Professional Documents
Culture Documents
JA, ROBOT
TŁUMACZYŁ JERZY ŚMIGEL
Scan-dal
Nowe releasy
WSTĘP
Ponownie przejrzałem swoje notatki, ale nie spodobały mi się.
Spędziłem trzy dni na wyczerpujących rozmowach w Korporacji, ale równie
dobrze mogłem zostać w domu i kartkować Encyclopedia Tellurica.
Powiedziano mi, że Susan Calvin urodziła się w 1982 roku, a więc ma
teraz 75 lat. Ale o tym wiedzą wszyscy. Korporacja Amerykańskie Roboty i
Mechaniczni Ludzie ma także 75 lat, ponieważ to w roku narodzin dr Calvin
Lawrence Robertson stanął na czele czegoś, co stać się miało największym
gigantem przemysłowym w historii człowieka. O tym także wiedzą
wszyscy.
W wieku lat dwudziestu Susan Calvin była uczestniczką seminarium
psycho-matematycznego, podczas którego dr Alfred Lanning z
Amerykańskich Robotów po raz pierwszy zaprezentował robota
umiejącego mówić. Była to duża, niezgrabna, śmierdząca olejem maszyna
przeznaczona do prac kopalnianych na Merkurym. Ale potrafiła mówić - i to
sensownie.
Susan nie wypowiedziała słowa podczas całego seminarium, nie
wzięła także udziału w gorącej dyskusji, jaka rozpętała się wkrótce potem.
Była oziębłą, bezbarwną dziewczyną, broniącą się przed otaczającym ją
światem, którego nie znosiła, roztaczając wokół siebie aurę
nieprzystępności i intelektualnej wyższości. A jednak podczas tego
wykładu, gdy tylko słuchała i obserwowała, po raz pierwszy poczuła
dreszcz zimnego podniecenia.
Pierwszy stopień naukowy uzyskała na uniwersytecie Columbia w 2003
roku, tam też zaczęta się specjalizować w dziedzinie cybernetyki.
W tym właśnie okresie Robertson i jego pozytronowe ścieżki
mózgowe dokonały całkowitego przewrotu w dziedzinie budowy "maszyn
liczących". Mile przekaźników i fotokomórek zostały zastąpione sztucznym
tworem wielkości ludzkiego mózgu.
Nauczyła się obliczać parametry niezbędne do ustalenia wszystkich
możliwych zmiennych w obrębie "pozytronowego mózgu", nauczyła się
konstruować te "mózgi" na papierze w taki sposób, aby reakcje na
zadawane bodźce mogły zostać precyzyjnie określone i zakodowane.
Doktorat uzyskała w 2008 roku i zaczęła pracować w Amerykańskich
Robotach jako "robotopsycholog", stając się pierwszym wielkim
praktykiem nowej nauki. Lawrence Robertson wciąż był przewodniczącym
Korporacji, a Alfred Lanning został dyrektorem naukowo-badawczym.
Przez 50 lat obserwowała zmiany w kierunkach rozwoju rasy ludzkiej -
sama idąc jeszcze dalej.
Teraz zrezygnowała już z pracy naukowej, lecz nie zarzuciła jej
zupełnie. W każdym bądź razie pozwoliła, aby na drzwiach jej gabinetu
figurowało inne nazwisko.
I to było właściwie wszystko, co udało mi się uzyskać. Miałem długą listę
jej prac naukowych, patentów, sporządziłem chronologiczną listę jej
doświadczeń i awansów - innymi słowy w najdrobniejszych szczegółach
odtworzyłem jej obraz jako naukowca.
Ale nie było to dokładnie to, czego chciałem.
Potrzebowałem czegoś więcej do cyklu moich reportaży dla Gazety
Między galaktycznej. Dużo więcej. Powiedziałem jej to. - Dr Calvin -
rozpocząłem tak uroczyście, jak tylko potrafiłem. - W świadomości
publicznej pani i Amerykańskie Roboty to jedno. Pani rezygnacja z
kontynuowania prac badawczych będzie końcem pewnej ery i...
- Zapewne chce pan, abym opowiedziała panu coś o robotach z punktu
widzenia ludzkich interesów? - przerwała mi. Nie uśmiechnęła się do mnie.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy ona kiedykolwiek się śmieje. Ale
chociaż jej oczy były zimne, nie widziałem w nich gniewu. Jej spojrzenie
przeszywało mnie na wylot i nagle zrozumiałem, co czuje pantofelek
leżący bezradnie pod szkłem mikroskopu. Nie było to przyjemne uczucie.
Ale odpowiedziałem tylko:
- Właśnie.
Wstała zza biurka. Nie była wysoka i sprawiała wrażenie niezwykle kruchej.
Podszedłem za nią do okna i razem wyjrzeliśmy na zewnątrz.
- Gdy zaczęłam tu pracować - powiedziała - miałam niewielki pokoik w
budynku, w którym teraz mieści się straż ogniowa. Dzieliłam ten pokój z
trzema innymi dziewczętami - wskazała ruchem głowy. Biura i fabryki
Korporacji tworzyły małe miasto, troskliwie zaprojektowane i
rozmieszczone. Rozciągało się przede mną jak na przestrzennej fotografii.
- Miałam na własność połowę biurka. Wszystkie nasze roboty budowaliśmy
tylko w jednym budynku, po trzy tygodniowo. Tak było kiedyś. A dzisiaj?
Niech pan tylko spojrzy.
- Pięćdziesiąt lat - bąknąłem tuzinkowo - to długi okres.
- Nie wtedy, gdy można go przywołać z pamięci - odparła. - Wtedy
zaczynamy się zastanawiać, jak to się stało, że przeminął tak szybko.
Ponownie usiadła za biurkiem. W jakiś sposób nie musiała zmieniać wyrazu
twarzy, aby wyglądać na zasmuconą.
- Ile pan ma lat? - zapytała nagle.
- Trzydzieści dwa - odparłem.
- A więc nie pamięta pan świata bez robotów. Był kiedyś czas, kiedy
ludzkość stawiała czoła wszechświatowi samotnie, bez przyjaciela. Ale
teraz człowiek ma już kogoś, kto mu pomaga, jest od niego silniejszy,
użyteczniejszy, absolutnie mu oddany. Rodzaj ludzki nie jest już dłużej
samotny. Myślał pan kiedykolwiek o tym w ten sposób?
- Obawiam się, że nie - przyznałem. - Czy mogę zacytować tę wypowiedź w
gazecie?
- Może pan. Dla pana robot jest tylko robotem. Metal i tryby, elektryczność
i pozytrony. Umysł i żelazo! Stworzony przez człowieka! A jeżeli trzeba,
przez człowieka zniszczony! Ale nie pracował pan z nimi, a więc nie zna ich
pan. Zostały stworzone w inny sposób niż my, są czystsze, bardziej
niewinne.
Spróbowałem skierować rozmowę na interesujący mnie temat:
- Chcielibyśmy, aby podzieliła się pani z nami swoimi spostrzeżeniami na
temat robotów, chcielibyśmy poznać pani punkt widzenia dotyczący
kwestii ich obecności i funkcjonowania. Gazeta Międzygalaktyczna
obejmuje swoim zasięgiem cały Układ Słoneczny. Mamy trzy biliony
potencjalnych czytelników, dr Calvin. A oni chcieliby wiedzieć, co właśnie
pani ma do powiedzenia o robotach.
Nawet mnie nie słuchała. Ale gdy w końcu przemówiła z ulgą stwierdziłem, że
podąża w interesującym mnie kierunku:
- Ci pańscy czytelnicy powinni poznać całą tę historię od samego początku.
W tamtych czasach sprzedawano roboty do wyłącznego użytku na Ziemi -
było to nawet jeszcze przed moją pracą w Korporacji. Wtedy roboty nie
potrafiły jeszcze mówić. Dopiero później zaczęły coraz bardziej
przypominać człowieka, co spowodowało znaczne nasilenie ruchów
opozycyjnych. Związki zawodowe oczywiście pierwsze zaprotestowały
przeciwko zatrudnianiu robotów na stanowiskach przeznaczonych do tej
pory wyłącznie dla człowieka, a różnorakie organizacje odnowy moralności
i tym podobne bez ustanku wysuwały mniej lub bardziej bezsensowne
zarzuty. Było to wszystko niesmaczne i zupełnie niepotrzebne - ale było.
Ostrożnie nacisnąłem kciukiem właściwy przycisk w moim kieszonkowym
magnetofonie. Przy odrobinie wprawy można to było zrobić tak, aby osoba,
z którą aktualnie przeprowadza się wywiad niczego nie zauważyła. Było to
bardzo ważne, a ja opanowałem ten numer do perfekcji.
- Weźmy przypadek Robbiego - mówiła dalej. - Nigdy go nie spotkałam.
Został rozmontowany na rok przed moim przyjściem do Korporacji. Był
beznadziejnie przestarzały. Ale widziałam tę małą dziewczynkę w
muzeum...
Przerwała na chwilę, a ja uszanowałem jej milczenie. Pozwoliłem, aby
pogrążyła się we wspomnieniach. Bo i miała co wspominać.
- Usłyszałam tę historię już później, w czasach, gdy nazywano nas
bluźniercami i stworzycielami demonów. Zawsze o nim myślałam. Robbie
był niemym robotem. Został wyprodukowany i sprzedany w 1996 roku. W
tamtych czasach nie było jeszcze tak wąskiej specjalizacji jak teraz, został
więc sprzedany jako opiekun dla dziecka...
- Jako co?
- Jako opiekun dla dziecka...
ROBBIE
Pani Weston spotkała swego męża w drzwiach łazienki dwa dni później.
- Musisz mnie wysłuchać, George. Po miasteczku krążą niepokojące
pogłoski.
- Tak? Jakie pogłoski? - zapytał Weston. Wszedł do łazienki i puścił wodę do
wanny.
- O Robbie - odparła pani Weston.
Pan Weston, z ręcznikiem w dłoni, wyskoczył z łazienki i zmierzył żonę
wściekłym spojrzeniem. - O czym ty mówisz?
- Och, to już narastało od jakiegoś czasu. Próbowałam nie brać tego zbyt
poważnie, ale sprawy zaszły już za daleko. Większość mieszkańców uważa,
że Robbie jest po prostu niebezpieczny. Nie pozwalają dzieciom
przechodzić wieczorami obok naszego domu.
- Ale nasze dziecko bawi się z tym robotem. Wszyscy o tym wiedzą.
- Oni nie przyjmują tego do wiadomości.
- A więc do diabła z nimi!
- To nie jest odpowiedź, George. Przecież codziennie spotykam się z tymi
ludźmi na zakupach i słyszę, co o nas mówią. A w dużych miastach jest
nawet jeszcze gorzej. Władze Nowego Jorku wydały właśnie
rozporządzenie, aby roboty nie pojawiały się na ulicach pomiędzy
zachodem o wschodem słońca.
- No dobrze, ale to wszystko nie może nas powstrzymać od trzymania
robota w naszym własnym domu. Grace, to po prostu jeszcze jeden twój
wymysł. Ale moja odpowiedź brzmi wciąż: nie! Zatrzymamy Robbiego!
Nowy Jork 1998 roku był większym rajem dla turystów niż kiedykolwiek.
Rodzice Glorii wiedzieli o tym i postanowili to wykorzystać.
Zabrali ją na szczyt wysokiego na pół mili budynku Roosevelta, skąd
roztaczała się rozległa panorama płaskich dachów, które ciągnęły się
daleko, aż do Long Island. Zabrali ją do zoo, gdzie Gloria w nabożnym
skupieniu wpatrywała się w "prawdziwego żywego lwa" (trochę
rozczarowana, że pracownicy zoo karmili go surowym mięsem a nie
żywymi ludźmi, jak się do tego po cichu spodziewała) i uparła się, aby
zobaczyć "wieloryba".
Potem rozpoczął się niekończący korowód muzeów, parków, wystaw i plaż.
Gdy miesiąc pobytu w mieście dobiegał już końca, Westonowie byli
przekonani, że zrobili wszystko, aby dziewczynka zapomniała o swym
dawnym przyjacielu - tyle że wcale nie byli pewni, czy im się to naprawdę
udało.
Pozostawało faktem, że dokądkolwiek poszli, najwyższe zainteresowanie
Glorii zawsze dotyczyło wszystkich znajdujących się w zasięgu wzroku
robotów. Nieważne jak interesujące rzeczy działy się tuż przed jej
dziecięcymi oczami. Natychmiast odwracała wzrok, gdy choćby kącikiem
oka dostrzegła w oddali błysk metalicznego ruchu. Zdesperowana pani
Weston starała się trzymać ją z daleka od wszelkiego rodzaju robotów.
Kolejny epizod wydarzył się w Muzeum Nauki i Przemysłu. Zaabsorbowani
stali właśnie przed potężnym elektromagnesem, gdy nagle pani Weston
zdała sobie sprawę, że obok niej nie ma Glorii. Pod wpływem paniki
zawołała trzech przewodników i rozpoczęły się energiczne poszukiwania.
Gloria jednak nie błąkała się po budynku bez celu. Jak na swój wiek była
niezwykle zdecydowaną i sprytną dziewczynką. Na trzecim piętrze
dostrzegła ogromną strzałkę z napisem: "Mówiący Robot". Gloria
przeliterowała sobie ten napis cichutko i gdy zauważyła, że rodzice wcale
nie mają zamiaru ruszyć w pożądanym przez nią kierunku zrobiła to, co
wydawało jej się oczywiste. Wykorzystała szczęśliwy traf ich chwilowej
nieuwagi, odłączyła się niepostrzeżenie i ruszyła w ślad za błyszczącą
strzałką.
ZABAWA W BERKA
Niemożność racjonalnego działania w stanie silnego podniecenia było
jednym z ulubionych twierdzeń Gregory Powella. Gdy zatem dostrzegł
zbiegającego po schodach w jego kierunku zdenerwowanego Mike'a
Donovana wiedział już, że będą kłopoty.
- Co się stało? - zapytał. - Złamałeś sobie paznokieć?
- Dowcipniś - mruknął Donovan. Nagle nie wytrzymał i wybuchnął:
- A co ty właściwie robiłeś cały dzień na tym poziomie? Speedy jeszcze nie
wrócił.
Powell zatrzymał się i spojrzał spod oka na Donovana. Po chwili ruszył
ponownie i nie odzywał się, dopóki nie stanęli u szczytów schodów.
- Wysłałeś go po selen? - zapytał wreszcie.
- Tak.
- Jak długo już go nie ma?
- Pięć godzin.
Powell gwizdnął i pokręcił głową. Kiepska sprawa. Byli na Merkurym
dopiero dwanaście godzin, a tkwili w kłopotach po uszy. Już dawno temu
Merkury zyskał sobie opinię najbardziej pechowej planety całego Układu,
ale tego było już za wiele - nawet jak na pecha.
- Sprawdźmy wszystko spokojnie jeszcze raz, od samego początku -
zasugerował Powell.
Znajdowali się właśnie w pokoju łączności wyposażonym w przestarzałą
aparaturę, w dodatku nawet nie dotykaną przez całe lata poprzedzające
ich przylot. Technologicznie rzecz biorąc 10 lat przestoju to bardzo dużo.
