Tak właśnie Duch Rzeczypospolitej przemawiał przez
usta demonstrantów i strajkujących, którzy domagali się tylko
niewielkich z pozoru ustępstw, nie demokracji, ale demokratyzacji
najwyżej. Ale może tak było trzeba: bizantyjska wiara, że to, co nie
zostało nazwane i napisane – nie istnieje, była częścią sowieckiego
komunizmu.
 
Po przesileniach politycznych w okresie „odnowy" pojawiały się
zawsze – w wyniku wymuszania przez bunt społeczny – pewne
elementy demokratyzacji; prawie zawsze były jednak kasowane w
okresie „odmowy". Tak się stało z samorządami robotniczymi
funkcjonującymi w przedsiębiorstwach w latach 1956-1958. Grupa
niezależnych posłów, która weszła do Sejmu po wyborach w 1957
roku, została najpierw zmniejszona i ograniczona tylko do związanej
bezpośrednio z Kościołem grupy „Znak", a od 1976 roku całkowicie
zlikwidowana. Szybko zdołano sobie poradzić ze skutkami wolnych
wyborów w podstawowych ogniwach tak ważnych organizacji jak
partia czy związki zawodowe po przesileniach z lat 1956 i 1970 bądź
też z próbami uniezależnienia innych, mniej ważnych stowarzyszeń.
Najdalej zaszły zmiany demokratyczne w latach 1980-1981. Jedynymi
wolnymi i niesfałszowanymi wyborami, jakie odbyły się w Polsce na
większą skalę przed 1989 rokiem były wybory w „Solidarności". Po raz
pierwszy rządząca grupa znalazła się wobec konieczności
podejmowania pertraktacji i zawierania kompromisów z niezależną
reprezentacją społeczną, dysponującą zarówno siłą ewentualnego
strajku, jak i poparciem moralnym większości obywateli; nic dziwnego,
że okazywała się bezradna, a jej posunięcia były nerwowe.
Demokracja była bowiem tą barierą, na której przekroczenie rządzący
nie mogli przystać, bo w sposób oczywisty raz na zawsze wysadziłaby
ich z siodła. Jak napisałem w tym miejscu w 1988 roku w pierwszym
wydaniu tej książki: Dokonane dotąd zmiany oparły się o tę granicę
jak o twardą ścianę i najprawdopodobniej o jej przełamanie toczyć się
będzie najbliższy społeczny bój. Możliwości liberalizacji w obrębie
dotychczasowego niedemokratycznego systemu zostały już w
zasadzie wyczerpane. Kolejny kryzys postawi z niebywałą dotąd
ostrością problemy demokracji i ograniczenia zasięgu władzy „nowej
klasy”.
 
I tak się stało w historycznym roku 1989. Ale nie stało się z
niczego ani tylko dlatego, że dziewięć lat wcześniej narodziła się
„Solidarność". Korzenie zarówno roku 1980, jak i 1989 znajdują się w
postulatach podnoszonych przez buntujące się społeczeństwo – a
zwłaszcza robotników – w kolejnych przesileniach politycznych.
Oczywiście zawsze podstawowe były postulaty ekonomiczne
dotyczące płac, cen, warunków pracy i sfery socjalnej. Miały te
postulaty zawsze też swoją składową polityczną, która w 1956 roku (a
już na pewno w Październiku) – poza szczegółowymi sprawami
dotyczącymi reliktów postalinowskich, takich jak Urząd
Bezpieczeństwa, sfingowane procesy, prześladowanie Kościoła –
sprowadzała się do jednego, ogromnego jak cała Polska, postulatu
powrotu Władysława Gomułki do władzy! Uważano, że skoro
„towarzysz Wiesław" – naznaczony charyzmą względnie liberalnego
okresu 1944-1948 i późniejszego więzienia – stanie na czele partii,
wszystko pójdzie już zgodnie z pięknymi nadziejami, zaprowadzony
zostanie dobrotliwy, polski „socjalizm dla ludzi". Ci zaś, którzy
pamiętali, że ten bezpośrednio powojenny okres Gomułki znamienny
był brutalną rozprawą z opozycją, wszechmocą bezpieki i stopniowym
dławieniem wolnej myśli, nie byli słuchani. Świadomość powszechna
jak gdyby uwsteczniła się w porównaniu z tamtym okresem, którego
najpełniejszym wyrazem był cytowany na końcu drugiego rozdziału tej
książki Testament Polski Walczącej. Bezgraniczne zaufanie do Gomułki
nie było niczym innym niż polityczną naiwnością.
 
