Professional Documents
Culture Documents
Grzeczne
dziewczynki
idą do nieba ,
niegrzeczne
idą tam ,
gdzie chcą
...miłej lektury, Dziewczyny ! TRZYMAJMY SIĘ RAZEM !
( i nie zapomnijcie rozesłać tej e-książki dalej do wszystkich znanych wam Kobiet ! )
Rzadko te grzeczne!
O Autorce
Ute Ehrhardt ( ur. 1956 ) , terapeutka, autorka głośnych poradników dla kobiet,
tłumaczonych na wiele języków. Wspólnie z mężem prowadzi w Niemczech ośrodek
doradztwa psychologicznego dla firm. Uczy retoryki, specjalizuje się w treningu
komunikacji, szkoli menedżerów i – przede wszystkim – wspiera kobiety.
Nikt nie rodzi się grzeczną dziewczynką – twierdzi Ute Ehrhardt. W swojej książce
demaskuje myślowe pułapki, które przeszkadzają kobietom realizować ich własne
potrzeby i głośno wyrażać swoje zdanie. Radzi, by odrzucić postawę podporządkowania i
śmiało sięgać po zakazane owoce. Tylko niezależne, pewne siebie kobiety mogą odnosić
sukcesy, realizować marzenia i nawiązywać partnerskie relacje z innymi.
Rzadko te grzeczne!
Ute Ehrhardt urodziła się w roku 1956 w Kassel. Karierę zawodową zaczynała od posady
urzędniczki w banku. Porzuciła to zajęcie po sześciu tygodniach z przeświadczeniem, że
„nie urodziła się po to, by siedzieć w okienku bankowym”. Aby zdobyć pieniądze na dalszą
naukę w liceum wieczorowym, dawała lekcje angielskiego i dorywczo pracowała w biurze.
Zaangażowała się w ruch feministyczny, studiowała psychologię, a od roku 1984
prowadzi ośrodek doradztwa psychologicznego dla przedsiębiorstw. Wśród jej klientów
znalazły się m.in. takie firmy, jak: Gruner+Jahr, Dr.Oetker, wydawnictwo Jahreszeiten,
Mercedes Benz, Merk, Rewe, RTL, czasopismo „Vital” i wiele innych.
Ute Ehrhardt uczy retoryki, prowadzi treningi z zakresu komunikacji i optymalizacji
własnych umiejętności, szkoli kadry kierownicze, a przede wszystkim wspiera kobiety. W
roku 1987 we współpracy z czasopismem „Brigitte” zorganizowała warsztaty dla kobiet
bez wykształcenia zawodowego. Pomysł ten realizowano z powodzeniem przez wiele lat.
Jej książka „Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam gdzie chcą”
na wiele miesięcy zajęła pierwsze miejsce na wszystkich listach bestsellerów, osiągając
nakład ponad milion egzemplarzy. Została wydana w USA, Brazylii, Grecji, Islandii, na
Węgrzech, w Czechach, Japonii, Hiszpanii, Holandii, Rumunii, Korei, we Włoszech, Francji,
Danii, Turcji, Słowacji i w Polsce – Ute przekracza wszelkie granice.
Niegrzeczne dziewczynki idą tam, gdzie chcą.
Kobiety są grzeczne. Miłe, uległe, skromne i wspaniałomyślne. Tego się od nich oczekuje i
takie mają wyobrażenie o sobie. Grzeczność, ich zdaniem, otwiera drogę do życiowego
sukcesu, ale życie pokazuje, że jest wręcz odwrotnie.
Dzisiaj kobiety już nie chcą być tylko grzeczne. Ich sposób widzenia siebie zmienia
się, wciąż jednak jest w nich wiele sprzeczności.
Nowa Kobieta śmiało przebija się przez życie, ale dręczą ją z tego powodu wyrzuty
sumienia. Chociaż nie daje tego po sobie poznać, toczy wewnętrzną walkę: z jednej
strony chce być przez wszystkich lubiana i wszystkim dogodzić, z drugiej wie, że w ten
sposób wikła się w zależności od innych. Chce iść do przodu i pokonywać przeszkody, ale
nie chce nikogo ranić; chce osiągnąć swój cel, ale nie kosztem innych; chce stawiać
wymagania, ale nie lubi sprawiać przykrości; chce otwarcie wyrażać swoje zdanie i
przekonywać innych, ale nie chce manipulować; chce być pewna siebie, ale nie chce być
dla nikogo postrachem.
Ta ambiwalentna postawa ujawnia się mimo woli w niuansach mowy ciała. Lekko
pochylona głowa, pytający wzrok, krótki, niepewny uśmiech sygnalizują: „Tak naprawdę
wcale nie jestem tego pewna”. Pozornie nic nie znaczący, jakby mimochodem uczyniony
gest zachęca: „Przekonaj mnie” albo: „Upieram się, ale tylko na niby”.
Kobiety potrafią doskonale wczuwać się w cudze położenie. Rozumieją pobudki
kierujące postępowaniem innych ludzi. Współczują. To dlatego przeforsowanie własnego
zdania czy spełnienie osobistego pragnienia przychodzi im z takim trudem.
Jeśli przeanalizujemy obraz kobiety kreowany przez popularne seriale telewizyjne,
ujrzymy istotę doskonałą, która wszystko potrafi i ze wszystkim sobie radzi. Z uśmiechem
na ustach prowadzi dom, pracuje zawodowo, zajmuje się dziećmi i wypełnia obowiązki
małżeńskie. Ofiarnie wspomaga karierę męża. Jest wyrozumiała, uległa i gotowa do
pomocy; poświęca się, nie oczekując wdzięczności. Jest piękna, zadbana, wysportowana,
pełna energii. Zajmując podrzędną pozycję zawodową, odnosi drobne sukcesy w pracy.
Kobiety częściej niż mężczyźni cierpią z powodu lęków i depresji. Są przekonane,
że muszą sprostać większym wymaganiom, niż mężczyźni. I tak w rzeczywistości jest.
Kobiety starają się być bardziej perfekcyjne, pilniejsze, bardziej gotowe do kompromisu,
współpracy i pomagania innym niż ich koledzy. Ale rezultaty osiągają raczej skromne.
Częściej pracują efektywniej niż mężczyźni, nie są jednak ani odpowiednio wynagradzane,
ani awansowane. Same też nie cenią swoich osiągnięć.
Stare przysłowie mówi: „Bez pracy nie ma kołaczy”. Więc kobiety harują i szybko
stają się niezastąpione. Potrafią naprawdę wiele zdziałać, niestety, na ogół nie tam, gdzie
trzeba. Wykonują prace pomocnicze, wspierają innych i wierzą, że w ten sposób zasłużą
na uznanie, dzięki któremu będą mogły wspiąć się na szczebelek wyżej. Świadczą
przysługi kolegom z pracy albo mężom, a oni skupiają się na tym, co służy ich własnym
karierom. Pomocnice zostają na lodzie.
Tylko tym kobietom, które stosują zręczniejsze strategie, udaje się wspiąć na
szczyt. Praca na cudze konto to zła strategia; równie zła jak skromność. Mimo to wiele
kobiet ukrywa swoje osiągnięcia. Nie lubią się chwalić. Jeżeli jednak nikt ich nie docenia,
stają się zgryźliwe, depresyjne, wypalone, popadają w alkoholizm.
„Kobiety są stworzone do tego, żeby troszczyć się o innych” – uważa pewien pan
na kierowniczym stanowisku. Jego zdaniem kobiety sprawdzają się w usługach. W tej
dziedzinie potrafią osiągnąć jakąś samodzielność, „służenie” to ich natura. Swoim
postępowaniem wiele kobiet potwierdza jego opinię. Robią dokładnie to, czego się od
nich oczekuje: nie wychylają się, rezygnują z własnych dobrych pomysłów, wierzą, że
wygrają w życiu i w pracy, jeśli będą ciche i kochające. Mają nadzieję, że przywiążą do
siebie mężczyznę, jeśli będą potulnie milczeć i wyręczać go we wszystkim. Liczą na to, że
za posługi i pańszczyznę doczekają się pochwały i przychylności. Bycie miłą uważają za
jedyną strategię sukcesu. Biorą przykład ze swoich matek, chociaż doświadczenie już
dawno powinno je nauczyć, że tylko pewne siebie i niepokorne kobiety dochodzą do
czegoś w życiu. Nigdy te grzeczne, a rzadko te najlepsze!
Kobiety stawiają sobie nierealne wymagania i pracują ponad siły – sukcesy
osiągane tanim kosztem nie mają dla nich wartości. Kobiety dają z siebie wszystko,
jednak kiedy już są u celu, następuje coś strasznego: dochodzą do wniosku, że sukcesu
nie zawdzięczają sobie.Wydaje im się, że ich własne umiejętności i starania to za mało,
żeby osiągnąć dobre rezultaty. Kiedy im się powiedzie, przypisują to okolicznościom,
szczęściu lub przypadkowi. Jeżeli natomiast coś im się nie uda, odzywa się ich stłumiona
obawa: „Po prostu nie jestem wystarczająco dobra. Inni na moim miejscu zrobiliby to
lepiej”. Kobiety złoszczą się na siebie, wycofują i zaczynają bać się nowych wyzwań.
Kobiety nie chcą rzucać się w oczy, wolą wtopić się w otoczenie. Trwają w błędnym
przekonaniu, że tak zamaskowane, łatwiej osiągną swoje cele. Nie zwracać na siebie
uwagi – to ich dewiza.
Starają się więc pozostać niepozornymi, grzecznymi dziewczynkami i nie pojmują,
dlaczego ich skromność nie jest nagradzana.
Kobiety muszą się nauczyć nie liczyć po cichu na wdzięczność, lecz głośno mówić,
czego oczekują w zamian. Kobiety poświęcają się, sądząc, że inni staną się ich dłużnikami
i kiedyś nastąpi wyrównanie długów. Zwykle nie następuje. Dlatego kobiety muszą pojąć,
że albo wyświadczają komuś przysługę, albo robią coś, ponieważ spodziewają się
wdzięczności, uznania lub rewanżu. Musi to być jednak od razu powiedziane. Wtedy ta
druga osoba ma możliwość odrzucenia oferty i każdy wie, na czym stoi.
Kobiety chcą być przez wszystkich lubiane. Jest to potrzeba, z której najtrudniej
im zrezygnować. W imię tej potrzeby wyrzekają się samodzielności, niezależności i
władzy. Zamiast „odnaleźć siebie”, coraz bardziej się od siebie oddalają. Jeśli ktoś okaże
im sympatię, przyjmują to z niedowierzaniem. Nie spodziewają się od nikogo szacunku i
nie będą go miały, dopóki nie przestaną kierować się w życiu tym, co inni o nich sądzą.
Niestety, niewiele kobiet potrafi zrobić ten krok ku niezależności. Większość tkwi w
starych schematach. Najwyraźniej wolą być grzeczne niż zadowolone z życia. Dlaczego
boją się sięgać po zakazane owoce? Dlaczego tak wielu kobietom trudno jest zrobić coś,
co uchodzi za złe? Z jakiego powodu uważają za niestosowne coś, co dla mężczyzn jest
zupełnie normalne?
Paraliżuje nas lęk przed karą za nieposłuszeństwo, za choćby drobne naruszenie
reguł gry. Co inni o nas pomyślą? Jak się zachowają? Czy nadal będą lubić taką
niegrzeczną dziewczynkę?
Grzeczne kobiety są jak zakneblowane. Bez słowa rezygnują z wielu przyjemności,
rzadko sięgają po to, czego naprawdę pragną. Żeby zrozumieć, dlaczego tak się dzieje,
trzeba się cofnąć do doświadczeń wczesnego dzieciństwa. Już sposób w jaki niemowlę
karmione jest piersią, ma wpływ na jego późniejsze zachowanie, a dziewczynki karmi się
inaczej niż chłopców. Trudno jest dokładnie prześledzić, jak dziecko staje się chłopcem
lub dziewczynką, ale tylko w tym kontekście widać, co wywołuje kobiecą bezradność i
uległość, i co sprawia, że te cechy tak mocno do kobiet przylgnęły.
Współczesna psychologia opisuje dwa mechanizmy powstawania i utrwalania
samoograniczeń. Wyjaśnia, co sprawia, że kobiety grzęzną w sytuacjach, z których nie
widzą wyjścia, i dlaczego tak trudno im wyrwać się z tej autodestrukcji.
Wyuczona bezradność jest kluczowym pojęciem, wyjaśniającym życiowe konflikty
kobiet i pozwalającym opisać wiele ich codziennych problemów. Kobiety okazują
bezradność, gdy na przykład złapią na drodze gumę i wydaje im się, że nie potrafią
zmienić koła w samochodzie. Bezradne są również kobiety bite przez brutalnych mężów i
nie znajdujące odwagi, żeby od nich odejść. Martin Seligman, jeden z autorów tej
koncepcji, twierdzi, że za reakcje wyuczonej bezradności można uznać również
dramatyczne duchowe niedomagania, takie jak depresje czy stany lękowe. Wiele
rozmaitych doświadczeń może doprowadzić do ukształtowania się postawy: „Sama nie
dam sobie rady!” To początek lęków i depresji. Ludzie okazują bezradność tylko dlatego,
że uważają, iż nie poradzą sobie z jakąś sytuacją czy splotem okoliczności. Przy czym
decydująca jest nie rzeczywistość, lecz własne przeświadczenie, że nie jest się w stanie
doprowadzić do pozytywnego rozwiązania problemu. W rezultacie traci się zdolność do
działania.
Bezradność jest przekonaniem nabytym. Nigdy nie jest nieuchronna.
Wielkie oszustwo
Bettina od lat marzy o tym, żeby polecieć z rodziną na tydzień lub dwa na Wyspy
Kanaryjskie. Ilekroć wybiera się do miasta, odwiedza któreś z biur podróży. Po powrocie
do domu pokazuje prospekty Piotrowi, swojemu mężowi, i Manueli, dziewięcioletniej
córce. Studiuje też przewodniki. Piotr uważa, że to świetny pomysł, Manuela jest
zachwycona, że wreszcie poleci samolotem. A jednak cała trójka znów ląduje na wsi w
Schwarzwaldzie, ponieważ Piotr poprzednim razem zdążył zarezerwować kwaterę. Poza
tym jest tam przecież naprawdę przyjemnie.
Bettina z roku na rok jest coraz bardziej niezadowolona. Zrzędzi i narzeka, że
zamiast wypoczywać, musi gotować i sprzątać. Wolałaby w końcu pojechać gdzie indziej.
Coś jednak powstrzymuje ją przed pójściem do biura podróży i zarezerwowaniem
miejsc na najbliższą jesień. Obawia się, że Piotr w gruncie rzeczy woli jeździć do
Schwarzwaldu. Wprawdzie twierdzi, że chętnie by coś odmienił, ale nic nie robi w tym
kierunku. Bettina interpretuje jego bierność jako cichą odmowę. Nie dostrzega jednak, że
sama nie podejmuje żadnego działania. Nie rezerwuje lotu, bo nie chce wywierać na
Piotrze nacisku. Gdyby zamierzał spędzić urlop na Wyspach Kanaryjskich, sam wybrałby
się do biura podróży i wszystko załatwił. Ona już tyle razy mówiła, że ma po dziurki w
nosie Schwarzwaldu. Czuje się jak małe dziecko, które wciąż czegoś się domaga, a nikt go
nie traktuje poważnie – każdy mówi: „Dobrze, dobrze” i nikt nic nie robi. To, że oboje
wyrazili chęć wyjazdu na Wyspy Kanaryjskie, nie ma dla niej znaczenia. Decyzję, żeby to
naprawdę zrobić, musi podjąć Piotr. To on musi zacząć działać.
Bettina najwyraźniej nie wymaga od siebie tego samego, czego oczekuje od Piotra.
Nie dociera do niej, że jeśli to ona chce wybrać się w podróż, ona jest tą, która musi
podjąć działanie.
Podobnie było z Helgą. Weekendy z rodziną stały się nie do zniesienia. Wszyscy –
mąż i dzieci – ochoczo przyklaskiwali jej propozycjom, ale gdy dochodziło do realizacji,
nikt nawet nie kiwnął palcem. Po jakimś czasie Helga zmieniła taktykę. Teraz proponuje
coś, nie zastanawiając się, czy to się komukolwiek podoba, i jeżeli nikt nie zgłasza
sprzeciwu, sama organizuje to, co sobie zaplanowała. Na razie wszyscy się włączają i są
zadowoleni. Ale nawet gdyby któreś z dzieci czy mąż nie chcieli się przyłączyć, dramatu
by nie było. Ważne, że ona robi to, co lubi – basen, sauna, wycieczki...
Czy odczuwasz pewien opór? Czy nie przyszło ci do głowy słowo
„egoistka”? Może pomyślałaś, że reszta rodziny została
zdominowana? A może pomyślałaś sobie: „Przecież tak nie wolno. To
lekceważenie innych...” Jeżeli tak właśnie myślisz, musisz mieć się
na baczności – „grzeczna dziewczynka” w tobie jest bardzo silna.
Kobiety wykonują swoje obowiązki bez szemrania. Nawet same przed sobą nie przyznają
się, że czasem ogrania je złość, ponieważ nie chcą się narażać na niechęć otoczenia.
Budzące się agresywne odruchy natychmiast kierują na siebie albo na mniej ważne
obiekty. Matka, zirytowana na niemowlę, zachowuje się szczególnie troskliwie, bo
przecież dobra matka nigdy się nie złości. Dręczy się wyrzutami sumienia i nie ma odwagi
przyznać się do swojej irytacji. Skutek: jej agresja kieruje się do wewnątrz albo ujawnia
się w sposób niekontrolowany w zupełnie innym miejscu.
Kobiety częściej niż mężczyźni cierpią na migreny i depresje. Czują się słabe i
zmęczone, brak im chęci do życia. Za tymi cierpieniami często kryje się mnóstwo
stłumionej agresji.
Jeśli kobieta ujawnia agresję, to przeważnie w pośredni, bardzo wyrafinowany
sposób. „Żmija” – mówi się o kobiecie kąsającej z ukrycia. Krótkie, mocne ukąszenie i
szybki odwrót.
Kobiety często bywają zazdrosne lub zawistne. Swoje agresywne uczucia ukrywają
jednak tak długo, aż przestają nad nimi panować i uczucia te wybuchają w sposób
zupełnie niekontrolowany, jak wulkan. Nie ma w tym nic dziwnego, bo jak wiadomo,
uciśniony – kobieta czy mężczyzna – prędzej czy później, w ten lub inny sposób zacznie
sie buntować. Okazja jest przeważnie błaha, jakiś drobiazg, kropla, która przepełniła
czarę.
Birgit wróciła do pracy po trzech latach tak zwanego urlopu wychowawczego,
który jednak z urlopem nie miał wiele wspólnego. Odciążała swojego partnera, żeby mógł
spokojnie zrobić dyplom. Bliźniaczki, Anna i Liza, przyszły na świat w nie najlepszym
momencie. Z początku Birgit pracowała dalej na pełnym etacie, ale nadzieja, że Gerhard
poradzi sobie ze studiami i opieką nad dziećmi, szybko okazała się płonna. Birgit
zrezygnowała więc ze stanowiska kierowniczki laboratorium. Całkiem zrezygnować z
pracy jednak nie mogła, bo ktoś przecież musiał zarabiać na życie – Gerhard nie miał
żadnych dochodów. Brała więc nocne dyżury, a w ciągu dnia mogła zająć się domem i
dziećmi.
Przez pewien czas jakoś to funkcjonowało. Ale wciąż zdarzały się tarcia. Pieniędzy
brakowało, Birgit padała ze zmęczenia, a Gerhard bał się egzaminów. Kiedy chciał
odpocząć od nauki, grał w squasha albo wychodził gdzieś z kolegami. Birgit się
denerwowała, ale szybko dochodziła do wniosku, że to z jej strony małoduszność.
Przecież Gerhard niedługo będzie zdawał dyplomowy egzamin – niech się trochę odpręży.
Stale rezygnowała z zaspokajania własnych potrzeb. Nie starczało jej czasu na
spotkania z przyjaciółkami, już nie mogła sobie pozwolić nawet na to, by pogadać dłużej
przez telefon.
W końcu Gerhard skończył studia. Posady wprawdzie nie znalazł, ale Birgit mogła
wrócić do pracy w pełnym wymiarze, w ciągu dnia. Żadnych nocnych dyżurów – co za
ulga! Liczyła na to, że Gerhard zajmie się domem, dopóki nie znajdzie dobrej posady.
Bliźniaczki chodziły już do przedszkola. Birgit cieszyła się z powrotu do pracy, a
najbardziej z tego, że wreszcie uwolni się od nawału zajęć domowych po nieprzespanej
nocy.
Ale już po paru dniach stało się jasne, że Gerhard sobie nie radzi. Kiedy robił
zakupy, brakowało połowy rzeczy, więc Birgit po pracy wpadała do supermarketu.
Gerhard wrzucał pranie do pralki, ale Birgit musiała wieczorem je rozwiesić, a następnego
dnia wyprasować. Z początku pocieszała się myślą, że wszystko się jakoś ułoży, ale z
czasem popadała w coraz większe przygnębienie.
Birgit nawet przed sobą nie przyznawała się, jak bardzo jest wściekła. Przecież
Gerhard się stara. Co może poradzić na to, że o tylu rzeczach zapomina? Na pewno myśli o
ważniejszych sprawach. W dodatku – uważała Birgit – to jej wina, bo zbytnio mu
matkowała. Gerhard nigdy nie miał okazji nauczyć się prowadzenia domu. Gdy się poznali,
mieszkał wprawdzie sam, ale pranie zanosił do matki i przeważnie u niej jadał. A kiedy
zamieszkali razem, Birgit zapewniła mu wikt i opierunek. Z miłością mu gotowała,
nakrywała stój do nastrojowych kolacji, robiła śniadanka.
Wprawdzie denerwowało ją, że Gerhard po studiach niezbyt intensywnie stara się
o pracę, ale tłumaczyła sobie, że może potrzebuje czegoś w rodzaju okresu ochronnego.
Birgit uważała, że nie wolno jej się gniewać. Bała się, że jeżeli nagle zacznie stawiać
wymagania, Gerhard się od niej odsunie. Nie była pewna, czy by ją nadal kochał, gdyby
zaczęła się czegoś domagać.
Birgit wpadła w dwie pułapki na raz. Z jednej strony przyjęła, że nie ma prawa do
agresywnych uczuć. Grzeczne dziewczynki nigdy się nie złoszczą. Z drugiej – uwierzyła,
że na względy partnera musi zapracować, świadcząc mu różne posługi. Grzeczne
dziewczynki poświęcają się dla innych.
Birgit sądzi, że gdyby naprawdę okazała wściekłość, Gerhard by ją porzucił. Od
wielu lat trzyma na wodzy swoją agresję ze strachu, że straci partnera. W dodatku
obawia się, że Gerhard któregoś dnia może ją przejrzeć. Może zobaczyć, że ona wcale nie
jest taka miła, na jaką wygląda. A wtedy ją rzuci, to pewne. Birgit wie, ile dla niego
znaczy jej miły sposób bycia. Tyle razy krytykowali żony jego przyjaciół. Dźwięczą jej w
uszach nieprzychylne uwagi Gerharda: „Monika nawet nie zaproponuje nam piwa albo
czegoś do jedzenia. Tylko ciągle zrzędzi, że musi po nas sprzątać.” Faktem jest, że
wszyscy bardzo lubili spotykać się u Gerharda.
Albo Ingrid, która potrafiła zostawić im na głowie półroczne dziecko i pójść z
przyjaciółkami do kina, chociaż wiedziała, że jej mąż miał się uczyć z kolegami.
Birgit jest zupełnie inna. Starała się dogadzać ambitnym mężczyznom. I
przyjemnie jej było słuchać krytyki pod adresem innych kobiet – działała na nią jak
balsam. A teraz była na najlepszej drodze, żeby stać się taka sama jak tamte.
Mimo wszystko Birgit postanowiła porozmawiać z obiema kobietami. Dowiedziała
się, że nie zawsze były tak „bezwzględne” wobec swoich mężów i że nadal męczą je
wyrzuty sumienia, gdy robią coś dla siebie. Ale obie osiągnęły to, że partnerzy traktują je
poważniej. Ten szacunek zyskały w momencie, gdy zaczęły otwarcie okazywać swoją
wściekłość.
Birgit obiecała sobie częściej się bronić, brać na siebie mniej obowiązków i
przestać unikać konfliktów. Miłe zachowanie i ofiarność daleko jej nie zaprowadziły. Więc
nie będzie już żyć na cudzych zasadach. Na pewno będzie to trudne, ale nie ma innej drogi
do samodzielności. Birgit ma już dość poddawania się cudzej woli, szczególnie gdy ktoś
próbują nią manipulować.
Trudno przewidzieć, jaka będzie odpowiedź Gerharda na tę zmianę w jej
zachowaniu. Może się od niej odwróci, może będzie wściekły, a może się ucieszy. Jeśli
okaże niechęć albo zagrozi, że odejdzie, będzie to przede wszystkim reakcja na nieznaną
sytuację, jakiej nie przewidział i na jaką nie jest przygotowany. W końcu nagle spotyka
się z wymaganiami, a to dla niego nowość. Dlatego może się zdarzyć, że zareaguje
wściekłością, bezradnością, smutkiem albo obrazą. Wielu mężczyzn zaczyna się bać, gdy
kobieta ujawnia swoją silną stronę. Reagują w sposób nieprzewidywalny. Ważne, żeby
zrozumieć, że ich zachowanie jest skutkiem zaskoczenia. I żeby się nie zniechęcać.
Sylwia kipi ze złości. Było już dobrze po północy, kiedy wróciła z imprezy po
zakończeniu kursu komputerowego. W całym domu paliło się światło, a dzieci, Olivier i
Jessica przybiegły ją powitać. Najchętniej od razu by się rozdarła, wzięła jednak małą na
ręce, a Oliviera pogłaskała po głowie. Zanim opanowała swoją wściekłość, wewnętrzny
głos szepnął: „Mogłaś przecież wcześniej wrócić do domu”.
W salonie jej mąż Wolfgang ze stoickim spokojem grał z sąsiadem w szachy.
Prawdopodobnie nawet nie zauważył, jaki bałagan panuje w kuchni i w łazience. Sylwia
spurpurowiała ze złości. Oburzona, zaczęła krzyczeć na Wolfganga: czy naprawdę nie
mógł tym razem, wyjątkowo, położyć dzieci do łóżek? Akurat dzisiaj musiał zaprosić
Helmuta na szachy? Nagle dotarło do niej, jak głośno krzyczy. Co za żenująca scena!