Na przykład, wystarczyło porównać Speedy'ego z typami robotów, które
musiały być wysłane z powrotem w 2005 roku. A przecież w ostatnich
latach rozwój robotyki był ogromny! Powell mimowolnie dotknął
metalowego pulpitu. W pokoju - i w całej Stacji - unosiła się wyraźnie
wyczuwalna aura dawno już zarzuconej użyteczności. Było to bardzo
deprymujące uczucie.
Donovan musiał odczuwać to także.
- Usiłowałem zlokalizować go przez radio - zaczął - ale nie udało się. A
zresztą, w słonecznym pasie Merkurego radio jest efektywne tylko w
promieniu dwóch mil. To właśnie jeden z powodów, przez które nie
powiodło się pierwszej ekspedycji. A na transport krótkofalówek musimy
czekać jeszcze parę tygodni i...
- No dobrze. A więc co udało ci się zdziałać?
- Na falach krótkich udało mi się złapać sygnał jakiegoś ciała
nieorganicznego. Ustaliłem jego pozycję, śledziłem jego ruchy przez dwie
godziny, a rezultat oznaczyłem na mapie.
Z kieszeni kombinezonu wyjął złożony kawałek pergaminu - relikt z czasów
nieudanej pierwszej wyprawy - i rozłożył płasko na stole. Powell, z rękami
założonymi na piersiach, obserwował go z odległości kilku kroków.
Ołówek Donovana drżąc nerwowo wskazał na jakiś punkt na mapie.
- Ten czerwony krzyżyk to pole selenu. Sam go tam postawiłeś.
- W porządku, ale które to pole? - przerwał Powell.
- McDouglas oznaczył dla nas trzy, zanim odleciał.
- Wysłałem Speedy'ego na to najbliższe, oczywiście. Leży jakieś
siedemnaście mil stąd. Ale właściwie co to za różnica - w jego głosie
pobrzmiewało wyraźne napięcie.
- Spójrz lepiej na te czerwone punkty, oznaczające pozycję Speedy'ego.
Powell spojrzał na mapę i po raz pierwszy poczuł, jak opuszcza go sztuczny
spokój. Oparł się rękami o blat stołu j pochylił nad mapą.
- Mówisz poważnie? To przecież niemożliwe.
A jednak - odparł Donovan.
Maleńkie punkciki zaznaczające pozycję robota formowały nierówny okrąg
dookoła czerwonego krzyżyka. Powell nerwowym ruchem pogłaskał wąsy,
co zwykł był czynić zawsze, ilekroć czuł wzrastający niepokój.
- Przez te dwie godziny, kiedy mogłem go namierzyć, okrążył to cholerne pole
cztery razy - powiedział Donovan. - Wygląda to tak, jakby coś go tam
trzymało. Czy zdajesz sobie sprawę, w jakie kłopoty może nas to
wpakować?
Powell spojrzał na niego przymrużonymi oczami. Naturalnie, że zdawał
sobie sprawę. Fotokomórkowe szyby stojące samotnie w pełnym,
monstrualnym słońcu Merkurego zaczynały się z wolna wyczerpywać.
Jedyną rzeczą, która mogłaby powstrzymać ten proces, był selen. Jedyną
rzeczą, która mogła dostarczyć selen, był Speedy. Jeżeli Speedy nie wróci,
nie będzie selenu. Jeżeli nie będzie selenu, nie będzie fotokomórkowych
szybów. A jeżeli nie będzie szybów - no cóż, śmierć przez powolne
ugotowanie się nie jest z pewnością najprzyjemniejszym sposobem na
zejście z tego świata.
Donovan nerwowym ruchem przygładził rudą szopę na głowie i rzucił
gorzko:
Będziemy pośmiewiskiem całego Systemu, Greg. Jak to się mogło stać -
ledwie wylądowaliśmy, a już wszystko zaczyna się walić. Słynny duet,
Powell i Donovan, wysłany zostaje na Merkurego, aby na miejscu rozważyć
możliwość ponownego uruchomienia kopalni i już pierwszego dnia
doprowadza wszystko do ruiny. Przecież to zwykła, rutynowa robota.
Cholera! Nigdy jej nie uruchomimy!
Jeżeli nie zrobimy czegoś, i to szybko - odparł spokojnie Powell - to
uruchomienie czegokolwiek nie będzie wchodziło w grę. My zresztą także
nie.
- Nie wygłupiaj się! To wcale nie jest śmieszne, Greg. To po prostu
zbrodnia wysyłać nas tutaj tylko z jednym robotem. I to był twój wspaniały
pomysł, że sami poradzimy sobie z tymi szybami.
- To nie fair, stary. To była nasza wspólna decyzja i dobrze o tym wiesz.
Wszystko, czego potrzebowaliśmy to kilograma czystego selenu,
diaelektrycznej płytki i paru godzin czasu - a po słonecznej stronie
Merkurego wszędzie są złoża selenu. Reflektor spektropowy McDouglasa
zlokalizował aż trzy w ciągu pięciu minut, prawda? No więc o co chodzi?
Nie mogliśmy przecież czekać na kolejne połączenie.
- No to co robimy? Powell, ty masz jakiś pomysł. Wiem, że masz, bo inaczej
nie byłbyś tak cholernie spokojny. No dalej, mów!
- Nie możemy iść za Speedy'm sami. Nie po tej strome. Nawet te nowe
kombinezony termiczne nie wytrzymają dłużej, niż 20 minut pełnego
słońca. Ale znasz to stare powiedzenie: "Wyślij robota aby złapał robota".
Mike, sytuacja jeszcze nie jest zupełnie beznadziejna. Na dole mamy sześć
robotów, które będziemy mogli użyć, jeżeli zadziałają. Jeżeli zadziałają.
W oczach Donovana zamigotała nadzieja.
- Masz na myśli te sześć robotów z pierwszej ekspedycji? Wątpię, aby
nadawały się jeszcze do użytku. Wiesz, 10 lat to długi okres.
- Mimo wszystko - to roboty. Spędziłem przy nich cały dzisiejszy dzień. I
mają mózgi pozytronowe ... prymitywne, ale mają - umieścił mapę w
kieszeni. - Chodźmy.
POWÓD
Jednak już pół roku później obaj mężczyźni zmienili zdanie. Płomienie
gigantycznego słońca zastąpiła czarna pustka przestrzeni kosmicznej, lecz
ekstremalne zmiany w warunkach bytowania w niczym nie zmieniły
warunków ich pracy, polegającej na testowaniu eksperymentalnych typów
robotów. Ponownie mieli na pokładzie sztuczną istotę wyposażoną w
tajemniczy pozytronowy mózg, który według geniuszy od ekierki i suwaka
miał pracować wydajnie i bez żadnych zakłóceń.
Tyle że nie pracował. Powell i Donovan przekonali się o tym już w dwa
tygodnie po przylocie na Stację.
- Tydzień temu - mówił właśnie Powell dobitnie wymawiając słowa - ja,
razem z Donovanem, własnoręcznie cię zmontowaliśmy - w oczekiwaniu
na odpowiedź zmarszczył brwi i pogłaskał końce brązowych wąsów.
W mesie załogowej Stacji Solarnej nr 5 panowała absolutna cisza
przerywana od czasu do czasu słabym posapywaniem głównego
generatora.
Robot QT-1 siedział nieporuszony. Błyszczące płyty korpusu lśniły w
łagodnym blasku lamp bezcieniowych, a czerwone spojrzenie
fotoelektrycznych oczu tkwiło uparcie w Ziemianinie siedzącym po drugiej
stronie stołu.
Powell po raz kolejny powstrzymał wybuch złego humoru. Te roboty
posiadały specyficzne mózgi. Oczywiście, podstawowe Prawa Robotyki
zostały zachowane, musiały zostać zachowane. W koncernie Amerykańskie
Roboty nalegali na to wszyscy - od Robertsona do sprzątaczki. Tak więc
model QT-1 był bezpieczny. Ale modele były pierwszymi w swoim rodzaju,
a QT-1 był pierwszym modelem serii QT. Piękne wykresy matematyczne na
pierze nie zawsze sprawdzały się w praktyce.
Nagle robot przemówił głosem, któremu metaliczna membrana nadawała
zimne brzmienie:
- Czy zdajesz sobie sprawę z wagi takiego twierdzenia, Powell?
- Coś cię jednak stworzyło, Cutie - nie ustępował Powell. - Sam twierdzisz,
że twoja pamięć nie obejmuje niczego więcej, poza ostatnim tygodniem.
Właśnie wyjaśniam ci, dlaczego. Otóż wtedy Donovan i ja złożyliśmy cię z
części, które przyleciały tu razem z nami.
Cutie spojrzał na swoje długie, sprężyste palce w dziwnie ludzkim odruchu
niedowierzania.
- Wydaje mi się, że powinno być jakieś bardziej satysfakcjonujące
wyjaśnienie. Fakt, że ty stworzyłeś mnie, wydaje mi się mało
prawdopodobny.
Ziemianin roześmiał się nerwowo.
- Ale dlaczego, na miłość boską?
- Nazwij to intuicją, jeśli chcesz. Mam zamiar znaleźć prawdziwy powód,
dla którego istnieję. A do jedynej prawdy doprowadzić może tylko
prawidłowy łańcuch logicznego rozumowania.
Powell przysiadł na brzegu stołu naprzeciwko robota. Poczuł nagłą
sympatię do tej dziwnej maszyny. Z pewnością nie był to jedynie zwykły
robot, wykonujący swą pracę na Stacji zgodnie z instrukcjami,
zakodowanymi głęboko w pozytronowych ścieżkach mózgu.
Wyciągnął dłoń i dotknął zimnego, metalowego ramienia robota. - Cutie -
powiedział - chcę spróbować ci wyjaśnić. Jesteś pierwszym robotem, który
przejawił jakąkolwiek ciekawość dotyczącą własnej egzystencji. I myślę, że
pierwszym, który jest naprawdę dostatecznie inteligentny, aby zrozumieć
świat poza Stacją. Chodź ze mną, pokażę ci coś.
Robot podniósł się wdzięcznie i bezszelestnie, jako że podeszwy jego stóp
podbite były grubą warstwą gumy, poszedł za Powellem. Ziemianin
nacisnął przycisk i część stalowej ściany odsunęła się, ukazując owalne
okno, za którym w czarnej przestrzeni migotały gwiazdy.
- Widziałem to już przez iluminator obserwacyjny w maszynowni -
poinformował Cutie.
- Wiem - odparł Powell. - I cóż to jest, według ciebie?
- Dokładnie to, na co wygląda - czarny materiał tuż za szkłem, na którym
jaśnieją migocące punkty. Wiem, że nasz generator wysyła wiązki w
kierunku niektórych tych punktów - zawsze tych samych - i gdy te punkty
poruszają się, wiązki poruszają się razem z nimi. To wszystko.
- Doskonale! A teraz posłuchaj uważnie. Ten czarny materiał to pustka -
pustka, która rozciąga się w nieskończoność. Te małe, migocące punkciki
to ogromne skupiska materii. To globy, a niektóre z nich mają miliony mil
średnicy. Dla porównania powiem ci, że nasza Stacja ma tylko 2 mile
średnicy. Wyglądają na takie maleńkie, ponieważ są niewyobrażalnie
daleko. Punkty, w kierunku których emitujemy nasze wiązki energetyczne,
leżą bliżej i są dużo mniejsze. Są twarde i zimne, a ludzkie istoty - takie jak
ja - żyją na ich powierzchni. To właśnie z jednego z takich światów
pochodzimy - ja i Donovan. Wysyłane Przez nas wiązki zaopatrują te światy
w energię, otrzymywaną z tego ogromnego, rozżarzonego globu, który
znajduje się niedaleko od nas. Nazywamy ten glob Słońcem. Jest teraz po
drugiej stronie Stacji, tak więc nie możesz go stąd zobaczyć.
Cutie stał nieruchomo, przypominając metalową statuę. Po chwili, nie
odwracając wzroku od szyby, zapytał:
- A z którego konkretnie punktu, jak twierdzisz, pochodzicie?
Powell dotknął palcem szkła.
- Z tej bardzo jasnej planety w rogu. Nazywamy ją Ziemią - uśmiechnął się
pod nosem. - Dobra, stara Ziemia. Żyją tam biliony ludzi, Cutie, i za jakieś
dwa tygodnie mam zamiar być tam razem z nimi.
Nagle, ku zaskoczeniu Powella, Cutie wydał z siebie jakiś abstrakcyjny
pomruk. Nie był rytmiczny, ale miał w sobie dziwaczne brzmienie
szarpniętej nagle struny. Zresztą urwał się tak samo gwałtownie, jak
powstał.
- Ale skąd ja pochodzę, Powell? Nie wyjaśniłeś jeszcze mojej egzystencji.
- Reszta jest prosta. Gdy tylko zaczęto budować stacje orbitalne, takie jak
ta, początkowo obsługiwali je wyłącznie ludzie. Jednak ciepło,
promieniowanie słoneczne i elektryczne burze sprawiały, że służba na nich
była wyjątkowe ciężka. Wtedy właśnie stworzono roboty, aby zastępowały
ludzi w tej niebezpiecznej pracy, tak że teraz na całej Stacji wymagana jest
obecność jedynie dwu osób, nadzorujących proces emisji energii. Ale
powstał projekt, aby zastąpić nawet ich. I tu zaczyna się twoje zadanie.
Jesteś najlepszym typem robota, jaki do tej pory skonstruowano i jeżeli
dasz radę poprowadzić tę Stację samodzielnie, ludzie nie będą tu już
więcej przylatywali. Chyba tylko po to, aby dostarczyć ci jakieś zużyte
części.
Ponownie nacisnął przycisk i metalowa płyta powędrowała z powrotem na
miejsce. Powell podszedł do stoły podniósł leżące na nim jabłko, wytarł je o
rękaw i smakiem odgryzł spory kęs.
Robot spojrzał na niego czerwonymi oczyma.
- A więc oczekujesz - powiedział powoli - aby uwierzył w te
nieprawdopodobne, zwariowane wręcz hipotezy? Za co ty mnie właściwie
uważasz?
Powell spurpurowiał i wypluł kawałeczek jabłka na blat stołu.
- Niech cię cholera, Cutie, to nie są żadne hipotezy. Takie są fakty!
Gdyby Powell nie wiedział, że mówi to robot, przysiągłby, iż w głosie brzmi
wyraźny sarkazm:
- Globy o średnicy milionów mil! Światy z żyjącymi na nich trzema bilionami
ludzi! Nieskończona pustka! Przykro mi, Powell, ale nie wierzę. Nawet nie
przyjmuję tego do wiadomości. Sam to sobie poukładam. Żegnam!
Odwrócił się i wyszedł z pokoju. W progu skinął jeszcze sztywno głową
Donovanowi i po chwili zniknął za zakrętem korytarza, nieświadom
ścigających go zdumionych spojrzeń.
Donovan nerwowym ruchem przesunął dłonią po swych czerwonych
włosach i spojrzał na Powella.
- O czym ta chodząca kupa złomu mówiła? W co on właściwie nie wierzy?
Powell szarpnął końcówki wąsów.
- Jest sceptykiem - odparł gorzko. - Nie wierzy zarówno w to, że my go
stworzyliśmy, jak i w istnienie Ziemi, gwiazd czy przestrzeni.
- Ten robot chyba oszalał.
- Powiedział, że musi się nad tym wszystkim zastanowić.