W Grudniu pojawiły się bardziej zróżnicowane postulaty
polityczne, nie kwestionujące jednak samej istoty „realnego
socjalizmu", lecz raczej dążące do stworzenia zabezpieczeń przed
ponownym pojawieniem się w nim „błędów i wypaczeń" okresu
gomułkowskiego. Tak więc powszechnie podnoszono postulat
obowiązkowej rotacji na wysokich stanowiskach partyjnych i
rządowych, by nie doprowadzić do utożsamienia się przywódcy z
państwem bądź kierowaną przezeń instytucją. Żądano rozdziału
funkcji partyjnych i rządowych, wolnych wyborów w organizacjach
partyjnych i związkowych (ale nie w państwie dla ogółu obywateli). W
styczniu 1971 roku, podczas drugiego strajku szczecińskich
stoczniowców, wypłynął – wyprzedzający Sierpień – postulat wolnych
związków zawodowych. Zaufanie do Gierka nie było nawet cieniem
tego wielkiego i srodze zawiedzionego zaufania do Gomułki.
 
W Sierpniu natomiast na słynnej liście dwudziestu jeden
gdańskich postulatów żądanie podwyżki płac znalazło się dopiero na
ósmym miejscu. Na pierwszym miejscu postawiono żądanie
utworzenia wolnych związków zawodowych, co samo już swym
politycznym ostrzem musiało rozsadzać strukturę realnego socjalizmu.
Dalej następowały, także bez wątpienia polityczne, postulaty nie
represjonowania strajkujących, zniesienia cenzury, uwolnienia
więźniów politycznych, reformy gospodarczej, większych swobód dla
Kościoła.
 
Wymowa takiego właśnie układu strajkowych żądań jest
przygniatająca. Społeczeństwo uczy się na własnych błędach i na
własnych zaprzepaszczonych nadziejach: powoli, lecz nieuchronnie.
 
Składowa polityczna zdominowała składową ekonomiczną
postulatów, a więc i myślenia tych, którzy je popierali. Wolne związki,
wolne słowo, wolność dla więźniów politycznych okazały się dla
robotników ważniejsze niż „chleb z kiełbasą". Nie tylko opozycjonista,
ale także zwykły robotnik zrozumiał, że bez polityki nie wyrwie się ze
swej dotychczasowej niedoli. Po trzydziestu pięciu latach powrócił
duch „testamentu" niepodległościowego podziemia, który jest
tożsamy z Duchem Rzeczypospolitej.
 
Podobnie w strajkach 1988 roku, których celem było
reaktywowanie „Solidarności", pojawiło się – choć nie wszędzie –
żądanie wolnych wyborów. Była to zapowiedź tego, co miało się stać
już niebawem.
 
Czym była powstała w 1980 roku „Solidarność"?
 
Końcowym ogniwem długiego cyklu polskich protestów, kryzysów
i starć społecznych, tej rozłożonej na etapy „rewolucji ery atomowej",
kiedy nie da się jednym frontalnym atakiem zdobyć i zburzyć Bastylii,
ale trzeba stopniowo, maskując się i klucząc, naruszać jej zwaliste
mury, by runęły w bardziej sprzyjających dniach? Dzieckiem Ducha
Rzeczypospolitej, który żył w duszach Polaków nawet w najcięższych
chwilach totalitarnej opresji? Owocem stopniowego zdobywania
świadomości przez społeczeństwo czy naród (obojętnie, jakiej nazwy
użyjemy), bo świadomość swego położenia musi rodzić żądanie jego
poprawy. Tak, na pewno! Bo nie narodziła się w próżni, tylko dlatego,
że pewien wyrzucony z pracy elektryk przeskoczył płot Stoczni
Gdańskiej, a partyjny szef państwa miał ręce spętane zaciągniętymi
na Zachodzie pożyczkami i składanymi tamże mglistymi obietnicami w
kwestii przestrzegania praw człowieka.
 