Raptem wydała się sobie okropnie małostkowa. Co Helmut o niej pomyśli? Jak furia
wpadła do pokoju. Zawstydzona wymamrotała: „Bardzo mi przykro” i zabrała dzieci do
łóżek.
Mnóstwo kobiet boi się własnej wściekłości, bo wściekająca się kobieta najczęściej
wywołuje u innych poczucie bezradności. Ciskający się z wściekłości mężczyzna jest
społecznie akceptowany. Każdy wie – prawdziwy mężczyzna musi czasami wybuchnąć, to
się zdarza. Kobieta natomiast uchodzi za istotę łagodną. Jej wściekłość zdumiewa.
Ponieważ wściekająca się kobieta jest zjawiskiem rzadkim, ludzie nie wiedzą, jak z nią
postępować. W dodatku większość kobiet boi się własnego gniewu. Z braku
doświadczenia nie wiedzą, co mogą zrobić, gdy przestaną trzymać swoją złość na wodzy.
Lęk przed własną złością często prowadzi do tego, że kobiety całkowicie przestają
odczuwać złość i wściekłość. Agresywne uczucia zaczynają kierować na siebie. Dają one o
sobie znać zmęczeniem, bólami głowy, apatią, bezsennością, depresją itd.
Sylwia często nie mogła zasnąć, rzadko jednak uświadamiała sobie, że przyczyną
jej bezsenności jest złość. Przełom nastąpił po kłótni z Wolfgangiem. Tej nocy też nie
mogła zasnąć i zaczęła podejrzewać, że może często bywa wściekła, ale nawet już sobie z
tego nie zdaje sprawy. Postanowiła przyjrzeć się swojej złości.
Teraz, kiedy nie może zasnąć, leżąc w łóżku buduje zdania: „Dzisiaj rozgniewało
mnie...” – i wylicza każde, nawet najmniejsze zdenerwowanie. Po paru minutach posuwa
się o krok dalej i do każdego przykładu dodaje zdanie o tym, co by się mogło stać, gdyby
okazała złość albo po prostu zrobiła to co jej się podoba.
Bardzo szybko Sylwia zaczęła rozpoznawać swój gniew w momencie, kiedy się
pojawiał. Po paru tygodniach odważyła się działać. Zaczęła małymi krokami, od ludzi, do
których miała zaufanie. Powiedziała więc przyjaciółce, że jest zła, bo musiała prawie trzy
kwadranse czekać na nią w kawiarni. Przestała kryć swoją złość na Wolfganga. Wściekała
się, jeśli nie zajmował się dziećmi, gdy ona pracowała przy komputerze. Okazała
niezadowolenie, że matka nie ma ochoty zaopiekować się wieczorem wnukami. Obraziła
się, kiedy Wolfgangowi nie chciało się nic robić w weekend.
Za gniewem często kryje się siła.
Kobiety są na ogół silniejsze, niż im się wydaje. Same siebie uważają jednak za istoty
słabe, niesamodzielne, potrzebujące opieki silnego mężczyzny.
Silke ma dwuletniego synka, Aleksandra. Od jego urodzenia cierpi na stany lękowe,
tak silne, że często boi się wyjść z domu. Nie robi sama zakupów, a o prowadzeniu
samochodu czy wyjeździe na urlop nawet nie ma co marzyć. Jeśli dokładniej przyjrzeć się
jej życiu, nic w nim nie stało się z jej woli. Wyszła za mąż, żeby uciec od rodziców.
Dziecka nie planowała. Wszystko się jakoś działo samo, aż w końcu Silke poddała się
losowi. Ale ma już dość. Nie może wytrzymać nieustannego lęku. Tęskni za tym, żeby móc
znów cieszyć się życiem, swobodnie poruszać się po świecie. Jakiś czas temu
zdecydowała się na terapię. Czysto mechanicznie uczyła się wychodzić z domu, odwiedzać
koleżanki, prowadzić samochód. Następnie zadała sobie pytanie, czego właściwie chce, a
po dwóch latach zaczęła sterować swoim życiem. Rozwiodła się z mężem, kiedy
uświadomiła sobie, że nie ma ochoty żyć w jego cieniu.
Silke bała się własnej siły. Lęk nie pozwalał jej się zbuntować i zdać sobie sprawę,
co jej przeszkadza w życiu i w relacji z mężem.
Czy wściekła kobieta to tylko szamocząca się histeryczka?
Mężczyźni i kobiety często piętnują przejawy siły jako histerię, działanie pod wpływem
emocji, nieopanowanie.
Fay Weldon w swojej książce The Life and Loves of a She-Devil opisuje przemianę
głównej bohaterki. Kobiety potrafią zrozumieć jej “diabelskie” reakcje. Dla nich jest
logiczne, że udręczona kobieta się wyrywa – zabiera z domu dzieci i zwierzęta, a
następnie niszczy wszystkie symbole swojego zniewolenia, po kolei podpala sprzęty, aż
zniszczy cały dobytek. Oddaje dzieci ojcu i wreszcie jest wolna.
Zapewne można by wymyślić bardziej konstruktywny rozwój wypadków niż taka
próba uświadomienia czegoś mężowi. Bohaterka mogłaby stać się naprawdę niezależna, a
w każdym razie znaleźć sobie jakieś cele, które by jej pomogły stać się niezależną. Ale jak
na początek to i tak spektakularny sukces.
Kobiety, które zmieniają się w furie, stanowią zagrożenie zarówno dla mężczyzn, jak i dla
kobiet. Ale otoczenie znalazło na to sposób. „Popatrz w lustro. Wyglądasz okropnie, kiedy
się wściekasz” – mówi mężczyzna. Jego słowa padają na podatny grunt, adresatka od
razu próbuje ozdobić twarz uśmiechem. „A teraz? Chyba nie jest tak źle?”
Ten uśmiech pozbawia ją siły, ale nie jest to dla niej istotne. Uroda jest ważniejsza
od szacunku dla siebie. Najważniejsze, żeby się podobać, nawet jeśli straci się twarz.
Więc uśmiecha się, robi się malutka i zgodna, zanim będzie za późno, zanim on zauważy
jej skrzętnie ukrywaną szpetotę. Efekt jej uśmiechu jest zdumiewający. Mężczyzna się
opamiętuje, pociesza ją i robi to, co on chciał. Udało mu się. Już nie musi się jej bać.
Kobiety – płeć piękna. Ta pułapka czyha za każdymi drzwiami prowadzącymi
kobiety do odkrycia w sobie siły woli, samodzielności i szacunku dla siebie. Za wstęp na to
nowe terytorium musiałyby zapłacić swoją kobiecością, swoją urodą. To za wysoka cena.
Więc robią się malutkie. Nakładają maskę uśmiechu.
W rezultacie nie są traktowane poważnie, nie mogą pokazać, na co je stać.
Rezygnują z władzy i niezależności.
Petra długo czekała na tę szansę. W końcu dostała od szefa zgodę na udział w
szkoleniu komputerowym. Zajęcia miały się odbywać przez dziesięć kolejnych sobót.
Termin był dogodny, chociażby dlatego, że w sobotę Klaus mógł zająć się ich córką,
trzyletnią Stefanie. Petra z entuzjazmem opowiada Klausowi, że wreszcie się udało. Jest
przekonana, że i on się ucieszy. Przecież wie, jak ważne jest dla niej podnoszenie
kwalifikacji. Ale jego reakcja zwala ją z nóg. „Gratuluję i rozumiem, że twoja matka
zajmie się dzieckiem”. Jakby dostała obuchem w głowę; nie może wydobyć z siebie głosu.
Co ma z tym wspólnego jej matka? Klaus oznajmia jej krótko i węzłowato, że w soboty
zamierza grać w squasha. Po tygodniu pracy musi się odprężyć. Po wielu staraniach udało
mu się w końcu oderwać Artura od jego żony i nie ma mowy, żeby teraz wszystko
odwoływał.
Petra traci panowanie nad sobą. Wpada w panikę, widzi, że musi pożegnać się z
myślą o kursie. W dodatku szef uzna ją za osobę kompletnie niepoważną. Miesiącami
prosiła go o zgodę, żeby teraz, kiedy przychodzi co do czego, zrezygnować. Typowa
kobieta! Czerwona na twarzy, Petra wykrzykuje swoją wściekłość. Od łez rozmazuje jej
się tusz, głos się łamie. A Klaus nie przebiera w środkach: „Szkoda, że teraz siebie nie
widzisz. Wyglądasz okropnie, kiedy urządzasz takie histeryczne przedstawienie”. Petra
wypada z pokoju, biegnie do łazienki. Czuje się pokonana. W pewnym sensie Klaus ma
rację. Pracuje przez cały tydzień, a ona na sobotę chce mu jeszcze wepchnąć dziecko.
Rzeczywiście, nie jest to z jej strony przejaw troski. Petra miota się między decyzją o
rezygnacji z kursu, myślą, żeby jeszcze raz poprosić matkę, a chęcią ucieczki jak najdalej
od tego mężczyzny, który przecież nie pierwszy raz wystawia ją do wiatru.
Petra znalazła się w pułapce: chce, żeby Klaus uznał jej zawodowe ambicje,
popierał je i traktował serio. Ale kiedy zaczyna z nim poważnie rozmawiać, kiedy próbuje
go przekonać i w razie czego zmusić do spełnienia obietnic, czuje się jak mała, bezradna
dziewczynka. Tupie, płacze i traci panowanie nad sobą. Nic dziwnego, że to on jest górą. Z
ojcowskim spokojem, protekcjonalnym tonem tłumaczy jej swój punkt widzenia i robi to,
co on chce. Po każdej takiej rozmowie, jakich odbywają wiele, Petra najchętniej by
odeszła. Jednak w tej samej chwili, w której chce odejść od męża, chce mu się podobać.
Wydaje jej się to dość schizofreniczne. Chce odejść, a boi się, że to on ją opuści. Może
dlatego właśnie nie chce, żeby widział ją brzydką i zapłakaną. Lęk przed porzuceniem jest
silniejszy niż chęć ucieczki od męża.
Dobra matka swoje potrzeby stawia na ostatnim miejscu. Dzieci mają pierwszeństwo.
Dzieci są najważniejsze w życiu kobiety.
Macierzyństwo jest najbardziej jednoznacznym dowodem przynależności do
rodzaju żeńskiego. Wniosek odwrotny – kobieta bezdzietna nie jest prawdziwą kobietą –
jest po pierwsze logicznie fałszywy, po drugie dość niedorzeczny. A jednak zdominował
myślenie nawet kobiet sukcesu.
Grit, ceniona biochemiczka, i jej mąż żyli bez większych trosk. Pracowali w jednym
laboratorium i dużo czasu poświęcali dyskusjom naukowym, ciekawym dla nich i
inspirującym. Tak było do trzydziestych piątych urodzin Grit, po których uznała, że pora
już zdecydować: chce być matką, czy nie. Jej życie nagle przestało być pogodne i
beztroskie. Zestarzeć się bezpotomnie – to by był wielki życiowy błąd. Ciąża za wszelką
cenę stała się jedynym tematem rozmów. W ciągu roku udało jej się ten cel osiągnąć. Po
urodzeniu „celu swojego życia” Grit została w domu i przez trzy lata była najszczęśliwszą
matką najsłodszego dzidziusia na świecie. Niestety, po kolejnych dwóch latach straciła
pracę, a żaden kierownik nie chciał zatrudnić pracownicy po pięcioletniej przerwie. Wtedy
Grit stała się najnieszczęśliwszą kobietą świata, pełną złości i żalu, bo dla cudownego
czsu spędzonego z dzieckiem zaryzykowała całą swoją przyszłością. Znalazła w końcu
etat, ale na znacznie gorszych warunkach niż dawniej. Otrzymała stanowisko znacznie
poniżej swoich możliwości, a praca nie dawała jej żadnej satysfakcji.
Pewna uczestniczka seminarium opowiadała, jakiej rady udzielił jej lekarz
rodzinny, któremu skarżyła się na złe samopoczucie: „Niech pani urodzi dziecko albo
dwoje. Poczuje się pani prawdziwą kobietą i przestanie pani cokolwiek dolegać”.
Kobiety, które nie odczuwają silnej potrzeby posiadania dziecka, a mimo to nie
mogą żyć bez biologicznego potwierdzenia swojej kobiecości, mówią: „Czuję się niepełna,
jakbym traciła coś ważnego...”. Takie zdania świadczą o ambiwalencji. Poddając się
pewnemu ( społecznemu ) przymusowi, kobiety zachodzą w ciążę i zaczynają się czuć jak
w więzieniu. Właściwie tylko dlatego zostały matkami, że „nagle wszystkie koleżanki już
miały dzieci”, jak powiedziała mi jedna z kobiet udręczonych rolą matki. Wiele kobiet
zostaje matkami, nie podjąwszy poważnej decyzji o posiadaniu dziecka. O życiu bez dzieci
nie pomyślały.
Jennifer wie, że dotychczas sama sobie ze wszystkim radziła, ale uczepiła się myśli, że
Tim jest jej życiowym zabezpieczeniem. Nawet własne konkretne doświadczenie nie
wystarcza jako przeciwwaga głęboko zakorzenionych stereotypów:
Kobieta potrzebuje mężczyzny.
Każda kobieta potrzebuje kogoś, kto będzie ją wspierał i spieszył z pomocą.
Wielki jest też lęk przed utratą wizerunku. Porzucona kobieta to taka, z którą coś
jest nie w porządku. Już samo to nieokreślone poczucie, że z samotną kobietą coś jest nie
tak, powoduje, że wiele kobiet poddaje się i działa wbrew swoim potrzebom.
Jennifer wierzy, że ustępując, zatrzyma przy sobie męża. To on chciał
przeprowadzić się do dużego miasta, ale ona urządza nowe mieszkanie, ona organizuje
przeprowadzkę. Ona prowadzi dzieci do nowej szkoły, urządza wieczorki zapoznawcze dla
starszych i zaprasza do domu kolegów najmłodszej. To ona robi wszystko, żeby każdemu
zapewnić dobre samopoczucie. Ona stara się złagodzić dzieciom przykrości rozstania ze
starym domem i udaje, że sama jest zadowolona – by mąż nie miał z jej powodu
wyrzutów sumienia. I ona myśli, że nie jest w stanie zarobić na siebie i zorganizować
sobie i dzieciom życia.
Ma nadzieję, że posłuszeństwo uratuje jej związek. Dlatego rezygnuje ze
wszystkiego, co jest dla niej ważne i co pomagałoby jej w rozwoju. Poddaje się swojemu
rzekomemu przeznaczeniu, nie dostrzegając innych możliwości.
Ustępliwość nie jest rozwiązaniem na dłuższą metę.
Jennifer będzie się odgrywać, zapewne w subtelny sposób, nie wprost. Wyda
horrendalne sumy, żeby się jakoś pocieszyć. Na początek kilkudniowy urlop, najlepiej
podróż do ciepłych krajów, bo przecież po tym wszystkim potrzebuje odpoczynku. Potem
dwutygodniowe luksusowe wakacje z przyjaciółką. Nowe meble: „Przecież nie warto
zabierać tych starych gratów”. Częste wyjścia wieczorami. Nie zamierza kisić się w domu
tylko dlatego, że przestała udzielać się politycznie.
Konflikt został zaprogramowany. Wobec Tima Jennifer zachowała się ustępliwie,
ale swój gniew wyładowywała gdzie indziej. Myślała, że postępuje rozsądnie, ale nie
zauważyła, że całkowicie lekceważy własne potrzeby. Ograniczała się na siłę i
zaspokajała jedynie potrzeby pozorne lub zastępcze.
Kobiety nie nauczyły się zadawać sobie w pierwszej kolejności pytania, czego one
same chcą. Nie zastanawiają się, jakie są ich potrzeby ani co je powstrzymuje przed
wyborem własnej drogi. Gdyby Jennifer zastanowiła się przez chwilę, być może
uświadomiłaby sobie, że sukcesy polityczne, współpraca z partyjnymi kolegami i poczucie,
że to ona coś inicjuje, przynoszą jej osobiste korzyści. Mogłaby zauważyć, że dzięki nim
odzyskuje poczucie własnej wartości i szacunek do siebie. Jedno i drugie oddała lekką
ręką za wątpliwy wizerunek kobiety zamężnej.
Pułapka w myśleniu Jennifer polegała na przekonaniu, że potrzebuje etykietki
„kobieta zamężna”. Dla niej poświęciła własne ambicje.
Ale Jennifer odniosła też pewne korzyści: uniknęła ryzyka zmierzenia się z
własnymi możliwościami. To, że mąż ją powstrzymał, uchroniło ją przed ewentualną
porażką, ale też przed karierą ze wszystkimi jej konsekwencjami.
Jennifer nie raz udowodniła, że potrafi działać niezależnie i samodzielne.
Podejmowała ważne decyzje nie tylko za siebie, ale za całą rodzinę, również za rodziców i
rodzeństwo. Potrafiła zająć się finansami, zachować spokój w sytuacjach kryzysowych i
skutecznie działać, gdy ktoś zachorował. Potrafi: zarobić na siebie, sprzedać swe
polityczne i organizacyjne zdolności, zjednywać sobie ludzi i wywierać na nich wpływ.
Wszystko to udowodniła. Ani mąż, ani nikt inny jej w tym nie pomagał. Powinna to
zauważyć. Musi uwierzyć w siebie i swoje możliwości. Musi sama dojść do przekonania, że
bez męża też zasługuje na szacunek. Musi stanowczo domagać się uznania swoich zasług.
Max Weber
Sukces i władza są blisko powiązane. Każdy na swój sposób pragnie sukcesu. Im większe
zaś jest pragnienie sukcesu, tym większa staje się często chęć posiadania władzy. W życiu
zawodowym droga do sukcesu i władzy nazywa się karierą. Kobiety obawiają się, że
wchodząc na tę ścieżkę, skazują się na samotność. Większość z nich uważa, że to wybór
tylko dla mężczyzn. Mężczyźni walczący o władzę są tymi samotnymi twardzielami,
których się podziwia i którzy budzą współczucie. W przekonaniu kobiet mężczyźni skazani
są na trudną, samotną drogę. Inaczej kobieta. Ona hamuje w sobie potrzebę władzy,
wycofuje się w ważnych momentach, idzie łagodniejszą ścieżką, nie tą stromą. W razie
wątpliwości, wybiera przyjaźń, wspólnotę, społeczną bliskość.
Kobiety nie chcą zrozumieć, że władza i sukces to jedno, a samotność to drugie, i
że jedno z drugim nie ma wiele wspólnego. Liczne przykłady samotnych mężczyzn u
władzy o niczym nie świadczą. Mężczyźni tak samo głęboko tkwią w „męskich” pułapkach
myślenia, jak kobiety w pułapkach „kobiecych”. Jeśli władza wiąże się dla nich z walką o
pozycję, świadomą rezygnacją z przyjaźni i zaniedbywaniem rodziny, sami przyczyniają
się do swojego osamotnienia. Nikt jednak nie każe kobietom powielać męskich wzorców
sprawowania władzy. Jeżeli boją się spróbować innych sposobów, same sobie szkodzą.
W silnej, samotnie przebijającej się przez życie kobiecie niektórzy mężczyźni i
wiele kobiet widzi tylko nieszczęsną istotę, która nie miała innego wyboru. Sama musi o
siebie walczyć, bo nikt jej nie kocha. Odnosi sukcesy, bo nic innego jej nie pozostaje, na
pewno nie wybrała kariery z przekonania. Nie jest jasne, czy w myśl takiej argumentacji
to władza czyni samotnym, czy też samotna kobieta staje się żądną władzy wojowniczką.
Tak czy siak kobiety boją się, że władza nieuchronnie prowadzi do samotności. A za nic
nie chciałyby uchodzić za sfrustrowane stare panny, których nikt nie chciał.
Trudno nie wpaść w tę pułapkę. Wprawdzie silne, samodzielne, ambitne kobiety
nie muszą być samotne, ale na troskę o innych rzeczywiście nie mają zbyt wiele czasu.
Kobieta sukcesu sama potrzebuje, żeby ktoś się o nią zatroszczył, gdy wraca zmęczona z
pracy.
Kobiety te wcale nie rezygnują z przyjemności i kontaktów towarzyskich, a ich
życie nie kręci się wyłącznie wokół spraw zawodowych. Przeciwnie: kobiety, które
wytyczyły sobie określone cele zawodowe i dążą do nich z zapałem, potrafią być aktywne
także poza pracą. Wykorzystują swoją siłę, żeby pomagać innym, a w razie potrzeby
wystarcza im pewności siebie, by prosić przyjaciół i kolegów o wsparcie i pomoc. W
wolnym czasie regenerują siły, dobrze wykorzystują urlopy i bawią się z przyjaciółmi.
Larysa przeczy stereotypowi „samotnej na stanowisku”. Energicznie realizuje
swoje cele zawodowe, lubi sama o wszystkim decydować, stawia jasno określone zadania
podwładnym. Nie przejmuje się, jeżeli któryś z nich czasem na nią ponarzeka, bo nie
podobają mu się jej zarządzenia. Ona to rozumie. W interesach potrafi być wystarczająco
twarda i z dużym wyczuciem motywuje podwładnych. Larysa jest szefową działu
sprzedaży w firmie farmaceutycznej. Mężatka, ma dwie córki, siedmio – i czteroletnią. Nie
raz już słyszała, że nie jest prawdziwą kobietą. Podobno brakuje jej tego wszystkiego, co
powinna mieć troskliwa żona i dobra matka. W południe na stole nie stoi gorący posiłek
dla dziewczynek, a po południu dzieci same muszą się sobą zająć – matka nawet nie
pomaga starszej w odrabianiu lekcji. Złośliwi pytają: po co jej dzieci, skoro nie ma dla
nich czasu? Nie ma czasu nawet na rozmowę z dziećmi po ich powrocie ze szkoły czy
przedszkola. A wieczorem, kiedy mąż wraca do domu ze swojej równie wyczerpującej
pracy, zastaje puste mieszkanie, albo dwie szalejące dziewczynki, które natychmiast
rzucają się na ojca. Czy to nie wstyd i hańba?
Larysa wie, że ludzie nastawieni są do niej sceptycznie. Ale ma po swojej stronie
rodzinę. Czasem i ona popada w zwątpienie, kiedy np. któreś z dzieci choruje albo ma
kłopoty w szkole. W takich momentach rzeczywistości ogarnia Larysę niepewność. I
wtedy rozmawia z mężem i dziećmi. Szuka wsparcia u ludzi, z którymi się liczy.
Klienci i koledzy, mężczyźni i kobiety od czasu do czasu próbują ją wytrącić z
równowagi. Zarzucają jej chłód w stosunku do najbliższych. To ją deprymuje, ale Larysa
potrafi szybko się otrząsnąć. Jeśli ma gorszy dzień i ogarniają ją czarne myśli, dzwoni do
męża albo do przyjaciółki, żeby ją ustawili do pionu. Siłaczki – solistki tez potrzebują
przyjacielskiego wsparcia.
Mimo takich wyjątków dążenie do władzy wciąż jest dla kobiet tabu. Nawet Nowa
Kobieta powinna mieć ograniczone ambicje. Niech pracuje wydajnie, ale nie powinna
sięgać do gwiazd, ponieważ czeka ją tam samotność. Gwiazdy są tylko dla mężczyzn.
Przeklęty lęk przed utratą kobiecości sprawia, że już samo słowo „kariera” brzmi groźnie.
Pewna kobieta sukcesu zaproponowała: „Mówmy raczej o planowaniu życiowej drogi –
kariera brzmi tak, jakbyśmy chciały iść po trupach”. Skromnie dreptać do przodu – oto
najwyższy cel. A w rzeczywistości nic innego jak pułapka myślenia, że ambicje są
niebezpieczne.
Kobiety nie chcą / nie powinny robić kariery. Nawet ambitne kobiety nie przyznają
się do chęci zrobienia kariery i posiadania władzy, ponieważ nie chcą uchodzić za zimne i
bezwzględne. Długo zastanawiają się, jak ukryć swoje prawdziwe potrzeby, żeby nie
złamać przyjętej konwencji: kobiecość równa się łagodność. Jeżeli jednak potem
awansują ich koledzy, czują się dyskryminowane. Do naprawdę wysokich stanowisk dążą
bez przekonania, w obawie, że na szczycie czeka je samotność. Ustępują więc miejsca
innym, zazwyczaj mężczyznom, albo zaciskają zęby i pozostają oddane miłemu szefowi.
Same spychają się na boczny tor. Jeśli mają trochę szczęścia, dostają premię za wierną
służbę.
Kobiety, które mają wszelkie dane, by awansować, często czują tak silne
zobowiązana wobec firmy lub przełożonego, że nie dopuszczają myśli o jakiejkolwiek
zmianie. Są wdzięczne za dobre traktowanie. Wierzą, że „lepszy wróbel w garści” –
choćby i zapyziały.
Kobiety dają sobie narzucać reguły gry, nie zastanawiając się, co się za nimi kryje.
Bezkrytycznie stosują cały system zasad, nawet jeśli wydają się im one wątpliwe i
utrwalają tradycyjny podział ról.
Kto zawsze trzyma się utartych sposobów, zwojuje niewiele. Takimi metodami nie
można wiele zmienić, nie wpływa się na bieg wydarzeń. Tylko ten, kto ustala własne
reguły, pójdzie własną drogą. Będzie też decydował, jakie role inni zagrają wobec niego.
Jeśli ktoś ma odwagę powiedzieć: „To przestarzała zasada, nie zgadzam się z nią,
spróbuję inaczej”, i w tym duchu działać, potrafi również wprowadzić w życie dobre
pomysły.
Kobiety nie nauczyły się decydować, na ile wolno innym wtrącać się w ich życie.
Unikając narzucania swojej woli innym, rezygnują z określenia, czego same chcą. Nowa
Kobieta też jest kobietą posłuszną. Pęta, które nałożono jej już w dzieciństwie, wrzynają
się w ciało. Zinternalizowała formy, zasady i zwyczaje matek i babek. Próbuje się ich
trzymać, nawet jeśli kompletnie nie pasują do jej życia i jej wyobrażenia o własnej roli.
Pod współczesnym strojem wciąż nosi staromodny gorset.
„Daj spokój z własnymi pomysłami, bo inni i tak lepiej wiedzą, czego ci potrzeba.
Tylko się wygłupisz”. Już sama myśl, żeby zmienić reguły gry albo je zignorować,
wywołuje w kobiecie poczucie winy. Władza nad innymi to dla kobiety niemal
bluźnierstwo.
Oto typowy przykład: Petra często jeździ z kolegami na wycieczki rowerowe.