- No dobrze - głos Donovana pobrzmiewał podejrzaną słodyczą. - Jeżeli
dojdzie do jakichś wniosków, to mam nadzieję, że raczy się nimi z nami
podzielić. Po chwili, z nagłą wściekłością dodał: - Słuchaj! Po raz pierwszy
słyszałem, aby zwykła puszka mogła tak pyskować. Gdyby przydarzyło się
to mnie, to - na Przestrzeń - połamałbym na nim metalowy drąg!
Usiadł wygodnie i z kieszeni kombinezonu wyciągnął Podniszczoną
powieść.
Denerwuje mnie ten robot. Podejrzewam, że będziemy mieli z nim kłopoty.
Cholernie dociekliwy!
KOPALNIANA ŁAMIGŁÓWKA
Wakacje trwały jednak dłużej, niż dwa tygodnie. Mike Donovan musiał to
przyznać. Trwały pełne sześć miesięcy, a w dodatku były płatne. To musiał
przyznać także. A jednak - co twierdził z narastającą wściekłością - było to
sprawą czystego przypadku. Technicy z Korporacji musieli usunąć z
wielokrotnego robota wszelkie usterki, i chociaż wyszukali ich całkiem
sporo, to i tak zostawało zawsze z pół tuzina, które jak zwykle wyskakiwały
dopiero podczas testów w warunkach polowych. Tak więc Donovan i Powell
odpoczywali i czekali, dopóki fachowcy zza stołów kreślarskich i od
suwaków nie powiedzieli wreszcie, że wszystko jest już O.K. Ale teraz obaj
mężczyźni znajdowali się na asteroidzie i wcale nie było O.K. Donovan, z
twarzą koloru świeżego buraka, powtórzył to po raz kolejny.
- Na miłość boską, Greg, bądźże wreszcie realistą. Jaki sens ma kurczowe
trzymanie się instrukcji technicznych i obserwacja, kiedy cały ten test
bierze powoli w łeb? Już chyba czas, abyś przestał być takim biurokratą i
zabrał się wreszcie do roboty.
- Ja tylko mówię - ton Powella był pełen cierpliwości, zupełnie jakby
tłumaczył podstawy elektroniki opóźnionemu w rozwoju dziecku - że
według specjalistów te roboty przystosowane są do prac kopalnianych w
asteroidach i mają działać bez nadzoru. Nasze zadanie tutaj nie polega na
tym, abyśmy je obserwowali.
- No dobrze. Ale spójrzmy na to logicznie - upierał się Donovan unosząc do
góry palec. - Jeden: ten robot przeszedł wszelkie testy w laboratoriach na
Ziemi. Dwa: Amerykańskie Roboty gwarantowały przejście testów
wydajnościowych w asteroidach. Trzy: roboty nie przechodzą rzeczonych
testów. Cztery: jeżeli ich nie przejdą, Amerykańskie Roboty utracą dziesięć
milionów kredytu i około stu milionów na reputacji. Pięć: jeżeli roboty nie
przejdą tych testów, a my nie będziemy w stanie wyjaśnić dlaczego, to
bardzo możliwe, że dwie świetlane kariery dobiegną rychłego końca.
Powell chrząknął, usiłując ukryć wykrzywiający wargi uśmiech. Niepisane,
ale powszechnie znane motto Korporacji Amerykańskie Roboty i
Mechaniczni Ludzie brzmiało: "Żaden pracownik nie popełnia dwa razy
tego samego błędu. Zostaje zwolniony już po pierwszym."
- Jesteś błyskotliwy jak Euklides we wszystkim, za wyjątkiem faktów -
skonstatował uszczypliwie. - Obserwowałeś tę grupę robotów przez trzy
szychty, rudzielcu, i wykonywały swoje zadania doskonale.- Sam to
powiedziałeś. Co jeszcze możemy zrobić?
- Dowiedzieć się, co jest nie tak - oto co możemy zrobić. No więc
pracowały doskonale, kiedy je obserwowałem. Za to przy trzech innych
okazjach, kiedy ich nie obserwowałem, w ogóle nie wydobyły rudy. Nie
wróciły nawet o czasie. Musiałem po nie pójść.
- I było coś nie tak?
- Nie, wszystko było w porządku. Wszyściutko. Intryguje mnie tylko jeden
maleńki, nieistotny problem - nie wydobyły rudy.
Powell z gniewną miną uniósł wzrok ku sufitowi i pogłaskał końcówki
brązowych wąsów.
Powiem ci coś, Mike. W przeszłości grzęźliśmy w różnych parszywych
sprawach, ale teraz znajdujemy się na asteroidzie irydu. Ten cały interes
tutaj jest cholernie skomplikowany. Posłuchaj. Nasz robot DV-5 ma pod
sobą sześć robotów. Właściwie to coś więcej - one stanowią jego integralną
część.
- Wiem o tym...
- Zamknij się! - przerwał ze złością Powell. - Wiem, że ty wiesz, ale po
prostu staram się przedstawić naszą sytuację. Tych sześć robotów
pomocniczych jest integralną częścią DV-5, tak samo jak twoje palce są
integralną częścią ciebie, a on nie wydaje im rozkazów głosem czy przez
radio, ale bezpośrednio poprzez ścieżki mózgowe. I tu najważniejsze - w
całych Amerykańskich Robotach nie ma robotologa, który wiedziałby,
czym są ścieżki pozytronowe i jak działają. Ja też tego nie wiem. Ty
również.
- Z tym ostatnim masz rację - zgodził się filozoficznie Donovan.
- A więc spójrz na naszą pozycję. Jeżeli wszystko działa prawidłowo - to
świetnie. Jeżeli coś idzie nie tak - tracimy grunt pod nogami i
prawdopodobnie nie możemy zrobić niczego, by temu zaradzić. Zresztą
nikt inny także nie. Ale ta praca należy do nas, a nie do kogoś innego, więc
jesteśmy tutaj, Mike!
Zamilkł, ale po chwili dodał: - No dobra, wysłałeś go na zewnątrz?
- Tak.
Czy teraz działa normalnie?
No cóż, nie jest maniakiem religijnym ani nie pęta się w kółko, bełkocąc
jakieś rymowanki, więc sądzę, że działa normalnie - powiedział Donovan i
wyszedł, kręcąc ze głową.
KŁAMCA
Alfred Lanning zapalał właśnie troskliwie ogromne cygaro, lecz widać było
wyraźnie, że lekko mu drżą koniuszki palców.
- No dobrze, on rzeczywiście potrafi czytać myśli - odezwał się pomiędzy
jednym kłębem dymu a drugim. - Co do tego nie może być żadnych
wątpliwości. Ale dlaczego? - spojrzał w kierunku matematyka, Petera
Bogerta. - Czy masz jakieś przypuszczenia?
Bogert przesunął obiema dłońmi po swych długich, czarnych włosach,
dociskając je płasko do czaszki.
- To był już trzydziesty czwarty model z wyprodukowanej przez nas serii
RB, Lanning - odparł. - Wszystkie przed nim były zupełnie ortodoksyjne.
Trzeci z siedzących przy stole mężczyzn zmarszczył niecierpliwie czoło.
Milton Ashe był najmłodszym szefem działu w całym Koncernie i przejawiał
niezwykłe zadowolenie z zajmowanego stanowiska.
- Słuchaj, Bogert. To nie jest jakaś nagła komplikacja, wynikła przy
montażu. Mogę to zagwarantować.
Cienkie wargi Bogerta rozciągnęły się w uśmiechu wyższości.
- Naprawdę? Jeżeli z taką pewnością odpowiadasz za cały nasz proces
produkcji, to natychmiast popieram twój awans. Aby być dokładnym, na
wyprodukowanie jednego tylko pozytronowego mózgu potrzeba
siedemdziesięciu pięciu tysięcy dwustu trzydziestu czterech operacji, a
każda z nich zależna jest od prawidłowej realizacji pewnej liczby
czynników, wahającej się od pięciu do stu pięciu. Jeżeli tylko jeden z nich
nie zostanie przeprowadzony jak należy, to cały mózg możemy uznać za
wadliwy. Mówię ci to tylko dla przypomnienia, Ashe.
Milton Ashe spąsowiał, ale zanim zdążył odpowiedzieć, do dyskusji włączył
się czwarty głos:
- Panowie, jeżeli macie zamiar obciążać się wzajemnie winą, to
natychmiast rezygnuję z tego zebrania - dłonie Susan Calvin leżały
nieruchomo na kolanach, a linie dookoła cienkich, bladych warg pogłębiły
się. - Mamy w swych rękach robota, który potrafi czytać ludzkie myśli i
wydaje mi się, że odkrycie sposobu jak on to właściwie robi jest
ważniejsze, niż obrzucanie się okrzykami w rodzaju: "Moja wina, twoja
wina" - mówiąc to patrzyła na Ashe'a, który uśmiechnął się do niej szeroko.
Lanning uśmiechnął się także, co w połączeniu z siwymi włosami i bystrymi
oczyma nadawało mu zawsze wygląd biblijnego patriarchy.
- Ma pani rację, pani Calvin. Jego głos stał się nagle ostry:
- Wyprodukowaliśmy pozytronowy mózg posiadający tak niezwykłe
właściwości, że przypuszczalnie jest w stanie odczytywać fale mózgowe.
Gdybyśmy wiedzieli jak to się stało, oznaczałoby to największy przełom w
dziedzinie robotyki. Niestety, nie wiemy, a więc musimy się dowiedzieć.
Czy to jasne?
- Czy mogę coś wtrącić? - zapytał Bogert.
- Oczywiście,
- Sugerowałbym, że dopóki nie odkryjemy co tu właściwie zaszło - a jako
matematyk mogę wam powiedzieć, że będzie to piekielna robota - abyśmy
zachowali istnienie modelu RD-34 w sekrecie. Nawet przed pozostałymi
członkami zespołu. Jako szefowie departamentów nie powinniśmy uważać
tego problemu za nierozwiązywalny, a im mniej osób będzie o nim
wiedziało...
- Bogert ma całkowitą rację - przerwała dr Calvin. - Odkąd zmodyfikowano
Kod Międzyplanetarny tak, aby modele mogły być testowane w fabrykach
zanim wyśle się je do punktu przeznaczenia, propaganda przeciwko
robotom znacznie przybrała na sile. A więc łatwo sobie wyobrazić co się
będzie działo, jeśli powstaną jakieś przecieki na temat niezwykłych
właściwości tego robota oraz faktu, że nie mamy nad tym fenomenem
pełnej kontroli.
Lanning z grobową miną zaciągnął się cygarem. Skinął ponuro głową i
zwrócił się do Ashe'a:
- Powiedziałeś, że byłeś sam, gdy po raz pierwszy natknąłeś się na ten
interes z czytaniem myśli. Czy to prawda?
- Tak, z całą pewnością byłem wtedy sam. RB-34 zszedł właśnie z linii
montażowej i odesłano go do mnie. Obermann gdzieś wyszedł, więc
zabrałem go do sekcji testów sam - a przynajmniej zaczęliśmy schodzić
razem po schodach. Ashe zamilkł, a na jego ustach pojawił się niepewny
uśmiech. - Czy przeprowadzaliście kiedyś w myślach rozmowę, nawet o
tym nie wiedząc?
Odpowiedziała mu cisza. Po chwili podjął ponownie:
- Początkowo wcale nie zdajecie sobie z tego sprawy. On po prostu do
mnie mówił - oczywiście logicznie i sensownie - i dopiero gdy
dochodziliśmy już do sali testów dotarło do mnie, że przecież przez cały
ten czas nie wypowiedziałem ani słowa. Pewnie, myślałem wtedy o paru
sprawach, ale przecież to nie to samo, prawda? A więc zamknąłem tego
robota i pobiegłem po Lanninga. Sama myśl o urządzeniu idącym
spokojnie obok mnie i przebierającym w moich myślach jak w talii kart
była przerażająca.
- Wyobrażam sobie - powiedziała zamyślona Susan Calvin. Jej spojrzenie w
dziwny sposób nie schodziło z twarzy Ashe'a. - Jesteśmy przyzwyczajeni,
że nasze myśli są naszą prywatną własnością.
- A więc całą prawdę zna tylko nasza czwórka - włączył się niecierpliwie
Lanning. - Dobrze. Musimy podejść do tego systematycznie. Ashe, chcę,
abyś sprawdził linię montażową od początku do końca - dosłownie
wszystko. Wyeliminujesz wszystkie operacje, podczas których nie ma
praktycznej możliwości popełnienia błędu, a zrobisz listę tych, gdzie taka
szansa istnieje, razem z naturą takiego błędu i prawdopodobnym stopniem
ważności.
- O, do licha! - mruknął Ashe. - Ciężka sprawa.
- A coś ty myślał? Włącz w to wszystkich swoich ludzi i nie przejmuj się
harmonogramem prac. Ale pamiętaj - oni nie mogą się dowiedzieć, nad
czym właściwie pracują.
- Oczywiście - młody technik uśmiechnął się blado.
- Ale to w dalszym ciągu będzie ciężka robota. Lanning obrócił się razem z
fotelem i spojrzał na dr
Calvin. - Pani zajmie się tym problemem z innej strony. Jako
robotopsycholog musi pani przestudiować samego robota i cofnąć się.
Musi się pani dowiedzieć, jakimi motywami się kieruje. Niech się pani
postara dociec, co jeszcze wiąże się z tymi jego zdolnościami, w jakim
stopniu je rozwinął oraz w jaki sposób wpłynęły one na jego pozostałe
funkcje, wspólne typom modeli RB. Zrobi to pani? - i nie czekając nawet na
odpowiedź kontynuował:
- Będę koordynował całą pracę i postaram się zinterpretować wszystko, co
znajdziecie matematycznie - zaciągnął się cygarem i wypuścił ogromny
kłąb dymu. - Oczywiście Bogert mi w tym pomoże.
Wydawało się, że Bogert całą swą uwagę skupił chwilowo na oglądaniu
paznokci.
- Ośmielę się zauważyć, że jak do tej pory niewiele wiem na ten temat -
powiedział.
- Racja. A więc ja zaczynam pierwszy - Ashe zerwał się z krzesła. Jego
przystojną zazwyczaj twarz wykrzywił nagły grymas. - Dostałem
najpaskudniejszą działkę, więc zmykam i zabieram się do roboty.
Susan Calvin skinęła ledwie dostrzegalnie głową, ale jej oczy śledziły jego
wyjście i nie odpowiedziała, gdy Lanning chrząknął i zapytał:
- Czy chciałaby pani zobaczyć model RB-34, dr Calvin?
Peter Bogert pracował już od piątej rano. Biurko przed nim zalegały stosy
książek i tabel, które przeglądał jedna po drugiej, Kartek z nowymi
obliczeniami było jednak stosunkowo niewiele, bowiem większość
znajdowała się w wypełnionym do połowy koszu na śmiecie, bądź piętrzyła
się obok.
Punktualnie w południe oderwał się wreszcie od ostatniej kartki, przetarł
nabiegłe krwią oczy, przeciągnął się i ziewnął.
- Cholera! To z każdą minutą robi się coraz gorsze mruknął.
Odwrócił się na dźwięk otwieranych drzwi i spojrzał prosto na Lanninga,
który wchodził właśnie do biura, z nieprzyjemnym chrzęstem wyłamując
kostki powykręcanych artretyzmem dłoni. Na widok panującego w całym
pomieszczeniu bałaganu brwi dyrektora uniosły się do góry.