Związkiem zawodowym, który miał lepiej bronić interesów
robotniczych? Oczywiście, taki przecież był jej kształt organizacyjny.
Wolny związek potrzebny był pracownikom, nie tylko robotnikom, ale
był też dobrym w 1980 roku pomysłem politycznym na nadanie trwałej
formy organizacyjnej temu samemu masowemu ruchowi oporu
przeciw systemowi i żądania demokratyzacyjnych zmian, jaki objawiał
się w każdym polskim przesileniu, a którego instytucjonalizacji bała się
jak ognia władza komunistyczna. W roku 1980 była już ona na tyle
słaba, na tyle zmuszona do liczenia się z Zachodem, by opozycja
mogła się poważyć na takie żądanie – poprzednio niespełnialne. Ruch
ten mógł przecież zinstytucjonalizować się w innej formie, ale na
partię polityczną było jeszcze za wcześnie, a zwykłe stowarzyszenie –
niechronione międzynarodowymi prawami związkowymi – stałyby się
zbyt łatwe do zniszczenia przez komunistyczne państwo. Komitet
Obrony Robotników, dzięki któremu powstał pomysł związku – okazał
się tyle dalekowzroczny politycznie, ile uwrażliwiony na społeczne
nastroje.
 
Byłaby więc nade wszystko ruchem politycznym, dla kamuflażu
przybierającym związkową szatę? Poniekąd tak, bo pod skrzydła
„Solidarności" schroniło się wszystko, co w ówczesnym PRL-u
opozycyjne: od nieprzejednanych zwolenników niepodległości z
wyprzedzającej swój czas – bo założonej (oczywiście nielegalnie) już w
1979 roku jako partia polityczna – Konfederacji Polski Niepodległej, aż
po niezadowolonych ze stetryczałego i nieudolnego kierownictwa
PZRR „reformatorów partyjnych", których celem był tylko
zmodernizowany socjalizm bez demokracji. Bo nawet ci robotnicy,
którzy odcinali się od „politykowania" i podkreślali swoją
„związkowość", przedłożyli w sierpniowych strajkach postulaty
polityczne ponad ekonomiczne, a potem doskonale wiedzieli, że bez
głębokich zmian politycznych w państwie los ich związku będzie
przesądzony.
 
Owocem wyboru na Tron Piotrowy pierwszego w dziejach
papieża-Polaka i jego wizyty w Ojczyźnie w 1979 roku, która
gromadzącym się na papieskich mszach tłumom pozwoliła zobaczyć
się nawzajem, poznać swą liczebność i siłę? Echem papieskiego
wołania Nie lękajcie się!, skutkiem wielowiekowej, cichej, lecz
skutecznej pracy polskiego Kościoła, który nie pogodził się z
jakimkolwiek zaborcą, choć ileż razy musiał mu ulegać, ale zawsze
budował niepodległość dusz, która wcześniej lub później musi
prowadzić do niepodległości narodu? A zwłaszcza owocem
niezawisłości Kościoła w czasach komunistycznych, nieuchronnym
efektem tego „dualizmu" nie zniszczonego nawet w czasach
stalinowskich, kiedy to Kościół co niedziela głosi zupełnie inne
przesłanie niż to, które wtłacza do głów i którym usiłuje zatruć dusze
oficjalna propaganda? Dzieckiem wartości chrześcijańskich, takich jak
solidarność przez małe „s", miłość, sprawiedliwość, braterstwo i służba
społeczności swoich bliźnich? Na pewno tak, ale tłumaczenie polskiego
fenomenu politycznego wyłącznie poprzez polski katolicyzm, to o
wiele za mało. W mszach, które dzielnie odprawiał w strajkującej
Stoczni ksiądz Henryk Jankowski nie zamykała się cała duchowość
tworzącego się ruchu, tak jak ta historyczna posługa kapłańska nie
usprawiedliwia jego późniejszych niemądrych i antysemickich kazań.
 