Dobrze zna okolicę, ale nigdy nie proponuje trasy. Boi się, że pozostali – w większości
mężczyźni – posądzą ją o przemądrzałość albo, co gorsza, o chęć rządzenia. Petra
orientuje się w okolicy lepiej niż oni. Męczy się, jeżdżąc po bezdrożach, bo jej beztroscy
towarzysze gubią się w terenie. I chociaż powoli przechodzi jej ochota na wspólne
wyprawy, Petra milczy.
Wiele kobiet tak postępuje. W najlepszym razie dają delikatnie do zrozumienia
albo szepczą komuś do ucha, że można by coś zrobić inaczej. Na koniec czują się urażone,
bo nikt nie bierze pod uwagę ich opinii i nie słyszy, czego się domagają nieśmiałym
szeptem.
Chyba jeszcze gorzej jest, gdy kobiety dostają to, czego chciały, ale idzie za nimi opinia,
że kogoś po drodze skrzywdziły. Świadomość, że komuś coś narzuciły, jest dla kobiet
jeszcze gorsza niż poczucie bezsilności. Wiąże się bowiem obawą, że nadużyły władzy.
Władza budzi w Nowej Kobiecie mieszane uczucia. Z jednej strony Nowa Kobieta
domaga się władzy i jest zła, gdy jej nie dostaje, z drugiej – boi się, że mając większą
władzę, straci sympatię otoczenia. To błędne koło. Kobieta musi i chce brać na siebie
zobowiązania zawodowe, ale nie ma dość władzy, żeby się z nich dobrze wywiązać.
Często brakuje jej środków finansowych albo nie jest upoważniona do zatrudniania ludzi
czy wydawania poleceń.
Kobieta powinna i chce ponosić odpowiedzialność, chce inicjować, przełamywać
rutynę, zmieniać to, co przestarzałe, potrzebuje swobody decyzji i szerokich kompetencji
finansowych. Ale nie dąży do tego z przekonaniem. Boi się, że zostanie oskarżona o
arogancję i wyniosłość i że nawet ociupinka władzy pozbawi ją kobiecości. To dla niej
cena zbyt wysoka.
Między kobietami też zdarzają się takie problemy: Zauzanna i Róża co rok
wyjeżdżały razem na wakacje. Robiły wspólne plany mimo różnych upodobań. Zazanna
lubi ciszę i spokój, Róża chciałaby przeżyć coś ciekawego. Tym razem Zuzanna
zaproponowała pobyt w pięknym hotelu na skraju dużego miasta, z basenem i sauną.
Róża natychmiast się zgodziła. W czasie urlopu obie wydawały się bardzo zadowolone.
Zazannie odpowiadało połączenie spokoju i wielkomiejskich atrakcji, Róża była w
świetnym nastroju. Ale w drodze powrotnej zaczęła narzekać. Teraz dopiero wyszło na
jaw, że nie była w stanie przeciwstawić się Zuzannie, czuła się zdominowana. Właściwie
wolała pojechać do Paryża, tam zawsze coś się dzieje. Zuzanna poczuła się winna. Już
wiele razy słyszała podobne pretensje od znajomych. Przyszła więc do mnie, by nauczyć
się powściągliwości. Czuje się jak megiera, niekobieca i władcza. Poprosiłam ją, by
dokładnie opisała, kiedy i kogo zdominowała. Dopiero gdy sama rozłożyła te sytuacje na
czynniki pierwsze, zrozumiała, na czym polega problem. Zauważyła, że nikomu niczego
nie narzucała, lecz podejmowała decyzje wówczas, gdy inni się od tego uchylali.
Wszystkie historie, które opowiedziała, łączyło jedno: inni właściwie nie wiedzieli, czego
chcą. A Zuzanna wiedziała to bardzo dobrze i śmiało o tym mówiła. Przy tym była otwarta
na inne propozycje i gotowa iść na kompromis. Tyle że ludzie wokół niej woleli podłączyć
się pod jej pomysły. Wątpliwości zaczynali mieć dopiero po fakcie.
Zazanna jest o wiele bardziej świadoma siebie niż przeciętna kobieta.
Bezpośredniość, zdecydowanie i skuteczność działania to u kobiet rzadkie połączenie.
Zazanna mówi to, co myśli, bez owijania w bawełnę. Nie jest ani cicha, ani niepewna
siebie, wie, czego chce, i przeważnie realizuje to, co sobie zaplanowała. Zauzanna musi
zaakceptować swoje mocne strony. Nie chce być egoistką. Czuje się obco wśród
grzecznych, uległych i przymilnych kobiet, rzekomo tak strasznie dyplomatycznych. Ale
niezdolność do podejmowania decyzji nie ma nic wspólnego z dyplomacją. Dyplomacja
bowiem to sztuka negocjacji. A negocjacje prowadzą do rozwiązań, w których wszyscy
widzą dla siebie korzyści.
Władza to wyzysk?
Władza demoralizuje?
Kobiety kultywują rozmaite przesądy ze strachu przed władzą, jaką mogłyby mieć.
Wydaje im się, że władza to pakt z diabłem, który nieuchronnie kończy się żądzą
krwi i poniżeniem ofiary. „Mówić ludziom, co mają robić – nie, tego bym nie mogła!”.
Kobieta sprawująca władzę musi mieć zły charakter – to szczególnie niebezpieczny
przesąd. Z dwóch powodów: powstrzymuje kobiety przed sięganiem po władzę i głęboko
krzywdzi te, które ośmieliły się to zrobić. Bo kto paktuje z diabłem, nie zawaha się użyć
podstępu i intrygi. Grzeczne dziewczynki mogą się tylko domyślać, do czego jest zdolna
taka kobieta. Więc kiedy któraś z koleżanek dostanie awans, wymieniają znaczące
spojrzenia: „Zapracowała sobie, przechodząc z łóżka do łóżka”. Albo: „nadziany tatuś
posmarował komu trzeba”.
W tak małostkowy sposób ujawia się lęk przed „zaprzedaniem duszy”, inaczej
mówiąc – przed odpowiedzialnością.
Żadnej odpowiedzialności!
Kobiety przejmują odpowiedzialność, kiedy coś się nie udaje. Także wówczas, gdy ich
udział w danym przedsięwzięciu jest minimalny. Na wszelki wypadek odmawiają podjęcia
się ważnych zadań, bo boją się odpowiedzialności. Same rezygnują z wpływów, chociaż
później prawdopodobnie będą nadstawiać głowę.
Sprawowanie władzy polega na nakłanianiu innych do robienia różnych rzeczy,
które mogą im odpowiadać lub nie. Kobietom przychodzi to z trudem. Z jednej strony, nie
chcą nikomu zadawać gwałtu, z drugiej – czują się odpowiedzialne za perfekcyjne
wykonanie zadania. Obawiają się, że pod naciskiem nikt nie będzie dobrze pracował.
Najczęściej jednak nie próbują się dowiedzieć, czy nie ma chętnych do danej pracy. Nie
przychodzi im do głowy, że skoro one same nie zawsze są zachwycone tym, co robią, a
mimo to pracują dobrze, to może i inni tak potrafią.
Wymagają od siebie wydajności, perfekcji, niezawodności i wytrwałości, również
wtedy, kiedy nie mają na coś ochoty. Jednak od innych nie żądają podobnego
samozaparcia. Potrafią zrozumieć ich gnuśność. Wprawdzie gderają i skarżą się na
niezdarność męża czy lenistwo współpracowników, ale konsekwentnych wymagań i tak
nie stawiają.
Przełożeni są od wydawania poleceń. To znów jest trudność dla kobiet, którym się
wydaje, że każdy powinien wiedzieć, co do niego należy, i co robić. Nie lubią kierować
innymi, bo nie chcą komenderować. Rzadko są w stanie „mocą swojego urzędu” zmusić
kogoś do zmiany postępowania. Jeśli sądzą, ze wepchnęły kogoś w jakąś sytuację, czują
się odpowiedzialne za jego błędy. O wiele rzadziej poczuwają się do
współodpowiedzialności za sukcesy – wieńce laurowe zostawiają innym. Grzeczne
dziewczynki same nakładają ciężary na swoje barki. Nie chcą być autorytetami, bo
autorytet kojarzą z autorytaryzmem. A przecież tylko osoba z autorytetem może mieć
inicjatywę i wpływ na to, co się dzieje.
Władza i autorytet ściśle łączą się ze sobą. Autorytet wynika z kompetencji, na
przykład intelektualnych, albo jest cechą wrodzoną. Naturalny autorytet to dar obcowania
z ludźmi, charyzma odczuwana i respektowana przez otoczenie. Jeśli osoba obdarzona
naturalnym autorytetem sprawuje władzę, może łatwo stać się dla innych przewodnikiem
i inicjować zmiany.
Kobiety muszą też nauczyć się dochodzić swoich praw wobec przełożonych. Kierowniczka,
która obiecuje pracownicy, że wyśle ją na kurs negocjacji, a potem nie dotrzymuje słowa,
bo nie umie obronić swej decyzji przed dyrektorem, nie jest godna zaufania. Kobietom
wydaje się, że są na łasce przełożonych. Boją się, że za „bezczelność” mogą zostać
wyrzucone z pracy.
Sabrina, asystentka dyrektora w dużej sieci sklepów, chciała wziąć półroczy
bezpłatny urlop, żeby odbyć dawno planowaną podróż do Ameryki Południowej. Uważała,
że jedna z jej współpracownic jest w stanie doskonale ją zastąpić. Koleżanka było gotowa
przejąć obowiązki Sabriny, traktując to jako wyzwanie. Chciała się wykazać, by później
ubiegać się o podobne stanowisko. Teraz wszystko zależało tylko od tego, czy Sabrina
przekona swojego szefa. Przygotowała sobie mnóstwo argumentów i zdołała wykazać, że
jej nieobecność nie spowoduje zakłóceń. To bardzo ważne, by umieć przekonać nie tylko
podwładnych, lecz i zwierzchników. Sabrina wiedziała, że szef nie będzie chciał jej puścić
na tak długi urlop. Poważnie potraktowała jego argumenty i przygotowała celną
kontrargumentację. Udało jej się rozwiać wątpliwości przełożonego. Wiedziała, że ją ceni,
więc czuła się pewnie. Tylko od niej zależało, czy dostanie półroczny urlop, czy nie. Jako
osoba kompetentna i pewna siebie, potrafi przekonywać również przełożonych.
Rzeczywiście pozostają za kulisami, ale wpływu na to, co dzieje się na scenie, nie mają.
Kobietom często się sugeruje, że tak naprawdę to one podejmują najważniejsze
decyzje, one popychają swoich mężczyzn na intrantne stanowiska i są bardziej
zainteresowane sukcesami niż oni sami. Nie Henryk, tylko Hania, nie Kazik, tylko Kasia
rządzi tym wszystkim. Z nich dwojga to nie pan Miller, tylko pani Miller nosi spodnie. A
kobiety mrugają do siebie i uśmiechają się znacząco. Bardzo chciałyby wierzyć, że mają
ogromne wpływy.
Jaki naprawdę jest wpływ tych powściągliwych kobiet, nie wiadomo. Można tylko
spekulować. Ale sugestia, że jest on znaczący, schlebia kobietom, podkreśla ich
skromność i... zamyka im usta. A gdyby istotnie był znaczący – na cóż ta cała skromność?
Co przeszkadza kobietom zebrać plon tego, co same zasiały?
Dla wyjaśnienia kobiecej mentalności szarej eminencji przywołuje się lęk przed
sukcesem albo porażką. Dałoby się tu dopasować i inne teorie. Lecz teorie, które
pomagają w interesujący sposób zanalizować tajniki kobiecej duszy, nie pomagają
znaleźć odpowiedzi na pytanie, co mają zrobić kobiety, żeby wreszcie wyjść na scenę? Jak
mogłyby krok po kroku i z czystym sumieniem zacząć korzystać z praw, które im
przysługują? Jak mają wytrzymać wstyd mężów zarabiających mniej niż one? Jak
skoncentrować się na pracy, kiedy dręczą wyrzuty sumienia, bo czternastoletnia córka ma
kłopoty w szkole? Co zrobić, żeby nie czuć się podle, gdy mąż sam prasuje koszule?
Tym, co powstrzymuje kobiety, nie jest lęk przed sukcesem, lecz poczucie winy i
nieczyste sumienie; to obawa, że nie jest się dostatecznie grzeczną dziewczynką.
Zewnętrzne bariery, na jakie natykają się po drodze, to już inna sprawa. Niestety, matki
nadal przekazują córką dawne wzorce. Matka, która obiecuje dziecku: „Porozmawiam z
ojcem”, a potem na osobności wdzięczy się do męża, żeby zgodził się na to czy tamto, nie
sprawdza się. Nie zajmuje otwartego stanowiska, nawet wobec własnego dziecka. Uważa,
że rodzice zawsze muszą być tego samego zdania, oczywiście takiego jak ojciec. Uczy
dziecko, że lepiej jest lawirować, niż jasno i otwarcie walczyć o swoje.
Prawdziwe szare eminencje są kompetentnymi doradcami, których pozycja
przynosi im osobiste korzyści. W niczym nie przypominają przymilnych manipulantów.
Kobiety często opychają swoich mężów do działania, ponieważ chcą, żeby mieli
ważne stanowiska i wysokie zarobki. Ale przypuszczalna korzyść, czyli materialne
zabezpieczenie i beztroskie życie to strzał do własnej bramki, kobiety bowiem uzależniają
się od mężczyzn, a w rezultacie nie potrafią już same zadbać o siebie.
Wiele kobiet nie przywiązuje wagi do własnego nazwiska. Wychodząc za mąż, ochoczo z
niego rezygnują, nawet gdy mogą zachować je obok nazwiska męża. Niektóre rezygnują
jednocześnie z własnej tożsamości. Cytują wyłącznie własnego męża, chowają się za jego
poglądami, zawodem, majątkiem. Taka kobieta nie chce być kimś, to już tylko „żona pana
Iksa”.
Nawet kobiety, które pokonały tą przeszkodę i zdobyły jakieś kwalifikacje, często
powołują się na poglądy partnerów. Własne tytuły są dla nich nieważne, a dokonania
zawodowe mało interesujące. O ich dyskontowaniu nawet nie myślą. Świadomie
rezygnują z tytułu przed nazwiskiem na wizytówce czy na drzwiach biura. Obrażą się
wprawdzie, jeśli zostaną wzięte za maszynistkę, ale tytułu i tak nie zaczną używać. Chcą
robić wrażenie tym, co potrafią, a nie „etykietkami”. Owszem, pragną być doceniane, ale
specjalnie zwracać na siebie uwagę? – o, co to, to nie!
Sybilla ma dwa doktoraty i dźwięczne nazwisko: doktor praw i doktor nauk
przyrodniczych Sybilla Maria baronowa von Luderitz-Schmitten. Na tabliczce w biurze
tylko: S. Schmitten. Nawet imię brzmiało w jej odczuciu zbyt anachronicznie i
pretensjonalnie.
A przecież tytuły pełnią ważną funkcję: określają osobę jako tę, która udowodniła
konkretne kwalifikacje naukowe. Dla kobiet tytuły są szczególnie ważne, ponieważ często
powątpiewa się w ich kompetencje. Nawet jeśli dostają takie same zadania jak mężczyźni,
nie dostają takich samych tytułów. Dotyczy to zwłaszcza tytułów obowiązujących tylko
wewnątrz danej firmy. Jeżeli kobiecie zdarzy się zająć wyższe stanowisko, uchodzi to za
sytuację przejściową. Zwykle godzi się ona z tym, że nie nadano jej odpowiedniego tytułu.
Tytuły kojarzą się kobietom równie źle jak władza. Kobiety są skłonne skromnie z
nich rezygnować, nie dążą do nich, ani się ich nie domagają. Twierdzą, że ich nie
potrzebują. Rezygnują tym samym ze skutecznego narzędzia otwierającego wiele drzwi, z
klucza do władzy, wpływów i uznania. Tytuł jest świadectwem kompetencji. Osoba
utytułowana jest bardziej przekonująca. Mężczyźni posługują się tytułami bez żenady,
przedstawiają się: „inżynier odpowiedzialny za produkt”, „szef dystrybucji” albo
„kierownictwo firmy”. Kobieta, do której ktoś zwróci się, używając jej tytułu, powie:
„Bardzo proszę, tylko nie ‘pani doktor’”. Traci w ten sposób szansę podkreślenia swojej
przewagi, którą wyraża tytuł. Kobiety starają się wprawdzie zebrać jak najwięcej
świadectw i dyplomów, ale absolutnie nie chcą się nimi „szczycić”.
Bettina przedstawia się pewnemu gronu pracujących kobiet, od razu zaznaczając,
że nie skończyła studiów. Wszystkie mówią, że to przecież nie ma znaczenia. Ale jedna
podnosi się i wyznaje, że ona też nie ma tytułu naukowego. Wydaje się, że dla tych,
którzy tytułów nie posiadają, są one mimo wszystko ważne. Czyżby więc unikanie tytułów
było czymś w rodzaju snobizmu?
Niektóre utytułowane panie nie wymieniają swoich tytułów, zwłaszcza w
obecności zawodowych partnerów bez dyplomów, żeby oszczędzić kolegom „tej
przykrości”.
Uczestniczki seminariów dla kierowniczek sekretariatów i asystentek dyrektorów
często kierują zespołami pięcioosobowymi lub nawet większymi. Panie te nie
przedstawiają się jednak jako kierowniczki działów czy kierowniczki projektów, jakby to
bez wątpienia zrobili na ich miejscu mężczyźni. Skromnie pozostają asystentkami
kierownictwa albo też pędzą żywot prawej ręki szefa. Zupełnie jakby nie były
samodzielnymi osobami, ale rzeczami, z których można wymontowywać części i dać je do
użytku innym. Mężczyzna–asystent jest kandydatem na następcę szefa. Kobieta–
asystentka jest czysto werbalnie dowartościowaną sekretarką. Jeśli będzie miała
szczęście, awansuje razem z szefem.
Kobiety skłonne są utożsamiać władzę z ryzykiem. Nie byłoby w tym nic strasznego,
gdyby jednocześnie zauważały, że ten, kto podejmuje ryzyko, daje sobie szansę na
wygraną. W rozmowach z kobietami bardzo szybko wychodzi na jaw, że ryzyko jest dla
nich równoznaczne z groźbą porażki.
W biznesie ostrożność prawie zawsze karana jest niższymi zyskami lub wręcz
stratą. Każda firma ma na rynku jednego albo wielu konkurentów. A konkurencja nie śpi.
W takiej sytuacji dobre rezultaty może zapewnić jedynie odważna polityka. Sukcesy
odnoszą tylko ci, którzy nie boją się ryzyka. Niepewne decyzje, przeczekiwanie czy
taktyczne uniki prawie zawsze kończą się porażką. Ale kobiety nie odróżniają odwagi od
brawury czy lekkomyślności.
Widać to choćby po sposobie, w jaki lokują pieniądze. Z reguły wybierają
najbezpieczniejsze formy oszczędzania, nawet jeśli wiedzą, że zysk będzie minimalny.
Kierują się tylko bezpieczeństwem, nie myśląc o szansach na większy dochód. Ponieważ
w dodatku uważają, że nie znają się dostatecznie dobrze na interesach, wybierają na ogół
zwykłe formy lokaty, jakie proponuje ich macierzysty bank. Niechęć kobiet do ryzyka
widać prawie we wszystkich dziedzinach życia. Ze strachu przed ryzykownym krokiem
kobiety chodzą raczej bezpiecznymi drogami. Może odważą się zmienić miejsce, w którym
spędzają urlop, ale pracodawcy nie zdradzą. Rzadziej zmieniają firmę niż życiowego
partnera, nawet jeśli kusi je możliwość lepszej pracy. Tak postępują nawet kobiety na
kierowniczych stanowiskach.
Doradcy do spraw zatrudnienia podkreślają, jak ważne dla rozwoju zawodowego
jest sprawdzenie się przy różnych zadaniach. Zmiany co trzy do dziesięciu lat są wręcz
niezbędne, by zdobyć pozycję menedżera. Ale kobiety się ociągają. „Grzeczne
dziewczynki” ciągle łudzą się, że wierność zostanie doceniona.
Strategie
Wyrobić sobie poczucie własnej wartości – to dla kobiet prawdziwa trudność. Nawet gdy
zdają sobie sprawę, że coś potrafią w tej czy innej dziedzinie, nie są w stanie dostrzec w
tym swojej własnej zasługi. Proponuję kilka sposobów na pokonanie tej trudności:
Jeśli jesteś samotna, albo nosisz się z zamiarem rozstania z partnerem, a wydaje ci
się, że źle gospodarujesz pieniędzmi, zastosuj się dodatkowo do takiej rady:
Jeśli chcesz, możesz posunąć się o krok dalej i napisać pean na swoją cześć.
Wyobraź sobie przy tym, że musisz kogoś przekonać o swoich umiejętnościach, na
przykład żeby otrzymać wymarzoną posadę. Z początku trudno jest docenić własne
osiągnięcia. Kobietom wpojono, że skromność jest ich ozdobą. Wprawdzie twierdzenie to
dotyczy również mężczyzn, ale jakoś nie widać, żeby się tym specjalnie przejmowali.
Kobietom wydaje się, że się przechwalają, zadzierają nosa i wynoszą nad innych nawet
wtedy, gdy obiektywnie opisują swoje osiągnięcia. Muszą nauczyć się realistycznie
oceniać własne zasługi.
Przekazuj obowiązki
Zwykle skłonni jesteśmy wyręczać innych w pracach, które nie sprawiają nam trudności.
Pozornie bez sensu jest patrzeć, jak ktoś się męczy z czymś, co my sami załatwilibyśmy
od ręki. Ale w dłuższej perspektywie korzyści są niemałe. I to nie tylko w dziedzinie
zawodowej.
Karin zapłaciła znajomej za przepisanie pracy magisterskiej. W ten sposób zyskała
czas na przygotowanie się do ustnego egzaminu. Jednocześnie zarobiła na pewnej
krótkoterminowej pracy więcej, niż ją kosztowało przepisywanie.
Ingeborg umówiła się z inną matką z sąsiedztwa i odbierają dzieci z przedszkola
na zmianę, co drugi tydzień. Teraz co drugi tydzień dłużej zostaje w biurze. Mogła zmienić
pół etatu na trzy czwarte. Dla niej, jako samotnej matki, to ogromna korzyść.
Sylwia jest niezależnym doradcą podatkowym. Zatrudniła asystentkę, chociaż po
pół roku samodzielnej działalności nie zarabia dużo. Ale asystentka wykonuje wszelkie
uciążliwe i czasochłonne prace, a Sylwia może się skoncentrować na sprawach
merytorycznych: studiowaniu przepisów, przygotowywaniu dokumentów, spotkaniach z
klientami.
Zasada ta dotyczy również kobiet zatrudnionych na etacie. Dla nich uwolnienie się
od czasochłonnej rutyny jest chyba jeszcze ważniejsze. Pilność nigdzie nie jest naprawdę
nagradzana, liczy się pomysłowość. Pochwały zbiera się za nowe pomysły, sprytne
ulepszenia, dobre propozycje. Wymyślanie zaś i analizowanie wymaga wolnego czasu,
inaczej się nie da. Ten czas na sprawy istotne zyskać można tylko w jeden sposób –
zlecając pracę innym.
Monika kieruje działem personalnym w dużej firmie wysyłkowej. Sama chodzi do
archiwum po akta, tłumacząc się, z pozoru logicznie, tym, że znajduje potrzebne
dokumenty szybciej niż jej sekretarka. Odbywała praktyki w tej firmie i naprawdę
świetnie się w niej orientuje. W dodatku tym szybciej skończy pracę, im szybciej
zgromadzi dokumenty. Byłoby z jej strony arogancją, gdyby wysyłała sekretarkę na
poszukiwania, podczas gdy sama wie, gdzie leżą akta.
Kobiety mają opory przed zlecaniem zadań swoim podwładnym. Często z obawy,
że same staną się niepotrzebne, zwłaszcza jeśli zadanie jest poważne. Ślęczą nad każdym
szczegółem, byle tylko nie wyrósł im u boku rywal. Tymczasem, jak już wiemy, jest to
tylko sposób na odroczenie awansu.
Oto kilka sugestii jak przygotować się do delegowania zadań. Wynotuj pięć
ważnych dla ciebie spraw, które powinnaś załatwić już dawno, np. przeczytać fachową
książkę lub artykuł, zapisać się na kurs komputerowy, skończyć pisanie referatu. Któregoś
dnia zarejestruj wszystkie czynności, które zazwyczaj wykonujesz sama, a które ktoś
mógłby od ciebie przejąć. Wynotuj nazwiska osób, które nadają się do poszczególnych
prac i przydziel im zadania – na razie tylko na papierze.
W dniu w którym będziesz w dobrym nastroju, poproś kogoś ze swojej listy, by
wykonał jedno z zadań. Zwróć uwagę, jakie myśli-przeszkody przychodzą ci do głowy.
Podaję przykłady myślowych pułapek, na jakie możesz trafić:
Żeby się tylko udało! Przecież on/ona nie ma żadnego doświadczenia w
takich sprawach.
Powinnam to zrobić sama. Szybciej by poszło.
On/ona na pewno pomyśli, że się panoszę.
Na pewno powie, że się wywyższam, skoro nie załatwiam tego sama.
Skoro inni pracują za mnie, to nie powinnam się dziwić, jeśli za chwilę
przestanę być potrzebna.
To lepiej zrobię sama, przynajmniej będzie zrobione porządnie.
Tego nie mogę wymagać od nikogo, to praca jest zbyt...
Jeżeli położę to jemu/jej na biurku, uzna to za bezczelność.
Takie myśli powodują, że kobiety nie zmierzają do celu bezpośrednio, prostą drogą.
Można te pułapki ominąć, nazywając je po imieniu i unieszkodliwiając. W treningu
mentalnym nazywa się je myśleniem negatywnym. Można je zmienić za pomocą haseł
pozytywnych. To całkiem proste: za każdym razem, kiedy natkniesz się na myślową
pułapkę, przypomnij sobie te pozytywne myśli:
Nawet jeśli moi pracownicy zabierają się do jakiegoś zadania inaczej, niż ja
bym to zrobiła, patrzę na to spokojnie.
Zaoszczędzony czas poświęcam na swoje sprawy.
Dobrze go wykorzystam, robiąc coś, co wymaga ode mnie pełnej
koncentracji.
Kwaśne miny podwładnych nie przeszkadzają mi obstawać przy decyzjach,
dzięki którym lepiej wykorzystuję własne siły.
Moi pracownicy nie muszą mnie kochać.