- Próbujesz iść w nowym kierunku? - zapytał.
- Nie - odparł wyzywająco. Czyżby stary był zły? Lanning nie silił się nawet
na odpowiedź. Obrzucił
pobieżnym spojrzeniem uginające się pod stosami książek biurko, zapalił
cygaro i przez chwilę wpatrywał się w płomień zapałki.
- Czy dr Calvin powiedziała ci o tym robocie? - zapytał w końcu. - To
matematyczny geniusz. Bardzo unikalny.
- Już o tym słyszałem - parsknął pogardliwie Bogert. - Lepiej by było, gdyby
Calvin pozostała przy swojej robotopsychologii. Sprawdziłem Herbiego -
ledwie daje sobie radę z rachunkiem różniczkowym.
- Calvin twierdzi coś zupełnie przeciwnego,
- Ona jest wariatką.
- Ja także twierdzę coś zupełnie przeciwnego - oczy dyrektora zwęziły się
niebezpiecznie.
- Ty! - głos Bogerta stwardniał. - O czym ty właściwie mówisz?
- Ja także pracowałem z Herbie'em i okazuje się, że on potrafi sztuczki, o
których nigdy nawet nie słyszałeś.
- Naprawdę?
- Nie bądź takim zatwardziałym sceptykiem! - Lanning wyjął z kieszeni
złożoną kartkę papieru i rozprostował ją.
- To chyba nie jest mój charakter pisma, prawda? Bogert przez chwilę z
uwagą wpatrywał się w szereg równań kątowych.
- Herbie? - zapytał w końcu.
- Właśnie. I jak z pewnością sam to zauważyłeś, pracował nad twoją
czasową integracją Równania 22. I doszedł - Lanning stuknął pożółkłym
palcem w wynik - do identycznych wniosków jak ja, z tym że zajęło mu to
nieporównywalnie mniej czasu. Nie miałeś racji negując istnienie efektu
Lingera podczas bombardowania pozytronowego.
- Wcale tego nie negowałem. Na miłość boską, Lanning, przecież...
- Tak, tak, już to wyjaśniałeś. Korzystałeś z równań translacyjnych
Mitchella, prawda? No cóż, one się nie sprawdzają.
- A to dlaczego?
- Po pierwsze dlatego, że używałeś wielkości urojonych...
- A cóż to, do diabła, ma z tym wszystkim wspólnego?
- Równanie Mitchella nie sprawdzi się, gdy...
- Czyś ty zwariował? Gdybyś jeszcze raz przeczytał oryginalne prace
Mitchella...
- Nie muszę. Powiedziałem ci już na samym początku, że nie zgadzam się z
twoim rozumowaniem, a Herbie mnie w tym poparł.
- A więc dobrze! - wrzasnął doprowadzony do pasji Bogert. - Może
pozwolisz, aby ten matematyczny geniusz rozwiązał ten problem za nas?
Po cc przejmować się szczegółami, co?
- W tym właśnie tkwi cały problem. Herbie nie może tego rozwiązać. A
jeżeli on nie potrafi - to my także nie. Mam zamiar przekazać ten problem
Narodowej Radzie Nadzorczej. To jest już poza naszym zasięgiem.
Krzesło przewróciło się z trzaskiem, gdy Bogert zerwał się na równe nogi i
powiedział wolno trzęsącym się z wściekłości głosem:
- Nie zrobisz tego. Lanning spurpurowiał.
- Masz zamiar mówić mi, co mam robić?
- Właśnie - warknął Bogert. - Już rozgryzłem ten problem i nie pozwolę,
abyś mi go sprzątnął sprzed nosa, rozumiesz? Nie myśl, że cię nie
przejrzałem, ty fałszywa skamielino. Nie pchaj nosa w nie swoje sprawy!
- Jesteś skończonym idiotą, Bogert! W każdej chwili mogę zawiesić cię w
wykonywaniu obowiązków za niesubordynację! - kąciki ust Lanninga drżały
ze źle skrywanej pasji.
- Tego właśnie nie zrobisz, Lanning. Nie masz żadnych sekretów przed
robotem czytającym myśli, więc nie zapominaj, że wiem o twojej
rezygnacji.
Popiół z cygara Lanninga spadł na podłogę. Cygaro powędrowało w jego
ślady.
- Co... co...?
Bogert roześmiał się złośliwie.
- A jestem nowym dyrektorem, żeby wszystko było jasne. Nie myśl, że nie
zdaję sobie z tego doskonale sprawy. Cholera z tobą, Lanning, na co
jeszcze czekasz?
Purpurowy dyrektor odzyskał wreszcie głos:
- Jesteś zawieszony, słyszysz? - ryknął. - Zwolniony z wszystkich
obowiązków. Jesteś skończony, rozumiesz?
Bogert uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- I co ci z tego przyjdzie? To akurat nie doprowadzi nas do niczego. Mam w
ręku wszystkie atuty. Wiem, że już zrezygnowałeś. Powiedział mi o tym
Herbie, a on wyciągnął to prosto od ciebie.
Lanning z trudem zmuszał się, aby mówić spokojnie. Ceglasta czerwień
policzków ustąpiła i wyglądał w tej chwili jak stary, zmęczony człowiek.
- Chcę mówić z Herbie'em. Nie wierzę, aby mógł powiedzieć ci coś takiego.
Nie wiem, w co grasz, Bogert, ale z całą pewnością jest to jakiś bluff.
Chodź ze mną.
- Do Herbiego? Bogert wzruszył beztrosko ramionami. Dobrze! Bardzo
dobra myśl!
ZAGINIONY ROBOT
Susan Calvin nigdy jeszcze nie opuszczała powierzchni Ziemi, nie miała
także większego pragnienia opuszczenia jej tym razem. W wieku atomu i
zbliżających się podróży hiperatomowych w głębi duszy pozostała
prowincjonalną dziewczyną. Nie spodobała się jej zarówno sama podróż,
jak i stan zagrożenia, co jasno wyrażała jej surowa twarz podczas
pierwszego obiadu w Hiper Bazie.
Bladość policzków Bogerta podkreślało jeszcze malujące się na jego twarzy
zmieszanie. Znękane oblicze generała-majora Kallnera - szefa całego
projektu - naznaczał podobny wyraz, być może z większą domieszką
niepokoju. W sumie posiłek ten był dość nieprzyjemnym epizodem, a
rozpoczęta tuż po nim rozmowa miała podobny przebieg. Kallner, ze
świecącą od potu łysiną i w rozpiętym nieprzepisowo mundurze, zaczął z
niepokojącą otwartością: - To raczej dziwaczna historia, proszę państwa.
Niemniej jednak dziękuję wam za tak szybkie przybycie, chociaż nie
podaliśmy właściwie żadnych konkretnych powodów. Ale spróbuję
naprawić to teraz. Zagubiliśmy robota. Wszelkie prace zostały wstrzymane
aż do chwili, kiedy go zlokalizujemy. Niestety, ponieśliśmy porażkę, więc
zwróciliśmy się o pomoc do fachowców.
Być może generał doszedł do wniosku, że jego słowa nie mają
odpowiedniej wagi, bowiem w tonie jego głosu pojawiły się leciutkie nuty
desperacji:
- Chyba nie muszę państwu mówić o znaczeniu przeprowadzanych tu prac.
Więcej niż osiemdziesiąt procent zeszłorocznego kredytu na badania
naukowe trafiło do nas...
- Wiemy o tym - wtrącił ugodowym tonem Bogert. - Amerykańskie Roboty
otrzymują niezwykle wysoki procent za każdego wykorzystywanego tutaj
robota.
- Dlaczego właściwie jeden robot jest tak ważny dla całego projektu? I
dlaczego nie został jeszcze do tej pory zlokalizowany? - zapytała cierpko
Susan Calvin.
Generał zwrócił w jej stronę swą czerwoną twarz i szybko oblizał wargi.
- Może nie wyraziłem się zupełnie ściśle. On został już zlokalizowany. Zaraz
to wyjaśnię - dodał pośpiesznie z wyraźną udręką w głosie. - Jak tylko robot
nie zgłosił się na wezwanie, w całej Bazie ustały wszelkie prace i
ogłosiliśmy stan zagrożenia. Poprzedniego dnia wylądował właśnie statek
dostawczy, który przywiózł do naszych laboratoriów dwa roboty. W jego
ładowniach znajdowały się sześćdziesiąt dwa roboty hm... pewnego typu,
które miał przetransportować w inne miejsce przeznaczenia. Znamy te
liczby bardzo dokładnie.
- No dobra, tylko jaki to ma związek?
- Gdy nie udało nam się wpaść na trop tego zaginionego robota - a
zapewniam panią, że w trakcie poszukiwań znaleźlibyśmy nawet szpilkę -
sprawdziliśmy ładownie statku dostawczego i okazało się, że są tam teraz
sześćdziesiąt trzy roboty.
- Zgaduję więc, że ten sześćdziesiąty trzeci jest tym zaginionym robotem -
oczy Susan Calvin pociemniały.
- Tak, ale nie mamy sposobu, aby stwierdzić, który jest tym
sześćdziesiątym trzecim.
W zapadłej nagle ciszy wyraźnie słychać było dźwięk elektrycznego
zegara, wydzwaniającego właśnie jedenastą.
- Zastanawiające - powiedziała cicho psycholog, a kąciki jej warg
powędrowały w dół.
- Peter - zwróciła się z nagłą złością do kolegi. - Co tu się właściwie dzieje?
Jakiego typu roboty używane są w Hiper Bazie?
Bogert zawahał się, po Czym pozwolił sobie na niepewny uśmiech.
- Widzisz, Susan, do tej pory była to bardzo delikatna sprawa.
- Tak, do tej pory - odparła gniewnie. - Jeżeli mamy tu sześćdziesiąt trzy
roboty tego samego typu, z których potrzebny jest jeden, a jego
tożsamość nie może zostać określona, to dlaczego nie wykorzystać
któregokolwiek z nich? O co w tym wszystkim chodzi? Bogert westchnął z
rezygnacją.
- Daj mi szansę wyjaśnić, Susan. Tak się składa, że Hiper Baza używa
właśnie paru robotów, których mózgi nie są wyposażone w pełne Pierwsze
Prawo Robotyki.
- Nie wyposażone? - Susan Calvin podskoczyła na krześle - Teraz
rozumiem. Ile takich robotów zostało zbudowanych?
- Parę. Był to specjalny projekt rządowy otoczony najściślejszą tajemnicą.
Tylko ludzie na samym szczycie mieli do tego dostęp. Ty nie byłaś
włączona, Susan. Przykro mi, ale ja nie miałem w tej sprawie wiele do
powiedzenia.
Gerald Black uzyskał dyplom z fizyki rok temu i, jak większość fizyków ze
swego pokolenia, uwikłał się bez reszty w problemy Napędu. Stojąc teraz
w gabinecie generała Kallnera odziany w poplamiony biały fartuch czuł się
bardzo niepewnie, o czym świadczyły palce, którymi kręcił nerwowego
młynka.
Kallner usiadł obok niego, a Black zwrócił się do specjalistów z Koncernu:
- Powiedziano mi, że jestem ostatnim, który widział Nestora 10 przed jego
zniknięciem. Sądzę, że chcecie mi zadać parę pytań na ten temat.
Susan Calvin spojrzała na niego z zainteresowaniem.
- Mówi pan to tak, jakby nie był pan tego pewny, młody człowieku. A więc
czy jest pan pewien, że rzeczywiście widział go jako ostatni?
- Pracował ze mną przy generatorze pola i był obok mnie cały czas tego
ranka w dniu, w którym zniknął. Nie wiem, czy ktoś widział go jeszcze po
południu. Przynajmniej nikt się do tego nie przyznaje.
- Myśli pan, że ktoś może kłamać?
- Nie przypuszczam. Ale nie sądzę także, abym mógł kogokolwiek za to
winić - jego oczy nagle pociemniały.
- Nie mówimy tutaj o żadnej winie. Próbujemy go tylko zlokalizować, panie
Black. Odłóżmy więc wszystko inne na bok. Skoro pracował pan z tym
robotem, to prawdopodobnie zna go pan lepiej niż ktokolwiek inny. Czy
było w nim coś niezwykłego? I czy wcześniej pracował pan już z robotami?
- Pracowałem z robotami, które mieliśmy tu wcześniej - z tymi prostszymi.
W Nestorach nie zauważyłem niczego niezwykłego, być może za wyjątkiem
tego, że są bardziej irytujące.
- Irytujące? Co pan przez to rozumie?
- No cóż, być może to nie jest ich wina. Praca tutaj to raczej nie synekura -
uśmiechnął się słabo. - Bez przerwy ryzykujemy wywiercając dziury w
normalnej przestrzeni i wyrzucając przez nie wszystko, co się da.
Asteroidy, na przykład. To normalne, że czasami jesteśmy już na ostatnich
nogach. Ale z tymi Nestorami to zupełnie inna sprawa. Są dokładne,
spokojne, nie przejmują się niczym. A to już wystarczy, aby czasami
doprowadzić kogoś do białej gorączki. Kiedy czasami trzeba zrobić coś
natychmiast, one wydają nigdzie się nie śpieszyć. Zdarzało się, że wolałem
obejść się po prostu bez nich.
- Powiedział pan, że one wydają się nigdzie nie śpieszyć. Czy oznacza to,
że odmawiały wykonywania poleceń?
- Och, nie - zaprzeczył gwałtownie Black. - Wykonują wszystkie polecenia
jak należy. Czasami mówią nam, że ich zdaniem to, co w danej chwili
robimy jest błędne. Próbujemy im to wytłumaczyć, ale nie daje to
spodziewanych efektów. Być może się mylę, ale wydaje mi się, że inni
mają podobne problemy ze swoimi Nestorami.
Generał Kallner spojrzał na niego z groźnym marsem na czole.
- Dlaczego nigdy nie dotarły do mnie takie opinie, Black?
Młody fizyk w sposób widoczny zarumienił się.
- Tak naprawdę to nie chcielibyśmy pracować bez tych robotów, sir. A
zresztą nie byliśmy pewni, czy te drobne hm... niedogodności rzeczywiście
miały jakieś znaczenie.
- Czy zaszło coś szczególnego tego ranka, kiedy widział go pan po raz
ostatni? - włączył się taktownie Bogert.
Przez chwilę panowała cisza. Susan Calvin spoglądała na młodego fizyka
spod oka. Gestem dłoni powstrzymała Kallnera, który zamierzał właśnie
coś powiedzieć i czekała cierpliwie.
- Miałem z nim trochę kłopotów - przyznał wreszcie ze złością Black. -
Złamałem właśnie rurę Kimballa i naprawa miała potrwać pięć dni. Miałem
już opóźnienie w planie, a w dodatku od paru tygodni nie dostałem żadnej
wiadomości z domu. A on wciąż kręcił się dookoła mnie żądając, abym
powtórzył eksperyment, który zarzuciłem już miesiąc temu. Zawsze mnie
tym denerwował, no i tego ranka byłem naprawdę zmęczony. Więc
powiedziałem mu, aby się wyniósł. Wtedy właśnie widziałem go po raz
ostatni.