Ruchem robotniczym czy ruchem inteligenckim? Bo przecież od
samego początku strajkującym towarzyszyli – by wymienić tylko dwa
najbardziej znane nazwiska – członek KOR-u historyk Bogdan
Borusewicz i opozycyjny pisarz Lech Bądkowski, mając ogromny udział
w układaniu listy postulatów. A potem wlała się do Stoczni szeroka fala
najprzedniejszych intelektualistów i wielkie nazwiska dochowały jej
wierności nawet w stanie wojennym, wywierając swymi ideami wpływ
zarówno na przywódców, jak i na związkowe rzesze. I jeszcze do tego
wśród robotników prym wiedli nie ciemni „łopaciarze", lecz młodzi
fachowcy po szkole średniej, oczytani, otwarci, chętnie nawiązujący
dialog z inteligencją. Może więc była od dawna pożądanym
zbrataniem inteligenta i robotnika, spełnieniem nadziei Zygmunta
Krasińskiego z Psalmów przyszłości, że oto: Z szlachtą polską polski
lud!
 
Ruchem rodzącej się polskiej klasy średniej, która –
zasmakowawszy pewnej poprawy bytu w okresie gierkowskiej
liberalizacji – zapragnęła też swobód i wpływu na sprawy publiczne?
Przecież do tej przyszłej klasy – dla której nie ma miejsca w ustrojach
despotycznych, a która jest ostoją demokracji, bo zawsze przedkłada
reformy ponad rewolucję – aspirował i wykwalifikowany, wykształcony
robotnik, i inteligent, bo obaj wiedzieli, że potrzebny jest im zarówno
lepszy chleb, jak i trochę wolności. Ale ci, którzy najgoręcej,
najwytrwalej popierali „Solidarność" i ponieśli w jej obronie największe
ofiary od początku zdawali sobie sprawę, że klasą średnią nigdy się nie
staną, nigdy też do niej nie aspirowali, łączyła ich raczej, wynikająca z
poczucia krzywdy i odrzucenia, robotnicza – jakże łatwa do zranienia –
duma.
 
A może po prostu ruchem socjalistycznym odwołującym się do
tradycyjnych wartości i nadziei dawnej lewicy przeciw „lewicy"
znieprawionej, totalitarnej, skrytej za murami PZPR-owskich komitetów
i za kordonami ZOMO-wskich pałek? Przecież walczyła o to samo, o co
toczyli walkę XX-wieczni socjaliści: o godność i równość, o
sprawiedliwe płace, o rzeczywiście ośmiogodzinny dzień pracy, o
wolność słowa i prawo do zrzeszania się w związkach zawodowych.
Przecież jedna z partii socjalistycznych założona w Polsce w 1883 roku
nazywała się właśnie „Solidarność". To przecież za przyczyną
„Solidarności" stało się to, co prorokował Edward Abramowski, jako
socjalista występując przeciw nadciągającemu widmu bolszewizmu:
[...] niezgodne z ideowością mas instytucje runą przy lada nacisku z
ich strony. Tylko czerwony sztandar – którym jeszcze z dumą
posługiwali się przedwojenni PPS-owcy – był już doszczętnie
skompromitowany, jako znienawidzony symbol kłamstwa i narzuconej
władzy.
 