Nie wolno doprowadzać się do stanu całkowitego wyczerpania, trzeba umieć
powiedzieć „dość”. Kobiety, które starają się o interesującą pracę z widokami na karierę,
muszą pamiętać, że i ich doba ma tylko 24 godziny. Szybko się przekonają, że one
również dysponują ograniczonym zasobem energii. Przejmując jakieś zadanie, trzeba
oddać inne. Oczywiście w pierwszej kolejności to najmniej przyjemne, którego się
najchętniej pozbędziemy. Może w pierwszym odruchu chciałoby się oddać jakąś
przyjemną pracę, ale – jak już się domyślamy – to byłaby pułapka.
Jeśli zaakceptujemy delegowanie niemiłych zadań, będzie nam dużo łatwiej.
W tym celu przygotuj listę twoich obowiązków i uporządkuj je od:
najchętniej od razu się ich pozbędę ( nie rozwijają mnie zawodowo, są
jałowe, nudne ), aż po: koniecznie chcę to zrobić sama ( daje widoki na
sukces, sprawia mi przyjemność ).
Zrób listę umiejętności, potrzebnych do wykonania zadań, od których
chcesz się uwolnić. Przyporządkuj im osoby, które takie umiejętności
posiadają i mogą dobrze te zadania wykonać.
Sporządzając obie listy, wsłuchuj się w siebie. Jakie wątpliwości cię ogarniają?
Zastanów się chwilę nad każdym zastrzeżeniem. Wyciągnij na światło dzienne swoje
wewnętrzne przeszkody.
Umiejętność mówienia „nie” w sposób świadomy i bez lęku to pierwszy krok od grzecznej
dziewczynki do niegrzecznej. To zdolność do zdolność do odrzucenia nawet zrozumiałych
roszczeń bez skrupułów, wyrzutów sumienia i zepsutego humoru przez resztę dnia. „Nie”
trzeba umieć powiedzieć nawet najlepszej przyjaciółce, w przeciwnym razie przemiana
będzie czysto powierzchowna.
Po tygodniu ciężkiej pracy Ewa nie mogła się doczekać niedzielnego lenistwa.
Akurat wtedy zadzwoniła Sigi z prośbą o opiekę nad jej czteroletnimi bliźniakami.
Wyglądało na to, że ma ważne powody, by o to prosić: jej wieloletni towarzysz życia i
ojciec dzieci postanowił się z nią rozstać. Sigi chciała ratować związek, odbywając jeszcze
jedną, ostatnią poważną rozmowę z przyjacielem, który miał już w kieszeni bilet na
samolot i za kilka godzin wybierał się na lotnisko, by zniknąć na całe pół roku. Ewa
naprawdę potrafiła zrozumieć, że Sigi na kilka godzin chce uwolnić się od dzieci, a mimo
to po raz pierwszy odmówiła dramatycznej prośbie przyjaciółki. Nie chciała marnować
swojego wolnego czasu, którego miała tak niewiele, na kolejną akcję pozbawioną szans
powodzenia.
Sigi osłupiała. Takiej reakcji się nie spodziewała. „Zostawiasz mnie w takiej
chwili!” – rzuciła w słuchwakę. „A ty chcesz mnie znów zaprząc do swoich bezsensownych
akcji” – odgryzła się Ewa. Przypomniała sobie niekończące sie rozmowy tych dwojga i
ogarnęła ją złość. Sigi zaczęła jęczeć w słuchawkę, co zresztą zdarzało jej się dość często.
Ewa wiedziała, że zaraz będzie płacz. „Nie zajmę się twoimi dziećmi!” – powiedziała
szybko. Sigi odłożyła słuchawkę.
Przez kilka minut Ewa walczyła ze sobą, czy mimo wszystko się nie zgodzić. Ale nie
ugięła się, bo po pierwsze wiedziała, że rozmowy tych dwojga od dawna już do niczego
nie prowadzą, po drugie czuła, jak bardzo ona sama potrzebuje spokoju, po trzecie
przypomniała sobie, jak wiele razy pomagała Sigi, która nigdy się nie odwzajemniła. W
końcu Ewie udało się zwalczyć wyrzuty sumienia wobec przyjaciółki i spokojnie
wysłuchała koncertu fortepianowego.
Wyuczona bezradność
Pomocne wspomnienia
Każdy ma dość mocno utrwalony obraz samego siebie: własnych zdolności i atrakcyjności
społecznej. Ten wizerunek wstaje i rozwija się na gruncie doświadczeń dzieciństwa i
utrwala w późniejszych latach. W dorosłym życiu ludzie w dużym stopniu dopasowują
swoje postępowanie do własnego wizerunku. Z życiowych doświadczeń odcedzają przede
wszystkim te, które do tego obrazu nie pasują.
Kobieta przekonana, że brak jej odwagi, by samotnie pojechać na wakacje, może
w rezultacie nigdy nie wybrać się w żadną podróż. Człowiek, który sądzi, że brak mu
wyobraźni przestrzennej, stłumi w sobie zapał do studiowania architektury wnętrz.
Przeświadczenie o niskiej sprawności fizycznej zdusi w zarodku próbę nauczenia się jazdy
na nartach. Przekonanie o własnym tchórzostwie nie pozwoli na żaden ryzykowny krok.
Wyobrażenie, że jest się nudnym, udaremni próbę nawiązania z kimś rozmowy. Jeśli ktoś
ma o sobie złe mniemanie, nie zauważa akceptacji ze strony otoczenia albo tak ją
interpretuje, by utrwalić swój negatywny wizerunek.
Czy możesz sobie wyobrazić, że sama wybierasz się na
weekend albo w dłuższą podróż? Czy możesz sobie wyobrazić,
że sama chodzisz do siłowni? Czy możesz sobie wyobrazić, że
sama zapisujesz się na kurs tańca towarzyskiego dla
początkujących?
Helena jest sprzedawczynią w butiku. Którejś soboty tak się złożyło, że przez cały dzień
była sama w pracy. Poradziła sobie doskonale i właścicielka ją pochwaliła. Helena
skomentowała to tak: „Wiedziałam, że ona we mnie wierzy. To nie była pochwała, tylko
ulga, że nic złego się nie stało”.
Człowiek, który nie wierzy w siebie, przypisuje swoje osiągnięcia okolicznościom.
Inga sama zaplanowała urządzenie kuchni, zrobiła rysunek. Architekt w pracowni
zajmującej się projektowaniem kuchni był pod wrażeniem. Reakcja Ingi: „To nic
specjalnego. W każdym katalogu są przykłady, jak to można zrobić, a rysować nauczył
mnie ojciec”.
Ten, kto sukcesy przypisuje okolicznościom, a niepowodzeniami obciąża siebie,
pracuje nad swoim negatywnym wizerunkiem. Nawet sukces, który był rezultatem
intensywnej nauki albo ciężkiej pracy, może nie zostać wykorzystany do podbudowania
poczucia własnej wartości. Tak długo będziemy się doszukiwać jakiegoś innego
wyjaśnienia, aż potwierdzimy swoje negatywne oczekiwania. Takie postępowanie daje
pozorną korzyść: skoro samemu niewiele można zmienić, po co się wysilać, żeby stać się
lepszym? To by i tak nic nie dało. Przyjmowanie niepowodzeń jako czegoś nieuchronnego
chroni nas przed rozczarowaniami.
Jeśli nawet odniesiemy sukces i widzimy, że negatywna samoocena była
niesłuszna, nie zmieniamy naszych oczekiwań wobec przyszłych zdarzeń. Mówi się
wówczas o petryfikacji oczekiwań. Oczekiwania, podobnie jak uprzedzenia, są
niesłychanie trwałe i bardzo oporne na zmiany. Kogoś, kto uwierzył w swoją niezdolność
do czegoś, niebywale trudno przekonać, że jednak może to zrobić.
Ten opór jest dla kobiet fatalny w skutkach. Kobiety już we wczesnym dzieciństwie
przyjmują życiowe programy, które generują ich życiową bezradność. Poczucie
bezradności, braku kontroli nad wydarzeniami w połączeniu z przeświadczeniem, że
niczego nie można zmienić, wpędza kobiety w społeczną zależność. Potrzebują kogoś, kto
im będzie powtarzał: „Tak jest dobrze! Dobrze to zrobiłaś! Jesteś dobra!”. A i tak nie
dowierzają tym zapewnieniom.
Kobiety na ogół nie widzą, że współtworzą sytuacje, w których się znajdują, i
rzadko gotowe są wziąźć odpowiedzialność za siebie i swoją przyszłość. Zbyt wiele
przypisują zrządzeniom losu. W głębi duszy są przekonane o swojej bezradności,
niezależnie od tego, jak skutecznie działają i jak wielką mają siłę przebicia. W najlepszym
razie uważają, że potrafią się maskować, że tylko udają takie silne.
Kobiety mogą nauczyć się skutecznie zwalczać tkwiące w nich stereotypy. W tym
celu muszą najpierw na nowo określić pojęcie sukcesu i porażki. Muszą też same siebie z
uporem przekonywać, że: „Jest jakieś wyjście. I potrafię je znaleźć”, „Chcę łamać normy i
naruszać zasady”. To jest jedyny sposób, żeby się nie dać!
Metoda na pokonanie poczucia bezradności jest prosta: Możliwie jak najczęściej
stwarzać okoliczności, w których będziemy mieć poczucie kontrolowania sytuacji. W teorii
wyuczonej bezradności kontrola oznacza wpływ na rozwój wydarzeń: Jeżeli odważę się
wspiąć na murek, będę mogła zerwać czereśnie. Jeżeli będę kuć do egzaminu, dostanę
lepszy stopień. Jeżeli za późno pójdę spać, będę zmęczona. Tylko wtedy, kiedy stawiam
wymagania, inni wiedzą, czego chcę.
Nikt nie może poprawić swojego dzieciństwa. Jedynie przyszłość jest w naszych
własnych rękach.
Albo człowiek traktuje życie jako skostniałe i niezmienne, albo decyduje się
zmienić to, co mu się nie podoba.
Bezradność jest wyuczona, a wobec tego można się jej również oduczyć. W tym
celu trzeba krok po kroku, na drodze kolejnych doświadczeń, przyswoić sobie przekonanie,
że zachowanie A przynosi skutek B.
Kobieta, która boi się wychodzić z domu, bo zakłada, że spotka ją coś złego, musi
zacząć podejmować małe próby i sama się przekonać, że nic złego się nie dzieje. To
doświadczenie będzie zdobywać powolutku: Najpierw w wyobraźni, następnie z kimś,
potem samodzielnie w znajomej okolicy.
Komuś, kto przez długi czas pielęgnował swoją bezradność, bardzo trudno jest
zmusić się do działania, ponieważ razem z bezradnością nauczył się on bierności.
Sygnałem tej bierności bywa uśmiech. Bezradni uśmiechają się – z zażenowaniem,
niepewnie, skromnie – i nie robią nic. Za ich uśmiechem kryje się poczucie, że są zdani na
łaskę i niełaskę losu, że na nic nie mają wpływu. Równocześnie towarzyszy im nadzieja,
że jeżeli będą się uśmiechać i milczeć, to nie spotka ich nic złego. Ludzie ci zdają sobie
jednak sprawę, że ominie ich również to, co dobre.
Bierność bywa ułatwieniem. Pewna kobieta, uczestniczka treningu asertywności,
od dwóch lat wykręca się od ubiegania się o lepsze stanowisko. Tak opisuje swoją
sytuację: „Nie muszę się martwić, czy sobie dam radę, czy nie jestem gorsza niż
koleżanka. Nic nie potrzebuję robić – tylko siadam za biurkiem i porządkuję papiery”.
Jak poważne mogą być skutki tego rodzaju bierności, pokazuje pewien
eksperyment, w którym badani mieli za zadanie rozwiązać trudny test. W chwili gdy
zabrali się do pracy, rozległ się potworny hałas. Ci z badanych, którzy sądzili, że nie mogą
tego hałasu zlikwidować ani zmniejszyć i uważali, że są na niego skazani, osiągnęli gorsze
wyniki od tych, którzy założyli, że mogą jakoś go uniknąć. Hałas nie został zlikwidowany i
obie grupy pracowały w tych samych warunkach.
Nawet jeśli przekonanie, że hałasu można uniknąć, było „mylne”, badani należący
do tej grupy osiągali lepsze wyniki.
Inny eksperyment pokazuje, że ludzie, którzy tracą kontrolę nad sytuacją,
przenoszą to doświadczenie na inne sytuacje. Oczekują, że na inne doświadczenia
również nie będą mieli wpływu i zachowują się biernie.
Jednej grupie studentów badacze przedstawili zadanie rozwiązywalne, a drugiej
niemożliwe do rozwiązania. Następnie studentów z obu grup zapraszano po kolei do
pokoju, w którym panował przykry hałas. Ci z badanych, którzy wcześniej otrzymali
zadanie możliwe do rozwiązania, szybko znajdowali sposób, by wyłączyć hałas, pozostali
po prostu go znosili.
Podobny skutek ma nagradzanie ludzi bez względu na ich zasługi. Nie ma bowiem
znaczenia, czy bodziec jest pozytywny czy negatywny, chodzi o to, czy człowiek widzi
jego związek z własnymi zachowaniami, czy też nie. Niekontrolowane nagradzanie – jest
tak samo paraliżujące, jak niekontrolowane kary.
Ponieważ kobiety już w dzieciństwie otrzymują przekazy uczące życiowej
bezradności, zachowują się biernie i bezradnie również jako osoby dorosłe. Kiedy były
małe, bawiły się w takie zabawy, w których chodziło o wspólne działanie, tworzenie
harmonii, uczestnictwo. Celem była współpraca, a nie rywalizacja. Radość ze zwycięstwa
byłaby nie na miejscu. Ale skromność to ozdobne puzderko, w której zamknięta jest wola
walki. Wątpliwa cnota skromności wciąż ma swoich fanów. Jedenastoletnia Sabina cieszy
się, bo dostała szóstkę z klasówki. Nauczyciel zwraca jej uwagę, żeby nie cieszyła się tak
głośno, bo innym będzie przykro. Chłopcy zawsze robią szum, kiedy dostaną dobre
stopnie, ale nauczyciel nigdy ich nie strofuje, nie każe być cicho. Mieć dużo lepsze wyniki
niż inni – źle, dostawać złe stopnie – też źle. Sabina znalazła się w pułapce.
Ponieważ ludzie mają skłonność do uogólniania doświadczeń, czyli przenoszenia
ich na inne sfery życia, doświadczenie bezradności w jednej dziedzinie rozciąga się na
inne.
Generalizowanie ułatwia życie: Nie trzeba ustosunkowywać się do każdej sytuacji
od nowa, wystarczy sięgnąć do dawniejszych przeżyć. To spora wygoda. Niestety, jest to
również sposób na utrwalenie negatywnych nastawień.
Wkrótce nawet sukcesy nie pomagają uwolnić się od poczucia bezradności. A
powtarzające się doświadczenie bezradności na zawsze ogranicza gotowość do
aktywnego reagowania.
Drogą eksperymentów wykazano, że poczucie braku kontroli nad tym, co się dzieje
( wyuczona bezradność ) może mieć trojakie skutki:
Osłabienie motywacji do działania.
Ograniczenie zdolności postrzegania sukcesu.
Nasilenie skłonności do emocjonalnych reakcji.
Związek tych tendencji ze stereotypowym wizerunkiem kobiety – uległej, biernej,
mało ambitnej, drażliwej, bardzo emocjonalnej – widać jak na dłoni.
Przy założeniu, że bezradności można się oduczyć, trzeba sobie zadać pytanie, jak to
zrobić najskuteczniej. Celem jest ugruntowanie nowego nastawienia: „Mam wpływ na
wszystko, co się ze mną dzieje”. Ponieważ jednak ludzie nauczeni bezradności są
wyjątkowo bierni, niezmiernie trudno zmobilizować ich do działania. Na początku muszą
działać pod przymusem albo sami go sobie narzucić. Muszą od nowa nauczyć się działać,
chociaż właściwie są przekonani, że to wszystko i tak nie ma sensu. Muszą działać wbrew
własnym przekonaniom. Każda porażka jest bardzo niebezpieczna, bo utwierdza
„bezradnego” człowieka w jego nastawieniu. A zdarza się, że nawet sukces jest
interpretowany negatywnie.
Na szczęście doświadczenia pozytywne są tak samo odporne na zmiany. Jeśli ktoś
raz uwierzył, że działając, może osiągnąć określone rezultaty, trudno mu taką wiarę
odebrać.
Z drugiej strony, większość ludzi czuje się dobrze w znajomym otoczeniu, a w
nowym może czuć się niepewnie i bezradnie. By wywołać poczucie bezradności,
wystarcza przeważnie sama świadomość, że dzieje się coś, nad czym nie mamy kontroli.
Podobnie informacja, że daną sytuację można kontrolować, wystarcza, by ludzie zaczęli
działać.
Właśnie dlatego uczniowie nie potrafią rozwiązać zadań, które są rozwiązywalne, o
ile przedtem dostali od nauczyciela zadania niemożliwe do rozwiązania. Bez trudu
rozwiążą jednak te same zadania, jeśli otrzymają je od innego nauczyciela.
Bezradność przenosi się raczej z sytuacji ważnych na nieważne niż odwrotnie. Ktoś,
kto mimo intensywnych przygotowań oblewa końcowy egzamin, skłonny jest liczyć się z
niepowodzeniem również na mniej ważnych sprawdzianach, natomiast po zawalonej
kartkówce mało kto oczekuje, że nie dostanie dyplomu.
Mała kobietka
Mową ciała kobiety dają do zrozumienia: „Jestem mała i bezradna. Wcale ci nie
zagrażam.” Stawiają mniejsze kroki niż mężczyźni, zajmują mniejszą przestrzeń, kurczą
się w sobie.
Marianne Wex w książce na temat „kobiecej” i „męskiej” mowy ciała pokazuje
kobiety na ponad dwóch tysiącach zdjęć. Przyciskają ramiona do tułowia, ostrożnie
stawiają stopy jedną przed drugą. Ślady damskich kroków na piasku tworzą prawie jedną
linię. Męskie ślady są mocno odciśnięte jeden obok drugiego. Lekko przerysowany opis
obu sposobów chodzenia wydobywa najistotniejsze cechy: kobiety drobią, chwiejąc się
niepewnie, mężczyźni stąpają szeroko, pewnym krokiem.
Również po sposobach siedzenia widać, że kobiety kurczą się w sobie! Siedzą z
przyciśniętymi ramionami i złączonymi nogami, kolana razem, stopy palcami do siebie
albo jedna przy drugiej. Takiej postawy mężczyźni prawie nigdy nie przyjmują, nie licząc
pewnej niewielkiej grupy. Tylko mężczyźni wyraźnie dyskryminowani siadają w podobny
sposób.
U dzieci prawie nie widać takich różnic w posługiwaniu się ciałem, dopiero w
okresie dojrzewania dziewczynki przystosowują swoje zachowanie i mowę ciała do
oczekiwań otoczenia. Po etapie buntu stają się grzeczniejsze, skromniejsze, bardziej
bojaźliwe i odpowiednio zmieniają gestykulację, mimikę i sposób poruszania się.
Także moda ułatwia mężczyźnie swobodne, zamaszyste ruchy. Luźne marynarki i
spodnie, płaskie i szerokie buty, w których można pewnie stąpać i stać. Damskie buty
natomiast mają optycznie pomniejszać stopy. Osiąga się to zawsze kosztem wygody i
pewności kroku. Damska garderoba ogranicza, utrudnia oddychanie i krępuje swobodę
ruchów. Nawet w szerokich spódnicach, które umożliwiają swobodniejsze ruchy, nie da
się przecież szybko biegać.
Mężczyźni lubią szydzić ze sposobu, w jaki chodzą kobiety: miednica lekko do przodu,
kolana blisko siebie, stopy i łydki wyrzucane na boki do tyłu, całe nogi układają się w X.
To faktycznie śmiesznie wygląda. Nawet kiedy biegną, trzymają kolana razem. Nie tylko
śmiesznie to wygląda, również utrudnia poruszanie się. Łatwo się potknąć, wysiłek jest
ogromny, a postęp powolny.
Wysokie kobiety mają dodatkowy problem: próbują wyglądać na niższe. Znajdują
na to różne sposoby: buty na płaskich obcasach, wypychanie miednicy w bok, całe ciało
wygięte w S – wszystko po to, by stojący obok mężczyzna nie wydawał się taki mały.
Garbią się, spuszczają głowę i nieśmiało zerkają w górę. Zupełnie jak żółwie.
Christa, uczestniczka warsztatów psychologicznych poświęconych mowie ciała,
opowiadała o kłótni z mężem. Mąż jest niższy od niej, a mimo to Christa, stojąc obok
niego, wydawała się sobie mała – jak uczennica stojąca przed nauczycielem. Była
przestraszona, bo mąż zachowywał się głośno i agresywnie. Kłócąc się z nim, czuła się
zupełnie bezradna.
Kiedy odgrywała tą scenę z niższą od siebie uczestniczką, pozostałe kobiety
patrzyły zdumione. Christa, o dobre pół głowy wyższa od partnerki, wydawała się od niej
niższa.
Christa stała ze złączonymi nogami, wzrok spuszczony, jakby się czegoś wstydziła,
głowa również spuszczona i przechylona w bok. Mówiła głosem cichym i płaczliwym,
takim, na jaki pozwalała jej ściśnięta krtań. Prawą dłonią dotykała lewego uda, lewą
mocno przytrzymywała prawy łokieć, a ramiona ściągała z przodu, przy czym jedno było
tak uniesione, że usta i broda były prawie niewidoczne. Christa oddychała płytko, miała
ściśniętą klatkę piersiową. Czuła się jak mały piesek, który był niegrzeczny i boi się, że
zostanie ukarany. Ale wykorzystała szansę, by czegoś się nauczyć.
Poprosiłam ją, żeby przypomniała sobie sytuację, w której czuła się pewnie.
Opisała kłótnię z koleżanką z pracy. Obie chciały chodzic na kurs komputerowy, jednak
szef zgodził się wysłać tylko jedną z nich. Same miały ustalić, którą. Christa była
przekonana, że powinna to być właśnie ona. Opowiedziała nam, jak z podniesionym
czołem, dość kategorycznym tonem dyskutowała z koleżanką. Walczyła o swoje, mówiąc
koleżance prosto w oczy, co myśli.
Opowiadając, przyjęła taką samą postawę jak w trakcie tamtej rozmowy z
koleżanką. Podniosła głowę i zwracała się wprost do swojej partnerki. Jedną rękę włożyła
do kieszeni spodni, drugą swobodnie machała. Wprawdzie wokół jej ust błąkał się
ostrożny uśmiech, ale robiła wrażenie o wiele pewniejszej siebie niż poprzednio.
Wyprostowała się i każdy mógł zobaczyć, jaka jest wysoka.
Uśmiech Christy miał teraz zupełnie inną wymowę. Łagodziła nim sytuację,
ponieważ obawiała się, że jej partnerka może się przestraszyć.
Pozostałe kobiety też zauważyły, że Christa wyglądała teraz na bardziej pewną
siebie, i uznały, że w autentycznych sytuacjach może nawet robić wrażenie agresywnej.
Tego właśnie Christa się bała. Nie chciała wyjść na grubiankę. Już babcia jej
mówiła, że powinna być cichsza i bardziej powściągliwa, że swoją hałaśliwością i
bezpośredniością zraża do siebie ludzi. Nie powinna się dziwić, jeśli wszyscy zaczną od
niej uciekać. Dopóki będzie się tak zachowywać, na pewno nie znajdzie męża.
Noga założona na nogę albo obie złączone i ustawione na ukos. Do tego buty na wysokich
obcasach. Pani Berger, która udziela porad w sprawach seksu w jednej z niemieckich
stacji telewizyjnych, uważa, że tak jest seksownie.
Na kanapie kobiety zwykle siadają w rogu: mężczyźni prawie zawsze rozsiadają się
szeroko, zajmując dużo miejsca. Kobiety rzadko wkraczają na cudzy teren. Mężczyźni
przeciwnie, zdobywają terytoria, zwłaszcza jeśli kobiety im to ułatwiają, rezygnując z
obrony swojego miejsca.
Dziewczynki uczą się tych wszystkich uroczych pomniejszających gestów, kiedy
zaczynają dorastać: dziesięcioletnia dziewczynka usadowiła się na krześle, wygodnie
rozstawiając nogi. Przyjaciel ojca natychmiast ją upomniał: „Dziewczynki tak nie siadają”
( ostrożna uwaga matki, że przecież dziecko jest w spodniach, została zignorowana ). Jak
dziewczynki powinny siedzieć, przyjaciel taty nie wyjaśnił. Dziecko jednak usiadło tak, że
wydało się mniejsze, grzeczniejsze, bardziej nieśmiałe. Dziewczynka zrozumiała:
wyprostuj się, ręce przy sobie, nóżki razem. Obaj panowie uśmiechnęli się do siebie z
zadowoleniem.
Wiele kobiet dobrze zna taką postawę, opanowały ją najpóźniej na lekcjach tańca.
Niezależnie od tego, czy kobieta chodzi w spodniach czy w spódnicy, obowiązuje wymóg
pomniejszania się i zwężania. I kobiety go spełniają. Jeżeli tego nie robią, czują się co
najmniej dziwnie.
Sens tych reguł jest zupełnie przejrzysty: spróbuj kiedyś zdobyć posłuch i
przekonać kogoś do swoich racji, kiwając się na obcasach, z mocno złączonymi nogami,
pochyloną głową i ściśniętym gardłem.
Szczególnie „rozkosznie” wyglądają kobiety, kiedy – jak grzeczne pieski –
wdzięcznie przechylają na bok główkę i do tego się uśmiechają. Tą postawą komunikują:
„Jestem nieśmiała, nie wiem, czy wszystko robię jak trzeba”.
Taki sposób trzymania głowy w połączeniu z uśmiechem obserwuje się prawie
wyłącznie u kobiet. To upokarzająca postawa. Przybierając ją, kobiety demonstrują
wyższy stopień uległości. Gestami zażenowania i nienaturalnymi ruchami pokazują, że
starają się sprostać wymaganiu: „Bądź piękna i przymilna!”.
Zmieszane odgarniają włosy z czoła, z niespokojnym uśmiechem zakładają nogę
na nogę i zaraz ją zdejmują, nieśmiało poprawiają spódniczkę, gestem niezdecydowania
gładzą się po udach. W ten sposób nadają komunikat: „Jesteśmy mruczącymi kotkami,
nigdy nie pokażemy pazurów”.
Kobieta niewidoczna
Od kobiet oczekuje się, by nie zwracały na siebie uwagi, były niepozorne, skromne i ciche.
I kobiety starają się to oczekiwanie spełnić. Uśmiechają się i pozostają w cieniu. Nikomu
nie przerywają. Cierpliwie wysłuchują wywodów nudziarzy, zamiast włączyć się do
rozmowy, przedstawić swój punkt widzenia.