- Powiedział mu pan, żeby się wyniósł? - zapytała z nagłym
zainteresowaniem Calvin. - Właśnie tak to pan wyraził? Powiedział pan po
prostu: "Wynoś się"? Proszę postarać się i przypomnieć dokładnie słowa,
jakich pan wtedy użył.
Przez chwilę fizyk toczył ze sobą wewnętrzną walkę. W końcu otarł
wierzchem dłoni czoło i powiedział:
- Powiedziałem: "Zgub się gdzieś".
- I zgubił się, co? - parsknął krótkim śmiechem Bogert.
Ale Calvin jeszcze nie skończyła. Ponownie zaczęła indagować fizyka:
- No dobrze, to już jest coś, panie Black. Ale ważne są wszystkie szczegóły.
W zrozumieniu reakcji robota niezwykle ważne może być wszystko: słowo,
gest, akcent. Przecież nie mógł pan powiedzieć tylko tych trzech słów,
prawda? Sam pan przyznał, że był zdenerwowany i przygnębiony. Być
może wzmocnił pan w jakiś sposób swoją wypowiedź.
Młody człowiek ponownie spąsowiał.
- No cóż, być może rzeczywiście nazwałem go hm... paroma rzeczami.
- Konkretnie jakimi?
- Och, nie pamiętam dokładnie. A zresztą nie mógłbym ich tutaj powtórzyć.
Z pewnością wie pani co się człowiekowi wymyka, gdy jest zdenerwowany
- zachichotał nerwowo. - Czasami mam tendencję do używania raczej
mocnych słów.
- Rozumiem - odparła z przesadną ostrością w głosie. - Ale w tej chwili
jestem tylko psychologiem. Chciałabym, aby powtórzył nam pan dokładnie
słowa, jakich pan wtedy użył, a nawet, co ważniejsze, spróbował
wypowiedzieć je tym samym tonem, jakim posłużył się pan tego ranka.
Black spojrzał błagalnie w stronę swojego szefa, ale ten zachował
milczenie.
- Nie mogę - wyszeptał słabo.
- Musi pan!
- Niech pan to zaadresuje pod moim kierunkiem - odezwał się Bogert z
ledwie skrywanym rozbawieniem. - Może w ten sposób będzie panu
łatwiej.
Kompletnie już purpurowy fizyk spojrzał niepewnie w stronę Bogerta,
- Powiedziałem.. - zaczął i utknął. Przełknął ślinę i spróbował ponownie:
- Powiedziałem, że...
W końcu wziął głęboki wdech i wrogim tonem wyrzucił z siebie litanię
wyrazów. Potem odetchnął głęboko i zakończył prawie ze łzami:
- ...mniej więcej tak. Nie pamiętam już porządku słów, w jakim ich użyłem,
ale brzmiało to właśnie tak.
Tylko leciutki rumieniec barwiący policzki Susan zdradzał, jakie uczucia
żywiła w tej chwili do fizyka.
- Znam znaczenie większości terminów, jakich pan użył - powiedziała. -
Przypuszczam, że pozostałe są równie uwłaczające.
- Niestety tak - zgodził się nieszczęśliwy Black.
- I pomiędzy tym wszystkim powiedział mu pan, aby się zgubił?
- Powiedziałem to tylko w przenośni.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Jestem pewna, że obejdzie się bez środków
dyscyplinarnych - pod jej spojrzeniem generał, który jeszcze pięć sekund
temu wcale nie był tego taki pewien, skinął ze złością głową.
UCIECZKA
Gdy Susan Calvin wróciła z Hiper Bazy, w biurze czekał już na nią Alfred
Lanning. Chociaż nigdy nie wspominał o swoim wieku wszyscy wiedzieli, że
musiał już mieć co najmniej 75 lat. Jednak umysł miał wciąż bystry;
wprawdzie pozwolił, aby Bogert zastąpił go na stanowisku Dyrektora
Naukowego, ale i tak nie powstrzymywało go to od codziennego
pojawiania się w biurze.
- Jak przebiegają prace nad Napędem Hiperatomowym? - zapytał.
- Nie wiem - odparła z irytacją. - Nie pytałam.
- Szkoda. Chciałbym, aby się pośpieszyli. Bo jeżeli nie, Zjednoczone mogą
ich wyprzedzić. Nas zresztą także.
- Zjednoczone? A co oni właściwie mają z tym wspólnego?
- No cóż, nie tylko my mamy maszyny liczące. Nasze mogą być
pozytronowe, co wcale nie znaczy, że lepsze. Na jutro Robertson zwołał
naradę zarządu. Czekamy już tylko na ciebie.
DOWÓD
Ale ostatecznie wszystko zakończyło się pomyślnie - powiedziała dr Calvin
w zamyśleniu. - Sam statek, a potem inne tego typu stały się własnością
rządowa, skok nadprzestrzenny został w dużej mierze udoskonalony i od
kilku już lat w najbliższych systemach mamy rozwijające się pomyślnie
kolonie ludzi. Ale nie to było najważniejsze.
Skończyłem już obiad i obserwowałem ją poprzez dym z mego papierosa.
Najważniejsza była zmiana w umysłach ludzi tutaj, na Ziemi. To się
naprawdę liczyło. Gdy się urodziłam, młody człowieku, kończyła się
właśnie ostatnia wojna światowa. Jest to mroczna karta historii - ale
jednocześnie był to koniec nacjonalizmu. Ziemia stała się już zbyt mała dla
różnych, skłóconych ze sobą państw toteż zaczęły się one skupiać w
Regiony. Oczywiście, zajęło to jakiś czas. Gdy się urodziłam, Stany
Zjednoczone wciąż były państwem i jeszcze niezupełnie częścią Regionu
Północnego. W rzeczywistości, nazwa naszego Koncernu wciąż brzmi
Amerykańskie Roboty...
- A zamiana z państw w Regiony, która ustabilizowała naszą ekonomię i
doprowadziła w efekcie do tego, co nazywamy potocznie Złotym Wiekiem,
została także spowodowana przez nasze roboty.
- Myśli pani o Maszynach? - wtrąciłem. - Sam Mózg, o którym pani właśnie
opowiadała, był jednocześnie jedną z pierwszych Maszyn, prawda?
- Tak, to prawda. Ale nie chodziło mi wyłącznie o Maszyny. Raczej o
człowieka. Zmarł zeszłego roku - w jej głosie niespodziewanie zabrzmiał
głęboki smutek, - Albo przynajmniej odszedł sam, bo wiedział, że nie jest
już dłużej potrzebny. Myślałam o Stephenie Byerley'u.
- Tak, domyśliłem się tego.
- Po raz pierwszy wystąpi! publicznie w 2032 r. Był pan wtedy jeszcze
chłopcem, a więc niewiele pan z tego okresu pamięta. W każdym bądź
razie jego kampania na stanowisko burmistrza była najdziwniejsza w
historii...
Francis Quinn należał do grona polityków nowej szkoły. Wyrażenie to, jak
zresztą wszystkie tego typu, było jednak najzupełniej mylące. Podstawy
owych "nowych szkół" żywcem przejęto z życia politycznego starożytnej
Grecji, a nawet być może, gdyby tylko wiedziano coś więcej na ten temat,
ze starożytnej Sumerii i Tracji.
Aby jednak uczynić naszą opowieść bardziej przejrzystą należy stwierdzić,
że Quinn ani nie urzędował w biurze, ani nie zabiegał o głosy wyborców.
Nie wygłaszał żadnych mów, nie widziano go także przy żadnej z urn
wyborczych. Po prostu działał. Napoleon robił również tylko tyle pod
Austerlitz.
Pewnego ranka siedzący za biurkiem w swoim biurze w Korporacji, Alfred
Lanning, rzucał gniewne spojrzenia spod opuszczonych gęstych, białych
brwi. Widać było, że wcale nie jest zadowolony z wizyty gościa.
Ów gość, którym był Francis Quinn, nie wydawał się zwracać na to
większej uwagi. Jego głos był profesjonalnie przyjacielski:
- Zakładam, że zna pan Stephena Byerley'a, doktorze Lanning?
- Słyszałem o nim. Wielu ludzi słyszało.
- Tak, ja także. Przypuszczam, że przy następnej elekcji ma pan zamiar na
niego głosować?
- Jeszcze nie wiem - Lanning z rozdrażnieniem wzruszył ramionami. - Nie
śledzę pilnie życia politycznego, a więc nawet nie wiem czy ubiega się o
jakiś urząd.
- Ubiega się, a jakże. Chce zostać naszym kolejnym Burmistrzem. Co
prawda jest tylko prawnikiem, ale jego dotychczasowe zasługi...
- Tak, tak, słyszałem już o tym - przerwał Lanning. - Ale czy zechciałby pan
przejść wreszcie do rzeczy?
- Oczywiście, panie Lanning - głos Quinna był ujmująco grzeczny. - Otóż
chciałbym, aby pan Byerley pozostał adwokatem i sądzę, iż w pańskim
interesie leży, aby mi w tym dopomóc.
- W moim interesie? - białe brwi Lanninga opadły jeszcze niżej. - Przyznam,
że nie rozumiem.
- Powiedzmy, że leży to w interesie Korporacji. Przyszedłem do pana jako
do Honorowego Dyrektora Naukowego, panie Lanning. Wiadomo mi, że
pański obecny status w firmie przypomina "zasłużonego męża stanu".
Pański głos jest w dalszym ciągu słuchany z uwagą, lecz jednocześnie ma
pan coś, co nazwałbym swobodą w wyborze charakteru działania - nawet
jeżeli działanie takie byłoby troszeczkę niezgodne z zasadami.
Lanning zamyślił się na chwilę, po czym spojrzał na przybysza z nagłym
zainteresowaniem.
- Obawiam się, że w dalszym ciągu pana nie rozumiem, panie Quinn.
- Nie dziwię się, panie Lanning, choć to przecież takie proste. Pozwoli pan?
- Quinn zapalił cienkiego papierosa i uśmiechnął się lekko. - Mówiliśmy o
panu Byerley'u. To dziwny, a zarazem niezwykle ciekawy osobnik. Jeszcze
trzy lata temu był zupełnie nieznany, a w tej chwili jest postacią
pierwszoplanową. To mężczyzna o niezwykłej sile przebicia i
możliwościach. Niestety, nie jest moim przyjacielem...
- Rozumiem - mechanicznie wtrącił Lanning przyglądając się z uwagą
paznokciom.
- W zeszłym roku - kontynuował swobodnie Quinn - postanowiłem przyjrzeć
się trochę bliżej życiu pana Byerley"a. Gdyby pan wiedział, w jak wielu
przypadkach to pomaga... - przerwał na chwilę i uśmiechnął się ponownie.
- Ale przeszłość pana Byerley'a jest nienaganna. Spokojne życie w małym
miasteczku, wykształcenie uniwersyteckie, żona, która umarła młodo,
jeden niezawiniony wypadek samochodowy, przeprowadzka do metropolii i
wreszcie kariera prawnicza.
Francis Quinn pokręcił powoli głową i dodał:
- A jego obecne życie... Aha, przypomniało mi się coś. Nasz prawnik nigdy
nie je!
- Co takiego? - Lanning spojrzał na Quinna ostrym nagle wzrokiem.
- On nigdy nie je - powtórzył wolno Quinn, kładąc nacisk na poszczególne
sylaby. - Sprawdziłem to bardzo dokładnie. Nigdy nie widziano go, aby
cokolwiek jadł albo pił. Nigdy! Czy rozumie pan znaczenie, tego słowa? Po
prostu nigdy!
- Wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne. Czy aż tak bardzo ufa pan
swoim detektywom?
- Oczywiście. Co więcej, nigdy nie widziano go, aby cokolwiek pił. Nie
chodzi mi tutaj o nadużywanie napojów alkoholowych. Nie widziano także,
aby kiedykolwiek spał. Są jeszcze inne sprawy, ale sądzę, że już wie pan,
co mnie do pana sprowadza.
Lanning oparł głowę o oparcie fotela. Przez chwilę panowała cisza. Potem
stary dyrektor potrząsnął wojno głową.
- Nie. Jeżeli chce pan zasugerować to, co wydaje mi się, że pan chce,
muszę panu od razu powiedzieć, że to zupełnie niemożliwe.
- Ależ on nie jest w pełni człowiekiem, doktorze Lanning.
- Gdyby powiedział mi pan, że jest przebranym Szatanem, to istniałaby
niewielka szansa, iż mógłbym w to uwierzyć.
- Mówię panu, doktorze Lanning, że to robot.
- A ja powtarzam panu, panie Quinn. że to najbardziej niedorzeczna
koncepcja, jaką kiedykolwiek słyszałem. Ponowna chwila ciszy.
- Niemniej jednak spodziewam się, że wyjaśni pan tę niedorzeczność w
ramach prac pańskiej Korporacji - Quinn z wystudiowaną obojętnością
zapalił papierosa.
- Z pewnością nie zrobię niczego takiego, panie Quinn. Pan wydaje się
poważnie sugerować, że Korporacja bierze udział w życiu politycznym
Regionu.
- Niemniej jednak nie ma pan wyboru. Przypuśćmy, że podam te fakty, bez
sprawdzenia, do wiadomości opinii publicznej. Dowody są wystarczające...
- Nie sądzę.
- ...a mogę zapewnić, że będą jeszcze lepsze. Z pewnością nie byłoby to
panu na rękę, opinia publiczna bowiem mogłaby poważnie zaszkodzić
interesom Koncernu. Sądzę, że zna pan ścisłe przepisy zabraniające
używania robotów na zamieszkałych światach?
- Oczywiście - parsknął Lanning.
- Wie pan, że Amerykańskie Roboty są jedynym wytwórcą robotów
pozytronowych w całym Systemie Słonecznym, a jeżeli Byerley jest
robotem, to z całą pewnością jest właśnie robotem pozytronowym. Zdaje
pan sobie także sprawę, że wszystkie roboty pozytronowe są
wypożyczane, a nie sprzedawane, i że Korporacja pozostaje właścicielem
każdego wypożyczonego robota, a co za tym idzie, jest za niego w pełni
odpowiedzialna.
- Panie Quinn, możemy łatwo udowodnić, że Koncern nigdy nie
wyprodukował robota typu humanoidalnego.
- Czy wyprodukowanie takiego robota byłoby możliwe? Oczywiście teoretycznie.
- Tak, byłoby możliwe.
- I oczywiście w sekrecie, jak podejrzewam. Nawet nie przeglądając
pańskich książek.
- Jeśli chodzi o sam mózg, to w jego wytworzenie zaangażowanych jest tak
wiele czynników, że sam proces pozostaje pod najściślejszą kontrolą
rządową.
- Tak, ale same roboty zużywają się, niszczą i są remontowane.
- W takich wypadkach ich mózgi są natychmiast niszczone.
- Naprawdę? - po raz pierwszy Quinn pozwolił sobie na leciutką nutę
sarkazmu. - A gdyby przypadkowo jeden mózg nie został zniszczony i
czekałaby na niego gotowa struktura humanoida?
- To niemożliwe!
- Będzie pan musiał udowodnić to rządowi i opinii publicznej, więc dlaczego
nie spróbuje pan udowodnić mi tego właśnie teraz?
- Tylko jaki mielibyśmy właściwie w tym cel? - zapytał zirytowany nie na
żarty Lanning. - Przecież to pozbawione większego sensu.