No i wreszcie może była tylko owocem prowokacji i spisku
najbardziej świadomych elit komunistycznych, a zwłaszcza tajnych
służb, najwcześniej widzących niewydolność systemu, który już
niedługo nie tylko nie będzie w stanie sprostać militarnie Zachodowi,
ale nawet zapewnić jakiego takiego spokoju i dobrobytu swoim
pretorianom? Ci ludzie – nie gorzej niż opozycja – rozumieli, że na
dotychczasowej drodze można się spierać tylko o datę upadku i liczbę
ofiar, jaki pociągnie on za sobą. Trzeba więc było poszukać sposobów
wymuszenia zmian cudzymi rękoma, lecz tak, aby były korzystne
również dla manipulujących. Potem wszakże wszystko wymknęło się
spod kontroli i poszło za daleko... A może jednak – mimo różnych
niespodzianek – było kontrolowane, bo wszak co sprytniejsi z
komunistycznej nomenklatury po 1989 roku nieźle usytuowali się w
nowym ustroju: na pewno lepiej niż większość opozycjonistów. Pewnie
trochę i tak, bo trudno pomówić całe komunistyczne elity końca lat
siedemdziesiątych, a potem lat osiemdziesiątych, tylko o tępą głupotę
i krótkowzroczność. Ale tłumaczenie wszystkiego co się stało spiskiem
i manipulacją jest zamykaniem oczu na istnienie żywego i działającego
– choć nie zawsze zorganizowanego – społeczeństwa. Podobnie jak
mówienie o spisku Zachodu, który przez „Solidarność" uzyskał
wspaniałą możliwość osłabiania swego wroga na Kremlu.
 
Czym więc była? Wszystkim po trochu, choć o proporcje będzie
długo jeszcze się toczył spór podstarzałych świadków, a potem już
tylko chłodnych historyków. Fenomenem takim, jak tłum zdobywający
Bastylię albo obalający pomnik szacha. Fenomenem niemającym
precedensu i wzoru, a możliwym jedynie w systemie z pozoru tylko
totalitarnym, a faktycznie osłabionym przez wszystkie dotychczasowe
kryzysy i starcia, podupadłym tak bardzo, że niezdolnym do wzięcia za
gardło swego śmiertelnego wroga uzbrojonego bynajmniej nie w
karabiny, lecz tylko w słowo i poczucie moralnej racji. Czym była?
Wielkim zjednoczeniem bardzo zróżnicowanego, mającego przecież
odmienne, poglądy, interesy i interesiki narodu, zjednoczeniem, które
jest możliwe tylko w obliczu wspólnego wroga. Ale wroga na tyle
osłabionego i ośmieszonego, by budził więcej odrazy niż strachu.
Zjednoczeniem, a więc niespodziewaną realizacją marzenia o
wspólnocie, równości i braterstwie wzajemnym niby za pierwszych
chrześcijan, niby za pierwszych – niewinnych jeszcze – socjalistów.
Dlatego przez tych szesnaście miesięcy „pierwszej «Solidarności" –
my, swarliwi i indywidualistyczni Polacy – byliśmy tak piękni i tak ze
sobą solidarni, bo zakochani od pierwszego wejrzenia w nagle
objawionej (jak powiadała ówczesna piosenka) sentymentalnej pannie
S. A ona – nikogo długo nie namawiając – poprowadziła za sobą na
niepewną przyszłość orszak dziesięciu milionów wielbicieli. Bo w
obliczu wspólnego przeciwnika, nad którym wszyscy – tak sądziliśmy
w stanie owego zakochania – mamy niezmierzoną przewagę
moralnych racji, choć on ma przewagę fizycznej siły, wszelkie różnice
życiorysów, poglądów i interesów nie były ważne, a do dobrego tonu
należało ich zacieranie za pomocą poręcznych akurat frazesów:
obojętnie, religijnych, patriotycznych czy jakichkolwiek. A może tylko
zakochani w sobie, w swej nagle objawionej mądrości i sympatii
powszechnej, kiedy bez wielu słów pojmowaliśmy całe doświadczenie
wszystkich poprzednich – przegranych, ale przecież nie daremnych –
starć, zawarte najcelniej w słynnym haśle Jacka Kuronia: Nie palcie
komitetów, twórzcie własne! Dlatego to już „szesnaście miesięcy
wolności" oznaczało definitywny koniec komunizmu w Polsce, nie zaś
niemrawe strajki 1988 roku przeciw jeszcze bardziej niemrawej władzy
albo objęcie rządów przez pierwszą po wojnie niekomunistyczną
koalicję w 1989 roku. Z tego PRL nie mogła już się podnieść, można
było tylko dyskutować, kiedy nastąpi definitywny upadek. Po prostu
nastąpił trochę wcześniej.
 