Na moich warsztatach, gdzie ludzie próbują się zorientować, czy inni widzą ich tak
samo, jak oni widzą siebie, za każdym razem pojawiają się drobne, niepozorne,
bezbarwne kobiety: szare myszki. Pozostali uczestnicy z początku nie bardzo wiedzą, jak
się do nich odnosić. Tymczasem za taką maską często kryje się niezwykle bystra
obserwatorka, potrafiąca precyzyjnie i ostro oceniać ludzi. Ale nie zdradzi się ze swoją
oceną, jeśli nie zostanie o to poproszona. W normalnej sytuacji nikt by takiej kobiety nie
spytał o zdanie. Całą swoją postawą, spojrzeniem, ubiorem sygnalizują: „Jestem nikim,
nie mam nic do powiedzenia. Gdybym coś powiedziała, mogłoby się to okazać głupie albo
nudne. Od nikogo nic nie chcę, nie każcie mi się odzywać”.
Marlies była taką niepozorną kobietą. Siedziała skulona, przygarbiona, pochylona
do przodu, z głową w ramionach. Patrzyła w dół, pilnując się, żeby na nikogo nie spojrzeć,
nie spotkać czyjegoś spojrzenia.
Ubrana również była skromnie: stonowane kolory, tradycyjny fason, do tego dwa
„odważne” akcenty – błyszczące ozdoby na butach i czerwony nadruk na koszulce.
Poruszała się powoli, „anemicznie”, jakby miała za chwilę zemdleć. Ten opis oddaje
pierwsze wrażenie, jakie robią wszystkie takie kobiety. Kiedy jednak zaczynają mówić i
widzą, że zaciekawiły rozmówców, rozkręcają się.
Starają się być dowcipne, bywa, że sarkastyczne, i zaczynamy się domyślać, co w
nich naprawdę siedzi: kąśliwość, siła i celność sądów. Niestety, boją się tej strony swojej
osobowości i po takim wystąpieniu najchętniej zapadłyby się pod ziemię. Obawiają się, że
ujawniając swoje zdanie i zdolność sądzenia, narażają się na odrzucenie i krytykę. I
rzeczywiście, to właśnie je spotyka. Po prostu ich wygląd nie pasuje do ostrości ich słów.
Nikt się po nich nie spodziewa takich kategorycznych opinii.
Z drugiej strony trzeba przyznać, że potrafią przesadzić ze swoją ostrością. Kto
długo cicho siedzi w kącie i nagle wychodzi z cienia, strzela trochę na oślep. A to ma
swoje konsekwencje. Zaatakowany człowiek broni się. I szaleńcza „odwaga” zostaje
przeważnie stłamszona w zarodku.
Casablanca to film, który mogę oglądać w nieskończoność. Aczkolwiek postać, którą gra
tam Ingrid Bergman, bynajmniej nie jest wzorem kobiecej niezależności.
„Maleńka” może spojrzeć na partnera dopiero wtedy, gdy on sobie tego zażyczy.
Jej nieśmiałe spojrzenie i delikatny sposób, w jaki on unosi jej brodę, wydają nam się
bardzo romantyczne, ale ich sens jest taki: to silny decyduje, kiedy słaba może podnieść
na niego wzrok. Zanim to nastąpi, on musi jeszcze dać znać, że ona mu się podoba
( „maleńka” ), dopiero wtedy kobieta może – skromnie i przez łzy – na niego popatrzeć.
Spojrzenia kobiet wyraźniej niż ich słowa sygnalizują uległość. W ich oczach
odbijają się nieśmiałe, trwożliwe dusze. Żeby tylko kogoś nie wystraszyć lub nie urazić
swoim spojrzeniem, kobiety ostrożnie zerkają w bok albo z zażenowaniem patrzą pod
nogi. Nie chcą, by ktoś pomyślał, że mu się przyglądają, bo to mogłoby wzbudzić niechęć.
Wiadomo, jakie to nieprzyjemne, kiedy ktoś bez przerwy się na nas gapi: człowiek traci
pewność siebie, zaczyna odczuwać zażenowanie, czasem lęk. Każdy zna te zabawy:
patrzymy partnerowi prosto w oczy, wygrywa ten, kto dłużej wytrzyma. Jeśli ktoś się w
nas wpatruje, próbujemy uciec od tej nieprzyjemnej sytuacji. Jak wykazał pewien
eksperyment, kierowcy szybciej ruszają spod świateł, kiedy są obserwowani. Już dzieci
się przed tym bronią: „Nie gap się tak na mnie!” albo: „Co się tak gapisz?”. Kto się gapi,
musi czegoś od nas chcieć, a przeczucie ostrzega: „To nic dobrego!”
Wpijanie się wzrokiem może być wstępem do ataku. Wystarczy przyjrzeć się
kotom: zanim zaczną się bić, wydają groźne pomruki i wpatrują się w siebie. Ludzie też
odbierają skupiona na sobie spojrzenie jako zagrożenie. Słabszy ustępuje pola, silniejszy
zostaje. W ten sposób, przynajmniej w świecie zwierząt, unika się bezpośrednich starć.
Samiec goryla zaatakowałby samicę, która by zbyt długo mu się przypatrywała.
Kobiety często są mierzone wzrokiem – czasem z podziwem, nierzadko z pogardą,
a najczęściej pożądliwie – i odbierają to, zresztą słusznie, jako coś nieprzyjemnego lub
groźnego. Zażenowane patrzą wtedy w drugą stronę albo uśmiechają się, sygnalizując w
ten sposób uległość zamiast gotowości obrony. Dziwią się, jeśli nieśmiałym uśmiechem
nie udaje im się nikogo zmiękczyć ani odwieść od złych zamiarów. Czują się zagrożone,
ale nie mają odwagi postraszyć potencjalnego agresora ani „zabijającym” spojrzeniem,
ani kąśliwą uwagą. Kto potrafi się gapić, także na tych, którzy gapią się na niego – jest
silny. Uległy odwraca wzrok. Ma nadzieję, że uniknie agresji i nie będzie musiał się bronić.
Zdarza się jednak, że przyglądający się chce tylko nawiązać kontakt i sygnalizuje:
interesujesz mnie, wydajesz mi się sympatyczna. Granica między tymi dwiema
możliwościami jest nieostra, spojrzenia rzadko bywają jednoznaczne. Dają się
interpretować tylko w połączeniu z innymi sygnałami ciała, ze słowami i w kontekście
sytuacyjnym. Kobiety, które ośmielą się przyglądać się mężczyźnie trochę „za długo”,
podobno go prowokują, zachęcają do nawiązania rozmowy.
Za „ładne” uważane są kobiety, które mają duże, szeroko otwarte oczy i wyglądają
na wiecznie zdziwione niewiniątka. Dziewczęta ćwiczą ten cielęcy wzrok w okresie
dojrzewania. Patrzą na świat krowimi oczami, z lekko otwartą buzią i nie przychodzi im
do głowy, że wyglądają nie tylko niewinnie, ale i głupio. W ten sposób nie da się nikogo
pogonić ani sprowadzić do parteru. „Mali mężczyźni” w tym samym czasie ćwiczą, jak być
cool. Być cool znaczy niewiele po sobie pokazywać, umieć panować nad sobą, nie
pozwolić się podejść. Jeśli ktoś jest cool, nie traci równowagi, nie histeryzuje, od
niechcenia trzyma wszystkie sznurki w garści. Mężczyźni są cool i mali chłopcy pokazują,
że też są cool, żeby móc kiedyś sięgać po męską władzę.
Dziewczęta nie są cool, bo okazują uczucia. Nie mają twarzy pokerzysty. Na
twarzach mają wypisane uczucia. „Jestem bardzo szczera, zresztą widać to po mnie. W
ogóle nie umiem udawać” – mówi o sobie młoda kobieta i dodaje, że jest to wprawdzie
chwalebne, ale przeszkadza w życiu. Czuje, że nie jest traktowana poważnie. To jest jej
pięta Achillesowa. Bo kto jest ważny, ten jest cool. Ci, którzy mają władzę, dobrze wiedzą,
kiedy i co powiedzieć, okazać czy ujawnić. Ludzie zależni od innych nie potrafią się
maskować: co na sercu, to na języku. Odpowiadają, kiedy ktoś pyta i uśmiechają się.
Kobiety patrzą na swoich rozmówców częściej i dłużej niż mężczyźni. Patrzą na ludzi, ale
się na nich nie gapią, nie wpatrują się w nich. Odwracają wzrok, gdy tylko poczują, że tej
drugiej osobie robi się niemiło albo gdy ich vis-a-vis zaczyna patrzeć im w oczy. Dzieje się
tak dlatego, że kobiety są raczej nastawione na innych i dostosowują swoje zachowanie
do przewidywanych reakcji. Przyglądają się innym, by jak najszybciej poznać ich
oczekiwania, najlepiej zanim jeszcze zostaną wyrażone.
Kobiety wciąż są uzależnione od mężczyzn materialnie i/lub emocjonalnie.
Odgadując ich oczekiwania, próbują więc zapewnić sobie bezpieczeństwo i dobre
samopoczucie. Szukają jakiś punktów zaczepienia, by wiedzieć, jak mają się zachowywać.
Potem zaglądają w oczy, by się upewnić, czy wszystko zrobiły, jak trzeba.
Szukanie kontaktu wzrokowego może być zatem oznaką podporządkowania. Na
przykład kiedy słabszy chce wciąż widzieć silniejszego, by kontrolować jego nastrój, w
razie czego udobruchać, uciec, dostosować się albo znaleźć w jego oczach przyzwolenie.
Jak często patrzysz na kogoś, żeby stwierdzić, czy osoba ta akceptuje twoje
zachowanie, czy nie? Patrzenie na kogoś wzmacnia komunikat: „Słucham, co mówisz. To,
co masz do powiedzenia, jest dla mnie ważne”. Patrzenie na kogoś skutecznie sygnalizuje
zainteresowanie tą osobą. Ale gdy nie jest wzajemne, patrzenie na kogoś staje się
handicapem. Kobiety to płeć słuchająca. Grzeczne kobiety zawsze są gotowe wysłuchać
drugiego człowieka. Mają dużo empatii i widać to w ich pełnych zrozumienia oczach.
Mężczyźni patrzą pożądliwie. Sygnalizują, że wezmą sobie to, co będą chcieli.
Mężczyźni przyglądają się kobietom bez skrępowania. Kobiety ukradkiem odwracają
wzrok. Jeśli któraś patrzy w „męski” sposób, uważa się ją za „seksualną prowokatorkę”
albo zarzuca agresywność.
Spróbuj sama:
Idąc ulicą, każdej mijanej osobie patrz prosto w oczy, bez uśmiechu,
po prostu patrz na ludzi. Co przy tym odczuwasz?
Wybierz się do jakiegoś lokalu z koleżanką i przyglądaj się
mężczyznom. Taksuj ich spojrzeniem od stóp do głów. Zwróć uwagę,
co sama czujesz i jak reagują mężczyźni.
Strój podporządkowania
Po sposobie ubierania się rozpoznajemy styl życia i status społeczny. Patrząc na ubranie,
oceniamy, czy mamy do czynienia z osobą zamożną czy biedną. Nie możemy jednak na tej
podstawie ocenić czyjegoś charakteru, umiejętności ani możliwości intelektualnych. Ktoś,
kto umie się ubrać ( przebrać ), może mieć z tego korzyści. Jak cię widzą, tak cię piszą –
ten obiegowy pogląd jest dziś chyba coraz prawdziwszy.
Pierwsze kobiety, które zdobywały kierownicze stanowiska, najczęściej nosiły
kostiumy przypominające męskie garnitury. W dużych firmach kobiety obowiązuje
zasada: do gabinetów dyrektorów nie wchodzi się w spodniach, nawet tylko po to, by coś
doręczyć. A jeszcze całkiem niedawno młoda kobieta do pracy w księgarni czy banku
musiała chodzić w spódnicy.
Wspomniałam już, że damska garderoba do dziś jest niewygodnie ciasna i krępuje
swobodę ruchów. Nawet szerokie ubrania są tak skrojone, że można się w nie zaplątać.
Już małe dziewczynki są ubierane tak, że nie mogą się zamaszyście poruszać.
Lakierki wciąż są modne, chociaż bieganie w nich, na ich śliskich podeszwach, szybko
kończy się upadkiem. Spódniczki czy spodnie muszą wyglądać porządnie, małej
dziewczynce nie wolno się pobrudzić. „Uważaj, jak chodzisz!”. Dziewczynki powinny być
ostrożne, zawsze i wszędzie zachowywać się powściągliwie. Dorosła kobieta już prawie
nie zauważa, że jest spętana.
W tym miejscu chciałabym jeszcze raz powrócić do kwestii siły. Siły rozumianej
jako umiejętność podejmowania decyzji i działania. A więc siły jako cechy osobowości,
siły wewnętrznej manifestującej się na różne sposoby. Tylko człowiek, który ma odwagę
rozwijać własną osobowość, może być silny i pozytywnie, wiarygodnie oddziaływać na
innych ludzi. Osobowość rozwijają tylko te z nas, które potrafią koncentrować się na
sobie, na swoich pragnieniach i potrzebach. Te zaś, które wciąż się zastanawiają, co inni
mogą o nich pomyśleć, co o nich mówią sąsiedzi, czy są lubiane, nie mają szans na
ukształtowanie silnej, świadomej siebie osobowości. Tak jest też z tymi, które ubierają się
i zachowują zbyt konwencjonalnie.
Ewa, wysoko wykwalifikowana sekretarka, która przez dłuższy czas mieszkała z
mężem za granicą, po powrocie do kraju chciała wrócić do zawodu. Wiedziała, że w
rozmowie wstępnej oprócz kwalifikacji liczy się ogólne wrażenie. Włożyła więc swój
najlepszy kostium i kosztowną biżuterię.
Była pewna, że dostanie tę posadę ze względu na znajomość języków i fachowość,
no i elegancki wygląd. Kiedy po tygodniu dostała uprzejmą odmowę, była kompletnie
zaskoczona.
Rozmawialiśmy o tym i szybko się okazało, że niedoszły zwierzchnik nie
dorównywał Ewie poziomem materialnym. Wchodząc do jego biura, zorientowała się, że
nie mógłby on zapewnić swojej żonie takiego luksusu, jaki dawał Ewie jej mąż. Gabinet
miał urządzony solidnie i drogo, ubrany był dobrze, ale to wszystko dalekie było od
poziomu, do jakiego ona przywykła. Trudniej jej było zrozumieć, że przedstawiając taki
opis, sama dokładnie określiła problem. Wydawało jej się, że taki człowiek powinien się
cieszyć, mając takiego pracownika jak ona.
Najwyraźniej dała mu do zrozumienia: „Jestem lepsza od ciebie”. Powinna była
zauważyć, że przyszły przełożony ma większą władzę od niej i że należałoby to
zaakceptować. Ewa zaś sygnalizowała wymagania nieadekwatne do zadań, których
miałaby się podjąć. Zrozumiałe, że nie dostała tej pracy. Kiedy jej poradziłam, by na
rozmowy kwalifikacyjne ubierała się nieco skromniej, była oburzona: „Kobiety nie
powinny się przecież same ograniczać, nie powinny rezygnować ze swoich wymagań”.
Przecież sama ciągle to powtarzam, a teraz chcę, żeby postępowała dokładnie odwrotnie.
Była naprawdę wściekła. Oczywiście nie powinna rezygnować z siły i wpływów, ale musi
przyjąć do wiadomości, że w swoim zawodzie ma ograniczone możliwości i uznać
obowiązujący podział ról. Może go zmienić, starając się o wyższe stanowisko, ale
przedtem musi się sprawdzić jako fachowiec. Ubierając się w sposób nieodpowiedni do
swojej pozycji, na pewno nie stworzy sobie takiej szansy.
Język podporządkowania
Istnieje wiele słów, które „porządnej dziewczynie nie przejdą przez usta”. W języku,
jakim posługują się kobiety, najsubtelniej wyraża się ich uległość. Dopiero niedawno
książka Debory Tannen „Ty nic nie rozumiesz!” uświadomiła licznym rzeszom czytelniczek
i czytelników, jak bardzo język kobiet różni się od języka mężczyzn. Autorka udowodniła,
że w przypadku kobiet jest to język podporządkowania.
Można wyróżnić cztery podstawowe sposoby wyrażania uległości:
pominięcia;
brak stanowczości;
wycofywanie się;
zabawa w „zgaduj - zgadulę”.
Pominięcia, czyli wszystko to, czego kobiety nie mówią albo mówią nie tak, jak
myślą.
Brak stanowczości – kobiety często unikają mówienia wprost, o co im chodzi.
Używają najróżniejszych sposobów, żeby ich wypowiedź zabrzmiała jak pytanie
albo nieistotne wtrącenie.
Wycofywanie się to technika uzupełniająca brak stanowczości. Do swoich żądań
albo deklaracji kobiety dorzucają pozornie niewinne zdanka lub pojedyńcze słowa,
w których jest ukryty komunikat: „Wcale nie muszę mieć racji”.
Najtrudniejszą do rozpoznania kobiecą metodą wyrażania uległości jest gra zgaduj
– zgadula: „Proszę, wyczytaj między wierszami, o co mi naprawdę chodzi”. Oczekiwanie,
żądanie czy krytyka są tak zawoalowane, że nie sposób ich odczytać.
Pominięcia
Brak stanowczości
Wycofywanie się
Eryka chce iść do kina, ale swojemu chłopakowi zadaje pytanie: „Czy miałbyś ochotę
pójść do restauracji, cz raczej do kina?”. Chłopak ma się domyślić, czego ona sobie życzy.
Eryka nie zamierza ukrywać swoich potrzeb, chce tylko w skrócie przekazać taki mniej
więcej komunikat: „Poszłabym do kina, ale gdybyś ty wolał robić coś innego, mogłabym
ewentualnie się dostosować. Co prawda ucieszyłabym się, gdybyś chciał iść ze mną do
kina, jeżeli jednak masz inne plany, to nie jestem na ciebie zła.”. Głębszy przekaz jest
taki: „Dostosuję się do twoich życzeń, ale będę się czuła rozczarowana”.
Kobiety często wypowiadają się w sposób nieprecyzyjny i wieloznaczny, zawsze
zostawiają sobie możliwość zrobienia uniku, zmiany zdania. Od rozmówcy oczekują, by
zgadł, o co im naprawdę chodzi i co chciały powiedzieć.
Mówienie między wierszami jest wyrazem niepewności i ułatwia partnerowi
przeforsowanie własnego stanowiska. Czasem nie ma on pojęcia, o co chodzi drugiej
stronie, bo nie zostało to wyraźnie powiedziane.
Czas wypowiedzi
Kobiety ograniczają się również w czasie. Komunikują: „Nie potrzebuję wiele czasu, nie
jestem ważna, nie mam nic istotnego do powiedzenia”. Podobno kobiety są gadatliwe, a
kawiarniane plotki to ich ulubione zajęcie. Przyjrzyjmy się jednak kobietom na
zebraniach: mówią o wiele mniej niż mężczyźni, a ich wypowiedzi są bardziej zwięzłe.
Deborah Tannen przytacza wyniki eksperymentu dotyczącego sposobów
zabierania głosu przez kobiety i mężczyzn w mieszanych grupach. Okazuje się, że
wypowiedzi kobiety trwały od 3 do 10 sekund, mężczyzn – od 11 do 17 sekund.
Najdłuższe kwestie wygłaszane przez kobiety były krótsze niż najkrótsze kwestie
mężczyzn. Kobietom pomawianym o przyrodzone gadulstwo wynik ten powinien dać
sporą satysfakcję. Co znamienne, wypowiedzi kobiet wydłużają się z chwilą, gdy grupę
opuszczają mężczyźni.
Ja również zauważyłam na swoich seminariach, że to prawie wyłącznie mężczyźni
wygłaszają długie przemówienia, odbiegają od głównego wątku i trzeba im przerwać,
żeby móc wrócić do tematu spotkania. Na zajęciach z retoryki proszę uczestników o
wygłoszenie mowy pochwalnej na temat własnej osoby. Mężczyznom przychodzi to dużo
łatwiej niż kobietom. Dobrze się przy tym bawią i wyraźnie popisują. Dla kobiet jest to
zadanie krępujące. Jeśli tylko mogą, wybierają inny temat. Czyżby chwalenie siebie było
czymś zdrożnym? Najwyraźniej tylko dla kobiet.
Podczas sesji w ośrodku, w którym sprawdza się przydatność kandydatów do
pracy – m.in. umiejętności przywódcze, argumentowania, współpracy – jeden z panów
bez przeszkód wszedł w rolę przywódcy grupy ( cztery kobiety, dwóch mężczyzn ),
chociaż nikt go w tej roli nie akceptował, a dwie panie wykazały się większymi
kompetencjami i umiejętnością pracy w zespole.
Na koniec wszyscy byli zgodni co do tego, że gdyby grupa sama dokonała wyboru,
szefową zostałaby któraś z tych dwóch pań. Jedna z nich nie miała wątpliwości: „Gdyby
nie ten pan, przejęłabym kierowanie. Nie chciałam go kompromitować, więc wolałam
siedzieć cicho”. Jednak z pewnością odegrały tu również rolę inne, mniej szlachetne
motywy, bo ta kobieta na pewno bała się otwartego konfliktu, konfrontacji i – nie
zapominajmy – ewentualnej porażki. Wydawałoby się, że lęk chroni przed kompromitacją.
Kto poddaje się lękowi, przestaje działać, więc nie popełnia błędów. Kobiety poddają się
nie tylko z potrzeby kompromisu i harmonii. Równie istotną rolę odgrywa tu ryzyko
związane z otwartym konfliktem.
Słodka idiotka
Kobiety mają skłonność do robienia z siebie słodkich idiotek. Proszą o pomoc, szczególnie
teatralnie wtedy, gdy przy odrobinie wysiłku mogłyby sobie poradzić same. Dodają w ten
sposób ważności pomocnikowi/pouczającemu i podkreślają wyższość jego inteligencji.
Dotyczy to również pomocy w drobnych naprawach i w sytuacjach rzekomo
wymagających siły. W ten sposób mężczyźni mogą wchodzić w rolę nauczycieli.
Wyjaśniają tajniki techniki, polityki, gospodarki, również wtedy, gdy kobieta ma lub
mogłaby mieć dokładnie taką samą wiedzę. Mężczyźni objaśniają, jak funkcjonują różne
przedmioty. Naprawiają pralki, chociaż podobno nie mają pojęcia, jak takie coś włączyć.
Kobiety ukrywają swoją wiedzę w złudnej nadziei, że w ten sposób zaskarbią sobie
przychylność mężczyzn. Demonstrują uległość, robiąc z siebie słodkie idiotki. Tworzą
sytuacje, w których mężczyźni mogą się popisywać, a one okazywać im wdzięczności za
pomoc, której właściwie nie potrzebują albo która jest nieskuteczna.
Udawanie niewiedzy czy niekompetencji nie przynosi korzyści w prywatnym życiu,
w sytuacjach zawodowych zaś może być katastrofalne. Wkradanie się w czyjeś łaski przez
robienie z siebie idiotki nigdy nie przynosi pożądanych rezultatów. Który szef awansuje
kobietę, udającą głupszą od kolegów? Sukcesy odnoszą ci, którzy umieją brać sprawy w
swoje ręce i samodzielnie rozwiązywać problemy, a trudności traktują jak okazję do
pokazania, co potrafią – oni sami, a nie inni.
Jednak nawet kobiety, które już się tego nauczyły, czasem wszystko psują,
uśmiechając się w decydujących momentach nieśmiało i pokornie.
„Mam już dość tego przeklętego uśmiechu!”, krzyczy z wściekłością 34-letnia Riki do
swojego odbicia w lustrze. Riki uczestniczy w warsztacie dla kobiet na temat mowy ciała.
Ze złością obserwuje własne uśmiechnięte oblicze na monitorze.
„Co za idiotyczny grymas! Od trzydziestu lat wykrzywiam się uprzejmie do każdego,
niezależnie od tego, jak mnie traktuje.” Riki chce się zmienić: „To po prostu chore, być
grzeczną i trzymać fason, nawet jeśli ktoś zachowuje się wobec mnie obrzydliwie”. Do tej
pory uważała, że okazywanie, jak bardzo czuje się zraniona czy rozgniewana, jest oznaką
słabości. Zaciskała więc zęby i uśmiechała się. „Nie rozumiałam, dlaczego zawsze w
takich sytuacjach mój żołądek się buntował. Mogłam być pewna, że wieczorem będę
wypłakiwać się w poduszkę, nie wiedząc właściwie, jaka jest tego przyczyna”. Teraz Riki
już wie. „To ten przeklęty uśmiech, ta twarz, która oznajmia wszystkim: nie jestem na
ciebie zła, proszę, nie odwracaj się ode mnie! A przecież powinnam kląć, krzyczeć, tupać,
tłuc naczynia albo odwrócić się na pięcie i odejść na zawsze!”.
Wiele kobiet czuje podobnie. Są świadome, że uległy uśmiech oznacza w
rzeczywistości zdradę wobec samych siebie, że uśmiechając się, stają się ofiarami. Nie
bronią się nawet wtedy, gdy dzieje im się krzywda. Częściej niż większość z nich by
chciała, głęboko skrywany lęk przed odrzuceniem wymusza uśmiech na ich twarzach.
Uśmiech ten nie wyraża radości, lecz jest prośbą o aprobatę. Mówi: „Kochaj mnie, nie rób
mi krzywdy, nie zostawiaj mnie!”.
Zanim zajmę się źródłami uległego kobiecego uśmiechu, przedstawię moje zdanie na
temat uśmiechu w ogóle. Niektóre czytelniczki mogą odnieść wrażenie, że jestem
pesymistką, z pogardą odnoszącą się do życia i przekonaną, że uśmiechanie się jest złe
lub niestosowne. Przeciwnie, uśmiech jest, moim zdaniem, czymś wspaniałym, kiedy
odzwierciedla naszą wewnętrzną siłę, pozwala ją poczuć innym i przekazuje komunikat:
„Jestem uważna i pełna życzliwości”. Wówczas uśmiech jest sygnałem wolnej i
świadomej decyzji, czymś bardzo znaczącym i pięknym. Niestety, kobiecy uśmiech często
wyraża coś zupełnie przeciwnego.
Kobiety wprawdzie mają te same prawa co mężczyźni, wciąż jednak brak im rzeczywistej
samodzielności. Wyzwoliły się jedynie formalnie. Aby osiągnąć swoje cele, nadal stosują
metody uciśnionych.
W sztywnej hierarchicznej strukturze społecznej uległość jest sensowną strategią:
robi się dobrą minę do złej gry i zmierza do celu okrężnymi drogami. Pochlebstwo,
manipulacja, pokora i gotowość do poświęcenia to metody zyskania przychylności władcy.