- Drogi doktorze Lanning. Dla Korporacji byłoby niezwykle korzystnie
zmusić poszczególne Regiony, aby zezwoliły na używanie robotów
humanoidalnych na zamieszkałych światach. Przecież dawałoby to
ogromne zyski! Lecz na szczęście uprzedzenie opinii publicznej do takich
praktyk jest zbyt wielkie. Załóżmy, że udałoby się wam przekonać do nich
ludzi - zręczny adwokat, dobry mer okazaliby się robotami. A więc
dlaczego nie kupić takiego samego lokaja? Rozumie mnie pan?
- Nie. I mówiąc szczerze, to jest tak fantastyczne, że aż śmieszne.
- A więc dlaczego nie chce pan tego udowodnić? A może woli pan to zrobić
na forum publicznym?
Światło w gabinecie było przyćmione, ale nie na tyle, by ukryć wyraz
niesmaku malujący się na twarzy Lanninga, Powolnym ruchem dotknął
przycisku na biurku i światła w pomieszczeniu zajaśniały pełnym blaskiem.
- No dobrze - mruknął. - Zobaczymy.
Twarz Stephena Byerley'a z pewnością nie należała do prostych w opisie.
Według aktu urodzenia miał 40 lat i na tyle właśnie wyglądał, jednak ta
prezencja charakteryzowała człowieka zdrowego i zadbanego.
Było to szczególnie widoczne, gdy się śmiał - a śmiał się właśnie teraz,
głośno i rytmicznie, z chwilowymi przerwami...
- Naprawdę, doktorze Lanning. Ja... robotem?
Jednak chmurna twarz Lanninga daleka była od uśmiechu. Uczynił jakiś
nieokreślony gest w kierunku siedzącej obok kobiety, ale ta pozostała
nieporuszona. W końcu przemówił, starannie akcentując wagę
wypowiadanych słów:
- To nie jest moja sugestia, sir. Ponieważ wiem, że nasza Korporacja nigdy
pana nie skonstruowała, jest pan - w sensie legislacyjnym - członkiem
społeczności ludzkiej. Ale z uwagi na to, że zostało nam przedłożone
poważne oświadczenie przez człowieka o pewnej pozycji społecznej...
- Proszę nie wymieniać jego nazwiska, jeśli ma to naruszyć granitowy mur
pańskiej etyki, doktorze. Dla wygody dyskusji powiedzmy, że był to Frank
Quinn i proszę kontynuować.
Zirytowany Lanning rzucił mu ostre spojrzenie i ciągnął sztywniejszym tonem:
- No więc stanowczo stwierdza on, że jest pan robotem. Wobec tego
jestem zmuszony prosić pana o pełną współpracę w celu wyjaśnienia tej
niedorzecznej sprawy. Jeżeli oświadczenie tego człowieka zostanie podane
do wiadomości opinii publicznej, nawet bez sprawdzenia faktów, będzie to
poważny cios dla Korporacji, którą reprezentuję. Czy rozumie pan moje
stanowisko?
- Oczywiście, wyraził się pan dostatecznie jasno. Chociaż zarzut już sam w
sobie jest po prostu śmieszny. Proszę o wybaczenie, jeśli poczuł się pan
dotknięty moim wybuchem śmiechu. Zatem w jaki sposób mogę panu
pomóc?
- To powinno być proste. Musi pan tylko udać się do najbliższej restauracji i
dać sobie zrobić zdjęcie w trakcie spożywania posiłku - mówiąc to Lanning
oparł się ciężko o oparcie fotela. Siedząca obok niego kobieta w dalszym
ciągu przyglądała się Byerley'owi z chłodnym zainteresowaniem. Jak do tej
pory nie wypowiedziała, ani słowa.
Palce Byerley'a przez chwilę błądziły po leżącym na biurku mosiężnym
przycisku do papierów.
- Nie sądzę, abym mógł wyświadczyć panu tę przysługę - powiedział w
końcu.
Widząc, że Lanning już otwiera usta. podniósł w górę rękę.
- Niech pan posłucha, doktorze Lanning. Doceniam to, że uważa pan całą
sprawę za wyjątkowo nieprzyjemną i że został pan zmuszony do zajęcia się
nią wbrew własnej woli. Niemniej dotyczy mnie ona w zbyt niezwykły
sposób. aby mogła być tolerowana.
- Po pierwsze, dlaczego sądzi pan, że Quinn - ta osoba o pewnej pozycji
społecznej, jak sam pan to określił - po prostu nie zmusza pana, aby robił
pan to, co właśnie robi?
- A po drugie - kontynuował - dlaczego osoba o takiej reputacji jak pan
wystawia się na ryzyko poważnego ośmieszenia nie będąc pewna, czy za
tym wszystkim nie kryje się coś jeszcze?
W oczach Byerley'a rozbłysły iskierki humoru.
- Nie zna pan Quinna, doktorze Lanning. Potrafi tak spreparować stały
grunt, że nawet kozica połamałaby sobie na nim nogi. Przypuszczam, że
powiedział panu o śledztwie, jakie podjął w związku z moją skromną
osobą?
- Dostatecznie, aby przekonać mnie, że samemu Koncernowi byłoby dość
trudno odeprzeć te zarzuty. Pan dokonałby tego o wiele szybciej i w
sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości.
- A więc uwierzył mu pan, gdy twierdził, że nie jem? Jest pan naukowcem,
doktorze Lanning. a więc proszę pomyśleć logicznie: nie zaobserwowano,
że jadłem, a więc nie jem - Q.E.D!1
- Stosuje pan dość dziwną taktykę, panie Byeriey. Wręcz przeciwnie.
Usiłuję tylko wyjaśnić cos, co panu i Quinnowi wydaje się bardzo
skomplikowane. Widzi pan, rzeczywiście nie sypiam dużo. a już zupełnie
nie zdarza mi się to w miejscach publicznych. Jadam zawsze samotnie --
przyznaję, że to dość niezwykła przywara, ale zapewniam pana, że
zupełnie niegroźna. Niech mnie pan posłucha, doktorze Lanning: załóżmy,
że mamy polityka, który za wszelką cenę chce utrącić kandydata do
urzędu i w trakcie szperania w jego prywatnym życiu natrafia na
śmiesznostki. Choćby takie, jakie właśnie wymieniłem. Przypuśćmy w
dalszym ciągu, że aby rozłożyć przeciwnika na obie łopatki przychodzi do
pańskiego biura jako idealny agent. Czy naprawdę sądzi pan, że powie:
"Taki a taki facet jest robotem, bo nie jada nigdy z ludźmi i nigdy nie
widziałem, aby zasnął w środku przemówienia, a kiedy zajrzałem do jego
okna w głębokiej nocy siedział na łóżku z książką, a jego lodówka była
pusta?" Jeżeli ująłby to w ten sposób, z całą pewnością zadzwoniłby pan po
kaftan bezpieczeństwa. Ale gdyby powiedział: "On nigdy nie je i on nigdy
nie śpi", wtedy szok takiego kategorycznego twierdzenia uczyniłby pana
ślepym na fakt, iż takie twierdzenie jest właściwie niemożliwe do
udowodnienia! Rozumie mnie pan?
- Rozumiem, sir - upierał się dalej Lanning. - Ale obalenie takiego
twierdzenia wymagałoby z pańskiej strony tylko jednego: publicznego
posiłku.
Byerley westchnął i odwrócił się do kobiety, która wciąż go obserwowała.
- Pani Susan Calvin, jak sądzę?
- Tak, panie Byerley.
- Jest pani psychologiem w Amerykańskich Robotach, prawda?
- Jestem robotopsychologiem.
- Och, a czy psychicznie roboty różnią się tak bardzo od ludzi?
- To zależy - Susan Calvin pozwoliła sobie na chłodny uśmiech. - Roboty są
z gruntu przyzwoite.
Adwokat popatrzył na nią uważnie i uśmiechnął się szeroko.
- Dobra odpowiedź. A więc jest pani robotopsychologiem, ale przede
wszystkim kobietą. I założę się, że zrobiła pani coś, o czym dr Lanning
nawet nie pomyślał.
- A cóż takiego?
- Z pewnością ma pani w torebce coś do jedzenia. Na krótką chwilę oczy
Susan Calvin straciły swój zwykły, obojętny wyraz.
- Zastanawia mnie pan, panie Byerley. Otworzyła torebkę, wyjęła soczyste
jabłko i wręczyła mu je bez słowa. Byerley powoli, nie śpiesząc się, odgryzł
potężny kawałek i powoli przełknął.
- Widział pan, doktorze Lanning?
Lanning uśmiechnął się z widoczną ulgą.
- Byłam oczywiście ciekawa, czy pan rzeczywiście je zje - powiedziała
Susan Calvin. - Ale nie udowadnia to niczego, niestety.
Lanning ponownie zesztywniał.
- Dlaczego nie? - zapytał uśmiechając się Byerley.
- To oczywiste. Doktorze, gdyby ten człowiek był humanoidalnym robotem,
byłby jednocześnie perfekcyjną imitacją człowieka. Musiałby taki być. W
końcu obserwujemy innych ludzi przez całe nasze życie. Jeżeli rzeczywiście
jest on robotem, to wypada tylko żałować, że nie jest to dzieło
Amerykańskich Robotów. Czy naprawdę przypuszcza pan, że ktoś, kto
przykłada niezwykłą wagę do takich szczegółów, jak karnacja skóry czy
wygląd tęczówki oka zapomniałby o takich elementarnych sprawach, jak
jedzenie i spanie? Nie sądzę. A więc posiłek nie może być prawdziwym
dowodem.
- Poczekajcie chwileczkę - wtrącił Lanning. - W końcu nie jestem takim
głupcem, za jakiego mnie oboje bierzecie. W tej chwili nie interesuje mnie
problem człowieczeństwa pana Byerley'a. Chcę tylko pomóc wyjść
Korporacji z tej paradoksalnej sytuacji. Dalej uważam, że publiczny posiłek
zakończyłby całą sprawę i to bez względu na to, co zrobi Quinn. Detale
możemy zostawić prawnikom i robotopsychologom.
- Drogi doktorze Lanning - wtrącił łagodnie Byerley.
- Zapomniał pan o politycznej stronie tego incydentu. Zależy mi w takim
samym stopniu, aby zostać wybranym, jak Quinnowi, aby mnie zatrzymać.
A tak przy okazji - czy zauważył pan, iż po raz pierwszy nazwał go po
nazwisku? Wiedziałem, że w końcu pan to zrobi.
- A co mają do tego wybory? - zapytał Lanning z rumieńcami na policzkach.
- Opinia publiczna ma czasami dwa końce, doktorze. Jeżeli Quinn
rzeczywiście ma zamiar rozpocząć przeciwko mnie kampanię twierdząc, że
jestem robotem, mam zamiar mu na to pozwolić.
- To znaczy, że pan... - Lanning był autentycznie wytrącony z równowagi.
- Właśnie. Zaczekam, aż sam ukręci sobie powróz na własną szyję.
- Jest pan bardzo pewny swego.
- Chodźmy, Alfredzie - powiedziała Susan Calvin wstając. - Nie możemy za
tego człowieka zmieniać zdania.
- A widzi pani? - uśmiechnął się uprzejmie Byerley. - Okazuje się, że jest
pani także zwykłym psychologiem.
KONFLIKT DO UNIKNIĘCIA
Region Wschodni:
a - Obszar: 7.500.000 mil kwadratowych
b - Populacja: 1.700.000.000
c - Stolica: Szanghaj
Pradziadek Ching Hso-lina został zamordowany w trakcie inwazji
Japończyków na stare Republiki Chińskie i nie było nikogo, naturalnie
oprócz jego pełnych szacunku dzieci, kto opłakiwałby jego utratę lub
nawet wiedział, że zginął. Dziadek Ching Hso-lina przeżył wojnę domową
późnych lat czterdziestych, ale oprócz jego pełnych szacunku dzieci nie
było nikogo, kto wiedziałby o tym lub dla kogo miałoby to jakieś znaczenie.
Ale to właśnie Ching Hso-lin był Regionalnym Vice-Koordynatorem
mającym w swej pieczy ekonomiczny dobrobyt połowy ludzkości Ziemi.
Być może to właśnie było powodem, dla którego jedyną dekorację na
ścianach gabinetu Chinga stanowiły tylko dwie mapy. Pierwsza była
starym, ręcznym dziełem sztuki, zakreślającą akr lub dwa ziemi i
przyozdobioną niemodnymi piktografami starych Chin. W poprzek
wyblakłych już znaków wiła się wąska odnoga rzeki, a wykonany
delikatnymi pociągnięciami pędzla wizerunek kilku chat wskazywał
miejsce, gdzie przyszedł na świat dziadek Chinga.
Druga mapa była olbrzymia, o ostro zarysowanych granicach, zaś wszelkie
nazwy wypisano cyrylicą. Czerwony, oznaczający Region Wschodni obszar
obejmował swym zasięgiem to, co kiedyś było Chinami, Indiami. Birmą,
Indochinami oraz Indonezją. Na tej mapie, w dawnej prowincji Syczuan
znajdował się maleńki, prawie niewidoczny znaczek postawiony przez
samego Chinga, a oznaczający posiadłość przodków.
Właśnie przed tą mapą stał teraz Ching, przemawiając w swej nienagannej
angielszczyźnie do Stephena Byerley'a:
- Nikt nie wie lepiej niż pan. panie Koordynatorze, że moja praca tutaj to w
ogromnym stopniu czysta synekura. Zajmuję się co prawda pewnymi
sprawami socjalnymi i administracyjnymi, ale całą resztę wykonuje
Maszyna. Co pan sądzi na przykład o naszych Zakładach Hydroponicznych
w Tientsinie?
- Wspaniałe! - odparł z przekonaniem Byerley.
- To tylko jeden z tuzinów takich zakładów i do tego wcale nie największy.
Szanghaj, Batawia, Kalkuta. Bangkok - są o wiele większe i mają za
zadanie wyżywić przeszło bilion ludzi.
- A jednak - przerwał mu Byerley - macie tu pewne kłopoty z
zatrudnieniem. Czyżbyście produkowali nadwyżki żywnościowe? Absurdem
byłoby twierdzić, że cała Azja cierpi na nadmiar pożywienia.
Ciemne oczy Chinga zmrużyły się lekko.
- Nie, do tego jeszcze nie doszło. Prawdą jest, że w ciągu paru miesięcy
kilka cystern w Tientsinie zostało zamkniętych, ale nie jest to nic
poważnego. Ci ludzie zostali zwolnieni tylko czasowo i jeżeli chcą, mogą
zostać wysłani do Colombo na Cejlonie, gdzie otwieramy właśnie nowy
zakład.
- A dlaczego właściwie te cysterny zostały zamknięte? Ching uśmiechnął
się uprzejmie.