„Pierwsza «Solidarność»" była lustrem, w którym Polacy
niespodziewanie dla siebie zobaczyli to, co w nich najlepsze,
najmędrsze i najbardziej wzniosłe. Dlatego tak niechętnie teraz
wracamy do dziejów tamtych szesnastu miesięcy. Spieramy się o
Piłsudskiego czy Armię Krajową, psioczymy na rządzącą „Solidarność"
dzisiejszą, ale milczymy wstydliwie o tamtym wysokim locie,
wstydzimy się swego nagle pozyskanego i tak łatwo utraconego
piękna. Bo najbardziej porażająca może być twarz anioła, jaką
niespodziewanie widzimy w podanym nam lustrze, w którym
spodziewamy się ujrzeć – jak co dzień – naszą powszednią brzydotę i
nasze aż do znudzenia powszednie grzechy. Nie, nie da się – jak chce
wieszcz – zjadaczy chleba w aniołów przerobić, zbyt na to jesteśmy
powszedni, zbyt grzeszni. Ale ludzie potrafią, choć na chwilę, wznieść
się bardzo wysoko, i to właśnie, nic więcej, pokazała – na naszym,
świadków i uczestników przykładzie – tamta „Solidarność". Tylko na
chwilę, bo różnice postaw, interesów, życiorysów i wszystkiego innego
zaczęły się objawiać w dziesięciomilionowym i podobno solidarnym
ruchu nim jeszcze generał polecił rozgrzewać motory czołgów.
Zadufanie, pycha, kłótnie, antysemickie pomówienia – te odgłosy były
już zapowiedzią tego, co stać się musi i co nieuchronnie wynika z
naszej ludzkiej, a nie anielskiej kondycji. Bo upadek z tak wysokiego
lotu tym bardziej bywa bolesny.
 
To, co się stało potem nie jest warte przypomnienia, jest znane aż
nadto dobrze.
 
Dlatego nie obciążają nas nieuchronnie objawione różnice
poglądów, ten oczywisty dystans i ten spór – bywa, że i karczemny –
dzielący na przykład socjalistę od nacjonalisty, liberała od
konserwatysty, którzy jeszcze przed chwilą razem, zjednoczeni i
solidarni, szli ożywieni wspólną (jak powiadała inna ówcześnie modna
piosenka) myślą prostą. Nie obciąża nas również nieuchronne rozejście
się dróg robotnika i intelektualisty, pracownika i biznesmena. Nie nas
obciąża ta wielka narodowa pomyłka o imieniu [3>Lech Wałęsa,<3]
którego mieliśmy już za opatrznościowego męża stanu, a który okazał
się, owszem, znakomitym przywódcą robotniczego protestu, ale tylko
„chłopkiem-roztropkiem" przy władzy, z gębą pełną okrągłych
frazesów i martwym programem2. Nie obciąża nas nawet ta piekąca
frustracja, jaka towarzyszy powrotowi z tak podniebnego lotu: oto

2
wszystko, co było bliskie wielu z nas, co składało się na pojęcie
Ojczyzny, utkanej trochę z patriotyczno-religijnego frazesu, trochę z
antykomunistycznego gestu podszytego socjalistycznym z ducha
przekonaniem, że ludzie są równi i mają te same żołądki – runęło w
ciągu paru lat albo i szybciej. Nie... Obciąża nas tylko jedno: nie
usiłowaliśmy nawet zrobić użytku z tej wartości, której przez krótki
historyczny moment byliśmy depozytariuszami: z solidarności przez
małe „s". Nie spróbowaliśmy nawet zastanowić się nad tym, jak – przy
wszystkich nieuchronnościach oraz ograniczeniach normalnego
państwa i społeczeństwa – sprawić, by choć trochę jej zachować na
dzień powszedni, by ocalić cokolwiek z doświadczeń naszego
wysokiego lotu. A świat patrzył przez pewien czas na Polskę z
podziwem i nadzieją nie tylko dlatego, że Dawid o wąsatej twarzy
stoczniowego elektryka rzucił wyzwanie czerwonemu Goliatowi, ale ze
względu na obietnicę moralną właśnie. Już po ogłoszeniu stanu
wojennego i delegalizacji „Solidarności", Ojciec Święty podczas swej
kolejnej wizyty w Polsce wzywał nas wielokrotnie do solidarności, a
myśmy – głupi – myśleli, że wymienia nazwę zakazanego związku i
darliśmy się: Precz z komuną! Dlatego sentymentalna panna S. tak
szybko straciła cnotę i równie szybko z pięknej, ponętnej zjawy
przeobraziła się w kłótliwe babsko. A przecież jeszcze niedawno tylu
dzielnych ludzi gotowych było za nią umierać i nawet umierało...
Szkoda, że stało się to tak szybko i tak brzydko. Szkoda, że nasz dzień
powszedni, dzień dzisiejszy, nie doznał żadnego wzbogacenia przez
tamten wysoki, choć krótkotrwały lot. To nasza największa i być może
jedyna wina. Mieliśmy – chamy – złoty róg...
 