Choć dzisiejsze struktury społeczne nie są już aż tak sztywne, a współczesne konstytucje
deklarują równość obu płci, kobiety często zachowują się tak, jakby te paragrafy nic dla
nich nie znaczyły. Jakby wciąż konieczne było zawieranie paktu z silniejszymi w celu
uzyskania prawa do ochrony.
Kobiety i mężczyźni być może grają w przeciwnych drużynach, nie oznacza to
jednak, że muszą być wrogami. Mężczyźni są naszymi rywalami, którzy obecnie
wyprzedzają nas o krok lub dwa. Jak w każdej grze, wygra ten, kto wykaże się większą
odwagą, inicjatywą i wytrwałością. Nie powinnyśmy oczekiwać, że ktoś za nas pokona
przeszkody. Skończmy z narzekaniem na przeciwności losu. Nic nam to nie da. Jeśli
chcemy coś osiągnąć, musimy odrzucić postawę podporządkowania, która uniemożliwia
budowanie zdrowego poczucia własnej wartości. Taką samoograniczającą i zakłamaną
postawę nazwałam syndromem Mony Lisy.
Każdy, kto zatrzymał się na dłuższą chwilę przed portretem Mony Lisy w Luwrze, musiał
odczuć melancholijny smutek jej uśmiechu. Zapewne jest to jeden z powodów tak
wielkiej popularności tego obrazu. We mnie zagadkowy uśmiech Mony Lisy budzi raczej
irytację niż zachwyt. Długo nie mogłam pojąć, dlaczego. W końcu zrozumiałam, że w
uśmiechu Mony Lisy kryje się to, co często obserwuję na twarzach moich pacjentek:
niepozostawiający wątpliwości sygnał rezygnacji z siebie samej.
Inny przykład: film Koronczarka, który swojego czasu zrobił na mnie wielkie
wrażenie. Być może pamiętacie tę delikatną, wrażliwą dziewczynę, porzuconą przez
ukochanego. Również ona, kiedy złamano jej serce, miała na twarzy ten zagadkowy,
melancholijny uśmiech.
W podobny sposób często uśmiechają się kobiety uczestniczące w moich
warsztatach. Upokorzone i zranione przez swoich partnerów, mają przyklejony do twarzy
pełen rezygnacji uśmiech. Uśmiechają się, opowiadając o nadziei, o przeżytych wspólnie
chwilach, o szczęśliwym początku związku. Ich uśmiech wyraża rezygnację również
dlatego, że wiele z tych kobiet wie, że wróciłyby do swoich partnerów, gdyby tylko
wykonali oni jakiś gest.
Kobiety muszą ciężko pracować nad swoim rozwojem, zanim w pełni świadome
własnej wartości spojrzą w oczy dawnym lub nowym partnerom. Często potrzeba kilku
miesięcy terapii, by ogromne pokłady nienawiści, skrywające się zwykle pod maską
cierpliwej uległości, zaczęły przebijać się na powierzchnię. Omówienie przyczyn
maskowanej uśmiechem rezygnacji z siebie rozpocznę od kilku przykładów.
Riki już znacie. Jest delikatną, drobną kobietą, a jej historia to historia uśmiechu
Mony Lisy. Zaraz po maturze Riki poznała Piotra, 26-letniego inżyniera. Spodobał jej się
od pierwszej chwili, ponieważ sprawiał wrażenie skromnego i dobrze wychowanego.
Cieszyła się, że w odróżnieniu od innych, znanych jej do tej pory mężczyzn, nie był
natarczywy w sprawach seksu. Przez trzy lata byli zaręczeni, dopóki Piotr nie uznał, że
jego pozycja zawodowa pozwala mu zawrzeć związek małżeński. Riki dawno już
przestała zastanawiać się, czego sama pragnie i co uważa za słuszne. Piotr lubił o
wszystkim decydować, ale to jej nie przeszkadzało – uważała, że świetnie się uzupełniają.
Szybko zaczęła przejmować jego poglądy i przyznawać mu rację, zwłaszcza gdy nieco
lekceważącym, pełnym wyższości spojrzeniem dawał jej do zrozumienia, że dana kwestia
wymaga umiejętności logicznego myślenia. Powoływał się nawet na jakąś wyższą logikę,
którą władał tylko on i tylko on mógł rozstrzygnąć, co jest słuszne, a co nie. Wyższa
logika stała się dla Riki synonimem jej własnej niemożności podążania za tokiem
myślenia Piotra. Cieszyła się, że ma tak wykształconego męża i próbowała nawet
zapamiętywać niektóre z jego argumentów. Z czasem jednak zauważyła, że Piotr, w
zależności od potrzeb, bardzo swobodnie nimi żongluje. Coraz częściej okazywało się też,
że to, co ona uważa za słuszne i logiczne, on postrzega dokładnie na odwrót. Wyciągnęła
z tego wniosek, że to ona zawsze się myli.
Urodziła dwoje dzieci, chociaż wolałaby mieć tylko jedno. Wyprowadzili się na wieś,
mimo że ona pragnęła zostać w mieście. Riki, która była osobą bardzo nieśmiałą, cierpiała
z powodu utraty swoich dwóch przyjaciółek. Po przeprowadzce na wieś praktycznie
zerwała z nimi kontakt, ponieważ jej mąż nie uznał za słuszne, by miała własny samochód.
Chciała wrócić do pracy, ale mąż zdecydował, że dzieci potrzebują matki w domu. Na
ustach Riki wciąż gościł pokorny uśmiech, lecz jej oczy były smutne.
Riki nie jest tchórzliwa. Czasami dochodziło w domu do ostrych kłótni, zwykle w
sprawach dotyczących dzieci. O dzieci potrafiła walczyć ze swoim konserwatywnym
mężem, jednak to on zazwyczaj wygrywał.
Bez słowa skargi prowadziła dom i bez większego sprzeciwu akceptowała
większość decyzji męża. W końcu to on przynosił do domu pieniądze. Znosiła również to,
że każdy urlop spędzali w tej samej miejscowości, której już od dawna nie cierpiała.
Godziła się na to wszystko tak długo, aż jej organizm odmówił posłuszeństwa. Riki
cierpiała na bóle żołądka, a ponieważ i to znosiła w milczeniu, po kilku latach musiała
poddać się operacji usunięcia wrzodów. Na operację zdecydowała się podczas letnich
wakacji, żeby rodzina jak najmniej ucierpiała z powodu jej nieobecności. Podczas urlopu
jej mąż poznał inną kobietę. Nie była młodsza od Riki, ale zdecydowanie bardziej
niezależna, miała własne pieniądze i zainteresowania. Wkrótce Piotr opuścił żonę i dzieci.
Odszedł od Riki, ponieważ – jak twierdził później – znudziło go jej stałe
potakiwanie i jej wieczny uśmiech.
Riki reprezentuje często spotykany typ kobiety, która sama się deprecjonuje i
stara się jak najmniej zwracać na siebie uwagę, a jej historia pokazuje bezsens
przystosowania się do innych aż do utraty własnej tożsamości. Uległość nie dała jej
szczęścia ani nie ocaliła małżeństwa. Przeciwnie, jej mąż uważa, że to właśnie uległość
żony skłoniła go do odejścia. Niezależnie od tego, co było rzeczywistą przyczyną,
podporządkowanie, którego przejawem był cierpliwy uśmiech, nie przyniosło jej nic
dobrego. Teraz bez trudu możemy zrozumieć opisaną na początku rozdziału wściekłość
Riki na samą siebie. Riki ma rację, uznając, że to właśnie jej cierpliwa uległość i
poświęcenie w znacznym stopniu przyczyniły się do klęski jej dotychczasowego życia. Ten
przyjazny, wyrażający uległość uśmiech stał się dla niej symbolem rezygnacji z własnej
siły.
Riki wybrała samopoświęcenie, ale nie jest to jedyny sposób działania kobiet o
smutnym uśmiechu. Następny rozdział przedstawia schemat postaw, umożliwiający
rozpoznanie i przyporządkowanie własnej strategii.
Wiele z was powie, że przecież mężczyźni mają te same problemy. Również oni muszą się
podporządkowywać. Co jest więc szczególnego w kobiecym uległym uśmiechu?
Oczywiście, mężczyźni również muszą się podporządkowywać, ale rzadko robią to
z uśmiechem. Raczej zaciskają w kieszeniach dłonie w pięści, a ich twarze wyrażają
gniew, przygnębienie lub pogardę.
Niewątpliwie, mężczyzna również może wpaść w pułapkę Mony Lisy, ale to jednak
przede wszystkim kobiety cierpią z powodu patriarchalnych stosunków władzy.
Wróćmy więc do kobiet.
Kobiety rezygnując z uśmiechem na twarzy z jasnego wyrażania swoich poglądów,
z głośnego i stanowczego stawiania wymagań, wszystkie te kobiety, które mają nadzieję,
że podstępem osiągną to, o co boją się otwarcie walczyć, nieuchronnie muszą stracić
szacunek do siebie. Osłabiają swoją pozycję społeczną i w rzeczywistości działają
przeciwko równouprawnieniu.
Na pierwszy rzut oka stwierdzenie to może wydawać się mocno przesadzone.
Dlaczego wypieranie swoich potrzeb, swojej tożsamości ma mieć wpływ na kwestię
równouprawnienia?
Niestety, równouprawnienie blokowane jest z dwóch stron. Z jednej przez
mężczyzn, którzy nie chcą oddać władzy, a drugiej przez kobiety, które nie roszczą sobie
do tej władzy żadnych praw.
Nie wystarczy zapisanie praw kobiet w konstytucji. Równouprawnienie dotąd
pozostanie pustym słowem, dopóki kobiety będą oczekiwać, że ktoś dobrowolnie odda im
część władzy. Prawo ma sens tylko wtedy, gdy funkcjonuje w naszej świadomości i gdy
potrafimy je egzekwować.
Trudno w to uwierzyć, ale kobiety często same rezygnują z równouprawnienia.
Poniżej przedstawiam prawdziwą, chodź niewiarygodnie brzmiącą historię:
Współwłaścicielka pewnej średniej wielkości firmy postanowiła płacić kobietom i
mężczyznom taką samą pensję za tę samą pracę. Oznaczało to, że mężczyźni oddadzą
część swoich pieniędzy kobietom, ponieważ firma nie mogła sobie pozwolić na dodatkowe
wydatki. Na to jednak nie wyraziły zgody kobiety, twierdząc, że mężczyźni zbuntują się,
jeśli będą mniej zarabiać. Wolały uznać za naturalne, że dostają mniej pieniędzy, gdyż
przecież „zawsze tak było”, i nie skorzystały z prawa do równych wynagrodzeń.
Wprawdzie niektóre z nich narzekały, że źle się stało, ale żadna nie była gotowa do
konfrontacji z mężczyznami i nie poparła projektu właścicielki firmy.
Zawiązki zawodowe nie wywalczą podwyżek płac bez stawiania żądań i
podejmowania ryzyka konfrontacji. Podobnie kobiety nie mogą oczekiwać prawdziwego
udziału w życiu społecznym, jeśli nie będą formułować jasnych, jednoznacznych i
twardych żądań.
Kobiety nie mają silnego poparcia dla swoich interesów, nikt poważnie nie
upomina się o ich prawa. Nawet one same tego nie robią. Odnoszę wrażenie, że w tej
kwestii ( i nie tylko w tej ), kobiety kolektywnie cierpią na syndrom Mony Lisy.
Jaki typ osobowości może uchronić cię przed syndromem Mony Lisy, pokazuje udana
próba Gesine. Od ośmiu miesięcy Gesine mieszka ze swoim przyjacielem Guntherem. Jej
życiowe motto brzmi:
Nie bać się otwartych i ostrych konfrontacji.
To właśnie ta postawa pozwoliła Gesine przekonać partnera do przejęcia na siebie
części znienawidzonych przez nich oboje prac domowych. Gesine dokładnie wiedziała,
czego chce. Pewnego dnia, podczas miłej pogawędki przy porannej kawie, zapytała
prawie od niechcenia:
„Gunther, kiedy posprzątasz łazienkę?”
Gunther popatrzył na nią ze zdumieniem:
„Przecież ja nigdy nie sprzątam łazienki!”
„No właśnie! – odparła Gesine – A ja chcę, żeby to się zmieniło!”
Gunther: „Nie ma mowy!”
Gesine była niewzruszona: „Już od dawna złości mnie, że nic nie robisz w domu.
Nie zamierzam tego dłużej tolerować. Albo znajdziemy jakieś rozwiązanie, albo czeka nas
taka awantura, że nie wiem, jak to się dla nas skończy”.
Bardzo szybko dotarli do punktu kulminacyjnego. Gesine wszystko sobie wcześniej
dobrze przemyślała. Wiedziała, że na dłuższą metę nie zniesie odgrywania roli służącej,
prędzej czy później problem wróci. Gunther uważał, że to szantaż i miał rację. Gesine była
jednak świadoma, że jeśli teraz odpuści, to równie dobrze mogą zacząć pakować walizki.
Była wściekła i nie zamierzała ustąpić nawet o milimetr. Gunther czuł to wyraźnie.
Przyglądał się jej zły, lecz zamyślony. W duchu przyznawał jej rację, mimo to próbował
jednak podważyć jej decyzję.
Zaczął od pochlebstwa: „Przecież ty to lepiej robisz.”
Potem groził: „Pogrążymy się w chaosie, jeśli każde z nas będzie odpowiedzialne
za wszystko”.
Na koniec spróbował zagrać na jej uczuciach: „Chyba twój stosunek do mnie za
bardzo się zmienia”.
Na przemian był czuły i krzyczał na nią.Gesine pozostała niewzruszona. „Będziesz
sprzątał łazienkę!” – brzmiało jej jasno sformułowane i ostateczne żądanie. Próby
przekonania jej do zmiany decyzji przyjmowała z powagą, wściekłością lub rozbawieniem.
To była nieodwołalna decyzja. Albo Gunther przestanie się wymigiwać od zajęć
domowych, albo koniec z ich związkiem.
Przed tym krokiem wiele kobiet cofa się z lękiem. Nie wyobrażają sobie, że
mogłyby położyć na szali swój związek, stają się więc podatne na szantaż ze strony
mężczyzny, na jego bezpośrednią lub ukrytą groźbę odejścia. Większość kobiet zawoła w
tym miejscu z niedowierzaniem: „Z powodu takiego głupstwa grozić od razu rozstaniem?”.
Jednak to właśnie takie nieistotne głupstwa krok po kroku spychają kobiety na przegraną
pozycję. W końcu to, czego oczekują od siebie partnerzy, to zawsze są głupstwa. Kobiety
sądzą, że ważna jest dopiero suma ustępstw, ale to właśnie te pojedyńcze, niewielkie i
pozornie niegroźne przysługi czynią z nich niewolnice.
Być może po przeczytaniu tego fragmentu poczułaś się nieswojo – wcale nie
chciałaś tak naprawdę wiedzieć, jak wyzwolić się od uśmiechu Mony Lisy. To zbyt
radykalne. Zbyt wiele od ciebie wymaga. Mam jednak nadzieję przekonać cię, że
nieustanna gotowość dostosowania się do innych prędzej czy później prowadzi do
nieszczęścia.
Jeśli nie dbamy o nasze własne interesy, jeśli szukamy pokrętnych
rozwiązań i uciekamy przed otwartą konfrontacją, jeśli same siebie nie traktujemy
poważnie, nie uda nam się zbudować solidnego poczucia własnej wartości. Swoim
postępowaniem będziemy torpedować i uniemożliwiać własną emancypację.
Wyzwolenie się z roli zastraszonej, uległej, wiecznie uśmiechniętej ofiary
oznacza otwartą i uczciwą walkę o swoje interesy. Równie konsekwentnie trzeba umieć
zakończyć związek, gdy druga osoba żąda od ciebie zbyt wielu pozornie błahych i głupich
ustępstw.
Odrzucając uśmiech Mony Lisy, zyskasz więcej stanowczości i niezależności.
W życiu będzie mniej gotowych rozwiązań, mniej spokoju i pewnych dróg, ale również
mniej manipulacji, zależności i zakłamania.
Jeśli kobiety poważnie traktują kwestię równouprawnienia, muszą
pamiętać, że tylko naprawdę niezależna kobieta może w pełni korzystać ze swoich praw.
Nie można być troszkę niezależną, podobnie jak nie można być troszkę w ciąży.
Kobieta, która wierzy, że rezygnując z samodzielności, zapewni sobie
bezpieczne życie, prawdopodobnie dość szybko przeżyje gorzkie rozczarowanie. Także
ona może zostać opuszczona, oszukana i upokorzona. Pewnego dnia może znaleźć się w
rozpaczliwej sytuacji, bez zawodu i bez pieniędzy. Przez całe życie była grzeczna, na wiele
rzeczy przymykała oczy, jeszcze więcej znosiła w milczeniu. A mimo to cierpi. Przecież się
poświęcała, robiła to, czego od niej żądano, nawet w łóżku. Wszystko na próżno. Zostaje
sama, poniżona i niepotrzebna. Bolesne przebudzenie.
Pułapki relacji z otoczeniem
Kobiety cierpiące na syndrom Mony Lisy zwykle wpadają w pułapki relacji z otoczeniem.
Omawiając kolejne pułapki, ilustruję je prawdziwymi przykładami, chcę bowiem
pokazać, jak dalece mogą się wynaturzyć początkowo pozornie błahe problemy, gdy
kobiety nie rezygnują z destrukcyjnych zachowań. Jednocześnie pragnę przekonać
kobiety do wykazywania większej czujności, bowiem każdej z nas stale zagraża chęć
zrezygnowania, z uśmiechem na twarzy, z własnych potrzeb i celów.
Pułapka wyrozumiałości ( najlepiej charakteryzuje ją zdanie: „Muszę być
wyrozumiała dla emocjonalnych problemów mojego otoczenia” ).
Pułapka usłużności ( podstawowym motywem postępowania jest
pomaganie innym po to, by zwrócić na siebie uwagę i zdobyć ich sympatię ).
Pułapka ofiarności ( kobiety wierzą, że ich przeznaczeniem jest rola
męczennicy, dlatego całkowicie poświęcają się dla innych ).
Pułapka skromności ( rezygnacja z własnych potrzeb i pragnień uważana
jest za cnotę ).
Pułapka współczucia ( kobieta identyfikuje się z ofiarą. Wierzy, że tylko ona
może jej pomóc. Całkowicie wypiera kwestię odpowiedzialności za swoje
życie osoby, której współczuje ).
Pułapka wyrozumiałości
Motyw przewodni brzmi: „Muszę być wyrozumiała dla emocjonalnych problemów mojego
partnera”.
Potrafię to zrozumieć. To przecież zrozumiałe. Kobiety często bez zastanowienia
wypowiadają podobne zdania. Tolerują spóźnienia, rozumieją, że kogoś źle potraktowano,
szukają usprawiedliwień nawet dla bezczelnych i bezwzględnych występków, również
wówczas, gdy same padają ich ofiarą.
Czy naprawdę rozumiesz na przykład motywy postępowania przyjaciółki, która tuż przed
umówionym spotkaniem dzwoni, by ci powiedzieć, że nie przyjdzie, ponieważ jej mąż
będzie niezadowolony? Kobiety często stawiają znak równości między świadomością, że
nie mogą zmienić drugiej osoby, a „rozumieniem” jej. Oczywiście ma to niewiele
wspólnego z rzeczywistym znaczeniem tego słowa. Nawet jeśli zdają sobie sprawę z
motywów czyjegoś postępowania, nie oznacza to, że muszą je akceptować.
Słowo rozumieć oznacza uświadamiać sobie relacje między obserwowanymi
zjawiskami i wyciągać wnioski. Można więc na przykład rozumieć sprzeczność między
pracą a kapitałem albo rozwiązanie równania kwadratowego. Słowo rozumieć oznacza też
gotowość do wczuwania się w treść cudzych stanów emocjonalnych i motywy
postępowania. Rozumiemy uczucie żalu po śmierci bliskiej osoby, sercowe kłopoty
ukochanego przyjaciela lub gniew zranionego człowieka. Coraz częściej za pomocą tego
pojęcia określamy również powierzchowną formę tolerancji. Niestety, to wtórne
znaczenie nierzadko wysuwa się na pierwszy plan. Współcześnie słowo rozumieć
używane jest w znaczeniu: przymykać na coś oczy, pobłażać, dystansować się. A przecież
możemy rozumieć jakieś postępowanie, a równocześnie go nie akceptować.
Często znosimy czyjeś zachowanie tylko dlatego, że brakuje nam odwagi, aby je
otwarcie potępić. W ten sposób pierwotne znaczenie – logiczne lub emocjonalne
rozumienie – przekształca się stopniowo w synonim pobłażliwości wobec zachowań,
których w gruncie rzeczy nie akceptujemy. Słowo rozumiem zdejmuje wówczas ze
sprawcy odpowiedzialność nawet za niewybaczalne występki, przenosząc je na
niezależne od niego zewnętrzne przyczyny.
Z drastycznym przykładem takiego „rozumienia” mamy do czynienia przy próbach
interpretowania aktów brutalnej przemocy ze strony skrajnie prawicowych ugrupowań.
„Sprawcami są bezrobotni, zbuntowani, pozbawieni perspektyw ludzie, właściwie można
po części rozumieć ich gniew i agresję”, tłumaczył mi pewien 30-letni nauczyciel. Groźny
wzorzec rozwiązywania ( lub wypierania ) własnych problemów poprzez agresję wobec
wszystkiego, co obce, staje się logiczną konsekwencją trudnych warunków życia. Nikt już
nie domaga się pociągnięcia do odpowiedzialności ani bezpośrednich sprawców, ani
przyklaskujących sojuszników.
Pułapkę zrozumienia trudno jest zdemaskować. Kobiety nawet nie zauważają drobnych
epizodów, które dzień za dniem budują groźną zasadzkę. Od najwcześniejszych lat uczy
się je bowiem, że rozumienie innych jest wielką cnotą. Zrozumienie dla słabości innych
stało się więc symbolem kobiecości. Nawet wówczas, gdy te „słabości” są niczym cios
pięścią w twarz.
Jeżeli rozumiesz, dlaczego twój szef ma zły humor, prawdopodobnie tkwisz już w
pułapce. Jeśli jesteś wyrozumiała dla humorów swojego męża, z pewnością ugrzęzłaś w
niej po uszy.
Dzieciom, a zwłaszcza dziewczynkom, tłumaczy się, że ten rodzaj rozumienia
świadczy o naszym człowieczeństwie. Nigdy nie byłam w stanie pojąć, dlaczego uczy się
nas tego, że powinnyśmy akceptować w milczeniu coś, co uważamy za złe, zamiast jasno i
wyraźnie mówić: „To mi się nie podoba!” lub: „To, co robisz, jest podłe!”. Rozumienie
staje się w ten sposób tożsame z wybaczaniem i przyzwoleniem.
Tolerowanie podłych zachowań, które nie godzą w nas bezpośrednio, można
wytłumaczyć brakiem odwagi cywilnej lub zwykłą obojętnością. Ale cierpliwe znoszenie
skierowanej przeciwko nam agresji nie ma nic wspólnego z „rozumieniem” drugiego
człowieka. To po prostu autodestrukcja. Jej skutki zawsze są bolesne: od nieustannego
przygnębienia, poprzez narastający lęk i utratę poczucia własnej wartości, po choroby
psychosomatyczne. Rezygnując z siebie w imię „rozumienia innych”, kobiety uruchamiają
błędne koło rozpaczy i braku nadziei.
Kobiety tkwiące w pułapce wyrozumiałości rzadko są ofiarami przemocy fizycznej,
dlatego tak trudno jest im rozpoznać niebezpieczeństwa swojej postawy życiowej.
Dodatkową przeszkodę stanowi fakt, że bycie wyrozumiałym ( w tym kontekście używane
jest też słowo liberalny ) stało się modne. Ponadto, rozumiejąc, okazujemy współczucie, a
jest to cecha, którą większość kobiet ceni wysoko. Chętnie przypisujemy sobie
umiejętność współ–odczuwania z innymi, co łatwo rozpoznać w takich stwierdzeniach
jak: „Potrafię uważnie słuchać”, „Potrafię wczuć się w położenie innych”. Niestety, za
tymi słowami często skrywa się bezkrytyczna akceptacja czyjegoś zachowania lub
sposobu myślenia, nawet wówczas, gdy szkodzi ono innym.
Pułapka wyrozumiałości zatrzaskuje się w chwili, gdy rozumiejąca wszystko
kobieta rezygnuje z siebie. Teraz przekazywany przez nią komunikat brzmi: „Poddałam
się. Nie będę już więcej sprzeciwiać się temu, że jesteś dla mnie niedobry.” Każda z nas
zna kobiety, żyjące całymi latami w wyniszczających związkach i niepodejmujące żadnych
prób wyrwania się z opresji.
Droga wiodąca w pułapkę może wyglądać całkiem niegroźnie:
Hilge, prawniczka z zawodu, wyszła za mąż za adwokata. Miała wielkie plany:
wspólna kancelaria, a w niej dwa przestronne gabinety, dla niego i dla niej, wspólne
omawianie kwestii prawnych, aktywny wypoczynek podczas nielicznych chwil wolnych od
pracy. Gunnar, mąż Hilge, zabronił jej występować w sądzie, uznał bowiem, że brak jej
niezbędnej charyzmy i siły przekonywania. Jej rola sprowadzała się więc do
opracowywania akt. Faktem jest, że znała się na tym lepiej niż on, na studiach miała
lepsze oceny, a pracę magisterską obroniła w świetnym stylu. Hilge rozumiała wszystko i
wybaczała mężowi: chciał wyrobić sobie nazwisko i taki podział pracy był mu niezmiernie
pomocny. Ona przygotowywała mu linię obrony i argumenty nie do zbicia, on prezentował
je podczas rozprawy. Sukcesy przypisywał wyłącznie sobie.
Do Hilge należały wszystkie obowiązki biurowe; to ona sporządzała dokumenty,
prowadziła księgowość i ustalała terminy spotkań. Mąż w tym czasie nawiązywał
kontakty z klientami, co w praktyce oznaczało, że siedział w kawiarni i czytał gazety.
Wszyscy o tym wiedzieli, również Hilge, ale wciąż była wyrozumiała. Naprawdę źle
zaczęło się dziać, kiedy Gunnar zaczął naigrywać się z jej roli sekretarki. Krytykował jej
metody prowadzenia biura i zachowywał się tak, jakby robił jej łaskę, pozwalając dla
siebie pracować. Klienci znali Hilge wyłącznie jako sekretarkę, nikt się nie domyślał, że
również jest prawniczką.