- Widzę, że niewiele pan wie o hydroponice. No cóż, to było do
przewidzenia. Pochodzi pan z Północy, a tam uprawa roli jest wciąż
opłacalna. Dla ludzi z Północy wygodnie jest myśleć o hydroponice - jeżeli
w ogóle o niej myślą - jako o urządzeniu umożliwiającym wzrost rzepy na
każdym zmienionym chemicznie podłożu. W zasadzie to prawda, ale o
wiele bardziej skomplikowana. Naszym głównym, a zarazem największym
plonem (którego procent stale rośnie) są drożdże. W tej chwili mamy w
produkcji przeszło dwa tysiące szczepów drożdży, a co miesiąc dodaje się
kilka nowych. Podstawową pożywkę chemiczna dla tych szczepów
stanowią azotany i fosfory, łącznie z odpowiednimi ilościami niezbędnych
metali śladowych, aż do mikroskopijnych cząsteczek - rzędu milionowych
części po przecinku - boru i molibdenu, których obecność także jest
wymagana. Materia organiczna to głównie mieszanki cukru, otrzymywane
na drodze hydrolizy celulozy, lecz oczywiście uwzględnić należy także i
inne składniki. Aby uzyskać wydajny przemysł hydroponiczny - taki, który
umożliwiłby wyżywienie siedemnastu milionów ludzi - musimy
zaangażować się w ogromny program ponownego zalesienia olbrzymich
połaci Azji, musimy posiadać olbrzymie przetwórnie drzewa, aby
otrzymywać wystarczającą ilość celulozy, potrzebujemy energii, stali i
syntetyków chemicznych.
- A po co te ostatnie?
- Ponieważ, panie Byerley, wszystkie te szczepy mają swoje własne
odmienne właściwości. A jak już powiedziałem, udało nam się wyhodować
dwa tysiące szczepów. Befsztyk, który jadł pan na obiad, to były drożdże.
Mrożone owoce, które jadł pan na deser, były mrożonymi drożdżami. Udało
nam się także sprawić, że drożdże wyglądają, smakują i mają wszystkie
wartości odżywcze mleka. To właśnie smak, nic innego czyni drożdże tak
popularnym produktem i właśnie ze względu na smak stworzyliśmy
sztuczne, bardziej wyrafinowane szczepy, które nie mogą być już dłużej
hodowane jedynie na podstawowej pożywce z soli i cukru. Jedna odmiana
potrzebuje biotyny, inna kwasu pterylglutamowego, a jeszcze inna
siedemnastu różnych aminokwasów lub witaminy B...
Byerley poruszył się niespokojnie w swym fotelu.
- Właściwie w jakim celu mówi mi pan to wszystko?
- Pytał mnie pan, sir. dlaczego ludzie w Tientsinie pozbawieni są pracy.
Muszę to wyjaśnić trochę szerzej. Otóż nie chodzi tylko o to, że musimy
mieć te najprzeróżniejsze odżywki dla naszych drożdży. Pozostaje jeszcze
skomplikowany czynnik zmieniającej się wraz z upływem czasu
popularności drożdży, a także możliwość wyhodowania nowych odmian,
odpowiadających nowym wymaganiom i o nowej popularności. Wszystko
to musi być przewidziane i tym właśnie zajmuje się Maszyna.
- Ale nie w stopniu doskonałym.
- Nie bardzo doskonałym, ze względu na komplikacje, o jakich
wspominałem. Z tego też powodu, w tej chwili parę tysięcy pracowników w
Tientsinie pozostaje chwilowo bez pracy. Ale straty w zeszłym roku (straty
w sensie albo wadliwej podaży, albo wadliwego popytu) nie przekraczają
jednej dziesiątej procenta całego naszego obrotu produkcyjnego.
Zważywszy na to...
- W pierwszych latach działalności Maszyny liczba ta wynosiła jedną
tysięczną procenta...
- Tak, ale przez dekadę, zanim Maszyna rozpoczęła operacje na poważną
skalę używaliśmy jej, aby zwiększyć wydajność naszego tradycyjnego
przemysłu drożdżowego dwudziestokrotnie. Ze wzrostem komplikacji
należało się spodziewać pewnych niedociągnięć, chociaż...
- Chociaż...?
- Był dziwny przypadek Ramy Vrasayany.
- Co się takiego stało?
- Vrasayana odpowiedzialny był za zakłady produkujące jodynę, bez której
co prawda drożdże mogą się obejść, ale ludzie nie. Jego zakład został
niejako zmuszony do bankructwa.
- Naprawdę? Przez kogo?
- Przez konkurencję, może pan w to wierzyć lub nie. Generalnie rzecz
biorąc, jedna z najważniejszych funkcji analizy maszynowej jest wskazanie
najekonomiczniejszego sposobu dystrybucji naszych produktów. Niedobrze
jest mieć obszary zaopatrywane w niewystarczającym stopniu, ponieważ
koszty transportu są zbyt wysokie w stosunku do produkcji. Podobnie
niedobrze jest mieć obszary zaopatrywane zbyt dobrze, ponieważ
powstaje wtedy zjawisko niepotrzebnych nadwyżek żywnościowych. Tak
więc fabryki wykazywać się muszą stosunkowo stałymi wskaźnikami
produkcji, bowiem w przeciwnym przypadku występuje niepotrzebna
rywalizacja. A w wypadku Vrasayany, w tym samym mieście otwarto po
prostu ekonomiczniejszy zakład przemysłowy.
- Maszyna na to pozwoliła?
- Oczywiście. I nie jest to takie zaskakujące. Nowy system szybko się
rozprzestrzenia. Zadziwiające jest tylko to, że Maszyna nie ostrzegła go
przed tym, sugerując na przykład modernizację zakładu. No, ale w końcu
Vrasayana zaakceptował pracę jako inżynier w nowej fabryce, a jeżeli jego
odpowiedzialność i zarobki są w tej chwili trochę mniejsze, to nie ucierpiał
na tym zbytnio. Pracownicy z łatwością znaleźli nowe miejsca zatrudnienia,
a stary zakład przekształcony został w coś nowego, bardziej użytecznego.
Wszystko zostawiliśmy Maszynie.
- A więc nie macie żadnych skarg?
- Żadnych.
Region Tropikalny:
a - Obszar: 22.000.000 mil kwadratowych
b - Populacja: 500.000.000
c - Stolica: Miasto Stołeczne
Mapie wiszącej w gabinecie Lincolna Ngomy daleko było do ręcznej
doskonałości tej, która wisiała w gabinecie Chinga.
Granice Regionu Tropikalnego zaznaczone grubą, brązową linią mieściły w
sobie olbrzymie obszary oznaczone jako "dżungle", "pustynie" oraz
"miejsca pobytu Słoni oraz innych Dzikich Bestii".
Region Tropikalny był rzeczywiście ogromny, bowiem zawierał w sobie
większość dwóch kontynentów: całą Amerykę Południową na północ od
Argentyny i całą Afrykę na południe od gór Atlas. W jego skład wchodziła
także część Ameryki Północnej na południe od Rio Grandę, a nawet Arabia,
Iran i Azja. Region ten stanowił przeciwieństwo Regionu Wschodniego.
Podczas gdy mrowiska orientu zatłoczone były połową ludzkości na 15%
obszaru Jadowego, w tropikach 15% ludzkości rozrzucona była prawie na
połowie lądowego obszaru Ziemi.
Ludność w tym Regionie wciąż się jednak rozrastała. Był to jedyny Region,
gdzie wzrost populacji przez imigrację był większy niż poprzez liczbę
urodzin - a w dodatku ci wszyscy, którzy napłynęli, mogli znaleźć dla siebie
zajęcie.
Dla Ngomy Stephen Byerley wyglądał jak jeden z tych imigrantów - biały
poszukiwacz twórczej pracy, mającej na celu przekształcenie pierwotnego
środowiska w nadające się do zamieszkania przez człowieka, lecz
jednocześnie czuł wrodzoną pogardę kogoś zahartowanego w
niesprzyjających warunkach do przybysza, urodzonego i wychowanego
pod chłodniejszym Słońcem.
Region Tropikalny miał najmłodszą stolicę na Ziemi, nazwaną po prostu
Miastem Stołecznym dzięki wzniosłemu przeświadczeniu młodości.
Położona była na żyznych wyżynach Nigerii i, oglądana przez okna
gabinetu Ngomy, błyszczała życiem i kolorami.
Ngoma roześmiał się szeroko. Był potężnym, ciemnoskórym, przystojnym
mężczyzną.
- Oczywiście - powiedział swym niewyraźnym, kolonialnym angielskim -
budowa Kanału Meksykańskiego jest opóźniona. Ale co z tego? Ukończymy
go tak czy inaczej, chłopie.
- Prace przebiegały zgodnie z harmonogramem aż do ostatniego półrocza.
Ngoma spojrzał spod oka na Byerley'a. Powoli zacisnąwszy zęby na
ogromnym cygarze odgryzł końcówkę, wypluł ją na podłogę i przypalił z
drugiego końca.
- Czy to oficjalne śledztwo, Byerley? Do czego pan właściwie zmierza?
- Ależ skąd. Po prostu jako Koordynator muszę znać takie szczegóły.
- No cóż, przyjechał pan raczej w niesprzyjającym momencie. Prawda jest
taka, że zawsze brakuje nam siły roboczej. Tu, w Tropikach, dzieje się
bardzo dużo. Kanał jest tylko jedną z tych rzeczy...
- Ale czyż wasza Maszyna nie przewiduje ilości pracowników, jaka w danym
momencie niezbędna jest przy budowie z równoczesnym uwzględnieniem
innych projektów?
Ngoma położył jedną dłoń na karku i wydmuchał zgrabne kółeczko dymu.
- Było to odrobinę nieprecyzyjne.
- Czy często się to zdarza?
- Nie częściej, niż można się było spodziewać. Nie oczekujemy od Maszyny
cudów, panie Byerley. Podajemy jej dane. Otrzymujemy odpowiedzi.
Stosujemy się do jej poleceń - tak jest dla nas wygodniej. Maszyna po
prostu oszczędza nam dużo pracy. Ale gdybyśmy musieli, moglibyśmy
obejść się bez niej. Mamy śmiałość, panie Byerley, i to jest cały sekret.
Właśnie śmiałość! Mamy nowe ziemie, które czekały na nas od tysięcy lat,
podczas gdy reszta świata rozdzierana była nędznymi waśniami ery
przedatomowej. Nie musimy jeść drożdży, jak ludzie Wschodu i nie
musimy martwić się pozostałościami ostatnich stuleci jak wy, ludzie
Północy. Zlikwidowaliśmy muchy tse-tse i moskity, a ludzie stwierdzili, że
mogą mieszkać pod naszym Słońcem i polubili je. Wyrwaliśmy dżungli
nowe ziemie i przekształciliśmy pustynie w ogrody. Mamy wciąż pod
dostatkiem węgla i ropy naftowej. A teraz prosimy po prostu świat, aby
pozostawił nas w spokoju i pozwolił nam pracować.
- No tak, pozostaje kwestia kanału - przerwał prozaicznie Byerley. - Jeszcze
sześć miesięcy temu wszystko odbywało się według planu. Co się więc
stało?
Ngoma rozłożył bezradnie ręce.
- Kłopoty z pracami - przez chwilę szukał czegoś w piętrzącym się na
biurku stosie papierów, lecz w końcu zrezygnowany machnął ręką - Miałem
tu coś na ten temat - mruknął. - No ale nic. Pewnego razu gdzieś w
Meksyku nastąpił deficyt zatrudnienia związany z kobietami. Po prostu w
okolicy nie było dostatecznej ilości kobiet. Wygląda na to, że nie
pomyślano, aby do Maszyny wprowadzić dane o różnicy płci.
Nagle spoważniał i zamyślił się na chwilę.
- Niech pan poczeka, chyba mam. Villafranca!
- Kto to taki?
- Francisco Villafranca. Był inżynierem odpowiedzialnym za całość prac.
Zaraz, zaraz... no właśnie, pamiętam. Coś się wydarzyło i nastąpił zawał.
Nic się nikomu nie stało, ale spowodowało to straszliwy bałagan. Po prostu
skandal!
- Naprawdę?
- Tak. Gdzieś w jego obliczeniach tkwił błąd - lub przynajmniej tak
twierdziła Maszyna. Władowali w Maszynę wszystkie jego dane, od których
zaczynał, lecz tym razem odpowiedzi były odmienne. Najwyraźniej
Villafranca nie wziął pod uwagę efektu gwałtownych opadów na kontury
wykopu - lub coś podobnego. Nie jestem inżynierem, rozumie pan. W
każdym bądź razie powstało sporo zamieszania, Villafranca wściekł się i
stwierdził, że odpowiedź Maszyny za pierwszym razem była inna, niż za
drugim, że wypełniał dokładnie wszystkie zalecenia Maszyny. I
zrezygnował ze stanowiska.
Namawialiśmy go oczywiście, żeby został - uzasadnione niedowierzanie,
poprzednia praca zadowalająca i wszystko to - na niższym stanowisku,
oczywiście - musiano zrobić tak dużo - błędy nie mogą pozostawać
niezauważane - złe dla dyscypliny. - O czym to ja mówiłem?
- Namawialiście go, żeby został.
- Ach tak. Ale odmówił. No cóż, nałożyło się to wszystko razem i mamy
dwa miesiące opóźnienia. Ale to nic, do diabła!
Byerley zabębnił leciutko palcami o blat biurka.
- A więc Villafranca obwinił o wszystko Maszynę?
- Oczywiście, przecież nie chciał obciążać samego siebie. Spójrzmy zresztą
prawdzie w oczy - ludzka natura jest naszym starym przyjacielem. A
zresztą przypomniało mi się jeszcze jedno... Dlaczego do cholery, nigdy nie
mogę znaleźć dokumentów, których potrzebuję? Mój system kar-toteczny
nie jest wart złamanego... Ten Yillafranca był członkiem jednej z tych
waszych północnych organizacji. Meksyk jest stanowczo zbyt blisko
północy! To także część kłopotu.
- - O jakiej organizacji pan mówi?
- "Społeczeństwo dla Ludzkości", chyba tak ją nazywają. Jeździł na
coroczne konferencje do Nowego Jorku. Zbieranina napaleńców. ale w
sumie nieszkodliwi. Wydają się nie lubić Maszyn twierdząc, że zabijają
wszelką ludzką inicjatywę. A więc Villafranca obwiniał o wszystko Maszynę.
Nie potrafił nigdy zrozumieć gromady. Czy Miasto Stołeczne wygląda,
jakby prowadzone było bez inicjatywy?
A Miasto Stołeczne rozrastało się wciąż w promiennej glorii złocistego
słońca - najnowsza i najmłodsza kreacja Homo Metropolis.
Region Europejski:
a - Obszar: 4.000.000 mil kwadratowych
b - Populacja: 300.000.000
c - Stolica: Genewa
Region Europejski był anomalią pod paroma względami. Przede wszystkim,
jako najmniejszy z Regionów, nie stanowił nawet jednej piątej obszaru
Regionu Tropikalnego, ani jednej piątej populacji Regionu Wschodniego.
Geograficznie, obszar ten niezbyt podobny był do Europy z okresu
wczesnego atomu, bowiem w jego skład nie wchodziło to, co kiedyś
określano jako europejska część Rosji, ani Wyspy Brytyjskie, lecz
śródziemnomorskie wybrzeża Afryki i Azji oraz - poprzez dziwaczny skok
przez cały Atlantyk - Argentyna, Chile i Urugwaj.
Region Europejski raczej nie starał się także rywalizować z innymi
Regionami na Ziemi, nawet z tymi sąsiadującymi. Niezbyt poważnie
traktował eksport własnych artykułów przemysłowych, ani nie wprowadzał
niczego radykalnego do kultury ogólnoludzkiej.