Dzisiejszy wysoko rozwinięty świat Zachodu, który nauczył się z
taką łatwością wytwarzać obfitość dóbr, nie wytwarza niestety
poczucia sensu, a może tylko wytwarza go mniej niż dawne ubogie i
surowe społeczności. Jeśli ma istnieć i rozwiązać swoje nabrzmiałe dziś
problemy – przepaść między bogactwem a nędzą, bezrobocie rzesz,
przy zapracowaniu garstki nielicznych, narastającą między ludźmi
wrogość i agresję, chciwość i nieumiarkowanie, zniszczenie środowiska
naturalnego i wiele, wiele innych – musi na nowo odnaleźć
solidarność. Solidarność między ludźmi. Tylko to. Dlatego świat patrzył
na Polskę z taką nadzieją. Ale już nie patrzy. Udało nam się:
odbudowaliśmy demokrację i wolny rynek. Po zapaści komunizmu
zadziwiająco szybko odtworzyliśmy społeczeństwo takie samo jak w
każdym normalnym państwie, to znaczy – niesolidarne. Dlatego nie
warto już na nas zwracać uwagi.
 
Ralf Dahrendorff, jeden z najznakomitszych umysłów
współczesności, Niemiec pracujący w Wielkiej Brytanii, napisał kiedyś:
Demokracja i gospodarka rynkowa pozostawione swemu
abstrakcyjnemu biegowi, wytwarzają ostatecznie gigantyczną próżnię
moralną, co może nawet prowadzić do odrodzenia się potrzeby
integralnych, totalitarnych, fundamentalistycznych wizji życia. [...]
Społeczeństwa nie mogą żyć odrzucając solidarność.

[1] dd
by od autora on the March 16, 2010 at 5:53 p.m.
(pending)
dd

[2] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 4:43 p.m.
(published)
Akcja Wyborcza „Solidarność” straciła władzę w wyniku następnych wyborów w 2001 roku, które nie 
dały jej ani jednego miejsca w Sejmie.

[3] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 17, 2010 at 4:48 p.m.
(published)
Przy całej trywialności swej prezydentury dokonał jednak rzeczy wiekopomnych: wspierał „plan 
Balcerowicza” nawet przeciwko swym robotniczym zwolennikom zagrożonym utratą pracy, przyczynił 
się przez to do szybszej niż w innych krajach byłego obozu sowieckiego stabilizacji gospodarki 
rynkowej. Po drugie: doprowadził do wycofania z Polski wojsk sowieckich, jeszcze wcześniej niż 
wycofały się z Niemiec. Sądzę, że Wałęsa uczy się na własnych błędach i z wiekiem nabiera mądrości: 
gdyby został jeszcze raz prezydentem, byłby w tej roli znacznie lepszy. Bagatelizuję natomiast 
oskarżenia o przejściową współpracę z SB we wczesnych latach siedemdziesiątych, nawet jeśli 
okazałyby się prawdziwe. Młody, niedojrzały jeszcze robotnik, prosto ze wsi mógł łatwo wpaść w te 
sidła. Ale pokazał, że wyrósł i wyswobodził się z nich. Zresztą wszyscy wielcy przywódcy – nie tylko 
„Solidarności” – powoli dorastali do swoich ról, wielkość nie była im dana z chwilą urodzenia. 

You might also like