W końcu Hilge zaczęła tracić grunt pod nogami. Coraz trudniej radziła sobie z tą
zakłamaną sytuacją, popełniała błędy, czuła się bezradna, ale wciąż nie była w stanie
powiedzieć niczego złego o swoim mężu. Otrząsnęła się dopiero wtedy, gdy Gunnar
uderzył ją w twarz za to, że popełniła błąd ortograficzny. Jeszcze tego samego dnia
spakowała walizki. Rozwiodła się i obecnie jest młodszą wspólniczką w renomowanej
kancelarii adwokackiej.
Pułapka wyrozumiałości zatrzaskuje się również w o wiele bardziej subtelnych i
pozornie mało istotnych okolicznościach. Na przykład wtedy, kiedy kobieta nie oczekuje
szczerych przeprosin od męża, który wyrządził jej przykrość.
Ktoś, kto szczyci się tym, że zawsze potrafi się opanować, prawdopodobnie skrywa w
sobie lęk przed skutkami własnego wybuchu gniewu. Ale przecież to żaden wstyd czasem
się zezłościć. Ważne jest, by umieć za to przeprosić. Przepraszać powinniśmy zazwyczaj
za niewłaściwą formę; o wiele rzadziej należy wycofywać się z zakomunikowanej treści.
Przeprosiny za aroganckie zachowanie nie muszą być wyrażone słowami ani
przyjmować jakiejś wyszukanej formy, powinny być natomiast szczere i jednakowo
rozumiane przez obie strony konfliktu. Popełniasz błąd uznając bukiet kwiatów za
przeprosiny, podczas gdy twój partner traktuje go jako zadośćuczynienie unieważniające
jego postępek. Wynagradza cię w ten sposób za znoszenie w milczeniu jego zachowania,
a to kiepski interes.
Podstępna forma pułapki wyrozumiałości występuje w związkach, w których
pozornie nie pojawiają się właściwie żadne konflikty. Wszystko przykryte jest cieplutką,
nigdy niewietrzoną kołderką układów i wzajemnych ustępstw. Jeśli jednak z jakiegoś
powodu pęknie zmurszała tkanina poszwy, ujawnia się ohydna maska nieuświadamianej
do tej pory wrogości. Jedno z partnerów nagle wypada z roli, być może z powodu
nadużywania alkoholu, stresu w pracy, niewyspania, problemów z dziećmi, kłótni z
rodzicami lub teściami. Nagle pozornie błogie życie zamienia się w piekło. Partnerzy
ujawniają całą, długo skrywaną wzajemną nienawiść. Jeżeli masz podobne doświadczenia,
jeżeli ktoś cię zranił, zachował się wobec ciebie grubiańsko i nigdy cię nie przeprosił, nie
łudź się, że to był incydent. Prawdopodobnie wpadłaś w pułapkę wyrozumiałości. A kiedy
usłyszysz siebie mówiącą: „On po prostu taki jest”, „To mu się zdarzyło tylko raz”, „On
wcale tak nie myślał”, „Kiedy wypije, staje się innym człowiekiem”, „W gruncie rzeczy jest
dobrym mężem”, powinna ci się natychmiast włączyć twoja wewnętrzna syrena
alarmowa.
Kiedy kobiety zauważają, że usprawiedliwiają niewybaczalne zachowania
partnerów, tkwią już zazwyczaj w pułapce wyrozumiałości. Fatalnie, jeśli nie widzą
żadnego wyjścia, oprócz cierpliwego znoszenia swojego losu. Sytuację pogarsza fakt, że
kobiety te komunikują swoją pełną zrozumienia postawą coś, czego w rzeczywistości
nigdy nie chciałyby powiedzieć: „Zasłużyłam sobie, to ja ponoszę winę za to, że tak mnie
traktujesz”. Partner odczytuje ten komunikat jako usprawiedliwienie dla swojego
postępowania, coraz łatwiej przychodzi mu więc lekceważenie ofiary, ranienie jej
słowami, a nawet stosowanie przemocy fizycznej. Uważa w dodatku, że ma do tego
prawo, gdyż ofiara nieświadomie oczekuje takiego traktowania.
Pułapka usłużności
Motyw przewodni brzmi: „Jeśli będę służyć mu ( jej ) pomocą, zyskam jego ( jej )
aprobatę i sympatię”.
W większości przypadków pułapka usłużności stanowi ostrzejszą formę pułapki
wyrozumiałości, a jej istotą są błędnie rozumiane motywy altruistyczne.
Charakterystyczne dla tej pułapki jest to, że pomocnica często nosi w sobie
ogromne pokłady dobrze maskowanej agresji. Potrafi zadręczać podopiecznych
wyrzutami i w czarnych barwach opisywać im ich ponurą sytuację. Często wręcz
rozkoszuje się drobiazgowym wyliczaniem ich nieszczęść. Nawet jeśli na jej twarzy
zagości wówczas wyraz wielkiej troski, na ustach rozkwitnie łagodny uśmiech triumfu.
Pomocnicy wcale nie zależy na tym, by podopieczny stanął na nogi. Jej strategia
polega na wspieraniu jego systemu zachowań, aby samej poczuć się lepiej. Na przemian
poucza go i oskarża, ale w rzeczywistości komunikuje: „Wcale nie musisz się zmieniać”.
Klasycznymi przypadkami uwikłania się w tę pułapkę są partnerzy osób
uzależnionych od alkoholu. Alkoholizm to poważna choroba i nie jest moim zamiarem
przedstawianie w złym świetle wszystkich partnerów alkoholików. Część z nich jednak
akceptuje stopniową autodestrukcję chorego, usprawiedliwiając nadużywanie alkoholu i
robiąc dobrą minę do złej gry. Szczególnie dotyczy to osób z otoczenia tak zwanych
ukrytych alkoholików, potrafiących skutecznie się maskować. Część z nich być może nie
popadłaby w uzależnienie, gdyby nie wsparcie ze strony otoczenia, które toleruje lub
bagatelizuje problem.
Do tej grupy kobiet należą również żony „maminsynków”, które próbują wyzwolić
swoich mężów z zależności od matki, budując z nimi podobnie destrukcyjną więź.
Pułapka ofiarności
Motyw przewodni brzmi: „Moim przeznaczeniem jest poświęcać się dla dobra innych”.
Kilkanaście lat temu psychologowie zadali sobie pytanie, dlaczego niektórzy ludzie
padają ofiarą przestępstw częściej niż inni, a rezultaty ich badań wzbudziły wiele
kontrowersji. Opinia publiczna nie chciała zaakceptować faktu, że ofiary w pewnym
stopniu są współodpowiedzialne za to, co im się przydarza – winni mogą być przecież
tylko i wyłącznie sprawcy. Z czasem dyskusja ugrzęzła w pobocznych tematach: kobiety
zastanawiały się, czy mogą nosić minispódniczki, czy powinny się malować. Tymczasem
badania wykazały, że takie zewnętrzne czynniki jak wyzywający wygląd nie są wcale
czymś typowym dla wielokrotnych ofiar przemocy. Jest raczej na odwrót: to właśnie
niepozorni, nieśmiali i bojaźliwi ludzie są regularnie okradani przez złodziei
kieszonkowych. To ciche, skromne kobiety padają dwu-, a nawet trzykrotnie ofiarą
gwałtu.
Podsumowując możemy powiedzieć: ofiarą przestępstw padają najczęściej ludzie,
których wygląd i wyraz twarzy sygnalizują lęk i bezbronność i którzy spodziewają się, że
może im się przydarzyć coś złego. To oni wysyłają nieświadomie komunikat: „Jestem
ofiarą”.
Helena, 34-letnia urzędniczka mówi o sobie: „Takie rzeczy przytrafiają się zawsze
właśnie mnie. To mnie podejrzewa się o zepsucie komputera w biurze, to mnie sąsiedzi
oskarżają o rozsiewanie plotek, mimo że staram się trzymać z boku. A mój mąż twierdzi,
że to ja ponoszę winę za nasze kłopoty małżeńskie. Spokoju nie daje mi myśl, że być
może w tym wszystkim, co oni mówią, jest trochę prawdy”.
Są kobiety, które obarczają się winą za wybryki chuligańskie swoich dzieci, za brak
zainteresowania partnera współżyciem seksualnym czy za utratę pracy. Zawsze czują się
z jakiegoś powodu winne. Helena z płaczem opowiada mi o tym, jak w magiczny wręcz
sposób ściąga na siebie rozmaite oskarżenia. Rzadko udaje jej się udowodnić, że są one
bezpodstawne. Zaczęła nawet wierzyć, że to naprawdę ona popsuła komputer, chociaż
nie było na to żadnych dowodów. Pewnego razu, po kłótni rodzinnej, w której czynnie
uczestniczyła, złapała się na tym, że gorączkowo próbuje udowodnić sobie samej, że nie
miała racji. Zawsze wystawia się swoim wrogom na ostrzał. Nic dziwnego więc, że została
niesłusznie oskarżona o spowodowanie wypadku samochodowego i dopiero adwokat był
w stanie udowodnić jej niewinność. Uwikłała się w sieć samooskarżeń, a brak poczucia
własnej wartości i stałe poczucie winy w magiczny wręcz sposób ściągały na nią
nieszczęścia.
Pułapka skromności
Motyw przewodni brzmi: „Umiejętność wyrzeczenia się własnych potrzeb jest prawdziwą
cnotą”.
Skromność zdobi, ale szczęście sprzyja śmiałkom. Jakże często mężczyźni cytują to
przysłowie, komentując z rozbawieniem bezczelność aferzysty, chamstwo prostaka czy
przebiegłość i wyrachowanie sympatycznego sprzedawcy, któremu właśnie udało się
wcisnąć komuś zupełnie niepotrzebny towar. Nawet ofiara oszustwa uśmiecha się z
lekkim uznaniem na wspomnienie sprytu przestępcy.
Z przymrużeniem oka lub wzruszeniem ramion akceptujemy przewrotny podziw
mężczyzn dla zuchwałości i arogancji, kobietom jednak przypisana jest cnota skromności,
a ich maksyma brzmi: nie dać się nikomu prześcignąć w bezinteresowności.
Bezinteresowność bowiem to znak towarowy perfekcyjnej kobiecości.
Rozliczne są przyczyny skromności. Należą do nich: brak wiary w siebie,
oczekiwanie niebiańskiej lub ziemskiej nagrody, lęk przed konfliktami, a także nadzieja
na ochronę i szacunek.
Za maską skromności wiele kobiet skrywa niewiarę we własne siły i umiejętność
radzenia sobie w życiu. Mają nadzieję, że ich poddańcze, ciche podporządkowanie ochroni
je przed atakami lub krytyką ze strony kolegów czy partnera.
Poniżej przedstawiam kilka przykładów fałszywej skromności:
Nicole związała się z dużo od niej starszym mężczyzną. Z różnych powodów nie
chcieli i nie mogli się pobrać, dlatego partner zaproponował jej wykupienie polisy
ubezpieczeniowej na wypadek jego śmierci, by przynajmniej częściowo zabezpieczyć ją
finansowo. Nicole była wzruszona jego troskliwością, nie chciała jednak przyjąć takiego
prezentu. Uśmiechała się bardzo miło za każdym razem, gdy odmawiała: to zbyteczne,
ona chce tylko być z nim szczęśliwa i w żadnym wypadku nie oczekuje od niego żadnego
„zabezpieczenia”.
Prawdopodobnie zapomniałabym o tej historii, gdyby nie jej smutne zakończenie.
Partner Nicole zmarł nieoczekiwanie na udar mózgu, a ona musiała wyprowadzić się ze
wspólnego mieszkania i – chociaż była w żałobie – jak najszybciej podjąć pracę.
„Chciałabym mieć teraz trochę czasu dla siebie, chociaż pół roku spokoju, ale nie stać
mnie na to. Powinnam była przyjąć jego propozycję, mogłabym dojść do siebie po tym
wszystkim”.
Historia Heleny nie jest tak dramatyczna. Helena pracuje w domu opieki. Lubi
swoją pracę. Jako osoba dobrze zorganizowana i łatwo nawiązująca kontakt z ludźmi,
zyskała sympatię zarówno pacjentów jak i personelu. Po pewnym czasie zaproponowano
jej stanowisko kierowniczki oddziału. Najpierw poprosiła o czas do namysłu, a następnie
odrzuciła ofertę, gdyż okazało się, że jeden ze starszych kolegów ubiegał się o to
stanowisko. Helena wiedziała, że jeśli się wycofa, stanowisko otrzyma kolega. Uważała,
że niesprawiedliwie byłoby go pominąć. Z uśmiechem opowiadała mi o swoim poczuciu
sprawiedliwości.
Moim zdaniem była to fałszywa skromność. Podjęcie przeze mnie jakiejkolwiek
pracy oznacza, że ktoś inny jej nie dostał, nieważne czy znam tę osobę, czy nie.
Kolejny przykład: Rieke miała rocznego synka, a jej urlop macierzyński dobiegał
końca. Jej pracodawca postawił warunek: albo w ciągu najbliższych trzech miesięcy Rieke
wróci na swoje stanowisko, albo firma musi zatrudnić na jej miejsce nowego pracownika.
Mąż Rieke, widząc jej rozterkę, zaproponował po namyśle, że to on przez najbliższy rok
zajmie się dzieckiem. Jako urzędnik państwowy nie miałby żadnych trudności z
otrzymaniem urlopu wychowawczego. Rieke zwlekała z podjęciem decyzji. Wreszcie, po
długich wahaniach, zrezygnowała z powrotu do pracy. Wolała stracić etat, niż przyjąć
ofertę męża: „Nie mogę tego od niego wymagać. Nie poradzi sobie z tą sytuacją, koledzy
będą się z niego wyśmiewać, całe dnie musiałby spędzać w domu lub przesiadywać z
innymi niańkami w ogródku jordanowskim”. Były to po prostu wymówki, ponieważ jej
mąż już podjął decyzję.
Także Rieke stała się ofiarą własnej skromności. Lubiła swoją pracę, zależało jej
na niej i z przyjemnością znowu usiadłaby przy biurku i zajęła się kontrolą jakości. Uznała
jednak, że nie jest to wystarczający powód, by narażać męża na złośliwe uwagi kolegów.
Fałszywa skromność skłoniła ją do podjęcia decyzji wbrew sobie.
Fałszywa skromność najczęściej daje o sobie znać na płaszczyźnie zawodowej, w
kontaktach z kolegami z pracy, przyjaciółmi lub znajomymi. Wkrada się w nasze
zachowania niepostrzeżenie: oto chwalą i doceniają naszą pracę, a my bagatelizujemy
własne dokonania. Nasze sukcesy sprowadzamy do szczęśliwych zbiegów okoliczności
albo tłumaczymy je pomocą otrzymaną od innych. A wszystko to okraszamy słodkim,
pełnym zakłopotania uśmiechem. Także kobieta, przed którą otwiera się perspektywa
nowej, atrakcyjnej pracy i która stale odkłada decyzję odejścia ze starego miejsca, bo
przecież „jest tak bardzo potrzebna szefowi”, tkwi w pułapce, a właściwie w dwóch.
Skromna pomocnica to naprawdę podwójny błąd.
„Jestem malutką kobietką o małym rozumku” – przedrzeźnia skromnisie pewna
buntowniczka, która uważa, że: „Najgorsze w pułapce skromności jest wewnętrzne
przekonanie o własnej głupocie, w związku z czym odmawia się sobie prawa do
jakichkolwiek żądań.”
Sporo w tym prawdy. Nawet jeśli skromne kobiety próbują nas przekonać, że
chodzi im o wyższe cele, o dobro bliźnich, odnoszę nieodparte wrażenie, że głównym
powodem ich rezygnacji jest brak wiary we własne siły, a nie wzniosłe i szlachetne
motywy, jakie chętnie sobie przypisują.
Fałszywa skromność jest cechą społecznie dziedziczną. Matki i córki często cierpią
w identycznym stopniu na syndrom rezygnacji z siebie. Wygląda to naprawdę groteskowo,
kiedy taka para przystąpi do współzawodnictwa w wyścigu o palmę pierwszeństwa w
skromności. Walczy się bardzo uprzejmie, pozornie serdecznie, prześcigając się w aktach
uległości i rezygnacji. Ale za tą fasadą kryje się zaskakujący upór. W pojedynku
skromności przeciwko skromności, kobiety przeciwko kobiecie ( rzadziej mężczyźnie
przeciwko mężczyźnie ), ujawniają się niewiarygodne wprost pokłady starannie
zazwyczaj skrywanej zaciętości.
Przysłuchiwałam się pewnego razu takiej parze, matce i córce, dyskutującym przez
zaciśnięte zęby o tym, która z nich powinna zatrzymać cenny wazon odziedziczony po
zmarłej ciotce. „W twoim mieszkaniu będzie lepiej wyglądać”. „Będziesz mogła dłużej się
nim cieszyć”. „Ty poświęcałaś cioci więcej czasu”. „Byłaś jej ulubioną siostrzenicą”. „Weź,
proszę, ten wazon”. „Nie, naprawdę nie mogłabym. Weź ty”. W końcu wazonem
zaopiekowała się dalsza krewna: „Skoro nie możecie się zdecydować...”
Skromność to cecha nabyta w procesie socjalizacji, z jednej strony poprzez
przejmowanie wzorców, z drugiej zaś w wyniku nagradzania przez rodziców określonych
zachowań. Często to właśnie silni, kochający rodzice wychowują przesadnie skromne
dzieci. Demonstrowanie skromności jest sposobem podporządkowania się dorosłym,
którzy pozostawiają dzieciom niewiele swobody i mają bardzo konkretne wyobrażenia na
temat ich przyszłości.
Pułapka współczucia
Jeśli postanowiłaś szukać własnej drogi i uzdrowić swoje relacje z innymi, potrzebujesz
wsparcia. Znajdziesz je tylko u tych, którzy również pragną zmian. Pamiętaj, że nawet
najlepsze przyjaciółki często chcą – choć twierdzą może co innego – aby wszystko zostało
po staremu.
Jeśli buntujesz się i odrzucasz stare wzorce zachowań, wiele osób nazwie cię jędzą,
facetem w spódnicy albo jeszcze gorzej. Nie przejmuj się tym.
Ludzi zbliżają wspólne sprawy i idee. Może się zdarzyć, że nawet najlepsze
przyjaciółki odwrócą się od ciebie, czując się zaniedbywane lub zranione zmianą twojego
postępowania.
Sojuszników szukaj wśród ludzi zdążających w tym samym kierunku co ty. Łatwiej
jest dokonać zmian, dodając sobie nawzajem odwagi. Kobiety muszą stać się uważne i
ostrzegać siebie nawzajem, gdy ponownie wpadają w stare schematy.
Zmiana struktury społecznej, a w tym przypadku – pozycji kobiet na świecie, jest
procesem złożonym. Być może trzeba pokoleń, aby to nastąpiło. Droga do ostatecznej
zmiany zachowań jest trudna i pełna zasadzek, mimo to kobiety muszą nią przejść, gdyż
nikt inny za nie tego nie zrobi.
Nie ma sensu marnować energii na obarczanie całą winą mężczyzn. Ataki na
mężczyzn trafiają w próżnię albo zwracają się przeciwko kobietom. Potrzebne są nam
konstruktywne rozwiązania, a nie destrukcja; działanie, a nie czekanie, aż inne kobiety
zrobią to za nas. Nie ma innej drogi.
Mężczyźni bronią się przed konkurencją ze strony kobiet na rynku pracy.
Najchętniej używanym argumentem jest kwestionowanie „kobiecych kwalifikacji”. Nie
musi to oznaczać wrogiego stosunku do kobiet. Skoro mają szansę wyeliminowania
połowy rywali, dlaczego mieliby z niej nie skorzystać? Argument o „walce płci” jest
zasłoną dymną, którą maskuje się brak rzeczowych argumentów.
To przede wszystkim kobiety same sobie przeszkadzają. To one stworzyły ideał smukłej
sylwetki, na punkcie którego mają bzika. To one kreują wzorce urody, mężczyźni nie
przejmują się nimi tak bardzo. Niewinna uwaga przyjaciółki: „Chyba trochę przytyłaś!”
dotyka i rani mocniej niż krytyka ze strony mężczyzny. Dla większości mężczyzn nie ma
znaczenia, czy ich partnerka waży parę kilo więcej czy mniej. Większość z nich w ogóle
tego nie zauważa.
Także przekonanie, że mężczyźni chcą być obsługiwani, jest tylko po części
prawdziwe – każdy lubi być obsługiwany. Po przejściu „odwyku” mężczyźni z
powodzeniem potrafią przyzwyczaić się do tego, że nie zawsze czeka na nich obiad na
stole. Być może głodny mąż będzie burczał coś pod nosem, ale to, czy żona pobiegnie do
kuchni, jest sprawą jej wyboru. To ona musi powiedzieć „nie”, najpierw sobie, a potem
jemu.
Kobiety ustępliwe
Grit: On uwielbia włoską kuchnię, ona grecką. Aby uniknąć niekończących się dyskusji,
Grit decyduje, że nie jest to dla niej ważne i ustępuje.
Chris: on lubi sporty ekstremalne i marzy o aktywnym urlopie, ona wolałaby zwiedzać
zabytki, mimo to ustępuje: „Trochę ruchu dobrze mi zrobi”. Jadą więc na spływ kajakowy
górskimi strumieniami i jak co roku ona z trudem nadąża za innymi.
Susan: Już pięć razy przeprowadzali się ze względu na jego pracę, obecnie szykuje
się kolejna zmiana. Ona początkowo protestuje, gdyż ma atrakcyjną posadę, z której nie
chce zrezygnować. W końcu jednak mięknie, bowiem wyrzuty sumienia nie pozwalają jej
spać. Nie może przecież rujnować mu kariery, a jakąś pracę zawsze sobie znajdzie.
Geli: on chciał mieć dzieci, dwójkę, najlepiej jedno po drugim. Namawiając ją na
drugie dziecko, przysięgał, że będzie „nowoczesnym ojcem” i weźmie urlop wychowawczy.
Finał tej historii: ona siedzi z dwójką dzieci w domu. Zaraz po urodzeniu się dziecka
pojawiła się jego wielka szansa – stanowisko dyrektora w centrali jego macierzystej firmy
w Nowym Jorku. Wyjeżdża więc, „na razie” sam.
Nieświadomy autosabotaż
Jakie korzyści przynosi podporządkowanie? Wiele kobiet ugina kark i kapituluje wierząc,
że uśmiechy, błagania, łzy, biadolenie albo posłuszeństwo to dobra strategia, która
wiedzie wprost do sukcesu. Pozornie system zdaje się funkcjonować bez zarzutu. Mała
grzeczna dziewczynka otrzymuje pochwałę, kiedy oddaje swój cukierek młodszemu bratu.
Dużą grzeczną dziewczynkę chwali się, kiedy pracuje po godzinach i odwala robotę za
kolegów. Zawsze znajdzie się ktoś, kto pomoże bezradnej kobiecie zmienić koło w
samochodzie, a dobry mąż ochroni kruchą i lękliwą żonę przed wrogim światem.
Britta jest jedną z wielu kobiet, które wolały uciec w uległość, niż zmierzyć się z
wyzwaniami życia. po 17 semestrach skończyła wreszcie studia, ale przez kolejne kilka lat
nie potrafiła znaleźć pracy. Utrzymywał ją partner. Bardzo zręcznie tłumaczyła tę
sytuację: otóż jako inteligentna i wykształcona osoba, zbyt się ceni, aby podjąć byle jaką
pracę biurową zanim znajdzie coś odpowiedniego. Przez jakiś czas to działało. Kiedy
znalazła wreszcie pracę w swoim zawodzie, gra wyszła na jaw. Britta zaszła w ciążę.
Dosłownie uciekła przed odpowiedzialnością w macierzyństwo. To najłatwiejsza droga,
gdyż zajście w ciążę jest społecznie akceptowanym sposobem uniknięcia stresów
związanych z karierą zawodową. Cena, którą jednak przyszło jej zapłacić, była jednak
wysoka. Partner zepchnął na Brittę wszystkie obowiązki domowe i obarczył ją całkowitą
odpowiedzialnością za wychowanie dziecka.
Krótkotrwałe korzyści były oczywiste. Natomiast szkoda będąca skutkiem
podporządkowania okazała się dotkliwa i trwała.
Niewiele kobiet potrafiłoby powiedzieć, kiedy uległość stała się ich drugą naturą. A
zaczęło się całkiem niewinnie, od pojedyńczych, nieistotnych na pierwszy rzut oka
incydentów: złość maskowana uśmiechem, tłumiona wściekłość podczas rodzinnej
uroczystości, zgubna w skutkach wyrozumiałość wobec przyjaciółki. Prawdopodobnie
nawet nie zauważamy pierwszych ostrzegawczych sygnałów – bezbronnego uśmiechu
rozczarowania, napięć w karku, skurczu żołądka, bólu głowy czy kręgosłupa.
Dostosowując się do otoczenia, kobiety potwierdzają przesądy, z którymi zmagają
się od pokoleń. Oczekują, że pomoc nadejdzie z zewnątrz. Najgorsze jest to, że kobieca
taktyka bywa skuteczna, choć zawsze tylko na krótką metę. Jak wynika z badań,
chłopców uczy się samodzielnego rozwiązywania problemów, dziewczynkom natomiast
zawsze się pomaga, usuwa się im z drogi trudności. Kiedy dorastają, wierzą, że dalej tak
będzie. Życie nie szczędzi im dylematów – podjęcie jakiegokolwiek wyzwania oznacza, że
trzeba coś zrobić samodzielnie. Zmienić koło w samochodzie, znaleźć nową pracę albo
zorganizować wyjazd na wakacje. A to oznacza, że trzeba zakasać rękawy, ciężko
pracować i znosić porażki. Innymi słowy – być odpowiedzialną za siebie i ponosić
konsekwencje własnych decyzji. To dlatego czekanie, aż pojawi się ktoś, kto poda
pomocną dłoń, wielu kobietom wydaje się tak kuszące. Korzyścią jest natychmiastowa
ulga, szkodą – trwałe podporządkowanie.
Petra jest przekonana, że nie potrafi prowadzić samochodu. Wszystko zaczęło się
niewinnie: odkąd zamieszkała z przyjacielem, zwykle to on prowadził. Jeździł szybciej i
bardziej pewnie, a poza tym Petra źle znosiła wysłuchiwanie jego komentarzy, gdy
zdarzało jej się usiąść za kierownicą. Wbijała się w fotel ze strachu, gdy przesadzał z
prędkością, ale było to lepsze niż słuchanie jego złośliwych uwag. Po dwóch drobnych
stłuczkach – zresztą nie z jej winy – poczuła się niepewnie i coraz rzadziej siadała za
kierownicą, a kiedy podczas cofania zahaczyła o ścianę domu, postanowiła całkiem
zrezygnować z prowadzenia auta. Wmówiła sobie, że nie umie jeździć, mimo że to nie ona
spowodowała oba wcześniejsze wypadki. No tak, przecież już jej ojciec uważał, że kiepski
z niej kierowca. Za każdym razem, gdy wsiadała do samochodu, musiała przez kwadrans
wysłuchiwać jego dobrych rad. Teraz ostatecznie się przekonała, że ojciec miał rację.