- Europa - powiedziała madame Szegeczowska swym miękkim francuskim -
jest ekonomicznym dodatkiem do Regionu Północnego. Wiemy o tym, ale
to nie ma znaczenia.
Jakby z myślą o zrezygnowanym zaakceptowaniu braku indywidualności,
na ścianach gabinetu pani Vice-Koordynator nie było ani jednej mapy.
- A jednak - odparł z uśmiechem Byerley - macie na wyłączny użytek jedną
z Maszyn i z całą pewnością nie jesteście pod presją ekonomiczną z
Północy.
- Maszyna - wzruszyła kruchymi ramionami i gdy podnosiła papierosa do
ust, pozwoliła sobie na słaby uśmiech. - Dzisiejsza Europa to senne
miejsce. Nasi mieszkańcy, którym nie udało się lub nie chcieli
wyemigrować do tropików, są już także senni i zmęczeni tym wszystkim.
Widzę to po samej sobie, biednej kobiecie, która miała nieszczęście zostać
wybraną Vice-Koordynatorem Regionu. Ale na szczęście nie jest to
odpowiedzialna praca i niewiele się po mnie oczekuje. Natomiast jeśli
chodzi o Maszynę - no cóż, ona tylko mówi: "Zrób to, a będzie to dla ciebie
najlepsze". A co jest dla nas najlepsze? Po prostu bycie ekonomicznym
dodatkiem do Regionu Północnego.
- Nie jest to wcale takie złe - tłumaczyła. Żadnych wojen! Żyjemy w pokoju
- a jest to naprawdę miła chwila wytchnienia po siedmiu stuleciach
ciągłych konfliktów. Jesteśmy starzy, monsieur. W naszych obecnych
granicach są rejony, które zwykliśmy nazywać kolebkami cywilizacji. Mamy
Egipt i Mezopotamię, Kretę i Syrię, Azję Mniejszą i Grecję - a stary wiek
niekoniecznie oznacza brak powszechnej szczęśliwości i rezygnację, jak
wydają się sugerować niektórzy. Stary wiek może być
urzeczywistnieniem...
- Być może ma pani rację - wtrącił uprzejmie Byerley. - Istotnie, wasze
tempo życia nie jest tak intensywne, jak w innych Regionach. Za to
atmosfera jest tutaj bardzo przyjemna.
- Prawda? Cieszę się, że pan to zauważył. Właśnie podano herbatę. Proszę
się częstować.
Przez chwilę małymi łykami popijała aromatyczny płyn, po czym
kontynuowała:
- Tak, życie tutaj jest przyjemne. Reszta świata toczy niekończącą się
walkę. Można tu pokusić się o przeprowadzenie pewnej analogii, z
pewnością bardzo interesującej. Był kiedyś czas, kiedy Rzym panował nad
światem. Zaadaptował kulturę i cywilizację starożytnej Grecji, tej Grecji,
która nigdy nie była zjednoczona, która niszczyła samą siebie wojnami bez
końca i skończyła w stanie pogłębiającej się nędzy. Rzym zjednoczył
Grecję, dał jej pokój i pozwolił prowadzić bezpieczne, choć bez chwały
życie. W zamian przejął grecką filozofię i grecką sztukę. Z pewnością
można to określić jako rodzaj śmierci, ale było to wygodne i z małymi
przerwami trwało blisko 400 lat.
- A jednak - zauważył Byerley - Rzym w końcu upadł, a razem z nim
skończyły się sny o pokoju i bezpieczeństwie.
- Nie ma już barbarzyńców, którzy mogliby zawładnąć cywilizacją.
- Możemy stać się barbarzyńcami na własny użytek. A tak przy okazji,
madame Szegeczowska, miałem panią o coś zapytać. Kopalnie rtęci w
Almadenie wypadły ostatnio raczej słabo w produkcji. Czyżby rudy
ubywało bardziej gwałtownie, niż było to przewidywane?
Bystre, szare oczy kobiety spoczęły na twarzy Koordynatora.
- Barbarzyńcy - upadek cywilizacji - prawdopodobny koniec Maszyn. Pański
proces myślowy jest bardzo przejrzysty, monsieur.
- Naprawdę? - uśmiechnął się Byerley. - A więc uważa pani, że przypadek
Almadeny zaistniał w wyniku wadliwej pracy Maszyny?
- Niezupełnie, choć sądzę, że tak się właśnie panu wydaje. Jest pan
typowym przedstawicielem Regionu Północnego. Biuro Centralne
Koordynatora mieści się w Nowym Jorku - od dłuższego już czasu
zauważyłam, że wy, ludzie Północy, straciliście swą wiarę w Maszyny.
- Tak pani sądzi? To interesujące.
- To przecież wy wymyśliliście "Społeczeństwo dla Ludzkości", które jest
bardzo silne właśnie w Regionie Północnym. A w starej, zmęczonej Europie
nie znajdzie pan zbyt wielu rekrutów dla prowadzenia podobnej
działalności wśród społeczeństwa, które po prostu chce, aby zostawić je
choć na chwilę w spokoju.
- Czy to ma jakiś związek z Almadeną?
- Och, myślę, że tak. Widzi pan, jest pan przedstawicielem pewnej siebie
Północy i nie potrafi pan zrozumieć cynicznego ducha starego kontynentu.
Kopalnie są pod kontrolą Consolidated Cinnabar, która jest kampanią
północną, z kwaterą w Nikolewie. Osobiście bardzo wątpię, aby ich zarząd
konsultował się w jakikolwiek sposób z Maszyną. Mówią co prawda, że
zrobili to podczas naszej ostatniej konferencji, ale - proszę się nie obrazić -
w tej sprawie nie brałabym słowa człowieka z Północy zbyt poważnie.
Niemniej jednak sądzę, że całe to wydarzenie będzie miało swe szczęśliwe
zakończenie.
- A jakim to sposobem, droga pani?
- Musi pan zrozumieć, że nieregularności ekonomiczne ostatnich paru
miesięcy, chociaż niewielkie w porównaniu z prawdziwymi wstrząsami z
przeszłości, w sporym stopniu wytrącają z równowagi naszego pokojowego
ducha i spowodowały już znaczne wrzenie w prowincjach Hiszpanii. Tak
rozumiem, Concolidated Cinnabar wysprzedaje się grupie rodowitych
Hiszpanów. To pocieszające. Jeżeli jesteśmy już ekonomicznymi wasalami
Północy, to jednak zbyt ostentacyjne ogłaszanie tego faktu jest
upokarzające. A nasi ludzie będą bardziej ufać wytycznym Maszyny.
- A więc nie przewiduje pani więcej kłopotów?
- Z pewnością nie - a przynajmniej nie w Almadenie.
Region Północny:
a - Obszar: 18.000.000 mil kwadratowych
b - Populacja: 800.000.000
c - Stolica: Ottawa
Region Północny, z paru powodów, był obecnie najbardziej rozwiniętym
Regionem na Ziemi. Znalazło to odbicie także na mapie wiszącej w
gabinecie Vice-Koordynatora Regionu, Hirama McKenzie. Poza enklawą
Europy, łącznie z regionami Skandynawii i Islandii, cały obszar Arktyki
należał do Regionu Północnego.
Z grubsza biorąc, Region ten mógł być podzielony na dwa główne obszary.
Po lewej stronie mapy była cała Ameryka Północna, na północ od Rio
Grandę. Prawa strona mapy zawierała to, co kiedyś było Związkiem
Radzieckim. Owe obszary reprezentowały zjednoczoną władzę planety w
pierwszych latach Atomu. W skład Regionu wchodziła także Wielka
Brytania. U szczytu mapy podzielone na dziwne, ogromne kształty
znajdowały się Australia i Nowa Zelandia, które także były prowincjami
Regionu.
Wszystkie zmiany, jakie nastąpiły podczas ubiegłych dekad, nie mogły
zmienić faktu, że Region Północny od dłuższego już czasu był
ekonomicznym liderem planety.
Było coś ostentacyjnego w fakcie, iż mapa w gabinecie McKenzie - jako
jedyna ze wszystkich, jakie Byerley do tej pory widział - obrazowała całą
Ziemię, zupełnie jakby Północ nie obawiała się żadnej rywalizacji i nie
potrzebowała faworytyzmu, aby wykazać własną wyższość.
- Niemożliwe - powiedział z uporem w głosie McKenzie, popijając ze swym
gościem whisky. - Panie Byerley, pan nie przeszedł żadnego przeszkolenia
w zakresie robotyki, prawda?
- Obawiam się, że nie.
- No właśnie. I szkoda, że Ching, Ngoma i Szegeczowska także nie. Na całej
Ziemi panuje obecnie powszechna opinia, że Koordynator powinien być
tylko zdolnym organizatorem i osobą o ujmującej osobowości. Śmiem
twierdzić - bez obrazy, oczywiście - że te czasy już przeminęły. Dzisiaj
każdy Koordynator powinien znać się co nieco na robotyce. Z tego, co pan
powiedział poprzednio rozumiem, że martwi się pan tymi niewielkimi
zaburzeniami w ekonomii świata. Nie wiem, co pan podejrzewa, ale
zdarzyło się już w przeszłości, że ludzie - którzy powinni w końcu wiedzieć
lepiej - zastanawiali się, co by się właściwie stało, gdyby Maszyna
otrzymywała fałszywe dane.
- I cóż by się wówczas stało, panie McKenzie?
- No cóż - Szkot poprawił się w fotelu i westchnął. - Wszystkie
wprowadzone dane przechodzą przez niezwykle skomplikowany system
sprawdzający, tak więc z tej strony problem wydaje się bardzo mało
prawdopodobny. Ale przecież problem ten może wyglądać inaczej -
ludzkość jako całość jest omylna, skłonna do korupcji, a wszystkie zwykłe
urządzenia mechaniczne zawsze mogą zawieść. Z tym trzeba się liczyć.
Ale prawdziwe znaczenie w całej tej sprawie ma to, co nazywamy "wadliwą
jednostką informacyjną", a która jest sprzeczna z pozostałymi danymi. To
nasze jedyne kryterium prawdy i fałszu. Dla Maszyny zresztą także. Na
przykład: polećmy Maszynie, aby określiła aktywność rolniczą na
podstawie średniej temperatury 75 stopni Fahrenheita w sierpniu, w stanie
Iowa. Maszyna nigdy nie zaakceptuje czegoś takiego. Nie da żadnej
odpowiedzi. Nie dlatego, że ma jakieś uprzedzenie w stosunku do tej
konkretnej temperatury, lub że taka odpowiedź nie jest możliwa. Nie
odpowie po prostu dlatego, że na podstawie danych wprowadzonych do
niej na przestrzeni lat wie, że możliwość średniej temperatury 75 stopni w
sierpniu praktycznie równa się zeru. A więc odrzuci te dane.
Jedyny sposób, aby ta "wadliwa jednostka" mogła zostać przez Maszynę
przyjęta, to włączyć ją jako część samoistnego problemu, który jest sam w
sobie nieprawidłowy w sposób zbyt subtelny, aby Maszyna mogła to
odkryć lub też przekracza to poprzednie jej doświadczenia. To pierwsze
leży poza możliwościami człowieka, a drugie - w miarę rosnącego
doświadczenia Maszyny i w miarę wzrostu posiadanych przez nią danych -
także jest prawie niemożliwe.
Stephen Byerley delikatnie potarł dwoma palcami podstawę nosa.
- A więc Maszyna nie może być oszukiwana...? Zatem w jaki sposób
tłumaczy pan ostatnie błędy?
- Drogi panie Byerley, widzę, że instynktownie podziela pan powszechną
opinie, że Maszyna wie wszystko. To ogromny błąd. Niech mi pan tu
pozwoli przytoczyć jeden przykład, z którym zetknąłem się osobiście.
Swego czasu zakłady przędzalnicze zaangażowały paru doświadczonych
specjalistów. Mieli określić próbki wełny. Ich metoda sprawdzania
materiału polegała na wyciąganiu kłębka wełny z przypadkowej beli i
oglądaniu jej, głaskaniu, rozciąganiu, a pamiętam, że nawet dotykali jej
językiem. Poprzez takie badania byli w stanie określić klasę wełny, którą ta
bela reprezentuje. A jest około tuzina takich klas. W rezultacie ich decyzji
klasy bawełny zakupowane są po odpowiednich cenach. Miesza się je
także w odpowiednich proporcjach, I jak pan sądzi - czy tacy specjaliści
mogą być zastąpieni Maszynami?
- A dlaczego nie? Czyżby dane dotyczące takiego przypadku były zbyt
skomplikowane?
- Prawdopodobnie nie. Tylko właściwie jakie dane należałoby do takiej
Maszyny wprowadzić? Żaden chemik tekstylny nie wie, co właściwie
wyczuwa taki specjalista, macając kłębek bawełny. Oczywiście, możemy
założyć, że istnieje coś takiego jak przeciętna długość nici, ich gładkość,
sprężystość, sposób w jaki łączą ze sobą i tak dalej. Możemy uzyskać kilka
tuzinów takich danych, opierając się na latach doświadczeń. Ale natura
jakościowa takich testów jest w zasadzie nieznana. Nawet sami ci
specjaliści nie są w stanie wyjaśnić swych sądów. Mówią tylko: "Przecież
patrzymy na próbki i po prostu wiemy, jakiej są jakości". A więc właściwie
nie mamy nic, czym moglibyśmy zaprogramować Maszynę.
- Rozumiem.
- Takich przykładów jest całe mnóstwo, panie Byerley. Maszyna jest w
końcu tylko narzędziem pomagającym ludzkości rozwijać się prędzej,
zdejmując z jej barków ciężar obliczeń i interpretacji matematycznej. A
głównym zadaniem mózgu ludzkiego pozostaje to, co zawsze: odkrywanie
nowych danych, które mogą być analizowane lub nowych koncepcji, które
mogą być testowane. Szkoda, że "Społeczeństwo dla Ludzkości" tego nie
rozumie.
- Są przeciwnikami Maszyn?
- Byliby przeciwnikami matematyki lub sztuki pisania, gdyby żyli w
odpowiednich czasach. Ci reakcjoniści twierdzą, że Maszyny kradną
człowiekowi duszę, może pan to sobie wyobrazić? Ja jednak twierdzę, że
wciąż jeszcze wybitna jednostka ludzka jest nieocenionym skarbem dla
naszego społeczeństwa. Wciąż potrzebujemy ludzi na tyle inteligentnych,
aby byli w stanie zadawać odpowiednie pytania. Gdybyśmy mieli takich
więcej, drogi Koordynatorze, to sądzę, że zaburzenia, które tak pana
martwią, po prostu nie miałyby prawa zaistnieć.
ISAAC ASIMOV
Uznawano go za króla amerykańskiej i światowej literatury
fantastycznonaukowej. Przyszłościowe wizje tworzył na ogół na ściśle
naukowych przesłankach i w tym swoim poszanowaniu nauki wywodził się
z tradycji, która wydała takich pisarzy jak Herbert G. Wells, Juliusz Verne
czy Edgar A. Poe. Pierwsza książka science fiction Asimova ukazała się w
1950 roku i był to PEBBLE IN THE SKY (Kamyk na niebie). W parę lat
później wyszło drukiem najsłynniejsze dokonanie Asimova, czyli trylogia
FUNDACJA, wizjonerska saga kosmiczna, która doczekała się kontynuacji w
latach 80. Asimov zmarł 6 kwietnia 1992 r.