Petra pogodziła się z porażką. Właściwie nawet była zadowolona, że partner musi
się nią opiekować. To on robił cotygodniowe zakupy w supermarkecie, woził ją na
gimnastykę i do kina. Wyglądało na to, że rezygnacja z prowadzenia samochodu przynosi
same korzyści. Przyjemnie było mieć osobistego kierowcę. I ta miła świadomość, że jest
przy niej ktoś, na kogo zawsze można liczyć. A więc w sumie zyski?
Raczej nie. Petra jest więźniem. Każdy jej krok, wszystko co robi jest
kontrolowane przez innych. Jej zależność stale się pogłębia, wkrótce nie będzie w stanie
podjąć żadnej samodzielnej decyzji. Uruchomiona została niewidzialna spirala. Petra jest
coraz bardziej bezradna i coraz bardziej boi się świata. Wkrótce nie pozostanie już nic, co
mogłaby zrobić sama. Coraz bardziej potrzebuje obecności partnera, ale nawet gdy jest
on przy niej, Petra często odczuwa nieokreślony lęk.
Przypadek Petry nie jest wyjątkiem. Wiele kobiet odczuwa silne lęki związane z
codziennym życiem, które przykuwają je do domu i rodziny. Lęki te zawładnęły nimi
niepostrzeżenie, uniemożliwiając podejmowanie samodzielnych decyzji, które, być może,
skłoniłyby je do opuszczenia partnera. To prawda, lęk przynosi korzyści, ale tylko doraźne.
Wczesne przyczyny
Z punktu widzenia psychologii społecznej i psychologii głębi uprzedzenia mają sens, gdyż
wytyczają granice własnej grupy i dowartościowują jej członków. W grupie, w której
panuje solidarność, można czuć się swobodnie i bezpiecznie, każda jednak próba
odstąpienia od wspólnie zaakceptowanych norm oznacza skok na głęboką wodę. Można
utonąć, ale można też doświadczyć czegoś nowego i ożywczego. Porzucenie tego, co
znane i bezpieczne, wymaga jednak odwagi.
Uprzedzenia wzmacniają także istniejącą hierarchię społeczną. Wiemy, jakie
zasady rządzą światem, w którym żyjemy, i czujemy się w nim bezpiecznie. Oczywiście
tylko wówczas, gdy schematy zachowań i ról pozostają niezmienne. Dla kobiet oznacza to,
że dopóki potwierdzają przesądy związane z tradycyjną rolą kobiecą, dopóty są
współodpowiedzialne za swoją „niemoc”.
Z drugiej strony uprzedzenia chronią przed lękiem i samokrytyką. Stabilizują
poczucie własnej wartości, zarówno pozytywne – aż do zawyżonej samooceny – jak i
negatywne – aż po kompleks niższości.
Każda forma podporządkowania zniewala tym bardziej, im bardziej wierzymy, że
jesteśmy na to skazane, że taki jest nasz „kobiecy los”. Zawsze gdy kobiety pomniejszają
swoją wartość, gdy są grzeczne, uległe i uśmiechają się bez powodu, wzmacniają tych,
którzy je lekceważą, dyskryminują i osłabiają. W końcu zaczynają wierzyć, że naprawdę
niewiele znaczą. Wówczas tym bardziej potrzebują potwierdzenia ze strony innych,
próbują więc być jeszcze bardziej uległe, zgodne i tolerancyjne.
Podporządkowanie może przejawiać się na różne sposoby. Przyjrzyjmy się
dokładniej kilku z nich.
Formy uległości
Uśmiech staje się elementem podporządkowania, gdy sygnalizuje: „Chcę się dostosować,
jestem grzeczna, sama nic nie znaczę”.
Kobiety zwykle nie zdają sobie sprawy, że uśmiechając się, przekazują pewien
metakomunikat, świadczący o ich uległości i bezradności.
Uśmiechają się prosząco, gdy stawiają żądania.
Metakomunikat: Nie traktuj mojego żądania poważnie.
Uśmiechają się pytająco, mimo że podjęły już decyzję.
Metakomunikat: Czy ty też uważasz, że moja decyzja jest słuszna?
Uśmiechają się z goryczą, gdy nie mają odwagi bronić się otwarcie.
Metakomunikat: Jestem od ciebie zależna, nie mam wyboru, muszę milczeć.
Uśmiechają się naiwnie, gdy ukrywają swoją wiedzę.
Metakomunikat: Jestem przecież niemądra, potrzebuję cię; nie musisz się mnie
obawiać.
Uśmiechają się z zakłopotaniem, kiedy odniosą sukces.
Metakomunikat: Wstydzę się, że odniosłam sukces. Nie widzę powodu, żeby się
tym chwalić.
Uśmiechają się dobrodusznie, żeby ukryć irytację.
Metakomunikat: Jestem zła, ale nie mam odwagi, by to okazać.
Uśmiechają się kokieteryjnie, wierząc, że to najlepszy sposób, aby osiągnąć cel.
Metakomunikat: Wybacz mi moją ignorancję i głupotę, ale przynajmniej zawsze
będę miła. Jestem przecież tylko kobietą.
Uśmiechają się przepraszająco, kiedy zrobią coś tylko dla siebie.
Metakomunikat: Wybacz mi, wiem, że nie miałam prawa.
Uśmiechają się bezradnie, gdy natrafiają na trudności.
Metakomunikat: Jestem całkowicie bezradna, tylko ty możesz mi pomóc.
Uśmiechają się przepraszająco, kiedy przeforsowały swoje zdanie.
Metakomunikat: Przykro mi, że dostałam to, czego chciałam. Jestem gotowa się
wycofać.
Uśmiechają się niezdecydowanie, mimo że są pewne swojej racji.
Metakomunikat: Jestem gotowa zmienić zdanie.
Mężczyźni stosują podobne wzorce zachowań. Również oni starają się łagodzić konflikty i
unikają bezpośredniej konfrontacji. Ale w przypadku mężczyzn metakomunikaty są
zupełnie inne:
Mam prawo to zrobić i nie dam się wciągnąć w żadne dyskusje.
Wiem, co robię. Jeśli chcesz, zrób to ze mną.
Ja tu jestem panem, możesz sobie mówić, co ci się podoba, a ja i tak wiem swoje.
Nie odzywam się, bo nie chcę awantur. Ale to wcale nie znaczy, że się zgadzam.
Podstawowy męski metakomunikat brzmi:
Nie chcę awantur, ale i tak zrobię to, co uważam za słuszne.
Podstawowy komunikat przekazywany przez kobiety brzmi:
Nie jestem pewna swoich racji, w razie czego wycofam się.
Lista uległych uśmiechów jest długa, a każdy z nich może wyrażać kilka
metakomunikatów.
Wyrzeczenia kobiet
Kobiety rzadko się sprzeciwiają. Prawie każde brzemię, każdy ciężar przyjmują bez skargi.
Greta męczy się w pracy, ponieważ wciąż ktoś jej przeszkadza. Siedzi w
przechodnim pokoju, przeciwko czemu nigdy nie protestowała, i czuje się w obowiązku
odpowiedzieć na pozdrowienie każdego wchodzącego, przynajmniej spojrzeniem. Jej
praca polega na wprowadzaniu kolumn liczb do komputera i po każdym podniesieniu
wzroku musi odszukać miejsce, w którym sobie przerwała.
Krystyna, równie grzeczna dziewczynka, pracuje całymi dniami jako
sprzedawczyni w butiku. „Cieszy się”, kiedy może komuś wyświadczyć przyjemność,
nawet jeśli to koliduje z jej planami. Przez ostatnie pół roku pracowała w soboty
dziewiętnaście razy, jej koleżanka tylko pięć.
Grzeczne dziewczynki bez sprzeciwu rezygnują z zasłużonej nagrody. Zadowalają
się złudzeniem, że skoro są takie miłe, zaskarbiają sobie sympatię otoczenia. I to im
wystarcza.
Przecierają oczy ze zdumienia, kiedy jakieś egocentryczne „wydry” dostają to,
czego chcą, a ludzie wcale nie przestają ich lubić. Są obgadywane za plecami, ale
jednocześnie podziwiane, a te, które je obgadują, próbują, jawnie czy skrycie, zdobyć
uznanie tych „przebojowych bab”.
Podałam zaledwie dwa przykłady braku sprzeciwu w życiu zawodowym, bo to
okraszone uśmiechem wyrzeczenie na ogół łatwo rozpoznać. Kobiety, które się nie
sprzeciwiają, wysyłają następujący ukryty komunikat:
„Nie jestem warta, żeby mnie lubiano dla mnie samej”.
„Jeżeli nie będę uległa, nikt nie będzie chciał się ze mną zadawać”.
Kobietom często się wydaje, że tym, co je określa, jest ich wygląd i gotowość
dostosowania się do innych. Wierzą, że im kobieta jest piękniejsza, tym bardziej
pożądana. Im bardziej się dostosowuje, tym ma większą szansę na trwały związek. To
jest cel, dla którego kobiety gotowe są zrezygnować ze wszystkiego, co daje człowiekowi
pewność siebie i niezależność. Rezygnują z posługiwania się własnym rozumem,
rezygnują z formułowania krytycznych opinii i wyrażania swoich poglądów.
Nie próbują realizować się intelektualnie, nie zależy im na ambitnej pracy.
Owszem, chętnie wykonywałyby jakiś prestiżowy zawód i zarabiały dużo pieniędzy, ale
nie jest to najwyższy cel. Nie zamierzają poświęcać mu zbyt wiele czasu i energii.
Przecież wystarczy, że znajdą sobie mężczyznę na stanowisku albo przynajmniej z
widokami na przyszłość. One same najchętniej znalazłyby sobie jakieś zajęcie na kilka
godzin w tygodniu – dobrze jest trochę popracować. Dla tych, które chcą mieć męża za
wszelką cenę, nie jest to zła strategia. Amerykańscy badacze udowodnili bowiem: im
kobieta lepiej zarabia, a więc im jest bardziej niezależna materialnie, tym mniej jest
atrakcyjna jako kandydatka na żonę.
Inne badania wykazały, że im kobieta bardziej dba o swój wygląd, tym jest mniej
aktywna intelektualnie. Jeszcze inne, że kobieta zadowolona ze swojej pracy rzadziej
kupuje ubrania.
Dziewczęta wcześnie dowiadują się o tym, że uroda jest ważniejsza od rozumu. W
okresie dojrzewania pewne siebie, zuchwałe dziewczynki ( o ile pozwolono im rozwinąć te
cechy ) zmieniają się w skrępowane, zajęte wyłącznie swoim wyglądem „słodkie idiotki”.
Przestają być energiczne i beztroskie. Z hałaśliwych, zadziornych dziewczynek wyrastają
niepozorne, wiotkie i kruche istoty. Rywalizują między sobą już tylko o to, która jest
najładniejsza w szkole i najmodniej ubrana. Nauka schodzi na dalszy plan.
Po kilkudziesięciu latach, na spotkaniu dawnej klasy, nie mówi się o tym, która z
koleżanek była elokwentna, wyjątkowo dzielna albo potrafiła bronić swego. Wspomina
się raczej, jak kto wyglądał, niż co umiał.
Zadręczanie się defektami urody może trwać przez całe życie. Kobiety cierpią z
powodu zbyt chudych nóg lub zbyt dużego czy zbyt małego biustu, rozpaczają, że nie
mają kręconych włosów albo że ich włosy są niewłaściwego koloru, że mają za małe oczy
lub za duży nos. Dziewczęta poświęcają długie godziny, żeby upodobnić się do aktualnie
obowiązującego ideału urody, i bardzo cierpią, jeśli im się to nie udaje.
Od dziecka uczą się podobać.
Ciche wyrzeczenie się możliwości intelektualnych wyraża się w następującym
sposobie myślenia:
„Ponieważ nic sobą nie reprezentuję, muszę być przynajmniej zadbana”.
„Miła powierzchowność przynosi więcej korzyści niż mądrość”.
Kobiety skłonne są podporządkowywać się społecznym normom, nawet jeśli nie wychodzi
im to na dobre. Nie wierzą w siebie – wierzą w powszechnie wyznawane zasady.
Ten rodzaj wyrzeczeń jest charakterystyczny dla matek. Są święcie przekonane, że
powinny zostać z dzieckiem w domu co najmniej przez trzy pierwsze lata. Przepisy
kodeksu rodzinnego i kodeks pracy nadają temu przesądowi rangę prawną i urzędową.
Ale wiadomo, również z badań naukowych, że matki pracujące i niepracujące poświęcają
dzieciom mniej więcej tyle samo czasu. Mowa tu o czasie faktycznie spędzonym z
dzieckiem – na czytaniu, zabawie itp., nie o czasie poświęconym na przygotowanie
posiłków, pranie, zakupy czy inne czynności usługowe.
Mimo to setki tysięcy kobiet rocznie podporządkowuje się zasadzie: dobra matka
poświęca się dla swojego dziecka. Kiedy po dłuższej przerwie wracają do pracy
zawodowej, stwierdzają, że nie jest to wcale tak łatwe, jak im obiecywano. W Niemczech
co rok 320 tysięcy kobiet próbuje odzyskać zawodową pozycję. Ich szanse są jednak
znikome, a o dobrym stanowisku czy karierze nawet nie mają co marzyć.
„Zbyt wyraźnie dały do zrozumienia, że nie są autentycznie zainteresowane pracą”
– tłumaczy pewien kierownik działu personalnego. Postąpiły w myśl zasady niepasującej
do dzisiejszych czasów i zostały uznane przez pracodawcę za osoby za mało dyspozycyjne.
Kobiety uwięzione w tradycyjnych normach myślą mniej więcej tak:
„Łatwiej mi będzie postępować tak, jak postępują inni; w ten sposób zmniejszę
ryzyko błędów wychowawczych”.
„Jeśli nie będę trzymać się powszechnie uznanych zasad, a coś się nie uda, cała
odpowiedzialność spadnie na mnie. Nikt wtedy nie stanie po mojej stronie, wszyscy będą
mnie krytykować”.
Takie myśli są moim zdaniem równoznaczne z najpoważniejszym wyrzeczeniem się – z
wyrzeczeniem się własnych przekonań. Jeśli kobiety chcą wyzwolić się z tradycyjnych
ograniczeń swojej płci, zmiana zasad jest koniecznością. Oznacza to między innymi
zerwanie z takimi domowymi obyczajami, jak: codzienne słanie łóżek, cotygodniowe
wielkie porządki, przygotowywanie co dzień obiadu z trzech dań. Wszystko to jest już
passe. Szminka na ustach, starannie dobrane stroje ( bo „jak nas widzą, tak nas piszą” ),
codzienne pilnowanie dzieci przy odrabianiu lekcji – to nie są najważniejsze sprawy w
życiu.
Dziewczęta i młode kobiety rzadko zdają sobie sprawę z tego, co robią, rezygnując z
wykształcenia, które dawałoby im widoki na przyszłość. Swoją przyszłość składają w ręce
wyimaginowanego mężczyzny. Nic o nim nie wiedzą, ale nieświadomie rezygnują dla
niego ze swoich życiowych szans.
Dorota zrezygnowała z możliwości ukończenia studiów stomatologicznych i
przejęcia po swoim bezdzietnym wuju gabinetu dentystycznego. Zamiast tego wyszła za
mąż za świeżo upieczonego biologa. Ponieważ jakoś nie udało mu się znaleźć
odpowiedniej pracy w swoim zawodzie, zarabiał na życie jako akwizytor. Dorota
ubolewała nad tym, że mąż nie jest w stanie zdobyć pracy zapewniającej jej życie na
poziomie, do jakiego przywykła. Oboje mieli zamożnych rodziców, którzy zasilali ich
„studencki budżet”. Dorota wstydzi się jego niepowodzeń. Nie przychodzi jej do głowy, że
za swoje życie sama ponosi odpowiedzialność. Ze względu na męża cieszy się, że nie
została wziętym lekarzem, bo przecież „to mogłoby być dla niego bardzo trudne”. Miała
wszelkie dane ku temu, by zostać lekarką, ale w gruncie rzeczy nigdy nie myślała o
samodzielnej pracy.
Sonia pracowała w aptece. Przez trzy lata pilnie uczyła się w liceum wieczorowym,
żeby następnie móc studiować farmację. Zrezygnowała jednak ze studiów, kiedy poznała
mężczyznę bez wyższego wykształcenia. Wydawało jej się, że kończąc studia,
postawiłaby męża w kłopotliwej sytuacji. Została panią domu i matką.
Są to przykłady kobiet, które bez trudu mogły zdobyć akademickie wykształcenie.
W przypadku kobiet mniej zdolnych lub tych, które miały w życiu trudniejszy start,
rezygnacja z wykształcenia jest czymś tak powszechnym, że nikt nie widzi w tym
problemu. Absolwentki szkół podstawowych lądują w fabryce albo w supermarkecie.
Kończą jakieś kursy i cieszą się, że mają o parę groszy więcej niż koleżanka, która jeszcze
się uczy. Absolwentki szkół średnich wybierają przeważnie jakąś szkołę licencjacką,
rzadko decydują się na studia magisterskie.
Kobiety często nie wykorzystują dostępnych możliwości zdobycia kwalifikacji
zawodowych.
Kobieta skurczona
Kobiety wyrzekają się nie tylko własnych dochodów i materialnej niezależności, ale także
prawa do własnego czasu i własnej przestrzeni, przy czym często jedno łączy się z drugim.
Na takie wyrzeczenia godzą się nawet kobiety niezależne finansowo. Sygnalizują to
również mową ciała. Jak pamiętamy z poprzednich rozdziałów, kobiety kurczą się nie
tylko po to, by odpowiadać ideałowi piękna.
Rzadko się zdarza, by kobieta miała własny pokój. Nieliczne mają w domu własny
kącik – często jest to pomieszczenie do prasowania i szycia, wielkości służbówki. Mają
ten kącik tylko po to, by mogły obsługiwać rodzinę, nie rozkładając stosów bielizny po
pokojach. Równocześnie kobieta, jako ta, która jest odpowiedzialna za ład i porządek,
cały dom powinna traktować jako własny.
Kobiety muszą dostosowywać swoje sposoby spędzania wolnego czasu do potrzeb
rodziny. Przyjaciółki, które wpadają na kawę, od razu wychodzą, gdy w progu staje pan
domu. Książki można czytać, dopóki ktoś nie włączy telewizora. A jeśli się chce z kimś
dłużej porozmawiać przez telefon, trzeba wynosić się do przedpokoju.
Kobiety tak planują dzień, żeby każdego zadowolić. Dla siebie mają czas wtedy,
gdy inni niczego już od nich nie potrzebują, czyli praktycznie nigdy. A jeśli się nawet
zdarzy, że wieczorem albo w weekend kobieta odłoży domowe zajęcia, zwykle jest tak
zmęczona, że nie ma już siły na nic, co sprawiłoby jej przyjemność.
Kobieta skurczona sygnalizuje: „To, co robię, to nic ważnego, nie potrzebuję do
tego ani specjalnego miejsca, ani spokoju. Nie mam własnych spraw ani ważnych zajęć,
przy których nie wolno mi przeszkadzać”.
Tak właśnie wygląda życie wielu kobiet. Rezygnują z miejsca dla siebie, gotowe
ustąpić je innym lub się wycofać. Kiedy mężczyzna i kobieta wpadają na siebie na ulicy,
zwykle to ona schodzi z drogi. Chociaż zgodnie z zasadami dobrego wychowania damy
powinny mieć pierwszeństwo, mogą na nie liczyć wyłącznie kobiety atrakcyjne albo
bardzo pewne siebie. Szarym myszkom się nie ustępuje.
Jeżeli więc nie chcesz dać się zepchnąć do kąta:
Nie unikaj konfrontacji!
Zapewnij sobie odpowiednią przestrzeń!
Nie pozwalaj, by ci zakłócano spokój!
W miejscu pracy kobiety zajmują często pokoje znacznie mniejsze i gorzej położone niż
gabinety mężczyzn. Pewna kierowniczka sekretariatu opowiadała, że w jej pokoju
umieszczono „kącik kuchenny” z ekspresem do kawy, zlewem i koszem na śmieci. Co kilka
minut ktoś wchodził, mówił jej „dzień dobry”, coś opowiadał, robił sobie kawę, wyrzucał
resztki jedzenia, mył jabłko. Za każdym razem była odrywana od swoich zajęć. Jej
protesty pozostawały bez echa, mówiono, że jest nieżyczliwa i zarozumiała. Usłyszała
nawet, że zachowuje się tak, jakby jej praca wymagała najwyższej koncentracji i nie
wiadomo jakich kwalifikacji. Nie chciała uchodzić za arogantkę. Nikt jej nie traktował
poważnie. I nic dziwnego, skoro wystarczyło lekko zmarszczyć nos, krzywo spojrzeć, żeby
natychmiast milkła.
Teraz na jej drzwiach wisi tabliczka: „Proszę nie przeszkadzać!”. Od czasu, kiedy
odważyła się okazać swoje niezadowolenie i wściekłość z powodu złego traktowania,
nawet kierownicy działów stosują do niej prośby.
Równie łatwo jak własnego miejsca kobiety wyrzekają się czasu dla siebie. „Nigdy
nie mówię, że nie mam czasu!” – oświadczyła z dumą Monika. Jej zdaniem jest to cnota.
Robi co może, żeby nikt na nią nie musiał czekać. Bez względu na to, czym jest
akurat zajęta ani o co ją poproszono. Inni zawsze mają pierwszeństwo. Czasem zaczyna
ją „rzucać”, kiedy ludzie zabierają jej za dużo czasu. Potem ma wyrzuty sumienia, że nie
była wystarczająco „miła”.
We własnych oczach jest tak mało ważna, że pozwala innym ludziom dysponować
swoim czasem. Gdy dziadkowie zapowiadają się na niedzielną kawę, odwołuje spacer z
przyjaciółmi i poświęca czas rodzinie. Kiedy znajomi zasiedzą się wieczorem, uśmiecha się
uprzejmie i powstrzymuje ziewanie, żeby goście nie poczuli się dotknięci.
Mieć czas to „przywilej” bezsilnych. Ludzie silni skąpią innym czasu. Twierdzą, że
go nie mają, i dają tym samym do zrozumienia, że są zajęci ważniejszymi sprawami.
Biedni, bezrobotni, bezsilni i kobiety zawsze mają czas. Mają czas do oddania.
Czas to pieniądz – ta zasada sprawdza się tylko w przypadku ludzi
skoncentrowanych na pracy, którzy nie dopuszczają do tego, by im przeszkadzano.
Czas możnych tego świata jest cenny. Żeby się z nimi skontaktować, trzeba być
umówionym. Nie dla każdego znajdują wolną chwilę. Im człowiek jest wyżej postawiony,
tym mniej osób ma do niego dostęp. Kobiety na stanowiskach nie przestrzegają tej
zasady. Wydaje im się, że ich drzwi powinny być zawsze otwarte. Że należy to do nowego,
kobiecego stylu kierowania. Otwarte drzwi mają symbolizować wrażliwość władzy.
Mieć czas zawsze i dla każdego – to forma okazywania uległości.
Jak wszyscy dyskryminowani, kobiety naprawdę nie dysponują własnym czasem.
Żona dostosowuje swoje plany do harmonogramu męża. Każdego pięknego letniego dnia
tłumy kobiet opuszczają basen między 16:00 a 16:30, żeby zdążyć do domu przed
powrotem partnera, przygotować mu obiad i otworzyć drzwi.
Niedawno byłam świadkiem obrzydliwej sceny: mąż wraca z pracy do domu i ryczy
na swoją prawie dorosłą córkę, gdzie się podziała matka, przecież wiedziała, że wróci i
jak zwykle będzie chciał wypić kawę. Zawsze o tej porze matka była w domu, tym razem
się spóźniła. Wściekłe ryki mężczyzny słychać było w całym domu. Czyżby ktoś chciał
naruszyć domową hierarchię? Co to za porządki?
Ta scena nie jest wyjątkiem. Wieczorami, w niedziele, podczas wakacji i świąt żony
i dzieci tańczą tak, jak im zagra mąż i ojciec. Nieliczni się wymigują, większość to
akceptuje, bo w końcu to on przecież przynosi do domu pieniądze. Kto ma pieniądze, ten
ma władzę – to banał, ale i fakt.
Kto ma władzę, może dysponować nie tylko własnym czasem, lecz również czasem
innych ludzi. Tak się dzieje w życiu prywatnym i w stosunkach służbowych.
Kobieta ma niższy status niż mężczyzna, nie może więc kazać mu czekać. Tak samo
jak urzędnik nie może kazać na siebie czekać przełożonemu, a pacjent lekarzowi. Jeżeli
żona nie czeka na męża, dla niego oznacza to utratę ważności. Widocznie ona ma coś
pilniejszego do roboty – mąż czuje się zagrożony i zaczyna agresywnie bronić swojej
przestrzeni czasowej.
Każdy wie, jak to jest, kiedy trzeba czekać na egzamin albo na rozmowę
kwalifikacyjną. Im delikwent dłużej czeka, tym bardziej się niepokoi i traci poczucie
własnej wartości. Jeśli czas oczekiwania przekroczy jego próg tolerancji, trudno mu
opanować zdenerwowanie, a tym bardziej zabłysnąć przed egzaminatorem.
Niestety, wiele kobiet swoim postępowaniem utwierdza mężczyzn w przekonaniu,
że zawsze mają czas dla innych. Same siebie pozbawiają własnego czasu i możliwości
zajmowania się swoimi sprawami. Płacą za to wyczerpaniem i przepracowaniem.
Dopuściły do tego, by inni dysponowali ich czasem. Robią, co inni im każą. W rezultacie
czują się jak popychadła, nic niewarte, niezdarne i głupie.
Zupełnie inaczej jest z niegrzecznymi dziewczynkami: codziennie zostawiają sobie
trochę czasu dla siebie i robią coś, co je bawi, jest dla nich ważne albo po prostu sprawia
im przyjemność. Nieważne, czy pracują zawodowo, czy są „tylko paniami domu”,
wszystko jedno, czy uprawiają sport, idą na spacer, czytają książkę, wylegują się w
wannie czy też gapią się w sufit albo plują i łapią. Robią to, co im służy – bez wyrzutów
sumienia.